9979
Szczegóły |
Tytuł |
9979 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9979 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9979 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9979 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz Paukszta
Lasy p�on� o �wicie
�onie mojej po�wi�cam
Pa�stwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1974
I
Ru� ju� podnios�a si� wysoka, tylko w miejscach ni�szych czernia�y w�r�d niej nasi�k�e wilgoci� p�aty nie obesch�ej ziemi.
Zaj�c nie �piesz�c si� pokica� g��biej w pole. Nie opodal nasypu gmera�o w ziemi stadko kuropatw.
Od samego Olsztyna Pawe� nie odchodzi� od okna. Chciwie wpatrywa� si� we wszystko, co bieg poci�gu ods�ania� przed jego oczyma. Opar� czo�o o zakurzon�, nie domyt� szyb�, si�ka� z przej�cia nosem, nie m�g� da� sobie rady z nat�okiem my�li.
Sta� nieruchomy, patrzy� chciwie, tak jak cz�owiek g�odny patrzy na rumiany, pachn�cy bochenek chleba. To by�y ju� jego strony rodzinne.
Wiele rzeczy zdumiewa�o Paw�a w czasie tej drogi. W Olsztynie, czekaj�c na po��czenie, wyszed� na miasto. Pami�ta� je z owych dni czterdziestego sz�stego roku. Ponure by�o, straszy�o widmami wypalonych okien, bezdusznymi kikutami komin�w, jak znaki ostrzegawcze wznosz�cymi si� na usypiskach ruin. Teraz, po sze�ciu prawie latach, nie dostrzega� ju� �adnego podobie�stwa do owego widoku. Na ruinach stawa�y �cian� nie tynkowane zr�by nowych budynk�w. Gwarno by�o, jasne sklepy, mrowie ludzkie zaaferowane swymi sprawami. Sta� zadumany, przygl�da� si�, wytrzeszcza� odwyk�e od szerokich widok�w oczy, a� go jakie� �obuziaki j�y przedrwiwa�. Wtedy ockn�� siej wr�ci� na dworzec.
Teraz ta Bezdanka. Zawsze to by�a dziura. Pami�tna dla niego o tyle, �e st�d Trud� swoj� do domu sprowadzi�. Ile� to razy przyje�d�a� tutaj, jeszcze przed wojn�... Przypomina� sobie rozwalony budynek stacyjny, porysowan� ramp� i wyrwy w szeregu czerwonych domk�w.
Mizerna stacyjka sta�a teraz niby tak samo jak przedtem. Jedno z okien wyziera�o arkuszem dykty, zast�puj�cym szyb�. Tym samym pewnie arkuszem co i przed sze�ciu laty. Ale rozbudowana bocznica wiod�a do szerokiej rampy, za kt�r� d�ug� lini� ci�gn�� si� nowy magazyn, l wyrw w czerwonych domkach nie by�o.
Poci�g zn�w stan�� i zn�w ruszy� sapi�c przera�liwie. Jeszcze tylko przystanek W�do�y i ju� b�dzie jego miasteczko. Stamt�d pieszo trzeba b�dzie sypa� pi�tna�cie kilometr�w do domu.
Sze�� lat nie mia� domu, sze�� lat marzy� o nim, �ni� w nieko�cz�ce si� wi�zienne noce, liczy� dni dziel�ce go od zwolnienia. Na wspomnienie tego Pawe� pocz�� nagle odczuwa� l�k. Jak przedtem z�yma� si� na ��wie tempo poci�gu, tak teraz chcia�by wstrzyma� go w biegu, zwolni� jak tylko mo�na najbardziej. Dom? Jaki b�dzie ten dom dla niego, kt�ry wraca z pi�tnem mordercy? Jak przyjm� go ludzie, w�asna �ona i dzieci?
Zamy�li� si�, nie patrzy� ju� na ciemnozielon� g�stwin� le�n�, na jeziora i rzadkie tutaj sp�achcie uprawnej ziemi. Dzieci... Widzia� je tylko raz przez te lata, w rok po aresztowaniu. Potem ju� Truda nie przywozi�a ich na widzenia. Sama te� zreszt� rzadko bywa�a. J�zek b�dzie mia� trzyna�cie lat, Marta pewnie jedena�cie sko�czy�a, Edek to r�wne siedem. W tym wieku ju� si� my�li, ju� si� wiele rozumie. Jak spojrz� na ojca, kt�ry wraca z wi�zienia? Na ojca, kt�ry zabi� cz�owieka. Mo�e w og�le zna� nie zechc�, mo�e b�d� si� wstydzi�? Mo�e nie znajdzie dla siebie ju� domu?
Ci�kie westchnienie poruszy�o piersi� chudego cz�owieka. Wyprostowa� si�, oderwa� czo�o od szyby, bezmy�lnie wygl�da� na pole, z kt�rego zerwa�a si� gromada wron i ko�uj�c kraka�a g�o�no.
Przymkn�� oczy, usi�owa� przywo�a� przed nie obraz �ony. Pojawi�a mu si� zmizerowana, taka, jak� j� zobaczy� przy ostatnim widzeniu. Nie najlepiej wiod�o si� osamotnionej kobiecie. Wiedzia� 0 tym, nie spodziewa� si� zreszt� niczego innego.
Tyle razy wymawia�o si� kiedy� to s�owo: dom, ale nigdy nie przyk�ada�o si� do niego tej pe�nej tre�ci, tak g��bokiej, tak trudnej do wyra�enia, a tak wa�nej. Dom to przecie� by�o znacznie wi�cej ni� stary, podmursza�y budynek, ni� meble w nim i statki. Dom to by�o co� innego. To by�a �ona, dzieci, to by�a �wiadomo�� odpoczynku po pracy, to by� jaki� cel d��e� i stara�. Dom to wreszcie by�a straszna t�sknota. Dozna� jej przez te lata niema�o.
Nie otwiera� oczu. Zatopiony we wspomnieniach, odkrywaniu g��bszej tre�ci dawnych poj��, nie od razu us�ysza� swoje nazwisko, wymawiane czyim� dobrotliwym g�osem. W pierwszej chwili chcia� poderwa� si� z miejsca z meldunkiem, jak to zawsze trzeba by�o robi� w wi�zieniu. Dopiero po sekundzie opami�ta� si� - przecie� jest wolny. Podni�s� niech�tnie oczy na stoj�cego przed nim cz�owieka.
Doktor Knabbe u�miecha� si� przyja�nie, wyci�ga� r�k� na przywitanie, siad� obok.
Widok starego lekarza zdumia� Kotarka. Knabbe nie zmieni� si�, wygl�da� tak samo jak dawniej. Przywi�d�a, pomarszczona twarz, �wawe br�zowe oczy, biegaj�ce nieustannie z przedmiotu na przedmiot, jakby nigdy nie nasycone widzeniem �wiata. �mieszna, kr�tka br�dka, zawsze tak samo mlecznosiwa! I r�ce, zniekszta�cone, powyginane. Patrzyli na nie ludzie z szacunkiem. To pami�tka z obozu, do kt�rego trafi� stary Knabbe kr�tko po doj�ciu monachijczyk�w do w�adzy. Wykr�cano mu je tam w stawach, zmuszano w Gestapo do zezna�. Wr�ci� po pi�ciu latach, jeszcze bardziej przywi�d�y, ale tak samo pe�en �ycia, tak samo oddany ludziom.
Patrzy� teraz na Kotarka, �lizga� si� spojrzeniem po jego wymizerowanej twarzy, po ciele bladym, jakby s�o�ce nigdy nie pad�o na nie najmniejszym promykiem, po starym, wy�wiechtanym ubraniu.
U�miechn�� si� spod siwej br�dki, �agodnie pog�aska� wspart� o kolano d�o� niedawnego wi�nia.
- Truda oczekuje was dopiero w styczniu. To si� kobieta ucieszy... - Zastanowi� si� chwil� i dorzuci� szybko: - Dzielna kobieta, dzielna!
Wspomnienie �ony wywo�a�o u�miech na usta Kotarka. Serdecznie spojrza� na lekarza.
- Pan doktor j� widzia�? - zapyta�.
- Przed paru dniami. Przez te wszystkie lata spotykali�my si� cz�sto. Leczy�em waszego J�zka. Du�y ch�opak, nie poznacie go nawet...
Pawe� przypomnia� sobie, �e �ona opowiada�a mu przy widzeniu o J�zkowym ci�kim zapaleniu p�uc. Knabbe leczy� ch�opca z ca�ym oddaniem, nie chcia� potem przyj�� zap�aty. Powiedzia�, �e jak Kotarek wr�ci, to odda. Pawe� si�gn�� szybko do kieszeni, wyci�gn�� szmatk� z zawi�zanymi w niej pieni�dzmi. Pracowa� w wi�zieniu jako stolarz. Na odchodnym wr�czono mu t� sumk�. Rozsup�a� w�ze�ek, zaszele�ci�y banknoty. Spojrza� w oczy doktora.
- �ona m�wi�a... o J�zku... Jestem panu winien, ile? Mam tu pieni�dze...
Lekarz �achn�� si�, oczy b�ysn�y gniewnie. Uj�� d�o� Kotarka, zacisn�� j� na w�ze�ku. Zaszele�ci�y mi�t� banknoty. Pawe� zdumia� si� sile tej udr�czonej r�ki.
- We�cie to, Kotarek, je�eli chcecie, aby�my zostali przyjaci�mi. Nic nie jeste�cie winni. Wam samym pieni�dze b�d� potrzebne. Nie tak to �atwo od razu wr�ci� do �ycia! Musicie rozejrze� si� za robot�, wyszuka� co� dla siebie. Ka�dy grosz ma teraz potr�jn� warto��...
U�miechn�� si� szeroko. Pawe� odpowiedzia� u�miechem. Knabbe rozja�ni� si�:
- No to i porozumieli�my si�...
�miesznie m�wi� po polsku. Mi�kkie g�oski brzmia�y u niego twardo, chrapliwie. Kiedy� pl�ta� jeszcze przypadki, nie m�g� sobie z nimi poradzi�. Teraz zosta�a tylko twardo�� w g�osie, tej nie m�g� ju� zmieni�.
Od chwili spotkania nurtowa�o Kotarka jedno zasadnicze pytanie. Odwa�y� si� wreszcie zada� je Knabbemu:
- To pan doktor nie wyjecha�? Zosta� pan tutaj? Dlaczego?
Knabbe patrzy� mu spokojnie w oczy.
- Zosta�em, w�adze polskie zgodzi�y si� na to... I my�l�, �e nie przesta�em przez to by� Niemcem. Chocia� si� tutaj nie urodzi�em, zwi�za�em si� z tym krajem...
Poci�g zazgrzyta�, zapiszcza�y przenikliwie ko�a wagon�w, gwar ludzkich g�os�w wype�ni� peron.
Knabbe urwa�, u�miechn�� si� jeszcze do Paw�a.
- Zajd�cie kiedy do mnie, Kotarek. Albo ja do was wpadn�. G�owa do g�ry, ch�opie!
Spieszy� si� bardzo. Pawe�, rozgl�daj�c si� przed budynkiem dworcowym, widzia�, jak hu�taj�c trzyman� w r�ku walizeczk�, zmierza� �wawym krokiem ku odleg�ym zabudowaniom.
Patrzy� na mijaj�cych go przechodni�w. Nie dostrzega� znajomych twarzy. Troch� ra�niej zrobi�o mu si� na sercu po rozmowie z lekarzem. Przywita� go Knabbe �yczliwie. Mo�e i inni nie b�d� wypominali tego morderstwa? Wielu zna przecie� prawdziwe pod�o�e sprawy. Znowu zas�pi� si�. Tak, ale du�o wi�cej jest takich, kt�rzy nie znaj�. Dla nich Pawe� Kotarek zawsze b�dzie zbrodniarzem, zab�jc�.
Opad� go jaki� l�k, gdy wolno ci�gn�c nogami, szed� przez miasteczko. Ze zdumieniem widzia� odbudowane domy, oczyszczone z gruz�w ulice, min�� go szeroki, niezgrabny autobus przepe�niony pasa�erami.
Ludzie te� wydali mu si� jacy� inni. Nie by�o tego nerwowego po�piechu co w owych pierwszych miesi�cach po obj�ciu terenu przez w�adze polskie. Nikt nie d�wiga� wypchanych tobo��w, nie by�o pok�tnych targ�w, nie wy�aniali si� ze zrujnowanych dom�w patrz�cy spode �ba poszukiwacze �trofe�w�.
Kto� przystan�� na widok Paw�a, przygl�da� mu si� uwa�nie, powoli zawr�ci� w swoj� drog�. Kotarek uczu� b�l ko�o serca. No tak, patrz� na niego, poznaj�, dziwi� si�, �e znajduj� go mi�dzy porz�dnymi lud�mi.
Pogodny nastr�j, wywo�any rozmow� z Knabbem, znikn��. Szed� ze zwieszon� g�ow�, nier�wnym, utykaj�cym krokiem. Nie rozgl�da� si� ju�. Chy�kiem, bokiem omin�� rynek, gdzie naj�atwiej by�o o spotkania. Skr�ca� w�a�nie na prawo obok budynku poczty, kt�rego tu jeszcze przed sze�ciu laty w og�le nie by�o, gdy od strony kiosku ze s�odyczami i wod� sodow� zabrzmia� ostry, starczy dyszkant:
- Matko Naj�wi�tsza, to�e to Kotarek!
Pozna� po g�osie Prau�ulow�. Spojrza� w jej stron� i w pierwszej chwili a� si� przestraszy�. Wtedy mia�a ju� wprawdzie dobre siedem krzy�yk�w, ale trzyma�a si� prosto, w robocie nie ust�powa�a m�odym. Teraz a� schyli� si� musia�, by uj�� wyci�gni�t� ku niemu wychud�� d�o�. Prau�ulowa zachichota�a zgry�liwie:
- Co, synku, pozna� trudno? Skr�ci�o Prau�ulich�... Nic to, zio�a i jagody �atwiej mi zbiera�, schyla� si� nie potrzebuj�...
Przekrzywi�a nieco g�ow� i m�wi�a dalej, jakby do siebie:
- Kotarek, sze�� lat, a wr�ci�. Nawet z wi�zienia si� wraca. Tylko z wojny si� nie wraca... Wilhelm nie wr�ci�, J�zef nie wr�ci�, Gustaw zagin��... - W ostrym, skrzypi�cym g�osie zadrga�a ni to z�o��, ni to wyrzut do losu, do ludzi, do siebie. - Wszyscy wracaj� z r�nych stron �wiata, z wi�zie�, z oboz�w, tylko �aden z moich si� nie odezwie...
Pawe� spyta� cicho:
- A co, od Gustawa �adnej wie�ci nie by�o?
Potrz�sn�a �a�o�nie g�ow�. Starannie zaczesane, rzadkie kosmyki w�os�w przeziera�y spod chusty. Poskar�y�a si�:
- Ma�o tych zmartwie�, jeszcze mnie star� po milicjach ci�gaj�. Znowu wezwanie przys�ali, na dzisiaj, na dziesi�t�. Godzinami wypytuj�, nie wiedzie� o co...
Pomy�la�, �e nic tu nie wystoi. Co tam ma s�ucha� biadole�. A je�li milicja ma jakie� sprawy do Prau�ulowej, lepiej si� z ni� nie zadawa�, zw�aszcza po powrocie z wi�zienia. Do�wiadczenie go nauczy�o, wola� by� ostro�ny. Po�egna� si� szybko. Z ty�u dolecia�o go jeszcze wo�anie:
- A pok�o� si� Trudce. Zajrz� kiedy do was...
Skin�� g�ow�. Stawa� w�a�nie przy kiosku, przysz�o mu bowiem na my�l, �e nie mo�na pokaza� si� dzieciom z pr�nymi r�koma. Kupi� torb� cukierk�w, pierniki.
Szuka� wzrokiem przystanku, Knabbe wspomnia� mu, �e kursuj� ju� autobusy. Od szosy zostanie mu nie wi�cej nad trzy kilometry. Autobus ju� sta�, zat�oczony. Pawe� rad by� z tego. W ciasnocie ka�dy zaj�ty jest tylko sob�, nie przygl�da si� pasa�erom.
W czasie jazdy Kotarek my�la� o Prau�ulowej. �al mu by�o kobiety. Trzech syn�w mia�a. Wszystkich powo�ano do wojska. A potem zacz�y przychodzi� oficjalne zawiadomienia Wehrmachtu. Pierwszy poleg� �ku chwale ojczyzny� Wilhelm. By�o to gdzie� w kampanii afryka�skiej. Potem zawiadomienie, �e J�zef zgin�� pod Stalingradem.
0 najm�odszym, Gustawie, nie by�o �adnych wie�ci. Ostatni list, jaki matka od niego otrzyma�a, pisany by� z Francji, kr�tko przed inwazj�. Potem zagin�� wszelki s�uch. Je�eli nie odezwa� si� do dzisiaj, to pewne, �e nie ma go mi�dzy �yj�cymi. 1 tak kobieta straci�a trzech syn�w. Czy� mo�na si� dziwi�, �e j� zmartwienia przygi�y do ziemi? Ale co znowu za przes�uchania w milicji? Zrobi�a co�?
Wzruszy� ramionami. Niczego si� nie domy�li. Zreszt� ma wa�niejsze k�opoty.
Na tym odcinku asfalt by� mocno podziurawiony. Autobus trz�s� silnie. Mimo t�oku, nie sprzyjaj�cego rozmowie, w samochodzie brz�cza�o jak w ulu. Pawe� chwyta� urywki rozm�w. W pewnej chwili wyda�o mu si�, �e o nim mowa. Nieznany g�os informowa� szeptem:
- ...na pewno on. Pami�tam t� twarz. Cz�owieka zabi�, teraz go wypu�cili. Szwab przekl�ty...
W pierwszej chwili nie my�la� si� nawet odwraca�. �wiadom by� tego, �e jego osoba wywo�ywa� b�dzie r�ne nieprzychylne szeptania. Ostatnie s�owa obruszy�y go jednak mocniej. Znowu si� zaczyna. Zawsze z tymi Szwabami. Niewolny od tego by� nawet w wi�zieniu.
Obejrza� si� gniewny. Patrzy�a na niego w�sata twarz, znana sk�dsi�, nie m�g� jednak przylepi� do niej �adnego nazwiska. W�sacz spotka� si� ze spojrzeniem oczu Kotarka, opu�ci� g�ow�, zmieni� temat rozmowy.
Autobus przystan��. Konduktorka wykrzykn�a znu�onym g�osem:
- Borszuny. Tartak.
Przecisn�� si� przez t�um. Opr�cz niego wysiada�a tylko jaka� m�oda kobieta. Przepu�ci� j� przed siebie. Dziewczyna obejrza�a si� za nim z u�miechem.
Pawe� rad by�, �e nie spotka� nikogo na drodze. By�o ju� oko�o pierwszej, kobiety smali�y si� przy kuchniach, o drugiej bowiem ko�czy�a si� praca w tartaku. Tu i �wdzie bawi�y si� przy drodze dzieciaki, te jednak nie zwraca�y na obcego �adnej uwagi.
W lewo bieg�a wiejska droga, Pawe� skr�ci� na ni� z westchnieniem ulgi. Opanowywa� go l�k przed lud�mi. We wszystkich widzia� swych wrog�w. Wr�ci�y wspomnienia pierwszego roku wi�zienia, kiedy kry� si� przed wsp�wi�niami, �uj�c nieustannie w my�lach gorzk� sw� krzywd�. Potem to jako� min�o, przypomina�o si� tylko w momentach szczeg�lnie ostrej t�sknoty za wolnym �yciem, kt�rego go pozbawiono.
Droga, b�yskaj�ca ka�u�ami szeroko rozlanego b�ota, wprowadza�a go przez seledyn ozimin w g�sty las jod�owy, ciemnymi �cianami dochodz�cy ju� do jego rodzinnych prog�w. A� przystan��, tak oszo�omi� go znany zapach szerokich drzewnych obszar�w, zapach, za kt�rym r�wnie� t�skni� w nie przespane noce.
Wdycha� o�ywcze, nasi�k�e jesienn� wilgoci� powietrze. Wzrokiem stara� si� przebi� g�stw� szeroko rozsiad�ych ga��zi jod�owych, stykaj�cych si� z wysoko rozro�ni�tym podszyciem. Cieszy� wzrok mocn� barw� jesiennej zieleni. Monotonno�� o�ywia�y z rzadka rosn�ce osiki i przydro�ne klony, powiewaj�ce resztk� kolorowych li�ci. Przytrzyma� jeden listek d�oni�, potem rozstawi� palce, li�� ko�uj�c opad� na ziemi�.
Pawe� szed� szybko. Na policzki wybi�y mu krwiste rumie�ce. Nogi bola�y, odwyk�e od intensywnych marsz�w. Poczu� doskwieraj�cy ostro g��d. Si�gn�� do kieszeni, chcia� si� po�ywi� herbatnikiem z kupionej w kiosku paczki, wstrzyma� si� jednak. Po co ma uszczupla� przyjemno�� dzieci!
Usiad� na przydro�nym kamieniu, sapa� mocno, wci�� ociera� pot z czo�a. Z bocznej dr�ki powia�o ch�odem. Orze�wi�a go ta pieszczota wiatru. Odetchn��, wpatrywa� si� w las, w drzewa, czu� w sobie narastaj�c� dzieci�c� rado��. Z uczuciem zachwytu i podziwu ogarnia� spojrzeniem ka�d� ga��zk�, ka�d� zrudzia�� trawk�, os�oni�te chmurami skrawki nieba prze�wiecaj�ce przez drzewa. Nigdy jeszcze tak silnie nie czu�, jak zwi�zany jest z lasem, kt�ry ze wszystkich stron okala� jego rodzinn� wiosk�.
Stan�� mu w oczach obraz owego wieczoru, gdy wyrwany ze snu, p�przytomnie bieg� do sionki, odparowywa� ciosy, a potem w rozpaczliwym odruchu machn�� siekier� przed sob�. Sionk� nape�ni� g�uchy �omot wal�cego si� cia�a. Pawe� do rana przesiedzia� nad nieboszczykiem. Bez oporu da� si� uj��. Truda zanosi�a si� od szlochu, chwyta�a za r�ce milicjant�w, odsun�li j� ostro.
Do�� mia� tych wspomnie�. Poderwa� si� z miejsca, ruszy� przed siebie. Drog� przebieg�a wiewi�rka nios�c co� w pyszczku. Bujnie okryta zimowym strojem, nie bardzo si� ba�a cz�owieka. Przystan�a nawet na chwil�, spojrza�a na� bokiem, poprawi�a co� �apk� przy pyszczku, smyrgn�a przez r�w, kryj�c si� w g�stej trawie.
Dom Paw�a sta� drugi w rz�dzie chat wioskowych, cofni�ty w prawo od drogi. Bli�ej do niego by�o przez las. Zag��bi� si� mi�dzy drzewa, ton�� �le podkutymi buciorami w mi�kkim poszyciu. Nachyli� si�, podni�s� ros�ego prawdziwka, mign�y w pami�ci wspomnienia d�ugich godzin przewa��sanych po lesie z koszem w r�ku. Nad nim zakwili�y, zaskrzecza�y trwo�nie jakie� ptaki. Zerkn�� w g�r�. Na skrawku nieba, mi�dzy koronami drzew, wisia� cie� jastrz�bia, nieruchomy, koliska-mi opadaj�cy ku do�owi. Ptaki ucich�y, jastrz�b poderwa� si� znowu do g�ry, znikn�� z w�skiej p�aszczyzny prze�wiecaj�cego nieba.
By� ju� na skraju lasu. Z komina unosi� si� dym w�ziutk� stru�k�. Patrzy� d�ug� chwil�, widzia� rozwalony p�ot, trzymaj�cy si� tylko gdzieniegdzie nie przegni�ych jeszcze s�upk�w. Okienka b�yska�y w promyku s�o�ca, kt�ry z trudem przedar� si� poprzez chmury.
Nad wsi� styg�a cisza. Cz�owiek stoj�cy u skraju lasu zebra� si� na odwag�, mocnym krokiem ruszy� do swego domu.
Wywabiona ujadaniem psa, wyjrza�a z ganku kobieta, przes�oni�a oczy d�oni�. Drgn�a, wyci�gn�a r�ce przed siebie. Nic nie m�wi�c sz�a tak do przodu. Pawe� przebieg� kilka ostatnich krok�w, rzuci� si� ku wyci�gni�tym ramionom Trudy. Zza drzwi zdziwieni wygl�dali ch�opiec i dziewczynka.
Kotarkowie zn�w byli razem.
II
Dokuczliwy zi�b ci�gn�cy od jezior i las�w wzmaga� si� pod wiecz�r. Mg�y stawa�y po ��kach szerokim tumanem, mocniej prze�wieca�y z oddali tylko pnie brz�z. Mrok spada� nagle, niespodziewanie jak pustu�ka na polne myszy. Zaciera�y si� odleg�o�ci, bliskie stawa�o si� dalekim. �wiat robi� si� ponury. �wiate�ka w oknach dom�w i lampy wok� tartaku przyci�ga�y wtedy ludzkie oczy.
�abu� by� markotny; tej soboty nie zaprosili go nigdzie na granie. Sta� teraz przed domkiem, patrzy� w stron� osiedla. Nie by�a to wie� ani miasteczko - ot, po prostu przytartaczne osiedle. Kilkadziesi�t dom�w zamieszka�ych przez rodziny robotnik�w tartacznych, drwali, rolnik�w. Mazurzy, repatrianci, osiedle�cy, s�owem - zbieranina z ca�ego �wiata, jak na tych ziemiach. O par�set metr�w dalej bieli�y si� domki zamieszka�e przez cz�onk�w grupy rybackiej. O p�torej, godziny drogi od Borszun, dobrym, nie �abuciowym krokiem, le�a�o miasteczko powiatowe Mielicko.
Poprawi� harmoni�, rzemie� wpija� si� w rami�, pokusztyka� w kierunku tartaku. Tam by�o najja�niej, najweselej.
Prau�ulowa r�ba�a drzewo przed swoj� chatk�. Uderzenia siekiery by�y kr�tkie, po�pieszne. �abu� stan��, popatrzy�. Kobieta nie podnios�a wzroku znad roboty.
Harmonista przybli�y� si�, pozdrowi� j�.
- Co nowego, matko? - zagadn��.
- Ot, czas mi zmarnowali, wczoraj na milicji by�am. Pytali, pytali, kto ich tam dojdzie, czego i na co. Kawa� drogi, tak mnie dzisiaj w krzy�u �ama�o, �e znowu do lasu nie posz�am. A trzeba jeszcze ziela podebra�. Tylko patrze�, �niegi zlegn�...
- Na milicj�? Czego oni chc�?
Stara rozz�o�ci�a si�. Rozniesie po ca�ej osadzie, komu to potrzebne?
- �ebym wiedzia�a, by�abym m�dra... Ot, takie sobie baje... Staremu zawsze trudno si� porozumie� z lud�mi, jeszcze jak sam na �wiecie...
Zbiera�a drewka, pragn�a sko�czy� gaw�d�.
Zatrzasn�y si� drzwi.
�abu� sta� chwil�, zdumiony. Potem z rozmachem zarzuci� zn�w harmoni� na plecy, pokusztyka� dalej. Mocne snopy �wiate� wy�oni�y si� zza zakr�tu drogi, rozsypa�y si� promienie na wilgotnych pniach top�l. Naprzeciw �abuciowi p�dzi� Zis rybackiego zespo�u.
Bli�ej tartaku rojniej by�o na szosie. Spotyka� znajomych, przystawa�, zagadali czasem do siebie. Jedna para tylko min�a go kryj�c si� w cieniu. Us�ysza� g�os dziewczyny:
- Bo ja tak lubi� ta�czy�, a ty, kochany?
Pozna� Hryszun�wn�, zaciekawi� go jej nowy konkurent. Co prawda, to prawda, lgn�li do niej ch�opaki jak muchy do miodu. A ona bawi�a si� wszystkimi i ze wszystkimi. Para znikn�a, zanim zd��y� rozpozna� ch�opca. Ca�e spotkanie straci�o sw�j smak.
Mocne lampy na s�upach przed bram� tartaku szerokim kr�giem roz�wietla�y najbli�sz� okolic�. T�oczno tu by�o. Zaciekawi� si�, przysun�� bli�ej, nagle ca�� si�� rozci�gn�� i �cisn�� harmoni�. Zapia�a d�ugim, cienkim tonem, zgas�a w grubym, gro�nym pomruku. Ucieszyli si� na jego widok.
- �abu�, dawaj tu! Graj, weselej b�dzie!
Rozgl�dn�� si� po gromadz�cych si� przy nim, zadziwiony ich liczn� obecno�ci�.
- A wy tu co mnie tak obst�pujecie? W nocy macie pracowa�?
- E tam, w nocy... Mo�e prawda, �e do nocy dostoimy tutaj, czekaj�c na tego nicponia!
Drugi dorzuci�:
- Na wyp�at� czekamy! Misiak jeszcze nie wr�ci� z miasteczka. W banku go zatrzymali czy jak?
- E tam, w banku! U starej Gabrielowej flaczki pod par� g��bszych zajada przy sobocie...
- Graj, �abu�, graj!
Rozejrza� si�, przysiad� na pie�ku pod bram� tartaczn�, sw�dz�cy nos starmosi� porz�dnie r�k�, rozci�gn�� harmoni�. Ju� znajdowa� melodi�, skoczn�, posuwist�, a� w sercu �piewa�o.
Sko�czy� gra�, odsapn��. Powesela�o woko�o. Nie, ma to jak przy muzyce.
Harmonia odezwa�a si� zn�w, teraz t�skn� melodi�. Wt�rowa� jej niski, przyjemny g�os �abucia:
C� dziewiczy sen m�j znaczy?
Sen z soboty na niedziel�?
A kto mi go wyt�umaczy?
�ni�am ja go��bi wiele,
Same siwe nadlecia�y �
Bia�e per�y rozgrzeba�y,
Szczere z�oto rozsypa�y.
Zamilk� na chwil�, tylko echem nad wod� nios�y si� jeszcze d�wi�ki. Zas�uchali si� pracownicy tartaczni, ze wsi przecie� prawie co do jednego rodem, przysun�a si� ta i owa dziewczyna. A �abu� �ypn�� po swojemu oczyma, zn�w zawt�rowa� harmonii:
Ma�o jeszcze, c�rko, umiesz,
Gdy snu tego nie rozumiesz:
Tych go��bi siwych stado -
To do ciebie swaty jad�;
Bia�e per�y rozgrzebane -
To �zy twoje niewstrzymane.
Szczere z�oto rozsypane -
W�osy twoje rozczesane.
Gra� jeszcze chwil�, z wpraw� przechyla�, rozci�ga� i �ciska� sw� czarodziejsk� skrzynk�. U-rwa� nagle w p� tonu, zawo�a�:
- �ni�y ci si� go��bie, Zo�ka?
Weso�o��. Doro�a��wna zawstydzi�a si�, furkn�a w bok. W tej chwili, k�aniaj�c si�, mija� stoj�cych Korowajczyk, �pieszy� dok�d�.
- O, i drugi go��biarz! Zo�ka, mo�ecie i�� razem z Pantaleonem...
�miech by� zara�liwy. Dziewcz�, cofaj�ce si� szos�, frun�o teraz przez r�w w boczn� dro�yn�.
Korowajczyk stan��, my�la� przez chwil�, ws�ucha� si� w nast�pn� piosenk� �abucia o wielkiej mi�o�ci, powoli ruszy� dalej.
Nie szcz�ci�o si� olbrzymowi w sercowych historiach. Kocha� si� po kolei we wszystkich ju� chyba dziewcz�tach w okolicy. Zawsze bez powodzenia. Ba, tak si� sk�ada�o, �e co zaczai kt�rej cz�ciej asystowa�, zaraz wychodzi�a za m��, ale za... innego. Ju� go stary Hryszun swatem z�o�liwie z tej racji nazywa�.
Od d�u�szego czasu pr�bowa� szcz�cia u m�odej Kie�bszanki. Ale przy tym rwa�o go � w drug� stron�, do przyby�ej jesieni� przedszkolanki, Janeczki. Przyjemna by�a dziewczyna. I wysoka dosy�, tak �e nie potrzebowa� m�wi�c schyla� si� do niej w p�, jak to z innymi si� zdarza�o, i w�os mia�a bujny, spalony przez s�o�ce na bia�o jak nitki konopnych pa�dzierzy, a na r�owej buzi do�ki, kt�re pog��bia�y si� z mocniejszym u�miechem. Ech, z tak� by si� o�eni�!
W pi�knej, chocia� male�kiej willi, dawniej nale��cej do w�a�ciciela tartaku, Martnera, otwarto na jesieni przedszkole.
Korowajczyk zerka� teraz chciwie na prawe boczne okienko, gdzie mie�ci� si� pok�j przedszkolanki. Mieszka�a sama w tym domu, bo nawet kucharka przychodzi�a z pobliskiej wioseczki.
�wiat�o pali�o si�. By�a zatem w domu. Korowajczyk wst�pi� na ganek, nie zd��y� jednak jeszcze po swojemu przesadzi� sze�ciu stopni dwoma krokami, gdy drzwi rozwar�y si� szeroko, przedszkolanka stan�a w nich z jakim� wiaderkiem. Nie zdziwi�a si�, gdy go ujrza�a.
- Dzie� dobry, panie Pantaleonie, dzie� dobry...:
Olbrzym zakl�� w duchu. Nie znosi� swego imienia. �e te� rodzice lepszego nie mogli wynale��? Ani to skr�ci�, ani ca�e wymawia�.
Ucieszy� si� jednak tym przywitaniem pogodnym, zacz��:
- Chcia�em tak wst�pi�, pogada�, Janeczko, przy sobotniej godzinie.
- To dobrze, bo i ja po pana pos�a�am, ale na sz�st�, p�niej nawet jeszcze troch�. Zrobimy dzisiaj pr�b�, dobrze?
Jakby mu miodem po sercu mazn�a. Po niego posy�a�a! Nap�cznia� zadowoleniem, nasycony w swej m�skiej ambicji. A� g�os mu si� podni�s� o ton.
- A ja sam przyszed�em. Czu�em pewnie... To ju� nie ma co i wraca�, zostan� do tej sz�stej.
U�miechn�a si�, co� tam wiedzia�a o �atwej kochliwo�ci Korowajczykowego serca.
- Nic z tego! Musz� sko�czy� inn� robot�. Przyjdzie pan razem ze wszystkimi. Do�� b�dzie czasu, nagadamy si�...
Z�y, pomaszerowa� zn�w szos�. Mo�e z Czesi� jako� lepiej mu p�jdzie. Ot, sobota, wszyscy maj� swoje dziewcz�ta, on zawsze musi by� sam. Odpali�a go, a tak si� ju� cieszy� na te chwile we dw�jk�...
Rozpryskuj�c ka�u�� min�� Korowajczyka samoch�d rybacki. Wracali ju� z odleg�ego punktu w Przycinie, sk�d pewnie zabrali ryb�.
��eby si� tylko nie zatrzymali przy magazynie� - pomy�la� z l�kiem. Pomocnik szofera, Kazik Pietruszy�ski, te� pr�bowa� smali� cholewki do zadzierzystej Czesi.
Jakby przeczu�: �wiat�a samochodu przygas�y. Czerwona lampka z ty�u wozu zatrzyma�a si� w miejscu.
�O, matu�, c�em ja taki nieszcz�liwy?�
Wchodzi� ju� w obr�b rybackich domk�w. Schludne, jednakie, wesolutko bieli�y si� rz�dem bli�niaczych mur�w, przetkanych prostok�tami okien. Na lewo, w dole, nad samym jeziorem, mie�ci�a si� przysta� rybacka i magazyn. Czesia pracowa�a tam jako sortowaczka. Umia�a zreszt� i z rybakami na po��w wyjecha�. A si�� mia�a tak�, �e niejednemu ch�opu dotrzyma�a w zmaganiu �na r�k�. �mia�y si� do niej nie od dzi� oczy Pantaleona...
Samoch�d sta� na szosie, tu� przy zje�dzie do przystani. A zatem nie po ryby przybyli, wtedy bowiem w�z podje�d�a� pod sam magazyn. To ten Kazik, �eby go licho!
Korowajczyk susami sadzi� do magazynu. Przyby� w sam czas, aby us�ysze� s�owa Kazika:
- Zaczekamy. Tylko przebierz si� szybko. Naprawd� dobry film. A potem odwioz� ci� na motocyklu.
Korowajczyk o ma�o nie zap�aka� z �alu. Co za pieskie szcz�cie! Tamta go odprawia, t� inny do kina zabiera. Bodaj to taki los! I w ko�cu czym taki Pietruszy�ski lepszy od niego? �e w�osy ma bielsze i kr�c� mu si� jak kud�y owieczki? �e chuderlawiec? Przecie z nim ani si� r�wna� tamtemu. A tymczasem...
Ostatnie domki rybackie zosta�y za nim. Odcinek szosy mi�dzy dwiema cz�ciami osiedla ciemny by�, osnuty w mroki i cienie. Topole przydro�ne zlewa�y si� w jeden p�ot. Ko�o g�owy frun�o mu co� z dra�ni�cym szelestem. Nietoperz. Jeszcze raz zatoczy� kr�g, poszybowa� w ciemno��.
Od ty�u mign�o nik�e �wiate�ko. Korowajczyk obejrza� si�. Kto� peda�owa� zawzi�cie. Olbrzym pozna� p�atnika tartaku, Misiaka. Krzykn�� do rowerzysty:
- Doczeka� si� was nie mog�!
- Co� naknocili z kontem. Trzeba by�o a� w Olsztynie sprawdza� telefonicznie. Ca�y dzie� zmarnowa�em...
Pop�dzi� dalej. �wiate�ko miga�o, coraz mniejsze. Korowajczyk pomy�la�, �e pewnie wyczerpuje si� Misiakowi bateria przy latarce. Spu�ci� g�ow�, medytowa� nad sob�. Trzydziesty rok �ycia mu mija�. Jeszcze par� wiosen i przechyl� si� lata na drug� stron�. Coraz ci�ej samemu, zw�aszcza gdy ma cz�ek serce kochliwe jak rzadko.
W ckliwe to rozmy�lanie wpad� czyj� ostry krzyk, potem jakie� wrzaski, wreszcie wo�ania o pomoc. �P�atnik� - przemkn�o Korowajczykowi przez g�ow�. W tej samej chwili sadzi� ju� naprz�d swymi dwumetrowymi krokami. W mig dopad� miejsca, sk�d doszed� go krzyk. Rower le�a� na ziemi, o krok dalej podnosi� si� j�cz�c Misiak, d�oni� wskazywa� lewy brzeg szosy.
Korowajczyk zrozumia� tylko jedno s�owo: �torba!� Ujrza� natomiast dwa pochylone cienie majacz�ce na polu, za szos�. Do lasu by�o dobre trzy rzuty kamieniem. Je�li zd���, szukaj wiatru w polu. Machn�� si� przez r�w, kamasz od�wi�tny u-Rrz4z� mu w b�ocie, bieg� dalej. Par� jak burza, rozwala� swym cielskiem powietrze, krzycza� przy tym straszliwym g�osem. Cienie na moment zgin�y mu z oczu, pojawi�y si� nagle bli�ej. Poczu�, �e dogoni, nie umkn� mu. K�tem oka dojrza� w ciemno�ci, jak jeden z uciekaj�cych przystan��. B�ysn�o, �wisn�a przy g�owie kula; nie zwa�a�, par� dalej, nowy b�ysk... W tym momencie Korowaj-i�/.yk zakl�� straszliwie, potkn�� si� w jakiej� mi�dzy, uderzy� �bem o ziemi�, zary� si� w rozmok�y grunt. Nim si� pozbiera�, w g�stwie nocnej nie mo�na ju� by�o nic dojrze�. S�uch te� nie �apa� niczego od strony lasu. Z osiedla tylko nios�y si� krzyki i tupotanie. Biegli stamt�d ludzie, zwabieni strza�ami.
W�ciek�y, z g�ow� umorusan� ziemi�, Korowajczyk wraca�, naciera� zbite, mo�e zwichni�te rami�, spluwa� pecynami b�ota, kt�re si� dosta�o do ust, kl�� siarczy�cie. Teraz dopiero w pe�ni u�wiadamia� sobie, co zasz�o. �Napad, rabunek... Misiak, wyp�ata� - kot�owa�y si� my�li.
Z trudem prze�azi przez r�w przy szosie. Ko�o dygoc�cego p�atnika zebra� si� ju� gestykuluj�cy, podniecony t�um. Wypytywali, krzyczeli, kl�li. Misiak urywanymi s�owami opowiada�, trzyma� si� r�k� za obola�� g�ow�.
- Min��em Korowajczyka, peda�owa�em, aby szybciej... Tu nagle - wskaza� d�oni� na bujnie rozro�ni�te za rowem krzaki tarniny - wyskoczy�o dw�ch, rzucili k�od� pod ko�a, polecia�em na �eb. Dobiegli, wyrwali torb�. Nie puszcza�em, uderzy� kt�ry� jak�� twardzizn�, zamroczy�o mnie... Zreszt� nadbieg� Korowajczyk - pogna� za nimi. Mo�e ich z�apa�? - nadzieja drgn�a w zbiedzonym g�osie.
Olbrzym w�a�nie przysuwa� si� bli�ej stoj�cych.
- G�wno z�apa�! Strzelali do mnie, ale to furda w ciemno�ci. Tyle, cholera, �e wywr�ci�em si�. Przepadli w lesie.
- Idziemy szuka�! - krzykn�� m�ody Mazur Ga�ek. Paru poderwa�o si� z miejsca, osadzi� ich kto� rozs�dniejszy.::
- I co, znajdziecie ich w lesie? Dawno ju� gdzie� przepadli.
Wstrzymali si�.
- Prawda! Pr�na fatyga.
Zwr�cili si� do Misiaka:
- Mo�e pozna�e� kt�rego? Nie m�wili nic?
- Ciemno, kogo tam poznasz? Nie gadali... Tylko, zdaje si�, gdy ju� zacz�li ucieka�, kt�ry� powiedzia� jakby po niemiecku: �Schnell, Willi�, ale nie wiem na pewno. Ja ma�o znam niemiecki i by�em og�uszony...
Zawrza�o, zakot�owa�o w gromadzie. Gwa�t, krzyk, potrz�sanie pi�ciami.
- Na pewno oni!
- Zawsze m�wi�em, �e w tych Mazurach Hitler siedzi, takie nasienie!
- �Schnell�, jak to wo�ali! Takie syny!
- I po co ich g�askaj�? Tego jednego te� ju� pu�cili z wi�zienia, cho� zabi� cz�owieka. Niechby tam gni� do ko�ca!
W�ciekli, wzburzeni, zacz�li si� raptem ogl�da� na siebie. Milcz�c stali mi�dzy nimi Ga�ek i Kryszka. Temu ostatniemu drga�a siwa broda. Wreszcie g�uchym, nieswoim g�osem zapyta�:
- Ludzie, co wy? Co wy?
- A to, �e wy wszyscy tacy.
Jaka� pi�� zamierzy�a si� na starca. Wtedy Ga�ek ostrzeg� stanowczo:
- Przesta�, Mi�tus! Ani mi dotknij! Ojca swojego te� tak by� bi�?
- Ach, ty pomiocie! - Mi�tus rzuci� si� na ch�opca. Posypa�y si� razy. Nikt nie przeszkadza�, tylko Kryszka pr�bowa� broni�, kto� go odci�gn��, szarpn��, a� si� stary przewr�ci�.
Ga�ek ulega�. Nie poddawa� si� jednak, m��ci� pi�ciami, czasem trafia�. Sycza� tylko ci�gle:
- Ty �winio, ty �winio! Nie wiadomo jeszcze, kto lepszy Polak! Nie wiadomo!
- Sta�, co si� dzieje? - zabrzmia� mocny g�os, osadzi� bij�cych si� w miejscu.
Zasapany od szybkiego biegu Klimczak roztr�ci� ludzi, stan�� przed walcz�cymi. P�dzi� od osiedla, kto� tam ju� doni�s� wie�� o rabunku na szosie. Nie zna� przyczyny b�jki. Zagl�da� teraz w twarze bij�cych si�.
- Aha, to ty, Ga�ek! �adnie, nie ma co! Mi�tus, no, wiadomo! O co wam posz�o?
Zaszumia�y g�osy.
- Mazury pieni�dze zabrali...
- Po niemiecku krzyczeli!
- Oni wszyscy wsp�lnicy, to pewne! Zostaw, Klimczak!
Klimczak post�pi� krok do przodu, wprost na m�wi�cego ostatnie s�owa. Pozna� go.
- To ty, Warnach? Ty tak m�wisz? Dure� jeste�! Ga�ek! - ostro zwr�ci� si� zn�w do dysz�cego, obszarpanego Mazura - o co posz�o?
- Obrazi� nas, mnie i Kryszk�. I wszystkich Mazur�w! Starego zaczepia�, musia�em broni�... Od hitlerowc�w nas wyzywa�! Nas! Powiedzcie im, wyt�umaczcie, kim jestem, znaj� mnie wszyscy. A Kryszka? Ca�e �ycie walczy� z niemieckim faszyzmem! W obozie siedzia�! Za co ta krzywda? - g�os ch�opca za�ama� si�.
Klimczak skupi� si�. Naok� niego zaleg�o milczenie. Przerywa� je tylko co chwila j�k b�lu Mi-siaka, podpieranego przez towarzyszy. Stefan by� z�y. Rzadko mu si� to zdarza�o. Patrzy� doko�a, stara� si� przez mrok wyczyta� co� z otaczaj�cych go twarzy. Za ciemno, wyczu� jednak, �e wszyscy patrzyli na niego. Mia� pos�uch w tartaku i ca�ej okolicy. Zaraz po wojnie przeszed� z roli na robotniczy chleb. Wni�s� w ten sw�j nowy �ywot ch�opsk� zaci�to�� i wytrwa�o�� w pracy. I ch�opskie, twarde poczucie sprawiedliwo�ci. Rzek� po namy�le:
- Wstyd mi za nas wszystkich! Wobec w�a�nie Ga�ka i Kryszki. Wstyd! Bandyci m�wili po niemiecku! No, je�li i nawet? Co to, nie mo�e by� bandyt�w mi�dzy tymi, co lepiej znaj� j�zyk niemiecki, mi�dzy Mazurami albo ukrytymi Niemcami? Mog�. Tak samo jak i w�r�d wszystkich innych Polak�w. Jeszcze kanalii nam nie brak! Ale wy oskar�acie wszystkich Mazur�w. Tak nie mo�na. Ga�ek dobrze zrobi�, �e broni� honoru. Ja bym sam spra� Mi�tusa i was po kolei...
Przerwali mu, rozleg�y si� gniewne okrzyki.
- Nie tykaj nas, nie r�wnaj z nimi, nie obra�aj!
- Znalaz� si� obro�ca!
- Idziemy, niech swoje gada! I tak fors� diabli wzi�li. Licho wie, kiedy j� nam wyp�ac�...
Klimczak sta� d�ugi czas zadumany, patrz�c i nas�uchuj�c za odchodz�cymi. Potem westchn��, nic nie m�wi�c obejrza� si� wok�. Olbrzymi cie� drgn��, podszed�, poda� r�k� obu Mazurom. Klimczak pozna� Korowajczyka. Zwr�ci� si� po chwili do niego:
- Poszli sobie, nawet Misiaka zostawili... Ej, d�ugo jeszcze trzeba ich wychowywa�. To nie stara robotnicza wiara. Ze wsi niedawno przyszli, nie tak �atwo im wszystko od razu poj��. Wiem to po samym sobie. Chod�, Korowajczyk, pomo�emy Misiakowi. Ale i wam si� dosta�o?
- Nie, tylko na �eb pad�em, r�ka mnie boli. G�upstwo!
Milcz�cy Ga�ek ci�gn�� zniszczony rower. Klimczak i Korowajczyk wiedli pod r�ce p�atnika. Dopiero po chwili dostrzegli, �e Kryszka pozosta� w tyle. Olbrzym wr�ci� po niego. Stary nie m�g� i��. Trz�s� si� ca�y. Prowadzili teraz obu w stron� osiedla. Min�li przedszkole. W chwil� potem domy zag�ci�y si�. Wsz�dy miga�y cienie ludzkie, dobiega�y przyciszone rozmowy. Milk�y na ich widok.
Przystan�li wreszcie przed domem Kryszki. Stary poczu� si� nieco lepiej. Klimczak �agodnie pog�adzi� go po ramieniu.
- Wszystko dobrze, Kryszka, nie miejcie do nich �alu, przyjdzie czas, zrozumiej�...
Kryszka wyprostowa� si�, patrzy� chwil� w oczy Klimczaka. �wiat�o smug� pod�u�n� pada�o z okna.
- D�ugo �yj�, widzia�em wiele. No nic, damy rad�. Bywajcie do jutra.
Podawa� im d�onie, ra�niej jako� pokusztyka� do siebie.
Zrywa� si� silniejszy wiatr. Zatrzeszcza�y nagie konary przydro�nych topoli.
III
Sebastian Gotka wzdrygn�� si� na gwa�towny podmuch, kt�ry zatrzasn�� drzwi. D�onie Gotki zatrzyma�y si�, ostro�nie odstawi�y wyg�adzony przed chwil� szorpaty garnek gliniany. Staruszek westchn��, pocz�apa� ku drzwiom, otworzy� je znowu.
Przechyli� si� nieco do przodu, wygl�da�, cmokn�� bezz�bnymi ustami. Ci�gn�o go do szopki i czekaj�cej tam roboty. Ch�tnie przysiad�by zn�w przy swoich garach, wyszlifowa� je, potem raz jeszcze rozpali� przyjemny, ciep�y ogie� na palenisku - stare r�ce zagrza�yby si� - powl�k�by naczynia l�ni�c�, szklist� polew�. Gdzie tu jecha� na taki ch��d! A jeszcze bieda z ko�mi. Ci�ko si� o nie doprosi�. Wiadomo, ka�dy korzysta, aby pola jak najwi�cej zaora� przed zim�. Po glinie za� trzeba jecha� daleko.
Na rozwartej po�owie wrotek szopy przysiad�a sikorka bogatka, rozstawi�a szeroko ogonek, szyjk� przechyla�a do przodu. Stary spojrza� ku niej, u�miechn�� si�.
- Ju� jeste�, szelmutko?
Ptak pokiwa� g�ow�, �wierkn�� potakuj�co.
Gotka przygl�da� si� jeszcze chwil� niepozornej ptaszynie, pogmera� d�oni� w kieszeni wylinia�ej kurtki, strzepn�� na ziemi� troch� ziaren konopi. Sikorka przechyli�a si� ca�ym tu�owiem do przodu, zn�w �wierkn�a, nie sfrun�a jednak na ziemi�.
Patrzyli przyja�nie na siebie. Ma�y ptak z wysoko�ci otwartych wrotek, du�y cz�owiek z ziemi ku g�rze. Gotka �mia� si� cieniutko, wiatr szarpa� wy�a��cymi spod czapki pasemkami rzadkich w�os�w. Wreszcie cz�owiek machn�� r�k�.
- Widzisz, jednak si� boisz? No, id� ju� sobie, id�, niewdzi�cznico...
Sikorka za�wili�a. Gotka odchodz�c obr�ci� si� jeszcze ku niej.
- Ju�, ju�! Nie pop�dzaj mnie. Te� nie jad�em �niadania, a nie robi� takiego gwa�tu.
Wiatr znowu zakr�ci� wariacko. Gotka wtuli� g�ow� w ramiona. Od paru lat zimno zaczyna�o mu coraz bardziej dokucza�. Najgorzej by�o z r�kami, przy robocie grabia�y cz�sto od ch�odu wilgotnej gliny, wy�ania�y si� spod nich kszta�ty niezgrabne, dalekie od pomy�lanych. Gotka z pasj� me�� wtedy grudk� gliny, rozciera� d�onie, grza� je nad ogniem. Nie zawsze to pomaga�o.
Wysoki by�, ko�cisty, nie od razu jednak bi�o to w oczy, bo chodzi� przygarbiony. Lata siedz�cej roboty czyni�y swoje. Krok mia� drobniutki, posuwisty, mocny jednak jeszcze i pr�ny.
Gotka mieszka� od lat ju� sam. �ona umar�a mu przy porodzie, wraz z noworodkiem. Od tego czasu ukocha� samotno��. P�ki by� m�odszy, chadza� na wyr�b do lasu, pr�bowa� rybactwa, pracowa� w cegielni, wreszcie zaj�� si� d�ubanin� w glinie. Nie by�o to pe�ne garncarstwo, ma�e mia� o nim nawet poj�cie. W palcach za to posiada� zr�czno�� od dziecka. Czy z drzewa kozikiem co wystruga�, czy z gliny ulepi�, �adne to by�o, weseli�o oczy, poci�ga�o ludzkie serca. Gdy to jeszcze powl�k� farb� w r�nych kolorach, gdy wetkn�� tam kilka pi�rek, �wdzie p�czek w�osia albo ziarenka jakie w miejsce oczek - rado�� bra�a patrze�. W dni rynkowe mo�na by�o te cacka sprzeda�, powi�za� jako� koniec z ko�cem. Gdy by�o nieco trudniej, zacz�� lepi� i garnki. A� dziw, jakie garnczki, miseczki i r�ne wazoniki na kwiaty wychodzi�y z Gotkowych r�k. A jeszcze rze�bione patykiem we wszelakie figury, wywijasy misterne. S�yn�� z tego na ca�y powiat. Inna sprawa, �e t� s�aw� nie zawsze mo�na si� by�o naje�� do syta. O to jednak najmniej si� martwi�. Nie by� wymagaj�cy, zjad� tam sobie cokolwiek i ju� rad by� z ca�ego �wiata. Mi�siwa nie bardzo lubi�, ot, chyba tak kiedy, od �wi�ta. Trzyma� po prawdzie w tym celu od wrze�nia prosiaczka, ale...
D�uga z tym prosiaczkiem by�a historia, za�miewali si� ludziska o niej opowiadaj�c, a czasem ten i �w zachodzi� nawet do Gotki, aby jego wychowanka obejrze�.
Gotka zrzuci� kurtk�, prze�egna� si� nabo�nie przed sczernia�ym ze staro�ci obrazem Matki Boskiej ze �wi�tej Lipki, wyci�gn�� sagany z pieca. Ziemniaki przecedzi� zlewaj�c wod� do drewnianego korytka, na wrz�tek sypn�� spor� przygar�� domowej kawy z palonego j�czmienia i tartych �o��dzi. Z wczorajszego dnia zosta�a mu jeszcze ryba, mi�sisty linek, kt�rego dosta� od starego Kopcika. Popija� kaw�, �u� chleb, palcami odrywa� kawa�ki mi�sa. Zza sto�u spogl�da� na biegn�c� wok� pomieszczenia p�k� sosnow� z ustawionymi na niej wszelakimi cackami. Czego tu nie by�o! Rz�dy kogutk�w z dziurkami do �wistania, wi�ksze i mniejsze laleczki z r�owymi jak skrzela p�oci buziami. Potem �winki, g�si i kaczki. A dalej garnuszki mniejsze i wi�ksze, jasne w kolorach, krwi� �yw� bij�ce serduszka z imionami wszelkimi, �mieszne dwojaczki przeznaczone chyba dla krasnoludk�w.
Mocno siorbn�� ostatni �yk kawy, r�kawem po g�bie szeroko przejecha�, chleb skrz�tnie schowa�, prze�egna� si�, powsta� z �awy. Wyprostowany w tej chwili, sta� w swej kuchni podobny nieco do Gotki z dawnych lat, ch�opa dorodnego, mocnego w g�bie i r�ku, kt�ry �andarma niemieckiego kiedy� w pysk tak zdzieli�, a� si� tamten nogami nakry�. Stan�� wtedy w obronie m�odego ch�opaka, kt�rego �andarm do krwi skatowa�. Umundurowany bandyta s�owa nie m�wi�c pozbiera� si� z ziemi, odszed� pluj�c krwi� i wybitymi z�bami, ale swego nie darowa�. Odpokutowa� Gotka trzy miesi�ce w areszcie...
Poszed� teraz do jednej z p�ek, wzi�� jakie� cacko do r�ki, patrzy� na nie z u�miechem, pog�adzi� pomarszczon� d�oni�, jakby wyra�a� wdzi�czno�� glinie, �e si� w takie kszta�ty dawa�a ulepi�. Potem co� sobie przypomnia�, u�miech zgas� na jego twarzy. Konie... Nie lubi� Gotka o nic prosi�. Nie lubi� i nie umia�. A tu czas by� najwy�szy. M�wi� Kopcik, �e ryba w g��bin� sp�ywa, sieci wyci�gaj� puste. Mrozy nadchodz�...
Pochyli� si�, wybra� dwojaki zgrabniejsze od innych, dzban wielki na mleko lub pod�mietanie. Odstawi� na �rodek izby. Zaniesie to Pi�tkowskiej, nie przyjdzie przecie z pustymi r�kami.
Ziemniaki ju� przestyg�y. Zsypa� je do szaflika, ut�uk� pr�dko na dymi�c�, smakowicie pachn�c� miazg�, wymiesza� z otr�bami, poni�s� do chlewika.
Wieprzek bia�y, czy�ciutki zakwicza� rado�nie, przydrepta� natychmiast ku nogom starego, ociera� si� o nie. Gotka przek�ada� �arcie do korytka, �agodnie odsun�� r�owy ryj, napomnia�:
- Syrlik? Poprosz� grzecznie!
Prosiak markotnie odsun�� si� od �arcia, podni�s� ryj ku g�rze, jakby sprawdza�, czy pan jego m�wi to powa�nie. Potem przysiad� na tylnych nogach, przednie raciczki wyrzuci� gwa�townie ku g�rze. Zachwia� si� na moment, ale pomog�o wzniesienie ryja. Sta� tak, patrzy� ma�ymi pogodnymi oczkami na Gotk�, jakby pytaj�c, czy do�� ju� tego s�u�enia.
Stary chichota� rado�nie. Syrlik by� jego dum�, ludzie schodzili si� go ogl�da�.
Mrukn��:
- Dobrze, dobrze...
Wieprzek chrz�kn�� weso�o, opad� z rozmachem na przednie kopyta, wpar� si� ryjem w dymi�ce �arcie. Gotka przechyli� si�, drapa� go wzd�u� �wiec�cego boku, a� si� ciep�a sk�ra ugina�a w b�ogo�ci. Gdy przesta� na chwil�, Syrlik uni�s� ryj znad koryta, kwikn�� zach�caj�co. C� by�o robi�, drapa� go stary znowu.
Potem wr�ci� do domu, zabra� dwojaki i dzban, przymkn�� drzwi chaty, rozejrza� si�, podrepta� do obej�cia Pi�tkowskich. Wiatr troch� usta�, nie kr�ci� �wiatem jak fryg�, d�� od jeziora prosto na lasy. Ch�odny by�, przenikliwy. Niebem ci�gn�y zwa�y niskich, szarych chmur. Ostro, rozdzieraj�co poni�s� si� klangor �urawi. Nie miejscowe, tych ju� od tygodnia co najmniej nie by�o tu s�ycha�. Dalsze jakie�, p�nocne. Gotka popatrzy� chwil� za kluczem, westchn��. Nie lubi� odlot�w.
Obej�cie Pi�tkowskich le�a�o w bok od szosy, pod samym prawie lasem. Odosobnione, jak i reszta gospodarstw, pozostawa�o poza obr�bem �ycia osady. Wi�kszo�� ludzi �y�a tu albo z rybactwa, albo z pracy w tartaku czy w lesie; hektarowe i mniejsze dzia�ki dostarcza�y warzyw i ziemniak�w.
Z pi�ciu czy sze�ciu rolnik�w Pi�tkowski by� najzamo�niejszy. Przyjecha� tu jeden z pierwszych, gdzie� spod M�awy, jak powiadano. Sprawdza� nikt tego nie sprawdza�. Czy to nie wszystko jedno? Do��, �e by�, zaj�� najlepsze gospodarstwo po Niemcu Millerze, kt�ry zreszt� na d�ugo przed swym wyjazdem przeni�s� si� do miasteczka. By�o tam roli co� osiem hektar�w, razem z ��kami. Dzisiaj mia� jednak Pi�tkowski prawie pi�tna�cie...
Gotka przystan��, popatrzy� na prawo. Przed sze�ciu jeszcze laty sta�a tam cha�upa i gumno Kaniszka, co go zabili hitlerowcy w wi�zieniu. Zosta�a �ona, Niemka, z dwoma ch�opcami. Szczeni�ta to jeszcze by�y, Micha�ek i Paul. Starszy nie pojecha� z matk�, pozosta� tu, przygarn�� go wreszcie Pi�tkowski. Ale przedtem, tak to jako� dziwnie wypad�o, spali� si� pewnej nocy dom Kaniszka. Nie wiadomo od czego, bo ch�opak tam nie nocowa�, tu�a� si� po znajomych, nie m�g� wi�c ognia zapr�szy�. A za kilka dni gospodark� po Kaniszkach mia� obj�� jaki� osadnik. Po po�arze ani mu nie posta�o to w g�owie. Mia�by budowa� dom, kiedy w okolicy jeszcze dla wielu by�o miejsce? Gospodarka sta�a pustk�, z lito�ci, aby si� nie marnowa�a, do��czy� j� wreszcie Pi�tkowski do swojej. Tak si� wzbogaci�. Gospodarz by� dobry, nie mo�na powiedzie�. Gotka jednak nie lubi� go, nie bardzo nawet wiedzia� dlaczego. Do��, �e nie lubi�. W tej samej chwili drzwi rozwar�y si� na ca�� szeroko��, zatrzeszcza�y, zachybota�y w zawiasach. Smyrgn�� przez nie ma�y czarniawy ch�opak, zwinnie wymin�� Gotk� i gna� dalej przez podw�rze. Za nim szerokim �ukiem wylecia�a w powietrze miot�a na d�ugim trzonku, paln�a starowin� po ramieniu, a� mu dzban wypad� na ziemi�. Szcz�ciem nie pot�uk� si�. Z drzwi wychyli�a g�ow� Pi�tkowska, czerwona, niebrzydka jeszcze kobieta. Szeroko rozwieraj�c g�b� wrzeszcza�a:
- Czekaj ty, czekaj, przekl�ty pomiocie! Dostan� ja...
Urwa�a nagle na widok Gotki, zastyg�a na moment z rozwartymi ustami. Oprzytomnia�a wnet, przystroi�a rumian� twarz w u�miech.
Zaprasza�a do kuchni, szybko podnios�a miot��, t�umaczy�a:
- Z tym Micha�kiem to tylko nieszcz�cie! �e te� takie �ajdactwo z dziecka wyros�o! Ca�y dzie� poza domem, bobruje po lasach i wodach, a do roboty go nie ma. I za co go karmi� jak w�asne dziecko! Et - machn�a obna�on� powy�ej �okcia r�k� - co tam gada�!
Gotce by�o przykro. Lubi� Micha�ka, pami�ta� jeszcze jego ojca, mi�ego, dobrego cz�owieka. Inwalida od czasu jak mu kosiarka przyci�a r�k�, jednak i on w ko�cu powo�any zosta� do Heiniatchutzu. Polak, nie chcia� i��, kry� si�. Z�apali go wreszcie, gadano, �e w�asna �ona wyda�a. Siedzia� w wi�zieniu, zagin��. Micha�ek wda� si� w ojca. Drugi zn�w syn - by�a to wykapana matka. Tak, tak... Szkoda dzieciaka, marnuje si�, licho wie, jak mu naprawd� jest u Pi�tkowskich.
Obejrza� si� na podw�rze. Ch�opca nigdzie wida� nie by�o. Usi�owa� jako� dopom�c Micha�kowi:,
- Ch�opiec? M�ody, wiadomo, ja te� lata�em w jego latach. Tak to, tak...
Pi�tkowska urwa�a kr�tko:
- Ju� my tam lepiej wiemy! Sko�czony �otr i tyle! Jak to oni wszys...
Przypomnia�a sobie, �e i Gotka jest Mazurem, nie dopowiedzia�a.
Za sto�em siedzia� Pi�tkowski, niepozorny cz�eczyna, zdawa�oby si�, �e i do pi�ciu nie zliczy. Obok na �awie le�a� gruby rzemie�, ch�op chowa� go teraz, przesuwaj�c r�k� za siebie. Z�y by�, bez zapa�u powita� go�cia.
Gotka oddawa� gospodyni naczynia. Przyj�a je skwapliwie. Pi�tkowski milcza�, jakby prze�uwaj�c my�li, wreszcie odezwa� si�:
- M�wicie, �e ch�opiec m�ody! Znam i ja m�odo��. Ale� zawsze by�o w nas co� dobrego, na ludzi w ko�cu wyszli�my, nasze dzieci te� rosn� ludziom na pociech�. A ten - zacisn�� pi�ci - a ten od stu diab��w gorszy! Nic robi� nie chce, a przecie sze�� lat go �ywi� za darmo, jak swego. Bicie te� nie pomaga, taki narowisty. Tekla - zwr�ci� si� do �ony - dawaj �niadanie, robota czeka. A wy co, s�siedzie?
- Konia obiecali�cie mi kiedy� po�yczy�, po glin� chc� pojecha�.
- Dzisiaj? - Pi�tkowski przeci�gn�� s�owo jakby w zdumieniu.
- Pora ju�, jak mrozy spadn�, gorzej b�dzie. Ostatni czas...
Niepozorny cz�eczyna roz�o�y� bezradnie r�ce:
- Chcia�bym, z serca chcia�bym. Ale w gniadego orz� dzi� jeszcze, wiecie, ten kawa�ek pod lasem. - Gotka wiedzia�, kawa�ek ten nale�a� kiedy� do ojca Micha�ka. - A srokacz okula�, licho wie czemu. Tak �e cho� z serca chcia�bym, nie mog�. Ca�y ten tydzie� te� zreszt� nie da rady. W jednego konia wszystkiego nie obrobi�. I do miasta trza jecha�...
- A jak�e, nie mog� z domu go wypcha�, a pilne sprawy - kobieta przysz�a w pomoc m�owi.
- Zap�aci�em wam ju� garnkami, ostatnia pora, potem gliny nie wybierze... Tak to, tak - b�ka� nie�mia�o Gotka.
Kobieta poderwa�a si� nagle spod pieca.
- A tam, wasze garnki! S�abe, byle co, ju� w skorupach. Zreszt� konia m�j wam ju� dawa�, da i teraz. Ale p�niej - spojrza�a na przyniesione dwojaki i dzban, tr�ci�a je czubkiem rozdeptanego pantofla. - Ale te czerepy zabierzcie sobie, lepsze kupi� w miasteczku, nie takie dziadowskie!
Gotka wsta� spokojnie, patrzy� na wykrzykuj�c� kobiet�. Przypomnia�a mu, nie wiedzie� czemu, wron� miotaj�c� si� nad znalezionym na polu �cierwem. Tak macha�a skrzyd�ami, jak teraz Pi�tkowska przebiera�a pulchnymi d�o�mi.
Pi�tkowskiemu nie po my�li by�a porywczo�� �ony.
- Tekla, nie miel ozorem! - hukn��. - To nasze sprawy! Siadajcie, pogadamy, co� przecie trzeba zaradzi�. A garnki przydadz� si�, przydadz�.
Gotka nie siada�. Wyprostowa� si� tylko troch�, z g�ry tak spojrza� na gospodarzy, powiedzia� kr�tko:
- Bywajcie zdrowi! Z Bogiem!
Zawr�ci�, szybko wysun�� si� z izby. Cz�apa� przez podw�rze, zapomnia� zup