Eugeniusz Paukszta Lasy płoną o świcie Żonie mojej poświęcam Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1974 I Ruń już podniosła się wysoka, tylko w miejscach niższych czerniały wśród niej nasiąkłe wilgocią płaty nie obeschłej ziemi. Zając nie śpiesząc się pokicał głębiej w pole. Nie opodal nasypu gmerało w ziemi stadko kuropatw. Od samego Olsztyna Paweł nie odchodził od okna. Chciwie wpatrywał się we wszystko, co bieg pociągu odsłaniał przed jego oczyma. Oparł czoło o zakurzoną, nie domytą szybę, siąkał z przejęcia nosem, nie mógł dać sobie rady z natłokiem myśli. Stał nieruchomy, patrzył chciwie, tak jak człowiek głodny patrzy na rumiany, pachnący bochenek chleba. To były już jego strony rodzinne. Wiele rzeczy zdumiewało Pawła w czasie tej drogi. W Olsztynie, czekając na połączenie, wyszedł na miasto. Pamiętał je z owych dni czterdziestego szóstego roku. Ponure było, straszyło widmami wypalonych okien, bezdusznymi kikutami kominów, jak znaki ostrzegawcze wznoszącymi się na usypiskach ruin. Teraz, po sześciu prawie latach, nie dostrzegał już żadnego podobieństwa do owego widoku. Na ruinach stawały ścianą nie tynkowane zręby nowych budynków. Gwarno było, jasne sklepy, mrowie ludzkie zaaferowane swymi sprawami. Stał zadumany, przyglądał się, wytrzeszczał odwykłe od szerokich widoków oczy, aż go jakieś łobuziaki jęły przedrwiwać. Wtedy ocknął siej wrócił na dworzec. Teraz ta Bezdanka. Zawsze to była dziura. Pamiętna dla niego o tyle, że stąd Trudę swoją do domu sprowadził. Ileż to razy przyjeżdżał tutaj, jeszcze przed wojną... Przypominał sobie rozwalony budynek stacyjny, porysowaną rampę i wyrwy w szeregu czerwonych domków. Mizerna stacyjka stała teraz niby tak samo jak przedtem. Jedno z okien wyzierało arkuszem dykty, zastępującym szybę. Tym samym pewnie arkuszem co i przed sześciu laty. Ale rozbudowana bocznica wiodła do szerokiej rampy, za którą długą linią ciągnął się nowy magazyn, l wyrw w czerwonych domkach nie było. Pociąg znów stanął i znów ruszył sapiąc przeraźliwie. Jeszcze tylko przystanek Wądoły i już będzie jego miasteczko. Stamtąd pieszo trzeba będzie sypać piętnaście kilometrów do domu. Sześć lat nie miał domu, sześć lat marzył o nim, śnił w niekończące się więzienne noce, liczył dni dzielące go od zwolnienia. Na wspomnienie tego Paweł począł nagle odczuwać lęk. Jak przedtem zżymał się na żółwie tempo pociągu, tak teraz chciałby wstrzymać go w biegu, zwolnić jak tylko można najbardziej. Dom? Jaki będzie ten dom dla niego, który wraca z piętnem mordercy? Jak przyjmą go ludzie, własna żona i dzieci? Zamyślił się, nie patrzył już na ciemnozieloną gęstwinę leśną, na jeziora i rzadkie tutaj spłachcie uprawnej ziemi. Dzieci... Widział je tylko raz przez te lata, w rok po aresztowaniu. Potem już Truda nie przywoziła ich na widzenia. Sama też zresztą rzadko bywała. Józek będzie miał trzynaście lat, Marta pewnie jedenaście skończyła, Edek to równe siedem. W tym wieku już się myśli, już się wiele rozumie. Jak spojrzą na ojca, który wraca z więzienia? Na ojca, który zabił człowieka. Może w ogóle znać nie zechcą, może będą się wstydzić? Może nie znajdzie dla siebie już domu? Ciężkie westchnienie poruszyło piersią chudego człowieka. Wyprostował się, oderwał czoło od szyby, bezmyślnie wyglądał na pole, z którego zerwała się gromada wron i kołując krakała głośno. Przymknął oczy, usiłował przywołać przed nie obraz żony. Pojawiła mu się zmizerowana, taka, jaką ją zobaczył przy ostatnim widzeniu. Nie najlepiej wiodło się osamotnionej kobiecie. Wiedział 0 tym, nie spodziewał się zresztą niczego innego. Tyle razy wymawiało się kiedyś to słowo: dom, ale nigdy nie przykładało się do niego tej pełnej treści, tak głębokiej, tak trudnej do wyrażenia, a tak ważnej. Dom to przecież było znacznie więcej niż stary, podmurszały budynek, niż meble w nim i statki. Dom to było coś innego. To była żona, dzieci, to była świadomość odpoczynku po pracy, to był jakiś cel dążeń i starań. Dom to wreszcie była straszna tęsknota. Doznał jej przez te lata niemało. Nie otwierał oczu. Zatopiony we wspomnieniach, odkrywaniu głębszej treści dawnych pojęć, nie od razu usłyszał swoje nazwisko, wymawiane czyimś dobrotliwym głosem. W pierwszej chwili chciał poderwać się z miejsca z meldunkiem, jak to zawsze trzeba było robić w więzieniu. Dopiero po sekundzie opamiętał się - przecież jest wolny. Podniósł niechętnie oczy na stojącego przed nim człowieka. Doktor Knabbe uśmiechał się przyjaźnie, wyciągał rękę na przywitanie, siadł obok. Widok starego lekarza zdumiał Kotarka. Knabbe nie zmienił się, wyglądał tak samo jak dawniej. Przywiędła, pomarszczona twarz, żwawe brązowe oczy, biegające nieustannie z przedmiotu na przedmiot, jakby nigdy nie nasycone widzeniem świata. Śmieszna, krótka bródka, zawsze tak samo mlecznosiwa! I ręce, zniekształcone, powyginane. Patrzyli na nie ludzie z szacunkiem. To pamiątka z obozu, do którego trafił stary Knabbe krótko po dojściu monachijczyków do władzy. Wykręcano mu je tam w stawach, zmuszano w Gestapo do zeznań. Wrócił po pięciu latach, jeszcze bardziej przywiędły, ale tak samo pełen życia, tak samo oddany ludziom. Patrzył teraz na Kotarka, ślizgał się spojrzeniem po jego wymizerowanej twarzy, po ciele bladym, jakby słońce nigdy nie padło na nie najmniejszym promykiem, po starym, wyświechtanym ubraniu. Uśmiechnął się spod siwej bródki, łagodnie pogłaskał wspartą o kolano dłoń niedawnego więźnia. - Truda oczekuje was dopiero w styczniu. To się kobieta ucieszy... - Zastanowił się chwilę i dorzucił szybko: - Dzielna kobieta, dzielna! Wspomnienie żony wywołało uśmiech na usta Kotarka. Serdecznie spojrzał na lekarza. - Pan doktor ją widział? - zapytał. - Przed paru dniami. Przez te wszystkie lata spotykaliśmy się często. Leczyłem waszego Józka. Duży chłopak, nie poznacie go nawet... Paweł przypomniał sobie, że żona opowiadała mu przy widzeniu o Józkowym ciężkim zapaleniu płuc. Knabbe leczył chłopca z całym oddaniem, nie chciał potem przyjąć zapłaty. Powiedział, że jak Kotarek wróci, to odda. Paweł sięgnął szybko do kieszeni, wyciągnął szmatkę z zawiązanymi w niej pieniędzmi. Pracował w więzieniu jako stolarz. Na odchodnym wręczono mu tę sumkę. Rozsupłał węzełek, zaszeleściły banknoty. Spojrzał w oczy doktora. - Żona mówiła... o Józku... Jestem panu winien, ile? Mam tu pieniądze... Lekarz żachnął się, oczy błysnęły gniewnie. Ujął dłoń Kotarka, zacisnął ją na węzełku. Zaszeleściły miętę banknoty. Paweł zdumiał się sile tej udręczonej ręki. - Weźcie to, Kotarek, jeżeli chcecie, abyśmy zostali przyjaciółmi. Nic nie jesteście winni. Wam samym pieniądze będą potrzebne. Nie tak to łatwo od razu wrócić do życia! Musicie rozejrzeć się za robotą, wyszukać coś dla siebie. Każdy grosz ma teraz potrójną wartość... Uśmiechnął się szeroko. Paweł odpowiedział uśmiechem. Knabbe rozjaśnił się: - No to i porozumieliśmy się... Śmiesznie mówił po polsku. Miękkie głoski brzmiały u niego twardo, chrapliwie. Kiedyś plątał jeszcze przypadki, nie mógł sobie z nimi poradzić. Teraz została tylko twardość w głosie, tej nie mógł już zmienić. Od chwili spotkania nurtowało Kotarka jedno zasadnicze pytanie. Odważył się wreszcie zadać je Knabbemu: - To pan doktor nie wyjechał? Został pan tutaj? Dlaczego? Knabbe patrzył mu spokojnie w oczy. - Zostałem, władze polskie zgodziły się na to... I myślę, że nie przestałem przez to być Niemcem. Chociaż się tutaj nie urodziłem, związałem się z tym krajem... Pociąg zazgrzytał, zapiszczały przenikliwie koła wagonów, gwar ludzkich głosów wypełnił peron. Knabbe urwał, uśmiechnął się jeszcze do Pawła. - Zajdźcie kiedy do mnie, Kotarek. Albo ja do was wpadnę. Głowa do góry, chłopie! Spieszył się bardzo. Paweł, rozglądając się przed budynkiem dworcowym, widział, jak huśtając trzymaną w ręku walizeczką, zmierzał żwawym krokiem ku odległym zabudowaniom. Patrzył na mijających go przechodniów. Nie dostrzegał znajomych twarzy. Trochę raźniej zrobiło mu się na sercu po rozmowie z lekarzem. Przywitał go Knabbe życzliwie. Może i inni nie będą wypominali tego morderstwa? Wielu zna przecież prawdziwe podłoże sprawy. Znowu zasępił się. Tak, ale dużo więcej jest takich, którzy nie znają. Dla nich Paweł Kotarek zawsze będzie zbrodniarzem, zabójcą. Opadł go jakiś lęk, gdy wolno ciągnąc nogami, szedł przez miasteczko. Ze zdumieniem widział odbudowane domy, oczyszczone z gruzów ulice, minął go szeroki, niezgrabny autobus przepełniony pasażerami. Ludzie też wydali mu się jacyś inni. Nie było tego nerwowego pośpiechu co w owych pierwszych miesiącach po objęciu terenu przez władze polskie. Nikt nie dźwigał wypchanych tobołów, nie było pokątnych targów, nie wyłaniali się ze zrujnowanych domów patrzący spode łba poszukiwacze „trofeów”. Ktoś przystanął na widok Pawła, przyglądał mu się uważnie, powoli zawrócił w swoją drogę. Kotarek uczuł ból koło serca. No tak, patrzą na niego, poznają, dziwią się, że znajdują go między porządnymi ludźmi. Pogodny nastrój, wywołany rozmową z Knabbem, zniknął. Szedł ze zwieszoną głową, nierównym, utykającym krokiem. Nie rozglądał się już. Chyłkiem, bokiem ominął rynek, gdzie najłatwiej było o spotkania. Skręcał właśnie na prawo obok budynku poczty, którego tu jeszcze przed sześciu laty w ogóle nie było, gdy od strony kiosku ze słodyczami i wodą sodową zabrzmiał ostry, starczy dyszkant: - Matko Najświętsza, toćże to Kotarek! Poznał po głosie Praużulową. Spojrzał w jej stronę i w pierwszej chwili aż się przestraszył. Wtedy miała już wprawdzie dobre siedem krzyżyków, ale trzymała się prosto, w robocie nie ustępowała młodym. Teraz aż schylić się musiał, by ująć wyciągniętą ku niemu wychudłą dłoń. Praużulowa zachichotała zgryźliwie: - Co, synku, poznać trudno? Skręciło Praużulichę... Nic to, zioła i jagody łatwiej mi zbierać, schylać się nie potrzebuję... Przekrzywiła nieco głowę i mówiła dalej, jakby do siebie: - Kotarek, sześć lat, a wrócił. Nawet z więzienia się wraca. Tylko z wojny się nie wraca... Wilhelm nie wrócił, Józef nie wrócił, Gustaw zaginął... - W ostrym, skrzypiącym głosie zadrgała ni to złość, ni to wyrzut do losu, do ludzi, do siebie. - Wszyscy wracają z różnych stron świata, z więzień, z obozów, tylko żaden z moich się nie odezwie... Paweł spytał cicho: - A co, od Gustawa żadnej wieści nie było? Potrząsnęła żałośnie głową. Starannie zaczesane, rzadkie kosmyki włosów przezierały spod chusty. Poskarżyła się: - Mało tych zmartwień, jeszcze mnie starą po milicjach ciągają. Znowu wezwanie przysłali, na dzisiaj, na dziesiątą. Godzinami wypytują, nie wiedzieć o co... Pomyślał, że nic tu nie wystoi. Co tam ma słuchać biadoleń. A jeśli milicja ma jakieś sprawy do Praużulowej, lepiej się z nią nie zadawać, zwłaszcza po powrocie z więzienia. Doświadczenie go nauczyło, wolał być ostrożny. Pożegnał się szybko. Z tyłu doleciało go jeszcze wołanie: - A pokłoń się Trudce. Zajrzę kiedy do was... Skinął głową. Stawał właśnie przy kiosku, przyszło mu bowiem na myśl, że nie można pokazać się dzieciom z próżnymi rękoma. Kupił torbę cukierków, pierniki. Szukał wzrokiem przystanku, Knabbe wspomniał mu, że kursują już autobusy. Od szosy zostanie mu nie więcej nad trzy kilometry. Autobus już stał, zatłoczony. Paweł rad był z tego. W ciasnocie każdy zajęty jest tylko sobą, nie przygląda się pasażerom. W czasie jazdy Kotarek myślał o Praużulowej. Żal mu było kobiety. Trzech synów miała. Wszystkich powołano do wojska. A potem zaczęły przychodzić oficjalne zawiadomienia Wehrmachtu. Pierwszy poległ „ku chwale ojczyzny” Wilhelm. Było to gdzieś w kampanii afrykańskiej. Potem zawiadomienie, że Józef zginął pod Stalingradem. 0 najmłodszym, Gustawie, nie było żadnych wieści. Ostatni list, jaki matka od niego otrzymała, pisany był z Francji, krótko przed inwazją. Potem zaginął wszelki słuch. Jeżeli nie odezwał się do dzisiaj, to pewne, że nie ma go między żyjącymi. 1 tak kobieta straciła trzech synów. Czyż można się dziwić, że ją zmartwienia przygięły do ziemi? Ale co znowu za przesłuchania w milicji? Zrobiła coś? Wzruszył ramionami. Niczego się nie domyśli. Zresztą ma ważniejsze kłopoty. Na tym odcinku asfalt był mocno podziurawiony. Autobus trząsł silnie. Mimo tłoku, nie sprzyjającego rozmowie, w samochodzie brzęczało jak w ulu. Paweł chwytał urywki rozmów. W pewnej chwili wydało mu się, że o nim mowa. Nieznany głos informował szeptem: - ...na pewno on. Pamiętam tę twarz. Człowieka zabił, teraz go wypuścili. Szwab przeklęty... W pierwszej chwili nie myślał się nawet odwracać. Świadom był tego, że jego osoba wywoływać będzie różne nieprzychylne szeptania. Ostatnie słowa obruszyły go jednak mocniej. Znowu się zaczyna. Zawsze z tymi Szwabami. Niewolny od tego był nawet w więzieniu. Obejrzał się gniewny. Patrzyła na niego wąsata twarz, znana skądsiś, nie mógł jednak przylepić do niej żadnego nazwiska. Wąsacz spotkał się ze spojrzeniem oczu Kotarka, opuścił głowę, zmienił temat rozmowy. Autobus przystanął. Konduktorka wykrzyknęła znużonym głosem: - Borszuny. Tartak. Przecisnął się przez tłum. Oprócz niego wysiadała tylko jakaś młoda kobieta. Przepuścił ją przed siebie. Dziewczyna obejrzała się za nim z uśmiechem. Paweł rad był, że nie spotkał nikogo na drodze. Było już około pierwszej, kobiety smaliły się przy kuchniach, o drugiej bowiem kończyła się praca w tartaku. Tu i ówdzie bawiły się przy drodze dzieciaki, te jednak nie zwracały na obcego żadnej uwagi. W lewo biegła wiejska droga, Paweł skręcił na nią z westchnieniem ulgi. Opanowywał go lęk przed ludźmi. We wszystkich widział swych wrogów. Wróciły wspomnienia pierwszego roku więzienia, kiedy krył się przed współwięźniami, żując nieustannie w myślach gorzką swą krzywdę. Potem to jakoś minęło, przypominało się tylko w momentach szczególnie ostrej tęsknoty za wolnym życiem, którego go pozbawiono. Droga, błyskająca kałużami szeroko rozlanego błota, wprowadzała go przez seledyn ozimin w gęsty las jodłowy, ciemnymi ścianami dochodzący już do jego rodzinnych progów. Aż przystanął, tak oszołomił go znany zapach szerokich drzewnych obszarów, zapach, za którym również tęsknił w nie przespane noce. Wdychał ożywcze, nasiąkłe jesienną wilgocią powietrze. Wzrokiem starał się przebić gęstwę szeroko rozsiadłych gałęzi jodłowych, stykających się z wysoko rozrośniętym podszyciem. Cieszył wzrok mocną barwą jesiennej zieleni. Monotonność ożywiały z rzadka rosnące osiki i przydrożne klony, powiewające resztką kolorowych liści. Przytrzymał jeden listek dłonią, potem rozstawił palce, liść kołując opadł na ziemię. Paweł szedł szybko. Na policzki wybiły mu krwiste rumieńce. Nogi bolały, odwykłe od intensywnych marszów. Poczuł doskwierający ostro głód. Sięgnął do kieszeni, chciał się pożywić herbatnikiem z kupionej w kiosku paczki, wstrzymał się jednak. Po co ma uszczuplać przyjemność dzieci! Usiadł na przydrożnym kamieniu, sapał mocno, wciąż ocierał pot z czoła. Z bocznej dróżki powiało chłodem. Orzeźwiła go ta pieszczota wiatru. Odetchnął, wpatrywał się w las, w drzewa, czuł w sobie narastającą dziecięcą radość. Z uczuciem zachwytu i podziwu ogarniał spojrzeniem każdą gałązkę, każdą zrudziałą trawkę, osłonięte chmurami skrawki nieba przeświecające przez drzewa. Nigdy jeszcze tak silnie nie czuł, jak związany jest z lasem, który ze wszystkich stron okalał jego rodzinną wioskę. Stanął mu w oczach obraz owego wieczoru, gdy wyrwany ze snu, półprzytomnie biegł do sionki, odparowywał ciosy, a potem w rozpaczliwym odruchu machnął siekierą przed sobą. Sionkę napełnił głuchy łomot walącego się ciała. Paweł do rana przesiedział nad nieboszczykiem. Bez oporu dał się ująć. Truda zanosiła się od szlochu, chwytała za ręce milicjantów, odsunęli ją ostro. Dość miał tych wspomnień. Poderwał się z miejsca, ruszył przed siebie. Drogę przebiegła wiewiórka niosąc coś w pyszczku. Bujnie okryta zimowym strojem, nie bardzo się bała człowieka. Przystanęła nawet na chwilę, spojrzała nań bokiem, poprawiła coś łapką przy pyszczku, smyrgnęła przez rów, kryjąc się w gęstej trawie. Dom Pawła stał drugi w rzędzie chat wioskowych, cofnięty w prawo od drogi. Bliżej do niego było przez las. Zagłębił się między drzewa, tonął źle podkutymi buciorami w miękkim poszyciu. Nachylił się, podniósł rosłego prawdziwka, mignęły w pamięci wspomnienia długich godzin przewałęsanych po lesie z koszem w ręku. Nad nim zakwiliły, zaskrzeczały trwożnie jakieś ptaki. Zerknął w górę. Na skrawku nieba, między koronami drzew, wisiał cień jastrzębia, nieruchomy, koliska-mi opadający ku dołowi. Ptaki ucichły, jastrząb poderwał się znowu do góry, zniknął z wąskiej płaszczyzny przeświecającego nieba. Był już na skraju lasu. Z komina unosił się dym wąziutką strużką. Patrzył długą chwilę, widział rozwalony płot, trzymający się tylko gdzieniegdzie nie przegniłych jeszcze słupków. Okienka błyskały w promyku słońca, który z trudem przedarł się poprzez chmury. Nad wsią stygła cisza. Człowiek stojący u skraju lasu zebrał się na odwagę, mocnym krokiem ruszył do swego domu. Wywabiona ujadaniem psa, wyjrzała z ganku kobieta, przesłoniła oczy dłonią. Drgnęła, wyciągnęła ręce przed siebie. Nic nie mówiąc szła tak do przodu. Paweł przebiegł kilka ostatnich kroków, rzucił się ku wyciągniętym ramionom Trudy. Zza drzwi zdziwieni wyglądali chłopiec i dziewczynka. Kotarkowie znów byli razem. II Dokuczliwy ziąb ciągnący od jezior i lasów wzmagał się pod wieczór. Mgły stawały po łąkach szerokim tumanem, mocniej przeświecały z oddali tylko pnie brzóz. Mrok spadał nagle, niespodziewanie jak pustułka na polne myszy. Zacierały się odległości, bliskie stawało się dalekim. Świat robił się ponury. Światełka w oknach domów i lampy wokół tartaku przyciągały wtedy ludzkie oczy. Łabuć był markotny; tej soboty nie zaprosili go nigdzie na granie. Stał teraz przed domkiem, patrzył w stronę osiedla. Nie była to wieś ani miasteczko - ot, po prostu przytartaczne osiedle. Kilkadziesiąt domów zamieszkałych przez rodziny robotników tartacznych, drwali, rolników. Mazurzy, repatrianci, osiedleńcy, słowem - zbieranina z całego świata, jak na tych ziemiach. O paręset metrów dalej bieliły się domki zamieszkałe przez członków grupy rybackiej. O półtorej, godziny drogi od Borszun, dobrym, nie Łabuciowym krokiem, leżało miasteczko powiatowe Mielicko. Poprawił harmonię, rzemień wpijał się w ramię, pokusztykał w kierunku tartaku. Tam było najjaśniej, najweselej. Praużulowa rąbała drzewo przed swoją chatką. Uderzenia siekiery były krótkie, pośpieszne. Łabuć stanął, popatrzył. Kobieta nie podniosła wzroku znad roboty. Harmonista przybliżył się, pozdrowił ją. - Co nowego, matko? - zagadnął. - Ot, czas mi zmarnowali, wczoraj na milicji byłam. Pytali, pytali, kto ich tam dojdzie, czego i na co. Kawał drogi, tak mnie dzisiaj w krzyżu łamało, że znowu do lasu nie poszłam. A trzeba jeszcze ziela podebrać. Tylko patrzeć, śniegi zlegną... - Na milicję? Czego oni chcą? Stara rozzłościła się. Rozniesie po całej osadzie, komu to potrzebne? - Żebym wiedziała, byłabym mądra... Ot, takie sobie baje... Staremu zawsze trudno się porozumieć z ludźmi, jeszcze jak sam na świecie... Zbierała drewka, pragnęła skończyć gawędę. Zatrzasnęły się drzwi. Łabuć stał chwilę, zdumiony. Potem z rozmachem zarzucił znów harmonię na plecy, pokusztykał dalej. Mocne snopy świateł wyłoniły się zza zakrętu drogi, rozsypały się promienie na wilgotnych pniach topól. Naprzeciw Łabuciowi pędził Zis rybackiego zespołu. Bliżej tartaku rojniej było na szosie. Spotykał znajomych, przystawał, zagadali czasem do siebie. Jedna para tylko minęła go kryjąc się w cieniu. Usłyszał głos dziewczyny: - Bo ja tak lubię tańczyć, a ty, kochany? Poznał Hryszunównę, zaciekawił go jej nowy konkurent. Co prawda, to prawda, lgnęli do niej chłopaki jak muchy do miodu. A ona bawiła się wszystkimi i ze wszystkimi. Para zniknęła, zanim zdążył rozpoznać chłopca. Całe spotkanie straciło swój smak. Mocne lampy na słupach przed bramą tartaku szerokim kręgiem rozświetlały najbliższą okolicę. Tłoczno tu było. Zaciekawił się, przysunął bliżej, nagle całą siłą rozciągnął i ścisnął harmonię. Zapiała długim, cienkim tonem, zgasła w grubym, groźnym pomruku. Ucieszyli się na jego widok. - Łabuć, dawaj tu! Graj, weselej będzie! Rozglądnął się po gromadzących się przy nim, zadziwiony ich liczną obecnością. - A wy tu co mnie tak obstępujecie? W nocy macie pracować? - E tam, w nocy... Może prawda, że do nocy dostoimy tutaj, czekając na tego nicponia! Drugi dorzucił: - Na wypłatę czekamy! Misiak jeszcze nie wrócił z miasteczka. W banku go zatrzymali czy jak? - E tam, w banku! U starej Gabrielowej flaczki pod parę głębszych zajada przy sobocie... - Graj, Łabuć, graj! Rozejrzał się, przysiadł na pieńku pod bramą tartaczną, swędzący nos starmosił porządnie ręką, rozciągnął harmonię. Już znajdował melodię, skoczną, posuwistą, aż w sercu śpiewało. Skończył grać, odsapnął. Poweselało wokoło. Nie, ma to jak przy muzyce. Harmonia odezwała się znów, teraz tęskną melodią. Wtórował jej niski, przyjemny głos Łabucia: Cóż dziewiczy sen mój znaczy? Sen z soboty na niedzielę? A kto mi go wytłumaczy? Śniłam ja gołębi wiele, Same siwe nadleciały – Białe perły rozgrzebały, Szczere złoto rozsypały. Zamilkł na chwilę, tylko echem nad wodę niosły się jeszcze dźwięki. Zasłuchali się pracownicy tartaczni, ze wsi przecież prawie co do jednego rodem, przysunęła się ta i owa dziewczyna. A Łabuć łypnął po swojemu oczyma, znów zawtórował harmonii: Mało jeszcze, córko, umiesz, Gdy snu tego nie rozumiesz: Tych gołębi siwych stado - To do ciebie swaty jadą; Białe perły rozgrzebane - To łzy twoje niewstrzymane. Szczere złoto rozsypane - Włosy twoje rozczesane. Grał jeszcze chwilę, z wprawą przechylał, rozciągał i ściskał swą czarodziejską skrzynkę. U-rwał nagle w pół tonu, zawołał: - Śniły ci się gołębie, Zośka? Wesołość. Dorożałówna zawstydziła się, furknęła w bok. W tej chwili, kłaniając się, mijał stojących Korowajczyk, śpieszył dokądś. - O, i drugi gołębiarz! Zośka, możecie iść razem z Pantaleonem... Śmiech był zaraźliwy. Dziewczę, cofające się szosą, frunęło teraz przez rów w boczną drożynę. Korowajczyk stanął, myślał przez chwilą, wsłuchał się w następną piosenkę Łabucia o wielkiej miłości, powoli ruszył dalej. Nie szczęściło się olbrzymowi w sercowych historiach. Kochał się po kolei we wszystkich już chyba dziewczętach w okolicy. Zawsze bez powodzenia. Ba, tak się składało, że co zaczai której częściej asystować, zaraz wychodziła za mąż, ale za... innego. Już go stary Hryszun swatem złośliwie z tej racji nazywał. Od dłuższego czasu próbował szczęścia u młodej Kiełbszanki. Ale przy tym rwało go ł w drugą stronę, do przybyłej jesienią przedszkolanki, Janeczki. Przyjemna była dziewczyna. I wysoka dosyć, tak że nie potrzebował mówiąc schylać się do niej w pół, jak to z innymi się zdarzało, i włos miała bujny, spalony przez słońce na biało jak nitki konopnych paździerzy, a na różowej buzi dołki, które pogłębiały się z mocniejszym uśmiechem. Ech, z taką by się ożenić! W pięknej, chociaż maleńkiej willi, dawniej należącej do właściciela tartaku, Martnera, otwarto na jesieni przedszkole. Korowajczyk zerkał teraz chciwie na prawe boczne okienko, gdzie mieścił się pokój przedszkolanki. Mieszkała sama w tym domu, bo nawet kucharka przychodziła z pobliskiej wioseczki. Światło paliło się. Była zatem w domu. Korowajczyk wstąpił na ganek, nie zdążył jednak jeszcze po swojemu przesadzić sześciu stopni dwoma krokami, gdy drzwi rozwarły się szeroko, przedszkolanka stanęła w nich z jakimś wiaderkiem. Nie zdziwiła się, gdy go ujrzała. - Dzień dobry, panie Pantaleonie, dzień dobry...: Olbrzym zaklął w duchu. Nie znosił swego imienia. Że też rodzice lepszego nie mogli wynaleźć? Ani to skrócić, ani całe wymawiać. Ucieszył się jednak tym przywitaniem pogodnym, zaczął: - Chciałem tak wstąpić, pogadać, Janeczko, przy sobotniej godzinie. - To dobrze, bo i ja po pana posłałam, ale na szóstą, później nawet jeszcze trochę. Zrobimy dzisiaj próbę, dobrze? Jakby mu miodem po sercu maznęła. Po niego posyłała! Napęczniał zadowoleniem, nasycony w swej męskiej ambicji. Aż głos mu się podniósł o ton. - A ja sam przyszedłem. Czułem pewnie... To już nie ma co i wracać, zostanę do tej szóstej. Uśmiechnęła się, coś tam wiedziała o łatwej kochliwości Korowajczykowego serca. - Nic z tego! Muszę skończyć inną robotę. Przyjdzie pan razem ze wszystkimi. Dość będzie czasu, nagadamy się... Zły, pomaszerował znów szosą. Może z Czesią jakoś lepiej mu pójdzie. Ot, sobota, wszyscy mają swoje dziewczęta, on zawsze musi być sam. Odpaliła go, a tak się już cieszył na te chwile we dwójkę... Rozpryskując kałużę minął Korowajczyka samochód rybacki. Wracali już z odległego punktu w Przycinie, skąd pewnie zabrali rybę. „Żeby się tylko nie zatrzymali przy magazynie” - pomyślał z lękiem. Pomocnik szofera, Kazik Pietruszyński, też próbował smalić cholewki do zadzierzystej Czesi. Jakby przeczuł: światła samochodu przygasły. Czerwona lampka z tyłu wozu zatrzymała się w miejscu. „O, matuś, cóżem ja taki nieszczęśliwy?” Wchodził już w obręb rybackich domków. Schludne, jednakie, wesolutko bieliły się rzędem bliźniaczych murów, przetkanych prostokątami okien. Na lewo, w dole, nad samym jeziorem, mieściła się przystań rybacka i magazyn. Czesia pracowała tam jako sortowaczka. Umiała zresztą i z rybakami na połów wyjechać. A siłę miała taką, że niejednemu chłopu dotrzymała w zmaganiu „na rękę”. Śmiały się do niej nie od dziś oczy Pantaleona... Samochód stał na szosie, tuż przy zjeździe do przystani. A zatem nie po ryby przybyli, wtedy bowiem wóz podjeżdżał pod sam magazyn. To ten Kazik, żeby go licho! Korowajczyk susami sadził do magazynu. Przybył w sam czas, aby usłyszeć słowa Kazika: - Zaczekamy. Tylko przebierz się szybko. Naprawdę dobry film. A potem odwiozę cię na motocyklu. Korowajczyk o mało nie zapłakał z żalu. Co za pieskie szczęście! Tamta go odprawia, tę inny do kina zabiera. Bodaj to taki los! I w końcu czym taki Pietruszyński lepszy od niego? Że włosy ma bielsze i kręcą mu się jak kudły owieczki? Że chuderlawiec? Przecie z nim ani się równać tamtemu. A tymczasem... Ostatnie domki rybackie zostały za nim. Odcinek szosy między dwiema częściami osiedla ciemny był, osnuty w mroki i cienie. Topole przydrożne zlewały się w jeden płot. Koło głowy frunęło mu coś z drażniącym szelestem. Nietoperz. Jeszcze raz zatoczył krąg, poszybował w ciemność. Od tyłu mignęło nikłe światełko. Korowajczyk obejrzał się. Ktoś pedałował zawzięcie. Olbrzym poznał płatnika tartaku, Misiaka. Krzyknął do rowerzysty: - Doczekać się was nie mogą! - Coś naknocili z kontem. Trzeba było aż w Olsztynie sprawdzać telefonicznie. Cały dzień zmarnowałem... Popędził dalej. Światełko migało, coraz mniejsze. Korowajczyk pomyślał, że pewnie wyczerpuje się Misiakowi bateria przy latarce. Spuścił głowę, medytował nad sobą. Trzydziesty rok życia mu mijał. Jeszcze parę wiosen i przechylą się lata na drugą stronę. Coraz ciężej samemu, zwłaszcza gdy ma człek serce kochliwe jak rzadko. W ckliwe to rozmyślanie wpadł czyjś ostry krzyk, potem jakieś wrzaski, wreszcie wołania o pomoc. „Płatnik” - przemknęło Korowajczykowi przez głowę. W tej samej chwili sadził już naprzód swymi dwumetrowymi krokami. W mig dopadł miejsca, skąd doszedł go krzyk. Rower leżał na ziemi, o krok dalej podnosił się jęcząc Misiak, dłonią wskazywał lewy brzeg szosy. Korowajczyk zrozumiał tylko jedno słowo: „torba!” Ujrzał natomiast dwa pochylone cienie majaczące na polu, za szosą. Do lasu było dobre trzy rzuty kamieniem. Jeśli zdążą, szukaj wiatru w polu. Machnął się przez rów, kamasz odświętny u-Rrz4zł mu w błocie, biegł dalej. Parł jak burza, rozwalał swym cielskiem powietrze, krzyczał przy tym straszliwym głosem. Cienie na moment zginęły mu z oczu, pojawiły się nagle bliżej. Poczuł, że dogoni, nie umkną mu. Kątem oka dojrzał w ciemności, jak jeden z uciekających przystanął. Błysnęło, świsnęła przy głowie kula; nie zważał, parł dalej, nowy błysk... W tym momencie Korowaj-i’/.yk zaklął straszliwie, potknął się w jakiejś między, uderzył łbem o ziemię, zarył się w rozmokły grunt. Nim się pozbierał, w gęstwie nocnej nie można już było nic dojrzeć. Słuch też nie łapał niczego od strony lasu. Z osiedla tylko niosły się krzyki i tupotanie. Biegli stamtąd ludzie, zwabieni strzałami. Wściekły, z głową umorusaną ziemią, Korowajczyk wracał, nacierał zbite, może zwichnięte ramię, spluwał pecynami błota, które się dostało do ust, klął siarczyście. Teraz dopiero w pełni uświadamiał sobie, co zaszło. „Napad, rabunek... Misiak, wypłata” - kotłowały się myśli. Z trudem przełazi przez rów przy szosie. Koło dygocącego płatnika zebrał się już gestykulujący, podniecony tłum. Wypytywali, krzyczeli, klęli. Misiak urywanymi słowami opowiadał, trzymał się ręką za obolałą głowę. - Minąłem Korowajczyka, pedałowałem, aby szybciej... Tu nagle - wskazał dłonią na bujnie rozrośnięte za rowem krzaki tarniny - wyskoczyło dwóch, rzucili kłodę pod koła, poleciałem na łeb. Dobiegli, wyrwali torbę. Nie puszczałem, uderzył któryś jakąś twardzizną, zamroczyło mnie... Zresztą nadbiegł Korowajczyk - pognał za nimi. Może ich złapał? - nadzieja drgnęła w zbiedzonym głosie. Olbrzym właśnie przysuwał się bliżej stojących. - Gówno złapał! Strzelali do mnie, ale to furda w ciemności. Tyle, cholera, że wywróciłem się. Przepadli w lesie. - Idziemy szukać! - krzyknął młody Mazur Gałek. Paru poderwało się z miejsca, osadził ich ktoś rozsądniejszy.:: - I co, znajdziecie ich w lesie? Dawno już gdzieś przepadli. Wstrzymali się. - Prawda! Próżna fatyga. Zwrócili się do Misiaka: - Może poznałeś którego? Nie mówili nic? - Ciemno, kogo tam poznasz? Nie gadali... Tylko, zdaje się, gdy już zaczęli uciekać, któryś powiedział jakby po niemiecku: „Schnell, Willi”, ale nie wiem na pewno. Ja mało znam niemiecki i byłem ogłuszony... Zawrzało, zakotłowało w gromadzie. Gwałt, krzyk, potrząsanie pięściami. - Na pewno oni! - Zawsze mówiłem, że w tych Mazurach Hitler siedzi, takie nasienie! - „Schnell”, jak to wołali! Takie syny! - I po co ich głaskają? Tego jednego też już puścili z więzienia, choć zabił człowieka. Niechby tam gnił do końca! Wściekli, wzburzeni, zaczęli się raptem oglądać na siebie. Milcząc stali między nimi Gałek i Kryszka. Temu ostatniemu drgała siwa broda. Wreszcie głuchym, nieswoim głosem zapytał: - Ludzie, co wy? Co wy? - A to, że wy wszyscy tacy. Jakaś pięść zamierzyła się na starca. Wtedy Gałek ostrzegł stanowczo: - Przestań, Miętus! Ani mi dotknij! Ojca swojego też tak byś bił? - Ach, ty pomiocie! - Miętus rzucił się na chłopca. Posypały się razy. Nikt nie przeszkadzał, tylko Kryszka próbował bronić, ktoś go odciągnął, szarpnął, aż się stary przewrócił. Gałek ulegał. Nie poddawał się jednak, młócił pięściami, czasem trafiał. Syczał tylko ciągle: - Ty świnio, ty świnio! Nie wiadomo jeszcze, kto lepszy Polak! Nie wiadomo! - Stać, co się dzieje? - zabrzmiał mocny głos, osadził bijących się w miejscu. Zasapany od szybkiego biegu Klimczak roztrącił ludzi, stanął przed walczącymi. Pędził od osiedla, ktoś tam już doniósł wieść o rabunku na szosie. Nie znał przyczyny bójki. Zaglądał teraz w twarze bijących się. - Aha, to ty, Gałek! Ładnie, nie ma co! Miętus, no, wiadomo! O co wam poszło? Zaszumiały głosy. - Mazury pieniądze zabrali... - Po niemiecku krzyczeli! - Oni wszyscy wspólnicy, to pewne! Zostaw, Klimczak! Klimczak postąpił krok do przodu, wprost na mówiącego ostatnie słowa. Poznał go. - To ty, Warnach? Ty tak mówisz? Dureń jesteś! Gałek! - ostro zwrócił się znów do dyszącego, obszarpanego Mazura - o co poszło? - Obraził nas, mnie i Kryszkę. I wszystkich Mazurów! Starego zaczepiał, musiałem bronić... Od hitlerowców nas wyzywał! Nas! Powiedzcie im, wytłumaczcie, kim jestem, znają mnie wszyscy. A Kryszka? Całe życie walczył z niemieckim faszyzmem! W obozie siedział! Za co ta krzywda? - głos chłopca załamał się. Klimczak skupił się. Naokół niego zaległo milczenie. Przerywał je tylko co chwila jęk bólu Mi-siaka, podpieranego przez towarzyszy. Stefan był zły. Rzadko mu się to zdarzało. Patrzył dokoła, starał się przez mrok wyczytać coś z otaczających go twarzy. Za ciemno, wyczuł jednak, że wszyscy patrzyli na niego. Miał posłuch w tartaku i całej okolicy. Zaraz po wojnie przeszedł z roli na robotniczy chleb. Wniósł w ten swój nowy żywot chłopską zaciętość i wytrwałość w pracy. I chłopskie, twarde poczucie sprawiedliwości. Rzekł po namyśle: - Wstyd mi za nas wszystkich! Wobec właśnie Gałka i Kryszki. Wstyd! Bandyci mówili po niemiecku! No, jeśli i nawet? Co to, nie może być bandytów między tymi, co lepiej znają język niemiecki, między Mazurami albo ukrytymi Niemcami? Mogą. Tak samo jak i wśród wszystkich innych Polaków. Jeszcze kanalii nam nie brak! Ale wy oskarżacie wszystkich Mazurów. Tak nie można. Gałek dobrze zrobił, że bronił honoru. Ja bym sam sprał Miętusa i was po kolei... Przerwali mu, rozległy się gniewne okrzyki. - Nie tykaj nas, nie równaj z nimi, nie obrażaj! - Znalazł się obrońca! - Idziemy, niech swoje gada! I tak forsę diabli wzięli. Licho wie, kiedy ją nam wypłacą... Klimczak stał długi czas zadumany, patrząc i nasłuchując za odchodzącymi. Potem westchnął, nic nie mówiąc obejrzał się wokół. Olbrzymi cień drgnął, podszedł, podał rękę obu Mazurom. Klimczak poznał Korowajczyka. Zwrócił się po chwili do niego: - Poszli sobie, nawet Misiaka zostawili... Ej, długo jeszcze trzeba ich wychowywać. To nie stara robotnicza wiara. Ze wsi niedawno przyszli, nie tak łatwo im wszystko od razu pojąć. Wiem to po samym sobie. Chodź, Korowajczyk, pomożemy Misiakowi. Ale i wam się dostało? - Nie, tylko na łeb padłem, ręka mnie boli. Głupstwo! Milczący Gałek ciągnął zniszczony rower. Klimczak i Korowajczyk wiedli pod ręce płatnika. Dopiero po chwili dostrzegli, że Kryszka pozostał w tyle. Olbrzym wrócił po niego. Stary nie mógł iść. Trząsł się cały. Prowadzili teraz obu w stronę osiedla. Minęli przedszkole. W chwilę potem domy zagęściły się. Wszędy migały cienie ludzkie, dobiegały przyciszone rozmowy. Milkły na ich widok. Przystanęli wreszcie przed domem Kryszki. Stary poczuł się nieco lepiej. Klimczak łagodnie pogładził go po ramieniu. - Wszystko dobrze, Kryszka, nie miejcie do nich żalu, przyjdzie czas, zrozumieją... Kryszka wyprostował się, patrzył chwilę w oczy Klimczaka. Światło smugą podłużną padało z okna. - Długo żyję, widziałem wiele. No nic, damy radę. Bywajcie do jutra. Podawał im dłonie, raźniej jakoś pokusztykał do siebie. Zrywał się silniejszy wiatr. Zatrzeszczały nagie konary przydrożnych topoli. III Sebastian Gotka wzdrygnął się na gwałtowny podmuch, który zatrzasnął drzwi. Dłonie Gotki zatrzymały się, ostrożnie odstawiły wygładzony przed chwilą szorpaty garnek gliniany. Staruszek westchnął, poczłapał ku drzwiom, otworzył je znowu. Przechylił się nieco do przodu, wyglądał, cmoknął bezzębnymi ustami. Ciągnęło go do szopki i czekającej tam roboty. Chętnie przysiadłby znów przy swoich garach, wyszlifował je, potem raz jeszcze rozpalił przyjemny, ciepły ogień na palenisku - stare ręce zagrzałyby się - powlókłby naczynia lśniącą, szklistą polewą. Gdzie tu jechać na taki chłód! A jeszcze bieda z końmi. Ciężko się o nie doprosić. Wiadomo, każdy korzysta, aby pola jak najwięcej zaorać przed zimą. Po glinie zaś trzeba jechać daleko. Na rozwartej połowie wrotek szopy przysiadła sikorka bogatka, rozstawiła szeroko ogonek, szyjkę przechylała do przodu. Stary spojrzał ku niej, uśmiechnął się. - Już jesteś, szelmutko? Ptak pokiwał głową, ćwierknął potakująco. Gotka przyglądał się jeszcze chwilę niepozornej ptaszynie, pogmerał dłonią w kieszeni wyliniałej kurtki, strzepnął na ziemię trochę ziaren konopi. Sikorka przechyliła się całym tułowiem do przodu, znów ćwierknęła, nie sfrunęła jednak na ziemię. Patrzyli przyjaźnie na siebie. Mały ptak z wysokości otwartych wrotek, duży człowiek z ziemi ku górze. Gotka śmiał się cieniutko, wiatr szarpał wyłażącymi spod czapki pasemkami rzadkich włosów. Wreszcie człowiek machnął ręką. - Widzisz, jednak się boisz? No, idę już sobie, idę, niewdzięcznico... Sikorka zaćwiliła. Gotka odchodząc obrócił się jeszcze ku niej. - Już, już! Nie popędzaj mnie. Też nie jadłem śniadania, a nie robię takiego gwałtu. Wiatr znowu zakręcił wariacko. Gotka wtulił głowę w ramiona. Od paru lat zimno zaczynało mu coraz bardziej dokuczać. Najgorzej było z rękami, przy robocie grabiały często od chłodu wilgotnej gliny, wyłaniały się spod nich kształty niezgrabne, dalekie od pomyślanych. Gotka z pasją mełł wtedy grudkę gliny, rozcierał dłonie, grzał je nad ogniem. Nie zawsze to pomagało. Wysoki był, kościsty, nie od razu jednak biło to w oczy, bo chodził przygarbiony. Lata siedzącej roboty czyniły swoje. Krok miał drobniutki, posuwisty, mocny jednak jeszcze i prężny. Gotka mieszkał od lat już sam. Żona umarła mu przy porodzie, wraz z noworodkiem. Od tego czasu ukochał samotność. Póki był młodszy, chadzał na wyrąb do lasu, próbował rybactwa, pracował w cegielni, wreszcie zajął się dłubaniną w glinie. Nie było to pełne garncarstwo, małe miał o nim nawet pojęcie. W palcach za to posiadał zręczność od dziecka. Czy z drzewa kozikiem co wystrugał, czy z gliny ulepił, ładne to było, weseliło oczy, pociągało ludzkie serca. Gdy to jeszcze powlókł farbą w różnych kolorach, gdy wetknął tam kilka piórek, ówdzie pęczek włosia albo ziarenka jakie w miejsce oczek - radość brała patrzeć. W dni rynkowe można było te cacka sprzedać, powiązać jakoś koniec z końcem. Gdy było nieco trudniej, zaczął lepić i garnki. Aż dziw, jakie garnczki, miseczki i różne wazoniki na kwiaty wychodziły z Gotkowych rąk. A jeszcze rzeźbione patykiem we wszelakie figury, wywijasy misterne. Słynął z tego na cały powiat. Inna sprawa, że tą sławą nie zawsze można się było najeść do syta. O to jednak najmniej się martwił. Nie był wymagający, zjadł tam sobie cokolwiek i już rad był z całego świata. Mięsiwa nie bardzo lubił, ot, chyba tak kiedy, od święta. Trzymał po prawdzie w tym celu od września prosiaczka, ale... Długa z tym prosiaczkiem była historia, zaśmiewali się ludziska o niej opowiadając, a czasem ten i ów zachodził nawet do Gotki, aby jego wychowanka obejrzeć. Gotka zrzucił kurtkę, przeżegnał się nabożnie przed sczerniałym ze starości obrazem Matki Boskiej ze Świętej Lipki, wyciągnął sagany z pieca. Ziemniaki przecedził zlewając wodę do drewnianego korytka, na wrzątek sypnął sporą przygarść domowej kawy z palonego jęczmienia i tartych żołędzi. Z wczorajszego dnia została mu jeszcze ryba, mięsisty linek, którego dostał od starego Kopcika. Popijał kawę, żuł chleb, palcami odrywał kawałki mięsa. Zza stołu spoglądał na biegnącą wokół pomieszczenia półkę sosnową z ustawionymi na niej wszelakimi cackami. Czego tu nie było! Rzędy kogutków z dziurkami do świstania, większe i mniejsze laleczki z różowymi jak skrzela płoci buziami. Potem świnki, gęsi i kaczki. A dalej garnuszki mniejsze i większe, jasne w kolorach, krwią żywą bijące serduszka z imionami wszelkimi, śmieszne dwojaczki przeznaczone chyba dla krasnoludków. Mocno siorbnął ostatni łyk kawy, rękawem po gębie szeroko przejechał, chleb skrzętnie schował, przeżegnał się, powstał z ławy. Wyprostowany w tej chwili, stał w swej kuchni podobny nieco do Gotki z dawnych lat, chłopa dorodnego, mocnego w gębie i ręku, który żandarma niemieckiego kiedyś w pysk tak zdzielił, aż się tamten nogami nakrył. Stanął wtedy w obronie młodego chłopaka, którego żandarm do krwi skatował. Umundurowany bandyta słowa nie mówiąc pozbierał się z ziemi, odszedł plując krwią i wybitymi zębami, ale swego nie darował. Odpokutował Gotka trzy miesiące w areszcie... Poszedł teraz do jednej z półek, wziął jakieś cacko do ręki, patrzył na nie z uśmiechem, pogładził pomarszczoną dłonią, jakby wyrażał wdzięczność glinie, że się w takie kształty dawała ulepić. Potem coś sobie przypomniał, uśmiech zgasł na jego twarzy. Konie... Nie lubił Gotka o nic prosić. Nie lubił i nie umiał. A tu czas był najwyższy. Mówił Kopcik, że ryba w głębinę spływa, sieci wyciągają puste. Mrozy nadchodzą... Pochylił się, wybrał dwojaki zgrabniejsze od innych, dzban wielki na mleko lub podśmietanie. Odstawił na środek izby. Zaniesie to Piętkowskiej, nie przyjdzie przecie z pustymi rękami. Ziemniaki już przestygły. Zsypał je do szaflika, utłukł prędko na dymiącą, smakowicie pachnącą miazgę, wymieszał z otrębami, poniósł do chlewika. Wieprzek biały, czyściutki zakwiczał radośnie, przydreptał natychmiast ku nogom starego, ocierał się o nie. Gotka przekładał żarcie do korytka, łagodnie odsunął różowy ryj, napomniał: - Syrlik? Poproszę grzecznie! Prosiak markotnie odsunął się od żarcia, podniósł ryj ku górze, jakby sprawdzał, czy pan jego mówi to poważnie. Potem przysiadł na tylnych nogach, przednie raciczki wyrzucił gwałtownie ku górze. Zachwiał się na moment, ale pomogło wzniesienie ryja. Stał tak, patrzył małymi pogodnymi oczkami na Gotkę, jakby pytając, czy dość już tego służenia. Stary chichotał radośnie. Syrlik był jego dumą, ludzie schodzili się go oglądać. Mruknął: - Dobrze, dobrze... Wieprzek chrząknął wesoło, opadł z rozmachem na przednie kopyta, wparł się ryjem w dymiące żarcie. Gotka przechylił się, drapał go wzdłuż świecącego boku, aż się ciepła skóra uginała w błogości. Gdy przestał na chwilę, Syrlik uniósł ryj znad koryta, kwiknął zachęcająco. Cóż było robić, drapał go stary znowu. Potem wrócił do domu, zabrał dwojaki i dzban, przymknął drzwi chaty, rozejrzał się, podreptał do obejścia Piętkowskich. Wiatr trochę ustał, nie kręcił światem jak frygą, dął od jeziora prosto na lasy. Chłodny był, przenikliwy. Niebem ciągnęły zwały niskich, szarych chmur. Ostro, rozdzierająco poniósł się klangor żurawi. Nie miejscowe, tych już od tygodnia co najmniej nie było tu słychać. Dalsze jakieś, północne. Gotka popatrzył chwilę za kluczem, westchnął. Nie lubił odlotów. Obejście Piętkowskich leżało w bok od szosy, pod samym prawie lasem. Odosobnione, jak i reszta gospodarstw, pozostawało poza obrębem życia osady. Większość ludzi żyła tu albo z rybactwa, albo z pracy w tartaku czy w lesie; hektarowe i mniejsze działki dostarczały warzyw i ziemniaków. Z pięciu czy sześciu rolników Piętkowski był najzamożniejszy. Przyjechał tu jeden z pierwszych, gdzieś spod Mławy, jak powiadano. Sprawdzać nikt tego nie sprawdzał. Czy to nie wszystko jedno? Dość, że był, zajął najlepsze gospodarstwo po Niemcu Millerze, który zresztą na długo przed swym wyjazdem przeniósł się do miasteczka. Było tam roli coś osiem hektarów, razem z łąkami. Dzisiaj miał jednak Piętkowski prawie piętnaście... Gotka przystanął, popatrzył na prawo. Przed sześciu jeszcze laty stała tam chałupa i gumno Kaniszka, co go zabili hitlerowcy w więzieniu. Została żona, Niemka, z dwoma chłopcami. Szczenięta to jeszcze były, Michałek i Paul. Starszy nie pojechał z matką, pozostał tu, przygarnął go wreszcie Piętkowski. Ale przedtem, tak to jakoś dziwnie wypadło, spalił się pewnej nocy dom Kaniszka. Nie wiadomo od czego, bo chłopak tam nie nocował, tułał się po znajomych, nie mógł więc ognia zaprószyć. A za kilka dni gospodarkę po Kaniszkach miał objąć jakiś osadnik. Po pożarze ani mu nie postało to w głowie. Miałby budować dom, kiedy w okolicy jeszcze dla wielu było miejsce? Gospodarka stała pustką, z litości, aby się nie marnowała, dołączył ją wreszcie Piętkowski do swojej. Tak się wzbogacił. Gospodarz był dobry, nie można powiedzieć. Gotka jednak nie lubił go, nie bardzo nawet wiedział dlaczego. Dość, że nie lubił. W tej samej chwili drzwi rozwarły się na całą szerokość, zatrzeszczały, zachybotały w zawiasach. Smyrgnął przez nie mały czarniawy chłopak, zwinnie wyminął Gotkę i gnał dalej przez podwórze. Za nim szerokim łukiem wyleciała w powietrze miotła na długim trzonku, palnęła starowinę po ramieniu, aż mu dzban wypadł na ziemię. Szczęściem nie potłukł się. Z drzwi wychyliła głowę Piętkowska, czerwona, niebrzydka jeszcze kobieta. Szeroko rozwierając gębę wrzeszczała: - Czekaj ty, czekaj, przeklęty pomiocie! Dostanę ja... Urwała nagle na widok Gotki, zastygła na moment z rozwartymi ustami. Oprzytomniała wnet, przystroiła rumianą twarz w uśmiech. Zapraszała do kuchni, szybko podniosła miotłę, tłumaczyła: - Z tym Michałkiem to tylko nieszczęście! Że też takie łajdactwo z dziecka wyrosło! Cały dzień poza domem, bobruje po lasach i wodach, a do roboty go nie ma. I za co go karmię jak własne dziecko! Et - machnęła obnażoną powyżej łokcia ręką - co tam gadać! Gotce było przykro. Lubił Michałka, pamiętał jeszcze jego ojca, miłego, dobrego człowieka. Inwalida od czasu jak mu kosiarka przycięła rękę, jednak i on w końcu powołany został do Heiniatchutzu. Polak, nie chciał iść, krył się. Złapali go wreszcie, gadano, że własna żona wydała. Siedział w więzieniu, zaginął. Michałek wdał się w ojca. Drugi znów syn - była to wykapana matka. Tak, tak... Szkoda dzieciaka, marnuje się, licho wie, jak mu naprawdę jest u Piętkowskich. Obejrzał się na podwórze. Chłopca nigdzie widać nie było. Usiłował jakoś dopomóc Michałkowi:, - Chłopiec? Młody, wiadomo, ja też latałem w jego latach. Tak to, tak... Piątkowska urwała krótko: - Już my tam lepiej wiemy! Skończony łotr i tyle! Jak to oni wszys... Przypomniała sobie, że i Gotka jest Mazurem, nie dopowiedziała. Za stołem siedział Piętkowski, niepozorny człeczyna, zdawałoby się, że i do pięciu nie zliczy. Obok na ławie leżał gruby rzemień, chłop chował go teraz, przesuwając ręką za siebie. Zły był, bez zapału powitał gościa. Gotka oddawał gospodyni naczynia. Przyjęła je skwapliwie. Piętkowski milczał, jakby przeżuwając myśli, wreszcie odezwał się: - Mówicie, że chłopiec młody! Znam i ja młodość. Aleć zawsze było w nas coś dobrego, na ludzi w końcu wyszliśmy, nasze dzieci też rosną ludziom na pociechę. A ten - zacisnął pięści - a ten od stu diabłów gorszy! Nic robić nie chce, a przecie sześć lat go żywię za darmo, jak swego. Bicie też nie pomaga, taki narowisty. Tekla - zwrócił się do żony - dawaj śniadanie, robota czeka. A wy co, sąsiedzie? - Konia obiecaliście mi kiedyś pożyczyć, po glinę chcę pojechać. - Dzisiaj? - Piętkowski przeciągnął słowo jakby w zdumieniu. - Pora już, jak mrozy spadną, gorzej będzie. Ostatni czas... Niepozorny człeczyna rozłożył bezradnie ręce: - Chciałbym, z serca chciałbym. Ale w gniadego orzę dziś jeszcze, wiecie, ten kawałek pod lasem. - Gotka wiedział, kawałek ten należał kiedyś do ojca Michałka. - A srokacz okulał, licho wie czemu. Tak że choć z serca chciałbym, nie mogę. Cały ten tydzień też zresztą nie da rady. W jednego konia wszystkiego nie obrobię. I do miasta trza jechać... - A jakże, nie mogę z domu go wypchać, a pilne sprawy - kobieta przyszła w pomoc mężowi. - Zapłaciłem wam już garnkami, ostatnia pora, potem gliny nie wybierze... Tak to, tak - bąkał nieśmiało Gotka. Kobieta poderwała się nagle spod pieca. - A tam, wasze garnki! Słabe, byle co, już w skorupach. Zresztą konia mój wam już dawał, da i teraz. Ale później - spojrzała na przyniesione dwojaki i dzban, trąciła je czubkiem rozdeptanego pantofla. - Ale te czerepy zabierzcie sobie, lepsze kupię w miasteczku, nie takie dziadowskie! Gotka wstał spokojnie, patrzył na wykrzykującą kobietę. Przypomniała mu, nie wiedzieć czemu, wronę miotającą się nad znalezionym na polu ścierwem. Tak machała skrzydłami, jak teraz Piętkowska przebierała pulchnymi dłońmi. Piętkowskiemu nie po myśli była porywczość żony. - Tekla, nie miel ozorem! - huknął. - To nasze sprawy! Siadajcie, pogadamy, coś przecie trzeba zaradzić. A garnki przydadzą się, przydadzą. Gotka nie siadał. Wyprostował się tylko trochę, z góry tak spojrzał na gospodarzy, powiedział krótko: - Bywajcie zdrowi! Z Bogiem! Zawrócił, szybko wysunął się z izby. Człapał przez podwórze, zapomniał zupełnie o garnkach. Przypomniała to sobie Piętkowska. Wybiegła trzymając je w rękach, z rozmachem rzuciła w ślad za starym: - Zabieraj swoje czerepy, dziadygo, żebracza dusza... Z brzękiem rozsypały się dwojaki, potoczyło się aż pod nogi Gotki ucho rozbitego dzbana. Stanął, spojrzał z żalem. Kochał jakoś te rzeczy, nawet i mniej udane, lubił, gdy szły na służbę albo na uciechę dla ludzi. Widział jeszcze, jak Piętkowski siłą pociągnął żonę do wnętrza domu. Poczłapał zgnębiony. W połowie drogi ujrzał przykucniętego za drzewem Michałka, który bezmyślnie uderzał prętem 0 ziemię. Gotka zbliżył się, popatrzył uważnie na czerwoną szramę biegnącą przez policzek chłopca, zachodzącą aż na głowę, nabrzmiałą krwią. Michałek nie mówił nic. Stary wyciągnął rękę, łagodnie pogładził czarną głowę, młodą jeszcze, a tak przecie doświadczoną już w tym, co złe 1 krzywdzące. Dzisiejsze starcie z Piętkowskimi wyraźnie dało mu poznać, z jakimi ludźmi miał do czynienia. Mały Kaniszek podniósł oczy, poznał starego. Milcząc siedział dalej, zaprzestał tylko rozbijania prętem przesiąkłej wilgocią grudy ziemi. - Tak to, tak, Michałek... To rzemieniem ciebie uderzył? Chłopiec ostro poderwał głowę. - Nie, nikt mnie nie uderzał! Spadłem ze strychu, i wszystko. Głos mu drżał lekko. W tym drżeniu wyczuwalne było kłamstwo. Gotka zrozumiał, nie pytał więcej. Pogładził chłopca znowu po głowie, powiedział: - Przyjdź kiedy, pobawimy się z Syrlikiem. A i gwizdawkę jaką znajdziemy dla ciebie...: Michałek nie odpowiedział. Skinął tylko głową. Stary poczłapał dalej, słyszał jeszcze za sobą uderzanie prętem o grudy ziemi. - Taki jak ojciec... Nikomu się nie poskarży. Tak to, tak... - mruczał, rozmyślał o małym Kaniszku. Dziwne to było dziecko. Rozkochany w ojcu, ciężko przeżył jego stratę. Może zresztą coś tam wiedział, bo do matki od tego czasu odnosił się jak obcy. Ona też go nie lubiła, całe uczucie przelała na Paula. Niemka czystej krwi, nie znosiła męża, zawsze czującego się Polakiem. Małżeństwo swoje uważała za wielką pomyłkę, wyklinała los i własną głupotę. Gdy tylko zaczęły się formować transporty do Niemiec, zgłosiła się jedna; z pierwszych. W dniu odjazdu zabrakło Michała. Uciekł, skrył się. Bez wielkiego żalu zostawiła go, zabierając tylko Paula. Michał pokazał się dopiero w parę dni później. Chciano go wysiedlić, ktoś tam jednak przypomniał jego ojca, więc Michał został, przyjął go do siebie Piętkowski, może pragnąc usprawiedliwić przed ludźmi zajęcie jego gospodarki, może chcąc odsunąć w niepamięć dziwną historię z pożarem... Przez drogę przemknęła ognista wiewiórka, odwróciła uwagę Gotki od poprzednich rozmyślań. Spoglądał za zwierzątkiem, które śmignąwszy na najniższą gałąź przydrożnego drzewa, filuternie spoglądało na człowieka, łypało ślepkami, przecierało łapką pyszczek. Gotka dobrotliwie pogroził palcem: - To pewnie ty, szelmo, oskubałaś zupełnie moją leszczynę? Ja ci pokażę, ladaco!.. IV Robota szła swoim trybem. Cięższa i nie taka radosna jak w rozświetlone dni lata, kiedy to, choć żar potem się kropli na plecach, ręce rwą się do topora czy obałka jak konie w drogę po dobrym obroku. Rybacy oczyszczali teraz przybrzeżne tonie z rozlicznych chwastów rybiego rodu. Tęskną pieśń wiedli płytnicy przedzierając się ze zbitkami dłużyc przez zamulone kanały i stargane wiatrami jeziora. Baby szły do lasów po ostatnie w tym roku żurawiny, brodziły jak czaple wokół oparzelisk, rojstów i bagien. Wrzała praca w tartaku. Obok klocowiska, osłonięte od wiatru, płonęły w beczce żelaznej trociny, a robotnicy grzali przy nich obrzmiałe, namokłe ręce. Przybiegali do ognia po jednym, po dwu. Ubrania były ciężkie od wody, przesiąkały nawet przydzielone niedawno watówki. Od jeziora wiatr niósł tumany wodnego pyłu, chlustał czasem mocniejszą falą. Kontury brzegów zanikały, stapiały się w jedno woda, brzegi i szare niebo. Mikosza wciąż nie był zadowolony z roboty. Dawno nie pamiętali go tak zapalczywego. Sami przecie wiedzieli, że to już czas najwyższy, bo dzień, dwa, wraz z grudniem mrozy przylecą, a wtedy ani próbować wyciągnąć z wody ciężkich, nasiąkłych dłużyc. Dwie wagonetki, skrzypiąc straszliwie, nieustannie zsuwały się w wodę. Wypchano na nie dłużyce, windowano ku górze, na plac. Mikosza oglądał każdą sztukę uważnie. Materiał z ostatniego spławu nie był szczególny. Źle okorowane dłużyce tu i ówdzie już gościły kornika, wiele sztuk dotkniętych było sinizną. Z wagonetek-platform zsuwano dłużyce na legary. Gdy ociekły już z wody, cięto je tam na sześcio - i czterometrowe kloce. Piła niechętnie wgryzała się w przemoczone drzewo. Sklocowane sztuki układano w pryzmy. Z prawa od toru piętrzyły się stożkowato złożone odziomki - materiał stolarski. Mikosza jeszcze i po ucięciu sprawdzał, czy nie ukryły się gdzieś sęki; jakość drzewa opadała wtedy co najmniej o klasę. - Jedynki prawie że nie ma. Sama dwójka i trójka. I to mało, psiakrew. I olchy jeszcze tyle przywlekli - mruczał patrząc chmurnie spod oka, poganiał w robocie, sam chwytał za piłę. Na wodnym klocowisku bielały jeszcze tysiączne kłody. Były przedtem jakieś przeszkody w dostawie, dopiero ostatnio zasypali ich drewnem. A zima na karku! Sporo znalazło się materiału na podłogówkę. Kloce te miały zdrowe rdzenie, ciemniejsze w odcieniu od zwartych warstw żywicy. Ale rosły po lewej stronie także i pryzmy belek sinawych, podpróchniałych, niewiele wartych. - Pieskie nasienie - spluwał patrząc na nie Mikosza. - Wsadzali wszystko spod ręki, na sztuki, ani patrząc, czy zdatne na coś innego jak na budowę sraczy! - Nie pomstujcie, ojciec, może przyprą nam jutro lepsze. - Idź na moje miejsce, brakuj sam, zobaczysz, jak to przyjemnie. Przecie i wasza premia nawali z planem! Wreszcie i on nie wytrzymał chłodu. Przystanął przy ogniu, przysunął ręce do rozżarzonej na czerwono blachy. Drżał na całym ciele. Wyglądał na zmęczonego. Oczy mu głębiej zapadły, nie ogolone policzki pokryły się ciemnymi plamami. - Uważajcie, a to i was trzeba będzie odstawić, jak sinicę, na boczną pryzmę - zaśmiał się przyjaźnie Mielecki. - Nie spałem wcale. Zasiedzieliśmy się do późna... - Ze sztuczną werwą Mikosza zabił kilka razy ręce, odsapnął: - No, pora! Nie wystoimy tu wiele. Zeszedł na brzeg wodnego klocowiska, patrzył na dłużyce bielejące na wodzie. Wyciągnął rękę, wskazał: - Tamte dwie sztuki mocno farbują żywicą, zaznaczcie od razu. Watczyk wytrzeszczył oczy zdumiony. Woda falowała nieustannie nawet i w ogrodzeniu klocowiska. Gdzie by tam na niej dostrzec żywicę? Z podziwem zerknął na brakarza. Ten ci dopiero ma oczy! Bosakami podciągali kloce na platforemki, windowali na brzeg. Wolna przestrzeń na wodzie zwiększała się. Na brzegu, odwrotnie, rosły stosy dłużyc do cięcia. Mikosza zwijał się, niebieską lubryką oznaczał przydział poszczególnych sztuk. Wreszcie wyprostował się, ogarnął okiem całość wyciągniętego już z wody materiału. Starczy im roboty na dwie godziny. Trzeba pójść teraz na plac tarcicy, sprawdzić, czy nie zrobiono w stertach jakichś pomyłek. Zimno, ludzie mniej uważają. Szedł wzdłuż torów kolejki, śmiesznie kołysał biodrami. Śmieli się z niego, że naśladuje w tym „piękną Weronkę”. Zmrużeniem oka przyznawał, że ona robi to jednak zgrabniej. Skusiła przecież już niejednego. Zanim wszedł do hali przerobu, aby tamtędy dostać się najbliższą drogą do składu, postanowił zajrzeć do kancelarii. Przewodniczący rady zakładowej lubił wiedzieć o wszystkim. W małym budynku było duszno. Po wejściu z chłodnego powietrza zatykało w pierwszej chwili dech w piersiach. Opału nie brakło: trociny grzały nie gorzej od drzewa. Wszedł z rozmachem otwierając skrzypiące drzwi. Jasny głos od okna dźwięczał w izbie. Mikosza uśmiechnął się. Miał słabość do Hryszunówny. Wiedział jak i inni, co Weronka jest warta, ale wierzył i w to, że nie ma tak złego człowieka, który by nie mógł się kiedyś poprawić. Bronił też dziewczyny, on to przecie przed półrokiem przeparł decyzję przyjęcia jej do pracy w tartaku. Inni ostro protestowali, pokrzykiwali, że dziwek im nie trzeba. Jak było, tak było, a miał słabość Mikosza do „pięknej Weronki”, jak ją powszechnie zwano w osadzie i okolicy. Dziewczyna wiedziała o tej sympatii, niemało też wkładała wysiłku, aby ją podtrzymać. Ceniła swą posadę w tartaku. Była maszynistką i sekretarką - tak się najbardziej lubiła nazywać - dyrektora, świetnego technika, ale życiowego niezguły. Od niedawna i z innych także przyczyn zależało Hryszunównie na owej posadzie. Brakarz zsunął czapę z głowy, przywitał się z buchalterem Ziętkiem, potrząsnął dłonią Weronki. Uśmiechnęła się: - Pan Jan taki dziś blady. Choroba, strzeż Boże? Bo pan to i nie szanuje się wcale. Zawsze tylko dla drugich całą duszę, a nic dla siebie... Tak nie można. Spojrzał na nią uważnie. Tyle szczerości było w jej okrąglutkiej buzi, w piwnych oczach o naiwnym wyrazie, w kształtnym nosku lekko zadartym do góry, że jednak uwierzył. Pochylił się trochę nad jej stołem, pochlebiony tymi słowami, tłumaczył: - Bo to tak jest, dziewczyno, że najwięcej dla siebie człowiek robi, kiedy myśli i pracuje dla innych. Najwięcej radości wtedy się zgarnia ze świata. Wszystko inne zaś - nieważne! Będzie i zdrowie, i wszystko. - Muszę to przemyśleć. Pan Jan tak wiele wie o życiu. Cóż ja, młoda dziewczyna? - westchnęła, aż Mikoszy serce wezbrało. Buchalter, pomarszczony jak suszona śliwka, zawsze zgorzkniały i mantyka, spojrzał na tę dziwną parę, brwi podniósł zdumiony do góry, aż mu okulary wlazły na czoło, pokręcił głową, mruknął: - Ona nie wie o życiu? Toż ja przy niej będą osesek. Musiało coś dotrzeć do różowych uszek, bo potrząsnęła znów włosami, obróciła się na krześle i słodko, ale z nutą zadzierzystości spytała: - Pan Franciszek mówił coś do mnie? Oczy jej błysnęły ogniami. Buchalter, który wolał ze wszystkimi zawsze być w zgodzie, szybko mrugnął zaczerwienionymi powiekami, pochylił głowę. Mikosza wskazał ręką na drzwi: - Jest ktoś u dyrektora? - Przyszedł jeden, chudy i blady. Nie wiem, kto on. Zapomniałam nazwiska... - To ja później przyjdę. Czy te pisma od rady zakładowej Weronka mi przygotuje? Uśmiechała się wdzięcznie, Mikosza zaś pomyślał, że wiele fałszu musi być w tym, co o dziewczynie gadają, bo ludzi o takim uśmiechu brud się nie trzyma. - Przyjdę za godzinę. Drzwi pokoju dyrektora otwarły się, wyjrzał przez nie Pilewicz. - Nie ma tu w pobliżu Mikoszy? - Wyszedł dopiero co. Pilewicz mówił do wychodzącego mężczyzny, wychudłego, jakby z ukradka rzucającego spojrzenia: - Tak, tak, panie Kotarek. Ani ja, ani personalny nie mamy zastrzeżeń. Musi się pan teraz porozumieć z Mikoszą, nie wiem, jak tam z robotą! Myślę, że jednak wynajdzie coś dla pana. Papiery pana zostawię u siebie. Paweł Kotarek skłonił się lekko, dziwnym krokiem ruszył ku drzwiom. Po tym chodzie Weronka przypomniała go sobie. To był ten sam mężczyzna, którego spotkała przed dziesięciu dniami, wracającego z miasteczka. Razem wysiedli z autobusu. Tylko teraz inaczej ubrany, ogolony, aż poznać trudno. Dyrektor Pilewicz stał w otwartych drzwiach swego pokoju, patrzył długo za Kotarkiem. Kiwał ze zrozumieniem głową. Powiedział: - Biedny człowiek! Nie tak to łatwo od nowa wrócić do życia. Weronka zaciekawiła się: - Jak to wrócić do życia? Nie odpowiedział, zawrócił czym prędzej do swojej klitki. Bał się Weronki. Jeszcze kiedyś wyraźnie dała mu do zrozumienia, że ostatecznie gotowa byłaby pojmować swe funkcje sekretarki bardzo szeroko. Dziewczyna speszyła się, tym bardziej iż zdało się jej, że spod okularów pana Franciszka błysnęły zjadliwe iskierki ironii. Zwiesił głowę nad obliczeniami. Weronka w złości pokazała mu język. Nudziarz przebrzydły! Mądrala! Z hałasem otwarła wieko maszyny. Zatrzepotały czcionki. Nagłówek nie był jeszcze gotowy, gdy znów musiała przerwać. Do kancelarii wwalili się raptem Mikoszą, Gałek, jeszcze paru robotników, podnieceni, gestykulujący, z wypiekami na twarzy. Machali rękami, rzucali ku sobie jakieś okrzyki. Nie pukając, szeroko rozwarł Mikoszą drzwi dyrektorskiego pokoju; wchodził już tam, gdy szarpnął go ktoś za rękaw, zupełnie wyraźnie wskazał na Gałka. - On też? Mikoszą zatrzymał się w pół kroku, wahanie zarysowało się na jego wychudłej twarzy, rozognionej teraz wzburzeniem. Dłonią zrobił ruch kładący zaporę między nim a młodym Mazurem. - Zaczekajcie, Gałek... Chłopak stanął jak wryty. Wyglądało, że pragnie rzucić się na brakarza, zacisnął pięści, usta rozwarły się szeroko. Wstrzymał się, odstąpił krok na bok. Chwilę miął czapkę w ręku, wolnym krokiem zawrócił ku wyjściu. Weronka szarpnęła go za rękaw: - Gałek, co się stało? Spojrzał na nią półprzytomnie, potem odtrącił ostro, zatrzasnął drzwi za sobą. Zrezygnowana siadła na swoim miejscu, uchem łowiła głosy dochodzące od Pilewicza. Ściana przepuszczała na zewnątrz najwyżej pojedyncze słowa. Przeszkadzał poza tym nieustanny szum pił dobiegający z hali przerobu. Głośne okrzyki, pełne wzburzenia, dowodziły jednak, że stało się coś naprawdę ważnego. Dyrektor zaskoczony stał nadal za swoim biurkiem. Patrzył chwilę na kilka kartek rozsypanych na biurku, przeniósł potem wzrok na robotników: - Siadajcie! Musimy się naradzić! Może mi jeszcze raz powtórzycie dokładnie, bo Mikoszą mówił tak spiesznie... Brakarz brodą wskazał na gatrowego: - On wie najlepiej... Mów. Gatrowy spostrzegł, że ma jeszcze czapkę na głowie, zdjął ją, złożył na podłodze, przy krześle. Wskazując palcem papiery na biurku, potrząsając tym palcem raz po raz, mówił wolno, dobierając słów: - Poszedłem z klocowiska do magazynu po piłą, nasza cała zaklejona żywicą. Na cholerny kloc trafiliśmy... Idę wzdłuż toru, obok hali, patrzę, leży jakaś gazeta na ziemi. A że mnie właśnie spierało trochę, myślą, przyda się... Podnoszę, nie gazeta, jakieś kartki razem zwinięte. Język niby niemiecki, ale ja po germańsku nie czytam. Trzymam to w ręku, spotykam Gałka, pokazuję. Chłopiec zbladł, aż mu języka w gębie zabrakło. Patrzę na niego, nie rozumiem. Mówi wreszcie, że to niemieckie ulotki przeciw Polsce, nie stare, ale dzisiejsze. Tu mnie coś tknęło. Wyrwałem mu te ulotki, bo a nuż je zniszczyłby, wiadomo, Mazur przer cię, szukam Mikoszy. Przetłumaczył je nam już obu Mikołaj, on zna dobrze niemieckie... Straszne rzeczy. Zobaczcie sami, dyrektorze... Zamilkł. Pilewicz drżącą dłonią ujął jedną kartkę wielkości stronicy w książce. Skończył, zmiął z wściekłością ulotkę. - Tak, to wezwanie do „mieszkańców niemieckich” tych stron Polski, wezwanie do walki z nami, do oczekiwania na przyjście władz niemieckich, do sabotowania naszej gospodarki, do siania paniki... O, psiekrwie... Mikosza ostrożnie rozwarł zaciśniętą dłoń Pilewicza, wyłuskał z niej zgniecioną kartkę. - Nie można niszczyć, będzie potrzebna! Przytaknęli, gatrowy jeszcze dorzucił spoglądając w stronę drzwi: - Podejrzane, że ten Gałek cały czas kręcił się przy nas, śledził czy co? - Ech, tak jak my wszyscy, przejął się - tonował Mikosza. Pilewicz pytał: - Wie o tym ktoś jeszcze? Zastanowili się. - Ech, wiedzą! W pierwszej chwili nie pomyśleliśmy o ostrożności. Człowiekiem cholera zatrzęsła ze złości, no i czytaliśmy przecie głośno. Poszło już pewnie po całym tartaku... Słuchajcie, musimy jednak na tych Mazurów uważać. Może to ich robota? Krótki gwizd syreny oznajmił przerwę śniadaniową. Nie zdążył przebrzmieć, gdy zaroiło się pod oknami kancelarii. Wiedzieli już wszyscy. Huczało pod barakiem jak w ulu. Mazurzy tylko stronili, oglądano się na nich nieufnie albo wręcz wrogo. Pukanie. Do gabinetu wszedł Klimczak. Pilewicz odetchnął: - Chodźcie, chodźcie. Trudna sprawa. - Wiem. Czy władze zawiadomione? To wyraźna dywersja. Niedawno coś takiego było w miasteczku, napisy na ścianach. - A wyście tak wtedy bronili Mazurów, jak to płatnika obrabowali! - poskoczył gatrowy z wyrzutem. Drgnęli wszyscy. Prawda, jeszcze i tamta sprawa. Przecie bandyci mówili po niemiecku. W spojrzeniach rzucanych na sekretarza widać było uznanie dla słów kompana. Klimczak obrócił się ku niemu. - Nie w tym rzecz. Nie każdy Mazur, a i nie każdy Niemiec to wróg. Wróg to coś odmiennego od narodowości... Pogadamy jeszcze i o tym. Inna rzecz, że trzeba teraz mieć wszystkich na uwadze. Pilewicz nakręcił numer telefonu, łączył się z miasteczkiem. Wreszcie skinął głową: - Przyjadą wkrótce. Tymczasem robota niech idzie normalnie... Z rumorem podnieśli się z krzeseł. Klimczak dorzucił: - Nie opowiadać wiele. Raczej uspokajać... Sam pozostał, naradzał się z dyrektorem. Gdy wychodził, zaczepiła go Weronka: - Klimczak, nawet się nie przywitasz... Nie spojrzysz na mnie?... - Była blada, inaczej jakoś patrzyła na niego niż na innych. - Daj pokój, mam inne sprawy na głowie! - Nawet nie przystanął. Nie dostrzegł więc i łez, które zaszkliły raptem piwne oczy dziewczyny. Szedł do swoich, chciał mieć na oku halę przerobu. Licho wie, co jeszcze może się zdarzyć. Przedtem płatnik, teraz ulotki. Na podwórzu kręcili się robotnicy, zbijali się w grupy. Odsunęli się wszyscy od Mazurów, którzy na pozór spokojnie przysiedli na pryzmie podkładów. Czuło się atmosferę podejrzliwości. Klimczak zaobserwował to wszystko, pokręcił głową, poszedł do hali. W tej samej chwili przez budkę portiera wchodził Kotarek, śpieszący na rozmowę z brakarzem. Portier mu wskazał Mikoszę, rozmawiającego ze szlifierzem. Podszedł wolno do niego. Chwilę czekał. Widząc zaś, że wcale nie zwraca na niego uwagi, zapytał: - Są wy zaś Mikosza? Brakarz uważnie spojrzał na wymizerowaną twarz. - Czego chcecie? - Dyrektor mówił, że mam was zapytać o pracę. Jest zgoda na przyjęcie, tylko czy teraz będzie u was robota? Mikosza naczupurzył się. - Znaleźliście najlepszy czas! Mamy teraz sto razy ważniejsze sprawy. Za parę dni przyjdźcie, niech się uspokoi - mówił nerwowo, zapominając, że interesant wcale nie jest zorientowany w tym wszystkim, co zaszło. Gwizdek zakończył przerwę śniadaniową. Robotnicy rozchodzili się do swych zajęć. Mikosza bacznie spojrzał na swego rozmówcę. Nigdy go nie widział. - Skąd jesteście? - Z Podwłodzia - wskazał ręką w kierunku pobliskiej wsi. - Z Podwłodzia? Nigdy was nie widziałem. Kotarek speszył się. Przykro mu było mówić o swoich przejściach. - W więzieniu siedziałem. Nie ma dwóch tygodni, jak wyszedłem. Ale ja stąd jestem, miejscowy z ojca i dziada... Nie skończył. Mikosza poderwał się, oczy jego zwęziły się. Krzyknął niemal: - Miejscowy? - Tak... - Kotarek zdumiony był nagłą zmianą w obliczu brakarza. W Mikoszy zerwały się nagle wszystkie urazy, wspomniał własną łatwowierność, którą mu jeszcze dzisiaj wytknął Mielecki. Cały gniew na siebie, za swą pobłażliwość, za brak czujności, bo w ten sposób własne zachowanie tłumaczył, wywarł na Kotarku, wpatrzonym w niego nie rozumiejącymi oczyma. - Nie ma pracy, nie ma i nie będzie, póki ja mam coś w tym do powiedzenia! Przedtem praca, a potem napady, a potem ulotki, a potem niemieckie spiski, hitlerowska robota! Znamy was, znamy... Idźcie lepiej z tartaku, pókim dobry... Kotarek bledszy był od grzebienia na jeziornej fali. Coś się w nim kotłowało, coś waliło się w gruzy. Jeszcze nie odbudował w sobie od nowa wiary w Polskę, jeszcze w pełni nie pojął tych zmian, jakie ujrzał z okien wagonu, i nie połączył ich ze zmianą stosunku do nich, do Polaków z ziemi mazurskiej, gdy oto znowu spotkała go krzywda, gorzka, piekąca, jak i tamta nie zasłużona. Nie, mógł ruszyć z miejsca, nie mógł przestać patrzeć w oczy Mikoszy. A brakarz widział ten wzrok, mieszał się, tracił pewność siebie, wreszcie też zaniemówił. Stali jak dwa posągi, obcy sobie, nie rozumiejący się, przerażeni własnymi słowami i myślami. Nie wiedzieli, czy_ długo to trwało. Z klocowiska rozległo się wołanie: - Mikosza! Mikosza! Pierwszy ocknął się Kotarek. Zwarł wargi, sztywno, jak automat, poszedł ku bramie. Mikosza długo patrzał za nim. Paweł nie wiedział, jak minął bramę. Stanął przed nią, zagubiony, złamany tak jak owej chwili, gdy usłyszał wyrok skazujący go na więzienie. Chwycił się obu rękami za głowę, szedł nie widząc, gdzie idzie, po co, dlaczego. Ze zdumieniem spoglądała na niego grupka ludzi zebrana przed tartakiem. Przerwali ożywioną rozmowę, patrzyli za człowiekiem, który trzymając się oburącz za głowę, szedł szosą przed siebie i zataczał się jak pijany. - Kotarek. Ten Mazur, co to wrócił z więzienia - poznał ktoś. - Bodajby zgnił tam, i wszyscy oni, niemieckie podłe nasienie - warknął emeryt Stelmaszewski, świadom już całej historii z ulotkami. - Nie można tak życzyć ludziom! - próbował przedkładać mu stary chłop w futrzanej czapie na głowie. Emeryt spojrzał na niego z pasją. - A właśnie że można! I trzeba! Bo inaczej nas wyrżną. My się z nimi cackamy, a oni się na nas szykują. Wszyscy jak jeden. Jak jeden! Ja wam to mówię... - No, dobrze, a te, co to granica wspólna... - ten sam chłop usiłował jasno wyrazić swe zdanie, zacinał się. - Te, co nad Odrą... Stary człowiek zaśmiał się szyderczo. - I ci tak samo! Wszyscy Niemcy, kimkolwiek są. Wszyscy są równi, zawsze tacy sami. - Ale przecie granica nasza przyznawszy?... - Guzik! Wszystko to polityka, panie dzieju, polityka... Wiem, co mówię. Chłop nadal z powątpiewaniem kręcił głową. - Panoczku, toć ja mam syna w wojsku, za oficera. On mówił, że tamte za Odrą to inne. Emeryt splunął z pasją, warknął jeszcze, odchodząc: - I gadaj tu z głupim. Czort swoje, baba swoje... Wiem, co mówię. Chłop kręcił głową, patrzył z podziwem za. odchodzącym, rzekł wreszcie ku swoim, drapiąc się za uchem: - Widziałeś ty jego? Narowisty taki czy pomieszany? Zrazu to i trudno rozpoznać... V Przy długich biało lakierowanych stołach siedziały dzieciaki, chłopcy i dziewczynki. Najstarsze nie miały więcej niż sześć lat, najmłodsze tyle, że już z jaką taką wprawą umiały chodzić. Siorbały na wyścigi mleko z dużych kubków, na których wymalowane były gąski i krówki. Marmolada na bułce nie zawsze trafiała dobrze do ust, buzie umorusały się, było z tego wiele śmiechu i radości. Kilku chłopców skupiło się koło Krysi Ratajskiej. Miała dziewczynka poważanie u łobuzów. Ale czy kto inny potrafiłby przez szczerbę w zębach tak zręcznie wyciskać językiem marmoladę, że wyskakiwała wąską kiszką, osiadała na wardze i złapana w porę różowym językiem, znów wracała do ust? Podziwiali głęboko koleżankę, uznawali ją za „morową”. Krysia, dumna ze swych umiejętności, z góry spoglądała na chłopców. Też, coś takiego, bić się tylko umieją! - Krlysia, jesce raz - prosił mały Markowski, syn rybackiego brygadiera. Przy tym aż rączki składał w zachwycie. Krysia nawet bardzo by chciała, ale cóż, nie da już rady. Rozwarła szeroko buzię ukazując resztki marmolady na podniebieniu. - Nie mam już marmolady. Chyba że dasz mi swoją bułkę... Wyciągnęła łakomie rękę. Tutaj Albin niespodziewanie okazał siłę charakteru. Gniewnie odtrącił wyciągniętą dłoń, zasyczał: - Nie dam! Nie dam! Prędko potoczył się na krzywych nóżkach w inny kąt jadalni. Walicka siedziała na krzesełku przy oknie, odpoczywała. Pełne trzy godziny hasania z tymi basałykami. Było ich trzydzieścioro. Ile się to trzeba nabiegać, naśpiewać! Ile łez osuszyć, a i nosków utrzeć, pomagać w opanowywaniu przez malców skomplikowanych tajników zapinania garderoby i w różnych innych jeszcze rzeczach. Teraz zresztą jakoś już szło. Dzieci wdrożyły się do pewnych rygorów, co zaś najważniejsze, polubiły swoją opiekunkę. - Chcę do góry! - wołała mała Janeczka, berbeć trzyletni, a brązowe, figlarne zazwyczaj oczka żarzyły się serdeczną prośbą. Walicka uśmiechała się. Lubiła tę małą Mazureczkę, co dnia rano przyprowadzaną przez matkę z niedalekiej, w borze ukrytej wioseczki. Kobieta sama pracowała w gospodarstwie, a dwoje jeszcze dzieci miała do odziania i wykarmienia. Mąż od lat przebywał w sanatorium dla nerwowo chorych. Służył w armii niemieckiej, połowę zresztą tego czasu przesiedział w karcerach, potem jego karna brygada rzucona została na pole minowe. Otoczony zmasakrowanymi przez wybuchy ciałami towarzyszy, sam ranny, wpadł w obłąkanie, z początku łagodne, potem coraz ostrzejsze. Nie dawano żadnej nadziei na wyleczenie. Janeczka była ulubienicą przedszkolanki. I teraz Walicka pochwyciła małą, podrzuciła do góry, dziewczynka z radosnym piskiem opadła w jej ramiona, objęła mocno za szyję. Janina uśmiechała się, gładziła czarne włoski, dobrze jej było z tą rozświergotaną hałastrą. - Idziemy na spacer! Starsi pomagają ubierać się młodszym. Dobrze zawiązać sznurowadła! Radosny pisk, wrzask, barwną ćmą frunęło wszystko do przedpokoju, gdzie każde dziecko miało swoją własną, znaczoną jakimś rysunkiem szafkę. Walicka rozprostowała ramiona. Stała teraz twarzą do słońca, które mocnym światłem oblewało jej smukłą, rosłą figurę. Loki długich, prześwietlonych słońcem włosów opadały na szyję, osłaniały uszy, tak że tylko różowe ich końce wystawały spod miękkiego, jedwabistego przykrycia. Twarz jej, podłużna, o nosie nieco zbyt wydatnym, o delikatnych dołkach na obu policzkach, zaciągnęła się smutkiem. Uchem łowiła hałasy dobiegające z szatni dziecięcej. Marzyła kiedyś o własnej licznej czeredce, która też hałasowałaby z niefrasobliwym ukochaniem życia. Kiedyż to było? Przed trzema laty? Aż się zdumiała. Jakże oddaliła się od tych dni, kiedy ufając jeszcze Jerzemu, szczęśliwa spacerowała z nim po ulicach Olsztyna. Wtedy roiły się jej takie historie w głowie. Ciężko było z początku, trudno, nieraz prawie nie do wytrzymania trudno, gdy nagle załamało się wszystko, gdy ufność okazała się naiwnością, szczęście zaślepieniem. Przypadek właściwie sprawił, że zdecydowała się na pracę w przedszkolu. Myślała kiedyś o nauczaniu. Przykład koleżanki pociągnął ją na tę niby pokrewną, ale właściwie zupełnie nową drogę. Początkowo pracowała w Olsztynie, ale tam ją wszystko drażniło. Za świeże były jeszcze przeżycia, za wiele ufności pokładała przedtem w człowieku, który ją zawiódł zupełnie, aby dobrze czuć się na tych ulicach, którymi z nim razem chodziła, wśród domów i ludzi, którzy widzieli ich miłość. Uśmiechnęła się z sarkazmem. Miłość. Taka to tam i miłość! Lepiej trzymać się z dala od podobnych historii. Tak sobie wtedy postanowiła, tym sposobem pragnęła wyleczyć zranienie. - Prlosę pani, prlosę pani!... - dobiegło ją nagle żałosne wołanie, w ślad za nim poniosło się po domu rozpaczliwe szlochanie. Oderwała się od okna, gniewna na siebie - nastrojów nie lubiła od tych trzech lat, walczyła z nimi, choć nie zawsze pomyślnie - frunęła do szatni. Dwaj malcy wydzierali sobie z rąk jej własny jedwabny szaliczek, który nie wiedzieć jakim sposobem dostał się pomiędzy dziecięce ubranka. Ledwie ich pogodziła. Sprawdziła teraz, czy wszystkie dzieci mają po-zapinane płaszczyki, zadowolona, że dla najbiedniejszych, które nie miały własnych okryć na zbliżającą się zimę, wykołatała w Prezydium po długich zabiegach przydział jakichś resztek. Skrzętne matki potrafiły zrobić z nich paltociki. Malcy wychodzili trzymając się za rączki, parami, gdy od strony szosy dobiegły raźne dźwięki muzyki. Janina ani się obejrzała, a już jej gromadka pędziła ku bramie, w której ukazał się Łabuć ze swą nieodłączną harmonią. - Dziadzio, dziadzio! - pięło się wszystko ku niemu i podskakiwało usiłując dosięgnąć cudownego instrumentu. Łabuć podnosił harmonię wysoko, sam się dziwacznie wyciągał, opędzał się niby to gniewnie smarkaczom, aż wreszcie, śmiejąc się, bezsilny, wołać począł ku przedszkolance: - Ratuj, Janeczko, a toć zadziobią mnie te kawczęta! Rady dać nie można! - Przy jej pomocy uwolnił się wreszcie od rozhukanej gromady. Wylegli na szosę. Słońce wysuszyło ją zupełnie, gdzieniegdzie tylko w zagłębieniach asfaltu stała jeszcze woda mieniąc się połyskliwie. Dzieciaki rozbiegły się. Na próżno przedszkolanka usiłowała je zebrać w karniejszą gromadkę. Łabuć uśmiechał się złośliwie, patrząc na jej usiłowania. W pewnym momencie zawołał gromko: - Hej, kawczęta, wszystkie tu do mnie! Tylko nie wdrapujcie mi się na głowę, trochę tam miejsca zostawcie... W mig zaroiło się, nawet najbardziej rozhukani chłopcy powyskakiwali z rowów, gdzie bawili się w wojsko. Rozszczebiotany wieniec dzieci otoczył starego. A on, jak na paradzie, komenderował: - Będziemy śpiewać! Ale porządek ma być, bo inaczej nic z grania! Groźba poskutkowała. Co posłuszniejsze maleństwa ujęły się nawet za rączki. - No, śpiewajcie, przecie ja za was nie będę zaczynał! Janina podszepnęła coś najbliżej stojącym. Zaczęły nieśmiało, inne podchwyciły. Zakwiliły, zapiszczały młode głosiki. Łabuć rozciągał harmonię, szeptał do przedszkolanki: - I na co mi przyszło? Takim pieśniom przygrywać? Ale przygrywał z zapałem. Młode głosy dukały, jak mogły najgłośniej, a stary pokrzykiwał co chwila: - Głośniej, głośniej, nie słychać! Więc ciągnęły głośniej, aż im czerwieniały twarzyczki: Buraczek, buraczek, miał czerwony fraczek, Z cebulką tańcował, nóżek nie żałował... Dzieciaki rozochociły się, śpiewałyby tak bez końca, powtarzając te same piosenki. Stary wyzyskał ten zapał: - Teraz odpoczniemy! Ale będę. grał znowu tylko wtedy, jeżeli nie będziecie się rozbiegały po szosie. Tu wilków pełno, niedźwiedzi, jeszcze was zjedzą! Dzieci jednak szły teraz grzecznie w gromadce. Stary zapiął harmonię, wsunął rękę pod ramię Janiny i kusztykając rozglądał się po swojemu. - Niedobrze u nas - dłonią zatoczył półkole, ogarniając nim rybacką i tartaczną część osady. - Jak wilki patrzą się ludzie na siebie. Wczoraj Chybki pobił tego Mazura Prajdę. Ledwo ich Markowski rozgonił. Janina skrzywiła się. Nie znosiła bójek. - O co? - Bo jeden Mazur, a drugi osiedleniec. Za ciasno im tutaj. - W głosie jego był sarkazm. - Czort wie, kto w końcu ma rację? - Kwiatusek, prosę pani, kwiatusek, jaki ładny!- podbiegła do nich Janeczka. W rączce trzymała malutki badylek polnego bratka. Dziw, skąd się znalazł jeszcze w pierwszy dzień grudnia. Gdy dziewczynka odbiegła, Walicka patrząc na kwiatek, któremu dziwaczny wybryk przyrody kazał zakwitnąć w przededniu zimy, szepnęła zasępiona: - Niech pan spojrzy, panie Sylwestrze - wskazała na czarniutką Janeczkę. - To Mazurka. Czy nie milutka? I czym się ona różni od innych dzieci? Trzeba ją tylko wychować. Matka też dzielna kobieta, wcale nam nie obca. Mnie się zdaje, że my krzywdzimy wszystkich tych ludzi. Oni dalecy są od nas, bo myśmy ich oddalili od siebie... Żachnął się nieco Łabuć, zakusztykał szybciej, bowiem Walicka w zamyśleniu przyśpieszyła bezwiednie kroku. - No tak, ale ulotki, napisy, historia z płatnikiem? Z powietrza się to nie bierze! I nie Polacy to robią. Więc kto? - Ktoś. A my zaczynamy po prostu bić wszystkich. Wtedy napadli na Gałka i starego Kryszkę, teraz znowu Chybki pobił Frajdę. Tak tego ktosia się nie odnajdzie! A my Mazurów sami jeszcze bardziej oddalimy od siebie. Tych ludzi trzeba przygarnąć do polskości. Też tego przedtem nie rozumiałam. - Może się wszystko wykryje. Śledztwo w tartaku idzie. Tych bandytów też może złapią. - No tak, ale co zawinili w tym Kryszka, Gałek? Ich krzywdy to nie umniejszy. Harmonista kiwał głową. Znużyło go już roztrząsanie tej sprawy. Zawsze wolał po trochu o wszystkim. Nowin miał zresztą pełno na podorędziu. - Dziś tu będzie komisja z Olsztyna, mają zatwierdzić plany budowy stoczni. Nadleśnictwo nie chce ustąpić kawałka lasu nad jeziorem - rzucił, w bok głową, wskazując las rozciągający się za płotem okalającym tartak. - Że to nie będzie ochrony od wiatrów ani zapory przeciw podmywaniu przez falę. Zjadą tu wszyscy... - To może zatwierdzą i przebudowę przedszkola? Plany dawno gotowe... - Wypytywała już kilka razy o tę sprawę w Prezydium, mówiono jej, że jeszcze komisja nie zatwierdziła. Może ta sama? Zaburczał motocykl, zza zakrętu wyskoczyła przed nich stara, sfatygowana setka. Motocyklista w ochronnych okularach jechał teraz wolniutko. Janka zatrzymała go ruchem ręki: - Dzień dobry, doktorze! Chwileczkę... Knabbe zatrzymał się, zgasił motor, podstawił podpórkę. Dopiero wtedy ściągnął okulary z oczu na czoło, uwolnił dłonie z grubych rękawic, witał się z dziewczyną i Łabuciem. - Dzień dobry, cóż, z trzódką na spacer? - pogodnym spojrzeniem ogarniał dzieciarnię. - Zatrzymałam doktora, bo chciałam się dowiedzieć, jak z Edkiem Kotarkiem? Coś poważnego? - Lubiła tego roztropnego sześcioletniego niespełna chłopaka. Zachorował przed kilku dniami. Knabbe nachmurzył się, wesołe błyski jego brunatnych oczu przygasły. - Zaraz tam jadę. Wczoraj stwierdziłem polepszenie. Zapalenie. Chciałem wziąć do szpitala, ale ojciec nie puścił. Rozżalony straszliwie. Siedzi tylko za stołem, głowę podpiera rękami, żuje w sobie tę historię z Mikoszą. Trzeci już dzień tak siedzi, jakby mu całą siłę to odebrało. Gadałem z Klimczakiem. Nic nie widział, był poruszony. Zrobi, co będzie mógł. Ale to nie tak łatwo podobną krzywdę naprawić. I co temu Mikoszy strzeliło do głowy? Harmonista przysunął się bliżej, nadstawił uszu. Od trzech dni? On zaś jeszcze nic nie wie? Niepojęta historia! - Co znowu takiego? - Janina zapytywała o przykrą nowinę. - Tak, jeszcze jedno - Knabbe chmurnie skinął głową. Wiedział o wszystkich wydarzeniach. - Kotarek przyszedł do tartaku ofiarować swą pracę. Dyrektor zgodził się go przyjąć, chodziło tylko o przydział roboty, a to załatwia Mikosza. Jak na nieszczęście, było to tego dnia, kiedy znaleziono te przeklęte ulotki. Mikosza wyzwał Kotarka, wypędził z tartaku. Chłopa to załamało zupełnie. Wmawia w siebie, że to dlatego, iż siedział za morderstwo w więzieniu. Ubrdał sobie, że ta plama pozostanie na nim na zawsze. Rozumiem go dobrze, zwłaszcza że wszystko było wielkim nieporozumieniem i człowiek cierpiał niewinnie. Nie wie jeszcze o tych późniejszych smutnych sprawach, nie wychodzi bowiem w ogóle z domu - tak jest przybity. I dobrze, że nie wie, mogłoby mu to zaszkodzić. Knabbe urwał, zamyślił się. Siwa bródka drgała nerwowo. Spojrzał na swoje dłonie, wdział rękawice. Jakby się usprawiedliwiając z tego, spojrzał ku harmoniście: - Już czuję chłód, trochę tylko cień na nas padł... Łabuć nad czymś myślał. Spojrzał na lekarza, odważył się, zapytał: - Co to z tym wszystkim, doktorze? Kto to robi? Przecie tu Niemców, prócz pana, nie ma w okolicy. Chyba więc Mazurzy, bo to z nich jedni Polacy, inni Niemcy, licho wie... Knabbe pokiwał głową. - Otóż właśnie! Kto to robi? Jasne, kto! Ci, którym solą w oku Polska na tych ziemiach. Robią to Niemcy, przy pomocy paru głuptasów spośród Mazurów, którym wmówili, że są także Niemcami... Hitleryzm jeszcze nie zginął, a że próbuje odwetu, nietrudno zgadnąć. Łabuć przytaknął skwapliwie. Nie wszystko jednak ze słów doktora zrozumiał. Żeby kto inny to mówił, byłoby w porządku, ale że Niemiec tak gada? - Ale pan przecie też Niemiec... Knabbe obruszył się. - Niemiec. Pewnie, że Niemiec! I w dodatku nawet nie komunista. Ale żyję nadal w kraju i wśród ludzi, których polubiłem i do których się przywiązałem. I chcę im pomóc, aby mogli odnaleźć siebie. Rozumie pan? Odnaleźć siebie. Za to mnie właśnie hitlerowcy dręczyli, jeden z pierwszych poszedłem do ich obozów, zaraz w trzydziestym czwartym... Dlatego też, już pięć lat wcześniej, mając wezwanie do objęcia wykładów na uniwersytecie w Getyndze, zrezygnowałem z naukowej kariery... Tu zostałem i tutaj będę do końca. Właśnie dlatego, że jestem Niemiec, właśnie dlatego, żeby przeciwdziałać temu, co dla prawdziwego Niemca jest obce! Rozumie pan? - mówił podniesionym głosem, twarz drgała wzburzeniem. Harmonista kiwał głową. Coś mu zaczynało świtać. Musi jeszcze te sprawy dobrze w samotności rozważyć. Nie pytał więcej, ale Knabbe po chwilowej przerwie sam zaczął mówić, głosem spokojniejszym już, bardziej zmęczonym. - Widzi pan, Polakom trudno pewne rzeczy wyjaśnić, a cóż dopiero Niemcom! A w Niemczech podjęto taką pracę. I udaje się ona. Oddziela się prusko-hitlerowskie plewy od zdrowego ziarna. To długa robota. Przeciwstawiają się jej tacy, którzy nasyłają na te ziemie dywersantów, którzy próbują bałamucić Mazurów. Zamyślił się, dodał: - I wie pan, co jeszcze? Przeciwstawiają się tej robocie także niektórzy Polacy. Ot, choćby ten Stelmaszewski, co pluje bez opamiętania na Niemców i Mazurów. Ja wiem, że mu Niemcy dwoje dzieci zabili. Mnie też zgładzili całą rodzinę. Ale Stelmaszewski źle robi siejąc nienawiść. Źle robi, bo to znowu prowadzi do nowego bólu matek i ojców, którym odnowiony hitleryzm zabijałby dzieci, ranił tak, jak nas ranił... Złą, niepolską robotę wykonują Polacy, jeżeli wyklinają Mazurów, jeżeli nie potrafią odsłonić w nich polskości, a odtrącają wszystkich przez kilka sparszywiałych owiec. Polskość trzeba umieć pokazać sercem, nigdy zaś biciem. - Wyciągnął przed siebie ręce. Między rękawicami a brzegami kurtki wyłaniały się przeguby, okaleczone, pokryte bliznami. Potrząsnął dłońmi, a potem, jakby uświadomił sobie za ostry ton słów, sprostował jeszcze: - Ja nie mówię, że tak myślą ci ludzie, którzy skoczyli do bicia. Ich też rozumiem. Oni pazurami, życiem będą bronić odzyskanej ziemi. Ale nie tu tkwi wróg, nie wśród ogółu Mazurów. I nie tak trzeba go szukać... Łabuć słuchał wzburzony. Nagle oblał go war, zatrzęsło nim na myśl, że mu Niemiec takie rzeczy wygarnia. Jemu, Polakowi! Nie powiedział nic, gniewny zawrócił na pięcie, odkusztykał w bok. Doktor spojrzał za nim. Powiedział ze smutkiem: - Nie umiem mówić! Zraziłem go do siebie... Ciągle zapominam, jak wiele racji mają Polacy w swojej wrogości do Niemców. Krzywdy wieków nie zapomina się w miesiąc. Odwrócił się w stronę wolno kusztykającego z harmonią Łabucia. Zawołał za nim: - Do widzenia, przyjacielu... Łabuć drgnął. Wahał się chwilę, przystanął. Odpowiedział powoli, spokojnie: - Do widzenia, doktorze... Jeszcze stał, patrzył, jak lekarz żegnał się z przedszkolanką, jak odjeżdżał na swym rozklekotanym motorze. Potem podreptał do domu. Za dużo było wszystkiego. Musi to przemyśleć. Dzieci wołały za nim, nie słyszał. Gdy w chwilę potem spotkał wracającego z jeziora emeryta Stelmaszewskiego, dźwigającego pęk wędek na ramieniu, ledwie odburknął na pozdrowienie. Janina stała zadumana. Pierwszy raz widziała Knabbego w uniesieniu. Pierwszy też raz był aż tak ponury. Zawsze błyskał zza okularów nieco figlarnym wejrzeniem, żartował, wytwarzał wokół przyjazny nastrój. Dziś znać było, jak bolały, jak żywo obchodziły go sprawy, o których mówił. Przypomniała sobie, co jej kiedyś opowiadała 0 nim nauczycielka w miasteczku. Jako młody lekarz odbywał tu praktykę. Po praktyce wyjechał, uzyskał jakieś wyższe stopnie naukowe. Wracał jednak na wakacje co roku. Podobał mu się szczególnie ten kraj. Dziwiło wprawdzie wszystkich, że najchętniej przestawał z Mazurami, przesłuchiwano go kiedyś na policji, bo jakoby polskie książki przywoził Mazurom. I nagle postanowił osiedlić się tutaj na stałe... Żadne propozycje nie mogły go już z tych stron odciągnąć. Nawet po aresztowaniu przez hitlerowców, po kilku długich latach obozu, znów wrócił. Przesiedlono go przymusowo do Bawarii. Nie pomogło. Ledwo pojawili się na tych ziemiach pierwsi Polacy - nie wiadomo jak 1 kiedy Knabbe także już był. I został. Mazurzy kochali go zawsze jak ojca. Niemcy w większości nienawidzili. Tyle że cenili jako wybitnego lekarza. Dziewczyna pokiwała głową. To jest dopiero charakter! Przypomniała sobie, jak początkowo myślała, że czyni wielką ofiarę jadąc obejmować przedszkole na głuchej prowincji. Okazało się potem, że ta ofiara wcale nie była taka wielka. Poczuła się w Borszunach lepiej niż gdziekolwiek indziej. Sieroty nie wiązało nic z żadnym miejscem, może tylko sentyment do Warszawy, pod którą się urodziła. Otoczenie lasów i wody, środowisko prostych, ale szczerych, gwałtownych w objawianiu swych uczuć ludzi podziałało na nią jak najlepiej. Wygasły rozpacz i rozgoryczenie z powodu zawiedzionej pierwszej miłości, pozostał tylko lęk przed angażowaniem się uczuciowym. To wszystko należało do przeszłości. Tutaj zaś była jej teraźniejszość. Z natłoku pomieszanych myśli wyrwał ją ostry sygnał klaksonu. Jak spłoszona kuropatwa zerwała się zbierać rozsypane po szosie dzieci. Przygarniała je do siebie, przytrzymywała ciekawskie. Zwalniając biegu zatrzymały się za nimi dwa auta. Wysiadło z nich kilka osób. Walicka poznała inżyniera, mierniczego powiatowego oraz przewodniczącego rady powiatowej. Pozostali trzej nie byli jej znani. Goście rozmawiali, zniknęli za ogrodzeniem tartaku. Inżynier przyjeżdżał już kiedyś w sprawie przedszkola. Pewna była, że i to ruszy dziś z miejsca. Ustawiała szybko swą gromadkę parami, wracali spiesznym krokiem. Dom stał na uboczu. Inny zupełnie od pozostałych domostw osady. Piętrowy, lekki w konstrukcji, był ongiś mieszkaniem właściciela tartaku i przystani rybackiej w Borszunach. Wyszabrowany, mocno podniszczony przez wojnę, parę lat stał jeszcze pustkami. Powstał projekt założenia tu szkoły, na to był jednak budynek za mały. Potem mieściły się tu biura tartaku, co znów nie było wygodne przy tak małym przedsiębiorstwie. Właściwsze okazało się skupienie całości na jednym miejscu. Przed dwoma dopiero laty zdecydowano się na założenie w Borszunach przedszkola. Klim-czak to przeforsował. Śmiano się z tej gorliwości, sam bowiem nie był żonaty. Formalności ciągnęły się długo, w końcu września sprowadzono Walicka, mieszkańcom ogłoszono nowinę. Zrobiło się chłodniej. Zerwał się wiatr. Kucharka, przysadzista, pulchna kobieta, stojąc u bocznych drzwi, z uśmiechem kiwała dłonią: - A prędzejże, bo już przestyga zupa... Chwila, i siedziało już wszystko za stołem, bębniąc łyżkami po czerwono i niebiesko emaliowanych miskach. - Jakie to dziś grzeczne! Porządku same pilnują, a tak to rady dać sobie nie można - śmiała się kucharka, szeroką czerwoną twarz zwracając do przedszkolanki. - I pani odpocznij se trochę. Niełatwo dzień cały między nimi wytrzymać... Genowefa Maużulowa nie zawsze była w równie dobrym humorze. Przedszkolanka skorzystała chętnie z jej propozycji. W głowie jej kołatała nowa myśl. Pobiegła do swego pokoiku na górze, przysiadła za małym stolikiem, odgarnęła dłonią stos papierów, zamyśliła się gryząc w zębach koniec ołówka. Organizowała od paru tygodni kółko amatorskie wśród młodzieży, niesporo to szło. Zgłosiło się kilka osób, ale trudno było zebrać je wszystkie razem. Inna sprawa, że i nie piliła tak bardzo. Teraz przypomniało jej się widziane kiedyś w Olsztynie przedstawienie w gwarze mazurskiej. A gdyby tak spróbować zagrać coś takiego i tutaj? Odrzuciła z rozmachem ołówek. Trzeba to przedtem obgadać. Najlepiej z Czesią Kiełbszanką, zdolna dziewczyna, rzutka. Z chłopców pomógłby może Gałek. O, świetnie, przecież to Mazur, o to właśnie chodzi. Pomyślała jeszcze o Korowajczyku. Nie taki znów młody, ale rwie się do tej roboty. Zwątpiła na chwilę: do roboty czy do robotnic raczej? Łypie przecie i do niej swymi wielkimi oczyma, i do Czesi też ponoć cholewki smali. „Coś się mu nie wiedzie z miłością” - pomyślała o nim ze współczuciem. Hm, a może by wciągnąć do kółka Weronkę? Dziewczyna pałęta się sama, może to wstrzymałoby jej niewczesne amory? Zadowolona, że tak się wszystko dobrze w myśli układa, tanecznym krokiem zbiegła po schodach na dół. Dzieciaki pomagały Genowefie zbierać naczynia. Mała Janeczka niosła z wysiłkiem stos misek. Widząc wchodzącą wychowawczynię zapatrzyła się na nią czule, potknęła się na progu, miski posypały się z hukiem. Mała leżała na podłodze, płacząc głośno. Pozostałe dzieci zbierały miski. Harmider, zamieszanie, wpadły w nie nagle wesołe męskie głosy: - Dopuśćcie i nas do waszej zabawy! Spłoszone dzieci znieruchomiały, Janina drgnęła, zaczerwieniła się. Panowie stojący w drzwiach uśmiechnęli się do niej przyjaźnie, inżynier aż ręce wyciągnął pokazując Walicką pozostałym: - Nie dziwię się, że dzieci za nią przepadają. I ja chętnie bym chodził do przedszkola, które ma taką kierowniczkę - z wyciągniętą dłonią kroczył ku Janinie, która zachmurzyła się nagle. Nie lubiła podobnych zachwytów. Chłodno podała mu rękę. Inżynier wyczuł to, zmienił ton. - Niech się pani nie dąsa. Przynoszę dobre wieści. Korzystając z tego, że nadleśniczy spóźnia się, przyszliśmy wcześniej do pani, aby jej powiedzieć, że komisja w zasadzie wyraża zgodę na planowaną przez nas przebudowę. Chcemy teraz obejrzeć wszystko na miejscu. Wyciągali plany, rozkładali je na dziecinnym stole. Wysocy, śmiesznie pochylali się ku niskiemu blatowi. Janina skinęła na Genowefę: - Proszę zabawić dzieci. Pewnie będę panom potrzebna. Genowefa skinęła głową, zagarniała dzieciaki grubymi ramionami. Jeden z mężczyzn słysząc słowa Walickiej obrócił się, spojrzał na nią uważnie siwymi, ładnie osadzonymi oczyma. Nie wiedzieć czemu, dziewczyna spłonęła. Wzrok Wanieckiego, mierniczego powiatowego, zawsze ją peszył. Nie dlatego, że mierniczy był wyjątkowo urodziwym mężczyzną, postawnym, o zgrabnych ruchach. Nie jego uroda działała na nią. Było w tym coś innego, Waniecki niepokoił ją wytworną nonszalancją w sposobie bycia, zimnym, jakby pozbawionym uczucia spojrzeniem. Zdawało się jej, że nie znaczy dla niego więcej niż jakiś przedmiot. Nie wiedzieć czemu, odczuwała to jak osobistą zniewagę. Podobnie i teraz. Zmieszała się, zła jednocześnie na siebie, że reaguje w tak głupi sposób. Waniecki obserwował jej zmieszanie, cień uśmiechu przemknął mu po wąskich, zaciśniętych wargach, znów się pochylił nad planem. - Nie ma obawy. Dom jest zbudowany solidnie. Śmiało można się decydować. Walicką spojrzała na niego z wdzięcznością. Pokoiki są za ciasne, obszerniejsza sala była konieczna. Krótka dyskusja, wreszcie, powzięto decyzję, aby ścianę zburzyć, strop zaś wzmocnić dodatkowym wiązaniem. Inżynier miał przepracować kosztorys. Obejrzeli jeszcze pokoje na górze, przystanęli przed drzwiami sypialni Janiny. Zawahała się chwilę. - Tutaj ja mieszkam - powiedziała, nacisnęła klamkę. - Myślę, że wystarczy nam plan. To mały pokoik, nie będziemy na górze nic zmieniać. Pani zaś nie chcemy już trudzić - Waniecki grzecznie, lecz chłodno skłonił się przed dziewczyną. Nie miała wprawdzie nic do ukrywania w swoim pokoju, wdzięczna jednak była mierniczemu za okazaną subtelność. Z drugiej strony irytowała ją jego wyszukana dworność. Mimo sprzeciwów komisji szeroko rozwarła drzwi. - Proszę. Zerknęli tylko, zaraz zaczęli schodzić na dół. Waniecki znów ogarnął Janinę chłodnym spojrzeniem. Przy pożegnaniu najstarszy z obecnych uśmiechnął się do dziewczyny. - Pięknie to pani utrzymuje. Czysto, wesoło! Myślę, że już w najbliższe lato powiększy się pani władztwo. Plan akceptujemy, na wiosnę rozpoczniemy przebudowę! Członkowie komisji skierowali się w stronę tartaku, aby obejrzeć tereny pod budowę przyszłej stoczni. Patrzyła za nimi chwilę z progu przedszkola. Potem rozejrzała się wokół i żal się jej zrobiło starych sosen nad brzegiem wody, które padną, aby stworzyć miejsce pod nową budowę. VI Ktoś ujął za klamkę, potrząsnął nią kilkakrotnie. Czujny Wanikszta zbudził się od razu, przetarł oczy dłonią, słuchał wpatrzony w ciemność. W pierwszej chwili myślał, że jest u siebie w gajówce. Ledwo rysujące się w mroku obce kształty przedmiotów przypomniały mu, że nocuje u Łabucia. Prawda, zasiedzieli się przy ćwiartce do późnej nocy. Szarpanie klamką powtórzyło się. Gajowy oprzytomniał zupełnie. Podniósł się z wąskiego wyrka, na którym sypiał w czasie odwiedzin u przyjaciela, usiadł, rzucił półgłosem ku drzwiom: - A kto taki? Cisza. Nikt się nie odzywa. f - Kogo tam nosi po nocach? - teraz już głośniej, w tonie zniecierpliwienia. A ten kuternoga chrapie jak nieszczęście! Przyszło mu na myśl, że może to Michałek wyrwał się jakoś od Piętkowskiego i wiedząc o pobycie leśniczego u harmonisty, przybywa na włóczęgę po lesie. Ucieszył się. Tęskno mu było za chłopcem. - Michaśka, to ty? Cisza. Klamka zadygotała mocno, niecierpliwie wstrząsana. Jednocześnie rozległo się głuche dudnienie, jakby uderzeń czymś miękkim o drzwi. Zastękał. Tak mu się śniło przyjemnie! Poczłapał na bosaka do drzwi, odsunął rygiel, rozwarł je szeroko. Nikogo. Zdumiony wyjrzał na zewnątrz, przestąpił nawet mimo chłodu próg, zadreptał w miejscu. Nikogo. U węgła tylko siedział duży, czarny jak diable sumienie kot Łabucia. Leśniczy zerknął ku niemu podejrzliwie, pomyślał, że musiał się przesłyszeć, zły na siebie powrócił na wyrko, okręcił się kapotą, podciągnął kolana pod brodę. Powoli już spadał nań sen, gdy znowu zaszarpał ktoś klamką. - W imię Ojca i Syna... A tam jaki bis znowu? Wytrzeszczył oczy, nadstawił uszu. Łabuć chrapał nadal. Trochę niewyraźnie zrobiło się leśniczemu na duszy. Klamka drgała, ktoś przy tym silnie walił do drzwi. Wanikszta zsunął się jak mógł najciszej, zbliżył się na palcach, czatował. Skoro znów klamka załomotała, jednym ruchem rozwarł drzwi, wytrzeszczył oczy: pusto! Kocur tkwił nieco bliżej, na widok obcego cofał się przezornie. Wąsal podejrzliwie spojrzał na niego. Czarny taki, kto go wie, co może w nim siedzieć? To nie łasy, gdzie człowiek wszystkiego pewny. Tu dużo ludzi, pewnie i diabły szastają się, gdzie ich nie posiał. Mrowie mu przeszło po plecach. Może w tym kocie też jaki siedzi? Przeżegnał się szybko raz i drugi, przymknął oczy. Potem znów spojrzał na kota. Coś błysnęło w głowie Wanikszty. Zamknął za sobą drzwi, sam zaś, bosy i w bielejących w mroku gaciach, drżąc z chłodu odszedł kilka metrów w bok, tyle, aby móc wyraźnie widzieć drzwi Łabuciowego domu. Przestępował z nogi na nogę, chłód z ziemi przez pięty aż zęby rwał. Patrzył. Kocur śledził za nim błyskającymi zielonkawym ogniem oczyma. Ostrożnie przysunął się bliżej do drzwi. Znów obrócił fosforyzujące oczy na leśniczego. Potem nagle podskoczył ku klamce, zawisł na niej łapami, cisnął co siły do dołu, podrzucił się ciałem, aż uderzyło o deski. Nie zaryglowane tym razem drzwi ustąpiły, rozwarły się, kocur miauknął, wąską szparą wsunął się do środka. Wanikszta szarpał wąsy w zdumieniu. Co za sprytna cholera! I kto takiego uczy chytrości? Kręcąc głową, śmiejąc się trochę z całej przygody, trochę złoszcząc na siebie za babskie dumania o diabłach, wsunął się za kotem do domu. Położył się, tarł dłońmi zziębnięte nogi. Na koniec zwyciężyła wrodzona wesołość. Śmiał się leżąc skulony pod kurtką i jakąś szmatą, która kiedyś była kocem. To ci dopiero kocisko! Spać mu się odechciało. Sięgnął po zegarek. Pewnie niedługo świt. No tak, dochodzi szósta A ciemno jeszcze, choć oko wykol. Łabuć chrapał nadal. Tego by chyba i sto kotów na klamce nie dobudziło. Zachichotał nagle głośniej. Zaraz zrobi maleńką próbę. Usiadł znów, potarł zapałkę, dojrzał pod oknem harmonię. Poczłapał ku niej, rozpiął rzemyki, rozciągnął wolniutko, jak mógł najciszej. Załkało coś, leśniczy niespokojnie zerknął na śpiącego przyjaciela. Na palcach skradał się teraz ku niemu, ostrożnie przytrzymywał rozciągniętą w całej szerokości harmonię. Pochylił się nad głową druha, całą siłą ścisnął instrument. Łabuć poderwał się jak zlany ukropem, złapał za ramię Wanikszty, sapał półprzytomnie. Dopiero chichot leśniczego uświadomił mu, co zaszło. - Ażeby ciebie... - stęknął ze złością. - Czego chcesz? - Powiedzieć tylko, że trzy razy ktoś się dobijał, klamką szarpał, myślałem, że drzwi rozwali, a ty śpisz bez przerwy... - Jaki gość? Gdzie? Raptem zrozumiał. Zawołał kota. Zwierzak wysunął się z kąta, łasił się, mruczał. - On zawsze sobie tak radzi. Wczoraj zasunąłeś rygiel, dlatego musiał tak długo się dobijać. Ale swego dopiął. Kuternoga ziewał, przeciągał się i słuchał odgłosów dochodzących z podwórka. Leśniczy chlapał się zimną wodą pod studnią, prychał radośnie. Też upodobania, myć się w mrozy na dworze! Jakby dla zamanifestowania krytycznego stosunku do poczynań Wanikszty, harmonista spiesznie wkładał na siebie odzienie, dłonią przeciągnął po oczach, pogmerał w głowie palcami, jako tako ułożył skudłacone włosy. Po chwili był gotowy. Przez okno zaglądały nikłe światełka brzasku. - Mocny przymrozek, woda ściąga skórę jak warem... - trzymając koszulę pod pachą, z obnażonym torsem gramolił się Wanikszta do izby. - Co? Ty już ubrany? Krótko żył będziesz, skoro wody się boisz. - rechotał. Jak kaczka skrzydłami, uderzał się dłońmi po bokach. Harmonista zbył milczeniem tę nieprzystojną uwagę, poczłapał do pieca, zacierając dłonie usiłował rozdmuchać ogienek. Wysuszone smolne szczapy stanęły w ogniu, postawił wtedy garnek z wodą, podsypał garścią suszonych kwiatów poziomek. Usiadł znowu na wyrku, ziewnął, patrzył na ubierającego się w milczeniu Waniksztę. Kot przysunął się do pana, głaskany mruczał z zadowolenia. Jaśniało. Przez małe okienka o nie czyszczonych od lat szybach wdzierały się smętne, mdłe zwiastuny dziennego światła. Na szosie zaczynał się ruch. Słychać było tupotanie butów: robotnicy szli do tartaku. Potem zaskrzeczała kawka, wykrzykiwała coś, gderała. Pewnie Praużulowa szła do lasu. Jakich tam ona ziół mogła jeszcze wyszukiwać o tej porze? Pili poziomkową herbatę,. zagryzali pajdami chleba krajanymi z bochenka leżącego na stole. Do tego wędzona słonina. Harmonista był jakiś osowiały, nie żartował, nie drwił jak zwykle. Wanikszta spojrzał na niego uważnie. - Co tobie, Sylwester? Łabuć machnął dłonią. - Pójdziesz zaraz do swoich lasów, znów człowiek sam zostanie jak palec. Znudziło mnie to. Ani gęby otworzyć. W wiosce też nie ma z kim teraz pogadać, jakby im kto jeże w uszy powsadzał. Wilkiem na siebie patrzą. Pokręci się człowiek, ruszy raz, drugi harmonią, zły wraca do swojej nory. - To przyjdź do mnie na leśniczówkę. - Zwariował na czysto! - Łabuć uniósł się gniewem. - Tu choć człowieka czasem widać. A tam co? Srocze zady będę podcierał czy jak? I jaki z ciebie kompan? Zaraz o borsukach, o kosach, o grzybach, jakby ciekawszych rzeczy na świecie nie było. - Bo co mnie po ludziach? Lubię ja ich, ale z daleka. - Et, gadasz, jakbyś trzy dni pościł. - Łabuć był zły. Wanikszta spoglądał uważnie na przyjaciela, w oczach zamigotały mu wesołe iskierki: - Sylwester, wiesz co? Ożenić by cię trzeba., Chcesz, podswatam Praużulową? Ona tak samo młoda jak ty i też samotna... Kuternodze aż dech zaparło w piersiach. Nie, dziś daleko mu było do takich żartów. Otworzył gębę, bluznąć chciał słowem jadowitym, gdy drzwi otwarły się nagle, wsunął się przez nie skurczony Michałek. Rozradowały się obie twarze: wąsata, rumiana leśniczego i kpiarska, dzisiaj zgorzkniała jakoś, wybladła Łabucia. - Trzęsiesz się, taki to mróz? Zaraz waru naleję, popijesz krzynę - kusztykał Łabuć do ognia. Michałek przysiadł na brzegu krzesła o chwiejących się nogach. Koło ucha zakrzepła mu krew. Twarz chłopca nosiła ślady zmęczenia, oczy były podpuchnięte. Wargi zaciskał mocno, jakby w obawie, aby nie wypadły z nich słowa, które zachować pragnął dla siebie. - Nie chcę jeść - szepnął. - Ej, czyżby u Piętkowskich tak wcześnie jadano? Coś bredzisz, chłopcze, jak po blekocie. Pij i jedz, potem opowiesz; widzę, że znowu oporządzili cię, hycle - harmonista był przejęty, troskliwie podsuwał Michałkowi dymiący kubek, pogłaskał chłopca niezręcznie po głowie. To przelało miarę. Jeszcze zaciskał wargi, przymrużał oczy, szarpał się z sobą, aby nie okazać tego, co się w nim dzieje. Hardy był, życie dało mu dobrą szkołę, nauczył się liczyć tylko na siebie. Dawno by już poszedł w obce strony, gdyby nie to, że kiedyś przysiągł sobie pozostać na ziemi, gdzie w nieznanym miejscu spoczęły prochy ojca, zakatowanego przez Gestapo. Dlatego przecie uciekł od matki, dlatego trzymał się Piętkowskiego, dlatego znosił to wszystko. Niezdarny, ale z serca płynący ruch dłoni Łabucia rozrzewnił serce chłopięce. Z gardła wyrwał mu się zdławiony, siłą powstrzymywany szloch. Wtulił skudłaconą, nie strzyżoną od dawna głowę w wąskie ramiona, wparł się w stół, jeszcze walczył, jeszcze ściśniętym kurczowo kułakiem rozmazywał łzy, piekące pod powiekami. Na nic. Michałek zapłakał, mocno, otwarcie, jak nigdy nie płakał. A już za nic przy ludziach. Aż do dzisiejszego dnia. Tym mocniejszy był ten szloch, wzbierający od lat. Starzy przyjaciele porwali się z miejsc, schyleni nad stołem bezradnie szeptali jakieś słowa, usiłowali uspokoić chłopaka. Na nic. Wtulona w stół głowa Michałka drgała jeszcze silniej, szloch był coraz mocniejszy. Spojrzeli po sobie w rozpaczy. Nie mieli doświadczenia w takich historiach. Łabuć myślał, czyby nie skoczyć do Praużulowej. Leśniczy brwi ściągnął, czoło zryło mu się zmarszczkami. Wrażliwy, cierpiał na równi z Michałkiem, tym bardziej że w czasie wspólnych wędrówek po lesie przywiązał się do chłopca jak chyba do żadnej innej żyjącej istoty. Co tu robić? Zdawało się im, że chłopiec powoli się uspokaja. Ledwie jednak Łabuć dotknął jego włosów dłonią, szloch wzmógł się od nowa. Leśniczy ostro, gwałtownie odtrącił rękę przyjaciela. - Zostaw, a to mu jeszcze gorzej! - Od czego? Że gładzę? - Łabuć sam to czuł, tym bardziej uraziła go uwaga przyjaciela. Nachylili się ku sobie, szeptali jak spiskowcy: - Znowu ten Piętkowski, szelma! Pobił chłopaka. On taki zawsze, gadzina! - I jak to zakończyć? - harmonista zmarszczył czoło, nagle się stuknął w nie całą dłonią, Otworzył gębę, w tejże chwili podejrzliwie spojrzał na przyjaciela, zmilkł. Wanikszta również coś tam musiał sobie pomyśleć, nieufnie, z tajoną groźbą zerkał na harmonistę. Michałek podniósł oczy, wpatrzył się w dzień wstający za oknem. Słońce wyjrzało nagle zza horyzontu, żywym światłem spłynęło na ziemię, zalało ją mocnymi barwami. W pokoju przedmioty powlekły się czerwoną glazurą. Michałek czuł, jak wraz z tym światłem coś pogodnego wlewa się w jego serce. Rękawem poszarpanej, wiatrem podszytej kapoty przetarł podpuchnięte oczy. Ileż się to on dzisiejszego dnia napłakał! I co ci dwaj przyjaciele o nim pomyślą? Maże się jak ostatnia baba. Zawstydził się leśniczego i harmonisty. Błysnęła mu myśl, czyby nie umknąć z tej chaty, nie pognać gdzieś w pole. Chytrze podciągnął jedną nogę, podkurczył ją jak do skoku, lekko podniósł się na siedzeniu. W tej chwili twarda łapa Wanikszty opadła nań całym ciężarem, przygwoździła do chwiejącego się krzesła. - O, rybeńko, nie ujdziesz, nie! Znam ja ciebie, ale ze starym Wanikszta nie tak łatwo. I czego chcesz uciekać? Od kogo? Tu nie Piętkowscy. Michałek spod rzęs spojrzał na obu. Widział przyjazne, stroskane wejrzenia, serdeczne uśmiechy. I nagle, chyba pierwszy raz w życiu, zapragnął wygadać się im ze swych najtajniejszych spraw. Śmiało już podniósł głowę. Oni jakby zrozumieli, o co mu chodzi, przysiedli, patrzyli z natężeniem. - Ja rzadko płaczę, naprawdę... - próbował się jeszcze usprawiedliwić. - To źle, to źle. I mężczyźnie nie hańba czasem płakać, jak go coś boli... Aby tylko łez nie obnosić po świecie. Przy przyjaciołach możesz. - Wanikszta mówił głosem łagodnym, ćmił papierosa, uśmiechał się ciepło. - Ja już nie wrócę więcej do Piętkowskiego! - wybuchnął, spojrzał po ich twarzach. Pokiwali potakująco głowami. - Dawno bym to zrobił, ale bałem się. I dziś się boję. Poradźcie, wuju, poradźcie, panie! - zwracał się to do jednego, to do drugiego. - Co mam zrobić? Piętkowskiemu już kilka razy mówiłem, że sobie pójdę, że nic mnie nie obchodzą on ani jego krowy i konie, jego syn czy zboże. On śmiał się tylko. „Spróbuj - mówił - w tydzień cię w Polsce nie będzie. Niemiec jesteś, tak cię zapisano w urzędzie, wywiozą cię stąd. Ot, i tyle. Idź sobie, jak chcesz, ja nie trzymam.” I dziś mi tak samo groził. A ja przecie dlatego zostałem, że nie chciałem do Niemiec. Nic mi po nich. Ojciec był Polak, ja też. Paul niech sobie będzie Niemcem i matka. Chcę być tu z ojcem. Jego Niemcy zabili. I co mam robić? Bo Piątkowski da znać milicji, wsadzą mnie do więzienia, potem wywiozą... - urwał, wbił w nich błagalne spojrzenie. Patrzyli po sobie. Ot, i wydała się tajemnica. Że ten smarkacz nie rzekł im tego wcześniej! Wciąż zachodzili w głowę, co go trzyma u Piętkowskiego. Przecie od czterdziestego szóstego roku tam siedział, przy Piętkowskim chował się od wyjazdu matki. Myśleli, że może to ona tak uzgodniła ze starym sknerą za cenę jakichś zostawionych mu rzeczy albo tej ziemi po Kaniszkach. A tu tak sprawa stoi. To dlatego Piętkowski tak bezkarnie wykorzystywał chłopaka, kazał spełniać najcięższe roboty. Nawet do szkoły nie chciał posyłać. Zgodził się dopiero zagrożony komisją, dzięki temu mógł Michał ukończyć czteroklasówkę. I nagle twarze ich rozjaśniły się. Obaj powstali, obaj jednocześnie zagadali do chłopca: - Nikt cię nie wywiezie! - U mnie zostaniesz, razem będziemy pilnować lasu, Michałek! - Gówno cię kto stąd ruszy! Nie bój się! Już ci(j od siebie nie puszcz1^. W tejże chwili jak na komendę odwrócili wzrok od chłopaka, z pasją wlepili w siebie rozeźlone oczy. Łabuć przeklinał siebie: co mu kazało, u diabła, gadać dziś o swej samotności? Pewnie stąd zrodziła się w Wanikszcie myśl zabrania Michałka. Ale mu go nie odda! Chłopak zostanie przy nim. Trzeba to temu wąsaczowi wyraźnie powiedzieć. Niech nie myśli, że na głupiego trafił. - Ty, Józefie, to nie masz rozumu. W głuszy będzie chłopca zamykał! Tutaj, między ludźmi, odpocznie, fachu się jakiego przyuczy. Co by robił między twoimi borsukami? Daj pokój głupim myślom - w głosie kryła się łatwo wyczuwalna groźba. Wanikszta ujął się pod boki, sapał, tylko mu wąsy latały. Jak to, on miałby się wyrzec ulubionego Michaśki, który mu teraz mógłby zastąpić syna? I co temu brudnemu harmoniście strzeliło do głowy? - Michaśka chce być gajowym! U mnie od razu przyuczy się, łatwiej mu będzie późniejszą porą. U ciebie, chodząc po zabawach, rozwałkoni się, na psy zejdzie. Na baby będzie patrzył, razem z tobą wódkę żłopał... - Na zabawy go nie będę brał, nie dla niego rzecz. A wódkę sam do mnie wczoraj przyniosłeś - Łabuć wskazał na pustą flaszkę stojącą przy szafie na ziemi. - Słaby jest, w lesie zdrowia nabierze. - Ja u sąsiadów mam mleko, jajka, co mu tam jeszcze trzeba. U ciebie jagodami i grzybami nie zajedzie daleko... - Do mnie pójdzie! - Do mnie! I bez gadania! Przysunęli się do siebie jak dwa koguty. Michałek słuchał zdumiony. Że też chciało się komuś przyjmować go do siebie, kłócić się o to? Poderwał się z miejsca, w obawie, aby naprawdę nie doszło do bójki między starymi. Zacietrzewili się okropnie. Wpadł między nich, odciągnął na strony, prosił o spokój. Wanikszta pierwszy się opamiętał. Skinął na gospodarza. - Pójdziemy do drugiej izby. Nie będziemy przy chłopcu targów robić. Tam pogadamy... Harmonista zgodził się, groźnie fukając. Zostawili Michałka samego. W ogóle nie zapytali go nawet o zdanie. Była w tym nieporadność życiowa, był i starczy egoizm. Kochali go na swój sposób, każdy myślał, że u niego będzie chłopcu lepiej. Michałek siedział na krześle, patrzył za nimi. Słyszał zza drzwi ożywione głosy. Ciepło bijące od pieca rozmarzało go. Zmęczony był tym strasznym płaczem, a i w nocy spał tylko króciutko. Do czwartej prawie młócili w stodole, przy ogniu. Miał tam Piętkowski jakieś cele, że tak szybko pragnął mieć omłoty za sobą. Gdzieś zboże wywoził, komuś sprzedawał. Chłopiec padał na nos. Piętkowski uderzył go wtedy. A rano, przed szóstą, już zbudził go ze snu, kazał opatrzyć konie do drogi. Chłopak nie miał sił. Odmówił. Wtedy gospodarz użył sobie więcej niż zwykle. Michałek pomacał boki. Obolałe były, zbite, całe w siniakach. Zranione ucho dokuczało szczególnie mocno. Zachciało mu się spać. Otwierał jeszcze oczy, przecież nieładnie zasypiać teraz, gdy oni radzą o jego losie. Znużenie zwyciężyło. Narada przyjaciół trwała długo. Czasem przeradzała się w ostrą kłótnię, to znowu przycichała, górę brały rzeczowe argumenty. Początkowo stali, potem przysiedli na ławkach, rozważali. Pierwsze zacietrzewienie minęło, mogli sprawę przemyśleć. Wanikszta zdesperowany szarpał wąsy. - Ale tu taka kawalerka u ciebie! - wzrokiem wodził po brudnej, nie sprzątanej izbie. - Uporządkuje się... - A nie zbisurmani się chłopiec? Ciągle po zabawach chodzisz, sprośności pełno wokoło. Piosenki też śpiewasz różne... - Na zabawy nie pójdzie, ma czas. A sprośności on już nasłuchał się u Piętkowskich więcej niż ty przez całe życie. W lesie dobrze tobie, staremu, ale po co młodzika zamykać? Zdziczeje. - Między ludźmi prędzej można zdziczeć. Patrz, co w Borszunach się dzieje. Harmonista nie odpowiedział, zachichotał nagle. Wesoło mu się zrobiło, klepnął druha po ramieniu. Ten spojrzał na niego z podziwem. Kuternoga, a siły ma za trzech zdrowych. Kto by pomyślał! Słuchał paplania tamtego. - Emeryt się wścieknie. On by tych młodych Mazurów jak kociaki w wodzie potopił. Będzie mi przygadywał, że zbója chowam, który mi gardło poderżnie... - Chowamy! - sprostował leśniczy. - Chowamy - zgodził się Łabuć. - Tu ujadają teraz na Mazurów, a my w tym czasie małego Mazurczaka bierzemy do siebie... - Złoty chłopiec, ten nasz Michaśka. - A jakże, złoty, co tu gadać! - przytaknął Łabuć skwapliwie. W ocenie chłopca godzili się najzupełniej. - To znaczy tak: ja dziś jeszcze porozmawiam z Mikoszą, co by tu zrobić, żeby od razu zamknąć gębę Piętkowskiemu. No, i żeby Michałek u mnie mógł mieszkać. - Lepiej może z Klimczakiem? On dyryguje wszystkim. - I Mikoszą załatwi. A Klimczak strasznie ponury ostatnio. Jak chmura chodzi. A nuż się jemu coś nie spodoba? Choć niby powinien być rad, przecie wszystko w porządku. On Piętkowskiego nie lubi... - Nikt, diabła, nie lubi. Ani synalka, tego starszego! Skąd on bierze pieniądze na te hulanki? - Nie wiem, wydaje tyle co dziesięciu innych. A jaki elegant osmrodzony, buty z cholewami sobie zrobił ostatnio, portki ze sztywnego sukna! - No, to umowa stoi! Suń zatem co prędzej zakończyć wszystko. Michaśka mieszka u ciebie, ale tak jakby on nasz był wspólny, i jak co trzeba, od razu daj znać. To mówisz, że Praużulowa zgodzi się jedzenie robić? - Nie ona, to kto inny. Znajdzie się, starych bab nie brak, gorzej z młodymi... - Ja tam mam sukna kawałek, przyniosę, trzeba chłopcu burkę uszyć na zimę. I gaci parę mu oddam... - No, to idziemy do niego. A może on już uciekł? Nie wiadomo, co mu kiedy strzeli do łba! Ruszyli szybko ku drzwiom. Nagle Łabuć, który poczuł się szczęśliwy jak chyba jeszcze nigdy, zawołał: - Józef?! Wanikszta odwrócił się, spojrzał pytająco, zrozumiał. Padł w ramiona harmonisty, wołając: - Sylwuk, bracie rodzony! Rozczuleni patrzyli potem na śpiącego chłopca. Prawa ręka zwisła mu ze stołu. Przed opartą na stole głową stał nie napoczęty kubek herbaty i leżała pajda chleba ze słoniną. Zbudzili go. Wanikszta pomógł chłopcu się umyć, harmonista podgrzał wystygłą poziomkową herbatę. Michałek podziękował serdecznie. Przyrzekł, że odwdzięczy się, będzie pracował, umie przecie niejedno. A jak zostanie gajowym, to obaj zamieszkają u niego... - Aha, zgodziłaby się to jaka mieć raptem dwóch teściów! - zachichotał leśniczy. Słońce stało wysoko, gdy wreszcie zaczęli się zbierać do drogi. Leśniczy miał coś do sprawdzenia w swoim rewirze, myślał potem wpaść do gajówki i jeszcze na wieczór wrócić z powrotem. Łabuć śpieszył się do tartaku, aby załatwić sprawę Michałka. Chłopca postanowili ułożyć do snu. - Wypocznie sobie. A i tak parę miesięcy mu trzeba zupełnego spokoju i tłustości w jedzeniu, niech się poprawi po tej głodówce - gadali jeden przez drugiego. Tymczasem Michałek zadziwił ich swoją prośbą. Nie chce spać, woli pójść z wujem do lasu, tu jeszcze może się gdzieś przyplątać Piętkowski... Wanikszta z triumfem spojrzał na przyjaciela, ale zaraz opuścił oczy. Prawda, uradzili nie zazdrościć sobie chłopaka. Łabuć też zgodził się chętnie, upominał: - A nie zamęcz jego gdzie w bagnach i lasach! Słaby przecie... Zaparli drzwi chaty drągiem, bo klucz harmonista dawno gdzieś zgubił, rozstali się zadowoleni z siebie i z dnia, mroźnego, prześwietlonego zimowym słońcem. - Ty, Michaśka! - zwrócił się do wychowanka Wanikszta, gdy kuternoga oddalił się znacznie. - Teraz musisz i Łabucia nazywać wujem. Nasz jesteś. Ot jak! - odsapnął zadowolony. Las przywitał ich ściętym w grudę podszyciem. Dzisiejszy przymrozek trzymał długo w cienistych miejscach. Zima wysyłała coraz silniejsze zwiady. Sama nie spieszyła się tak bardzo. Miała czas. Przecież były to dopiero pierwsze dni grudnia. Młody brzeźniak nie był gęsty. Dołem tylko stawiał trudną latem do przebycia zaporę trawy, teraz pożółkłej, ostrymi badylkami smutnie sterczącej do góry. Szli jeszcze rejonem Dorożały. Dopiero od szkółki młodych sadzonek zaczynał się obwód Wanikszty. Nie był wygodny, rozciągnięty jak kicha, wymagał nie lada marszów, jeśli się chciało mieć go stale w opiece. Nie przeszkadzało to Wanikszcie. Rzadki był dzień, by dwudziestu kilometrów nie zrobił, zdarzało się i dwakroć tyle. Jedliniak urywał się szeroką polaną. Okolona płotami z żerdzi, zajmowała ją szkółka sadzonek. Po lewej stronie rosły malutkie sosenki, tak duże jak palec. Po prawej większe, szeleszczące trzymającymi się uparcie gałązek brązowymi listkami, szeregi dębczaków. - Piętnaście tysięcy samych dębów. A w innych szkółkach jeszcze pięć razy tyle. To ci będzie dąbrowa! Korcewicz uparł się, że wprowadzi od nowa dęby w te strony. A to hitlerowce wszystko wysiekli, żeby ich nie znać, poganów... Michałek przyklęknął, gładził sosnowe sadzonki. - Mięciutkie - szepnął z tkliwością. - Pewnie, że to nie moja szczecina - sapał zadowolony Wanikszta. Minęli brzegiem polanę, zagłębili się w bór jodłowy. Ciągnął się parę kilometrów, potem, na piaskach, przechodził znów w rozrosły sośniak. - Tędy, nie wychodząc z lasu, dojdzie się aż do Pisza, a tam znowu puszcza kilometrami. Piękne lasy, żeby nie tak zapuszczone przez tych huncwotów! Wanikszta największy żal miał do Niemców o lasy. Tego im nie mógł darować. Rozkochany w drzewach od dziecka, wzdragał się cały przed taką gospodarką leśną, jaką prowadzono tu przedtem, z obliczeniem jedynie na szybki, jak najszybszy zysk. Gdzieniegdzie tylko został silniejszy drzewostan. Lasy albo przerąbane były niewłaściwie, albo wycięte i zasadzone sosną. Jeszcze tu było możliwie, ale bliżej Olsztyna, nie daj zaś Boże na Pomorzu czy Ziemi Lubuskiej!... Wanikszta, zanim tu osiadł, objechał całe Nadodrze szukając sobie miejsca. Chciał stróżować nad lasem, który by mu stał się bliski. Kiedyś tkwił latami w Puszczy Rudnickiej. Dziś ten nowy las stał się mu bratem. Szli, szeleściły pod ich stopami siwawe mchy. Gdzieniegdzie samotnie pięła się ku górze osika, czasem krasą barwiła las osypana koralami jarzębina. Przeważały jodły. Stare, czapami gałęzi kłoniące się aż do ziemi, bujne w zieleni, ciemnej teraz, w cienistszych miejscach przechodzącej aż w czerń. Schylali się mijając niektóre drzewa, wdychali zapach żywiczny. Czasem ptak jakiś frunął cicho, zachwiały się gałązki, trudno było wyśledzić okiem leśnego domownika. Wanikszta zatrzymał Michałka, palce wbił mu w ramię. Szeptał: - Patrz na łobuza, widziałeś ty, jaki chytry? Kuźnię sobie zrobił! One tak zawsze chytrują! Palcem wskazywał na gruby pień drzewa. Mi-chałek, choć oczy miał bystre, długo musiał wytężać wzrok, nim dojrzał. Na drzewie siedział dzięcioł, czarny, z białą plamą na ramieniu i z czerwonym podbrzuszem. Zwrócony był do nich bokiem. Podparty ogonem o pień drzewa, umocowywał w jego szczelinie dużą szyszkę. Potem odchylił głowę w tył, jakby oceniał swe dzieło. Wtedy dopiero jął ze spokojem wydobywać z szyszki nasiona. Co jakiś czas pokrzykiwał: kiks, kiks, zajadał od nowa. - Oho, mrozy idą! Robactwo pochowało się głęboko, skoro już staruch do szyszek zagląda. Albo leń może, wiadomo, mężczyzna... - Skąd wuj wie? - Widzisz, na tyle głowy ma taką czerwoną pręgę na poprzek. U samicy cały łeb czarny. Dzięcioł oczyścił szyszkę, mocnym uderzeniem dzioba wyrzucił ją ze szczeliny. Kuźnia znów była pusta. Leśniczy pociągnął chłopca za pień potężnej jodły, po czym zastukał trzonkiem noża w drzewo. Do złudzenia przypominało to kucie dzięcioła. Michaś wyjrzał ostrożnie. Ptak niespokojnie zakręcił się na pniu, do którego był przyczepiony, obracał swą dużą głowę, oglądał się na boki. Potem sfrunął niżej, znów słuchał. Wanikszta zastukał kilka razy. Ptak zerwał się, przefrunął na jodłę, za którą byli ukryci, obmaszerował ją dokoła. Był teraz kilka metrów nad nimi, patrzył na dziwnych gości. Gdy Wanikszta znowu powtórzył pukanie, zrozumiał podstęp. Gniewnie zawołał ostrym tonem: re-re-re, odleciał nie zwracając już na nich uwagi. Stary śmiał się. - Zawsze re-re-re woła, gdy jest zły. Lubię tak czasem postukać. Dzięcioł ciekawy, zaraz szuka tego drugiego. - Wuju, ale są i mniejsze dzięcioły? - oczy chłopca płonęły ciekawością. - A pewnie, że są. To był dzięcioł duży, a najdziesz i zielone, i czarne, mniejsze. Tych jednak najwięcej. Silne bestie, najtwardsze drzewo rozbiją tymi dziobami. A widziałeś ty kiedy język dzięcioła? - Język? ‘ - No pewnie, a myślałeś, czym robaki wyjmuje? Przecie nie dziobem! Ma język taki, że go okręci naokoło głowy. Nawet między babami największa plotkara takim się nie pochwali... Brnęli w las coraz głębiej. Leśniczy orientował się w nim jak w domu. Kilka drzew opukał, już nie naśladując dzięcioła, kilka oznaczył zacięciem siekierką, którą miał za pasem. - Chore, trzeba będzie wyrąbać - mruknął z żalem. Michałek szedł zadumany. Od paru chwil nie zajmował się lasem, nie śledził wzrokiem za przelatującymi ptakami, nie oglądał potężnych drzew. Myślał o swym nowym życiu, jakie dzięki tym dwóm ludziom zaczął od dzisiaj. Pewien był, że powiedzie mu się w tym życiu. Uśmiechnął się radośnie, rozprężył ramiona. VII Jazgot pił drążących miąższ drzewa ogłuszał w pierwszej chwili. W powietrzu wirował pył drzewny, osiadał na ścianach i ziemi, bielił ubrania, twardą polepą zastygał wraz z potem na ludzkich twarzach. Olbrzymia szopa, przygięta starością w jednym końcu do ziemi, szumnie zwana halą przerobu, przez jedne rozwarte wrota wchłaniała toczące się na wózkach podajnikach bele drzewne, wędrujące tu z ostro pachnących pryzm na klocowiska, przez drugie wyrzucała na skład tarcicy gotowe już deski. Praca szła sprawnie, bez zahamowań. Czasem tylko zaklął ktoś z pracujących przy pile, gdy zaczynała się klinować, ze zgrzytem przystawać w cięciu. Zdarzało się to przeważnie pod koniec roboty - żelazo było zmęczone. Mikosza przystanął u wejścia do hali. Przygarbiony, wymięty, z pogłębionymi cieniami na zapadłych policzkach. W oczach widniało zmęczenie. Ciężkie były dla starego robotnika ostatnie tygodnie. Bardziej od innych czuł się odpowiedzialny za tartak, za jego pracę i ludzi, za całą załogę. Czwarty rok z rzędu obierany był przewodniczącym rady zakładowej, nikt nawet nie próbował wysuwać innej kandydatury. Któż lepiej od Mi-koszy potrafiłby prowadzić te sprawy? Pragnął, by postępowanie jego nie wyrządziło nikomu krzywdy. Zbyt wiele sam przeżył, zbyt wiele pamiętał z ciężkich dni swej młodości. Jakże długa była jego droga od owych gęsi pasanych w wieku pięciu niespełna lat do dzisiejszej pracy brakarza w tartaku, do powiernika robotniczych spraw. Stary wyga w swym fachu, do niedawna zadowolony był z siebie. Praca w tartaku szła pomyślnie, stosunki między ludźmi układały się może nie za serdecznie, jednak bez większych swarów i dąsań. Wprawdzie Klimczak, od czasu jak tutaj przyszedł, stale wymawiał im małą aktywność społeczną, no, ale komu tam równać się w energii z Klimczakiem. Także na ogół nie miał Mikosza większych powodów do zmartwień. Kobietę miał spokojną, a zaradną, że i ze świecą drugiej takiej nie znajdzie. Dawała sobie radę z krowiną, prosiaka podkarmiła na zimę, omasty ani mięsiwa nie brakło, w schludnym domku panowały ład i czystość. Inni mężowie wytykali czasem swym babom tę zaradność Mikoszowej. Miał więc brakarz sporo czasu, więcej też przebywał w tartaku jak w domu. Nieraz wychodził z kancelarii dopiero późnym wieczorem, a dyrektor, człowiek choć go do rany przyłóż, ale niezguła życiowy, w ogóle nie mógł się obejść bez niego. Ba, nie tylko pracownicy tartaczni, ale całe Borszuny garnęły się do Mikoszy po radę w ważniejszych sprawach. Cenili jego zdanie rybacy i drwale, tylko z niektórymi gospodarzami nie mógł dojść do ładu. Piętkowski go nienawidził po prostu. Takich jak Piętkowski można jednak było policzyć na palcach jednej dłoni. Mikosza uśmiechnął się patrząc na szybkie obroty traka. Dotąd nie najlepiej było między nimi, ale teraz, od czasu jak mu Michałka zabrano, Piętkowski pewnie sypiać ze złości nie może. Sprawa Michałka Kaniszka była jedyną słodszą kroplą w tej goryczy rozterek wewnętrznych, jakie nagle przeżywać począł stary robotnik. W pierwszej chwili, gdy zasapany i przejęty Łabuć przykusztykał do niego, nie bardzo chciał się mieszać w całą historię. Michałek był Mazurem, a Jan wolał być z dala od nich wszystkich. Diabli wiedzą, co się tu w ogóle święci. Bo z drugiej strony, można tu głupstwo palnąć, pokrzywdzić człowieka, jak choćby tego Bogu ducha winnego Kotarka. Łabuć jednak, wymowny zawsze, tym razem prześcignął samego siebie. Jak rozwinął opowieść o łajdactwach Piętkowskiego, jak opisał posiniaczone ciało chłopca, uszy ociekające krwią, zalęknione spojrzenie - tego już było Mikoszy za wiele. Zawrzało w nim wszystko. Wspomniał na swoje lata, gdy tak samo bity był i ciągany za uszy, a nie było nikogo, kto by się za nim ujął. Obiecał Łabuciowi, że sprawę załatwi, kazał przyjść do siebie po pracy. Przedtem naradził się jeszcze z Klimczakiem. Pod wieczór poszli z Łabuciem do Piętkowskiego. Baba nasrożyła się na nich od razu, ledwie wspomnieli, » czym przychodzą. Piętkowski był jednak sprytniejszy. O, ten potrafił nie pokazać po sobie, co się w nim dzieje. Nawet na Jana spoglądał niby bez gniewu, tylko mu się małe oczka mrużyły. Zdumiał się, że w sprawie takiego drania jak ten Michałek przychodzą. Leń to, darmozjad, truteń, ani go się o pomoc w robocie doprosić, a przecie sześć lat chleb ich wyjada, jak dziecko go chowają. W tej samej właśnie chwili przechodził przez izbę najstarszy z synów rolnika, Stefan. Nowe buty z cholewami skrzypiały, wpuszczone spodnie olśniewały, na milę znać było dobrą gabardynę. Palił papierosa, gościom lekceważąco kiwnął głową. Patrzyli za nim, Łabuć odezwał się półgębkiem: - To i Michałkowi takie buty sprawiliście? Nie widziałem. Dobrze musi w nich chłopak wyglądać... Trochę się zmieszał Piętkowski, ale zaraz znowu do wyrzekania wrócił. Że to mu się nie podoba Michałek, coś tam opowiada o Niemcach, wygląda, jakby za nimi tęsknił. A w ogóle tego chłopca bić trzeba przez dzień i noc, może by się poprawił. Ale cóż, on, Piętkowski, miękkie ma serce, ciężko mu przychodzi uderzenie dzieciaka, choć to i po stokroć zasłużył, oj, zasłużył... Wzdychał głęboko, aby znać było, jak on mimo wszystko kocha Mi-chałka, potem nagle stuknął się w czoło, krzyknął na żonę. Zła, naburmuszona, stanęła w drzwiach: - Czego? - Tacy goście, jakże to tak na sucho? Daj, matka, butelkę, szynki jakiej podetnij... Już na nią nie patrzył, uśmiechał się serdecznie do gości. Mikosza myślał, że ma przed sobą łasicę, tak bestia wywija, że ani pojmiesz, co i po co... Łabuć miał już dość. Podniósł się, choć był niski, zdało się Janowi, że zawisł nagle nad stołem, wargi jego zadrżały, krzepka dłoń uniosła się w górę. - Dość - wrzasnął. - Nas wódką nie przepoicie. My nie świadkowie od samogonu. A z chłopcem sprawa krótka i bajd nam nie breszcie. Prosta rzecz. Od dziś Michałek mieszka u mnie, pod opieką moją i leśniczego Wanikszty. I wam już nic do niego. Żebyście go nie próbowali zaczepiać - pogroził pięścią. Stał pochylony nad stołem, zły. Takim go jeszcze Mikosza nie widział. Wtedy Piętkowski przestał się zgrywać. Porwał się, stanął naprzeciw Łabucia, wrzasnął: - A nie dam. Nie dam. Sześć lat go chowam, opiekunem jestem. I praw swoich będę dochodził. Chłopcu dobrze tu było, a jeśli oberwał, to było za co. Ja opiekun, to mam prawo. A wy mnie nie straszcie. Bo to i w gminie, i w powiatówce, jak trzeba, załatwię. A temu szelmie tak jeszcze dziś skórę złoję, że zapomni o was wszystkich na długo. Dobrodzieje, taka wasza mać. Mikosza patrzył spokojnie, przymrużył trochę powieki, jak wtedy, gdy był zły. Dał ręką znak Łabuciowi, który jak kogut rwał się do przodu. Piętkowski właśnie zasapał się, umilkł na chwilę, a Mikosza powiedział spokojnym, dobitnym głosem, jak zawsze, kiedy był naprawdę przejęty: - Piętkowski, lepiej nie zaczynajcie. Albo zgadzacie się, że Michałek od dziś nie będzie już u was, i nie mieszkając poświadczycie to u sołtysa, albo załatwiać będziemy przez powiat. Można będzie sprowadzić doktora, niech zbada sińce dzieciaka, przypomni się też sprawę jego ziemi i tej spalonej chaty... Tak, tak, stare dzieje, stare, ale ludzie nie stracili pamięci. Pomyślcie spokojnie. My zaczekamy... Kobieta wniosła wódkę i pachnącą jałowcem wędlinę. Piętkowski spojrzał na żonę, wrzasnął: - Zbieraj to, zbieraj. I idź mi z oczu. Zawróciła pokornie, od progu dopiero zajazgotała: - A nie mówiłam, takich panów to tylko psem, a nie wódką częstować. Piętkowski myślał długo. Wreszcie wstał, machnął ręką. Już był znowu spokojny, próbował nawet przywołać na usta łasiczy swój uśmiech. Głos jego był łaskawy: - Jak chcecie mojej krzywdy, to cóż, zabierajcie chłopca. Mała z niego pociecha. To hitlerowski pomiot, nic dobrego z niego nie wyrośnie. Tacy właśnie na szosach rabują płatników. A milicja nawet nie wie, kogo ma śledzić. Et, porządki... - gadał, łypał po swojemu spod oka. Powstali. Mikosza odsapnął z ulgą, nie lubił gwałtownych scen. - To chodźcie zaraz do sołtysa. Spiszemy to. Co na piśmie, to na piśmie, nieprawda? - z uśmiechem popatrzył na Łabucia. Rozmyślania brakarza przerwał nagle ostry, chrapliwy zgrzyt piły. Trakowy, bystry, maleńki Wasilczak, podskoczył do deski rozdzielczej, wyłączył. Zatroskany oglądał ostrze, szukał przyczyny defektu. Mikosza zbliżył się. - Co takiego? - Znów jakiś odłamek, pełno tego. Wczoraj mi dwa zęby złamało. Gdzie oni siekli to drzewo? Co sztuka, to odłamki: jakiś mocno ostrzeliwany teren - trakowy gniewnie sarkał, nakazał pomocnikom ściągnąć dłużycę z blatu, obrócić drugą stroną. Zęby tym razem nie trzasnęły, stępiły się tylko. Wasilczak patrzył pod światło, sprawdzał. Chwila i gater znowu zaniósł się zwykłym wizgotem. Mikosza ruszył do Klimczaka, który pracował jako traczowy. Z dala już widać było, że zżyma się na nowy przestój przy traku. Jan sposępniał. Czuł żal do Klimczaka, że ten tak go wyrugał na ostatniej egzekutywie. Miał rację, to miał, ale można to było zrobić na osobności. Po co od razu całe przedstawienie? I tak przecie następnego dnia Mikosza sam poszedł do Kotarka, by zawiadomić go o przyjęciu do pracy. A ten, hardy taki, odmówił. To do reszty wykoleiło starego. Oburzony był, na domiar złego napotkał emeryta Stelmaszewskiego, który jak co dzień wracał z jeziora. Ten mu naświetlił sprawę od swojej strony. Mikosza w końcu w ogóle nic nie mógł zrozumieć. Przytrzymując deskę jedną dłonią, kątem oka zerkał Klimczak na Jana, przyjaźnie kiwał ku niemu głową. Jeszcze nie gadali z sobą szerzej od tamtego zebrania. Tyle co było konieczne. Nawet sprawę Michałka załatwiło się krótko. Klimczak czuł, że Mikosza żywi do niego urazę, nie widział jednak potrzeby, żeby mu wszystko od nowa wyjaśniać. „Stary praktyk, sam powinien zrozumieć” - myślał. Dostrzegł jednak, iż Mikosza nie może poradzić sobie ze skomplikowanymi sprawami niemiecko-polsko-mazurskimi. Bo też i były one pogmatwane. Sam Klimczak nie bardzo się w nich rozeznawał z początku. Cóż dopiero Mikosza? To były zagadnienia nowe, dotąd bezpośrednio nie stykał się brakarz z nimi, nie przemyślał jeszcze tej sprawy. Całkiem opacznie pojmował zagadnienie niemieckie. On, Mikosza, członek egzekutywy, a cóż dopiero inni? Klimczak zapragnął pogwarzyć na ten temat z brakarzem. Tylko kiedy? Zawsze jakoś brak czasu. Dziś musi być w miasteczku, odprawa. Jutro prosili go do siebie rybacy, początek wiązania sieci, mała uroczystość. Obeszłoby się bez niego, ale wszystko tam takie przesądne, że zaraz wysnuliby złą wróżbę z jego odmowy. Mikosza przystanął przy nim, pomógł podtrzymać deskę. Piła do połowy wychylona nad blat stołu, przysłonięta z góry drewnianym czworokątnym kapturem, z narastającym warkotem cięła drzewo według przystawionego szablonu. Z drugiego końca podchwytywał deski młodzik Wacek, wsuwał na wagonetkę. Przez otwarte drzwi szopy widać było sztaple przesychających calówek. - Co nowego? - przyjaźnie rzucił Klimczak wyrównując deskę wysuwającą się poza szablon. - Nic. W porządku - Mikosza nie mógł się pozbyć urazy. / W spojrzeniu młodszego zatliła się iskierka ironii. Miał inny pogląd na sprawę. Wypowiedział go: - Niekoniecznie. Wydajność roboty opadła. Możemy w grudniu nawalić. Wałkonią się niektórzy, innym wszystko z rąk leci... Mikosza zezłościł się. Policzki poczęły mu wydymać się i zapadać. Porywczy się zrobił ostatnio. Przysunął się bliżej do Klimczaka, sapał mu niemal w ucho. Klimczak podwójnie musiał uważać na deski, nie miał tej swobody ruchów co przedtem. - Kloce z wody wyciągnięte wszystkie na brzeg, zbrakowane. Sztaple składa się jak zwykle. Wy zawsze wszystko widzicie na czarno. Plan roczny jutro, pojutrze skończymy. Czego jeszcze potrzeba? Nie, stanowczo nie rozumieli się ostatnio. Od czasu tego Kotarka czy jak mu tam. Niech to wszyscy diabli. Mikosza patrzył na skupioną twarz traczowego, widział niezadowolenie w kącikach zaciśniętych warg. Deska zjechała nagle z szablonu, piła werżnęła się w miąższ. Klimczak zaklął, z pasją grzmotnął w bok deską. Następną prowadził ostrożnie, nie zwracał uwagi na Mikoszę. Syknął jeszcze: - A braków to nie przybyło podwójnie? I to przy wolniejszym tempie... Stary miał tego dosyć. - Sam psujesz najwięcej - splunął z pasją pod nogi. Pecyna śliny opadła w miał trocin, wsiąkła. Mikosza chwilę patrzył w to miejsce uważnie, pomacał wilgotny ślad końcem buta. - Skład trocin będziecie tu robić? Zawrócił, poszedł. Klimczak w duchu przyznał mu rację. Cóż, kiedy Martosik gdzieś się zawieruszył już od godziny, nie widać go przy gatrze ani przy wahadłowce. I ten stary bęcwał mówi jeszcze, że wszystko w porządku? A że Martosik nie wynosi trocin, to może jego, Klimczaka, wina? Zgrzyt, trzask. Druga deska poszła w diabły. Klimczak zasępił się. Gada innym, prawi morały, a sam partaczy. Skupił się, wpatrzył w piłę, wirującą lśniącym, srebrzystym kręgiem. Postanowił odłożyć wszystkie sprawy na później. A że źle się zaczęło dziać w tartaku, to źle. Od niego samego poczynając. Psiakrew. Nie wytrzymał, by nie zerknąć za Mikosza. Brakarz kręcił się po placu tarcicy. Widać go było przez otwarte drzwi szopy. Mikosza szedł zły. Ciągle jeszcze wydymał i wciągał policzki. Spluwał co krok. Uraziły go słowa Klimczaka o nieporządku w tartaku. Przesada, bywają takie dni, kiedy wszystko idzie gorzej, ale znów w inne nadrabia się to w dwójnasób. Uważnie obchodził plac tarcicy, oglądał wysokie sztaple. Tu dostrzegł niedbale podłożone legary, aż się osuwała na bok pryzma kantówek, gotowa runąć, tam znów przetyczki były za cienkie, trzaski jakieś po prostu, znalazł też dziury w daszkach chroniących od zacieków. Zapalił się do tego wynajdywania felerów. Przystawiał drabinkę, gramolił się na pryzmy, schylał się, oglądał każdy drobiazg jak najuważniej. Robotnicy widzieli jego wydymające się i zapadające policzki, gorliwiej przykładali się do pracy. Dostrzegł to, rozzłościł się jeszcze bardziej, syknął do jakiejś pary: - Postójcie sobie, postójcie. Jest czas, robota nie ucieknie. Spojrzeli za nim zdziwieni, wcale nie urażeni uwagą. Lubili starego, wiedzieli przecie, iż każdy swoją chandrę przejść musi. Na końcu placu brakarz przystanął, patrzył na wznoszącą się za prowizorycznym ogrodzeniem z drutu nową halę przerobu, jeszcze nie uruchomioną. Na wiosnę ją stawiali, z centrali słali pisma z przynagleniami, wykończyli o parę tygodni wcześniej. I co? Stoi próżna, każdy się podśmiewa przechodząc obok. Mieli już werbować nowych robotników, gdy wstrzymano przygotowania. Na monity odpowiedziano, że opóźniła się dostawa maszyn. Smętnie spojrzał jeszcze raz na wysoką, solidnie wykończoną szopę, pomaszerował dalej. Znów oglądał sztaple, mruczał do siebie. Potem nagle zastanowiła go cisza na tym odcinku. Zerknął na boki. Nie było widać nikogo. Co, u cholery, gdzie oni poszli? Nie mógł sobie od razu przypomnieć, kto tu pracuje. Aha, prawda, Wutek i Gartecki. Hm, obaj Mazurzy. Niechby tak Klimczak to widział. Może by później nie brał ich tak gorliwie w obronę. Gdzież się oni podzieli? Zerkał uważnie na boki, zaglądał w każdy zakamarek. Niezadowolony był. Pienili takie uciekanie od pracy w zaciszne kąty. A teraz znów, masz babo placek. W ogóle wszystko diabli biorą od czasu tego napadu i tych ulotek. Żadne poszukiwania nie dały rezultatu. Jak kamień w wodę, przepadli. Mogli w nocy napadać, a w dzień rzucać ulotki w tartaku. Możliwe i to. Wydało mu się, że pod jedną z pryzm widnieje dziura, schylił się nisko, zaglądał. Leżało tam jakieś zawiniątko. Stanął w ogniach. Choroba, na pewno ulotki! Aż się położył na wilgotnych trocinach, sięgnął ręką, która drżała z emocji. Wyciągnął jakiś pakiet, rozwijał. Wypadła zeń para porwanych, przepoconych onuc, uderzył go smród. Wycofał się ku górze, jak mógł najszybciej, klął, jak mu się to nigdy prawie nie przydarzało. Ludzie oglądali się za nim ze zdziwieniem: „Zwariował stary? Klnie, że trawa by uschła.” Mikosza zaś szukał uparcie dalej. Musi wygrzebać tych gagatków choćby spod ziemi. Obaj chłopcy siedzieli wygodnie za jedną z dalszych pryzm. To Gartecki namówił kolegę. „Stary nie przyjdzie, w kancelarii siedzi” - tłumaczył. Wutek nie bardzo miał chęć. Za gorliwy w robocie nie był, ale do ostatnich też nie należał. Co innego Gartecki, ten wszystko miał w bucie, korzystał z każdej okazji, aby uszczknąć choć parę minut. Nadrabiał za niego Wutek. Od paru tygodni i ten się jednak buntował. Weronka nie chciała spojrzeć na niego. On zaś od dawna palił się do niej. Pierwsza to była miłość, mocna, bezrozumna. Próżno sam sobie tłumaczył, a i koledzy dopomagali żartami, że piękność borszuńska i jemu się odwzajemni, ale dopiero gdy kolej na niego przyjdzie. Teraz kim innym zajęta, tyle że u niej to krótko. Wutek wtedy drżał cały. Znał słuchy o pięknej Hryszunównie. Ale bo to sercu wytłumaczysz? Tym bardziej mu się podobała. Cóż, kiedy bez żadnego rezultatu jak dotąd. Przedtem przypisywał to swojej urodzie. Cóż, w osadzie, nie mówiąc o miasteczku, dziesiątki były ładniejszych chłopców, wyższych, nie takich chuchrowatych jak on, w dodatku przy gotówce, że gdzie się z nimi równać choć w części. Ostatnio jednak głowę jego zaprzątało coś innego. Weronka nie zwraca na niego uwagi, bo jest Mazurem, dlatego od niego stroni. Przecie oni wszyscy na miejscowych wilkiem patrzą. Ulotki, napady? To co z tego? Jakiś jeden czy paru. a tu zaraz się zwala winę na wszystkich. Przypomniał sobie przesłuchanie w tej sprawie na milicji. Tak, pewnie i Weronka w nim nie gustuje, bo Mazur... Zwierzył się przy okazji Garteckiemu. Nie był zresztą skory do wynurzeń, tym bardziej do przekazywania tajemnic właśnie Garteckiemu, którego nie bardzo lubił. Frant taki. Ale że pracowali razem i że serce aż skowytało z bólu, nie wiedzieć kiedy wspomniał mu raz i drugi o swoich kłopotach. Gartecki był sprytny, wyciągnął wszystko od towarzysza. Oczywiście, i on był tego samego zdania. A bo to Wutek nieładny chłopak? Szukaj takiego drugiego. Wiadomo, czego by zresztą można się spodziewać? Nie widziałeś, jak Mikosza, taki niby dobry, popędził Kotarka? Gałka nie wpuścili do dyrektora, choć to z niego aktywista młodzieżowy. Jasne zatem, że i Weronka... On nawet słyszał kiedyś, jak mówiła, że Mazurzy to strasznie śmierdzą, nie domyci tacy czy co... Wutek był niepocieszony. Chodził z markotną miną, posępniał z każdym dniem, zmarniał, oczy mu tylko świeciły żywszym jeszcze niż zwykle blaskiem. Przeżywał mocno swój żal i gorycz, chciał się wyrzec Weronki. Gdzie tam. Im silniej to sobie postanawiał, tym wyraźniej stawała mu przed oczyma. I coraz piękniejsza. Śnił o niej po nocach, zlany potem budził się w ciemnościach, jęczał cicho, zapamiętując się w marzeniach. I nie mógł już zasnąć do rana, dręczył się tą swoją chłopięcą miłością, coraz większa przestrzeń zdawała się go dzielić od nieosiągalnej, cudnej Weronki. Gartecki także przeżywał różne zawody życiowe. Napomykał czasem o nich Wutkowi. W ten sposób zbliżyli się teraz do siebie bardziej niż kiedykolwiek. Jasio Wutek zdumiewał się nawet, czemu to przedtem nie lubił Garteckiego. Przecie lepszego przyjaciela nigdy nie znajdzie. Wiedli długie rozmowy. Konrad przynosił nowiny o złym stosunku do Mazurów, o traktowaniu ich jako Niemców. Dużo miał takich wiadomości. Zdumiewał się nimi Wutek, kiedyś nawet zapytał: I czemu oni nam tak wmawiają, że my to Niemcy? Gartecki zastanawiał się długą chwilę, nim ułożył odpowiedź. - Bo że my inni od nich, to prawda... - No, bo Mazurzy - przerwał Wutek. Tak przecie słyszał od Gotki i Kopcika, a nawet od Gałka. - Zaraz, zaraz. Właśnie dlatego. Bo Mazurzy. A kto to Mazur? Oni mówią, że Polak, Niemcy mówili, że Niemiec. Ale niektórzy Polacy jedną gębą tak mówią, a drugą wyzywają od Niemców. A za Niemca, pamiętasz? - Wutek nie bardzo pamiętał, ale skinął potakująco głową. - Za Niemca, byłeś się do nich przyznał, już cię przygarniali do siebie. Im nie szkodziła mazurskość, byle o niej nie gadać, a być Niemcem. Mówili, że to tak samo jak ktoś Bawarczyk, Tyrolczyk, a przecie też Niemiec., - Ale m po polsku w domu mówili... - Bo to kiedyś starzy się nauczyli, jak tu granicy nie było, i tak zostało potem w pamięci... - No i co? Gartecki nie dostrzegł w Wutku entuzjazmu dla swych wywodów. Zakończył zbywające: - Nic. Człowiek zastanawia się czasem, kto on naprawdę? Bo przecie ci tutaj nie chcą nas uznać za swoich... - Ale... Wutek urwał, bo Gartecki dał mu ostrzegający znak ręką. Wyglądał właśnie na plac usiany pryzmami pięććwierciówek, calówek, bali stolarskich, krzyżówek. Szybko cofnął rozkudłaną głowę do tyłu. - Stary idzie, węszy, może nas szuka? Rozejrzeli się niespokojnie, skoczyli za następną pryzmę, bokami kołując dokoła placu, doszli do swego miejsca. Z podwójną energią zabrali się do roboty, układali szybko pięććwierciówki, starannie przekładali je przetyczkami. - Powiemy± żeśmy chodzili po wodę - szepnął jeszcze Konrad, gwałtownym ruchem zgiął się nad robotą. Szybkim krokiem nadchodził właśnie Mikosza. Sapał. Zmęczył się tym węszeniem po dziurach. Stanął, policzki mu latały, patrzył długo. Widząc zręczność i pośpiech łagodniał. I co ten Klim-czak wyrzeka, niechby tak wszyscy robili. Przypomniał sobie długą nieobecność chłopców na stanowisku. - Gdzieście byli, wałkonie? - warknął groźnie. Podnieśli głowy. Wutek zaczerwienił się. Dotąd jeszcze nie markierował nigdy, wstyd mu było. Gartecki patrzył niewinnymi oczami. Jak to, gdzie byli? Po wodę chodzili, przy „takim tempie pić się chce. A bo to nie można wody się napić? Co mieli w butelkach, wyżłopali już dawno. Mikosza pogroził im palcem, odeszła go nagle ochota do łajania. Przypomniał sobie słowa emeryta, że z tymi Mazurami trzeba ostrożnie, bo to jeszcze nóż w plecy ci wepchną. Opadł nagle zapał, z jakim po sprzeczce z Klim-czakiem rozpoczął przegląd tarcicy. Pal sześć, zapotrzebowanie jest takie, że wezmą nawet sfuszerowany budulec... Zawstydził się swojej myśli. Tfu, skąd na niego takie coś przyszło? Kiełbasi się w starym łbie. Stanął, walnął się dłonią w czoło. Ktoś zachichotał widząc ten ruch, stary się zawstydził, poszedł z tego miejsca czym prędzej. Gartecki długo spoglądał za nim. Mełł coś w wargach, warknął z obrzydzeniem: - Vrfluchter Hund! Wutek popatrzył na niego długo, przeciągle. Ale nie wyrzekł słowa. Nie chciał sprzeczać się z nowym przyjacielem. Pomyślał jednak, że istnieją pewne rzeczy, na których punkcie nie pogodzą się ze sobą. Choćby Mikosza. Wutek lubił starego brakarza. Pamiętał jego przyjazne słowa i życzliwość okazaną w czasie choroby: z całej załogi jeden Mikosza odwiedził go w szpitalu, przyniósł wyborne gruszki. A że dzisiaj był zły, to słusznie: nie byli przy robocie. W ogóle zmienił się brakarz ostatnio. Coś mu silnie doskwiera. Wutek stwierdził filozoficznie, że widocznie każdy coś musi przeżywać. On na przykład tę swoją miłość do Hryszunówny... Weronka tymczasem siedziała ze znudzoną miną przy stoliku w kancelarii. Od tygodnia miała bardzo mało roboty. Dyrektor Pilewicz zachorował. Zawsze był cherlawy, lękliwy, ostatnie przejścia dobiły go, jak stwierdził pan Ziętek. On właśnie zastępował chorego, ale bardzo nie w smak mu było to dyrektorstwo. Chętnie uciekał się do pomocy Mikoszy, czasem też i Klimczaka, szczególnie gdy szło o sprawy personalne. Szczęściem, nie mogło ich być wiele w czterdziestoosobowym tartaku. Na sekretarkę buchalter spoglądał jak zawsze nieufnie. Nieliczne pisma sprawdzał kilkakrotnie, co mógł, sam załatwiał. Siedziała więc znudzona, po sto razy przeczesywała się zaglądając do małego lusterka. Wylakierowała paznokcie, pogładziła brwi podskubane przez fryzjera w miasteczku - usiłowała wyglądać modnie - smętnie spoglądała na cerę w stylonowej pończosze. Gdy skończyła te zajęcia, gapiła się przez okno, próbowała dłubać w zębie, właśnie przed paru dniami zaczął się jej psuć, a dentysty bała się jak ognia - wszystko to jednak nie zdołało zająć czasu, który wlókł się wolniej niż kiedykolwiek. Trapiły ją nie od dzisiaj gorzkie myśli. Nawet Ziętek ze zwykłą ko-stycznością stwierdził kiedyś, że zmizerniała mocno... - Żeby pan miał takie zmartwienia jak ja... - nie dokończyła, westchnęła patrząc nań przy tym łzawymi oczyma, aż gbur ten i mruk musiał się nagle roześmiać. Boże drogi! Ta koza i zmartwienia. Nie bez złośliwości, ale i nie bez lekkiej zazdrości pomyślał o tym dobrym życiu, jakie wiedzie sobie to dziewczynisko. A że ją obgadują? Nic sobie przecie z tego nie robi. Szczerzej troszczył się o swą pupilkę Mikosza. Może dlatego, że ciągle liczył na Weronkę. Ustatkuje się dziewczyna, zaprzestanie pustych amorów, za mąż wyjdzie, przypomni sobie wtedy, że to właśnie stary Mikosza na ludzi ją wyprowadził. Zresztą, jak nie żałować, gdy marnieje taka wdzięczna ślicznotka? I teraz, po naradzie z buchalterem, wychodząc z pokoju dyrektora zatrzymał się przy stoliku dziewczyny. - I cóż tam nowego, dzierlatko? Uśmiechnęła się smutnie, zerknęła swymi piwnymi, dużymi oczyma. - Każdy ma swoje zmartwienia. Pan zmarniał ostatnio, ani poznać pana Jana nie można. Mnie też coś trapi... Zafrasował się szczerze.. - Nie może to być, gołąbeczko? - Jest, jest - pokiwała głową. Stary pogładził ją po miękkich włosach, pomyślał, że w młodości podobne miała także i jego Antosia. Stał chwilę, zaambarasowany tą nową sprawą. Nie był dziś w nastroju do pocieszania innych. To on przecie potrzebował pociechy. Że też jeszcze z tym Klimczakiem języka wspólnego nie można znaleźć. A ta szelma czy co przeczuwa, że go od tej strony zajeżdża? Pytała właśnie: - Pan Klimczak przy maszynie, prawda? - A gdzie miałby być? Przy tarczówce, jak zawsze... Coś mu zaświtało, zerknął na dziewczynę uważnie. Spostrzegł, że zapłoniła się. Gadali, że podkochuje się ona w Klimczaku, ale nie bardzo wierzył. Klimczak swój chłop, ale mało w nim wesołości, mantyczy ciągle. Co by w nim mogła Weronka upatrzyć? Teraz pomyślał, że musi w tym gadaniu coś być. Po cóż by pytała, kiedy sama najlepiej wie, co każdy z nich robi w tartaku... Buchalter tkwił w pokoju dyrektora, gmerał w papierzyskach. Mikosza zdecydował się na zapytanie, przecie stary, ma prawo, a i ta smarkula go lubi. Nie umiał kluczyć, walnął po prostu: - Kochasz się ty, jak gadają, w Klimczaku? Tym razem Weronka speszyła się. Można kpić z wszystkiego, można o swoich flirtach i amorach rozprawiać wokoło, ale wtedy, gdy są to tylko amory i flirty. A tu przecie... Rozzłościła się na Mikoszę. Też dziadyga, spowiedzi by chciał. - Kurtka się uwalała panu Janowi - wskazała na ubrudzony rękaw. Mikosza dbały był o schludny wygląd ubrania. Zababrał się włażąc po te niby ulotki. Pfu! - przypomniał mu się smród onuc. Szybko ścierał błoto z rękawa. Weronka skoczyła pomagać. Tymczasem brakarz uznał, że coś nie wyszło mu. z tym pytaniem. Mruknął więc tylko: - Wszystko się ułoży, na pewno. Dziękuję, Weronko. Mocno zatrzasnął za sobą drzwi. Dziewczyna zapatrzyła się w skrzywioną framugę, potem przeniosła wzrok za okno. Z wiatrem nadciągnął od jeziora drobny deszcz. Jak w grudniu: wczoraj przymrozek, dziś deszcz, jutro może śnieg spaść. Westchnęła. Wychodzący buchalter popatrzył zdumiony. Co jej się stało? W ręku trzymał świstek papieru. Urzędował bardzo uroczyście, listy sam dyktował z własnych gryzmołów. - Panno Weronko. Zapatrzona, nawet nie usłyszała. VIII Przewalił się grudzień na drugą stronę, pogoda zmieniła się od razu, jak nożem uciął. Zniknęły niskie, ponure chmury snujące się nieprzerwanie nad światem, ustało monotonne siąpanie deszczu. Zajaśniało nagle późne, grudniowe słońce, zwiewną mgłą o srebrzystej barwie oplotło lasy i wody. Pnie brzóz poweselały, nie ociekały już smętnymi strugami. Nad nie zamarzniętymi jeszcze rojstami zakołowały przelatujące z północy, opóźnione kaczki. Płytkie kałuże na polnych drogach ścinały się rankami w tafelki przybrudzonego lodu. Szosy przeschły, asfalt połyskiwał szarą powierzchnią. Wyległy na dwór wiejskie dzieciaki. Biegały z zaróżowionymi noskami, ślizgały się po cienkim lodzie. Walicka co dnia wyprowadzała swoją czeredkę na spacer. Brzegi jeziora powlekły się delikatną, pociętą tysiącami drobniutkich żyłek skorupą lodową. Pod spodem złocił się piasek. Przez dzień lód topniał, nad wieczór znowu zastygał. Szła zima. Dawały już o niej znać ptaki, zlatujące w pobliże ludzkich siedzib. Śmielsze były teraz. Łobuzy wiejskie zastawiały na nie misterne sidła plecione z końskiego włosia. Spokój zapanował w przyrodzie. Jakaś cicha, pełna wyczekiwania pogoda. Zimowe słońce przez cały krótki dzień świeciło nad borszuńską osadą, przyglądało się jej ciekawie. Dymy z kominów wzbijały się prosto do góry. Nad ranem wyjeżdżały wozy do lasu - wracały ładowane gałęziami. Stara Praużulowa dreptała po chrust. Przygnieciona wielką wiązką, była pod nią prawie że niewidoczna. Czasem przystawała, chuchała na swe zmarznięte starcze dłonie. Kawka zlatywała jej wtedy z ramienia, trzepotała skrzydłami. Z tartaku, jak zawsze, niósł się jazgot i wizg pił. Drwale, którzy przygotowywali teren pod przyszłą stocznię, wrębywali się już w ostatnią partię drzew, nad samym jeziorem. Uśmiechali się do siebie, spluwali w dłonie. Tylko rybacy nadal stawali nad brzegiem, patrzyli smętnie na nikłą warstewkę lodu, o parę kroków niemal od brzegu rozbijaną już w puch przez fale, kiwali głowami. Nie będzie lodu na święta! Po kanałach i rzeczkach przyjdzie wyławiać wigilijną rybę. Nie rybacka robota! Nikt się chyba bardziej nie cieszył pogodą niż Wanikszta z Michałkiem. Chłopak sypiał u Łabucia. Wstawał wcześnie, rozpalał ogień, podawał harmoniście śniadanie. Muzykant chwalił sobie takie życie. W domu też było czyściej, porządniej - skończył się starokawalerski bałagan. Potem Michałek znikał, biegł do gajówki albo na umówione miejsce spotkania z Wanikszta. Często aż do zmroku wędrowali po lesie. Bywało, syci leśnych spraw, wracali pod wieczór do Borszun. Zachodzące słońce czerwienią krasiło dachy osady, lśnią odbijało od tartacznych kominów, słało się na szosie długimi pasmami. Od strony jeziora Gołdapki, tuż przy kanale wiodącym przez szosę na Grubnie, wznosiła się góra, kopiec jakiś, zwany przez okolicznych „czarcim weseliskiem”. Bardziej zabobonni nawet we dnie woleli omijać to miejsce, ciemne od zbitej masy drzew. Wśród nagich konarów było teraz widniej. Dwaj amatorzy leśnych wędrówek lubili pagórek, nieraz wdrapywali się nań, przysiadali w łagodnymi wgłębieniu zwalonej przez burzę sosny. Widać stąd było przez gałęzie całe Borszuny, długą, kilometrową kichą ciągnące się nad brzegiem grubnieńskiego jeziora. Bliżej jasną dachówką czerwieniały domki przytartaczne, w głębi leżało kilka kolonii rolniczych. Potem monotonię długiego pasa uprawnej roli przerywał biały budynek przedszkola. W południe widać było stąd dzieci, jak rozbiegały się po drodze, śmieszne, mniejsze od mrówek, W pobliżu willi Mertnera rozsiadła się wygodnie zbita masa domków - rybackie mieszkania. - Niewielkie to, prawda? - mawiał Wanikszta czyniąc obalający ruch ręką. - A wiele spraw sią tu dzieje. Wielu ludzi mieszka i wiele zawodów uprawiają. Tu się kochają, nienawidzą, pracują i wałkonią się. Jedni tak myślą, drudzy inaczej. Ciekawy ten ludzki świat, ale trudny, często nie-odgadniony. W lesie daleko prościej. Wystarcza kochać drzewa i ptaki, i każdego zwierzaka, a już się wszystko zrozumie i pojmie. Nie tak? - wyczekująco spoglądał na Michałka, przejęty, aż fajkę wyjmował z ust. Michałek potakiwał. Choćby taki Piętkowski! Jeszcze dzisiaj lęk wstrząsał chłopięcymi barkami, gdy wspominał upokorzenia, jakich tam doznał. I za co? Że starał się, jak mógł, wywdzięczyć za chleb i spanie? Jakże inaczej jest u tych dwóch ludzi, którzy go przygarnęli do siebie. Żałował w tej chwili, że nie ma obok Łabucia. Lubił widzieć razem te dwie twarze, przenosić wzrok z wąsów leśniczego na wychudłe policzki harmonisty. W oczach ich czytał prawdziwe uczucie, choć starali się je powściągnąć. Obaj byli twardzi, niejedno w życiu ich hartowało. Michałek znał ich i rozumiał aż nadto dobrze. Łabuć ostatnio źle się czuł. Dokuczały mu reumatyczne bóle, tęsknie wyczekiwał pogody i świątecznego okresu. Nie szło mu ostatnio, mniej się ludziska bawili. - Prędko już krętogłowy przylecą - przerwał Michałkowe rozmyślania Wanikszta. - Zobaczysz, co to za śmieszne ptaki. I jakie hartowne, mróz im nic nie przeszkadza. Nawet kochają się o tej porze - zarechotał. - A jakie one? Może już kiedy widziałem? Tata pokazywał mi wiele ptaków, ale mały byłem i nie pamiętam. - Michałek posmutniał na wspomnienie ojca. Wanikszta dostrzegł to, poderwał się z miejsca, zagadał z udanym ożywieniem: - Nic ci nie powiem. Trzeba widzieć, a wtedy dopiero gadać... Chodź już, chodź, wilka złapiemy siedząc na tym zimnisku. Schodzili w dół. Harmonista często witał ich muzyczką marszową. Wanikszta nabierał w takich razach wigoru, wywijał nogami jak młode dziewczę. Kiedyś zobaczyła go w takich podrygach Praużulowa, aż się zachłysnęła widokiem, szepnęła coś ze zgorszeniem do siebie, na wszelki wypadek zakreśliła na piersiach znak krzyża. Zaśmiewali się wszyscy trzej do łez. W ogóle jakoś więcej śmiechu dawało się słyszeć w osadzie. Jakby ze zmianą pogody pojaśniało i w duszach ludzkich. Nie wygasły jednak nieufności, niepewnie oglądali się na siebie Mazurzy z osadnikami - za mocne były wstrząsy wywołane przez owe niemieckie historie. Ludzie zbyt wprawdzie byli zmęczeni przejściami minionej wojny, zbyt pochłonięci pracą i codziennymi troskami, aby dać się na stałe objąć wzajemnej niechęci, ale jednak nie wyzbyli się utajonych uraz i nieufności. Nie słychać było, aby jakieś rezultaty przyniosło śledztwo w sprawie napadu na kasjera i ulotek w tartaku. Nikogo nie aresztowano, przestano nawet wzywać mieszkańców osiedla na przesłuchania do miasteczka. Wzruszali ludzie ramionami, emeryt Stelmaszewski wyrzekał otwarcie na niezdarność milicji. - Niczego wy wąchać nie mogą! Ja bym tak po kolei tych mazurskich Niemców po kościach przetrzepał, w dwa dni wyszłaby prawda na jaw. A tu cacy cacy, gołąbeczki. Jedni słuchali, innych nudziło gadanie zwariowanego, jak mówili, emeryta. Zbliżające się święta też przychylniej usposabiały ludzi do świata. Zapowiadały się lepiej aniżeli w poprzednich latach. Rybacy otrzymali premię za przedterminowo wykonany plan roczny. W tartaku również plan wykonali. Narzekał wprawdzie Klimczak, i nie bez racji, że mogło być dużo lepiej, ale w każdym razie i tak wyszli obronną ręką. Mikosza z góry trochę spoglądał na sekretarza, pamiętał jego obawy. Drwalom nie było ciężko, akord wychodził im na dobre. Gorzej może wiodło się Łabuciowi, ledwo wiązał koniec z końcem stary Gotka, takich jednak było jedynie paru. Na ogół było za co urządzić święta, nowy rok przywitać. Młodzi często zbierali się u Janki Walickiej, w przedszkolu. Bywali tu Mazurzy i przybysze. Próby nabierały jakiegoś sensownego wyglądu, choć Walicka nie miała praktyki w takich historiach. Bała się, że wszystko się rozleci. Tymczasem szło coraz składniej. A przy okazji wiele wesela tam było, wiele śmiechu. Korowajczyk szalał z miłości do przedszkolanki, nawet Czesię Kiełbszankę zaniedbał. Dziewczynie było trochę przykro, choć nic do Pantaleona nie czuła. Wiadoma, kobiece ambicje. Na próby chodziła i Weronka. Jedni przywitali ją obojętnie, drudzy, szczególnie dziewczęta, wręcz nieżyczliwie. Nie dlatego znowu, aby je zbytnio gorszyło prowadzenie się Hryszunówny; raczej z zazdrości, że tak przebiera w adoratorach jak w ulęgałkach. Wkrótce jednak dały pokój zazdrością, garnęły się nawet do Weronki. Daleka była «d dawnej wesołości. Zmizerniała, policzki jej przybladły, na wargi kładła mniej szminki, nie lakierowała paznokci. Chodziła smutna, w jej pięknych oczach zagościła jakaś zaduma. Chłopcy łakomie zaglądali w te oczy, odtrącała ich gniewnie. Po osadzie rozniosła się wieść, że z całą pewnością kocha się Weronka w Klimczaku. Nie zaprzeczała, ale i przytaknąć nie chciała. Zamknęła się w sobie, przekonana, że dzieje się jej straszna krzywda. Tak naprawdę, kochała po raz pierwszy. Przedtem to były puste, swobodne zabawy. Nie miał jej kto w tym hamować. Przecie nie rozpijaczony ojciec ani bezwolna matka. Teraz dopiero przyszło na dziewczynę opamiętanie. Tego jednak ludzie nie zauważyli. Jak do kogoś przyrośnie jedna opinia, to niech się wszystko wali dokoła, ani rusz nie można się od niej odczepić. Stwierdziły kiedyś baby wioskowe, że z Hryszunówny to polatucha i chłopców trzeba trzymać jak najdalej od niej - przy stwierdzeniu tym pozostawały już niezmiennie. Na wszystko zresztą miały wytłumaczenie. Blada jest dziewczyna? No, pewnie, jak po nocach z chłopcami się pałęta zamiast sypiać po ludzku. Żadnego dziwu tu nie ma. Że się malować przestała? Pewno po to, aby jakiego nowego przywabić, który tego nie lubi. Opinia wioskowa - rzecz święta... Weronkę niewiele to obchodziło. Dawno przyzwyczaiła się nie zważać na ludzkie sądy. Marne zresztą miała o nich wyobrażenie. Obchodziły ją tylko własne jej sprawy, a te były tym razem ważniejsze od wszystkich poprzednich. No, bo kochała się przecie. Klimczak zaś wciąż jakby tego nie widział. Był zawsze taki sam. Witał się z nią jak z innymi, słowa żadnego nad konieczne nie powiedział, na jej nieśmiałe próby zwrócenia na siebie uwagi reagował tak, jakby ich nie rozumiał. Widywała go teraz częściej niż poprzednio. Choroba Pilewicza przeciągała się, dyrektor leżał w szpitalu w Mielicku. Buchalter i Mikosza nie zawsze mogli sobie dać radę. Wzywali często Klimczaka z prośbą o pomoc. Zachodził więc do kancelarii częściej niż dawniej. Były to ich jedyne spotkania. A te tartaczne rozmowy? Pożal się Boże! Ot, choćby wczorajsza. Zapytywał ją o jakieś tam akta personalne. Nowe piły lada dzień miały nadejść, ruszyłaby druga hala. Należało przejrzeć wnioski o pracę, jakie wpłynęły ostatnio. Wyszukała, podała. Spojrzał, wyrzekł swym jednakowym zawsze głosem: - Dziękuję. Próbowała zalotnie spojrzeć mu w oczy. Odpowiedział zdziwionym wzrokiem, spytał: - Co takiego? Wzruszyła ramionami, spuściła głowę. I gadaj tu z takim! Nie zauważyła innego spojrzenia, tego, którym ogarnął ją przedtem, wchodząc w drzwi kancelarii. Szybkie było jak błysk pioruna. Nie pierwsze już zresztą. Weronka podobała się Klimczakowi od dawna. Ładna była jak żadna inna w osadzie. Niepotrzebnie tylko tak wymazana jak te lale, które widywał na ulicach Olsztyna. Cóż, kiedy poza urodą wszystko w Weronce było mu obce. Bez sprawdzania przyjął pogwarki dewotek wioskowych, że puszcza się Hryszunówna z każdym, kto zechce, splunął, i tyle tego było. Niby tyle, a niby i nie tyle. Sam się łapał czasami na szybkich, ukradkowych spojrzeniach rzucanych na nią w kancelarii. Bał się tych swoich spojrzeń. Nie chciał sobie pozwolić na żadne miłostki.; Od pewnego czasu, może od chwili gdy coś mu świtać poczęło z zachowania dziewczyny, kiedy mu raz i Mikosza coś pół żartem, pół serio napomknął, spojrzenia jego stały się częstsze. Przestraszył się tego, zaczął oschłej odnosić się do Hryszunówny. Bał się jej, po prostu bał się. Za mało miał w życiu do czynienia z kobietami. Ciężko od młodych lat harował wraz z ojcem na maleńkim płachetku ziemi. Gdy po śmierci starego zlicytowano ich zaraz i gdy w parę miesięcy pochował jeszcze zgryzioną tym wszystkim matkę, rzucił rolę, przeszedł na robotniczy chleb. Zaczęła się praca społeczna, potem partyjna, nie było czasu na własne sprawy. Chwilami żałował tego, nudził się w pustych ścianach swej izby, ale zaraz jakieś bieżące wypadki odrywały jego myśli od takich marzeń. - W cnotliwym piecu setka diabłów pali - powiedział mu kiedyś Łabuć, dokończył swawolną śpiewkę. Obruszył się wtedy, nie wiedzieć za co, ofuknął harmonistę, ale później musiał przyznać mu rację. Tym bardziej gdy widział, że do Weronki nie ciągnęło go żadne głębsze uczucie. Ot, młody był, dziewczyna ładna. Zwykła sprawa. Tak upływał czas. Wmieszana w to wszystko była także osoba trzecia. Wutek szalał za dziewczyną. Pierwszy przychodził pod tartak, aby widzieć, jak Weronka idzie do pracy. Ostatni po robocie odchodził spod bramy. Wieczorami błąkał się po osadzie, droga jego kołowała wokół domu Hryszunówny. Z flaszką wódki zajrzał raz do starego, ale dziewczyny nie 2oba-czył. Nie wyszła w ogóle z drugiego pokoju. Na próżno wydatek zrobił, chorował po przepiciu cały następny dzień. Chłopca nikt poznać nie mógł. Szczapa się z niego zrobiła, tylko oczy w suchej gębie pałały szaleństwem. Gartecki na swój sposób próbował kuć żelazo, póki gorące. Wutek potakiwał jego wywodom, po czym okazywało się, że nic z nich nie słyszał. I tak każdy w Borszunach miał swoje troski, nadzieje, zmartwienia. Dzień mijał po dniu. Zbliżały się święta. Rybacy wyjechali łódkami na obmarznięte po brzegach rzeczki i kanały. Łowili więcierzami, brodnikami, mulili dno, próbowali podrywek i żaków. Ryba szła słabo. Drwale siekli jak szaleni, śpieszyli się, aby zakończyć w grudniu i potem parę dni odsapnąć, nim przyjdą śniegi z mrozami i zacznie się zimowa robota po borach. Stare historie przygasły, coraz mniej o nich gadano. Życie rządziło się swoimi prawami. Baby wioskowe przycichły, nie było nowego żeru dla plotek. Ale węszyły chciwie. Na języki wpadł im wreszcie Waniecki. Nie tyle zresztą miasteczkowy mierniczy, co przedszkolanka. Pierwsza wizyta Wanieckiego na motocyklu nie zdziwiła nikogo. Wiadomo, miał robotę przy mierzeniu gruntu pod stocznię. Pośpiech. Jeszcze las stoi, a już pomiary robią. Nie zdziwiło i to, że Waniecki kilka dni z rzędu gościł w Borszunach aż do wieczora. Dopiero dziewczęta biorące udział w próbach rozniosły, że Waniecki za każdym razem zachodził do Janki, że długo ze sobą gadają, ostatnio nawet został na próbie. Baby wyczuły sensację. Gdy zaś któregoś wieczora mierniczy przyjechał z miasteczka już prosto po Jankę, aby ją zabrać do kina, gdy innym razem zobaczyły ich na spacerze - plotka była gotowa. Pozostawało pytanie: romansik czy może się z nią ożeni? To drugie budziło wątpliwość. - Goła ona, ani to w domu nic nie ma, ani jej kto wiano uszykuje. A mierniczy, wiadomo, przy pieniądzach człowiek, gdzie on się na taką goliznę pokwapi. -. Drozdowa była w swoim żywiole. - Ale stateczna, no i niebrzydka dziewucha - tłumaczyły inne, darzące dziewczynę sympatią. - Cicha woda brzegi rwie - nie ustawały plotkary, za żadną cenę nie chcące zrezygnować z sensacji. Wszystkie razem wypatrywały, ślepiły chciwie, aż je mężowie ofukiwali. Jakby to miało co pomóc! Walicka ani się domyślała, jakim zainteresowaniem dopiero teraz ją obdarzono. Amorów Wanieckiego nie traktowała poważnie. Za mocno jeszcze tkwił w niej cierń rozstania z Jerzym. Niemniej jednak wizyty mierniczego wprowadzały ożywienie do jej monotonnego życia. Przyjemny był. Niebrzydki, z tym mocnym spój-, rżeniem oczu, z tą układnością, z jakąś naprawdę rzadką grzecznością. Ambicję młodej dziewczyny mile to połechtało, że choć nie brakło ładnych panien w miasteczku, właśnie ją wybrał, dla niej tłukł się motocyklem, jej nadskakiwał i w oczy zaglądał. Przy tym nie był natarczywy. Jeszcze jednym zjednywał ją sobie Waniecki: zainteresowaniem jej pracą. Rozpytywał o wszystko, przywiózł kiedyś z Olsztyna książkę o dziecięcych grach ruchowych. Wspólnie debatowali nad rozbudową budynku, przez swoje znajomości obiecywał sprawę przyśpieszyć. Któregoś dnia oglądali razem cały dom, przechodzili z pokoju do pokoju. Janka przedstawiała swoje projekty rozszerzenia przedszkola, on się zdumiewał jej pomysłami. Szczerze wzruszyła się także jego troskliwością po owej historii z umykającym rabusiem. Pamięta, jak była przestraszona. Wróciła wtedy późno z miasteczka. Ciemno już było. Otwierając drzwi do przedszkola usłyszała w korytarzu jakieś kroki, hałas. Zawołała głośno, nikt nie odpowiedział. A żarówka na dole była przepalona. Zlękła się jeszcze bardziej. Na palcach podeszła do bawialni dziecięcej, uchyliła drzwi, zapaliła światło. W dużej sali, w której miano właśnie usunąć przepierzenie, usłyszała rumor, jakby przekleństwo. Podbiegła, otworzyła drzwi, przeciąg omal jej nie wyszarpnął ich z dłoni. Dojrzała otwarte okno i jakiegoś obcego mężczyznę, jak wyskakiwał przez nie na dwór. Przekręciła kontakt, podbiegła do okna. Zobaczyła go. Biegł w stronę lasu, skulony, mały. Przy ścianie znalazła porzuconą zwykłą stalową metrówkę... Przy pierwszym widzeniu opowiedziała wszystko Wanieckiemu. Był bardzo przejęty tym, co usłyszał. W głosie jego zabrzmiało żywsze uczucie. - I pani dotychczas nie zameldowała o tym milicji? Ależ, panno Janeczko, jakże można! A mi rabuś zechce powrócić? Boję się o panią. Mieszkać w takiej samotni... Nie, musimy to zaraz załatwić. Jutro zabiorę panią do Mielicka, zgłosimy rzecz w milicji. Koniecznie! Biedna dziewczyna - wyciągnął dłoń, jakby chciał ją pogładzić po włosach, ale zaraz się opanował. Widziała to, wzruszyła ją ta delikatność i powściągliwość. Wzruszyła tak silnie, iż pożałowała nawet przez chwilę, że jednak jej nie pogładził. Waniecki dotrzymał słowa. Następnego dnia, zaraz po rozejściu się dzieci, zjawił się przed domem, pojechali na posterunek milicji. Towarzyszył jej przez cały czas, przesłuchującego podoficera prosił o roztoczenie baczniejszej opieki nad Borszunami. Podoficer westchnął. - Już nam te Borszuny bokiem wyłażą! Co krok to nowa awantura. Napady na szosie, ulotki, teraz ten złodziejaszek z metrówką w ręku. Diabli wiedzą, co za tym siedzi! Nie możemy niczego wytropić. Jakieś hitlerowskie gniazdo uwito w naszych stronach. Przecie i w samym Mielicku były różne historie... - urwał, jakby się spostrzegł, że gada za dużo. Machnął dłonią, zwrócił się do mierniczego: - Zresztą wiecie, inżynierze, o tym wszystkim. No, ale nie ma strachu, damy sobie radę... - uśmiechnął się, obiecał wyjaśnić sprawę nieudanego rabunku w przedszkolu. Janka przejęta była tą troską o siebie. Wzruszył ją też Waniecki opowieścią o swoich kolejach życia. Tak jak i ona, był sierotą. Wychowali go dalecy krewni, w Krakowskiem. Ciężko mu tam było. Pracował sam na siebie, z mozołem ukończył studia, dochrapał się funkcji mierniczego. Tylko że samotność mu ciąży zanadto. Człowiek nie może zawsze być sam. Ani rodziców, ani nikogo bliskiego. Rozumiała go. Sierocy los, wiadomo, najcięższy. Alboż i ona nie zaznała go? Albo i jej nie brakło ludzkiego ciepła? Dlatego przecie tak naiwnie zaufała Jerzemu. Dobrze jej było z Wanieckim. Ciekawa była, jak się to dalej rozwinie. W każdym razie odrzucała precz wszelkie złudzenia. Aby tylko znów nie zacząć smutnej zabawy w miłość. To za kosztowna przyjemność. Sprawy w istocie nie zaszły latem tak daleko, jak to ogłosiła fama wioskowa. Zresztą i ta historia zbladła wobec innej, stokroć ciekawszej. Było to na dwa dni przed wilią. Rankiem siwy szron pokrył ziemię gęstą warstwą. Wyglądało, jakby to śnieg już spadł. Pojawił się tego dnia i pierwszy mróz, przy ładnej, słonecznej pogodzie. Mocniej zadymiło z kominów. Koło południa zadudniła po asfalcie furmanka wyładowana bagażem. Walizy jakieś, tłumoki, paczki niedbale owinięte papierem. Obok furmana, na przykrytej kilimkiem ławce, siedział dobrze ubrany, młody jeszcze mężczyzna. Był postawny, czapkę z fantazją przekrzywił na prawe ucho. Mężczyzna wodził dokoła rozradowanymi, zdumionymi oczyma. Cieszył się, że powrót jego w rodzinne strony przypadł właśnie na dzień jasny, pogodny. Poczytywał to sobie za dobrą wróżbę. Przeleciał spojrzeniem po leśnym wyrębie, po dymiących kominach tartaku, potem niespokojnie zerkał na domy, jakby czegoś tam wyszukiwał. Zniecierpliwiony zeskoczył z wozu, szybkim krokiem podążał do domku Praużulowej. Gustaw Praużul patrzył z drżeniem w sercu na opuszczony, zaniedbany domek, którego okienka przechyliły się ku ziemi, a w poszyciu dachu widniały dziury. Czyżby przybył za późno? Może matki już nie ma? Zacisnął wargi, zdobył się na wysiłek, wolniej już szedł naprzód. Na podwórzu znać było ślady zamieszkania. Drzwi były podparte drągiem. Z przyległego obejścia wyglądała zaciekawiona sąsiadka. - Tu mieszka Praużulowa? - zapytał nerwowo. Pokiwała potakująco głową. Wytrzeszczonymi oczyma taksowała przybysza. Dojrzał to, pytał da-lej: - Gdzie ona teraz? - A kto ją wie? Pewnie gdzieś w lesie, ziółka zbiera albo chrust nosi. A pan ze sprawą do niej czy jak? Odetchnął. A więc jest matka, żyje. Co za radość! Zaśmiały mu się oczy, spojrzał na kobietę, aż dygocącą z ciekawości. - W sprawie? A jakże. W rodzinnej! Praużul jestem - skłonił się może przesadnie nisko. Babę zatkało. Otworzyła zdumione usta, oczy znieruchomiały. Zapiszczała cicho: - Syn Praużulichy? Aaaa!... Z tym okrzykiem jak wyrzucona z procy pognała w głąb własnego domu. Na ganku zaroiło się od młodych i starych twarzy. Gustaw zdumiony spojrzał na kobietę, parsknął śmiechem, skinął dłonią na podjeżdżającą furmankę. Sam nie wiedział, czy ma otwierać drzwi, czy czekać na powrót matki. Zerknął na szosę. Powoli posuwała się tam potężna kupa chrustu, spod której wyłaniały się okutane szmatami nogi. Praużul pochylił się, wytrzeszczył oczy. Biegiem porwał się ku wlokącej brzemię kobiecie. Poznał. - Mama! Kupa chrustu drgnęła. Wiązka runęła na ziemię. Kawka z wrzaskiem i furkotem skrzydeł podniosła się do góry. Zgarbiona postać przechyliła na bok głowę, aby lepiej widzieć. Stare usta zadrżały, nogi ugięły się, ręce opadły bezwładnie. Boże, czyżby naprawdę? On już dobiegał, porwał ją w objęcia, małą, skurczoną figurkę. Nie mogli słowa przemówić. Gustaw zląkł się, że matka mu zemrze, tak raptem przechyliła się w jego ramionach, poleciała przez ręce. Ale nie, wzruszenie tylko przez moment Ją przemogło. Już się wyprostowała, na ile mogła, drżące dłonie, pokryte brązowymi cętkami, przebierały po kurtce syna, wargi szeptały dziękczynnie: - Gustlik, Gustlik, szczęście moje. - Matko... Całował jej stare, spracowane dłonie, przysięgał sobie w tej chwili, że zapewni jej lepsze życie. Potem ustami poszukał policzków, całował najukochańsze zmarszczki, czuł ich chłód zmieszany ze słonawym smakiem łez. Długo tak stali na szosie, wzruszeni bardziej, niż można pomyśleć. Matka opamiętała się pierwsza. Pociągnęła syna za rękaw. - Chodź, chodź, synku, głodnyś przecie na pewno... Ruszyła raźno naprzód: licznym gapiom, wytrzeszczającym oczy na niecodzienny widok, zdawało się, że szła teraz mniej przygarbiona niż zwykle. - Chrust mamuśki zaniosę - szepnął. Chwytał już brzemię na plecy, zdumiał się jego wagą. Namokłe przez długi czas deszczu gałęzie były ciężkie. Jak matka mogła tyle udźwignąć? Jednym ruchem dłoni odrzuciła staruszka drąg zapierający wejście domostwa. Na Gustawa wionęło duszącym zapachem ziół. Woźnica wnosił toboły. Sporo tego było, zajęły cały kąt pokoju. Furmanka zaraz odjechała. Od woźnicy nie mogli się ciekawscy niczego dowiedzieć. - Tyle wiem, co i wy - opędzał się nagabywaniom. - Wynajął konia, kazał tu jechać. To wszystko. - Aha - rozdziawiali gęby, zostawali na szosie lub rozchodzili się z wolna. Dzieciaki tylko gromadziły się przed obejściem, ciekawie próbowały zaglądać przez okna, straszyły pódźki waląc kijem po pniu, w którym ptaki miały swą dziuplę. Praca w tartaku dawno była skończona, gdy Praużul wyszedł znów na dwór. Stanął w progu, rozwarł szeroko ramiona, jakby chciał nimi ogarnąć cały świat. Borszuniacy ze zdumieniem ujrzeli go po chwili krzątającego się po obejściu. Pracował aż do wieczora; sprzątał, porządkował, naprawił walący się płot. Z komina domu Praużulów niósł się dym prostym słupem ku górze. IX Od Nowego Roku zima ustaliła się na dobre. Gołdapka zamarzła zupełnie, na Grubniach tylko od strony strągielskiego kanału, łączącego ze Świętym, buszująca stale woda opierała się jeszcze ujęciu w lodowe okowy. Śnieg był nikły, ledwie, ledwie przykrył wysoko wzeszła oziminą. Kuropatwy drobnymi łapkami znaczyły ślady w pobliżu ludzkich domów, nawoływały się ustawicznie swym dźwięcznym czrin-czirin, podrywały się ciężko w powietrze, gdy jakiś Burek wioskowy próbował mierzyć z nimi swe siły. Ludzie radzi byli, że skończyła się męcząca plucha. Przestała dusić płuca wilgoć, stojąca nieznośnie w powietrzu, mgły opadły otwierając szerszy horyzont. Karczunek trzeba było odłożyć do wiosny. Drwale dobrze wyszli na akordzie, odpoczywali teraz. Niech no tylko mocniej podmarznie, na długie tygodnie uchwycą ręce za piły i topory. Na wyrębie zostało paru starych dziadów z pobliskiej wioski. Z obałkami w rękach oczyszczali dłużyce z kory, cięli je tutaj na odpowiednie wymiary wedle instrukcji Mikoszy. W tartaku przygotowywano halę na przyjęcie nowych pił. Lada dzień zapowiadano ich nadejście w zarządzie. Od czasu tamtych ulotek ludzie opuścili się jakoś w robocie. Klimczak miał nadzieję, że rozbudowa tartaku rozbudzi na nowo energię. Sam tymczasem pracował za dwóch, wieczory zaś spędzał w miasteczku, jeździł do Olsztyna na jakieś przeszkolenia. Wspominał coś Mikoszy o odwetowcach z Niemiec Zachodnich, o tym, że trzeba będzie energiczniej przeciwko nim wystąpić. Mikosza nadal czuł się głupi w tych sprawach. Niczego nie mógł zrozumieć. Miał żal do Klimczaka, że mu nie chce tego wyjaśnić. Tymczasem szykował listę pracowników nowej hali. Na jedno z pierwszych miejsc wpisał nazwisko Gustawa Praużula. Kwalifikacje podał Praużul krótko: elektrotechnik. Potrzebny był taki, zwłaszcza teraz, gdy przybędzie motorów, bo stare nie uciągną wszystkiego. Tylko że znowu Mazur. Chłop podobał się wprawdzie staremu Mikoszy, dobrze mu z oczu patrzyło, ale... Licho się w tym wszystkim połapie... Gustaw rzeczywiście w parę dni po przybyciu zaszedł do tartaku ze swym zgłoszeniem. Ucieszył się nawet, że jeszcze nie ma pracy w tej chwili, bo dopiero w połowie stycznia uruchomi się nową halę, wtedy będą ludzie potrzebni. Wiele jeszcze miał w domu dc zrobienia. Najchętniej w nim przebywał. Nie mogli się sobą z matką nacieszyć. Stara nie wychodziła już teraz. Ziół zebrała dosyć, zresztą spod zmarzniętej ziemi 1 śniegu i tak ich się nie wygrzebie. Chrustu także nie trzeba było nosić - Gustaw zakupił opałówkę, palili jak inni drzewem smolnym, jarzącym się żółtym płomieniem. Zioła zniknęły z pokoju. W sieni urządził Gustaw zielarkę, doprowadził tam przewód kominowy, aby wilgoć nie dobrała się do matczynych skarbów. Wyszykował też drugą izbę, nie używaną od lat, zarosła pleśnią, bijącą w nozdrza stęchlizną. Osuszył, poprawił przegniłą podłogę, odmalował, ściągnął ze strychu i naprawił stare graty. Ludzie obserwowali to wszystko. Sąsiadki częściej niż kiedykolwiek zaglądały do chaty, niby po zioła na jakieś schorzenia, naprawdę zaś po to, aby Gustawa i jego porządki obejrzeć. Stara, dumna z syna, szczęśliwa w tym ładzie i czystości, prowadziła je do nowej izby, sadzała, potem dopiero szła po swe leki. Rozglądały się siedząc na brzeżku krzesła, kręciły głowami. Po wyjściu wydziwiały ile wlezie. Nie chciało im się to wszystko pomieścić w głowie. Opowiadały też różne cuda o Gustawowym bogactwie. Furę pieniędzy miał przywieźć, a co jeszcze dobra wszelkiego, ho, ho. I gdzie on to wszystko w Niemczech wynalazł? I jak go tutaj wpuścili? Przecie żołnierz tego Hitlera zatraconego, czego szuka tu w Polsce? Nie lepiej było matkę ściągnąć do siebie? Gadały tak i siak, w końcu musiały przyznać, że ten Praużul to inny jakiś niż miejscowi Mazurzy. Ani milczy jak tamci, ani chmurny chodzi. Gdzie tam, śmieje się, z każdym pogada, poradzi, w pomocy chętny, choć go do rany przyłóż. Szczególnie co młodsze bardzo chwaliły Praużula. Bo i gładysz był jakich mało. Postawny, silny, czarny na gębie, ale nie tak znów po cygańsku. Gustaw rad był z siebie i ludzi. Nie wrócił z próżnymi rękami. Ciężko pracował tych parę lat, oszczędzał na wszystkim. Ale w końcu i grosza sporo zebrał, i mógł matce i sobie wiele rzeczy kupić. Zezwolili mu to przewieźć do kraju z Berlina. Z rozczuleniem spoglądał na krzątającą się przy płycie lub robiącą na drutach przygiętą wiekiem do ziemi staruszkę. Ciężko jej być musiało w te lata samotne. Gawędzili do późna w noc. Kawka początkowo także brała udział w rozmowie, przycupnąwszy na ramieniu staruszki. Po chwili jednak rezygnowała z pogardliwym kraknięciem, pakowała się do rozprutego rękawa starej kurtki wiszącego w kuchni za piecem, zasypiała. - Jak Kotarek wrócił z więzienia, to mnie już zupełnie złamało na sercu. Wszyscy wracają, myślałam sobie, tylko do mnie nie ma już komu wracać... Wszyscy przez tego antychrysta Hitlera zginęli... „Za honor, za ojczyznę”, jak to pisali w tych listach z obwódką, co to je o Wilhelmie i Józefie przysłali... A potem mnie tutaj kazali gadać o synach, gdy mnie się wszystko z bólu krajało... Ciężko było synku, oj, ciężko... Zainteresowała go wzmianka o milicji. Cóż tam chcieć mogli od starej kobiety? Zapytał. - A ja bo wiem? O ciebie pytali, o tamtych. Ojca narodowość ich ciekawiła, po jakiemu w domu gadaliśmy. Trzy razy byłam jesienią. - Już wiem. To pewnie wtedy, gdy ja w Berlinie czekałem na prawo powrotu. Nie wierzyli mi tam, myśleli, żem szpieg jaki... I słusznie. Niemało i takich przychodzi. Wiem o tym, bo i mnie kiedyś chcieli na swoich naszczuć. Zamyślił się chwilę, potrząsnął głową, patrzył na matkę z rozrzewnieniem. Siedziała otulona w ciepłą chustę, którą jej przywiózł w darze. Rada z niej była niezmiernie, nie zdejmowała przez cały dzień. Wsparte o kolana przywiędłe race drżały lekko. Podniósł się, nachylił nad staruszką, ucałował serdecznie w czoło. Ogarnęła go ramionami: - Mój ty Gustliku serdeczny... - A wie mama, we mnie wmówili, że mama nie żyje. Werner, ten co tu był majstrem u Mertnera w tartaku, sam widział, mówił, jak mamę Polacy zabili, że to niby matka niemieckich żołnierzy. Aż mi się zimno robiło, gdy opisywał to wszystko. Chciałem tylko zemsty. I wtedy on i Kurt Helbogen, ten co to skórami w miasteczku handlował, próbowali mnie wciągnąć do takiej ich antypolskiej organizacji. Ja, głupi, dawałem się nabierać. Staruszka szeroko otwierała oczy. - Mnie zabili? Przecie ja nijakiej krzywdy nie miałam od ludzi. Pomogli mnie, pocieszali, że jeszcze wrócisz. Ot, taki Mikosza z tartaku albo harmonista zawsze dobrym słowem poczęstowali. - Mama, a jak to było z Schelkem? On mnie oczy otworzył. Czemu go wysiedlili? - Tu różnie było na początku. Ot, jak choćby Kotarka niewinnie wsadzili do więzienia. Jak go „; przyszli rabować, bronił się, dał w nocy przez łeb siekierą jednemu. To zrobili z niego Niemca, że Polaków napada, sześć lat przesiedział, tylko co wyszedł. - Muszę go zobaczyć. Nie rozumiem tego wszystkiego. Czemu patrzą na nas tak krzywo? Albo czemu Schelkego z Jadźką wyrzucili? Tam w Nadrenii był na początku cały związek. Związek Mazurów i Warmiaków. I na początku Niemców w nim prawie nie było. Potem dopiero hitlerowcy chwycili wszystko w ręce. Nasz Mertner gra pierwsze skrzypce, chce mu się do tartaku i jezior wrócić, gadowi! Jak już to wszystko było niemieckie, spotkałem na schodach Schelkego z Jadźką. Stary szedł szybko, trząsł głową w złości, wygrażał do tyłu pięściami. Pamiętam, jak krzyczał na cały głos: „Zbóje, faszysty przeklęte! Mazurów tutaj udają, pogany!” Uciekał od związku, że to niemiecki, a nie mazurski. I on powiedział wtedy, że żyjesz, że nieprawdą wszystko, co Werner i Helbogen mówili. Zrozumiałem, co chcieli ze mną zrobić, przeciw swoim nastawić. Powiedziałem im zaraz na zebraniu, co myślę: że Niemcy są, że kłamstwo u nich wszystko i podłość. Aresztowali mnie wtedy, że to niby szpieg polski jestem. - Boże mój mileńki! - westchnęła Praużulowa, aż ręce w uniesieniu złożyła, podniosła do góry. Gustaw zaś oparł czoło na dłoniach, zamyślił się. Ciężkie to były chwile. Ba, nie chwile, lata całe. Przedtem pobłądził, na dywersanta się szykował. Mertner w tym maczał palce, on głównie namawiał, miał pewnie w tym wszystkim jakieś własne plany: Gustaw znał dobrze te strony... A matkę może by tu jakoś sprzątnęli. Przecież wiedział, że wyjeżdżali do Polski hitlerowscy spece od sabotażu. W „Stunde” nieraz pisano o „bohaterskiej obronie niemieckich Mazurów przed wynaradawianiem przez Polskę”. Dranie, dobrze im wtedy powiedział. Co prawda, głupio zrobił, ale wszystko się w nim zagotowało. Głęboko przeżył tę fałszywą pogłoskę o śmierci matki. Tak go podle okłamać! A potem cały ten związek! Dopiero dzięki Schelkemu zrozumiał. A stary, choć go wysiedleniem skrzywdzono, kochał tę Polskę, nic złego nie dał o niej powiedzieć. Jak to różnie w życiu bywa... Znów spojrzał na matkę. Sen zaczął ją morzyć. Przymykała raz po raz powieki, chwiała się na krześle przy ciepłym piecu, wreszcie głowa opadła jej zupełnie na piersi. Zgięta tak wpół wyglądała maleńka, drobna, dziecko nieledwie. Podsunął pod nią silne ramiona, dźwignął, ostrożnie zaniósł na łóżko. Pachniało jakimiś ziołami, które lubiła wkładać pod pościel. Uniosła powieki, uśmiechnęła się, zachrapała znowu. Kawka skrzeczała w kuchni przez sen.. Wierna towarzyszka matczynego wyczekiwania. Przeciągnął się. Czas iść spać i jemu. Wstawał zawsze przed wschodem. Przypomniał sobie w tej chwili gazetę kupioną dzisiaj w miasteczku. Zamówił już prenumeratę, ale dopiero od lutego. Szkoda, teraz nie zawsze miał co czytać. W tartaku były gazety w świetlicy, ale nie miał jeszcze wstępu. A tak go ciągnęło, żeby wiedzieć o wszystkim. Zasiadł nad pismem. Czytał po polsku swobodnie. Ojcowska zasługa. Może i ma jeszcze matka ten stary kancjonał Wasiańskiego, na którym uczyli się sylabizować polskie słowa. Już wtedy stara była to księga. Czytał powoli, dokładnie. Z politycznych spraw nie wszystko rozumiał, postanawiał wypytać się przy okazji znajomych. Za to gospodarcze rzeczy interesowały go najbardziej. Łykał chciwie nowiny, nagle pochylił się mocniej nad stołem, oczy mu zabłysły, pięści zadygotały. Komunikat władz bezpieczeństwa donosił krótko, że w Poznaniu wykryto w pociągu przelotowym Berlin-Warszawa przerzut propagandowej bibuły niemieckiej. Jakąś drogą dostarczali ją hitlerowcy do Berlina wschodniego, tam jeden z polskich maszynistów, były agent Gestapo - jak się okazało ^- w tendrze przewoził ją do Poznania,’ gdzie zmieniano lokomotywę. Z punktu w Poznaniu przerzucano antypolską lekturę do Fromborka. Tam była centrala rozdzielcza. Jeden z ważnych punktów mieścił się w Braniewie, przypuszczalnie podobne znajdowały się także w innych miejscowościach. Praużul potarł czoło rękami. Ach, więc to pewnie tą drogą docierały te ulotki i do nich, na teren borszuńskiego tartaku, gdzie je niedawno znaleziono, jak mu to opowiedział Gałek. Może jest coś jeszcze i o tym? Łapczywie pochylił się znowu nad „Życiem Olsztyńskim”. Komunikat dodawał krótko, że główne punkty zostały wykryte, śledztwo trwa nadal. Długo myślał nad treścią tego, co przeczytał. Znalazł się więc jakiś drań, któremu udało się zostać maszynistą na tej trasie. Może też jakiś zbałamucony Praużul? Skądże, tamten przecie był agentem Gestapo. Takich wśród Mazurów, nawet przyznających się do niemieckości, nie mogli hitlerowcy wielu naliczyć. Ale że tyle znalazło się tych podpunktów? Czy to wszystko robili stamtąd przysłani dywersanci, czy też może miejscowi? Chyba i miejscowi, bo któż obcy mógł na przykład rozrzucić ulotki w tartaku? Czy dziw w końcu, że przez jednego zdrajcę ludzie odsuwają się od Mazurów, nie wiedząc, co o nich myśleć? Zresztą zostali tu przecie i rdzenni Niemcy. Taki Gartecki. Przybył jako dzieciak z ojcem z Bawarii. Dlaczego pozostawiono ich w kraju, jakim cudem poczytano za Mazurów? Że polskie nazwisko? Przewracał się na łóżku, myśląc o tym wszystkim. Aż pięści zaciskał w pasji, postanawiając wykryć drania, co bruździ w Borszunach. Przebiegał myślą wszystkich rodzimiaków, nikogo nie podejrzewał. Zasnął z głową nabitą myślami. Nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie studiował ten komunikat w gazecie także i ktoś w miasteczku. Że też w pasji zaciskał dłonie, zżymał się w bezsilnej wściekłości. Tylko że inne było podłoże gniewu. Wreszcie czytający podniósł się znad stołu, zmiął gazetę, rzucił w kąt, uśmiechnął się do siebie szyderczo, zamruczał: - ...”śledztwo w toku”. W Giżycku nic nie wyśledzą. Na czas potrafiłem punkt zlikwidować. Nikogo i nic tam nie znajdą. Inna sprawa, że trzeba być teraz jeszcze bardziej ostrożnym. Polacy za bardzo zaczynają już węszyć... I w domu Praużula w Borszunach, i w owym domu w Mielicku zgasło światło. Noc styczniowa, roziskrzona, gwiaździsta, otulała ziemię. Gustaw zbudził się następnego rana z głową nabitą jeszcze ciężkimi myślami. Przy wyjściu z domu natknął się na podrzuconą w sieni gazetę. Schylił się, podniósł papier, aż zachłysnął się z wrażenia. W ręku trzymał numer „Stunde”, pisma znanego mu z Nadrenii, raczono go nim w adenauerowskim więzieniu. „Stunde X”. Opanował się, spojrzał na datę. Z ostatnich dni listopada. Wolno pracowała ich propaganda. Ale i stare pismo mogło narobić wiele szkody. Pamiętał przecie te artykuły, mściwe, podżegające do walki, do „obrony niemieckich ziem zabranych zdradziecko przez Polskę”. Pamiętał nazwy miast wyliczanych w niemieckim brzmieniu, pamiętał wezwania do miejscowej ludności, aby stawiała opór polskim władzom, aby czekała na przybycie mścicieli. Trzymał gazetę w dłoniach, nie myślał jej nawet otwierać. I tak znał treść. Kogo się to poradzić, komu o tym złożyć meldunek? Nie znał jeszcze ludzi przybyłych w jego rodzinne strony. Mazurzy byli zalęknieni ostatnio, sami pewnie mało wiedzieli... Zamyślony wrócił do kuchni, schował gazetę w kredensie. Wyjrzał na dwór. Słońce jeszcze nie wzeszło, jutrzenką tylko łagodnie, delikatnie różowiło się niebo. Rześko było, od jeziora ciągnął mroźny wiatr. Piały koguty, rozszczekały się psy. Z dziupli wyglądały na niego ciekawe pódźki. Skupił się, zebrał myśli. Niech głowa ochłonie. Koło ucha zaszumiało coś, aż drgnął, przestraszony. Potem roześmiał się. Kundzia, radosna po śnie w przytulnym rękawie, cieszyła się teraz nowym dniem. Przyjaźnie zamachał ręką do ptaka. Kawka z ukosa patrzyła na niego. Widząc puste dłonie, pogardliwie jeno strzepnęła skrzydłami, odleciała na szczyt dachu. Rąbał drzewo do pieców. Dostał niedawno trzy metry brzeziny; najlepszy opał: płonie wolno i silnie grzeje. Pracował z zacięciem, może nawet większym niż zwykle. To uspokajało wzburzony umysł. Po paru minutach zrzucił kurtkę, tak mu się ciepło zrobiło. Zapamiętał się w tej swojej robocie, nie spostrzegł, jak dym unosić się począł z komina, jak na drogach zaroiło się od ludzi. Dopiero syrena tartaczna oderwała go od siekiery. Podniósł głowę, wyprostował się, pierś jego podnosiła się od wysiłku mocnym, przyśpieszonym oddechem. Słońce, które przez ten czas zdołało wysoko wtoczyć się na jasne, bezchmurne niebo, o-świetliło teraz jego rosłą postać. Przechodząca szosą dziewczyna zerknęła raz i drugi z podziwem. Podobał się ten mężczyzna Cześce Kiełbszance. Jakiś niepodobny do wszystkich fatygantów, którzy umizgają się do niej. Praużul obojętnie spojrzał na Cześkę. Nie dziewczęta były mu teraz w głowie. Na rowerze jechał Gałek. Zobaczył Gustawa, zatrzymał się. Kiedyś dzieliła ich różnica lat, Gałek od Praużula o dziesiątek co najmniej był młodszy. Teraz podobali się sobie, znaleźli wspólny język w tych trudnych sprawach. Przemknęło Gustawowi przez myśl, żeby pokazać chłopcu gazetę, ale się wstrzymał. Gałek był podniecony. Wyrzucił z siebie nowinę: - Wczoraj napadli na gminną spółdzielnię w Posedrzu. Zabrali pieniądze... - urwał, jakby następne słowa nie chciały mu przejść przez usta. - Zostawili napis niemiecki na ladzie: Rache... Ludzie wzburzeni, na nas zrzucają winę... W jasnych jego oczach migotało zwątpienie. Wybuchnął znowu: - Co robić? Przecie przez takich paru wszystkim krzywda się dzieje! Żadnej jedności w tych stronach nie będzie, jeżeli tak pójdzie dalej. Ja myślę - wracał znowu do sprawy rabunku - ja myślę, że to ci sami, co napadli jesienią płatnika. Tamci też po niemiecku gadali - przypomniał sobie w porę, że Praużul nie może znać wszystkich wydarzeń sprzed swego przybycia do Borszun. Gustaw stał zmartwiony. Ależ się sypie ze wszystkich stron! Nie odpowiadał koledze, ten też nie czekał na to, pogrążony w swych niewesołych rozważaniach. Wskoczył na rower, pędził w stronę tartaku. Gdy Gustaw wrócił do swojej roboty, znalazł pocieszenie w rozmowie sprzed chwili. Taki Gałek. Młody chłopak, a ile w nim siły, energii, jaka mocna w nim polskość. Działacz młodzieżowy, ogólnie lubiany. Z takimi można wszystkiego dokonać. W sercu Praużula rodziła się chęć wyśledzenia sprawców tego wszystkiego. Nie może tak wlec się dalej, bo zaraza ogarnie całe społeczeństwo, pogłębi się przedział między rodzimiakami a osiedleńcami. A to byłaby woda na młyn odwetowców. Dzień mu zeszedł na pracy. Matka wzywana była do chorej położnicy, robiła jej jakieś ziołowe okłady w myśl zaleceń doktora Knabbego. Wróciła krótko przed obiadem, zakrzątnęła się żwawo przy kuchni. Zdumiewali się wszyscy przemianą zaszłą w kobiecie - jakby jej lat z dziesiątek ubyło. Gustawowi kołatały wciąż te same myśli po głowie, ani rusz nie mógł z nich wybrnąć. Po obiedzie postanowił pójść na wieś, pogadać z ludźmi, może coś z tego wyniknie. Ciekawiła go zresztą rodzinna osada, taka nowa dzisiaj, zmieniona zupełnie. Życie było mimo wszystkich zahamowań raźniejsze, pogodniejsze niż dawniej. - Syneczku, a zajrzyj do Gotki, garnków nam trochę przybrakło. Niech przyszykuje parę. Zabierz tylko ze sobą pieniądze - przypomniała matka. Zawrócił tedy do Gotki. Raz tylko go widział od chwili powrotu, wtedy gdy poszedł się przywitać. Lubił staruszka, który ciekawie opowiadał dawne dzieje, znał dobrze nie tylko rodziców, ale dziadów Gustawa. Praużul szedł żwawo, opędzał się od wioskowych psów, które z kundlowską pasją atakowały obcego. Pusto było teraz zupełnie, ludzie siedzieli w domach, odpoczywali. Dopiero pod wieczór wylęgało wszystko na szosę. Stelmaszewski, który przed paru dniami powrócił z miasteczka po zrobieniu bilansów, mijał Praużula dźwigając nizałkę pięknych, złocistych okoni. Poderwał je nad przeręblem błyskawką. - Dzień dobry. Udało się ładnie - zaczepił go Gustaw. Słyszał wprawdzie o nieprzyjaznym nastawieniu emeryta do Mazurów, nie traktował tego jednak poważnie, przypisując wszystko ostatniemu napięciu stosunków. Stelmaszewski demonstracyjnie odwrócił głowę. Gustaw spąsowiał, przyśpieszył kroku. - To aż tak? - mruknął smutno do siebie, skręcając w obejście garncarza-artysty. Nie przyszedł pierwszy. Trochę mu nie na rękę była obecność przedszkolanki i mierniczego z miasteczka. Poznał już ich oboje. Nabrał wiele sympatii do Wanieckiego, który życzliwie wypytywał o jego dzieje, pochlebnie wyrażał się o Mazurach, pomstował na nowy faszyzm, rodzący się w Trizonii. Dziś jednak Gustaw wolałby zobaczyć się z Gotką sam, bez świadków. Staruszek wpływał na niego dziwnie kojąco swą pełnią wiary w ludzką dobroć. Kościsty starowina rad był gościom. Ckniło mu się za ludźmi w tej samotności, lubił sobie pogwarzyć, a z Syrlikiem mało ciekawa gawęda. Kwiknie tylko, chrząknie i na tym koniec. Wejście Gustawa przerwało rozmowę. Waniecki podjął ją teraz. Wziął w dłonie dziwacznego konika o brązowej polewie, obracał na wszystkie strony. - Patrz - mówił do Janki - niby to proste, ani perspektywy, ani proporcji. A bierze... W tym właśnie tkwi urok ludowej sztuki. Ze staruszka zdolny artysta - przeciągnął ostatnie słowo, zerknął na dziewczynę spod oka. Walicka lubiła wyroby Gotki. Sporo ich było w przedszkolu, kupionych zresztą za jej własne pieniądze. Chciała w ten sposób dopomóc staruszkowi, któremu źle się wiodło. - Lubię te rzeczy w tym ich naiwnym artyzmie. Właściwie o Gotce mało nawet kto wie, marnieje tutaj. Czy nie mógłbyś - wczoraj właśnie przeszli na ty - jakoś poruszyć tej sprawy? Przecież państwo popiera teraz twórczość rodzimą. Pokiwał przystrzyżoną głową, poruszył małymi wąsikami. - Pomyślę, da się coś chyba zrobić... Gotka rozdziawiał w uśmiechu bezzębne wargi. Nachodziły go czasem myśli, że nie jest nikomu potrzebny, że cała jego robota nie ma sensu, może garnki najwyżej, ale nigdy te koniki, świstawki, wszelakie figurki. A tymczasem i sam mierniczy łaskawie do niego zagląda, i ta piękna dziewczyna z białej willi, w której hasa dzieciarnia, i swoi. Ot, taki Praużul, niedawno przyjechał, a pamięta o starym, przyszedł do niego. Waniecki tymczasem zwrócił się do Gustawa, zapytywał, co porabia, czy pracę już dostał, wywiadywał się o zdrowie matki... Praużul poczuł przypływ sympatii do mierniczego. Słyszał już od Mazurów, że Waniecki życzliwie się do nich odnosi, chętnie poradzi, pomoże czasem w kłopotach, nic w nim nie ma z „pionierów”, co to wyzywają zaraz od Niemca, krzywo patrzą, błotem by obrzucali. Pomacał się po kieszeni. Wychodząc wziął z sobą jadowitą gazetę, którą znalazł podrzuconą pod drzwiami. Była. Zdecydował się. Schylił się do ucha Wanieckiego: - Pozwólcie, panie, na stronę... Mierniczy zerknął na dziewczynę. Coś tam zapalczywie tłumaczyli sobie ze starym artystą. Skinął głową, odeszli w drugi kąt izby. Praużul wyciągnął „Stunde”, podał ją Wanieckiemu. - Znalazłem dziś paskudztwo pod drzwiami. Nie wiem, co robić, na milicję nieść chyba czy jak? - splunął w pasji pod nogi. Od nowa zakotłowało w nim wszystko, tak samo jak rankiem, gdy w zajadłej robocie musiał szukać spokoju. Waniecki zerknął na trzymane w ręku piśmidło, potem obserwował bacznie Praużula. Po długiej dopiero chwili rozwinął małych rozmiarów gazetę, patrzył na tytuł, pod którym widniała fotografia Poznania z napisem: Urdeutsche Stadt unter polnischen Okkupanten. Znów przeniósł spojrzenie na Praużula, zagadnął: - „Stunde”? Co to ma znaczyć? Gustaw strzepnął rękami w bezsilnej wściekłości. - Znam to dobrze, czytałem w Niemczech. To niby ta godzina, kiedy dranie pomszczą się na Polakach, kiedy odbiorą znowu te ziemie. „Mobilizujące hasło”, jak to kiedyś pisali... Czuł na sobie baczny wzrok mierniczego, zmieszał się trochę, umilkł. Czego on tak patrzy, u licha? Może lepiej było zniszczyć to świństwo, nikomu nie pokazywać, przyczepią się jeszcze do niego? Waniecki jakby odczuł jego wahania, złożył pismo, wsunął je do kieszeni, wyciągnął rękę do Praużula: - Macie rację, trzeba to zaraz oddać milicji. Drańska robota. To brzydko pachnie. Tak, tak, dziękuję wam, ładną macie polską postawę. Dziś miałem być u komendanta milicji w innej sprawie. Oddam mu więc to paskudztwo - uderzył się po kieszeni. Uśmiechnął się do Gustawa po przyjacielsku, serdecznie. Janka szarpała go za rękaw, chciała coś jeszcze pokazać. Zwrócił się do niej, kupił od Gotki parę zabawek glinianych. Stary grzecznie odprowadzał gości aż na podwórze. Praużul razem z nim wyszedł za próg. Z wdzięcznością patrzył na Wanieckiego. Szosą biegł jakiś człowiek, chudy, wysoki. Poznali nadleśniczego. Korcewicz zwolnił biegu, zakręcił na podwórze, śmiał się z ich nieco zdziwionych twarzy. - Dzień dobry, dzień dobry. Śmiejecie się ze mnie, a ja mam czas coraz to lepszy. Na przyszły rok mistrzostwa Polski w maratonie muszą być moje! I będą! - powiedział z uporem, rysy jego ściągnęły się twardo. - Wierzymy, wierzymy - dworował dobrotliwie Waniecki. - Ale to nie przeszkadza nam podziwiać pańskiej wytrzymałości. Co dnia taki kawał drogi przebiec to niezły wysiłek. Korcewicz nie był pewien: kpi sobie mierniczy z niego czy nie. Na wszelki wypadek odciął się: - Ja wolę na nogach, pan pewnie motorem. I też ładne trasy. Wczoraj widziałem pana koło kwatery Hitlera. Kawał drogi... Janka ze zdumieniem ujrzała, że na policzki mierniczego wypełzł mocny rumieniec. Znikł zresztą zaraz, gdy Waniecki śmiejąc się odpowiedział: - Ale oczy pana to jak u żbika. Byłem niedaleko z pomiarami, wstąpiłem zajrzeć, zawsze jakoś raźniej robi mi się na sercu, gdy widzę tylko ruiny światoburczych planów Hitlera. Ale że ja pana nie dojrzałem? - zdziwił się. - Właśnie finiszowałem, nie chciałem przerywać - uśmiechał się nadleśniczy, przyglądał się Wanieckiemu, potem przeniósł wzrok na dziewczynę. Zaśmieli się wszyscy. Zaiste, mania z tym maratonem. Gotka ujmował Gustawa pod ramię. Razem wracali do izby. Od szosy dobiegł ich śmiech Walickiej. Gotka pokiwał głową: - Kochają się... Ładnie, ładnie. Ludzie powinni się kochać. X Zabawa, urządzana w miasteczku przez miejscową straż pożarną, przeciągnęła się do późna w noc. Tłoczno było, gwar i wesołe pokrzykiwania niosły się daleko cichymi ulicami. Klimczak trafił na nią przypadkiem. Wtedy już, gdy wszyscy zebrani rozbawili się przewybornie. Siedział przedtem w gabinecie sekretarza powiatowego; rozważali sposoby wpłynięcia na nastroje załogi tartacznej w związku z oczekiwanym lada dzień uruchomieniem nowej hali przerobu. Należało usunąć zaognienia między Mazurami i pozostałymi robotnikami, w ten jednak sposób, aby nie osłabić jednocześnie czujności na dywersję zachodnioniemiecką. Nie tylko bowiem w Borszunach nieznani ludzie szerzyli dezorganizację wśród ludności, dążyli do podtrzymania atmosfery tymczasowości i nasilali propagandę obliczoną na słabsze i mniej świadome jednostki spośród Mazurów. I w innych ośrodkach znaleziono ulotki i pisma przemycane z zachodnioniemieckich ośrodków rewizjonistycznych. Dwukrotnie też zdarzyły się już próby sabotażu w zakładach produkcyjnych. Wsypa grupy kolejowej na krótko jedynie zahamowała dopływ neohitlerowskich piśmideł. Na murach wsi i miasteczek pojawiały się antypolskie napisy w języku niemieckim. Przez radio herszt rewizjonistycznej, odwetowej polityki, minister rządu bońskiego do spraw przesiedleńców, renegat Lukaschek, nawoływał „niemieckich” Ślązaków i Mazurów do biernego oporu, do przygotowań na zapowiadane przezeń nadejście władz niemieckich. Wiadomo było, że tu i ówdzie słuchano tego radia. Z drugiej strony zrozumiały odruch buntu wśród ludności tych ziem obracał się częstokroć ostrzem przeciwko ogółowi Mazurów, których podstawowe masy od wieków twardo stały przy Polsce. Należało umieć odróżniać plewy od ziarna. Wszystko to wymagało bardzo odpowiedzialnej pracy politycznej w poszczególnych ośrodkach. Nie można dopuścić, aby dezorientacja opanowywała tak dzielnych społeczników jak Mikosza. Należało też wreszcie poruszyć młodzież. W Borszunach właściwie jeden Gałek, właśnie Mazur, reprezentował typ działacza młodzieżowego. A gdzie inni? Trzeba ich odszukać, natchnąć wolą działania, pobudzić do aktywności. Sekretarz tłumaczył. Naradzali się, rozważali wszelkie możliwości. Bo z drugiej znów strony należało wzmóc walkę o zwiększenie produkcji, o ścisłe wykonywanie planów. Rybacy w Borszunach wykazywali właściwy stosunek do pracy, gorzej było z załogą tartaczną. Plan roczny został wykonany, nawet przekroczony. Zamyślony nad tymi nieprostymi sprawami Klimczak kroczył przez uśpione miasteczko. Rysowało się przed nim szerokie pole do roboty. W przyszłym tygodniu nadejdą piły. Motor już się osadza na betonowej podstawie, włączono prąd o silniejszym napięciu. Aż mu się oczy zaśmiały, gdy pomyślał o tym rozroście tartaku. Trochę on, Klimczak, przyczynił się także do tego. Protestował, wyrzekał na ospałość, interweniował. Pomogło, wreszcie plany stawały się faktem. Nowa fala gwarnej, młodzieńczej wesołości wylała się na ulicę z budynku, który mijał w tej chwili. Przystanął, spojrzał na zegarek. Było już po dwunastej. To się dopiero zasiedział! Patrzył w drzwi sali otwarte szeroko dla wpuszczenia świeżego powietrza. Kłęby pary wypadały ze światłem na łagodny mróz nocnej godziny, wsiąkały w ciemność. Stefan poczuł głód. Nie jadł dziś nawet obiadu. Ostatnio stale na wszystko brakło mu czasu. Patrzył i słuchał. Przyszło mu na myśl, że musi mieć teraz dziwaczną minę. Sponurzał ostatnio, oklapł jak stary dziadyga. A ledwie trzydziestu pięciu lat mógł się w swoim życiu doliczyć! Ani kobiety, ani jakieś spotkania z przyjaciółmi, nic, wszystko to pozostawił, poświęcając się sprawom bardziej ogólnym. A może właśnie dlatego nie zawsze umiał sobie poradzić, robił błędy, że tak się różnił od innych? Zapomniał, iż natura ludzka ma swoje prawa i każdy człowiek musi je uszanować, bo inaczej życie zemści się na nim? Prawo do miłości, do jakiegoś tam szczęścia osobistego, do wesela, zabawy? Ożywił się. Swoje zrobił, omówił przyszłe działanie. Może przecie wejść teraz jak inni na salę, zatańczyć, pożartować z jaką dziewczyną. Zdecydował się pójść na zabawę. Weronki tam pewnie nie będzie, ale tym lepiej. Małoż to innych ładnych dziewcząt i nie puszczalskich jak tamta? Mimo to gdy rozweselony, ożywiony wkraczał na salę, twarz Weronki jawiła mu się przed oczyma. A jednak była! Nasycił już głód w bufecie, wypił nawet parę kieliszków, zakręcił jakąś małą grubaską w zawrotnym walcu, gdy nagle mignęła mu w innej parze, rozogniona, piękniejsza jeszcze z tymi rumieńcami, ledwo tykająca ziemi swymi smukłymi nogami. Nie wiedział, czy to wypite kieliszki, czy coś innego buchnęło mu gorącem do twarzy, oszołomiło, aż zmylił takt i partnerka z niepokojem spojrzała na niego. Muzykanci skończyli grać. Łabuć znad swojej harmonii uśmiechał się, wołał przez innych: - Klimczak, a ciebie co tu przyniosło? Hej, bracie, specjalnego tańca muszę ci zagrać na takie święto! Stefanowi zrobiło się jakoś wesoło i raźnie. Podszedł, serdecznie ściskał dłoń harmonisty, odpowiedział mu jakimś kawałem, aż Łabuć oczy postawił, spoglądał zdziwiony. Od tej strony nie znał jeszcze Klimczaka. Weronka także dojrzała Stefana. Serce w niej drgnęło. Osaczała jakiegoś miasteczkowego chłopysia, pokpiwając sobie w duchu z jego głupoty. Była zła, nikt bowiem z chłopców borszuńskich nie zaprosił jej na zabawę. Na pewno chciałby Wutek, wywalający zawsze swoje rozkochane gały, ale temu brakło nawet odwagi, aby ją o to prosić. Sama przywędrowała więc do miasteczka. Takiej ładnej dziewczyny nie było na sali. Królowała, co tu gadać! Miasteczkowy elegancik widział zazdrosne spojrzenia i rósł w dumę jak chmura w deszcz. Jego wybrała... Zgłupiał zupełnie, gdy nagle dziewczyna przestała całkowicie zajmować się jego osobą, za kimś innym wodziła oczyma. Nowy, którego nie było przedtem na sali, zerkał ku nim ostrym jakimś, stanowczym wzrokiem. Klimczak, wbrew temu, co nakazywał sobie przy wszystkich niedwuznacznych napomknięciach Weronki w tartaku, nie umiał już pohamować swych spojrzeń. - Polkaaa! - zakrzyknął Łabuć od grupy muzykantów. Z fantazją zagrali pierwsze takty. Coś się stopiło ostatecznie w sercu Stefana, gdy dziewczyna spojrzała ku niemu z zachętą. Zakręcił w miejscu, rozepchnął brutalnie pary poczynające już przy nim kołować, podszedł szybko, zabrał dziewczynę niemal że z objęć miasteczkowego franta, który z głupawą miną ujrzał się nagle sam, potrącany przez tańczących. - Dobrze, że jesteś, Klimczak - powiedziała ciepło Weronka, szczęśliwa, że Stefan z nią tańczy, że chce z nią tańczyć. Nie odpowiedział. Mocniej ogarnął ją wpół ramieniem, po chłopsku. Zawirował, zakręcił, aż jej tchu zbrakło. Gdy spojrzał nagle w twarz dziewczyny, zrozumiał, że nie na wiatr mu gadał Miko-sza, iż Weronka kocha się w nim, iż nie powinien odtrącać dziewczyny od siebie, bo nie jest jeszcze z niej takie zero, jak to zazdrosne babska pragną wmówić wszystkim wokoło. Zrozumiał i wbrew sobie, jeszcze mocniej przytulił ją do siebie. Poczuł ciepło dziewczęcego ciała, jędrność nóg, szybki oddech. Uczuł się młody, radosny. Żal się im obojgu zrobiło tej polki, gdy przebrzmiały ostatnie tony. Stali jeszcze chwilę, jakby czekając. Dostrzegł to bystry Łabuć, nagle skinął ku swoim, zaczęli od nowa. Uśmiechał się harmonista, praktyk stary, który lubił Weronkę, litował się czasem nad jej losem, niech się zabawi z tym swoim Klimczakiem. Niech ma choć tyle dziewczyna. Znał przecie, stary plotkarz, te jej spojrzenia, tę tęskność, z jaką ostatnio chodziła po wiosce, omijając chłopackie zaloty. Z zapałem więc targał harmonią, aby żwawiej, aby głośniej. - Sama przyszłaś? - spytał nagle Klimczak Weronkę, gdy muzyka wreszcie ucichła. - Sama. - Wracajmy razem. Nie ma co siedzieć tutaj do rana. Posłuszna była. Jej wszystko jedno, iść czy tańczyć, aby z nim tylko. Do Borszun daleka droga, będzie ją pod ramię prowadził. Czy raz marzyła o tym? Wyszli na dwór. Mróz jakby zelżał. Nad ranem znowu chwyci mocniejszy. Od drzwi remizy ze smętną miną spoglądał za nimi osierocony amant z miasteczka. Pokiwał markotnie głową, zawrócił do bufetu. Szli wolno. Klimczak prowadził ją pod ramię, ale jakoś ostrożnie, z daleka, inaczej niż wtedy, gdy szli przez salę po tańcu. Na niebie pełno było gwiazd. Podnosiła głowę, spoglądała, jak iskrzyły się, migotały. Jedna oderwała się nagle od stada, zatoczyła szeroki łuk, powoli spadała. Szarpnęła go za ramię, wskazała głową: - Widzisz? Widział. Przypomniał sobie, że babska stare jakieś tam wróżby robią, gdy się tak patrzą młodzi na spadające gwiazdy. Uśmiechnął się. Nie wierzył. Milczeli oboje. Jej wystarczyło, że idzie obok niego. On też rad był, że jest z dziewczyną, ku której nie od dzisiaj coś go ciągnęło, ale czuł się zarazem nieswojo. Czy warto było zaczynać z Weronką, o której tyle słuchów chodziło? Jeżeliby już, to z jakąś inną, choćby nie tak ładną, ale mniej pustą i mniej zepsutą. Musiał ją zastanawiać jego nastrój, z boku spoglądała na niego uważnie, coś cieniem przeleciało jej przez twarz. Nagle podniósł głowę. I znów, jak na sali, spotkały się ich oczy. I znów Stefan zdumiał się, że takie są piękne. Dziwna czułość nowym nawrotem przepłynęła mu przez serce. Schyliła się, zajrzała mu w twarz, przycisnęła się silniej ramieniem. - Co? - wionęła szeptem tak cichym, że ledwie dosłyszał. - Za ładna jesteś. Dlatego cię zbałamucili...- tyle było w jego głosie żalu, aż i ją całą przeniknął. Klimczak mocniej ścisnął ramię dziewczyny. Skuliła się jak pod uderzeniem. Zrozumiała aż nadto dobrze. Żal ją straszny chwycił z powodu tych wszystkich lat poprzednich, życia pustego, latania z chłopcami, uścisków gorących i pieszczot namiętnych, które w końcu nie zostawiły nic o-prócz niesmaku i niepamięci. Pod długimi rzęsami zalśniły łzy. Dojrzał je, wzruszył ramionami, przystanął. Przysiedli na leżących przy drodze słupach telefonicznych. Dziewczyną wstrząsnął nagły dreszcz. Pomyślał, że z chłodu, przytulił ją do siebie w męskim odczuciu potrzeby opieki nad słabszym, rozpiął kurtkę, ogarnął nią plecy dziewczyny. Przysunęli się jeszcze bardziej do siebie. Weronka drżała nadal. Zdumiało go, kiedy mogła tak zmarznąć. Jej zaś goręcej było niż kiedykolwiek. Nie chciała niczego, tylko siedzieć tak, przytulona do niego, nie myśleć o niczym, patrzeć na gwiazdy, widzieć ich odbicia w jego kochanych oczach. - Stefan - imię jego bezwiednie spłynęło na jej gorące wargi. Objął ją mocniej. Usta ich zbliżały się wolno do siebie. Ta powolność sprawiała dziwną rozkosz, oczekiwanie upajało mocniej jak wszystko chyba, co znali dotąd. Są ludzie zamknięci w sobie. Ale tym mocniejszą falą buchnie z nich to wszystko, co gromadzą przez lata, gdy wreszcie nadejdzie chwila szczerości. Odczuła to dziś Weronka. Przytulona, zapatrzona w niebo chybocące blaskami dalekich światów, otwarcie zwierzała mu całą siebie. Niech zna, niech wie, choćby to ją drogo miało kosztować! Słuchał. Znał życie od innej strony. Od strony walki czynnej, męskiej. Z wrogiem wewnętrznym i zewnętrznym, z krzywdą, z ciemnotą i brakiem charakterów. Nie znał przeżyć intymnych, co dopiero zaś przeżyć kobiety. Takiej jeszcze kobiety! Przejęty był jej opowieścią, prostą, nie ubieraną w szaty zdobnych słów. Rodziców jakby i nie miała. Ojciec, od kiedy pamięta, dbał jeno o to, aby mu na wódkę starczało. Dobry nawet był człowiek, kochał dzieci po swojemu, jakoś dziko, bez zrozumienia ich, bez, śladu troski o to, co myślą, co czują. Matka, chorowita, zapracowana, żyjąca w wiecznej obawie przed gniewem męża, zważała tylko na niego. W takich warunkach rosła, ładna nad podziw, może stąd całe nieszczęście... Żywa przy tym, chowana jak chłopiec i między chłopcami. Gdy kiedyś konia mieli, wyjeżdżała na wygon, spędzała noce między chłopcami, chodziła do cudzych sadów. Nie bardzo wiedziała, że jest kobietą. Nawet gdy przyszły pierwsze przypadłości dziewczęce, jeszcze w pełni nie zdawała sobie z tego wszystkiego sprawy. Był tam taki Jurek, babiarz zawołany. On pierwszy, się, na niej poznał albo pierwszy nie miał skrupułów. Kończyła wtedy czternaście, lat. Nawet nie wiedziała, jak to się stało. Nie czuła żadnych, wyrzutów, nie poskarżyła się nikomu. Tyle że uważała teraz, by nigdy więcej nie zostać sama z Jurkiem. Nie spodobało się jej to wszystko. Zresztą prędko już konia sprzedali, przestała na wygon jeździć Westchnęła boleśnie lekko musnęła wargami jego policzek. Klimczak słuchał zadumany. Tak, tak. Coś nieznanego lęgło się w nim, nie znając znienawidził owego Jurka. Słuchał dalej, współczującym ruchem mocniej ogarnął dziewczynę. Kołysali się łagodnie, siedząc na stercie osmolonych pni w łagodną noc styczniową; skąpaną w blaskach rozmigotanych gwiazd. Słuchał do końca historii jej kolejnych upadków, bardziej zawinionych przez wykorzystującą naiwność i oddanie Weronki podłość jej kochanków niż przez złą wolę wychowanej w trudnych warunkach dziewczyny. Milczał, miotany różnymi uczuciami. Powiedziała, że go kocha. Może tak, a może bawi się nim jak tamtymi, na których potem mściła się za swe upokorzenie, jeszcze jednego durnia chce wpleść w wianuszek swoich amantów? A może kłamie, może każdy z nią robił, co chciał, jak to powszechnie utrzymywano? Może znów umyślnie przedstawia mu wszystko w takim świetle, aby namówić go na ożenek? Potem dopiero wyjdzie szydło z worka. A gdyby nawet prawdę mówiła, to i tak tamtych dosyć. On miał. być po jakichś tam Józkach czy Witczakach? Mróz silniejszą falą otulił ziemię. Białe plamy śniegu kładły się na przemian z ciemnymi fałdami odkrytej roli. Śnieg nie był jeszcze gruby, stopniał przy odwilży, miejscami tylko pozostał. Tak ścisnął go mróz. Bali się chłopi o oziminy, jeżeli dłużej tak potrwa. Nie o oziminach myślał jednak Klimczak w tej chwili. Ciągle tkwiło mu w myślach opowiadanie Weronki. Właściwie sam nie wiedział, czemu się tak tym wszystkim przejmował. Przecie, u diabła, nie zakochał się chyba w niej? Ot, ładna, przyjemna, dobrze tak z nią potańczyć, przejść razem drogą, pocałować się. Ale czemu znów ciągnęło go nie od dzisiaj tak nieprzeparcie, żeby patrzeć na nią, czemu kazał sobie być dla dziewczyny szorstkim i nieuprzejmym? Czyżby bał się, że narodzi się jakieś mocniejsze uczucie? A może ono żyło już, tylko strach mu było przyznać się do niego przed samym sobą? Nie wiedział. Nie miał odwagi spojrzeć na dziewczynę. Ona zaś uporczywie milczała. Czemu: tak milcz? Odważył się: wreszcie. Dojrzał pod’ powiekami siłą wstrzymywane łzy. Czy łzy? Przy chylił się do niej bliżej. Zerwały się jakieś tamy w Klimczaku. Żył przecież jak pustelnik, kiedy to on z dziewczyną miał co wspólnego? Wiecznie zaharowany! Rozgrzeszył się. Przygarnął ją nagle silnie, zachłannie. Nie opierała się. Całował. Ale inaczej, nie z takim spokojnym syceniem jak przedtem. Nie było już pełnego rozkoszy nastroju oczekiwania. Brał siłą, żarłocznie. Ramiona jej okoliły mu szyję. Oddawała pocałunki równie mocno, gwałtownie, czuł jednak, ze inaczej, niż on. Inne było jej zapamiętanie aniżeli jego. Czuł to teraz tylko jakoś instynktownie. Dopiero potem to rozróżnienie miało wrócić we wspomnieniu tak wiele zaważyć. Gorąco jej ramion, bijące na szyję, oszołomiło - go’ zupełnie. Całował dziewczynę dalej; przeginał w swoim nienasyceniu, sam nie wiedział, kiedy dłoń jego błądzić poczęła po jej piersiach, otarła się o nogi, dygocące, napięte. - ...:....:, Nowym pocałunkiem zwalił się niemal ha nią. Przegięli się do tyłu, padli na drugą stronę sterty słupów, na śnieg. Nie odrywając, ust od warg parzących, nabrzmiałych, zapragnął jej nagle tak, jak nie pragnął jeszcze żadnej kobiety. Szarpnął spódnicą, mocniej, jeszcze mocniej... Odtrąciła go z siłą, jakiej się nie spodziewał. Zerwała się, stała nad nim, gdy wzburzony podnosił się z ziemi, gdy znowu chciał ją zagarnąć w ramiona. Obronnie wyciągnęła dłonie przed siebie. Słowa jej nie miały w sobie gniewu, a tylko twardość, surowy nakaz. - To już nie, o nie! - A potem dodała, jakby w dziewczęcej dobroci pragnęła osłodzić mu zawód: - Nie tak, kochany... Ochłonął. Zrobiło mu się wstyd. Opuścił głowę, stał tak wpatrzony we własne buty. Zbliżyła się, ogarnęła go ramieniem, pocałowała spokojnie, łagodnie. Wargi jej były wilgotne, ale już chłodne. Nie parzyły jak przedtem. - Nie jestem, widzisz, za jaką mnie wszyscy mają. Nie jestem, Stefan. Ujął ją bez słowa pod ramię. Szli teraz szybkim krokiem, mówili mało, na jakieś dalekie w tej chwili dla obojga tematy. Pożegnał ją zaraz na skraju wioski. Nawet się nie obejrzał, choć czuł, że Weronka ogląda się, że zawróciłaby jeszcze. Zły był na siebie, a najwięcej na nią. To jej wina, że tak go rozbałamuciła. Umie to robić, umie. Gniewny położył się spać. Przysiągł sobie nie zwracać więcej uwagi na Hryszunównę. Jeszcze czas. Mógł się z czystym sumieniem wycofać. A o tych pocałunkach zapomni. Był pewien, że zapomni. Ma dosyć ważniejszej roboty niż oglądać się za dziwką. Zasypiając, z przyjemnością, choć jakoś i bolała trochę ta niby przyjemność, powtórzył półgłosem: - Dziwka! Po przebudzeniu nie nazywał już Weronki tym słowem, ale zawziął się w swoim postanowieniu. Mijały dni za dniami, a oprócz obojętnego, chłodniejszego niż dawniej przywitania słowem nie odezwał się do niej, spojrzenia zbędnego nie rzucił. Nawet do kancelarii starał się jak najrzadziej zaglądać. Dziewczyna nie wiedziała, co myśleć. Próbowała go pytać, skąd taka w nim zmiana, dlaczego. Odburkiwał coś tylko albo w ogóle zawracał bez słowa. Raz wreszcie, korzystając, że buchaltera wezwał do siebie Pilewicz, który po chorobie znów wrócił do pracy, odrzekł jej przyciszonym głosem: - Daj pokój, Weronka, nie dla siebie my i szkoda na to gadania. Długo patrzyła za nim, na drzwi, które zamknął z trzaskiem, aż pył się posypał z powały. Taki on jest... Żal w niej wzbierał i ból serdeczny. Narastała zarazem złość i zaciętość dawniej nie znana. W tym czasie zaczęła okazywać względy Wutkowi, stale śledzącemu za nią wiernymi oczyma. Robiła to tak demonstracyjnie, że ślepy by dojrzał, jeden tylko Klimczak nie widział. Albo udawał tylko, że nie widzi... XI Gustaw czuł się szczęśliwy jak chyba nigdy dotąd. Zawrócił z błędnej drogi, na którą go chcieli wywieść wszyscy ci Mertnerowie, znalazł się w kraju, przy matce staruszce, o którą się tyle na-trapił po nocach więziennych, wreszcie i w Borszunach ułożyło się wszystko lepiej, niż mógł pomyśleć. Od tygodnia pracował w tartaku jako elektrotechnik. Tartak rozrastał się, przybyły nowe maszyny, lada dzień ruszy druga hala przerobu. Dziś sprawdzał motor, działał bez zarzutu. W gumowych, ochronnych rękawicach włączał prąd wysokiego napięcia, dociągał ostatnie przewody, sprawdzał kontakty, wzmacniał izolacje, zabezpieczenia. Pogwizdywał wesoło. Śmiały był w myślach i w czynach. Śniły mu się, gdy tak przyśpiewywał sobie przy pracy, jakieś niebywałe cudności. Choćby ta dziewczyna, co to ją poznał w magazynie rybackim. Poszedł Kopcika odwiedzić, nie zastał starego. Cześka za to głęboko mu w myśli zapadła. Ckniło mu się do dziewczyny. Przedtem był z niego niedorostek, potem młodego do wojska, wzięli, front, wszystkie lata późniejszych przeżyć. Ani czasu nie było ani ochoty. A tu taki marcepan! I życzliwie na niego patrzyła, gadała wesoło. Musi ją w tych dniach odwiedzić, powiedziała przecie, że może sobie, kiedy zechce, przychodzić do. magazynu. Ojciec jej to słyszał, krzywo na niego popatrzył, ale co mu tam. Ona się śmiała, zęby szczerzyła, białe, ładne. Pogwizdywał z ochoty, nie, przeszkadzało to w robocie. Że też tak trafił w porę, właśnie na tartaku. Dziesięciu nowych przyjęto, gadali, że jeszcze drugie tyle będzie potrzeba. Nie pracy, ale robotnika tu brak. Spoglądał przyjaźnie na robotników majstrujących w nowej hali. Jak dobrze pójdzie, zrobią dziś próbę tarczówki. Beton dawno już zastygł, pas ciągnął równo, tylko dawać deski na stół... Ej, pachnieć tu będzie drzewną świeżyzną, las się żywiczną wonią przypomni. Pył zawiruje wokoło, zazgrzyta, jęknie piła. Uśmiechał, się Gustaw już teraz, uwijał przy swoich kablach, a coraz to zbierała go ochota przeskoczyć, uściskać wszystkich: Tyle w nim było dziecięcej radości, tyle odzyskanego szczęścia. Nowa hala cieszyła nie tylko jego jednego. Bardziej może jeszcze Klimczaka. Stefan czuł że to zwiększenie produkcji przyniesie; ogólne zmiany na lepsze w tartaku. Gonił też sam z robotą, uwijał się spocony, zziajany, popędzał innych. Aby już prędzej ruszyło. Za parę dni przybędzie komisja techniczna. Przedtem trzeba przeprowadzić próby. Dzisiaj może ruszy pierwsza tarczówka. Była jeszcze inna przyczyna, że starał się zagubić, jak mógł najbardziej, w swej pracy. Piękna Weronka, wbrew wszelkim staraniom, nie znikała z jego myśli. Im bardziej zacinał się, aby zerwać z dziewczyną, tym wyraźniej pojawiały się przed nim jej oczy, wilgotne, migocące jak gwiazdy owej nocy, tym silniej ściskało za gardło nieopanowaną, - wspomnienie gorących warg. A jeszcze się wstydził samego siebie. Dopaść jej chciał jak drań. ostatni, skorzystać z tego, że; oczy jej płonęły właśnie dla niego. Wstydził się dziewczyny, bał się jej, z drugiej znów strony ciągnęło go do niej coraz mocniej. Nie mógł patrzeć bez złości, bez ściskania pięści, jak za Wutkiem wodziła oczami.! I co ona może widzieć w takim gówniarzu? Przed dwoma dniami spotkali się przy wejściu do tartaku. Wcześnie jeszcze było, lubił przychodzić do pracy przed innymi. Licho wie, co ją też tak rano przyniosło. Gdy spojrzała na niego po swojemu, aż zęby zacisnął. A ona spytała biorąc go pod ramię: - Stefan, co z tobą? Czego na mnie się boczysz? Co ci zrobiłam? Szarpnął się wtedy, odtrącił ją od siebie, syknął: - Odczep się i daj mi spokój po wszystkie czasy. Szukaj sobie innych do twoich amorów. Nie pierwszyzna ci to... Żachnął się na to wspomnienie. Co, u diabła, czy już o niczym innym myśleć nie może? Aż głową z desperacji potrząsnął, potem nad piłą się nachylił, sprawdzał nakrętki, wymierzał rozstaw, palcem przejeżdżał po zębach, badając, czy ostre. Mikosza przysunął się do niego. Przejęty był, jakby odmłodniał w tym wszystkim. Oczy mu się śmiały, znowu był podobny do dawnego Mikoszy. Nawet uraza do Klimczaka wywietrzała już z jego serca. Przyjaźnie wyciągnął dłoń, aż parsknął z zadowolenia. - Doczekaliśmy się wreszcie. Aż mi się wierzyć nie chce... Puścisz ją dzisiaj na próbę? - Spróbujemy - uśmiechnął się w odpowiedzi Klimczak. Przyjaźnie, bratersko owinął brakarz Klimczaka spojrzeniem. Poklepał go po ramieniu. - Ej, Klimczak, wiesz ty, że dobrze mi na tym świecie... A potem konspiracyjnie nachylił się przyjacielowi do ucha: - Wszyscy się radują, jedna tylko Weronka smutna za tobą oczami wodzi. Niechby i ona się cieszyła, co jej tak unikasz jak pies kija? Klimczak się żachnął. Jeszcze i ten przylazł bajdy mu prawić o Hryszunównie! Mało się on sam z sobą szarpie, czarci babie adwokatów przydali. Syknął: - Nie durz głowy, Mikosza, na swata nie pasujesz. A mnie Weronka nic nie obchodzi. Ma tam swoich Wutków pełno dokoła. Porwał jakiś młotek, odszedł szybko na drugą stronę hali. Mikosza patrzył za nim. Nie obraził się, pokiwał dobrotliwie głową, szepnął do siebie: - Ależ i narowisty! Co on ma do tej dziewczyny? Dalibóg, żebym był młodszy i nieżonaty... Odwrócił głowę, spojrzał jeszcze raz za odchodzącym Klimczakiem, pomaszerował na skład tarcicy. Za chwilę dobiegł stamtąd jego tubalny, pokrzykujący głos. Do hali wsunął się niewysoki młody człowiek. Bacznie rozejrzał się wokół, z kluczami francuskimi w dłoni szybko podszedł do tarczówki, coś tam majstrował, zerkał na boki spłoszonymi oczyma. Zza sterty arkuszy, dykty, którymi obijano przejście ochronne, błyskały inne oczy, ciekawe, rozumiejące. Chwila, znikli jeden i drugi. Praca szła w tartaku normalnym trybem. Tak samo z klocowiska podwożono do hali dłużyce, warczały piły, bielutkie, pachnące deski wyjeżdżały do składu, układano je w pryzmy pod ochronnymi daszkami. Wszędy wirował pył drzewny, hukały ludzkie głosy. Tartak pracował. Ale były też w jego pracy i nowe tony, nie znane dawniej. Nawet najobojętniejszych ogarniało podniecenie. Ciekawość paliła wszystkich: jak to pójdzie dalej robota, gdy warkną nowe piły, gdzie się ustawiać będzie nowe pryzmy? Ten i ów zaglądał przy okazji do hali, patrzył na wysychające albo i suche już zupełnie podkłady betonowe, obserwował zabezpieczające przewody Praużula, wracał do swoich, opowiadał. Dzień był ponury, choć od dwu dni mróz ścisnął wreszcie ziemię. Na klocowisku i składzie tarcicy płonęły w żelaznych koszach smolne polana, rozgrzewano przy nich zziębnięte dłonie. Grubnie całe stanęły pod lodem, rybacy robili przegląd wielkiego niewodu. Drwale od trzech dni cięli już w posedrzańskim lesie. Na akord się zgodzili, spodobało się to zarówno im, jak nadleśnictwu po tym wyrębie pod stocznią. Gdy syrena obwieściła niecierpliwie oczekiwaną przerwę, nikt nie pośpieszył do izby jadalnej w baraku, nikomu nie postało w głowie, by odgrzewać kawę. Hurmem runęli wszyscy do nowej hali. Zaczerniło się od głów. Pilewicz też przyszedł, buchalter i Hryszunówna. Każdy był ciekaw. Portier markotnie spoglądał od drzwi wejściowych. On nie mógł opuścić swego miejsca. Uszu tylko nastawiał, łowił ludzkie szumy. - Cholera, dobra taka robota pod dachem, w cieple. Nie to, co klocowisko, gdzie ręce grabieją, a wiatr od wody szpik mrozi - wyrzekał Watczyk, uderzał o siebie dłońmi opatulonymi w grube rękawice. - To teraz, a latem mają zaduch, gdy nam słonko pięknie przygrzewa. Cudze mleko zawsze tłustsze - burknął w odpowiedzi, ale bez przekonania Mielecki, kryjąc w kołnierz kurtki swą maleńką, złysiałą głowę. - Zawsze przy maszynie przyjemniej pracować. Co tu gadać! - Gałek dawno już marzył o przejściu do pracy przy pile, wszystko jedno przy jakiej, choć najbardziej pociągał go trak. Myślał nawet prosić w najbliższym czasie o pozwolenie przejścia do hali, tam by mógł się przypatrzyć, poduczyć. Gwarzyli, szemrali stojąc u wejścia, paru paliło papierosy kryjąc w rękawach dłonie, dym wydmuchując ostro w powietrze. Wiatr przeciągał ze świstem między budynkami. Gustaw dygotał z przejęcia. Jeszcze; raz przebiegał wszystko myślą. Czy aby nie przegapił czego? Robotnicy rozstąpili się przed Klimczakiem. Szedł poważny, przejęty bardziej od innych. Pomocnicy podciągnęli wózek z deskami o nierównych brzegach, okorowanych, sękatych. Najbliższa wjechała na blat, Stefan przybliżył ją do błyszczącego, wysmarowanego oliwą ostrza piły potem przesunął do dołu wyłącznik. Piła zatoczyła wirujący krąg, warknęła, zdawało się, że i ona dygoce w oczekiwaniu! Twarde dłonie ujęły deskę. Wolno, z namaszczeniem podsuwał ją Klimczak pod wirujące zęby. Zapatrzyły się wszystkie oczy w to lśniące kolisko, łapczywie sięgające po deskę. Już. Spięły się zęby z drzewem. Zaterkotało, pył wzniósł się w górę, łukiem sypnęły o ziemię trociny, wjadła się stal w miąższ drzewa. To ci dopiero robota. I naraz - terkot, jazgot inny jakiś. Przegięły, się do przodu ciała patrzących, zatrwożyły oczy. Piła zamigotała, wirujący krąg rozwiał się nagle na strony, trociny bezładnie leciały wokoło, rozrzucane wirem, na desce znaczył się krzywy, zygzak. Klimczak prawą dłonią, mocniej przycisnął deską, wyrównał. Lewą rękę wyciągnął do przodu, jakby i piłę chciał naprostować. Nie myślał, wstyd tylko mu było, że oto już pierwsza próba zawodzi. Krąg dalej rozszczepiał się na strony, obluźniona piła chybotała, warczała złowrogo. Wysunął dalej lewą rękę, chciał ją oprzeć o środek tarczy, sprostować rozchył, nagle szarpnął się do tyłu. Ktoś krzyknął przeciągle. Ktoś rzucił się do przodu, chwytał Stefana. Lunęła krew, bryzgami prysnęła wokoło, kły piły, zwolnione w pędzie, złowrogie teraz, straszliwie wczepiły się w kapotę. Ktoś ciągnął Klimczaka do tyłu. Inni stali jak martwi. Piła wirowała, wchłaniając w siebie naprężone sukno, już, już, a chwyci ramię. Skok nagły. Mignęło. Ścichł warkot. W krąg piły wparła się deska naciskana tak, że aż się gięła w połowie, drgała kabłąkiem. Czyjeś nogi się wryły w osypany trocinami beton. Westchnienie ulgi wśród obecnych. Zakręcili się kupa wokół Klimczaka. Praużul stał jeszcze z deską chybocącą mu w ręku, dyszał ciężko, blady, zmartwiały. Dobrze, że w czas zdążył nacisnąć; rączkę wyłącznika. - Do góry mu rękę podnieście, do góry! - wołał któryś. Podnieśli lewe ramię Klimczaka do góry. Skrwawione, strzępiaste w miejscu, gdzie były palce. - Jezusie, palce mu urwało! - jęk z tłumu kłębiącego się w milczeniu. Wprowadzili Klimczaka do baraku, położyli na stole. Ktoś biegł po wodę, ktoś wrzeszczał w telefon, by zaraz przyjeżdżała karetka. Ktoś wołał pogodniejszym już tonem - Jedynie mały mu urwało wisi na flaku. Dalej tylko poharatane! Sułek, dawny łapiduch frontowy, opatrywał zszarpaną dłoń; zlewał czymś ciemnym, owijał bandażem, kazał trzymać ramię wzniesione do góry. Kręcił głową. Klimczak przytomniej spojrzał dokoła. Wracała mu świadomość tego, co zaszło. Jak to się stało? Przecie godziny nie ma, jak sprawdzał śruby zaciskające piłę. Nie mogły się tak od razu rozluźnić. Czyżby więc ktoś to zrobił? Tłoczno było w izbie od przejętych; poruszonych ludzi. Widział wlepione w siebie pełne współczucia oczy. Ktoś tam znowu wydzierał się przez telefon, przynaglał. Klimczak uśmiechnął się. I znowu patrzył na wszystkie twarze, a podejrzenie kołatało mu po zbolałej czaszce. Bez rozkręcenia śrub nie wypadłaby piła z osi biegu. Jasne, to musiał ktoś zrobić. Już otwierał usta, by głośno wyrazić swe podejrzenie, w czas wstrzymał się, zamilkł. Ból nim szarpał mocniejszy, zaciskał zęby. Za plecami Mielickiego dojrzał przerażone, pałające nieprzytomnym jakimś ogniem, większe jeszcze niż zwykle oczy Weronki. Twarz miała białą, popłoch na niej. W rozkołysaną głowę Klimczaka wpadło nagle odczucie świdrującego wzroku. Wrażliwy był na te rzeczy z partyzanckich czasów. Szybko odwrócił głowę. Młody chłopiec patrzył nań uważnie, spokojnie, w głębi jednak doszukał się tam sekretarz skierek ironii, zadowolenia. Ej, czy mu się nie zwiduje czasem? Od tego bólu chyba. Ale jakże się on nazywa, zaraz, no, jakże mu tam?... Nie mógł sobie przypomnieć. Dał pokój. Przymknął oczy. Ten wysiłek patrzenia zmęczył go jeszcze bardziej, zaostrzył jak gdyby ból. Będzie jeszcze jakaś pociecha z tej ręki czy już tylko z jedną zostanie? Chyba całą będzie trzeba odciąć. Boli gdzieś pod pachą, pewnie aż tam poharatana. No tak, złapało go za ubranie, ciągnęło całą siłą motoru. Ktoś jednak wyłączył, zamigotała mu przed oczyma wygięta siłą parcia deska... Ratowali go. Ale kto? Kto to był? - Kto? - zapytał, lekko rozwarł oczy. Nie rozumieli. - Kto wyłączył prąd? - mówił prawie szeptem. A zdawało mu się, że krzyczy. Z odrazą spojrzał na krew skapującą przez bandaż. - Ten nowy, elektrotechnik... - poznał głos Mikoszy. - Aha. Dobrze mu z oczu patrzyło... - szepnął, znów zamknął oczy, zbladł jeszcze bardziej. Jak przez sen słyszał głos Mikoszy, naglącego robotników do pracy. - Nic tu nie wystoicie! A potem robotę trzeba będzie nadganiać. Idźcie już, idźcie! Zaszurali nogami, niechętnie ruszyli ku drzwiom. Jakaś siła trzymała ich przy rannym towarzyszu. Stłoczyli się przy wyjściu, zamilkli, wzruszeni. W ciszę tę wpadł ostry, mocny głos: - Ale co to było? Może sabotaż? Nienawistne słowo rozpaliło znów wszystkich. Przystanęli, gniewny gwar wzbił się pod niski sufit baraku. - Tak, na pewno. Sama się piła nie zerwała... - Trzeba zaraz obejrzeć. Protokół zrobić! - Ładny początek. - Jakie to ścierwo! Może Szwaby cholerne? Na pewno ich robota. - Niemcy, cholera, psiekrwie! Krzyczeli jeden przez drugiego, zatrzęsły się pięści w kułak ściśnięte, groźbą powiało po baraku. Spojrzenia pobiegły ku Mazurom. Ci nagle pojęli, jak obuch walnęła w nich prawda o kierunku podejrzeń towarzyszy. Zbledli. Kryszka zamamrotał coś szczerbatą gębą. Stolarek zakrzyknął: - Nie, nieprawda! - Praużul nie pojął w pierwszej chwili. Dopiero z okrzyku Stolarka zrozumiał. Ścisnął pięści, zapragnął rzucić się na tłum, siłą wepchnąć im wrogie słowa z powrotem do ust. Twarz mu się skurczyła, wyglądał strasznie. Najbliżsi cofnęli się strwożeni do tyłu. Mikosza zerknął, wyskoczył naprzód, krzyknął: - Dość, durnie! Nic nie wiemy jeszcze. Mazurów nie ruszajcie, bo mordy skuję. Tak dobrzy jak inni. Do roboty, do roboty! - krzyczał, wypychał najbliżej stojących, odgrodził ich sobą od Praużula. Gdy wysypali się z gniewnym sarkaniem za drzwi, obrócił się nagle, jakby mu lat ubyło, do Gustawa, syknął: - Ty nie próbuj od bójek zaczynać! Durnie, nie rozumieją. Kułakiem nie nauczysz; dobrze, żeś go ratował - głową wskazał na Klimczaka.- A do ludzi żalu nie miej. Ja też niedawno podobnie o was myślałem. Przyszło mu na myśl, że i w tej chwili niczego nie jest pewien. Diabli nadali, może, w końcu tamci i mają rację. Co dzień bardziej gmatwa się wszystko... Gniew Gustawa powoli przygasał. Przypomniał sobie opowieści o ostatnich zdarzeniach w osadzie, zapiekło go wspomnienie podrzuconego w sieni pisma, które oddał mierniczemu. Może naprawdę niemiecka robota? A Niemiec gdzie mógłby się kryć? Chyba wśród Mazurów. Może więc mają rację podejrzewając ich? Tylko dlaczego od razu wszystkich? No tak, ale skąd mają wiedzieć? A może to nie Niemcy, mało to wrogów jeszcze wszędzie się kręci? W gazetach ciągle piszą o tej czujności... Zrobiło mu się ciężko na duszy, tak ciężko Jak tylko chyba w owych dniach, tam - w Nadrenii, gdy pojął jak straszliwie go okłamali, gdy ból z powodu zszarpanych uczuć wywołał w nim taką nienawiść do Mertnerowskiej kampanii faszystów. Jak to przychodzi cierpieć niewinnym za takich plugawców. Zgarbiony, jakby go przełamało wpół, ruszył ku drzwiom, otworzył je wolno, zderzył się nagle z człowiekiem o mlecznej bródce. Poznał Knabbego. Jakie to dziwne: ci krzyczą na Niemców, że oni winni, tu Niemiec biegnie z ratunkiem. Wolnym krokiem wracał, zamyślony, strapiony serdecznie, do nowej hali. Tam ustalono już, że śruby tarczowe były z obu stron rozluźnione. Albo ktoś je rozkręcił, albo po prostu Klimczak w pośpiechu zapomniał sprawdzić, puścił w ruch piłę nie myśląc o śrubach. Nie ma co wydziwiać. Jak będzie zdrów, sam powie. Uspokoili się trochę, gdy rozeszła się wieść, że Knabbe stwierdził jedynie urwanie małego palca lewej dłoni i okaleczenie pozostałych. Szczęśliwie wczas wstrzymali maszynę, nie trzeba będzie odejmować dłoni.. Dwa, tygodnie i zgoi się wszystko. Powoli normalne dźwięki. zaczęły unosić się nad tartacznym terenem. Stukały topory, szeleściły, obałki na klocowisku, warkotały, poświstywały piły, waliły się z hukiem deski na składzie tarcicy. Tylko w nowej hali trwało milczenie... Pracujący bliżej bramy wyjściowej widzieli, jak wsparty o ramię Mikoszy, blady, z dłonią na temblaku szedł Klimczak do domu. Portier poskoczył, szeroko otworzył drzwi. Ludzie tartaczni mniej tego dnia gadali niż zwykle. Pierwsze wzburzenie ustąpiło, po głowach snuły się jakieś myśli. Miny mieli poważne, skupione... Tym bardziej zadziwił się Wutek, gdy Gartecki zerknął nań łobuzersko i szepnął ze złośliwym, pełnym szyderstwa uśmiechem na wargach: - To ci mu dogodziło, odechce mu się sekretarzowania! Szkoda tylko, że piły też diabli nie wzięli. Fuszerska robota - domyślnie jakoś zajrzał koledze w oczy, z trzaskiem grzmotnął deskę na pryzmą podłogówek. Wutek się zmieszał. „Czego on chce ode mnie?” Nie odpowiedział nic. Gartecki wciąż się uśmiechał i tylko w oczach czaiła się jakaś nienawiść, aż lęk Wutka ogarnął. - Żeby. tak diabli wzięli cały ten tartak! Dopiero byłaby uciecha. No nie? - Uważaj, Mikosza idzie! - Wutek ucieszył się z nadejścia brakarza, nie potrzebował odpowiadać na dziwaczne uwagi Konrada. Brakarz przystanął przy nich, niby patrzył na ich robotę, a jednocześnie jakby nie dostrzegał niczego. Zamyślony był, policzki mu wydymały się, zapadały, znów wydymały, aż bulgotało. Musiał być mocno zdenerwowany. Konrad zerknął nań bokiem, zapytał: - Czemuście tacy źli, Mikosza? Ocknął się, zdumionym wzrokiem ogarnął pytającego - Blekotu-ś się najadł czy jak? Czemu zły? A gdzież tu radość? Patrz, co z Klimczakiem się stało. - Przejdzie mu, przecie Knabbe powiedział - przerwał Gartecki. - Przejdzie, to przejdzie, ale co tu u nas się dzieje? Ulotki, płatnik, teraz historia z piłą. Kto to robi, za czyje pieniądze? - myślał głośno, nie mógł złączyć wszystkiego w całość. - Ludzi dużo, robota szybka, mało to może się stać? Zapomniał Klimczak śruby dokręcić, śpieszyło mu się przecie, jakby kto gonił. Prosta rzecz - ramionami wzruszył Gartecki, posłał Wutkowi porozumiewawcze spojrzenie. Wutek drgnął, mrowie przeleciało mu przez plecy, doszło do pięt. Mikosza pokiwał głową, poczłapał dalej. Szedł teraz jak stary dziadyga, ledwo powłóczył nogami. Ze zdziwieniem patrzyli za nim. Gartecki ze złośliwym skrzywieniem ust powrócił do swojej roboty. Wutek jednak nie mógł oczu oderwać od skurczonej, złamanej sylwetki starego robociarza. Jak i inni, lubił Mikoszę. Zawsze życzliwy, chętny do pomocy. Jak to wykłócał się o przydziały ubrań roboczych, jak starał się o szybką zapomogę w chorobie czy innym nieszczęściu. I jak kochał cały ten tartak, z jego ludźmi, maszynami, z tym drzewem pachnącym żywicą, osypanym drobnym pyłem. Zawsze wesoły, żywy, skory do żartów. Ostatnio tylko, od czasu jak te historie zaczęły się dziać w tartaku i osadzie, stracił na humorze. Mniej się śmiał, ostrzejszy był. Ale nigdy jeszcze nie wyglądał tak źle jak dzisiaj. W oczach Wutka zmętniało, jakby mgła jakaś opadła na świat, między pryzmy kantówek i desek. Nagle pojął różnicę między sobą a tym starym brakarzem. Cóż on, Wutek? Lubił swoją robotę, ale równie dobrze lubiłby może każdą inną. Po wyjściu z terenu zakładu nic go z nim więcej nie łączyło. A Mikoszę wszystko. Krwawa dłoń Klimczaka zamigotała przed nim. Chłopiec aż oczy rękami zasłonił, takie to było wyraźne. Nie widział zdumionej miny towarzysza, dopiero nagłe szarpnięcie tamtego wróciło mu przytomność. Gartecki śmiał się na całe gardło: - Wytrzeszczał się na starego durnia, jakby swoją Weronkę zobaczył! Ani mu przez myśl nie przeszło, jak bolącej rany w sercu Wutka dotknął w tej chwili. Chłopak pochylił się, podjął deskę, kładł na pryzmę, podsuwał przetyczkę. Podobny do automatu, pracował już aż do gwizdka zwiastującego koniec pracy. Konrad próbował go zagadywać, nie pomagało. Syknął tedy złośliwie przez zęby: - I tak mi nie ujdziesz teraz, o nie! Mam cię w rękach. Wutek rwał do bramy szybciej od innych. Nie mógł znieść dłużej przebywania w tartaku. Pierwszy raz od miesięcy nie myślał, aby choć z daleka zobaczyć Weronkę. Przechodził koło kancelarii. W drzwiach stała Hryszunówna. Może już i od dawna czekała tam na niego. Blada była, jakby zastraszona. Skinęła ręką. Zatrzymał się niechętnie. - Janek - szepnęła. Ale w oczach jej nie dostrzegł nic więcej prócz lęku. - Nie mam czasu - odrzucił. I zaraz, rozglądnąwszy się dokoła, dodał: - Masz, jak chciałaś... Zbladła jeszcze bardziej. Patrzyła długo za nim, jak przechodził bramę przeciskając się koło zagadanego z kimś portiera, jak szedł szybkim krokiem wzdłuż ogrodzenia. Nawet się nie obejrzał w jej stronę. Nogi zaczęły drżeć pod nią, oparła się mocno o framugę, aby nie runąć. Dostrzegł to wychodzący właśnie Mikosza, żal mu się zrobiło dziewczyny. Przystanął, wymamrotał: - Nic, nic, wydobrzeje prędko. Zajdź tam kiedy do niego, będzie miło choremu. Oczy jej zabiegały jak u złapanego ptaka. Wyrzuciła szybko, oddychała gwałtownie: - Za nic, za nic. Nie, nie! Zostawiła go u drzwi. Nic nie rozumiał. Pokręcił zdumiony głową. Z tymi babami tak zawsze. Nie miał zresztą czasu zajmować się więcej Weronką. Było tysiąc innych, ważniejszych spraw. Wutek nie od razu usłyszał, że ktoś go woła. Wreszcie przystanął niechętnie, obejrzał się. Zadyszany gonił za nim Gałek. Wutek skrzywił się. Właściwie krzywiłby się teraz na każdego. Za wiele w nim kotłowało. Bo do Gałka nie czuł przecie żadnej urazy. Lubił go nawet, ale tak jakoś z daleka. Nie rozumiał tej jego aktywności, pracy wśród młodzieży, namawiań, by złączył się razem z nimi. Ostatnio zresztą Joachim dał mu zupełny spokój, przyglądał się tylko czasem uważnie swymi dużymi, jasnymi oczyma. Czego więc dzisiaj tak pędzi z tyłu? „Może wie”? - pytanie to przemknęło błyskiem przez myśl, wylało się krwawym warem na twarz. - Zaczekaj, Janek, chcę ci coś powiedzieć, rady zasięgnąć - poprawił się Gałek chwytając towarzysza pod ramię. - Co się wam wszystkim zebrało dziś na gadanie? - Wutek z tonu głosu Joachima wywnioskował, że nie ma powodów do obaw. - Nie było to innego czasu? Gałek zatrzepotał bezradnie rękami. Śmiesznie wyglądał w przykrótkim kombinezonie, z wyrazem przejęcia na drobnej twarzy. - Miejsca sobie znaleźć nie mogę. Widzisz, my, Mazurzy, musimy pogadać, postanowić coś. Starzy są uparci, zacięci. Gdy ktoś do nich ze złym słowem - nie odpowiedzą, a zamkną się w sobie. A tak nie można. Trzeba rozładować jakoś te podejrzenia. No, rozumiesz przecie? Wutkowi nie chciało się rozumieć. Potrząsnął głową ze znużeniem. Gałek nie dawał za wygraną. Trzymając się mocno Wutkowego ramienia, napierając na towarzysza całym ciałem, szeptał żarliwie, z przejęciem: - Ta piła dzisiaj... Może to przypadek, a może naprawdę sabotaż? W tartaku są wrogowie. My ich nie znamy. Nie wiemy kto. U nas ludzie zamknięci, ani ich odgadniesz. Wszystko, co się dzieje, spada ciężarem na Mazurów. Trzeba coś robić. Tak nie może być dłużej. Wutkowi zupełnie splątało się w głowie. Czego ten wreszcie chce? Czego, do jasnej cholery? Gniew w nim wzrastał, wylał się na zewnątrz strugą gwałtownych, cierpkich słów: - Co ty mnie głowę zawracasz! Ja tam niczego robić nie będę. Niech mnie wszyscy dadzą spokój, do diabła! I ty razem z nimi. Joachim nie dawał się zbić z tropu. Nie pierwszy raz natrafiał na opory. Ba, gorzej bywało. Złapał znów Wutka za ramię, przystanęli pod przydrożną topolą. Szosa, wyprana ze śniegu kołami aut, szarą nitką wiła się poprzez połacie osypanego bielą pola. Zrezygnowanie przebijało ze zgarbionej sylwetki Wutka. Słuchał, czasem coś zapalało się w jego oczach, potem gasło. Joachim mówił z przejęciem: - Widzisz, my musimy pokazać, jak związani jesteśmy z Polską, z tym wszystkim, co w niej się robi. My nie możemy obrażać się i odsuwać od wszystkiego. Tym niczego nie naprawimy. Niech pokaże nasza praca, jacy naprawdę jesteśmy. Nie ma u nas organizacji młodzieżowej, ale jest młodzież, przeważnie mazurska. Pogadam z Klimczakiem, z Mikoszą, w Komitecie w miasteczku. Pomogą nam! A to zrozum: rozwija się hitlerowska odwetowa robota. Mówią, że to Mazurzy. Może i prawda, że jakaś parszywa owca jest między nami.. Ale inni są wierni, oddani Polsce. Ty, ja, wielu innych... - Gartecki - zaśmiał się Wutek. Joachim drgnął, skrzywił się. - Może i Gartecki - powiedział z namysłem. - Nie wiem. Choć mi coś innego po głowie chodzi... Mniejsza o Garteckiego. Są inni. Widzisz, nam nie wolno się obrazić i pójść do domu. Trzeba działać. Pokażmy, czym naprawdę są ludzie zrodzeni i wyrośli na tej ziemi, starzy i młodzi. Czy ty rozumiesz, co to znaczy? Że to, jaka ona będzie, zależy i od nas? Wutek - potrząsnął go za ramię - Wutek, zrozum przecie, ty jesteś Polakiem. Musimy odpowiedzieć mocno na hitlerowską robotę. Możemy zorganizować ochronę tartaku, obserwować wszystko, wytropić draniów, którzy rzucają na nas cień. Tym dopiero zagłuszymy podejrzenia. Patrz, przyszedł Praużul, opowiadał, co z niego chciano zrobić tam, w Nadrenii. On z nami, pójdzie, to twardy człowiek, jego byle czym się nie odstraszy. Wutek, Wutek, ja nie umiem mówić, ale ty mnie rozumiesz, z ciebie prawdziwy Polak, prawda? Na ciebie mogę liczyć? Spojrzał w twarz kolegi, zdumiał się jej wyrazem. Oczy Wutka zaszkliły się łzami, walczył z taj mgłą, z trudem opanowywał. Wargi zacisnęły się w jakimś tragicznym skurczu. Joachim ujął go za rękę, była zupełnie mokra od potu. - Wutek, co z tobą? - Nic, nic... - mówił z wysiłkiem, słowa rwały mu się, raz wypadały prawie krzyczące, potem znów przechodziły w ledwo słyszalny szept. - Ja zawsze za Polską, zawsze... Ale co ze mnie, widzisz... - urwał, z tajonym przestrachem spojrzał na kolegę. - Widzisz, ja może nie mam prawa. Ja dziś to widzę, dawniej uważałem, że Polak - to wystarczy swoje robić i nic więcej. A to dużo, dużo więcej. Tyś to wcześniej zrozumiał. Ty jesteś szczęśliwy. Ja ci zazdroszczę, Gałek, zazdroszczę strasznie. Nie wiesz nawet, jak strasznie... Oderwał się gwałtownie od pnia topoli, uścisnął wilgotną dłonią rękę Joachima, szybkim, gwałtownym krokiem zrozpaczonego człowieka popędził do domu, znikł w bramie podwórza, nie obejrzał się już ani razu na szosę. Gospodyni, u której mieszkał i stołował się, na próżno kilkakroć wołała go przez drzwi na obiad. Jakimś nieswoim głosem odburknął, że jest syty, że ma pilną rzecz do załatwienia... Leżał na łóżku pogrążony w zadumie. Twarz miał ściągniętą takim samym grymasem, jaki przestraszył poprzednio Joachima Gałka. Jakże żałował teraz, że wojna zabrała mu rodziców, a stryj Antoni, u którego potem się chował, odumarł go wkrótce po wyzwoleniu. Ani się komu użalić, ani kogo poradzić. Źle tak samemu. Jeszcze przed tygodniem łudził się, że znajdzie sobie towarzyszkę, że może się Weronka wyda za niego. Co go tam obchodziła jej przeszłość. Tak przemawiała czule, całowała się z nim na ostatnim spacerze. Jeden tylko stawiała warunek. Wypełnił go, tak. I co z tego? Dziś nawet patrzyć nie chciał na dziewczynę. Widział w jej oczach strach, a ani cienia uczucia dla niego. A czy dbałby o to uczucie teraz? Chyba nie. Wspomnienie o niej nie wywoływało żadnego głębszego echa. Aż się sam sobie zadziwił. Dla niej tylko to zrobił. I sama tylko żałość, smutek pozostał mu w sercu. Gałek swoimi słowami dobił go ostatecznie. Przypomniał sobie szczenięce lata, jeszcze za niemieckiej okupacji. U Gałków mówiło się w domu tak samo dobrze po polsku jak po niemiecku. Ojciec Wutka zawsze wypominał im taką postawę, tłumaczył, że przecie Mazurzy są Polakami. Stary Gałek tylko spluwał lekceważąco na podłogę, śmiał się. I skąd to u Joachima teraz taki pęd do polskości? I tak mądrze to ujmował. Rad by go słuchał ojciec Wutka, o, rad! A na syna by spojrzeć nie chciał, może precz by z domu wypędził. Zawsze czytał przecie w starej Biblii, jeszcze gdzieś w Królewcu wydanej, że „nie macie być letni albo zimni, ale gorący”. Coś tak. A on, Wutek, co? Gówno go wszystko obchodziło. Pewnie, że był Polakiem. Ale na tym i koniec. Robić coś, czas swój jak ten Joachim marnować? Po co? Po co? Teraz już rozumiał po co. Ale już było za późno... Wtulił głowę w poduszkę, tak mu się zachciało raptem wykrzyczeć z siebie to straszne słowo, może w ogóle precz je odrzucić, odpędzić jak zły sen. Nie dało się. Nie wiedział, jak to długo trwało. Zbudził się z twarzą wtuloną w mokrą poduszkę, zmęczony bardziej aniżeli przedtem. Taki sen nie zawsze koi. Czasem jednak pomaga. Przyszła mu na myśl Weronka. Obojętnie, bez żalu pomyślał, że właściwie to głupia dziewczyna. Dziś dopiero dostrzegł, że ona jednak kocha tamtego. Sama widać nie zdawała sobie z tego sprawy, a i on, Wutek, w zaślepieniu uwierzył w to, że nic tamtej pary z sobą nie łączy. Łączyło wiele, a teraz połączy jeszcze więcej. Połączy? Chyba jednak nie. Klimczak za twardy, nie wybaczy. Tacy nie wybaczają. A jednak głupia ta Weronka. Po co jej to było potrzebne? Złamała życie i sobie, i jemu, Wutkowi. Otworzył skrzypiące drzwi. W kuchni siedziała gospodyni, nie powiedziała ani słowa, badawczym, niechętnym wzrokiem odprowadziła go, z pasją trzasnęła w wiadro obieranym ziemniakiem. Wiatr wzmógł się, dął teraz od wschodu. Nie darmo starzy mówili, że trzeba się spodziewać potężnych mrozów. Chłód go przenikał. Otulił się szczelniej paletkiem, jakie mu jeszcze po stryju Antonim zostało, pomaszerował szosą, szarą linią znaczącą się w wieczornym mroku, czasem przeciętą w poprzek smugą żółtego światła z okien pobliskich domów. Po jakimś czasie skręcił. Zapukał. Mikosza siedział za stołem zawalonym papierzyskami. Były tam jakieś rysunki, obliczenia. On sam przygryzał zębami trzymany w ręku ołówek. Nie kleiło mu się dzisiaj. Z białych kartek papieru ciągle wyłaniała się umęczona bólem twarz Klimczaka, a potem jakiś znak zapytania. W pierwszej chwili nie poznał wchodzącego. Przysłonił oczy dłonią, potem skinął głową. - Wutek? Siadaj, chłopcze, siadaj! Nie zdziwił się wizytą. Ileż to osób przychodziło do niego, zwierzało się ze swoich kłopotów, prosiło o pomoc? Nie był przewodniczącym rady zakładowej jedynie z nazwy. Pewnie i Wutek przychodzi z jakąś sprawą. Zdziwił się, gdy chłopiec, mnąc czapkę w rękach, stał dalej, nie odrywając oczu od podłogi. Powtórzył głośniej, tonem rozkazu: - Siadaj, czego krygujesz się jak dziewczyna? Wutek nie odpowiedział. Postąpił nagle krok naprzód, podniósł oczy na Mikoszę, zobaczył w nich niespokojne wyczekiwanie, wykrztusił z siebie szybko, jakby w obawie, żeby coś nie wstrzymało mu tych słów: - Ja... ja przyszedłem powiedzieć, że to Klimczak przeze mnie... Ja rozkręciłem śruby. Odsapnął głęboko, jakby zrzucił z ramion potężny ciężar, wbił znowu oczy w podłogę, czekał. Pewien był, że Mikosza zaraz wołać zacznie pomocy, że chwycą go, powiozą do miasteczka, wrzucą tam do więzienia na lata, długie lata. Zasłużył przecie. Przewodniczący oniemiał w pierwszej chwili. Triumfalnym błyskiem mignęła mu myśl, że jednak on, a nie Klimczak miał rację, że Mazur to zrobił, właśnie Mazur, nikt inny. Potem jednak zdjęło go przerażenie. Zetknął się oko w oko ze zbrodnią. Przestępca stoi przed nim, sam się przyznaje... Podniósł się wolno, krzesło ze stukiem odsunęło się na bok. Stał nad stołem, cień jego postaci zolbrzymiał, zasłonił pół izby. Wutkowi zdało się, że cień ten rozszerza się jeszcze, że przytłoczy go, zmiażdży. Jakże zdumiał się, gdy usłyszał nagle spokojny jak zawsze głos brakarza: - Siadaj! Powiedz, co było. W tonie tego głosu był jednocześnie rozkaz tak mocny, że Wutek nie miał siły go nie usłuchać. Siadł sztywny, wyprostowany, patrzył na niezgrabne rysunki zaścielające stół. Milczał. - Opowiedz, Wutek! Lżej ci będzie. Niespodziewanie dla samego siebie Wutek rozpoczął opowieść. Początkowo łamały mu się słowa, zacinał się, milkł, potem opowiadanie popłynęło gładziej, Mikosza oparł głowę na rękach, łokciami wparł się mocno w blat stołu, słuchał w napięciu. Wutek mówił. O tym, jak kochał Weronkę. Całym sercem, całą duszą. Nic poza nią nie istniało dla niego. Świat by przewracał, gdyby zażądała. Mało zwracała na niego uwagi. Gartecki tłumaczył to tym, że Wutek był Mazurem. Pewnie prawda. On jednak nie dopuszczał tej myśli do siebie. Bo czasem przespacerowała się z nim, uśmiechnęła jakoś serdeczniej. Urwał na moment, otarł pot z czoła. W pokoju wcale nie było za ciepło, Mikosza miał nawet narzuconą na siebie watówkę, tymczasem chłopcu zdawało się, że siedzi obok jakiegoś rozżarzonego do czerwoności pieca. Rozpiął koszulę, szeroko rozwartymi ustami wdychał powietrze. Po chwili milczenia ciągnął dalej. Któregoś razu Weronka przyszła jakaś rozmarzona, ładniejsza jeszcze niż zawsze. To było rano. Gdy do niej zagadał w południe, kazała iść precz. Ona zaś tylko oczami wodziła za Klimczakiem. I raptem pewnego dnia znowu zaczęła być słodka dla Wutka. Jak nigdy jeszcze. Co dzień spacerowali do późna w noc, tuliła się do niego, całowała. Powiedziała mu wtedy, że może i wyszłaby za niego, gdyby zrobił pewną rzecz. Ód razu obiecał. Czego on wtedy nie byłby gotów uczynić na jej życzenie. Wyznała mu, że nigdy nie podobał się jej Klimczak, zawsze go nienawidziła. Że chce, by najadł się wstydu, by mu się coś nie udało. Pragnęła się na nim zemścić, nie wiedział za co, te słowa o zemście tak się jej raptem wyrwały. Obiecał raz jeszcze. Od tej pory dni parę chodził jak głupi, myślał, co by tu Klimczakowi urządzić. Kończono ustawiać motor, potem pierwszą z nowych pił. Widział, jak ją Klimczak montował, jak sprawdzał. I wtedy skorzystał z okazji, że w hali było pusto, rozkręcił śruby. To wszystko. Umilkł wyczerpany. Oklapł, zmalał. Mikoszy wirowało w mózgu. Sam to zrobił, sam! Nie z żadnej namowy. A raczej z namowy tej dziewczyny. Jaka głupia, kocha się w Klimczaku i mścić się chce na nim. Za co? Że nie patrzy na nią? A kogóż można zmusić do czegoś takiego? Ale ten Wutek, ten Wutek! I co on chciał? Zabić Klim-czaka? Zapytał o to. Chłopiec żachnął się, aż odsunął się w tył ze swoim krzesłem. - Nie! nie! Gdyby nie było tej krwi, nie przyszedłbym tutaj. Ja nie wiedziałem, że Klimczak będzie taki głupi, ręką zechce prostować piłę. Chciałem mu tylko narobić wstydu, chciałem go ośmieszyć. Nic więcej. Mikosza był przejęty jak chyba nigdy w życiu. Stał przed nim człowiek, który dopuścił się przestępstwa. A jednocześnie był to biedny, zahukany, omamiony swoją miłością chłopak, który sam dobrze nie rozumiał pobudek swego czynu. Współczucie i gniew, oburzenie i litość brały w nim górę na przemian. Nie, nie poradzi nic. Trzeba może pójść do Klimczaka; Knabbe mówił, że będzie całkiem przytomny. Tylko mały palec przecie urwany, inne trochę pokaleczone. Tak, niech Klimczak sam rozstrzygnie. Zadowolony był ze swojej decyzji. Ale co teraz z Wutkiem zrobić? Brać go ze sobą nie można. Chyba zostawić tu, w domu? Niech siedzi. Poderwał się z miejsca. - Zaczekaj tu, wrócę za godzinę. W oczach chłopca zamigotał lęk. Mikosza zrozumiał. - Nie, nie idę po milicję. Daję ci słowo. Idę do Klimczaka. Zdawało mu się, że w spojrzeniu Wutka błysnął lęk jeszcze silniejszy. Niemniej skinął głową, wyrzekł cicho, z rezygnacją: - Dobrze, idźcie... Po wyjściu Mikoszy Wutek siedział z wzrokiem utkwionym w kąt pokoju. Nie wiedział: mijają godziny czy tylko minuty. Nawet nie myślał wiele. Czuł się tylko straszliwie zmęczony. Jakby ta spowiedź przed starym robotnikiem zabrała mu wszystkie siły żywotne. Czasem przez twarz jego, zbiedzoną, ściągniętą, przebiegał gwałtowny skurcz. Ręce wciąż wilgotne były od potu. Zegar wiszący na ścianie, pamiątka Mikoszy po matce, wydzwaniał kwadrans po kwadransie, a brakarz nie wracał... Drzwi otworzyły się nagle, pchnięte gwałtownie. Wutek odwrócił głowę. Zdumiał się, że nie widzi milicyjnego munduru, że Mikosza wchodzi sam, że ma jakąś rozjaśnioną mimo powagi twarz. Brakarz nie siadał. Ubrany, tak jak stał, jeszcze pachnący rześkim, mroźnym powietrzem nocy, zbliżył się do chłopca, długo patrzył na niego, potem powiedział: - Wiesz co, my nie znaliśmy wcale Klimczaka! Ani ty, ani ja... Znów zamilkł, patrzył na Wutka. Wreszcie przysiadł, mówił wzruszony, w głosie jego były jednak i tony stanowczej przestrogi. - Klimczak postanowił ci przebaczyć. Powiedział, że ciebie zrozumiał, że nie chce cię gubić. Powiedział, że wierzy, iż nie chciałeś go zabić ani ranić, że byłeś po prostu głupi. Widzisz, Klimczakowi nie chodzi o swoje okaleczenie. Jemu głównie zależy na tym, żebyś pojął zło swego czynu. Prywatne sprawy przeniosłeś na teren tartaku., Mogłeś zepsuć piłę, uszkodzić motor. W tartaku są hitlerowcy, wiesz przecie o tych ulotkach. Im to na rękę. Im na rękę, jak i wszystkim wrogom, gdy coś w tartaku źle idzie. Rozumiesz teraz, żeś ty nie przeciw Klimczakowi występował, ale przeciw temu wszystkiemu, co ludzie w naszym kraju budują? Co by było, gdyby tak każdy chciał załatwiać prywatne sprawy? Czy ty to rozumiesz? - zajrzał Wutkowi głęboko w oczy. - Tak, rozumiem. Zrozumiałem jeszcze przedtem, może dlatego do was przyszedłem. Dziś mnie Gałek namawiał, aby razem przystąpić do jakiegoś czynu młodzieżowego dla dobra Polski. On nic nie wiedział, ale jego słowa dużo mi pokazały... Mikosza kiwał głową. Dodał: - Z Klimczakiem nie jest tak źle. Doktor dał mu tydzień zwolnienia, potem ma jeszcze przedłużyć. Ale Klimczak powiada, że wróci już za dwa dni. Chce robić, 1:0 będzie mógł, przy ustawianiu nowych pił w drugiej hali. Mówi, że robota się pali. Widzisz, taki on jest. I jeszcze, Wutek, nikomu więcej o tym nie gadaj. Jutro zajdź do Klimczaka, chce ciebie widzieć. Powie się wszystkim, sam Klimczak powie, że to on zapomniał śruby dokręcić, stąd cała historia. Ludzie uwierzą. A ty milcz, pamiętaj! Wutek podniósł się. Stary klepnął go z siłą w ramię. A potem, z przebłyskiem ciekawości w oczach, szepnął: - Weronka wie, żeś to zrobił? Mówiłeś z nią o tym? Potrząsnął głową. Nie mówił nic. Nagle mu to przyszło dzisiaj do głowy. Ale domyśla się na pewno. Z takim strachem patrzyła na niego. - To i jej nic nie mów, pamiętaj! Mówiąc to Mikosza miał w pamięci dziwne słowa Klimczaka o Weronce. Tak jakoś powiedział: „Źle zrobiła, źle, ale to moja wina, moja...” Tego już nie rozumiał zupełnie. Co się tam między nimi działo, że Klimczak wini samego siebie? Czort nie rozbierze. Wutek wyszedł odurzony. Wstyd mu było. Tak, ani się cieszył, ani nawet wzruszył tym wszystkim, ale po prostu dogłębnie zawstydził. Jaki to człowiek z tego Klimczaka! Tyle wspaniałomyślności okazać, tyle zrozumienia. On, Wutek, na pewno by nie darował. Nie umiałby tak przebaczyć. Musi teraz wszystko zrobić, żeby Klimczak mógł być z niego zadowolony. Choćby miał dech ostatni oddać. Zakręcił do swego podwórza, gdy nagle sylwetka jakaś wynurzyła się z ciemni. Szept ostry przeciągnął powietrzem: - Janek! Stanął, poznał Garteckiego, wstrząsnął się. Czego ten znowu chce? Nagle poczuł, że go nie lubi. Gartecki ujął go pod ramię. - Chodź stąd, chcę z tobą pogadać. - W głosie był nakaz. Wutek wyszarpnął się z uchwytu tamtego ramienia. - Nie chcę! Jutro będzie czas. Jestem zmęczony... - Co, u Weronki byłeś? A ja tu czekam i marznę godzinami. Nie ma co, musisz iść. Tu chodzi o sprawę, wiesz - zachichotał nagle cieniutko, ledwie dosłyszalnie. - Tu chodzi o tę piłę, co to ktoś kluczem francuskim w niej śruby rozkręcił... Poskutkowało tym razem. Wutek stanął jak wryty. Bez słowa dał się prowadzić na pole, pod las, gdzie przysiedli na jakimś kamieniu, z którego Gartecki otrzepał śnieg rękawem. Wutkowi jedna tylko myśl przewalała się szaleńczo po głowie. Gartecki wie, widział chyba, dlatego jeszcze w tartaku mówił tak dziwnie... Co robić? Konrad był zmarznięty wielogodzinnym czekaniem, zły z tego powodu i śpieszyło mu się do domu. Przystąpił krótko do rzeczy: - Mądrze zrobiłeś. Ale sam nic z Polakami nie wskórasz. I nie czas jeszcze był na to. Tylko nam robotę popsujesz. Dlatego chcemy, abyś tak luzem nie chodził. Wutek poczuł w sobie nagle przemożną chęć walki, obrony. Przerwał: - O czym ty mówisz? Przecie to nie ja... - Nie bądź głupi. Widziałem sam, byłem przy tych fornirach, wiesz, z prawej. Klimczak i Praużul wyszli, wtedy ty wbiegłeś, szybko ci poszło. A teraz nie bzdurz, ale słuchaj. Już od dawna myślimy o tobie, tylko ty byłeś głupi, nie chciałeś rozumieć. Tu nie można samemu, trzeba być z innymi, w pogotowiu. Nie jedną piłę, ale całe fabryki, jak trzeba, będziemy wysadzać. I z ludźmi razem - głos jego nabrał mściwości tak mocnej, że Wutek wzdrygnął się cały. - Musisz wejść do naszej grupy. Trzeba wypełnić testament Führera - w tym miejscu Gartecki wyprostował się sztywno, ze czcią. - Musisz! - powtórzył. Wutek jeszcze nie pojmował. O czym on mówi? Führer? Grupa? Wysadzać fabryki, z ludźmi? I nagle przyszło zrozumienie. Więc dlatego Gartecki nieraz mówił tak dziwnie! Był w odwetowej organizacji niemieckiej, był hitlerowcem. Dlatego nie znosił Gałka, dlatego narzekał na wszystko, dlatego może wmawiał Wutkowi, że Weronka nie pokocha Mazura... I teraz chce go wciągnąć do swojej brudnej roboty. - Nie! - wrzasnął twardo, mocno, aż echo poszło po polu i lesie. Gartecki znów zachichotał. - Ciszej, głupi! A odmawiać nie masz po co. Trzymam cię w ręku. Musisz być u nas, bo inaczej ja sam dam znać, gdzie należy, co ty zrobiłeś. Sabotaż, rozumiesz? A za to w łeb, rozumiesz? Mnie nie wsypiesz, bo choćbyś gadał, pomyślą, że to w zemście za to, że cię wydałem. Zresztą o co ci chodzi - przybrał ton pojednawczy. - Przecież robisz to samo co my, tak samo myślisz. Za parę dni cię zaprzysiężemy. I nie ma gadania. Zajrzał w mroku nocnym w twarz Wutka. Zobaczył tylko oczy płonące żarem. Usta milczały. Pewien, że tamten się zgadza, dorzucił jeszcze: - Zatem jesteś już z nami. Wutek bezwiednie skinął głową. Nie wiedział, czemu to zrobił, jakiś wewnętrzny odruch kazał mu pochylić głowę w potwierdzeniu propozycji Garteckiego. Konrad uśmiechnął się zadowolony. Podniósł prawą dłoń do góry. - Heil - szepnął. Zaraz potem zanurzył się w las, zniknął. Wutek długo siedział jeszcze na zimnym kamieniu. Nie czuł chłodu. Był wstrząśnięty, przerażony tym, czego się dowiedział. To Konrad jest Niemcem, i to nie takim jak Knabbe, jak ci po drugiej stronie Odry, ale hitlerowcem, niszczycielem. To on pewnie rzucał ulotki, może on napadał na drodze. I z innymi jeszcze, bo przecie mówił „my”, „nas”... Co teraz robić? Mikosza zabronił mu gadać o tym, co stało się w tartaku. A Gartecki wie. Jeżeli Wutek nie zechce być w tej organizacji, Konrad doniesie milicji. Gdy podniósł się wreszcie z miejsca, gwiazdy na niebie blakły. Wiedział już, co będzie robił. Musi poznać ich wszystkich, wszystkich, nie tylko Garteckiego. A potem? Potem już znajdzie się rada. Tymczasem trzeba milczeć. Wracał po raz trzeci już tej doby do swego domu. XII Stary Kopcik miał rację przepowiadając ostrą zimę. Mrozy przyszły niespodziewanie, z dnia na dzień silniej ściskały ziemię. Świt wstawał co dnia zamglony, mleczną powłoką kładł się na lasy i pola. Potem dopiero rozpalał się nagle różowym zarzewiem, lśniącą wstęgą owijał szczyty drzew, wreszcie rozpylał się po całej ziemi. Skurczone, zziębnięte ptactwo, nierzadko oszronione, zbliżało się coraz śmielej do ludzkich siedzib, szukało żeru. Kuropatwy w pobliżu ogrodów nawoływały się swoim czrin-czirin, ginęły zagryzane przez rade z takiej okazji mordu domowe kundle. Kawka Praużulowej w ogóle dzioba nie chciała za drzwi wychylać. Dymy z kominów unosiły się prosto w górę, powoli rozwiewały w powietrzu. Drwale pod wodzą Wańczury, latem na płytach, zimą na wyrębach, od tygodnia już pracowali w lesie. Znużeni wracali nad wieczorem do domów. Wkrótce przejść mieli dalej, na niedostępne latem mokradła, tam założyć zimowe koczowisko. Na Grubniach niosły się nawoływania rybaków. Do przedszkola przychodziło mniej dzieci, nie wszystkie posiadały odpowiednie na takie chłody ubrania. Walicka miała więcej czasu dla siebie. Czytała dużo, nadrabiała braki w lekturze. Próby zespołu urwały się. Korowajczyk rzadziej zaglądał, nieraz aż w noc wracając z drwalskiej roboty. Weronka zrezygnowała w ogóle. Coś niedobrego się działo z dziewczyną: zmizerniała, przychudła, rzucała na boki spłoszone wejrzenia. Z Wutka także mała była pociecha, jakby zmówił się z Hryszunówną. Główną rozrywką osamotnionej w byłej willi Mertnera dziewczyny stały się teraz wizyty mierniczego z Mielicka. Nie na próżno ludzie gadali, że coś się kroi między młodymi. Motocykl mierniczego, nowiutka Jawa, przedmiot zazdrości wioskowych chłopaków, z warkotem podjeżdżał pod przedszkole, wystawał tam długo. Gdy wyjeżdżał, na ganku stawała Janina, patrzyła w stronę, skąd słuch łowił oddalający się warkot motoru. Nie umiała określić swego stosunku do Wanieckiego. Zaprzyjaźnili się bardzo, przeszli na ty, przyjemnie się im spędzało czas razem. Mierniczy był układny, rozumu mu nie brakło, ujmował dziewczynę serdecznością i taktem w obejściu. Nie-powiedział jej wcale, że kocha, choć zachowanie jego zdradzało to wyraźnie. Może pragnął być delikatny, w przystępie szczerości opowiedziała mu bowiem o historii swego uczuciowego zawodu tyle, że mógł jej współczuć i oburzyć się na tamtego. Umiała ocenić jego delikatność. Co tydzień bywali w kinie w Mielicku, raz wyjechali w niedzielę do Giżycka, gdzie bawił teatr objazdowy z Olsztyna. Wypady te radowały dziewczyną. Pochlebiało jej próżności, że taki Waniecki kocha się właśnie w niej, gdy przecie w miasteczku nie brak ładnych dziewcząt. Zdawała sobie dobrze sprawę, że uczucie jego nie wzbudziło w niej wzajemności. Lubiła go, to prawda, ale na lubieniu się kończyło. Myślała, że może wypaliło się w niej wszystko w owej pierwszej miłości i nigdy już nie będzie jej stać na prawdziwie mocne uczucie. Zastanawiała się czasem, że jest coś w Józefie, czego nie umiała nazwać, a co ją odpychało od niego. Może błyski okrucieństwa w jego pięknych siwych oczach, może wyraz zgorzknienia na śniadej twarzy, może wreszcie zachowanie się w pewnych chwilach, kiedy zdawał się być pochłonięty wszystkim, tylko nie jej osobą? Trudno to było określić, zżymała się na siebie za takie zastrzeżenia. Bała się bowiem, czy tym nie krzywdzi Józefa. Ostatecznie mogła stać się przewrażliwiona po olsztyńskich przeżyciach. I teraz, gdy siadała na tylnym siodełku motoru, starając się dobrze okryć nogi kożuchem, mróz bowiem pod wieczór zaczął brać silny, postanawiała być jak najprzyjemniejsza dla Józefa. Wiedziała, że w domu ma on jeszcze wiele roboty przed jutrzejszym wyjazdem na okręgową konferencję mierniczych w Olsztynie, a jednak przyjechał po nią, aby ją zabrać do kina, pogadać trochę w miasteczkowej kawiarni. Zapuścił motor, obejrzał się, czy siedzi wygodnie, troskliwie poprawił kożuch na jej kolanach, pierwszym biegiem wyjechał na szosę. Tam dopiero popędził. Motor był nowy, niedawno dotarty. Waniecki lubił jeździć z największą szybkością. Radował go pęd zapierający dech w piersiach. Nie nosił nigdy okularów motocyklowych, przymrużał tylko oczy, wystawiał całą twarz na smagnięcia mroźnego wiatru. Bała się początkowo, potem i ją porwała emocja pędu. Wychylała się zza jego pleców, pozwalała się chłostać wichrom, różowa na twarzy promieniała z radości. Dziesięć kilometrów, dzielących ich od pierwszych domów miasteczka, przebywali w mig. Zatrzymali się przed kawiarnią. Warto było się zagrzać gorącą herbatą, czuli bowiem dopiero te? raz, jak doszczętnie przeniknął ich ziąb. Gdy po godzinie wyszli, rozgrzani, zadowoleni, opodal rybnego magazynu zatrzymał Wanieckiego starszy już człowiek, grzecznie zdejmując czapkę. Mierniczy przeprosił towarzyszkę - zawsze był taki dworny, umiała to w nim ocenić - tłumaczył coś żywo tamtemu. Zaraz zresztą się pożegnali. Janka usłyszała tylko słowa obcego człowieka. - Niechaj się wam szczęści, choćby i z tą dziewczyną... Zarumieniła się, spytała Józefa: - Kto to taki? - O, dzielny człowiek, Mazur, były członek Związku Polaków w Niemczech. Ma jakieś urzędowe kłopoty, pomagam mu nieco. Przytuliła się mocniej ramieniem. - Dobry jesteś, wszyscy to mówią... - Dobry, nie dobry. Rozumiem tylko trochę tutejsze stosunki. Niełatwa praca na tej ziemi! Trzeba trafić do serc miejscowej ludności, zasłużyła na to. A jeszcze tacy jak Miszkiel, którego widziałaś. Nacierpiał się w czasach hitlerowskich. Potrząsnęła z uznaniem głową, czupryna osunęła się na uszy i na policzki, aż musiał się pochylić do przodu, aby zajrzeć jej w oczy przy mdłym świetle latarni. Spłonęła, tyle było namiętności w siwych jego źrenicach. Jak on jednak ją kocha! A jednocześnie z tym odczuciem wydało się jej, że w oczach tych oprócz miłości było coś jeszcze innego, co ją raziło. Żachnęła się wewnętrznie. Pragnąc go przeprosić za krzywdą, jaką mu uczyniła tą myślą, szepnęła: - Cieszę się, że przyjechałeś po mnie. - No, widzisz! Dochodziła siódma. Przed kinem tłoczyli się ludzie. Mimo mrozu seanse filmowe trzy razy w tygodniu szły pełnymi kompletami. Wyświetlano film włoski Złodzieje rowerów. Janka czytała już gdzieś o tym, rada była niezmiernie, że porówna teraz własne wrażenia z opinią recenzenta. Dobry jednak ten Józef. Kto wie, może coś z tego będzie, może Łabuć miał rację mówiąc, że nie należy zasklepiać się w samotności... Może naprawdę będzie miała własny dom, własne dzieci. Ale i tych maleństw w przedszkolu już nie opuści. Józef na pewno nie miałby nic przeciw temu, aby nadal pracowała w swoim zawodzie. I znów zmroziło ją coś na myśl o małżeństwie. Przyrzekała przecież sobie być bardzo ostrożną. Ale Józef to nie tamten Jurek. To inny człowiek. Zerknęła na jego męską, ładną twarz. W tej chwili światło zgasło, rozpoczął się seans. Pozostało jej w pamięci odbicie tej twarzy, zamyślonych, twardych oczu. Zajęła się filmem. Waniecki ujął ją za rękę, nie oponowała. Czuła ciepło płynące z mocnej dłoni, silnym uchwytem wyrażającej uczucia tego człowieka. Dobrze jej było. Film pasjonował ją. Przemknęło jej przez myśl wspomnienie złodzieja, spłoszonego, który uciekł zostawiając na dowód swojej bytności stalową metrówkę. Przyjeżdżał raz jeszcze w tej sprawie milicjant, wypytywał, oglądał, w końcu bezradnie wzruszył ramionami. Po tak nikłym śladzie trudno było dotrzeć do kłębka. Akcja filmu pochłonęła ją tak, że zapominała chwilami o Wanieckim, o złączonych razem ich dłoniach i przytulonych ramionach. Gdy na widowni zabłysło światło, oczy jej pełne były łez. Publiczność na sali też była głęboko wzruszona. Tylko oczy Józefa były takie jak zwykle. Pomyślała, że to naturalne, przecie wyrósł z niejednej walki. Twardy był. Powoli szli przez Mielicko. Mróz jakby zelżał. Nad kanałem łączącym miasteczko z jeziorem Mamry i Śniardwy oparli się o barierkę, patrzyli na zasypaną śniegiem płaszczyznę lodu. Weselej tu było latem, tłusta od paliwa statków woda mieniła się w świetle latarń wszystkimi kolorami tęczy. Teraz tylko śnieg łamał się w refleksach srebrnym, zimnym światłem. Wrócili, znowu wstąpili do kawiarni. Siadali w bocznym pokoiku za kotarą, zrobioną z szeleszczących kolorowych paciorków, nizanych na nitki, Większość gości gromadziła się w pierwszej, jaśniejszej i obszernej sali. Mogli swobodnie rozmawiać. Waniecki korzystając z tego, że zimą prawie nie było robót w terenie, przygotowywał teraz plany prac wiosennych. Powoli kończył opracowanie szczegółowych planów pomiarowych powiatu. Było jego ambicją pokonanie w tym swoich kolegów z terenu województwa. Znał się dobrze na sprawach rolnictwa, ilustrował wywody swe przykładami, wplatał zręcznie anegdotki, z których się zaśmiewała serdecznie. Mogła go słuchać godzinami. Nie zawsze bywał taki rozmowny. Dzisiaj znajdował się w wyjątkowym nastroju. Z tego tematu przeszedł na inny, opowiadał o swych przygodach wojennych, o trudnościach partyzanckiego życia, które pędził trzy lata. Nie znała tych faktów, zaciekawiły ją, pozwalały bliżej poznać Józefa. Bawiła się świetnie wspomnieniami jego dzieciństwa, przygodami z lat szkolnych, historią pierwszej miłości jedenastolatka. Zgodziła się zjeść kolację, chociaż zazwyczaj starała się, aby mu nie przysparzać wydatków swoją osobą. Gdy nadeszła godzina jedenasta, chciała już wracać. Ledwie ją uprosił, by jeszcze została, mówiąc, że i tak nie będzie już mógł zasiąść do pracy. Zaglądał przy tym głęboko w jej oczy, dając tym do poznania, że myśli o niej nie pozwalają mu skupić się na czymś innym. Blisko północy dopiero pomknęli znów Jawą do Borszun. Janka gwałtownie zechciała być już w domu. Parli pełnym gazem, a jej zdawało się, że jadą za wolno. Aż się zżymała na siebie za ten dziwaczny pośpiech. Wjeżdżali w zabudowania osady. Przystań rybaków, dom Markowskiego, Gotki, parę innych, pusta przestrzeń, a w niej jasne, aż mrożące swą bielą w tym świetle księżyca mury przedszkola. Nie pozwalał jej nigdy przeciągać chwil pożegnania, w obawie, aby się nie przeziębiła na chłodzie. Zapowiedział, że zaraz po powrocie z Olsztyna przyjedzie do niej. Rozczuliło ją to. Mocniej ‘może niż zawsze uścisnęła rozgrzaną dłoń i nagle, nie wiedząc czemu, przechyliła się do jego twarzy, musnęła wargami chłodny policzek. Chciała cofnąć się, uciec, wstyd jej się nagłe zrobiło, ale Józef złapał ją w ramiona, przyciągnął do siebie, całował mocno. Pierwszy raz od czasu, gdy się poznali. Przymknęła oczy, podawała mu wargi, chciała, aby pocałunki były najbardziej gorące. I dziwna rzecz, nie odczuwała ich tak, jak kiedyś pocałunków Jurka. Te były prawie że obojętne, gdy tamte opadały ją ogniem, paliły całe ciało. Czemu tak dziwnie z tymi pocałunkami Józefa? Zastanawiała się nad tym jeszcze, gdy ją wypuścił ze swych objęć. Dyszał mocno. Zapłoniona, podniosła głowę, zajrzała mu w oczy. Siwe jak zawsze, lśniły teraz srebrzystym wyczekiwaniem. Zdumiała się tym określeniem, pomyślała, że staje się marzycielska. Chłód nią wstrząsnął. Józef pomyślał, że pewnie z wrażenia, pogłaskał jej rękę, wyszeptał: - Janeczka... Rozczarowała się. Pewna była, że powie, jak kocha, jak żyć bez niej nie może. Tymczasem tylko tyle... Powoli przekręcała klucz w drzwiach, naciskała klamkę oglądając się jeszcze na Józefa. Drzwi sią otwarły, w tejże chwili nagły poryw wyrwał klamkę z jej dłoni. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. - Ojej - przestraszyła się. - Jakiś przeciąg, pewnie okno się otworzyło. Przypomniała sobie w tej chwili przygodę ze złodziejaszkiem, zwróciła się do Wanieckiego: - Zaczekaj jeszcze, dam ci znać przez okno... - głos jej drżał lekko. - Może razem wejdziemy - postąpił krok naprzód. - Nie, nie - zatrzepotała rękami. Wcale nie miała ochoty wpuszczać Józefa nocą do swego mieszkania. Dosyć było takich historii z Jurkiem. Usłuchał. Otworzyła od nowa drzwi, oparła się gwałtownemu podmuchowi. Przekręciła kontakt, ogarnął ją silny chłód. Wewnątrz nie było cieplej niż na dworze. Zdumiona przebiegła korytarzem. Drzwi za nią ponownie zatrzasnęły się z hukiem. Ogarnął ją lęk, z chwilą gdy ta zapora odcięła ją od Józefa, mrowie jakieś przebiegło po plecach. Drżąc, wysuwając do przodu głowę, weszła do sali zabaw dziecięcych, szybkim ruchem przekręciła kontakt, krzyknęła głośno... Waniecki usłyszał, jednym skokiem wpadł do domu, stanął przy niej, osłupiałym wzrokiem rozglądał się wokół. Sala przedstawiała obraz strasznego nieładu. Okno było zamknięte, ale brakło w nim szyby, stąd właśnie ten przeciąg. Ściana przepierzenia zrujnowana była zupełnie. Spod osypanego na ziemię tynku wyzierały wyrwane deski i pokruszone cegły- - Co to było? - szepnęła w lęku. Ujął ją wpół łagodnym, opiekuńczym ruchem. Oczy jego bystro oglądały salę. Puścił ją na chwilę, poskoczył do okna, wyjrzał, rzucił na pole i majaczący za nim las snop światła podręcznej latarki. Nasłuchiwał długo, wreszcie powrócił do dziewczyny. Po drodze jeszcze przyjrzał się oknu. Janka opanowała się już. Pytająco spojrzała na Wanieckiego. - Szyba wycięta diamentem. Na dworze jakieś ślady, pod oknem śnieg mocno zdeptany. Rabusie jacyś... - Ale czego mogli chcieć? - zdumiała się. Powiodła spojrzeniem po zdemolowanej ścianie. Podeszli bliżej. W obramowaniu cegieł znaczył się wyraźnie zarys szerokiej, kwadratowej szafki. Walał się tam strzęp jakiegoś papieru. Wzięła go w rękę. Obce, gotyckie pismo odręczne. Zerknął także Waniecki, przeczytał parę słów, rzucił papier na podłogę. - Jakieś gryzmoły - mruknął. - Tu musiało być coś schowanego. Wygląda na szafkę. Ale czyje to było? - Pewnie dawnych właścicieli domu. - Uważnie przyglądał się kwadratowemu zagłębieniu w ścianie: - Tu się mogło wiele pomieścić. Chodź, zobaczymy na górze, może i do ciebie się wdarli? Drgnęła. Tak, trzeba zaraz zobaczyć. Biednie tam u niej, ale tym bardziej bolesna byłaby każda strata. Zatupotały ich kroki po schodach. Na dole wicher ze świstem przeciągał po korytarzu. Drzwi pokoju były zamknięte. Otworzyła, zapaliła światło. Nic. Czysto, porządnie. Zajrzała do szufladki w stole, wyciągnęła walizkę spod łóżka, otwarła szafę. Ani śladu bytności złodzieja. Odetchnęła. Mogła spokojnie myśleć o całej sprawie. - Teraz rozumiem tamtą wizytę i miarę, jaką zostawił... Chodziło mu o tę skrytkę w ścianie... Kto to mógł być i czego tam szukał? - Może jakieś pieniądze, kosztowności? Podobno właściciel tartaku uciekł przed armią radziecką w ostatniej chwili. Mógł nie zdążyć zabrać ze sobą wszystkiego. Teraz on albo ktoś wtajemniczony zgłosił się po odbiór tych rzeczy - namyślając się rozumował Waniecki. Przytaknęła. Tak, to wyglądało prawdziwie. Ale jaką drogą były właściciel mógł przybyć do Polski? Przecie to hitlerowiec, partyjny brunatniak. Kogo miał tu zaufanego? - Czy to trudno? Przecie bez przerwy słychać o jakichś niemieckich historiach. Ulotki, gazety, napady, czarci wiedzą co w końcu - odpowiadał Waniecki. - Mógł to zresztą być także ktoś z Mazurów, jakiś dawny sługa czy zausznik Mertnera... - urwał. - To on się Mertner nazywał? Ach prawda, mówił mi ktoś. Podobno był to bardzo zły człowiek, wyzyskiwał ludzi... - Nie wiem, znać go nie miałem zaszczytu... - zażartował Waniecki pragnąc rozproszyć ponury nastrój. Potem jednak znowu spoważniał. Zmarszczył czoło, zastanawiał się z natężeniem. - Nie podoba mi się to wszystko. Źle, że sama mieszkasz. Diabli wiedzą, kto i czego tu szuka, czy nie będzie jeszcze powracał. W tym domu mogą być różne tajemnice. Do Mertnera zjeżdżali podobno różni hitlerowcy, ‘kto wie, jaką rolę on spełniał, czemu mógł służyć położony na takim odludziu dom. Wolałbym, abyś tu sama nie przebywała nocami. Nie można jakoś temu zaradzić? - Trudno, chyba że dałoby się namówić kucharkę. Spróbuję. - Próbowanie to mało. Będę musiał pogadać w wydziale oświaty. Muszą z tym coś zrobić. - Denerwował się. - Licho nadało jutrzejszą jazdę do Olsztyna, zająłbym się sprawą od razu. Teraz dam znać milicji. Niechaj tutaj przyjadą. To bardzo, bardzo podejrzana historia. Ucieszyła się, że tak żywo przejął się sprawą. Trudno jej byłoby zaradzić coś samej. Niesamowite rzeczy dzieją się w tak spokojnej do niedawna osadzie. Nie ma po prostu dnia, aby nowe wydarzenie nie poruszyło umysłów. Jakby jakiś spisek sprzysiągł się przeciw Borszunom. Spojrzała na twarz Józefa. Była napięta, skupiona. Uradowało ją, że tyle w niej męskości. Z takim można iść śmiało przez życie. - Najlepiej będzie, jeśli odwiozę cię teraz do kogoś z sąsiadów. Sam pędzę na milicję. Na pewno przybędą tu zaraz. Wrócę też z nimi. Innej rady nie ma. Nie możesz tu zostać - mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu. Ten ton wzbudził w niej opór. Przed chwilą jeszcze za nic w świecie nie poważyłaby się zostać sama w tym domu. Nie umiała jednak podporządkować się czyimś rozkazom wypowiadanym tak bezwzględnie. Rozumiała, że Józef ma rację, że robi słusznie, ale nie chciała się z tym pogodzić. Zresztą, co teraz może jej grozić? Rabusie nie jej szukali, mieli swoje własne, określone zamiary. Udało się im, nie będą jej więcej niepokoić. Gdzie się tam będzie tułać po nocy u obcych? - Nigdzie nie pójdę! Zostanę tutaj - głos jej miał nie znane mu brzmienie. Przyjrzał się uważnie, roześmiał się, tak mu się śmieszna wydała w swoim przeczeniu. - Tak, jedź jak najprędzej do Mielicka. Ja idę na górę, musisz mi tylko pomóc zalepić czymś okno, przecie dzieciaki pomarzną jutro, gdy dom się wyziębi przez noc do reszty. Mam w szafie tekturę, gwoździki. Znał dobrze ludzi, widział, że nie ma co protestować. Uparła się i zostanie w przedszkolu. Zabrał się zatem do roboty, przybijał tekturę na miejsce szyby. Hulanie wiatru ustało. - Ale słuchaj, Janeczko! - zaczął jeszcze. Przerwała mu: - Jedź szybciej! Szkoda czasu. Może łatwiej im będzie wpaść na trop, gdy wcześniej przyjadą. Patrzyła przez okno. Widziała, jak Józef obszedł dom dokoła. Przyglądał się czemuś uważnie. Gdy zbliżył się do swej Jawy, zawołał ku dziewczynie: - Ślady wiodą w kierunku szosy. Gdyby do lasu, można by łatwo wytropić. Tak będzie trudno.. Zawarczał motor, poderwał prawie Wanieckiego z miejsca. Pomyślała nie bez próżności, że to niepokój o nią wywołał ten pośpiech. Lęk minął zupełnie. Spokojnie zeszła na dół, przyjrzała się jeszcze zniszczeniom, potem sprawdziła pozostałe pokoje, cały dom. Nawet na strych wdrapała się po wąskiej, stromej drabince. Poza bawialnianą salą wszędzie panował idealny porządek. Wróciła na górę. Nie rozbierała się, czekając na przyjazd milicji. Sen ją odbiegł zupełnie. Leżała w sukience na łóżku, zamyśliła się nad tym wszystkim. Rzadko zasiadywała się w miasteczku do późna. Normalnie wracali wcześniej, spacerowali jeszcze po szosie borszuńskiej. Gdyby wróciła tak jak zazwyczaj, a nuż udałoby się spłoszyć złodziei? Z drugiej strony znów może lepiej się stało? Bo gdyby była sama? Czy nie posunęliby się do zbrodni wobec niewygodnego świadka? Nie wiadomo przecie, czego w tej ścianie szukali. Co najciekawsze, uprzednio wcale nie miała zamiaru opuszczać osady w dzisiejszym dniu. Dopiero w południe powstał projekt pójścia do kina. Widocznie musieli ją śledzić, wyczekiwali na moment, kiedy bez przeszkód będą mogli wykonać niecną robotę. Kto jednak mógł bez zwrócenia uwagi kręcić się po Borszunach, obserwować ją, wyczekiwać? Obcy zwróciłby na siebie uwagę, chyba że tkwiłby gdzieś w lesie. Raczej ktoś zatem z osady albo z jakiejś pobliskiej wioski. Kto wobec tego? Mogła najwyżej bezradnie ramionami wzruszać. To kto?” odnosiło się przecie nie tylko do wypadków dzisiejszej nocy. Dziesiątki innych spraw z ostatnich miesięcy również domagały się odpowiedzi. Dziwne to wszystko w jej życiu! Całowała się dzisiaj. Pocałunki te ani nie były zbyt wielkim przeżyciem, ani nie pozostawiły mocniejszego wzruszenia. Najzupełniejsza obojętność. A gdyby tak wyszła za Wanieckiego, czy całe pożycie ich stałoby się dla niej czymś równie obojętnym? Obojętnym - to znaczy nudnym? Przecież to może stać się z czasem potworne! Musi się dobrze zastanowić nad ich wzajemnym stosunkiem, nie zrobić pochopnie głupstwa. Z drugiej strony wizja samotności, ongiś tak upragnionej, teraz raczej obcej i przykrej. Choćby dzisiejszy wypadek. Cóż tu mogła poradzić? Nic, zupełnie nic. Zerwała się z miejsca słysząc warkot samochodu. Ciężarówka milicyjna zataczała krąg przed gankiem przedszkola, oślepiała reflektorami. Za nią nadjeżdżał na swojej Jawie Waniecki. Zbiegła na dół. Podoficer wraz z kilkoma milicjantami udali się do pokoju straszącego rozwalonym przepierzeniem ze śladami ukrytej tam uprzednio skrytki. Szukali, szperali po całym domu. Chodzili wokoło budynku, oświetlali teren snopami światła z latarek. Przyprowadzono z samochodu milicyjnego psa. Wilk obwąchał pokój, parapet okna, zdawało się, że złapał ślad, bo susem przesadził okno, pognał w kierunku szosy, nagle zakręcił w miejscu, zadreptał w kółko, szukał jeszcze nerwowo, zatracił się wreszcie zupełnie. Podoficer milicji pokiwał smętnie głową. Stracił ślad. Sprytnie uciekali szosą, gdzie droga jest wydeptana. Nic tu nie poradzi najlepszy pies... Oględziny miejsca przestępstwa wraz ze spisywaniem protokołu przeciągnęły się do późna w noc. Waniecki z troską zapytywał dziewczynę, czy nie jest przemęczona, radził jej, aby się jak najszybciej położyła. Przecząco wstrząsnęła głową. Milicjanci też byli zmęczeni i podenerwowani. Ostatnio działy się w okolicy rzeczy, których końca ani początku nie dawało się odnaleźć mimo wszelkich poszukiwań. - Pieski sezon nastał! - sarkali z żałością. Dowodzący podoficer, którego Janka poznała już kiedyś na posterunku, gdy przybyła tam wraz z Wanieckim po pierwszej bytności rabusia, w pasji zazgrzytał zębami: - Takie syny hitlerowskie! To znowu ich robota. Nikt inny nie miałby tutaj nic do szukania. No, nie ujdą nam! Któregoś dnia dopadniemy ich wreszcie. Dojrzał powątpiewający uśmieszek na wargach Wanieckiego, zwrócił się bowiem bezpośrednio do niego: - Tak, tak, inżynierze! Tylko w tych sprawach trzeba powoli, bez gorączki! Jakie takie poszlaki już mamy. Zbiera się różne fakciki do kupy. I pan nam dopomógł, choćby z tą gazetą, pamięta pan? Mierniczy długą chwilę patrzył uważnie na milicjanta, potakująco pokiwał głową. Przez usta jego przewinął się lekki uśmiech zrozumienia. XIII Zima brała się na dobre za ziemię. Śnieg sypał bez przerwy przez dwie doby, ustał dopiero w poniedziałek nad ranem. Na nie przetartych jeszcze polnych drogach nogi nurzały się w puchu powyżej kolan, gałęzie strącały na ziemię zbyt ciężkie czapy. Las określał się harmonią dwu barw: mocnej, czerstwej zieleni i bieli śniegowej. Szerokie, zamaszyste gałęzie jodeł przysiadły pod ciężarem okiści. Chwiały się łagodnie, spokojnie, kołysały tym zimowym okryciem. Nad wszystkim rozciągała się skupiona cisza. Drwale, ludzie przecie z lasem obyci, też przystawali w takie ranki na drodze do swych rębowisk, przymrużonymi oczyma wodzili dokoła. Słońce zdołało już wzbić się tego dnia wysoko i z zadziwieniem spoglądało na zmieniony przez pokrywę śniegową krajobraz. Ciekawie błyskało srebrzącymi się promieniami, zapuszczało je pod konary jodeł i świerków, wgryzało się pod leszczynowe podszycie dąbrowy, witało się z każdym ptakiem i każdym zwierzęciem. Cieszyło się też każdą ludzką istotą. Tym dziwniejszy był widok człowieka z mozołem przedzierającego się drogą od Borszun do leśnych rębowisk. Skurczony, mały, starał się kroczyć wyciśniętymi już wcześniej śladami, nogi jednak zsuwały mu się z tej wątłej ścieżyny, zapadały w miękki puch. Mruczał wtedy do siebie, zerkał do góry, jakby gniewny, że promienie słoneczne stają się coraz natarczywsze i wspinają się coraz wyżej. Hryszun nie lubił poniedziałków. Wyspać się człowiekowi nie pozwalano, a praca stawała się mordęgą. Jeszcze po takiej śnieżycy, kiedy samo dojście na miejsce mogło odebrać połowę zdrowia. Zabawił wczoraj nieco dłużej w miasteczku. Pękło parę flaszek w tamtejszej gospodzie. A potem spiknęli się jeszcze z rudym Kazkiem, rybackim magazynierem; z litrówką pod pachą poszli do jego domu. Bliski był świt, gdy dali wreszcie rady całej tej flaszce, legli jak nieprzytomni. Hryszun to jeszcze pamiętał, że nie mógł uporać się z prawym butem. Nie schodził z nogi, taka cholera, trzeba z nim leźć było do łóżka. Teraz, dopomagając sobie czkawką, brnął na wyrąb, spóźniony o kilka godzin. Psy tam na nim pewnie wieszają, bo to ostatnie dni roboty w tym miejscu. Potem pójdą na oparzeliska, podmarzły już na tyle, że można było robotę zaczynać. Rwali więc nieprzytomnie, aby sobie jeszcze parę dni luzu zrobić, odsapnąć, sił nabrać przed najcięższą zimową przeprawą. Nieobecność jednego z grupy powodowała już zamieszanie, psuła rytm zgranej pracy, opóźniała ją. Ale znowu jakże, nawet wypić człowiek nie może? Mus przecie. - Psiamać, cholera, pieskie nasienie -- klął rozpaczliwie, niepewne nogi wtrąciły go do rowu przy drodze, zapadł się wyżej pasa, śnieg wsypał się do cholew, okurzył całe ubranie. Ciężko, a tu kawał jeszcze niemały. Zwykłym krokiem godzina drogi. A co dopiero po dzisiejszym śniegu i przy słabości rozlazłej po kościach. Diabli nadali... Ściemniało, pasma słoneczne rzadziej kładły się w poprzek drogi. Droga chyłkiem wemknęła się w zwartą - ścianę lasu, obwisającego nad głową ciemnym sklepieniem. Śniegu także było tu mniej. Spłoszony zając wyskoczył nagle spod krzaka, szaleńczym skokiem smyrgnął w bok, rwał, jak nieprzytomny, między drzewami. Hryszun kiwał głową. - Cie, mandrygał. Jeden czy trzy? - nie był pewien. Nie zrażony brnął dalej, droga tu była znacznie łatwiejsza, śnieg niższy niż na otwartych przestrzeniach. Ruch też zrobił mu dobrze, raźniej przestawiał nogi, czasem tylko zaplątały się nieporadnie, wtedy stawał dla odpoczynku, przekrwionymi oczyma wodził po białej roztoczy. Dłużyło mu się. Że też nie mogli znaleźć wyrębu gdzieś bliżej. Bo co innego biwak; wiadomo tam, że człowiek zamienia się w borsuka, z tą różnicą, że borsuk zimą śpi sobie spokojnie, a człowiek haruje. Ale tak jak teraz, to ni przypiął, ni przy-łatał! Do domu daleko, ostatnie poty na człowieka wybijają, nim na miejsce dojdzie. I czasu szkoda. Już by dawno pracował, żeby nie te kilometry, jeszcze po śniegu... Lewy but, zdradzający dziwne zamiłowanie do zaczepiania o prawy, przerwał te smętne rozmyślania Hryszuna. Mały, czarniawy na twarzy człowieczek przystanął, zasłuchał się. Z prawa dochodziły oddalone uderzenia toporów. - Aha, gałęzie sieką... Nie namyślając się wiele, zboczył w las. Będzie się tam jeszcze drogą pętał. Tak znacznie bliżej, tylko jeziorko małe ominąć, stamtąd odkosem W lewo i już przy swoich. Przyśpieszył kroku. Grunt tu był wyższy, suchy, miejsce najlepszych zbiorów borowikowych w jesieni. Jodła mieszała się z dębiną, podszycie stanowił siwy mech, przykryty teraz zupełnie śniegiem. Szło się tu łatwiej nawet niż na leśnej drodze, usianej korzeniami i żłobowiskami kolein. Hryszun poczuł nagle wielką miłość do świata. Machnął dłonią do kującego dzięcioła: - Jak dzieci, stary? Ptak przyjrzał mu się, pokręcił łbem z wyraźnym niesmakiem, wrócił do przerwanej na chwilę roboty. Człowiek też się już nim więcej nie interesował. Gwizdał fałszywie zasłyszaną wczoraj na ulicach Mielicka piosenkę. Na lewo most, na prawo most, A w dole Wisła płynie... - zaśpiewał. Zapomniał, jak dalej. Podrapał się w głowę, wydął wargi, rozpoczął od nowa, znów urwał. Nie wychodziło. Zadowolił się już tylko gwizdaniem. Nie tak daleko na prawo chrząknęło coś. Hryszun spojrzał, nie dostrzegł nic. Chrząkanie powtórzyło się, groźne jakieś, zachrypłe. Stanął. Pijany kto leży czy kie licho? I nagle oprzytomniał, jakby od lat już kieliszka wódki na oczy nie widział. Stary odyniec, ryjący śnieg w poszukiwaniu żołędzi, stał, wparty rapetami w grunt, o rzut kamieniem od Hryszuna, grzbiet podnosił mu się wysoko. Trwali tak obaj, wpatrzeni w siebie. Hryszunowi zrobiło się nagle ciepło, jakby nastał najupalniejszy dzień lata. Oczy zabiegały mu niespokojnie, ślepiły po drzewach. Konary były wszędzie wysoko. Parę jodełek, przygłuszonych przez dęby, nie miało u dołu żadnej zieleni. Tylko na cieniutkich brunatnych kikutkach sterczał kopiato śnieg. Dzik chrząknął mocniej, zebrał się w sobie, ruszył wolnym truchcikiem w kierunku człowieka. Hryszun stał ciągle nieprzytomny z wrażenia. Wreszcie się opamiętał, otworzył szeroko usta, jak za najlepszych swych lat w mig zakręcił w miejscu, pognał do przodu wrzeszcząc przeraźliwie, aż las cały się skulił ze strachu, a z drzew sypnęły czapy śniegowe. Odyniec już nie sadził truchcikiem. Z nisko ku ziemi zwieszonym ryjem, z wygiętym grzbietem parł naprzód, aż pryskało wszystko dookoła. Hryszun, nie ustając w swym ryku, obejrzał się do tyłu raz, drugi, uczuł mdlenie w kolanach. Jeszcze biegł, usłyszał dudnienie za sobą, ostatnim wysiłkiem skoczył w bok, nie patrząc obłapił nagle niewielki dąbczak, gwałtownym podrzutem szarpnął się w górę, uchwycił pierwszej gałęzi, poderwał nogi pod siebie. Zaszumiało, zatupotało, odyniec przeleciał tuż pod nim, może o dłoń w lewo. Teraz hamował, z lekka skręcając wparł rapety w śnieg. Zakotłowało się, zasypało go białą kurzawą. Zawrócił. Hryszun zobaczył małe, nabiegłe krwią oczy, przybrukane, straszliwe szable, groźne fajki, usłyszał chrumkot, w tej samej chwili dostrzegł własne nogi, nisko zwieszone nad ziemią. Z prawej właśnie osuwał się but, prosto na nadlatujące w ponownym ataku zwierzę. Gałąź zakołysała się, zatrzeszczała niebezpiecznie przy cyrkowym podrzucie Hryszunowego ciała do góry. Udało się znowu. - Cię, mandrygał, a w nocy zleźć nie chciał z nogi - wspomnienie o bucie przebłyskiem zdrowej myśli przemknęło przez głowę drwala. Nogami obłapiał wątły pień drzewa, próbował dosięgnąć wyższej gałęzi, drżał, aby nie trzasła przypadkiem. Zarżnęłaby go bestia swymi nożami na amen. Odyniec truchcikiem podbiegł pod drzewo, usiłował wspinać się na nie. Hryszun zerknął na sypiące się strużki, lęk go zdjął, że zwierz zechce zabawić się w drwala... Przypomniał sobie znowu o krzyku, rozwarł gębę, jakby las cały chciał połknąć, poniosło się w dal jego aaaaaaa - strachliwe, zmieszane z wołaniem o pomoc. Dzika jakby coś żgnęło, podskakiwał niezdarnie, ale wcale wysoko. Przy każdym podskoku Hryszun podrygiwał na górze, tuląc pod siebie dziwnie długie dziś nogi. Zwierz chrząkał, sapał, człowiek wydzierał się nieswoim głosem. Cielsko odyńca wstrząsało drzewem, nogi Hryszuna wyprawiały niesamowite ewolucje. - Auuuuuuu! Auuu! - doszło z dala wołanie. - Ratujcie, aaaa, ratujcie! - Hryszun podrygiwał na drzewie, kulił nogi pod siebie, z przerażeniem czuł, jak drętwieją mu dłonie, jak coraz większego wysiłku potrzeba, aby przy skoku dzika znowu poderwać ciało do góry. Odyniec uchytrzył się. Nie szarpał się już w bezsilnej wściekłości przy pniu. Przystanął, ryj miał wzniesiony do góry, obserwował. Skoro tylko nogi Hryszuna opadły nieco, rzucał się na drzewo, wpierał w nie rapety, wyciągał się cały, aby bliżej się znaleźć onucy spowijającej nogę człowieka. - Auuuu! - już znacznie bliżej. - Ratujcie, już nie strzymam, aaa! - Mały ułamek sekundy. Tym razem nogi nie uniosły się tak wysoko, zwierz szablą zaczepił onucę, szarpnął ją całym ciężarem opadającego na ziemię cielska. Hryszun zawył ściągany na dół - onucę przypiętą miał agrafką. Zimny pot, jakieś płaty przed oczyma. Nie, jeszcze nie było mu sądzone, onuca rozwinęła się, pękła agrafka. Dzik rapetami poszarpał woniejącą nienawistnie szmatę, zabierał się od nowa do ataku, gdy nagle coś opodal zatupotało. Drgnął, wściekłe oczy obrócił ku nowemu nieprzyjacielowi, pognał ku niemu. Hryszun zadrgał na swym dębczaku, gdy lasem potoczył się strzał. Potem spadł na ziemię, przymknął oczy czekając ostatniej chwili, już nie wiedział, czy od strzału, czy szabel dzika. Blisko niego zadudniło coś jeszcze, z gwizdem smyrgnęło do przodu. Otworzył lewą powiekę, mrugnął mocniej, otworzył i prawe oko. W skupieniu spoglądała nań twarz Dorożały. Leśniczy stał z fuzją w ręku. Znów podniósł oczy na las, gdzie łomotało coś dalej, dalej i dalej... - Znów uszedł, psianyga. Trzeci raz. Czary czy co?... Hryszun dopiero teraz odczuł przeraźliwe zmęczenie, nawiedził go przy tym nowy nawrót lęku. Leżał w śniegu, z bosą prawą nogą, nie czuł chłodu, tak go grzała niedawna przygoda. Dorożała popatrzył na niego wcale życzliwie. - Macie szczęście, żem wcześniej był dzisiaj u waszych... Klną tam na was, robota im stoi... Tutaj wasz but... A samemu przez lasy lepiej nie chodzić, jeszcze pijanemu. No, trzymajcie się. Do widzenia. - Dzdzdziękuję - wymamrotał Hryszun drżącymi z wrażenia ustami, podniósł głowę, spoglądał za odchodzącym. I nagle zdjął go przeraźliwy lęk, że odyniec powróci, aby wroga swego dokończyć. - Stój, Dorożała, stój, zaczekaj - krzyknął, niezdarnie gramolił się ze śniegu. Leśniczy odwrócił się, przystanął. - Czego wam jeszcze trzeba? - On wróci... - Ale tam, wróci - machnął ręką, już teraz nie zwracał uwagi na dalsze nawoływania Hryszuna. W drwala jakby nowe siły wstąpiły. Wdziewał but na nogę, zdumiewając się, dlaczego to w nocy ani rusz nie dawał się ściągnąć, teraz zaś spadł, sam. Powiódł oczyma dokoła, ujrzał poszarpany szablami pień dębu, wiotkość drzewa, które go uratowało, i pognał co siły w nogach na miejsce wyrębu. Las rozwierał się nagle, ukazując podłużną polanę, zasłaną teraz śniegiem tak wysoko, że tylko czubki trzciny obrastającej brzegi małego, grząskiego jeziorka wystawały nad białą powłoką. Hryszun omijał je szerokim zakolem. Jeszcze by brakowało, aby ugrzązł gdzieś tutaj. Inaczej tu było niż w lesie. Na otwartej płaszczyźnie śnieg sięgał niemal do pasa. Przedzierać się było trudno. Sapał stary Klemens, zmęczony do ostatka zarówno przepitą nocą, jak i przygodą z odyńcem. Zaświtało mu nagle coś w głowie. Aż przystanął. Czemu to Dorożała mówił, że bestia trzeci raz mu uchodzi spod strzału? To już ją widział? Dlatego pewnie zwierzak taki zły i człowieka nie znosi. A może nawet dostał kiedy postrzał? Jasne, to Dorożały wina! Żeby nie on, popatrzyliby na siebie spokojnie, odyniec i Hryszun, rozeszli-by się w przyjaźni. - Hooop, hooop! - z lasu po drugiej stronie polany rozległo się grube nawoływanie. Poznał od razu głos Korowajczyka. Odkrzyknął. Spośród drzew wynurzyli się Pantaleon i Ko-tarek, śpieszyli ku niemu, zwabieni wołaniem o pomoc. Na widok Hryszuna przystanęli zdziwieni, wołali już z dala: - Hryszun, wyście krzyczeli? Witali się. Dłonie Hryszuna były lepkie, spocone. Kor owa jeżyk uważnie zajrzał w przekrwione, zmęczone ślepia, burknął coś pod nosem. Hryszun zaatakował, widząc to, po swojemu. - Ja wołałem, ja. Trochę, a mielibyście jutro wolne, dźwigałbyś trumnę... I czego chrząkasz jak kiernoz, na mnie patrząc? Patrzcie go, mruczy jak mucha w garnku... Iść lepiej pomóżcie, bo to staremu ciężko - nie czekając odpowiedzi chwycił ramię Korowajczyka, wsparł się o nie całym ciężarem. Olbrzym nie oponował, zgodził się i na to/tylko, niezadowolony, ciągle kręcił głową. Inaczej Kotarek. W usposobieniu jego nie mieścił się taki stosunek do życia, jaki reprezentował postępowaniem swym Hryszun. Że pije, to jego rzecz, że córki ponoć nie pilnuje, jak słyszał, też jego sprawa. Ale że z robotą nawala, że wszyscy przez niego muszą dłużej siedzieć teraz w tym lesie, to już grubsze świństwo. A w dodatku pyskuje ciągle, zamiast przeprosić. - Tamci nas prześcignęli, bo nikt im nie nawalił... My tylko gałęzie obrąbaliśmy. To wszystko przez wasze pijaństwo - głos jego podnosił się, narastał w gniewie. - Cię, mandrygał - Klemens spojrzał na niego zezem. - Jak palec malec, a zły jak padalec. Gałęzie rąbałeś, synku, to dobrze, to ci się chwali. A starego nie tykaj. Robota ci stała nie dlatego, że Hryszuna nie było. Jest taka gadka: złemu furmanowi i biczysko za długie, i oś krzywa. Tak i z twoją drwalką. Kotarek nie był mocny w gębie. Złośliwa wy-mowność Hryszuna zatkała go dosłownie. Wytrzeszczył oczy, wpatrywał się przez chwilę w rozchylone w jadowitym uśmiechu szczerbate usta. Potem przeniósł wzrok na Korowajczyka. Olbrzym nie umiał gniewać się długo. Rad był, że Klemens w ogóle przyszedł. Zrobią jeszcze do wieczora co nieco. Teraz zaś śmiał się z dogadywań starego. Machnął ręką do towarzysza: - Daj pokój, Paweł. Starego nie przegadasz... Kotarek, zrezygnowany, zgodził się na to milcząco. Czas jakiś szli nic nie mówiąc. Potem Klemens nagle przypomniał sobie swoją przygodę. Z gniewem zwrócił się do towarzyszy: - Takie syny pogańskie. Nadęli się jak mięsopustna kiszka i nawet nie zapytają o nic człowieka, co tu przed chwilą mało tamtego świata nie zwiedził. A przecie najadłem się strachu jak diabeł chrabąszczy. Oho, co tu skrywać. Jak ci to zafuczy, jak przeleci pod drzewem, dziw, że w gaciach nie było pełno - dla upewnienia pomacał z tyłu stare, wytarte portki. Słuchali opowieści odpowiednio już ubarwionej, zaiste niecodziennej. Z dzikami stykali się często, pierwszy raz jednak mieli do czynienia ze znaną dotąd jedynie z leśnych gadek napaścią odyńca. Że też to właśnie na Hryszuna trafiło! Kotarek pomyślał nie bez satysfakcji, że to kara boska za pijaństwo starego. Milczał jednak, słuchał ciekawie. Zasługa Dorożały zmalała do setnej części. Okazywało się, że to właściwie Hryszun ocalił leśniczego... - ...zawołałem tak, siedząc na drzewie, raz i drugi, nie za głośno - nie mam takiego gardła jak Pantaleon (Boże, zmiłuj się nad jego ojcem za takie nazwanie), ot, ażeby was przywołać, gdybyście byli blisko. A tu nagle jak się krzyk z boku podniesie, jakby się świnia drożdży opiła... Obracam głowę, patrzę, a to Dorożała klęczy na śniegu, ręce do nieba wznosi, litanię odmawia. A bydlę stoi między nami i wybiera, który lepszy na przekąskę. Krzyczę do leśniczego: „Strzelaj, taki synu.” Porwał wtedy za swą fuzyjkę i nie wie, co robić. A bydlę na mnie. Ja ci wtedy jak podwinę nogi pod siebie, but prawy jak zdejmę, czekam, bydlę pode mną, wtedy go butem w łeb. Aż się zatoczył, zacharczał. Już ci chcę i lewy bucik zdejmować, męczę się, agrafka pierońska trzyma, gdy wreszcie Dorożała namyślił się, strzelił ze strachu w powietrze, koło mojego ucha. Głupi taki, choć mu zęby wybierz! Człowieka przecie mógł zabić. Dzik by się nie uląkł takiego strzału, ale że butem już przygłuszony, a kątem oka widział drugi w mojej ręce, smyrgnął w krzaki i tyle go... Leśniczy drżał jak skóra na psie, nie wiedział, jak za ocalenie życia dziękować. Ma szczęście, że na mnie trafił. I takiego do lasu posyłają. Baba by go wystraszyła pęcherzem... Ot, jak. Korowajczyk aż się przeginał, za brzuch łapał ze śmiechu. Poważny Kotarek też rozdziawiał szeroko gębę. To ci facecjonista z tego starego! Dzika butem odstraszył... A Hryszun, spokojny już teraz o swoje opóźnienie, nadęty jak dynia w jesieni, korzystał z nastroju przyjaciół. Złapał z drugiej strony pod ramię Kotarka, przygarnął bliżej do siebie Pantaleona, uwiesił się prawie na ich ramionach. Wygodnie mu było tak iść, humor powracał, nawet i chęć do roboty nadeszła. Dochodzili już do rębowiska. Wańczura z Szymczakiem i Drozdem, przezwanymi Nierozłączkami, zwalili na ziemię potężną jodłę. Stęknęło głucho, śnieg zatumanił, zawirował, opadło wszystko, odłamane gałęzie odleciały na strony. Wańczura krzywo spoglądał na rozweselonego Hryszuna. Jako brygadier drwali, nie mógł się cieszyć niesumiennością pracownika. Z drugiej strony, pracowali trójkami i na akord. Najwięcej tracili na tym Korowajczyk i Kotarek. Skoro oni sami się śmieją, cóż będzie wymawiał staremu? Hryszun musiał powtórzyć swoją przygodę. Ubarwił ją jeszcze mocniej. Korowajczyk, słuchając, z wesela miał łzy w swych dobrych oczach. Wszyscy byli rozbawieni. Nierozłączki klepali się dłońmi po udach, aż echo szło w las. Drozd, bardziej naiwny od pozostałych, zapytał: - To naprawdę butem tak można zwierza ogłuszyć? Śmiech, szalony śmiech, aż się jodły zakołysały w takt ludzkiej wesołości. - No, dosyć tego dobrego, a to się kolek dostanie. Ty, Klemens, bierz się za topór. Dosyć już narobiliśmy się dzisiaj za ciebie. My do piły - zarządził Korowajczyk. - A to słońce wysoko, człowiek się nie obejrzy i mrok zapadnie. Robota w śniegu była ciężka. Trzeba było odgarniać białą pokrywkę, aby móc zająć stanowiska przy cięciu. Mróz jednak, odwrotnie, ułatwiał wyrąb. Drewno chętniej poddawało się żelazu, tkanki pękały z cichym trzaskiem. Poniosły się odgłosy uderzeń toporów, zgrzyty pił. Ludzie milczeli, z rzadka dopomagali sobie jakimś słowem. Kotarkowi dobrze się pracowało z Pantaleonem. Rad by, że zrezygnował z roboty w tartaku. A już się wahał po wizycie Mikoszy. Wzruszyła go bezpośredniość starego robotnika, szczere przyznanie się do błędu. Przemogła żałość jakaś, która po tym nowym doświadczeniu zapiekła się w sercu byłego więźnia. Mikoszy dłoń podał, ale do tartaku przyjść nie chciał. I dobrze na tym wyszedł. Tam ciągle jakieś niepokoje, śledztwa, poszukiwania, ludzie rozżarci na siebie. Tutaj spokój, las cichy, przyjazny, ludzie też swojscy, łatwo się z nimi dogadać, na Mazurów nie pomstują, nie robią żadnych różnic. Najlepszy zaś to ten wielkolud z serdecznym uśmiechem, szczerym jak u dziecka. Pień nadpiłowanej jodły zatrzeszczał ostrzegawczo. Drzewo dawało znać, że czas odskoczyć na bok. Poderwali się z miejsca, spoglądali na drgający w mękach wierzchołek, szumiący rozpaczliwie gałęziami, jakby chciał jeszcze nimi obłapić powietrze. Paweł stał uśmiechnięty. Dzieciak nareszcie był zdrów, Knabbe go znowu podleczył. Pomyślał, że trzeba będzie zanieść doktorowi ćwiartkę cielaka, którego miał zabić lada dzień... Wieść się im zaczynało niezgorzej. Zarabiał dobrze, Trudka była gospodarna. Nie tak źle jest w tej Polsce, jak to mu pragnął wmawiać przed tygodniem młody Gartecki. Ofuknął go wtedy, urwał rozmowę. Korowajczyk szarpnął go za ramię. - Człowieku, uważaj... Coś się w niebo zapatrzył? Odpowiedział dziękującym skinieniem głowy, odskakując w bok spojrzał na jodłę. Drzewo waliło się nieco na skos od przewidywanego kierunku. Zdarzało się to czasem, nie wiedzieć dlaczego. Ani wiatru nie było, ani przegięć w gładkiej prościźnie. Nadrąbane, podpiłowane było tak, jak trzeba, a mimo to samowolnie odmieniło kierunek. Należało bardzo uważać. Krótkie zagapienie i mogło być po wszystkim... Niechby się zwalił taki ciężar na kark! Łomot, stękniecie pnia rzuconego siłą o ziemię. Gałęzie wibrują, dygocą w powietrzu, śnieg wznosi się białą zasłoną. Hryszun klnie, korona legła bowiem na bardziej odkrytym miejscu. Tam zaś śniegu jest więcej, trudniejsze obrąbywanie konarów. O paręset metrów w prawo pada inne drzewo. I tak kładzie się las olbrzymów jodłowych, rozrasta przesieka pod przyszłą dąbrowę. Wańczura spogląda co czas jakiś na słońce, podsyca ognisko, grzeje w dwóch garnkach zbożową kawę, dolewa mleka. Woła. Jeszcze parę uderzeń topora, kilka zgrzytnięć piły, jeszcze jedna jodła leży na śniegu, już ściągają do ognia, siadają na podesłanych łapkach jodłowych. Obiad. Chleb okładany słoniną, u Korowajczyka oblany miodem, gorąca kawa, parząca przyjemnie usta. Przeciągają ramiona, prostują nogi. Milczenie. Pierwszy głód zaspokojony. Rozwiązują się języki. Jak zawsze, najwięcej do powiedzenia ma Hryszun. Gdy Drozd ogląda się za ptakiem, który zwabiony ciszą przeleciał niskim lotem opodal grupki siedzących ludzi, ciska zjadliwie: - Piękna temu kraska, kto pawia nie widział... Drozd otworzył już usta do odpowiedzi, gdy przerwał mu Wańczura. Mało mówił zazwyczaj, więc wszyscy od razu spojrzeli na niego. - Dajcie sobie spokój, a ja wam co innego pokażą. Rzadkość. Ptaka, co teraz siedzi na jajkach. Chcecie? W świerkowym lasku przy drodze... - Gib-gib cok-cok gob-goooob - Hryszun potrafił naśladować wybornie głosy ptaków. Wańczura spojrzał na niego zdziwiony. - To znacie te ptaszki? - Krzyżodziobów by kto nie znał. Tylko że tutaj ich mało, świerki z rzadka rosną. Ale w Białowieży bywa ich czasem do licha i trochę. Niech tylko szyszki obrodzą. Ptaszki czerwone jak porzeczki. Lubią łbem do dołu wisieć na gałęzi, wyglądają jak jagody. Nie tak? Poszli wszyscy z wyjątkiem Hryszuna. Stary dworował pogadując w ślad za nimi: - Ciekawi jak świnie na cudzy groch. Dzieciaki, w przedszkole się bawią, za rączki jeszcze się weźcie! Nie odpowiadali, przyzwyczajeni do nieustannego jego zrzędzenia. Hryszun podrzucił uschłych gałęzi, wyciągnął nogi do ognia. Z powagą dłubał w nosie, myślał tęsknie, jakby to przydał się teraz kieliszek, przy odpoczynku. Zaraz za przesieką, wytrzebioną w tym miejscu dla jakichś celów przez wojska niemieckie, ciągnął się przy leśnej drodze pas drzew świerkowych, granatowych prawie w ciemnym odcieniu zieleni swych szpilek. W tych stronach mało było świerków, szersze ich pasma zaczynały się dopiero bliżej Augustowa i Suwałk, czasem spotykało się je także w Puszczy Piskiej. W całej okolicy było to jedyne skupisko tych wyniosłych drzew. Rojno było na gałęziach, szczególnie najwyższych, gdzie przysypane śniegiem zwisały do dołu pękate, zwarte szyszki. Wokół nich, a nawet i na nich, uwijały się niewielkie ptaki. Jedne były całe nieomal czerwone, inne bardziej szare, o zielonych kuprach. - Czerwone to samce, ładniejsze - wyciągnął rękę Wańczura. Ptaki nie obawiały się wcale ludzi. Podeszli zupełnie blisko, one zaś nadal nie zwracały na nich uwagi. Wracali do rębowiska zagadani o tych stworzeniach, co to zimą, wśród śniegu, małe wyprowadzają, bo dopiero wtedy dojrzewają szyszki świerku i sosny. Ogień dopalał się powoli. Rozwalony na śniegu, obok łapek jodłowych, chrapał w najlepsze Hryszun. Musiał przecie odespać przepitą noc. Zaśmiali się. Korowajczyk wyciągnął nadpaloną, zwęgloną gałąź. Ostrożnie, aby nie zbudzić starego, smarował mu węglem wąsy sięgające aż po uszy, maznął krechy nad brwiami, jako ich rozszerzenie. Hryszun przez sen odganiał dokuczliwą muchę, której zachciało się łazić mu po twarzy. - Trudno się maże po tej szczecinie. Nawet na niedzielę się nie ogolił - narzekał Korowajczyk krzywiąc twarz od tłumionego śmiechu. Odstąpił na bok, przyglądał się swojemu dziełu. Parsknęli gromkim śmiechem. Śmiał się nawet Wańczura, śmiał się i Kotarek. Pomyślał, że dobrze jednak jest z tymi ludźmi. Swojscy tacy, serdeczni. Hryszun z trudem otworzył powieki, gniewny spojrzał na rozbawionych drwali. - I czegoście mnie obstąpili? Że człowiek zasnął, robotą znużony, to taki dziw? Cię, mandrygał... Cieszy się jeden z drugim, jak nagi w pokrzywach. Wstawał, przeciągał się leniwie. Śmiejąc się rozchodzili się do swojej roboty. XIV Od tygodnia, gdy nastały nareszcie oczekiwane przez rybaków silne mrozy i jeziora stanęły pod twardą powłoką lodową, Michałek miał znowu całe dni dla siebie. Łabuć korzystał z karnawału, chodził do dalekich wiosek, grywał na weselach i chrzcinach. Chłopaka nie zabierał nigdy. Od kilku dni zabrakło nawet Wanikszty. Nadleśniczy skierował go do Puszczy Piskiej, miał tam pomagać przy znakowaniu drzew do wyrębu. Powrót zapowiedział za tydzień. Chłopak najchętniej spędzał czas u Gotki. Przyglądał się wprawnym rękom artysty, umiejącego stworzyć z niekształtnej bryły gliny figury prawie jak żywe. Podawał mu glinę, przynosił wodę. Stary częstował go obiadem, rozwodził gawędy o dawnych ciężkich czasach pod Niemcem, wspominał ojca Michałka. Chłopca jakoś tymi czasy mniej ciągnęło do lasu niż dawniej. Nie ma to jednak jak wędrować po borach ze starym Waniksztą. Zna wszystko na wylot, o każdym ptaku ciekawostki opowie, jak trzeba, to i głos dzwońca, dzierlatki czy pardwy potrafi naśladować do niepoznania, z każdego tropu wyczyta, co tam lis jaki czy zając robił, kiedy kluczył spokojnie, a kiedy pomykał nastraszony. O drzewach, o leśnych roślinach też wszystko wiedział. Michałek zawsze był tego ciekawy, całą duszą chłonął puszczańskie tajemnice, odliczał dnie dzielące go jeszcze od jesieni, gdy pójdzie do szkoły, co pozwoli mu potem zostać gajowym. Sam chadzał też czasem zasypanymi śniegiem chaszczami, ale brakło mu Waniksztowych objaśnień, jego głosu chropowatego, pełnego wewnętrznej pogody, kroków żwawych i cichych, znajomości każdego przesmyku, każdej zwierzęcej ścieżynki. Dlatego krócej przebywał Michałek w lesie niż zwykle, niemniej jednak nie zapominał o przyjętych na siebie obowiązkach. Koło domu Łabucia aż gęsto bywało od wszelakiego ptactwa, na każdym drzewie kolebały się misterne budki ptasie, a do karmników zlatywało pierzaste bractwo z rumorem i straszliwym jazgotem. Ważniejsze jeszcze były lizawki sarnie, porozmieszczane w paru punktach wokół Borszun. Wprawdzie rejon należał do Dorożały, ale jaki leśniczy miałby co przeciw temu, że ktoś roztacza pieczę nad jego zwierzyną? Więc i Dorożała znajdywał czasem uśmiech dla chłopca i przekazywał mu część soli otrzymywanej na zaopatrzenie lizawek. Stosując się do rad leśników, rozmieścił Michałek lizawki w czterech odległych od siebie punktach. Pierwsza była tuż za Gołdapką. Stąd, klucząc lasami, dochodził na drugi punkt, niemal aż po Biedrunkę, składając sól w specjalnym korytku, umieszczonym w głębi gęstej dąbrowy. Te dwie lizawki zwykł był odwiedzać co drugi dzień, zabierało to parę godzin szybkiego marszu. Jeśli zaś swoim zwyczajem gapił się po drzewach i ziemi, wędrówka trwała niepomiernie dłużej. Pozostałe miejsca na sarnie przysmaki znajdowały się bliżej, ale z zupełnie przeciwnej strony. Szło się do nich w kierunku kanału łączącego Grubnie ze Strąglem. Na kanale rąbano zawsze przeręble i tutaj schodziła się zwierzyna do wodopoju. Do pierwszego punktu nie było z Borszun dalej niż kilometr, umieszczony był zaraz za starą, zburzoną leśniczówką, stojącą tuż przy ledwie przetorowanej drodze do lasu. Do tych grubniańskich lizawek przybiegał Michałek prawie co dnia. Nie tylko dlatego, że były bliżej. Co innego parło go do nich. Podpatrzył tam porę, kiedy zwierzęta przychodziły. Łanie i kozły zjawiały się dwukrotnie: wczesnym świtem i krótko przed zachodem słońca. Chłopiec lubił obserwować z ukrycia zwierzęta, ich suknie mieniącą się w promieniach słońca różnymi odcieniami, od popielistoszarego do rudobrązowego. Dzisiejszego dnia spał dłużej niż zwykle, wieczorem bowiem gruntownie sprzątał dom harmonisty i zmęczył się tym porządnie. Ranek był chmurny, wyglądało na odwilż. Nakrył się więc znów kołdrą powyżej nosa, zapadł w zdrowy, młodzieńczy sen. Gdy się zbudził ponownie, trzaskał równie ostry mróz jak dni poprzednich, niebo stało czyste. Żal mu się zrobiło straconego rannego spaceru do lasu, tym bardziej że na łące przyległej do jeziora pragnął podpatrzyć małe stadko pardw, dostrzeżone przed tygodniem. Tym chętniej maszerował nad wieczorem do drogi skręcającej od szosy ostro w prawo, w kierunku kanału. Szosa była wyjeżdżona przez sanie i auta, z rzadka tylko przysypana pośrodku piaskiem. Brzegi nadawały się wspaniale do ślizgania na podkutych obcasach nowych butów. Rozpędzał się, stawał na piętach, niosło go parę metrów, znów się rozpędzał. Tak się rozhasał przy tej zabawie, że minął właściwą drogę, musiał zawracać. Obejrzał się na słońce. Omglone, zniżało się już powoli za szczyty drzew. Zdążył na czas. Przez głęboki śnieg, brnąc wyżej kolan, zbiegł nad kanał. Zburzoną leśniczówkę zostawił nieco wyżej na lewo. Ślizgał się teraz zapamiętale po gładkim lodzie, z którego wiatr odwiał śnieg. Pod grubą taflą podłużny bury cień smyrgnął strzałą od strony brzegu do środka. Szczupaki zawsze lubowały się w wodach kanału. „Trzeba tu będzie poskoczyć na wiosnę” - pomyślał. Znów wylazł na brzeg pokryty śniegiem, ostrożnie szedł do wbitych tuż pod lasem koziołków ze skrzyżowanych palików jodłowych. Między nimi osadzane były bryły lizawek. Z poprzednich zostały już tylko resztki. Zgrabnie umocował sól przyniesioną ze sobą, zamiótł śnieg gałęzią jodłową, aby zatrzeć swe ślady. Wrócił teraz na drogę, skrył się w rozwalonej leśniczówce. Przez boczne okno rozpościerał się widok na kanał i skraj lasu z umieszczonymi tam lizawkami. Chłód przednocka stawał się bardziej intensywny. Michałek zacierał ręce. Para kłębiła się przed ustami. Podciągnął pod siebie wiązkę starej, zbutwiałej słomy, wpatrzył się w las. Zdążył w ostatniej chwili. Parę minut później czujne stworzenia zwietrzyłyby go i zniknęły bezpowrotnie w leśnej roztoczy. Pierwszy wyjrzał dorodny, stary kozioł. Widzieli go kiedyś z Waniksztą, stary mówił, że będzie to sztuka chyba najroślejsza w tych lasach. Połyskująca burorudym kolorem bujna sierść opinała wysokie, zgrabne pęciny, koło kostek rozrastała się w małe kłaczki. Kozioł trzymał głowę wysoko wzniesioną, łapał chrapami powietrze. Widać było, jak poruszały się lekko, lśniące i czarne. Wilgotne oczy uważnie obserwowały otwartą przestrzeń kanału, zatrzymały się dłużej na oparze wznoszącym się znad przerębli. Michałek zaparł dech w piersiach. Rogacz poruszył jeszcze kilka-kroć szyją, poroże zadygotało na głowie. W chwilę potem poza nim ukazało się kilka siut, wreszcie cała chmara wyłoniła się z leśnego ukrycia. Kołysząc z gracją ostro ściętymi od góry zadami całe towarzystwo ruszyło nad kanał. Michałek zapomniał o chłodzie wciskającym się pod ubranie, do butów, usztywniającym i tak; już zmarznięte dłonie. Wytrzeszczonymi z zachwytu oczyma chłonął teraz widok sarniej chmary.’ Poza jednym kozłem, który nie stracił letniej barwy więdnących liści paproci, zwierzęta mieniły się w blasku zachodzącego słońca odcieniem popiołu. Przystanęły przy lizawkach, spokojnie, nie śpiesząc się wysuwały różowe jęzory zlizywały przysmak składany przyjazną dłonią. Niektóre, syte już soli, zbliżyły się do pierwszych leśnych; krzewów, skubały korę z najcieńszych, najsmakowitszych gałązek. Od drogi zabrzmiały nagle ludzkie głosy. Michałek drgnął niezadowolony. Chmara sarnia zerknęła również w kierunku, skąd one dochodziły, po czym nie spiesząc się, jedna sztuka po drugiej zniknęły w głębi lasu. Tylko potrącone gałęzie krzewów drgały jeszcze czas jakiś. Słońce sypnęło w tej chwili ostatnimi blaskami, zapadło za horyzont, od wschodu mrok począł spowijać ziemię. Chłopak trwał nieruchomo jeszcze przez moment. Nie pierwszy raz był świadkiem żerowania sarniej chmary, zawsze urzekało go to, cóż dopiero dzisiaj, gdy zachodzące słońce nadało obrazowi niepowtarzalny koloryt! Przypomniał sobie o przybyszach. Ciekaw był, kto nadchodził od wioski’ o tej porze. Powstał ze swego siedzenia, poczuł, teraz, jak zdrętwiał cały. Głosy z zewnątrz na chwilę umilkły. Gdy zabrzmiały zupełnie blisko, Michałek drgnął gwałtownie i zamarł. Poznał głos Garteckiego. Ale drugi też przecie znajomy? Wsłuchał się. Tak, to Erich Molke, też z niemieckiej rodziny. Rodzice jego zginęli, został jako dziecko przy dalekiej ciotce. Zawsze przestawał z Konradem. O czym oni mogą tu gadać? Ciemniało coraz bardziej. Na walący się budynek kładły się od lasu długie cienie. Tylko kanał w ostatnich blaskach zachodu lśnił jeszcze dziwaczną czerwienią. Przybyli rozmawiali po niemiecku, przyciszonymi głosami. Michałek obejrzał się na okno ziejące pustą futryną, jakby sprawdzał, czy w razie potrzeby da radę szybko tamtędy wyskoczyć. Na palcach, ostrożnie jął się posuwać bliżej wyjścia, aby usłyszeć słowa. Zaskrzypiała stara, przegniła podłoga. Drgnął, zaparł dech w sobie. Dobrnął wreszcie do framugi. Były tu kiedyś drzwi. Oparł się o belkę, wyjrzał ostrożnie. Na małym ganeczku czerniały, niewyraźne w pomroce, zarysy dwu głów. On sam na ciemnym tle izby był niewidoczny. Przybyli rozmawiali na jakieś błahe tematy. Konrad szczegółowo rozpowiadał o swoich sukcesach. Długo to trwało. Michałek czuł, jak kostnieją mu ręce i nogi. Nie wiedział, CQ robić. Żałował już, że nie wyszedł od razu. Teraz nie było sposobu, wiadomo będzie, że podsłuchiwał. A ci dwaj gadać mogą tak w nieskończoność. Ciekawe, że nie w domu, a tutaj, w lesie, na mrozie. Jakby w odpowiedzi na swe pytanie, usłyszał zniecierpliwiony głos Konrada: - Ten Dummerkerl nie myśli nas chyba trzymać tu godzinami? Gdzie go nosi tak długo? Ach, zatem jeszcze na kogoś czekają. Cóż to za nocna zbiórka w lesie? W Michałku od nowa zbudził się niepokój. Nie żalił się już na mróz. Im też on się da we znaki, nie będą tu siedzieć do rana. Ciekawe, kim może być ten trzeci? W myśli przebiegał borszuńskich znajomych, którzy mogliby się przyjaźnić z Konradem, nie znajdował jednak nikogo. - Zdumiał się, gdy po niecierpliwym „nareszcie!” Konrada usłyszał łagodny, pieszczotliwy głos. W pierwszej chwili nie wierzył sam sobie, dopiero wypowiedziane na ganku imię przybyłego utwierdziło go w przypuszczeniu. Rzeczywiście,! oczekiwanym kolegą Garteckiego był Józef Waniek, syn zmarłego przed dwoma laty Hieronima Wańka, zasłużonego działacza mazurskiego. Michałek pamiętał, jak jeszcze ojciec jego mówił o Hieronimie z wielkim szacunkiem, jak słuchał jego rad i ufał mu we wszystkim. I teraz syn jego tutaj, z Garteckim i Molkem? Zachodził w głowę, co mogło łączyć tych trzech. Słuchał chciwie i z każdą chwilą robiło mu się coraz straszniej. Czuł, jak ramiona oblewa mu pot, jak drżą nogi z wrażenia. Najwięcej mówił Gartecki. Siekł krótkimi gardłowymi zdaniami. Przyznawał się, że zrobił błąd usiłując wciągnąć Wutka do grupy. Ten szczeniak nasiąkł już tak polskością, że nigdy z niego Niemiec nie będzie. Przestaje od paru dni z Gaikiem, wiadomo, czym to pachnie. Czy go ta dziewczyną tak opętała, czy co innego? Zamiast zbliżyć się do nich, oddala się coraz bardziej. - Ale to przecie było wiadome już przedtem. Po co ten gwałt, zbieranie się w lesie? Niepotrzebnie nas narażasz... - dziewczęcy głos Józka Wańka zupełnie odbiegał od treści wypowiadanych słów. Michałek wyobraził sobie jego łagodną, ładną twarz, jasne włosy, niebieskie, naiwne oczy. W ogóle cały Waniek był delikatny, wyglądał trochę na maminsynka. Pracować zaczął od niedawna, wszedł do tartaku wraz z nową partią robotników, których zaangażowano w związku z budową nowej hali. Michałek ze zdumieniem słuchał gorących, nabrzmiałych złością słów Garteckiego. - Bist du verruckt? - Jeżeli wołał ich tutaj tak nagle, musiał mieć powody do tego. Widział rano, jak przyjaźnie gadał Wutek z Klimczakiem, który choć chory jeszcze, przywlókł się, verfluchter Hund, do tartaku. Potem ta konferencja z Gałkiem. Parę razy oglądali się na Konrada. To jeszcze głupstwo. Co innego jest ważne. Gdy dzisiaj zagadał do Wutka i przypomniał mu ich rozmowę, ten nie chciał nawet słuchać. Aż wreszcie wrzasnął na niego na cały głos: „Ty mnie daj spokój. Ja jestem Polak i nienawidzę was razem z waszym Hitlerem, żywym czy martwym, rozumiesz?” Niech wobec tego pomyślą, czy słusznie ich wezwał. Skoro ten Wutek tak gada, ma coś pewnie w zanadrzu. A może on tę awarię dla innych celów zrobił, nie dla sabotażu? Kto go wie? I czemu nagle taka przyjaźń z Klimczakiem? Może się Wutek mu przyznał i teraz razem coś knują? Wutek wie za dużo i ma ich w swych rękach, - Właściwie ciebie jednego, nie nas - słodziutkim, swym głosem zauważył Waniek. Zapadło milczenie, wymowne i przejmujące. O metr od trzech wyrostków stał Michałek. Bat się poruszyć, aby skrzypnięciem nie zdradzić swej obecności. Miał oto przed sobą bandę, której władze nie mogły od dawna wytropić. Tu kryło się źródło ulotek, napadów całej tej propagandy szerzonej po osadzie i okolicznych wioskach. Głos Konrada zachrypiał nagle mocniej niż przedtem. - A moja sprawa to nie to samo co wasza? To tak się buduje Wielkie Niemcy, ty psie? - chrypienie przeszło w syk. Waniek zaśmiał się cicho, zjadliwie: - Głupiś, Konrad. Nawarzyłeś piwa, ale pić go nie będzie z nas żaden. Jasne. Z Wutkiem trzeba skończyć, I to nie czekając. Jutro. - Ale jak? - w czyimś szepcie przyczaił się lęk. - Prosto. Tylko martwi milczą. Wutek wie za wiele, dlatego trzeba go zlikwidować. Zadanie bojowe. Nadeszła dla niego „Stunde X”... - pieszczotliwy głos Wańka nabierał zimnych drgnień. Wyglądało, jakby w tej chwili on przejmował przywództwo z rąk Garteckiego. Nie, bo oto Gartecki znów mówi. Głos ściszył, Michałek aż się pochylił, aby nie uronić żadnego słowa. - Postaram się mu jutro powiedzieć, że sam się waham, że chciałbym z nim pogadać - zaśmiał się. - On teraz jakiś gorliwy się zrobił, może się na to nabierze. Albo innego sposobu użyję, aby namówić go na spotkanie wieczorem. Pójdziemy szosą. Powiem, że chcę mu pokazać, ile broni mamy schowanej w lesie. Czy dla ciekawości, czy dlatego, aby wiedzieć o nas wszystko, da się złapać i pójdzie. A wtedy wy będziecie czekali na miejscu i tam raz, dwa, cichutko, jak Zygmunt uczył. Stamtąd niedaleko do wody, wpuści się go w przerębel, do wiosny nikt ciała nie znajdzie. Prosta sprawa... - Dobra, tylko pamiętajcie, ja załatwiam z Wutkiem, ja! - głos Wańka brzmiał słodko, niemal tkliwie. Gartecki zaśmiał się. - Ty, Józef, odbijasz sobie czasy, gdy cię nie było 7. nami w Hitlerjugend... - Wiecie, ojciec nie puszczał. Taki głupi był Polak... - Ale syna dobrze wychował, cha! cha! cha! - Konrad był teraz w dobrym humorze. - Zatem koniec na dzisiaj. A jutro czekajcie mnie w Skoczni... Wstali, udając się w stronę wioski. Coś tam jeszcze Konrad mówił, że przed szosą rozdzielą się, okrężnymi drogami pojedynczo wracać będą do domów; trzeba się mieć na ostrożności. Michałek został sam w zrujnowanej leśniczówce. Nogi mu ścierpły, musiał przysiąść, aby je wy-masować. Co teraz zrobić, do kogo się udać? Żeby to Łabuć był w domu, wczoraj już miał powrócić gdzieś zza Mielicka. Jest mądry, znajdzie na pewno najlepszą radę, zrozumie to wszystko. Michałek nie pojmował już nic. Czemu oni Wutka chcą zabić, skoro właśnie Wutek popsuł piłę, która zraniła Klimczaka? I czemu Klimczak przyjaźni się teraz z Wutkiem? I gdzie jest ta Skocznia? I kto taki ów Zygmunt, który ich uczył, jak mają mordować? Ostrożnie wyszedł na ganek, patrzył długo za nimi, potem wszedł w las, brnął okólną drogą do domu, wciąż nasłuchując. Z dala zobaczył światło w Łabuciowej chałupie. Zatem harmonista powrócił. Ostatnim wysiłkiem przedostał się Michałek przez zaspy w ogrodzie, nacisnął klamkę. Z sieni buchnęło ciepłem, które odurzyło go zupełnie. W izbie omal nie runął na podłogę. W porę podtrzymał go Łabuć. Michałek powoli zaczął przychodzić do siebie. Jęknął nagle: - Wuju! Oni go jutro chcą zabić, jutro... Harmonista pewien już był, że chłopak ma wysoką gorączkę. Zatroskał się. Co tu robić? - Wuju, ja mówię prawdę. Już mi dobrze... Przemarzłem w starej leśniczówce, bo tam zebrali się hitlerowcy. Słyszałem ich rozmowę. Gartecki, Molke i Waniek... Zaraz wszystko opowiem. Tylko tu zimno. Na piecyku szumiał czajnik z herbatą. Nalał Łabuć sobie i Michałkowi, dopiero kazał opowiadać wszystko dokładnie. Słuchał podpierając brodę rękami, skupiony, chmurny. Wreszcie wzruszony objął Michałka: - Ocaliłeś życie, i to chyba nie jednemu tylko Wutkowi! Kto wie, czego by jeszcze mogli narobić. A to dranie! - zaciskał pięści. - Nikomu ani słóweczka, bo zepsujesz całą sprawę. Pamiętaj! Ja idę do Klimczaka. Albo wiesz co, idziemy razem, sam to jemu powtórzysz. Nie zimno ci już? Chłopiec potrząsnął głową. Klimczak w lot opanował sytuację. Przejęty był jak i oni, ale działał z rozmysłem. Przywołał jeszcze Mikoszę, naradzali się wspólnie. Postanowiono, aby w ciągu dnia nic nie pokazywać po sobie. Drani trzeba złapać na gorącym uczynku. Klimczak pojedzie pierwszym autobusem do miasteczka, niby to na codzienny opatrunek. Ten jego wyjazd nie zwróci niczyjej uwagi. Rozeszli się przejęci. Na odchodnym Klimczak szepnął do Mikoszy: - Widzisz, miałem nosa z tym Wutkiem. Nie można z Mazurów robić zdrajców. Rozumiesz to, stary? Mikosza przytaknął, a potem szepnął z uśmiechem: - A ja z Michałkiem czy też nie miałem racji? Nie zasnęli już obaj tej nocy. Nie mógł spać także Łabuć. Rozmyślał nad wielu rzeczami, których nie rozumiał, a pytać nie mógł, nie chciał po prostu. Choćby to: co za historia z tym Wutkiem? Sam się będzie musiał dowiedzieć. Był jeszcze w osadzie ktoś inny, kto zasnąć nie mógł tej nocy, zresztą nieświadom spraw tak z nim blisko związanych. To Janek Wutek. Od nowa przeżywał swój czyn. Wielkoduszność Klimczaka napawała go z jednej strony radością, z drugiej zaś - strasznym wstydem. Jakże się odpłaci za tyle okazanej mu wiary? Inna jeszcze sprawa dręczyła Janka. Jego postępowanie z Garteckim. Konrad działał przeciw Polsce, czuł się Niemcem, ba, hitlerowcem. Wutek chciał dowiedzieć się czegoś bliższego o tych „innych”, o których Gartecki napomknął wtedy, w czasie nocnej rozmowy. Chciał odkryć całe to wrogie gniazdo, aby tym się zrehabilitować. Ale nie umiał, nie umiał. Niepotrzebnie palnął dziś Konradowi, co o nim i jemu podobnych sądzi. Myśli takie kłębiły się w nim po świt. Powziął wreszcie postanowienie, że będzie teraz wobec Konrada potulny, posłuszny, uda, że wierzy wszystkim jego słowom. Tak będzie najlepiej, w ten sposób może dowie się czegoś więcej o tamtych. Zbudził go gwizd syreny tartacznej. Jak oparzony zerwał się z łóżka, ubrał się czym prędzej, nawet nie myjąc się popędził do pracy. Konrad był już przy pryzmach. Ostatnio, ku podziwowi Wutka, zrobił się bardzo gorliwy w pracy. Przychodził wcześnie, od razu zaczynał robotę, nie uciekał w kąty jak przedtem. Na nadchodzącego kolegę spojrzał bacznie, uniósł lekko barczyste ramiona znad deski. Wutek, pomny rozmyślań minionej nocy, uśmiechnął się do niego szeroko. - Wcześnie zaczynasz, Konrad. Oho, i śnieg już odgarnięty. Dobra, zaraz ci pomogą, ustawimy podkłady, pozostały nam wczorajsze calówki do przełożenia. Goni teraz Mikosza z robotą, większe zamówienia pewnie dostaliśmy - gadał, w obawie, aby mu nagle nie wróciła wczorajsza niechęć do rozmowy z tym zdrajcą. Gartecki uśmiechnął się odwzajemniając serdeczność Wutkową. Nastrój Janka był mu po myśli. Przez cały dzień pracowali zgodnie, zadowoleni obaj, że się składnie układają ich plany. Wutek aż drgnął z radości, gdy mu Gartecki zaczai się zwierzać ze swych kłopotów i z wahań. Gdy zaś Konrad zapowiedział, że coś mu pokaże, pomyślał, że dochodzi powoli do celu. Tamten ze swojej strony nawet się nie spodziewał, że namówienie Janka obejdzie się tak zupełnie bez zachodu. „Może on naprawdę chce się z nami połączyć?” - przemknęło mu jeszcze przez myśl, ale wniosek taki odrzucił od razu. Czas wolno wlókł się przez pozostałe godziny. Nie mogli doczekać się zmroku. Noc była tego dnia chmurna, sprzyjało to zamiarom Konrada. Spotkali się wreszcie tuż za osadą, nie dostrzeżeni przez nikogo po drodze. W lesie było mroczno. Przez moment ogarnął Wutka strach, jakby niedobre przeczucie. Polana, na której kiedyś zamierzano zbudować skocznię, w nocnej pomroce wyglądała dziwacznie. Przecięli ją na skos, przesunęli się chyłkiem obok żerdzi okalających rejon szkółki, przystanęli pod okapem zwisłych nisko gałęzi jodłowych. - Tutaj - odsapnął Konrad. Głos mu zadrżał. - Co tutaj? - również zmienionym głosem zapytał Wutek. Lęk wrócił. - Nic, my tylko... - Zza drzewa wynurzyły się dwie postacie. Wutek drgnął, obejrzał się, jakby szukał drogi ucieczki. Potem pomyślał, że przecie tego chciał właśnie, aby poznać towarzyszy Garteckiego. Molkemu się nie zdziwił. Od dawna miał opinię szubrawca. Ale Józek? On tutaj, razem z nimi? Józek, syn sławnego Hieronima? Aż się przechylił ku twarzy tamtego, aby stwierdzić na pewno, że to właśnie nikt inny, jeno Waniek. - Ja, ja we własnej osobie. Nie masz co się przyglądać... - zaśmiał się cienko tamten. Śmiech ten brzmiał przyjemnie, jak zawsze u Wańka. Nic dziwnego, że dziewczęta przepadały za chłopcem. - No, dość już tego cackania! - ostrym szeptem odezwał się nagle Gartecki. Obrócił się przodem do towarzysza pracy. - Weisst du, polnische Schwein... - przeszedł nagle na niemiecki. - Wiesz ty, po co tutaj przyszedłeś? Aby gęby nigdy już więcej w życiu nie otworzyć! - Zapienił się nagle przy tych słowach, poskoczył w ślad za odruchowym cofnięciem się Wutka do tyłu, uderzył go w twarz na odlew, z całą siłą, aż ten sią zachwiał na nogach. - Konrad, zostaw go mnie, słyszysz, obiecałeś, że ja go wykończę! - zaszypiał Waniek, szarpnął Garteckiego za ramię. Nagle drgnął, oczy zabłysły mu trwogą. Po lesie potoczyły się strzały jednocześnie z kilku stron polany. W tej samej chwili wyskoczyły zza pni sylwetki ludzkie, biegły ku grupie czterech osób stojących pod drzewami. Poderwali się z miejsca w kierunku lasu. - Stój - dwa głosy rozległy się twardo za - nimi. - Ręce do góry! Konrad i Molke wykonali rozkaz. Stanęli jak wryci. Stało się to wszystko dla nich zbyt niespodziewanie, aby zdolni byli w tej chwili do obrony albo ucieczki. Co innego Waniek. Nagłym susem rzucił się w stronę Wutka, zamachnął się na niego jakimś trzymanym w ręku narzędziem, krzycząc: - Giń, polski parobku! - Zachwiał się, cios bowiem trafił w próżnię. Wutek zdążył uchylić głowę. Wtedy Waniek runął w bok, wpadł w las. Huknął strzał, jeden, drugi, rozszczekała się seria automatu. Dopiero w południe następnego dnia rozeszła się wieść po osadzie i tartaku, że milicja ujęła hitlerowską bandę. Wtedy połączono z tym faktem nieobecność trzech pracowników. Wutek po przesłuchaniu wrócił jeszcze tej samej nocy do domu, rano zaś przyszedł jak zwykle do tartaku. XV Gustaw lepiej może od innych rozumiał wagę zbliżającej się imprezy. Pomysł Walickiej był śmiały. Pierwotny projekt amatorskiego przedstawienia nabrał specjalnego znaczenia, szczególnie po ostatnich wydarzeniach w Borszunach. Gdyby się powiodło, może by się rozładowało nieco napięcie między Mazurami a pozostałymi mieszkańcami osady. Sprawa ujęcia Garteckiego wraz z kompanami wcale bowiem nie zabliźniała narosłych w ostatnich miesiącach niechęci i podejrzeń. Jakieś złowrogie, niechętne milczenie stanęło między ludźmi. Jeden emeryt nie próżnował: judził, jątrzył, wspominał wojnę i faszystowskie zbrodnie, ostrzegał. Niektórzy chętniej go teraz słuchali niż przedtem. Ostatnio wywiedział się skądsiś, że przedstawienie grane będzie w gwarze mazurskiej. Jakby go kto obuchem zdzielił przez łeb. Agitował usilnie, aby nie przychodzić. I tu go nie usłuchano. Każdy tym bardziej był ciekaw, co też pokażą. W dodatku artystów było wielu. Któż z rodziny oparłby się pokusie zobaczenia na scenie najbliższych? Jak dotąd, stosunek do imprezy był raczej przychylny. Przeważała ciekawość. Praużul po południu dopiero powrócił z miasteczka. Miał tam sporo spraw do załatwienia, odwiedził między innymi - Knabbego, jego także zaprosił na przedstawienie. Niemiec rozjaśnił się. Rzadko mu się to zdarzało ostatnio. Zaciął się w sobie, chodził ponury. Nie mógł przeboleć faktu, że niektórzy tak dali się złapać na lep propagandy rewizjonistycznej. Nie widział też pozytywnego oddziaływania w przeciwnym kierunku. Mało kto rozumiał złożoność zagadnienia. Przyniesioną przez Praużula wiadomość stary lekarz przywitał tym radośniej. - I kto tak to wszystko ładnie urządził? - Przedszkolanka. - Złota dziewczyna. A jak te swoje dzieciaki lubi! Przyjadę, na pewno przyjadę - z radością zacierał swe biedne, okaleczałe dłonie. Wspomnienia z rozmowy z Knabbem przerwał nadwerężony przez czas duży zegar ścienny, wydzwonił godzinę czwartą. Gustaw spojrzał, przeciągnął ramiona. W przyległym pokoju cicho pochrapywała matka, na oparciu łóżka kiwała się z przymrużonymi oczyma Kundzia. Za oknami było szaro i sennie. Wrócił do czytanej gazety. Kupił ich sporo w Mielicku. Ciągnęło go do polskiego słowa. Janina pożyczyła mu kilka książek, przeczytał je, zapalił się, każdą wolną chwilę spędzał teraz nad lekturą. Gorzej, że brakło czasu. Huk pracy w tartaku, koło obejścia też się trzeba było zakrzątnąć. Nie dopuszczał matki do żadnej roboty przy krowie oprócz dojenia. Przybyły jeszcze dwa prosiaki, jeden już się niezgorzej podchował. Ciągnęło go poza tym do ludzi, lubił pogwarzyć, dowiedzieć się czego. Przecie tyle lat żył właściwie samotnie... No, a od czasu gdy się to z Czeską zaczęło, w ogóle już chwili nie miał dla siebie. Dziś umówili się dopiero na przedstawienie, już w świetlicy. Dziewczyna była zmęczona po harówce przy leszczach, należał się jej wypoczynek. „Jak to ona musi wyglądać, gdy śpi?” - zastanowił się nagle. W ogóle myślał o dziewczynie coraz to więcej. Nie żeby aż po wariacku, to nie leżało w jego naturze. Za trzeźwy był, zresztą życie oduczyło go szaleństw. Ale z drugiej strony umiał zapamiętywać się w robocie i w uczuciu, nie tłumił więc w sobie tego, co się w nim budziło do tej krępej, silnej nad podziw dziewczyny. Zakochał się, i co z tego? A czy miał pewność, że ona pokochała go także? Razem czas często spędzają, to prawda. Ale przecie i z lnianowłosym Kazikiem też była raz w kinie. Chodził wtedy jak struty. A jeszcze Korowajczyk się do niej przymilał. I teraz próbuje, jak zobaczył, że przedszkolanka przestaje tylko z mierniczym. Ten wielkolud, Pantaleon, wariackie jakieś imię, to też dziwak, w dwóch naraz chciał się kochać czy co? Inna sprawa, że takiemu dryblasowi może tak właśnie wypada. Zaśmiał się, rad z własnego konceptu. Po chwili znowu spochmurniał. Czy Cześka też się w nim zadurzyła? Wesoła jest, lubi pracować, lubi się i zabawić. Ale kochać się? Może jej to wcale nie w głowie? Nie mówili nigdy na takie tematy. Zaczął raz, to go wyśmiała pytając, czy może jeszcze przyklęknie, zacznie o księżycu rozpowiadać albo nawet wspomni słowika. Twarda baba. Pokręcił głową w podziwie, próbował znów czytać. Nie szło. Wstał, przeciągnął się. Spojrzał na zegar. Choroba, dopiero dziesięć po czwartej... Nacisnął czapkę na uszy, postanowił wyjrzeć na dwór. Zawsze czas prędzej zleci. Po niedawnym deszczu śnieg zmienił się na polach w twardą, lodem pokrytą polewę. Mróz łagodnie opadał na Borszuny. Najgorsza pogoda. Źle będzie w lesie przy drwalce, pnie i gałęzie pokryją się śliską gładziną. W ogóle jakoś kołują się ciągle w tym roku, wariacka zima. Po rannej ciszy znad jeziora poderwał się ostry, siekący w twarz wiatr, leciał nisko nad ziemią, oblodziałe gałęzie drzew skrzypiały przenikliwie. Wiatr ze świstem obijał się o ściany, wpadał z furią w podwórze, szamotał się z jakimś śmieciem. Zegarek wskazywał dopiero piątą. Lekki zmierzch zwieszał się nad Gustawem. Uznał, że nic tu po nim, lepiej odczekać już ten czas w domu. Gdy wchodził przez wrotka, pódźki rozwrzeszczały się nagle, jakby je coś zgniewało. Siedziały w dziupli jedna przy drugiej, wytrzeszczały oczy, okrągłe, zawsze ciekawe, puszyły się w kule. Ułatwił im trochę życie. Z okienka na strychu wyjął tafelkę szkła, wlatywały tamtędy, tępiły myszy, których się namnożyło ostatnio. Ptaki oswoiły się, nie bały się Praużulów zupełnie, na obcych także często pohukiwały. Lękały się tylko wiejskich chłopaków i Kundzi. Chłopaków, bo kamieniami rzucali w dziuplę i usiłowali wsadzać drągi do wnętrza. Kundzi zaś dlatego, że podlatywała często z wrzaskliwym krakaniem, wtykała dziób do ich domu, łajała nieprzystojnie. Też odważna, w biały dzień, przy słońcu! Niechby spróbowała nad wieczorem, jak mrok wisi w powietrzu... Wicher wzmagał się, szarpnął drzwiami, omal ich nie wyrwał z rąk Praużula. Tak tu zawsze bywało. Teraz wichura, za godzinę może być cicho, spokojnie, a jeszcze po paru godzinach z zupełnie przeciwnej strony wiejące wietrzysko gotowe dachy pozrywać. Nie mając co robić w domu, Gustaw położył się na ławie. Myślał o przedstawieniu, o Czesi, potem nie wiedzieć skąd o emerycie, który nie chciał mu się odkłaniać. Wreszcie pomieszało mu się wszystko. Zegar wskazywał pół do ósmej, gdy staruszka potrząsnęła łagodnie ramieniem syna: - Gustek, a nie czas to nam iść? Zerwał się, oczy przecierał, zapalał światło. Matka była już odświętnie ubrana, w białym czepcu na głowie, w długiej spódnicy. Jeszcze rzut oka na zegar. - Maminka, czemu tak późno mnie budzisz? Aż migało, tak szybko czyścił buty, czesał się, poprawiał wyciągniętą ze skrzyni mazurską suk-manę koloru ciemnogranatowego, którą wdział teraz zamiast z miejska skrojonej marynarki. W parę minut był gotów. Już wychodzili. Kundzia spojrzała przymrużonymi ślepkami ze swego gniazdka, z politowaniem kiwnęła dziobem, znowu się skryła w ciepłym wnętrzu watowanego rękawka. Ochłodło przez parę tych godzin, chmury jakby się rozwiewały, pokazały się nawet gwiazdy. Migotały silnie, jak to zawsze na mróz. Ciemno było, drogę znaczyły światła płonących po domach lamp. Praużulowa dreptała szybko, przykurczona do ziemi, dotrzymywała kroku synowi. Aż się dziwił, skąd w niej taka siła po tylu przejściach. W największej sali przedszkola rojno już było i gwarno. Młodzi aktorzy przeżywali przed występem dziwne uczucia. Niby się śmiali, ale prawie każdego jakiś lęk ściskał za gardło. Michał Kaniszek aż odszedł na bok, wślepiał oczy w tekst swojej roli, powtarzał półgłosem, skoro jednak przymknął powieki i chciał coś powtórzyć z pamięci, wszystko ulatywało z głowy jak wróble spod strzechy. Aż się zlał potem. A jeżeli naprawdę wszystko zapomniał i zepsuje im przedstawienie? Tyle wysiłku poszłoby na nic. Walicka dostrzegła pomieszanie chłopca, podeszła, aby go uspokoić. Nie on jeden zresztą przeżywał podobny nastrój. Maużulowa dłonie tylko splotła, pojękiwała bezustannie: - Bożeż ty mój, Boże, i jak ja wydołam? - Dostrzegła w pobliżu Walicka, podskoczyła ku niej. - Moja ty jasna, złocieńka, ja nie wydołam, darujcie mi, niech zagra ktoś inny. - Ależ, Genowefo, dacie radę, nie takie to straszne. Pójdzie nam dobrze. Uspokajała, ale sama też przeżywała emocje. Nie chodziło jej o swoją rolę, grywała już kiedyś w szkole i w pierwszych latach pracy. Chodziło jej o coś innego. Czy w ogóle cała sprawa warta była wysiłków? Czy „chwyci” zebranych? Czy pojmą gwarę, czy spodoba się im sztuka Karola Małłka? Dekoracja pierwsza, bardzo jaskrawa, przedstawiała krytą słomą chałupę, jakieś pola w oddali. Podium nie było, oddzielili scenę od widowni deską przybitą do podłogi. Dalej stały ciasno ławy i krzesła, gdzie tylko się dało po Borszunach pozbierane. Razem to wyglądało naprawdę na jakiś teatr. Zasapany wpadł pomiędzy nich Gałek. Oczy mu się śmiały. - Wiecie, że wszystkie starzyki też idą? Ciasno nam będzie... Nic, na drugi rok może już dobudują świetlicę. Tam użyjemy. Co ci to, Józek? - klepnął wesoło po ramieniu druha od dawnych lat, Józka Mientla, z zacięciem strojącego swe skrzypki. - Nie bój się, nie będziesz sam. Namówiłem Łabucia, żeby sukmanę Kryszki włożył na siebie. Będzie na Mazura wyglądał, a jego harmonia to grunt. Poweselało, skupili się wszyscy wokół chłopaka. Trudno było Gałka nie lubić. Nadawał ton całej ich pracy, obok Walickiej najwięcej serca włożył w to przedstawienie. W ogóle serdecznie patrzyli wszyscy na siebie. Te kilkanaście spotkań w późne wieczory, nastrój wspólnej roboty, jakieś poczucie, że spełniają coś ważnego i potrzebnego, wreszcie żarty, śmiech, bliższe wzajemne poznanie zrobiły swoje. Zżyli się, poczuli się związani czymś wspólnym. Nie boczyli się już, nie spoglądali na siebie wilkiem. A przecież na początku prób, w czasie pierwszych rozmów, było zupełnie inaczej. Był nawet moment, że omal nie rozleciało się to kółko. To wtedy, gdy Janinka jednak przeparła stanowczo sztukę mazurską. Nie wszystkim się to spodobało. Kilka osób gotowych już było w ogóle zrezygnować z udziału w przedstawieniu. A przecież nie byłoby dobrze, gdyby grali sami tylko Mazurzy. Ileż naprosili się Walicka i Gałek, ileż natłumaczyli! Większość zgodziła się w końcu spróbować. Wtedy Gałek swoim żywiołowym śmiechem, weselem wszystkich rozruszał. Gdy zacinali się w trudnym dla przybyszów wymawianiu słów, gdy peszyli się tym albo zgoła zrezygnowani machali ręką, Gałek żartem jakimś wszystko obracał w wesołość, zapewniał, że będą mówić tak, jakby inaczej nigdy nie mówili, sam przekręcał czasem umyślnie, aby pobudzić tym innych do śmiechu. Jakoś poszło. Przełamali najcięższe pierwsze lody, a potem... Potem zaczęła się im podobać śpiewna, melodyjna mowa, pachnąca ciepłymi leśnymi woniami, rześka od wiatrów wiejących znad jezior. Nie wiedzieli nawet, kiedy weszła im w słuch, kiedy zaczęli wypowiadać swe partie nie gorzej od rodzimiaków, ba, już przy pracy, bywało, próbowali półżartem mazurzyć... Praużul chmurny patrzył to na zegarek, to na drzwi. Czeski jeszcze nie było, a tu już niedługo będą zaczynać, ósma dochodzi. Co się z nią stało? Może zaspała jak on, może by warto jeszcze po nią poskoczyć? Już to zamierzał zrobić, gdy weszła, u boku zadowolonego z siebie Korowajczyka. Gustawowi zrzedła mina. To tak? On się rwał do niej przez te wszystkie godziny, a ona z Pantaleonem? Może nie chce się z nim dalej zadawać, że to on Mazur? Widział przecie, jak niechętnie, wrogo nawet przyjmowali jego zabiegi jej ojciec i młodszy brat, Edek. Stary warknął kiedyś w magazynie, wyraźnie w jego stronę: - Próżno beczka dzwoni, próżno, jakem Kiełbsz! Będzie co z tego, chyba jak rak świśnie pod dębem. No nie, Edek? - A będzie, ojciec, będzie - chłopak nie uważał, potwierdził na ślepo. - Ach, ty poganinie, znów przeciw ojcu, to tak dbasz o siostrę? Ja ci pokażę... Tak, ojciec z synem długo gadali wtedy na boku i od tego czasu złe tylko spojrzenia ciskali na Praużula. Z Mazurem nic nie będzie. Zapowiedział to zresztą stary Kiełbsz córce, ale ta go tylko wyśmiała, prychnęła jak kotka... - Gustaw, czegoś taki krzywy? Zapomnisz, co masz gadać ze sceny. A ja ci nie podpowiem, jeżeliś taki gapa - podbiegła do niego swym mocnym krokiem, śmiała się całą twarzą. Nawet się nie obejrzała na Pantaleona, który z rozczarowaną miną został przy drzwiach, potem z westchnieniem zajął miejsce na ławie pod oknem. Praużul rozpromienił się, w jednej chwili odzyskał dobry humor. Zerknął na matkę. Nie mówił jej wprawdzie, że go ciągnęło do Czeski, ale Praużulowa domyślała się tego od dawna. Gdzieżby tam Gustkowi udało się ukryć coś przed nią? Robiło się coraz ciaśniej. Widzowie napływali jedni po drugich, rozglądali się po salce z niedowierzaniem, ale siadali, ciekawi, pełni oczekiwania. Łabuć już z dala ogłaszał swe przybycie harmonią. Wesoło hukała po szosie, wdarła się z nim razem przez drzwi. Stary rozgrzał się, pomaszerował do pokoju, gdzie się zbierali artyści. Gałek pomagał mu wciągnąć sukmanę. Krzywił się, nieswojo mu było w tym stroju. Poruszenie pośród grających i widzów. W drzwiach stanął nagle emeryt. Patrzył, w jego spojrzeniu drgała wyraźna złość. Na ustach lekceważenie. Mrużył oczy, wodził nimi długo po sali, wreszcie musiał ustąpić z drogi komuś wchodzącemu. I wtedy też nie siadł. Oparł się o ramę okienną, żuł wargami, rozglądał się bez przerwy. Walicka wyczytała jakby groźbę w jego spojrzeniu. - Miał przecie nie być, wszystkich odmawiał? - szepnął zdziwiony Gałek. Niechętnie patrzyli na starego człowieka, który nie umiał śmiać się, który miał jeden cel w życiu: szerzyć nieufność, budzić nienawiść. Już go nawet najbardziej wrogo nastawieni do Mazurów nie chcieli słuchać. Chyba jeden Piętkowski, który od czasu sprawy z Michałkiem nieprzytomnie wprost znienawidził tuziemców. Stelmaszewski czuł na sobie niechętne spojrzenia, widział, że jego przyjście zmroziło nastrój na sali. Prostował się jeszcze bardziej, wysokie jego czoło błyskało w świetle lamp, chuda postać czernią odcinała się od białego tła ram okiennych. Krótko przystrzyżone włosy o wyraźnym już szpaku, ostry, długawy nos, przymrużone oczy - wszystko to czyniło go w tej chwili podobnym do krogulca, wyciągającego szyję w poszukiwaniu zdobyczy. Dłonie nerwowo ocierały się o siebie, podniszczone ubranie lśniło wyświechtanymi miejscami. Nikt nie potrafił jednak czuć się dobrze w atmosferze ogólnej niechęci. Zakręcił się w miejscu, przysiadł wreszcie na ławce, jeszcze raz powiódł spojrzeniem spod przymrużonych powiek po sali, skinął palcem na młodego Kiełbsza. Edek przysunął się ku niemu niechętnie. Zatopili się w rozmowie. Emeryt przedkładał coś gorąco. Robiło się duszno. Salka była już pełna, a spóźnieni napływali wciąż jeszcze. Gałek nie posiadał się z radości. Jednak potrafili zaciekawić Borszuny, ściągnęli i starych, i młodych. Wyglądał z bocznych drzwi, tuż obok sfabrykowanej przemyślnie z obrusów kurtyny. W pierwszym rzędzie rozsiadł się Gotka, dostojny, przejęty. Ostatni raz był w teatrze, gdy miał dwadzieścia lat. Obok wierciła się niespokojnie Praużulowa. Przecie jej Gustek będzie dziś za artystę. Kryszka i Kopcik usiedli obok siebie. Brakło im pykania z lulek. Kopcik ściskał zębami pusty munsztuk. Zaraz za nimi tkwił ze swoją pochmurną twarzą Wańczura wraz z żoną. Kobieta miała na sobie strój mazurski, starannie przechowywany w malowanej skrzyni, stojącej w domu na honorowym miejscu, pod oknem. Półdługie, sznurowane ciasno buciki widoczne były w wąskim przejściu między ławami. Spódnica w kratkę czerwono-zieloną, nieco przyblakła, łączyła się w całość z pasiastym fartuchem. Puszyły się w bufach rękawy białej bluzki, odbijały od barwnego gorsetu i chusty zawiązanej misternie na głowie. Podobnie ubrana była większość obecnych na sali Mazurek. Kobiety były przejęte. Jakże, ich gadką przecie będą się bawić przez wieczór. Jakże też młodzi poradzą? Nie wszyscy przecie w gadce uczeni, jak i ta Janinka od dziecków. Skinęła właśnie na Gałka: - Zaczynamy... W tej chwili dobiegł zza okien warkot motoru. Zebrani na sali ciekawie spojrzeli ku drzwiom. Pierwszy wszedł Knabbe, różowy od wiatru. Przeczesywał dłonią swą mleczną brodę, przysiadł gdzieś z brzeżku, witał się serdecznie z Kotarkiem, jego żoną i dziećmi. Spotkał krzywy wzrok emeryta, skrzyżowały się ich spojrzenia. Waniecki wszedł olśniewający w jasnych bryczesach, uśmiechał się, kłaniał z powagą, ale serdecznie, kiwnął czule dłonią ku przedszkolance. Młody Piętkowski, rozparty wygodnie, zawistnie spoglądał na konkurenta. Mieli takie same gabardynowe spodnie. Piętkowskiemu nie w smak to było, pragnął uchodzić za jedynego eleganta w całej okolicy. Wśród zebranych wzmogły się szmery. Walicka wystąpiła z paru słowami wstępnymi. Że to pierwsza próba zmontowania zespołu, że pragną go u-trzymać na stałe, że ma być wkrótce wybudowana świetlica, że na początek sztuka mazurskiego pisarza, sztuka o mazurskich zwyczajach. Dlaczego ta, a nie inna? Bo jesteśmy razem, wszyscy Polacy, a nie znamy się dobrze dotychczas, bo wróg swój i obcy mąci, wprowadza kłótnie. Bo dywersja zachodnioniemiecka znana jest przecie wszystkim. Więc niech przyjmą życzliwie usiłowania młodych, niech je poprą i zrozumieją intencje. Kurtyna zacięła się wprawdzie, musiano ją siłą odciągać. Nic nie szkodzi, było weselej. Aktorów to nie stropiło, tym bardziej że Łabuć jeszcze za kotarą zaczął przygrywać. Praużul efektownie wyglądał na scenie w roli gospodarza, z werwą dyskutował z małżonką, Maużulową. Szyje słuchaczy wyciągały się ciekawie do przodu. A gdy po chwili barwną chmarą wysypali się na scenę żeńcy, gdy z towarzyszeniem skrzypiec i harmonii huknęli śpiewkę, aż się zatrzęsło w niedużej salce, jakoś serdeczniejszy nastrój zapanował od razu pośród zebranych. No to wychodźta już do zniwa, Dziewcęta i młodzieńcy, gdyż bzieleje już niwa, woła do siebzie żeńcy... Niech z psiersi wąsy płynie przy zniwzie lub dozynku psieśń wdzięcna po dolinie w ojcystym wam języku.1 Łabuć, ubrany w mazurską sukmanę, przygrywał z werwą, aż mu głowa na boki latała. Patrzył na salę, uśmiechnął się, poszukał potem wśród żeńców Weronki, mrugnął do niej znacząco. Nie widziała. Wpatrzona była w bielejącą wśród widzów twarz Stefana. Klimczak też wlepił w nią oczy, jakby od nowa przejęty jej urodą. Weronce od razu życia przybyło. Razem z pozostałą grupą żniwiarzy udających się w pole śpiewała wdzięcznym głosem, wybijającym się nad inne. Jeden Korowajczyk może ją tylko zagłuszał, tak jak o głowę górował nad najwyższymi. Pośpiesta już do żniwa, formując się parami, niech nasa zyzna, niwa okryje się snopami. Ciepłem jakimś powiało po zebranych. Jakby naprawdę zapachniało dojrzałym, rozżarzonym w słońcu lipcowym zbożem, jakby zajaśniały wśród snopów chustki dziewcząt i zabieliły się męskie koszule. A i pieśń podobna, znana jakaś. Gospodyni, w której to roli z przejęciem występowała kucharka przedszkola, wymieniała z sąsiadką przewidywania na temat pogody. Chybki odwrócił się w stronę Kopcika, uśmiechnął się do starego. Kopcik celował przecie w takich przepowiedniach. Śmiech ogólny. Oto Kasia, w której nie od razu poznali Gałkównę, kropiła z zapałem mazurską gadką, prześmiewała się z Jasia-Michałka, który wywrócił się z beczułką piwa na progu chaty. Przygadywała mu: - I znów zająca zabzijes, ty gramajdo, ty. Uch, z ciebzie jest chłop, jek z marchwi góźdź. Bzierzze zywo aftelek i zanieś go... Zza sceny brzmiała teraz od nowa pieśń żeńców, jedna, druga. Otwazajcie seroko wrota, niesiem zieniec ze scerego złota. Plon niesiemy, plon. Dobzem narobzili, nie załujta psiwa, Potym nie zawadzi i kawał niesiwa, Plon niesiemy, plon. Na sali siedzieli przecie sami chłopi ze wsi wyszli albo jeszcze na roli tkwiący, dzielący czas między rybacką czy tartaczną robotę a uprawę półhektarowego spłachetka przy domu. Zapachniało im wszystkim żniwami, przypomniały się dożynki. I pieśni takie jak wszędzie, tyle że wymawiane jakoś inaczej. Ale miłe dla ucha. I tak się jakoś stało, że ostatnią przyśpiewkę: „Plon niesiemy, plon”, razem z żeńcami ze sceny powtórzyło i parę osób spośród widzów. Aż się Klimczak obejrzał z radosnym uśmiechem, a najbliżsi sąsiedzi uspokajająco syknęli na gorliwców. A tam, za deską graniczną, Gałek wyżywał się jako przodownik, ze strony kobiecej przodownicą była Walicka, mówiąca gwarą tak, jakby nigdy w życiu nie rozmawiała inaczej. Żeńcy rozsypali się po scenie, pod boki się brali w takt harmonii Łabucia. Zakurzyło się na sali. Ciasno było, a tu aktorów ogarnęła nagle taka szczera ochota do tańca, taki zapał, że roznieśliby wszystko wokoło. Tymczasem trzeba się było hamować. I tak powpadali na siebie. Nic, ucieszyło to jeszcze bardziej zebranych. Rozbawiła ich pieśń o zwierzakach przy pieczeniu chleba. I wszyscy ją zrozumieli. Nie taka ta gadka obca. I wcale nie niemiecka. Tak się to im tylko czasami zdawało, gdy Mazurzy szybko między sobą mówili. Gdy tylko przebrzmiała nowa piosenka i zakończył się tupot nóg na scenie, huknęły nagle zatrzaśnięte z pasją drzwi. Drgnęli wszyscy, obejrzeli się za siebie. To emeryt opuścił salę... Widowisko trwało dalej. Klimczak zaprzestał patrzenia na Weronkę. Ciągnęło go w głębi serca do dziewczyny, gdy jednak przypomniał sobie jej udział w wypadku z piłą, hamował, jak mógł, czulsze myśli o niej. Nie dla siebie oni, nie ma co nawet myśleć... Dyskretnie rozglądał się teraz po sali. Ważne to było dla niego. Mazurzy byli wzruszeni. Praużulowa, Kotarkowa, parę innych babinek siąkało mocno nosami. Mężczyźni zachowywali powagę, śmiali się czasem, ale też tak jakoś ostrożnie. półgębkiem. Znał ich na tyle, by wiedzieć, iż nie zwykli inaczej. Tyle lat tu pod uciskiem zaborców, nauczyli się powściągliwości w objawianiu uczuć. Osiedleńcy reagowali różnie. Przedstawienie bawiło ich nadspodziewanie. Rzadko mieli do czynienia z jakimkolwiek teatrem. Do miasteczka było daleko, zresztą nieczęsto tam jakoś teatr przyjeżdżał. A tu na miejscu taka zabawa. I wszystko to dzięki tym młodym. Nawet Korowajczyk zagrać potrafił. A jak fałszował śpiewając o krowie, co to chleb do szafy chowała! Jedna tylko grupa wśród widzów siedziała ze skwaszonymi minami, z przekpinką odzywała się do siebie. Czasem nawet do uszu Klimczaka dochodziły głośniej wypowiadane złośliwe uwagi. Któż tam jest? No tak, na pierwszym planie młody Piętkowski. Elegant, psiakrew. Paru innych wokół niego. Znana kompania. Zaprzestał tych obserwacji. Na chwilę przyciągnęło jego wzrok jeszcze oblicze Wańczury. Brygadier drwali mrugał wciąż powiekami, za którymi błyskało coś dziwnie. Czyżby aż tak był wzruszony? W każdym razie zuch Walicka i ten Gałek. To była dobra, potrzebna robota. Może rozładuje trochę parszywy nastrój po ostatnich wypadkach. A już prawie jak w stadzie wilków chodzili ostatnio. W dużym stopniu była to zasługa Stelmaszewskiego. Warto ukrócić w jakiś sposób starego mąciwodę. Że mu Niemcy wybili dzieci w czas wojny, to prawda, ale czas zrozumieć wreszcie przyczyny tego nieszczęścia. - No co, Mikosza? - zerknął na brakarza. - Ujdzie, ujdzie - Mikosza pokiwał głową, oczy mu błyskały zadowoleniem. Widowisko dobiegło końca. Widzowie siedzieli chwilę zawiedzeni, że już po wszystkim. Potem zaczęli klaskać. Nie były to już oklaski z grzeczności tylko, jak na początku. Teraz były szczere. - Udało się - rozpromieniona mówiła w chwilą potem Janinka do Wanieckiego. Szczęśliwa była, co tu kryć. I Józef w dodatku był przy niej; połowa radości przepadłaby, gdyby się nie pojawił. - Cieszę się, żeście ruszyli z robotą. Takich rzeczy potrzeba jak najwięcej. To zbliża, zapoznaje ze sobą ludzi, z różnych stron przygnanych tutaj losami. I rewizjonistom utrudnia robotę - Knabbe potrząsnął jej dłonią. - Myślę, że więcej tym swoim występem zrobiliście niż setkami rozmów i gołosłownych często zapewnień. Olbrzym tylko nie był w nastroju. Że też musi mieć aż takiego pecha. Jedna grucha w kącie z mierniczym, druga śmieje się do tego Mazura. Co tam gadać, Praużul równy chłop, ale czy to on, Korowajczyk, gorszy? Że też taka Cześka, niby dziewucha do rzeczy, a wyboru dokonać nie umie! I kogo tu sobie teraz poszukać? Mało dziewuch w okolicy. Przez dwa lata wyswatał już większość. Choćby te dwie. Tylko patrzeć, jak zaproszą go na wesele. Tfu, dola nieszczęsna, kawalerka grozi... Cześce żal się zrobiło dryblasa. Razem z Praużulem podeszli do niego. - Dobrze nam poszło. Czemu tak nos zwieszasz, Pantaleonie? - pogładziła go po ramieniu. Wrażliwy był na takie czułości. Twarz rozjaśniła mu się uśmiechem. - No, bo nikogo dobrać sobie nie mogę - zwierzył się szczerze. - Wy sobie razem, ona z mierniczym, ja tylko sam ciągle i sam... - Gałkówna na ciebie spogląda łakomie. Popatrz tylko - zaśmiała się Cześka, wzięła Praużula pod ramię. - Niby że tak - zastanowił się Korowajczyk, obejrzał się na malutką, zgrabną dziewczynę stojącą wraz z bratem. Jeszcze raz spojrzał, zdecydował się, poszedł ku nim, chwiejąc swą olbrzymią postacią. - Widzisz, trzeba mu tylko pomóc - zaśmiała się Kiełbszówna do Gustawa. Długo siedzieli jeszcze wszyscy aktorzy razem z Klimczakiem, Mikoszą i Wanieckim. Knabbe odjechał zaraz po przedstawieniu. Miał ciężko chorych w szpitalu, pragnął zajrzeć do nich jeszcze tej nocy. Nastrój był dobry, wesoły. Myśleli o powtórzeniu przedstawienia przy pierwszej okazji. Zaczynali już próby innej sztuki, teraz dla odmiany w literackiej polszczyźnie. Klimczak poddał myśl, aby z Dożynkami na Mazurach zajrzeć także do okolicznych wiosek, a potem spróbować w Mielicku. Waniecki nie mówił wiele. Siedział z boku, uśmiechał się przyjaźnie. Klimczak, nie wiedzieć czemu, nie czuł do niego sympatii. Tak bywa czasem między ludźmi, niechęć wzajemna bez uzasadnionej przyczyny. Bo przecież mierniczy interesował się ich sprawami, lubili go Mazurzy, którym nieraz pomagał. A jednak był jakiś cierń, który na myśl o Wanieckim kłuł zawsze Klimczaka. Rozeszli się dobrze po północy. Weronka miała lekką nadzieję, że może Klimczak wyjdzie z nią razem. Wybrał jednak Mikoszę, zagadani poszli ująwszy się pod ramiona. Dziewczynie towarzyszyli w drodze do domu Łabuć i Michałek. Wutek gdzieś się zapodział. Nawet ten ostatnio nie zwracał na nią uwagi. To od wypadku z piłą. Do dziś nie była pewna, czy Wutek nie maczał w tym palców. Dosyć, że samotna stała się teraz jak chyba jeszcze nigdy. Gustaw, zachwycony sobą i światem, prowadził Cześkę pod ramię. Przytuleni, szli wolno mroczną szosą, niebo bowiem od nowa zakryło się chmurami, przepędzanymi silnym wiatrem ciągnącym od jeziora. Opowiadał, jak zaraz po przedstawieniu chciał odprowadzić matkę do domu. Żachnęła się wtedy na niego, ofuknęła niby to ostro, choć w oczach widział ciepłe, kochane błyski. „Gustaw, tyle lat sama dawałam radę, a dzisiaj to mam niby do domu nie trafić? Masz tu, jak wiem, ważniejsze sprawy do roboty i myślenia. - Wiesz, Czecha, o czym mówiła? - zagadnął dziewczynę. Zaśmiała się. Śmiech miała głośny, gruby, prawie męski. Strasznie mu się to podobało. Tak jak w ogóle cała jej sylwetka, mocna, przysadzista, jak energiczny tryb życia, mocne słownictwo. „Zuch baba” - mawiał o niej brygadier rybacki, a Gustaw przytakiwał mu z całym zapałem. Jedno go tylko martwiło. Ani rusz nie mógł się dowiedzieć, co myśli o nim i o wspólnych projektach na przyszłość. On miał już plany dla nich obojga. Zarabiał teraz nieźle, tartak rozrastał się - nadzieje były jeszcze większe. Stara chałupa chyliła się ku ziemi. Trzeba było myśleć o nowym domu. Po to jednak, aby budować z ochotą, trzeba było wiedzieć dla kogo. Gustaw myślał o Czesi. Próbował napomykać o tym tak i inaczej. Ale śmiała się, zwracała rozmowę na inny temat. To jedno widział teraz wyraźnie, że dziewczyna przedkłada go nad innych. Przecie odprawiła Korowajczyka, biorąc przy wszystkich pod ramię Praużula. Złością zaskrzyły się wtedy oczy starego Kiełbsza. Mało to obchodziło Gustawa. Wiedział, że Cześka ma swoje zdanie. Byle tylko go chciała, w tym rzecz. Tulił teraz mocno jej ramię do siebie. Topole przydrożne zagęszczały cienie na szosie. W domach z rzadka pobłyskiwały światełka. Pełni wrażeń ludzie pokładli się spać. Czasem tylko dochodziły skądsiś młode głosy. Nic dziwnego, młodzi po to są przecie, aby się kochać, bez różnicy - lato czy zima... - Gustek, ja wiem, żeś mocny chłop. Po licha tak ciśniesz mi ramię? - po swojemu parsknęła śmiechem. Gdy wychodzili, powiedziała, że jej się śpieszy, zmordowała się przecież przy leszczach. A oto trze-ci raz zawracali bez słowa sprzed jej domu, znów brnęli przez całe Borszuny pod las, znów zawracali. Śnieg cicho skrzypiał pod nogami. Gustaw koniecznie chciał zapytać ją dzisiaj wyraźnie, dowiedzieć się. Nie potrafi czekać dłużej. Ale jeżeli nie zgodzi się, jeżeli odrzuci jego uczucie? Bał się myśleć, co wtedy będzie. . Przystanęli. Wyższy był od niej. Podniosła w górę twarz, śmiała się, że patrzy na nią tak groźnie. - Czecha... - nie bardzo rozpoznawał swój własny głos. - Czyś się ty nie zaziębił? - spytała troskliwie, mocniej owinęła mu szyję szalikiem. - Czecha! - zaczął od nowa. - Co? - zaśmiała się domyślnie, ale wreszcie żal jej się go zrobiło. - Co chcesz powiedzieć? - Widzisz, ja do gadania nie jestem skory... Robota, o, to mi pali się w rękach. Ale językiem mleć... Wiedziała, o co mu chodzi. Podobał się jej bardziej od innych, ba, przyznała się już przed sobą, kocha się w nim. Ale trochę żal jej było panieńskiej swobody. Sama teraz sobą rządziła, ojciec się przecie nie liczył. Brat miał swoje życie, a matka? Matka zawsze chciała tak, jak chciała jej córka... A tu już byłaby od kogoś zależna. Bo to, że za mało jeszcze znała Gustawa, nie odstraszało jej. Wielka tam rzecz. Już go zresztą przejrzała na wylot. Trudno byłoby o lepszego. Rwało ją też ku niemu. Pragnęła miłości, czuła w sobie krążącą krew. Ale że jemu tak pilno? Stał teraz przed nią, wytrącony z równowagi nieustannymi przerywaniami. We wzroku jego były żałość i prośba. Zlitowała się wreszcie. Niech będzie, co chce, pal licho. Jak już, to na łeb do wody, co tam zaczynać od moczenia jednego palca. Przysunęła się bliżej, uniosła twarz do góry. Czuła jego gorący oddech. Zawahała się jeszcze, cofnęła do tyłu. - Chodźmy! - ujęła go mocno pod ramię, mocniej, niż on ją ściskał przed chwilą. Boczną ścieżyną szli do młodego jedliniaka tuż za przedszkolem. Po wczorajszej odwilży i deszczu podmarzający coraz silniej śnieg słał się im pod nogami twardą, chrzęszczącą masą. Gałęzie jodeł łagodnie trącały, twarze, zaczepiały się o ubranie, potem puszczały, pobłażliwe dla młodych. Zatrzymała się, stanęła, jak przedtem, przed nim, jeszcze raz zajrzała mu w oczy. Nie było w nich nic oprócz kochania. Wiedziała to, była tego pewna. A jemu wzrok zapałał ogniem, gdy tak patrzyła. Teraz nie chciał mówić. Wystarczyło mu, że tak spogląda na niego, że czuje jej przyśpieszony oddech. I jeszcze jedna myśl błyskawicą przeleciała mu przez głowę. Jak to dobrze, że nie zmarnował, nie rozmienił na drobne tej siły miłości, jaka się w nim nagromadziła. Że całą moc uczucia mógł oddać tej właśnie wybranej dziewczynie. Że w wojsku unikał kobiet, że potem w Niemczech nie dawał się skusić. Czasem wtedy chwytał go nawet żal, iż tak dziwacznie jakoś to swoje życie układa. Teraz zrozumiał, jak było to mądre, bo oto tyle ma do dania tej swojej Cześce kochanej. Nie mógł myśleć już więcej, bo nagle oplotła go mocno ramionami za szyję, tak mocno, że wszystko zawirowało mu przed oczyma, zachwiały się dziwacznie gałęzie, szerokie, parzące usta spadły na jego wargi. Po cóż słowa? Tulił, całował, nie pozostawała mu dłużna. Przysiedli pod pniem jodełki, śnieg był miękki i wcale nie ziębił. - Wszystko, wszystko dla ciebie, Gustek... - szepnęła. Ciemno jeszcze było, gdy odprowadził ją wreszcie do domu, ale kury już piały na bliski dzień. Na ganku przygarnął ją jeszcze raz mocno ramieniem, pocałował w usta nabrzmiałe, spierzchnięte od tej ich pierwszej nocy miłości. Tuliła się do niego, pełna wzbierającego w niej szczęścia. - Cześka, cholero! - pełen pasji głos ojca rozległ się zza okna. Oderwali się od siebie, spojrzeli. Za szybą okienną widniała sylwetka starego Kiełbsza. Wygrażał pięścią. - Spokojnie, ojciec! - odkrzyknęła po swojemu. - No, idź już, idź, jutro się spotkamy - szepnęła do Gustawa. - A o mnie się nie bój. Stary tylko za oknem groźny. Tak to on się mnie boi... Śmiała się już, jak to ona. Nigdy się ojca nie bała, a dopiero miałaby się bać dzisiaj? Właśnie dzisiaj? Nie zwracając uwagi na pohukiwanie z wnętrza domu, długo wsłuchiwała się w cichnący odgłos kroków Gustawa po śniegu. Potem spokojnie weszła do sieni. Jemu się nie śpieszyło do domu. Gdzieżby w takim szczęściu iść spać? Przystawał, patrzył na chmury rwące pod podmuchami wiatru. Nigdy nie wydawały mu się Borszuny tak piękne jak dzisiaj. Było za czym tęsknić. Matka, dziewczyna, którą znalazł tak niespodziewanie. Grubnie, takie kochane z tymi swoimi jasnosinymi wodami, lasy dokoła. Czy świat może być gdzie piękniejszy? I ta Polska tutaj, młoda, silna jak on... - Wyprężył ramiona, pełen poczucia tej siły. Z cienia wynurzyły się trzy sylwetki. Nim mógł rozpoznać, nim mógł pomyśleć, na głowę jego zwaliły się mocne ciosy, ktoś podbił mu nogę. Runął na ziemię; próżno leżąc młócił jeszcze pięściami. Trafiał na jakieś oczy, nosy, żebra. Poderwał się z ziemi. Tamci byli we trzech, zbrojni na domiar przewagą zaskoczenia. Tłukli, aż jęły mu migać przed oczyma jakieś ognie koliste, mroczyło się w głowie. Zwalił się znowu. - Żebyś, draniu, polskich dziewczyn nie ruszał! - zasyczał ktoś do ucha Praużula. Szarpnął się jeszcze, poderwał z ziemi, chwiejąc na nogach wyrżnął pięścią przed siebie, na oślep. Trafił. Zaskowytał ktoś z bólu; - O, diabli, w samo oko! Czymś twardym ciapnęło go z tyłu w głowę. Zachwiał się, opadł na pień topoli, osunął na ziemię. Zatupotały nogi. Został sam. Jak przez sen dobiegały go potem głosy z osady, pokrzykiwania. Gdy się ocknął, świtało już. Na wschodzie las płonął w zorzy, rozświergoliły się ptaki. Ciężko wlókł się drogą do domu. „Żebyś, Szwabie, polskich dziewczyn nie ruszał...” - kołatało mu bezustannie po głowie. Ledwie dobrnął do domu. Matka nie spała, oczekiwała. Jęknęła, gdy zwalił się ciężko na ławę. Nie pytała o nic. Będzie czas na to. Wyciągnęła jakieś zioła, przykładała do zbolałych miejsc, obmywała, maściła zielem roztartym w smalcu. Gustaw prędko zasnął, rzucał się tylko wre śnie, majaczył. Przez zaciśnięte usta wlewała mu wywar. Mocny zapach napełnił całą izbę. Gustaw uspokoił się wkrótce, spał już normalnie. Nie budziła go. Gdy podniósł się wreszcie, było południe. Głowę miał ciężką. Matka siedziała obok, z Kundzią na ramieniu. Kawka miała też zatroskaną minę. Przyjrzał się uważnie ptakowi, nagle parsknął śmiechem. Czego ma się zamartwiać? Że mu się dostało? Gorzej bywa. Że go od Szwabów wyzwali? Są jeszcze durnie, nie trzeba się tym przejmować. Bo przecie po stokroć od tego wszystkiego ważniejsze, że Cześka go kocha, że należy do niego. Tak, to jest ważne. Matka podawała mu kubek z ziołowym naparem. Wypił duszkiem, spojrzał na jej stroskaną twarz, znów się uśmiechnął szeroko. Pomyślał, że mu niczego więcej nie trzeba jak miłości dwu tych kobiet. Będzie miał z niej tyle siły, że wszystkiemu podoła. A w Borszunach też dadzą sobie radę. Musi bliżej związać się z Gałkiem, z Klimczakiem i tymi innymi, co to także dążą do ładu. - Nic, mamo, głupstwo! - pogładził rękę staruszki. - Wszystko dobrze. A wiesz? - nachylił się do jej ucha, powierzał tajemnicę, która dla matczynego serca wcale przecie tajemnicą nie była. - Będziesz miała prędko także i córkę, domyślasz się kogo? Skinęła głową. Dobry nastrój nie opuścił już Gustawa, mimo że głowa ciążyła mu nieznośnie, a twarz cała pęczniała w sińcach, mimo że dowiedział się, iż w nocy jakieś łobuzy powymalowywały smołą hitlerowskie swastyki na drzwiach domów mazurskich, nie wyłączając Praużulowego. Nawet te niedobre wieści nie zmąciły nastroju Gustawa. Wiedział, że każde zło można zwalczyć. Wiedział, że nie jest sam, że są jeszcze Klimczak i Gałek, że jest wielu ludzi dobrze myślących. Wspólnie dadzą radę i niemieckiej podziemnej robocie, i tej, która niby to polskich interesów broni, a w istocie idzie tamtej na rękę. Zdumiał się, skąd to nagle tyle w nim siły, tyle wiary i mocy. Uświadomił sobie znów, że to miłość tyle mu daje. - Wiesz, maminko - szepnął do matki - kochanie to mocna rzecz. Mocna - powtórzył. Matka ze zrozumieniem trzęsła pochyloną głową. XVI W życiu osady borszuńskiej nadal ścierały się dwa prądy. Przedstawienie nie minęło bez echa. U niektórych z osadników czy zabużańskich repatriantów przytępiło ono ostrze niechęci do tuziemców. Przyjemna była ta żniwna mowa i taka polska. Może oni nie wszyscy się czują Niemcami, może naprawdę są Polakami? Mazurzy zaś zadowoleni byli, prawie dumni, iż właśnie ich gadką, obrazem ich obyczajów zaczęła Walicka pracę zespołu teatralnego. Wszystko potoczyłoby się jakoś lepiej, gdyby nie owe swastyki. Kto tam wie, jak jest naprawdę? Po co znów te krzyże połamane na oczy wyciągać, przywodzić na pamięć ponure wspomnienia? Gorzej było z Mazurami. Wybryk nieznanych sprawców zabolał ich strasznie. Osłupiali patrzyli na znaki wymazane smołą na drzwiach swych domów. Ścierali je czym prędzej, obce sobie i nienawistne. Najsilniej przeżył całą sprawę brygadier drwali, Wańczura. Wrócił z przedstawienia uradowany i głęboko wzruszony. Coś się w nim rozluźniło, nawet gadatliwy się zrobił. Długo w noc rozmawiali z żoną. Tego łobuza Garteckiego już nie ma, nikt nie będzie teraz prowadził hitlerowskiej roboty. Może naprawdę nastanie zgoda pomiędzy ludźmi? Poznają się wszyscy bliżej i zaprzyjaźnią. Poszedł spać późno, długo jeszcze leżał z przymkniętymi oczyma, myśląc o minionym wieczorze. Wreszcie zasnął, upojony tymi dobrymi myślami. Sen zawsze miał czujny. Zbudziły go jakieś śmiechy za drzwiami. Potem ucichło, głucho jęknęła ziema, jakby ktoś skoczył przez płot. W Wańczurze coś drgnęło niespokojnie. Poskoczył do okna. Wyjrzał, ciemno było zupełnie. Niebo zakryło się chmurami, zabrakło nawet tych kilku gwiazd, które nad wieczorem migotały zza rąbków chmur. Wyszedł na dwór, tak jak stał, w koszuli i gaciach, długimi tasiemkami ciągnących się za nim z tyłu. Przeczłapał przez podwórze, długo wyglądał na szosę. Nic. Cisza i pustka. Dopiero wracając do domu ujrzał, iż na płaszczyźnie drzwi odbijało coś ciemniejszym kolorem. Dotknął dłonią. Zapachniało, palce zlepiły się świeżą smołą. Przyjrzał się baczniej. Co to? Naprawdę? Tak, nie zaschły jeszcze czerniał znak swastyki. Na drzwiach domu Wańczury! Tego już było za wiele. Z wysiłkiem wszedł do izby, przysiadł na łóżku. Kobieta nie spała, patrzyła na niego z ciemności szeroko rozwartymi oczyma. - Co ci, Karolu? - Co? Na naszych drzwiach hitlerowska swastyka. Rozumiesz? Hitlerowcy jesteśmy, Niemcy - głos jego podnosił się, przeszedł w pełen rozpaczy krzyk. Kobieta siadła na łóżku. Odkąd są razem, zdarzyło się drugi raz, aby Karol krzyczał. Pierwszy raz, kiedy ojca skatowali mu Niemcy w czasie plebiscytu, i dzisiaj... Nie wiedziała, co mówić, co robić. Nie zastanawiała się w tej chwili nad treścią jego słów. Widziała tylko straszną rozpacz ukochanego człowieka, chciała ją pomniejszyć jakkolwiek. Gładziła go po ręku, on zaś kiwał się z boku na bok, pogrążony w niewypowiedzianym bólu. Przytuliła się mocno do niego, objęła ramionami, kołysała się wraz z nim ze strony na stronę. Tak doczekali ranka. Stwardniały, ściągnęły się przez tę noc rysy Wańczury. Już nie krzyczał, nie rozpaczał, nie chwytał się za głowę. Postarzał przez parę tych godzin, w oczach zagościły zmęczenie i smutek. Do żony powiedział to tylko: - Wczoraj myśleliśmy, że na dobre się wszystko odmieni w Borszunach. Głupcy z nas, głupcy. Pierwszy raz tego dnia spóźnił się Wańczura do pracy. Ale w lesie mocniej jeszcze niż zwykle ujął topór w sękate dłonie, splunął, ciął, siekł, jakby w sieczeniu tym pragnął się całkiem zaprzepaścić, odtrącić precz wszelkie myśli, odczucia, aby tylko machać tym toporem i machać, i machać... Wszędzie milczenie zaciążyło tego dnia nad ludźmi. Jednych piekł podświadomy wstyd, inni zacięli się w swej żałości, w nieprzełamanym odosobnieniu. W Borszunach działało w tym dniu dwu tylko ludzi. Klimczak i stary emeryt. Stefan dowiedział się o wszystkim wczesnym rankiem. Zrozpaczony przybiegł do niego Gałek z ponurą nowiną. Dłonie miał całe w smole od zacierania nienawistnego znaku. Był blady, przybity. Radość, jaką odczuwał po udanym przedstawieniu, zniknęła zupełnie. Opowiedział, co zaszło, siedział milczący przy łóżku Klimczaka, szukał u tego twardego człowieka odpowiedzi na bolesne pytania. Klimczak tylko pięści zaciskał, czoło pokryło się mu głębszymi bruzdami. Siłą nakazywał sobie spokój, potrzebny teraz bardziej niż kiedykolwiek. Napięcie w osadzie doszło do szczytu. Trzeba natychmiast przeciwdziałać. Ale jak? Pierwsza rzecz - poznać nazwiska sprawców. A wtedy nie żałować ani trochę. Tępić jak wściekłe psy. Przez głowę przeleciała mu myśl, że może to też forma dywersji odwetowców. Trudno byłoby o lepszy pomysł z ich punktu widzenia. Ale czyżby ich jeszcze aż tylu tu było? Czyżby się nie skończyło na Garteckim i jego kompanach? - Domyślasz się, kto to zrobił? - Stelmaszewski wcześniej wyszedł z przedszkola... Potem szeptał coś z łobuzami, z młodym Piętkowskim, Karwowskim, Lebiedką... - Dojdziesz ze swoimi, kto to był? - Nie wiem, będą trzymali języki za zębami. Spojrzał na przygnębioną twarz chłopca, uśmiechnął się cieplej: - Joachim, nam nie wolno tak się poddawać, pamiętaj. Z paru durniami, co zostali w osadzie, zrobimy porządek. Nie zwracać uwagi, czynić swoje! Wczorajsze wasze przedstawienie zrobiło dużo dobrego i to dobre będzie narastać w pamięci ludzkiej. Bądź tego pewien. Poklepał chłopca po ramieniu, w nagłym odruchu, którego sam się zawstydził. W tartaku nie było czasu na rozmowy. Robota rwała naprzód, pociągała za sobą ludzi. Stefan ledwie zdążył umówić się z Mikoszą na późny wieczór. Miał za to czas na myślenie. Stelmaszewski? Tak. Najpewniej maczał palce, może kierował tą hecą. Ale kto to właściwie jest Stelmaszewski? Zawstydził się. że nie wie nic o ludziach, wśród których mieszka. Wiedział tyle co inni. Że inwalida, emeryt. Dawniej był buchalterem. Jeszcze teraz dorabiał w Mielicku przy bilansach i planowaniu. Nienawidzi Niemców, bo mu dwoje dzieci rozstrzelali na ulicach Warszawy. Sam cudem uniknął śmierci. Nie wierzy w demokratyczne Niemcy. Bruździ w osadzie, wzbudzając nienawiść do Mazurów, których bez wyjątku traktuje jako ukrytych hitlerowców. Stefan potrząsnął głową, nacisnął mocniej deskę. Zamigotał krąg piły, posypały się trociny. Nowa myśl zaskoczyła go, aż przerwał na moment robotę. Tarczówka warczała, błyskała wystającą nad blat połową, a Klimczak wciąż stał wstrząśnięty swym przypuszczeniem. Może Gartecki i reszta to był tylko wycinek roboty neohitlerowskiej? Może sprężyna tkwi gdzie indziej? Przecie wszystko, co robi emeryt, jest na rękę hitlerowskim poczynaniom. W Komitecie w Mielicku Klimczak czytał niedawno tłumaczenie mowy Lukaschka, ministra adenauerowskiego do spraw „przesiedleńców” z ziem polskich i czeskich. Lukaschek akcentował silnie podsycanie niezadowolenia z polskich rządów wśród ludności Śląska i Mazur. Celowo to mówił, po prostu dawał wytyczne. A zatem każdy, kto roznieca wśród ludności wzajemną wrogość, już pomaga Niemcom. Wśród zniechęconych Mazurów łatwiej wtedy wynaleźć słabszych. Sami Niemcy, jeżeli gdzieś kryją się jeszcze tutaj, mogliby wykonywać takie zadanie. Judzić przeciw Niemcom, a przy okazji przeciw Mazurom. Tak jak robi to Stelmaszewski. Postanowił pojechać do Mielicka zaraz po pracy, zasięgnąć bliższych danych o emerycie. Musi się coś kryć za jego osobą. Spokojnie już pracował dalej. Dla Stelmaszewskiego poniedziałek również nie był dniem spokojnym. Wstał znacznie później, niż zamierzał, przeziębił się bowiem ubiegłej nocy. Spał nerwowo, łamało go w kolanach. Przemógł się jednak. Gdzie mu zostawać w domu, gdy na dworze tyle ciekawych rzeczy. Jak też zareagowały miejscowe Szwabska na swoje swastyki wymalowane na drzwiach? Pomrukując powlókł się do mieszkania gospodarzy. Obaj Kiełbsze wyjechali na jezioro z samego rana. Brygada rybacka nie chciała utracić nawet minuty. Cześka też tkwiła już w magazynie. Tylko matka, przedwcześnie zwiędła, zahukana kobieta, krzątała się cicho przy kuchni. - Dzień dobry, moja Kiełbszowa, dzień dobry. Swoi już przy robocie? Nie czekając odpowiedzi siadał za stołem okrytym wytartą ceratą. Wysunęła z pieca gorące mleko, postawiła bliżej masło i chleb, talerz z linem w śmietanie. Stelmaszewski zaśmiał się cichutko: - Hę, hę, dobry linek, dobry... Gdy jednak położył pierwszy kęs na języku, odeszła go nagle ochota do jedzenia. Odsunął talerz, z trudem zmusił się do przełknięcia mleka. Kiełbszowa od pieca patrzyła na niego w milczeniu. Nie lubiła swego lokatora. Płacił dobrze, jak na Borszuny, ale drażniło ją jego ciągłe obgadywanie ludzi, wścibskie wtrącanie się w ich domowe sprawy. Żeby nie mąż, zrezygnowałaby dawno z takiego nabytku. - Nie chce mi się jeść dzisiaj - odsapnął, odsunął od siebie jedzenie. - Słabo mi jakoś, to zimno, to gorąco. - Lata robią swoje - burknęła, aby coś tylko powiedzieć. - A pewnie, pewnie, hę, hę - przytaknął. - My już niemłodzi. O, tym to gorączka chodzi nieustannie po głowie. Obrócił się na stołku, siedział teraz twarzą do niej. - Córeczka chociażby, krewka dziewczyna. Ale że też to się ogląda na tego Mazura? Cóż to, swoich nie ma, że Niemca upodobała? Niedobrze, niedobrze... - Ma swoje lata, wie, co robi - burknęła znowu. Co oni chcą od tej Czeski? Ma dziewczyna swój rozum. Chce, niech się kocha w Mazurze. Grunt żeby był z niego porządny człowiek. Emeryt zdenerwował się. Powstał odtrącając w tył stołek. - Et, komu na ciało, a komu na rozum starość pada - syknął. Patrzyła za nim spokojnie, wzruszyła ramionami, wracając do przerwanej roboty. Głupi dziadyga. Stelmaszewski maszerował tymczasem przez pustą o tej porze osadę, spoglądał ciekawie na drzwi domów mazurskich. Znak swastyki był już wszędzie wytarty, tylko ślady rozmazanej smoły mówiły o niespodziance, jaka spotkała tej nocy tuziemców. Z przedszkola wrzaskliwą czeredą wysypywały się dzieci na spacer. Janinka uganiała się przy nich. Ciekaw był, co też powie dziewczyna na dzisiejsze historie. Przedszkolanka krzywo spojrzała na idącego naprzeciw emeryta. Wprowadzona ostatnio bliżej w sprawy mazurskie, wściekła była na starego dziwaka za podburzanie mieszkańców osady. Niechętnie odburknęła na przywitanie, podała mu rękę. Zapragnął zaskarbić sobie jej łaski. Na chybił trafił wskazał małą czarną dziewuszkę, uparcie trzymającą się blisko wychowawczyni. Brązowe oczka raz w raz podnosiły się do góry, weselały napotykając przyjazny uśmiech Walickiej. - Przyjemna maleńka, taka czarnula - powiedział przymilnie. - Bardzo przyjemna, to moja kochana Janeczka! - nachyliła się, pogładziła małą po buzi. Z iskrami wesołości w oczach spojrzała na twarz starego człowieka. - To córka Godzianty, tego, który przebywa w sanatorium dla nerwowo chorych. Przemiła Mazureczka... - podniosła dziewczynkę do góry. Stelmaszewski wstrząsnął się. Dreptał jeszcze chwilę ze zwieszoną głową. Rad był, że Walicka kierowała się w przeciwną stronę niż on. Przystanął, aby się pożegnać. Na drzwiach pobliskiego domu, mimo zacierania, widniał wyraźny jeszcze znak swastyki. Wyciągnął rękę, zachichotał: - A cóż to nowego? Swastyka, tak, ani chybi... To Niemcy już tak wyraźnie znaczą swe domy? A mówiłem, mówiłem, żeby im zakazać swobody. Swastyka. W naszym ustroju, kto to widział... Zerkał na przedszkolankę, ciekaw wrażenia. Janina słyszała już od kucharki o nocnych zajściach. - Idiota, głupiec ostatni musiał to zrobić. Komu? Staremu Kopcikowi, który tak zasłużył się dla podtrzymania na Mazurach polskości? Świństwo! - nie liczyła się ze słowami. - Ten, kto to zrobił, będzie musiał za to odpowiedzieć. Stanął zdumiony, popatrzył na nią, jakby pierwszy raz widział ją w życiu. Wrzasnął prawie: - To, widzę, wyście wszyscy już całkiem zaprzedali się Niemcom! Czekajcie, czekajcie, aż wyrżną was wszystkich. Wojna durniów niczego nie nauczyła. - Sapiąc, plując słowami, potoczył się w przeciwną stronę. Jakby mu sił przybyło, szedł szybko, pokrzykując do siebie. - Stary bałwan! - zmełła to słowo w ustach. Mała Janeczka ciekawie patrzyła za odchodzącym Stelmaszewskim. Podniosła buzię do góry: - Czemu ten pan taki śmieszny? - wskazywała umorusanym paluszkiem. Walicka spojrzała na nią, nie rozumiejąc w pierwszej chwili. A potem wybuchnęła głośnym śmiechem. Czemu się oni przejmują tym zwariowanym buchalterem? Czyż w ogóle można go traktować poważnie? Mała Janeczka ma najzupełniejszą rację. Stelmaszewski słyszał ten śmiech, który dogonił go i przemocą wcisnął się w uszy. Niepomyślnie zaczynał się dzień. Inaczej się całkiem zapowiadało... Tyle go zachodu kosztowało namówienie chłopaków. Nie to, żeby nie chcieli, leniwi byli po prostu. Musiał im za smołę zapłacić, jeszcze na litr wódki odliczyć ze swoich oszczędności. A taka sikr są śmiechem odpowiada na jego wzburzenie... W mniej już pogodnym nastroju pałętał się po Borszunach. O ile wczoraj rojno było tutaj i gwarno, o tyle teraz zdawało się wszystko wymarłe. Rybacy byli na jeziorze, drwale wyruszyli wreszcie na biwak w dalekim lesie, tartak szumiał pracą. Z chłopami, którzy przybyli po zamówione deski, nie warto było gadać. Mało ich obchodziło to wszystko, a jakiś starowina zbył emeryta krótko, podchodząc od strony sobie najbliższej: - Jakby nie było, grzech i obraza boska malować krzyż pogański. Żeby im ręce pousychały, kto to robił... Nie, jakoś na nikim ze spotkanych nie zrobiło to wrażenia, jakiego oczekiwał Stelmaszewski. Odwrotnie, wspominali mile przedstawienie. Zaskoczony taką reakcją powrócił do domu, popił znów gorącego mleka, dreszcze przebiegały mu bowiem nieustannie po ciele, w głowie huczało głośniej niż w tartaku. Czytał gazetę, wiercił się po pokoju, nie mógł zagrzać miejsca. Ciemne płaty, prześwietlone jasnymi smugami, zawirowały mu przed oczyma. Drżącą dłonią przesunął po czole. Ociekało kroplami potu. Kolana dygotały, nagłą falą ogarnął go przeraźliwy chłód, zaszczekał zębami. Ostatkiem sił przebrnął przez korytarz do kuchni. Drzwi, naciśnięte, rozwarły się gwałtownie. Kiełbszowa czyściła rybę, spojrzała na wchodzącego. - Jezus, Maryja, co się stało? - Nnnnic, chory jessstem - szczękały mu zęby. Podtrzymała go, leciał jej przez ręce. Doprowadziła do łóżka, pomogła zdjąć wierzchnie ubranie, otuliła pierzyną, jeszcze swoją na wierzch narzuciła. Zaparzyła rumianku, podała gorącą wodę z malinami na poty. Leżąc w cieple, poczuł się lepiej. Z pewną wdzięcznością spoglądał na krzątającą się przy nim kobietę. Wiedziony jakimś odruchem, ujął ją na chwilę za rękę. - Dobra z was kobieta, Kiełbszowa - szepnął. Spojrzała na niego zdumiona. Mamrotał coś jeszcze przez chwilę, zasnął. Czas jakiś uważnie spoglądała na niego. Cześka była sama. Magazynier jak zawsze kędyś fruwał albo zapijał się w gospodzie w miasteczku. Nie było zresztą dziś wiele do roboty. Nad ranem rybak aż spod Wrzeszuń przywiózł skrzynkę węgorza. Za słaby już był, aby pracować przy niewodzie, samotnie wyłapywał co nieco stawnymi sieciami. Sprzątnęła potem gruntownie magazyn. Czytając książkę wyczekiwała na sanie z rybą dzisiejszego odłowu. Ckniło się jej do Gustawa, miał przyjść dopiero wieczorem. Rozmyślała o wczorajszym dniu, a raczej nocy. Zdecydowała się zatem na wszystko. Jak najprędzej pobiorą się teraz, z czasem postawią sobie nowy domek. Tymczasem zamieszka razem z nimi w małej chałupce Praużulowej. Ni stąd, ni zowąd przypomniał się jej Edek. Zdumiała się widząc go rano z podpuchniętym straszliwie okiem. Jakaś pamiątka po nocnej przygodzie. Burzliwa była ta noc dla młodych Kiełbszów. Zaśmiała się. Weszła matka, gaworzyły do gwizdka oznajmującego koniec pracy w tartaku. Gdy matka odeszła, Cześka została z lekką nadzieją w sercu, że może Gustaw wcześniej nadejdzie. Nie wiedziała jeszcze, że w ogóle nie był tego dnia w pracy, a spędził go w łóżku, kurowany przez matkę. Przyszedł dopiero wieczorem, pobity bardziej niż Edek. Wtedy skojarzyła oba wypadki. Zanim jednak pojawił się Gustaw, pod osłoną ciemności kryjący posiniaczoną twarz, zanim obaj Kiełbszowie wrócili z połowu, czekała ich dom inna wizyta. Klimczak, tak jak zaplanował, zaraz po pracy pojechał autobusem do Mielicka, chciał się czegoś bliżej wywiedzieć o Stelmaszewskim. Zaskoczyły go wiadomości, które usłyszał. Z napięciem wpatrywał się w twarz swego rozmówcy. - Mogę wam dużo powiedzieć o Stelmaszewskim. Widzicie, Klimczak, z tym starym niełatwa sprawa. Wiadomo, że bruździ. On przecie głośno kiedyś wykrzykiwał w miasteczku, że zaprzedajemy się Niemcom. To było po układzie z NRD. Inna sprawa, że wtedy wielu jeszcze nie rozumiało, co za tym się kryje. Trudno było Polakom uwierzyć, że spora część narodu niemieckiego zmieni swój stosunek do Polski, uzna nową granicę, wybierze stawkę przyjaźni... Zapalił papierosa, uśmiechnął się. - Wiecie wy, że Stelmaszewski dwa razy siedział przed wojną w więzieniu? Za strajki, raz nawet uznany za prowodyra... Miał postępowe poglądy, choć nie należał do żadnej organizacji. Tyle że na MOPR płacił, poznał się nawet bliżej z Sempołowską... Pod Warszawą była taka fabryczka odlewów żeliwnych, niewielka. Stelmaszewski prowadził w niej buchalterię. W dwudziestym dziewiątym wybuchł tam strajk. Robotnicy okupowali zakłady, nie chcieli ich opuścić. Stelmaszewski, jedyny z administracji, pozostał razem z robotnikami. Strajk nie został wygrany, a po paru tygodniach aresztowano buchaltera. Wyroku nie miał, ale przesiedział blisko pół roku, w śledztwie, jak się to mówiło... Klimczak zdumiony kręcił głową. Tego się nie spodziewał po Stelmaszewskim. Dalej słuchał uważnie. - Miał potem ciężko z robotą, a tu żona choruje, małe dzieci. Nie załamał się, żył z przygodnych zarobków. Wreszcie po paru latach przyjęto go w zarządzie miejskim, w rachunkowości przy robotach drogowych. Parę lat i wybuchła heca, ktoś samowolnie obniżył stawki dla robotników ziemnych przy kanalizacjach. Zrobili zebranie. Dyskusja: strajkować czy nie? Na zebraniu był Stelmaszewski. Wskoczył na krzesło, krzyczy, że trzeba strajkować. Uchwalili strajk. Brał w nim udział, po całej sprawie znów go przymknęli, rok dostał za agitacyjną robotę. Co jeszcze? Syn jego działał w konspiracji podczas okupacji, nim trafił w egzekucję uliczną. Podobnie zginęła córka. Faszyzm, którego zawsze nienawidził, utożsamił się u niego z narodowością niemiecką. Stąd te jego brewerie. Tyle wiem. Przyda się wam, co? Klimczak zbyt był zaskoczony tymi wiadomościami, by móc dać jasną odpowiedź. Stropił się. - A mnie dziś przychodziło do głowy, że może on jest jakim agentem niemieckim. - E, agentów oni mają lepszych i zręczniejszych. Chociaż taka robota to woda na młyn rewizjonistycznych poczynań. Tak, ale to już nie Stelmaszewski. Są inni, u was też nie koniec. Gartecki ze swymi to jeszcze nie wszystko! Pożegnali się. Stefan zdążył jeszcze na powrotny autobus.; Wracał pogrążony w myślach. I co teraz myśleć o starym? Strajkował, siedział, a tu raptem odstawia najgłupszą robotę. Co to jednak znaczy, gdy człowiek chodzi luzem, zapiekając się w swoich urazach i bólach... A o co znów szło tamtemu, gdy mówił, że na Garteckim nie koniec? Co, do cholery, dzieje się w tych Borszunach? Dziura, zdawałoby się, a nie ma dnia spokojnego. I co teraz robić ze Stelmaszewskim? Może to jednak nie jego sprawka, te swastyki? Okazało się jednak, że jego. Gałek z kolegą zręcznie przycisnęli do muru młodego Lebiedkę. Przyznał się. We czwórkę to robili. On, młodszy Piętkowszczak, Karwowski i Szyksznian znad Strągla. Emeryt podsunął im tę myśl, namówił, dał na wódkę. Zakazał tylko, aby komukolwiek opowiadali. Klimczak zalecił Gałkowi milczenie. Zobaczy się jeszcze, co trzeba będzie z tym zrobić. W każdym razie nie można puścić tej hecy płazem. Po zastanowieniu poszedł do Kiełbszów. Może warto pogadać z emerytem serdecznie, wytłumaczyć mu, trafić do rozsądku? Strata dzieci dopiero go tak zmieniła. Mało to głupstw ludzie robią pod wpływem bólu? Stropiło go, gdy dowiedział się od Kiełbszowej, że Stelmaszewski jest chory. Kobieta uspokoiła go: - Niegroźnie. Dostał malin, rumianku, zjadł proszki, wyspał się, mówi, że mu lepiej. Idźcie dd niego, zawsze łatwiej mu będzie, gdy z człowiekiem pogada... Stary nie przyjął go ciepło. Ba, nawet skrzywił się wyraźnie na widok niespodziewanego gościa. Prosił jednak siadać, narzekał na swoją chorobę. Przeziębił się wczoraj wieczorem, już wtedy czuł się niedobrze. - Aha, to dlatego wcześniej wyszedł pan z przedstawienia? - z całą naiwnością zapytał Klimczak. Stelmaszewski uniósł się na łóżku. Pierzyny wydęły się brzuchato. Popatrzył na Klimczaka ze zdziwieniem, że taki głupi i niedomyślny. - Nie, nie dlatego. Ja przyszedłem na przedstawienie, a tam była propaganda niemiecka. Dlatego wyszedłem. Brwi Stefana uniosły się wysoko w górę. Zabawnie musiał wyglądać, bo stary, przechodząc z nastroju w nastrój, parsknął nagle zjadliwym chichotem. - Nie rozumiesz, koteczku, nie rozumiesz. Wy wszyscy nie rozumiecie, ani tu, w Borszunach, ani gdzie indziej. To przecie wszystko mydlenie oczu. Może tam przed wiekami i byli z tych Mazurów Polacy. - Mówił głośno, z przejęciem, na twarz wystąpiły mu krwawe wypieki. Stelmaszewski już siedział na łóżku. Wyciągnięty do przodu chudy palec przytknął niemal do twarzy Klimczaka. Mówił mocno, dobitnie, powtarzał czasem niektóre słowa: - Wy wszyscy jesteście głupi. Tak, głupi. Na was się znowu Niemiec szykuje. A wy go w tyłek myślicie całować, bo wam się zdaje, że ugłaskacie Niemca. Nieprawda, nieprawda! Wy się bawicie w przyjaźń, a tam wszędzie na was czyhają. Ja wiem, ja ich znam, dwoje dzieci przez nich straciłem. Tutaj głaszczecie Mazurów. No i co? Aresztowaliście kilku szczeniaków, nawet przy waszej przyjaźni musieliście to zrobić, za wiele sobie pozwalali. A ja mówię - i wiem, co mówię - że trzeba ich aresztować wszystkich. I do obozów. Niech tam poginą, jak nas gubili. - Do diabła! Przecie to nie oni zamykali w obozach. Oni razem z nami w tych obozach siedzieli - Stefana zaczynała ogarniać pasja. - Głupiś, brateńku, i tyle. Nic nie rozumiesz. Trzeba was uświadamiać, może do rozumu dojdziecie, bo inaczej zgubicie Polskę! - głos rozmówcy przeszedł w krzyk. Za drzwiami odezwały się przestraszone szepty. - Czy nic nie rozumiecie? Czy wam te swastyki na drzwiach szwabskich domów niczego nie powiedziały? Niczego? Ja je kazałem wymalować, ja. I będę wszystko robił, żebyście odzyskali rozumy. Wy wszyscy, wszyscy! - oczy Stelmaszewskiego stały się błędne, twarz nabrzmiała od krzyku, palec drgał tuż koło oka Stefana. Umilkł, patrzył na gościa. Dyszał ciężko, piersi jego unosiły się i opadały nierównymi podrzutami. - Panie Stelmaszewski - rzekł Klimczak łagodnie, próbował jeszcze i od tej strony. - Pan przecie był z nami, pan strajkował wraz z robotnikami, cierpiał pan za to w więzieniach... - Co? Skąd ty wiesz o tym? Skąd? - oczy starca stały się okrągłe ze zdumienia. Nie wiedzieć czemu przypomniały się Klimczakowi sowy gnieżdżące się w dziupli drzewa przy domu Praużulów. Stefan milczał, patrzył na emeryta. Ten mówił teraz cicho, prawie szeptem: - Tak, strajkowałem. Tak, byłem w więzieniach. A teraz nie wspominam o tym. Bo wy za dużo chcecie. Chcecie przerobić szatanów w anioły. Chcecie w Niemcach znaleźć przyjaciół. A to się nie uda. Nie uda! Ja wiem, dwoje dzieci przez nich straciłem. Z zabójców aniołów nie będzie. Opadł na poduszki. Policzki jego zbladły. Dłoń sięgnęła po szklankę z herbatą. Klimczak poderwał się, podał ją staremu. - Może coś pomóc? Daruje pan, panie Stelmaszewski, że pana zdenerwowałem. Nie miałem zamiaru. Może doktora przysłać? Zadzwonię z tartaku. - I kogo przyślecie? Tego starego Niemca? Żeby mnie dobił? Wy wszędzie dokoła otoczyliście się Niemcami, samymi Niemcami. Nie, nie chcę doktora, nie chcę szwabskiej pomocy... Nic, nic, Klimczak, jutro będę zdrów, jeszcze pogadamy. Z pana dobry człowiek, ja wiem. Tylko że głupi, strasznie głupi... Przymknął oczy. Stefan chwilę patrzył jeszcze na niego z litością, po czym cicho wyszedł z pokoju. W kuchni spotkał go przestraszony wzrok Kiełbszowej. - Czego on tak krzyczał, a teraz leży bez słowa? Klimczak uśmiechnął się, zrozumiał podejrzenie. - Nic mu nie jest. Zdenerwował się, gdy broniłem Mazurów. Do widzenia. - Idźcie z Bogiem. Zajrzę do niego, podam ziółka. Na szosie zetknął się Stefan z Praużulem. Za-. trzymał go. - No co, Praużul? Jakże tam idzie? - w głosie jego było ciepło. Lubił Gustawa. Zdolny fachowiec i w ogóle z sensem człowiek. Praużul zapragnął się pochwalić swym szczęściem. Klimczakowi można, swój chłop. - Dobrze idzie. Żenię się wkrótce. - O! A z kim to? - Z Kiełbszanką. - Fiuu! Szybko wam poszło... - spojrzał baczniej na Gustawa. - Ale co to wam z twarzą? Sińce, od czego? Praużul cofnął się szybko do tyłu. Podawał rękę, jakby śpieszył się bardzo, bąkał: - Et, tak, nic... Upadłem nocą, ciemno było, potłukłem się... Nic wielkiego. Klimczak potrząsnął głową, patrząc za nim. Tu żeni się, tu gęba pocętkowana sińcami. W tych Borszunach doprawdy w niczym się już nie można rozeznać. XVII Ogień buzował w kuchennym piecu. Ciąg był dobry, nawet w słotne dni nie dymiło na izbę. Stawał czasem Gotka przed wielką wnęką chlebową, patrzył na smolne szczapy ogarnięte jasnym, żółtym płomieniem, wspominał nieboszczkę żonę, która piekła w tej wnęce chleb. W zimowe dni, gdy w szopie gwizdał wiatr, Gotka tutaj pracował. W piecu wypalał polewę, pod oknem ustawił swój stolik. W nieckach namiękała zaprawa. W powietrzu unosiła się woń rozmiękłej gliny. Najwięcej zmartwień było teraz z Syrlikiem. Wieprzek rozżarł się, rozrósł, świecił tłustymi bokami. I rozleniwił się przy tym. Gotka zastanawiał się z żalem, co będzie robił z takim olbrzymem? Myśli o zabijaniu nie chciał do siebie dopuścić. Ponad pół roku przeżyli już razem. Poprawiło się ostatnio życie garncarza. W ogóle ludzie stali się lepsi, bardziej uczynni. Kiedyś nie mógł doprosić się Dorożały o gałęzie z lasu. Teraz leśniczy obdarzył go nie tylko gałęźmi, ale dał jeszcze kartkę na kilka metrów opałowego drzewa, smolistej sośniny. Kopcik pożyczył konie rybackie od Markowskiego, zwieźli to wszystko. Nie marzły już stare ręce od chłodu. Najważniejsze zaś, że roboty było teraz więcej niż kiedykolwiek. Podobały się ludziom Gotkowe zabawki. Samych kogucików z piórkami z tyłu i z dziurką do gwizdania ze dwa tuziny sprzedawał co tydzień w Mielicku. Nigdy też dotąd się nie zdarzyło, aby mu kto wykupił na rynku cały bez mała towar! A było tak dwie niedziele temu. Ziąb jakiś chwytał wtedy ciało, trząsł się stary przy swoich koszykach. Baby szybko załatwiały sprawunki, śpieszyły do domów. Gotka myślał ze smutkiem, że mu już mąki przybrakło, a i cukier by się zdał, smakował jakoś bardziej na stare lata. Chuchał w dłonie, zacierał je, zerkał na młodego człowieka, który stanął wśród kręcącego się tłumu i przyglądał się uważnie Gotkowym arcydziełom. - Sami tak to robicie? - spytał. Gotka przytaknął trochę zdziwiony. Młody człowiek pokiwał głową, brał cacka jedno po drugim do ręki, oglądał, ważył jak gdyby, do dna także zaglądał. Najbardziej podobały mu się zdobione garnuszki na kwiaty, wazoniki pękate i smukłe jak polne dziewanny. - Żeby takich pięćdziesiąt sztuk zrobić, długo by trwało? - Pięćdziesiąt? No, jak spieszno, z tydzień. A lepiej dłużej, przeschnąć musi, zanim do pieca się da. Mniej wtedy pękają - stary lubił, gdy poważnie rozprawiano o jego robocie. - Bo ja, widzicie, ojcze - ton głosu młodego człowieka był życzliwy, prawie serdeczny - pracuję przy takiej centrali handlowej, wiecie? Kiwnął potakująco głową, choć nic nie wiedział. Ale cóż, przecie nie będzie się wypytywać. Rzucił tylko: - W Mielicku? - Nie, z Giżycka jestem, ale za sprawunkami często tutaj zajeżdżam. My i nad dziećmi mamy opiekę. Otóż, ojcze, zabiorę ja od was te zabawki i garnki. Dużych nie trzeba, gospodarstwa nie trzymam. Policzcie no wszystko razem... Gotka nie rozumiał zupełnie. Szydzić chce ze starego czy co? Po co mu tyle tego potrzeba? Ze trzy tuziny będzie, jeżeliby domowych garnków nie liczyć. Et, głupi jakiś albo niecnota. A tak dobrze mu z oczu patrzyło! Nie odpowiadał młodemu, stał nieporuszony. Wiatr powiał przez rynek, zadymił śniegowym pyłem. Wzdrygnął się Gotka. - Prędzej, ojcze, nie chcecie chyba marznąć? Dajcie mi wasz adres. Przyjadę, to zamówimy więcej tych garnczków na kwiaty, do świetlic je damy. Ileż to będzie? Wyciągnął pieniądze, trzymał w dłoni. Gotka zerknął, czy nie fałszywe. Z takim to nigdy nic wiedzieć nie można. - Dzbaneczki po trzy złote, te kurki i kotki po dwa. Laleczki droższe, po sześć, większa przy nich robota, a i pękają często, farby też dużo trzeba... - tłumaczył, w obawie, aby klient się nie rozmyślił. Taki zarobek! Gotka już nie pamiętał, kiedy widział tyle pieniędzy. - Ale do czego oni to wezmą? - zatroskał się. - Teczkę mam z sobą. Aby tylko do znajomego donieść. Tam do walizki spakuję... Przywożąc swe cacka na sprzedaż, owijał je garncarz w konopne pakuły. Teraz więc też okręcał nimi każdą sztukę oddzielnie, wkładał do teczki, liczył powoli. Teczka była szeroka, pusta, aż się Gotka zadziwił, że taki ważny urzędnik, a papierów żadnych z sobą nie wozi. Weszło wszystko. Teczka z trudem wprawdzie się dopinała, ale jeżeli to tylko kawałek... Mężczyzna zapisał adres Gotki, wywiedział się, gdzie to te całe Borszuny leżą, zapowiedział przybycie pod koniec miesiąca. Gotka uważnie przeliczył pieniądze. Zgadzało się. Z roztkliwieniem patrzył za odchodzącym. Długo wspominał jeszcze Gotka młodego człowieka, od tego czasu bowiem szczególnie dobrze iść mu zaczęło. Szczęśliwą widocznie nieznajomy miał rękę. Janinka z przedszkola też zamówiła trzydzieści garnuszków z uszkami. Miały z tego dzieci pić mleko. Prosiła tylko, żeby ładne były. Jakże to! Starał się przecie, żeby wszystko, co robił, było ładne. A co dopiero, gdy dla Janinki! Bardzo polubił stary Gotka dziewczynę. Zaprzyjaźnili się. A już od tego przedstawienia oddany stał się przedszkolance całym sercem; następnego dnia specjalnie przyszedł jej podziękować. Lubił też Wanieckiego. Nie za to, że kupował czasem jego wyroby, ale za przyjazny, ludzki stosunek do siebie. Na to Gotka był bardzo czuły. Mierniczy zaś szczególnie brał w obronę Mazurów, wspomagał ich, jak tylko mógł. Przecie on i Gotce obiecał, że wystara się mu o większe zamówienie, że może przyjadą do niego tacy specjalnie opiekujący się ludowymi artystami. Ważniejsze jeszcze było co innego, to, że gadał z Gotka całymi godzinami, że wypytywał o robotę, interesowało go, jak się wypala w piecu takie dziwy, jak się im nadaje glazurę. Najbardziej zaś ciekaw był, skąd stary czerpie pomysły. Przecie każda zabawka była inna, w każdej coś było nowego. Gotka nie umiał na to odpowiedzieć. Samo jakoś przychodziło w czasie roboty. Ot, pieski lepił takie na zadku siedzące, z ogonem podwiniętym pod siebie, z wielkimi uszami. Każdej mordce nadawał inny wyraz. Jedne pieski były spokojne, inne się śmiały, jeszcze inne dziwiły, któryś się nawet drapał łapą za uchem, a jeszcze innemu to się na iskanie zebrało. Siadając zaś do roboty przy pieskach, chciał je wszystkie zrobić na jedno kopyto, cóż, kiedy wychodziło inaczej. Dzisiejszego ranka Gotka był z siebie zadowolony. Czekał, aż się w piecu dobrze wypali, aby włożyć tam wczoraj ulepione, ledwo tylko podeschłe zabawki. Chodząc po kuchni, służącej mu za pracownię, wyglądał czasem oknem. Przyzwyczaił się ostatnio, że coraz to ktoś go odwiedzał. Walicka, czasem wspólnie z mierniczym, Praużul, Kopcik, ten mały Kaniszek. To byli najbliżsi. Baby często wpadały; po dwojaki, po gary i miski. Na drzewkach wiązów, sadzonych jeszcze przez dziada Gotkowego, a rosnących tak blisko domu, że latem zielone listeczki zaglądały wprost w okno, przy mocniejszym zaś wietrze budziły stukaniem o szybę, siedziały teraz od samego ranka sikorki, mniejsze i większe, szarawe i barwne. Gotka karmił je szczodrze, co dnia wysypywał na śnieg przygarść pośladu przemieszanego z tłustym konopnym siemieniem. Ptaki upodobały sobie to miejsce, wierciły się, szczebiotały przez cały dzień. Pogoda utrwaliła się, mróz nawet się wzmagał. Piękna zima stanęła, cały czas trzymała się sanna, odwilż nadeszła raz tylko, i to na krótko. Powietrze było przejrzyste, jasne. Oczy mrużyły się od śnieżnego blasku. Drobniutkim, ale prężnym krokiem dreptał po izbie. W piecu przygarnął przepalone węgle do przodu, wsadził rękę do ziejącej żarem czeluści. Niech z pół godziny przestygnie, a można będzie wstawić całe bogactwo. Z zabawkami trzeba ostrożnie, to nie dzban czy misa, która gorąco lubi i którą trzeba mocno przepalać, aby dobrze trzymała wodę. Zasiadł za stołem, sięgnął dłonią do niecki z wymieszoną starannie gliną, odsianą z wszelkich grudek. Rozmyślał, co by tu teraz robić. Kozy mu się znudziły, jak w ogóle wszystko, co już tyle razy powtarzał. Ha, a może Syrlika? Jeszcze nigdy nie próbował ulepić prosiaka. Nachylił się nad stołem, wziął do ręki na płask ścięty patyczek, machinalnie kreślił jakiś rysunek. Dobrze! Tak go i zrobi, jak stoi na tylnych kopytach, z łbem przechylonym na bok. To proste, owalna grudka gliny, z wypustem na nogi u dołu, wgnieść jeszcze palcami cokolwiek przy karku. Przednie kopytka osadzi się na drucikach. Aby tylko ryj dobrze wyszedł. Musi być Syrlikowy. Gotka święcie był przekonany, że Syrlik nie tylko oczy ma mądre. Z ryja, choć niby taki jak inne, też przezierała mądrość. Inaczej by takich sztuczek nie robił. Zatopił się w robocie. Gdy po dłuższym czasie oderwał się od niej i wyprostował przygięte ramiona, na glinianej podstawce stał przed nim Syrlik, zupełnie podobny. Nie ma co, warto będzie zrobić kilka takich prosiaków. Niektórzy mówią, że Świnia przynosi szczęście. Niech przyniesie Gotce i wszystkim dobrym ludziom. Przypomniał sobie o piecu. Że też tak się zagapił. Podreptał szybko, odsunął blachę przykrywającą otwór, wsadził rękę. Gorącym tchem wionęło na izbę. Piec trzymał jeszcze gorąco. Na drewnianej łopatce ostrożnie wsuwał pachnące świeżą gliną figurki kóz, uśmiechał się zadowolony. Lubił, gdy robota dobiegała końca. Tu zabawki, a tam, na blacie pod stołem, inna rzecz, przedmiot dumy i starań dwóch ostatnich tygodni... Nachylił się, wyciągnął spod stołu złożoną na desce dużą płytą zmieszanej z gipsem gliny. Gips zakupił specjalnie w miasteczku. Nie szkoda mu było pieniędzy, gdzieżby, na taką rzecz! Na płycie, wypukło rzeźbiony, rozpościerał skrzydła orzeł. Puszył się dumnie, z godnością spoglądał w lewo, dziób miał lekko rozwarty. Mocny ptak, król między nimi... - Podsychaj se, podsychaj - wymamrotał garncarz. Podniósł się z miejsca, aby obejrzeć swe dzieło. Szykował je dla Walickiej jako dar dla przedszkola za owo przedstawienie mazurskie. Wisiał tam wprawdzie karton z orłem na czerwonym tle, ale nie podobał się on staremu Mazurowi. Wszędzie takie wiszą, a i ten orzeł jakiś chudawy. W przedszkolu musi być orzeł wielki, mocno rozwierający skrzydła do lotu, grożący każdemu wrogowi, co by chciał na niego poskoczyć. Praca ta była tajemnicą Gotkową. Po przedstawieniu wpadł mu pomysł do głowy. Teraz już orzeł podsychał, choć i tak gips ściągnął go mocno. Trochę jeszcze trzeba pióra wybielić, a największa bieda z czerwoną farbą na tarczę... Warkot motoru, jakiś roztrzęsiony grat zajeżdżał przed dom. Gotka zerknął przez szybę. Nieznajomy jakiś. Zaraz, czy nie ten sam młodzik, co to cacka kupował na rynku? Odruchem przyzwyczajenia otarł ręce o watowane spodnie, uchwycił płytę z orłem, wsuwał ją szybko pod stół. Młody człowiek wydał mu się w izbie wyższy niż wtedy na rynku. - Dzień dobry, ojcze, ciepło tu, a jak się jedzie motorem, ziąb, ani strzymać. Z Giżycka godzina drogi, ślisko na szosie... Płyta zaparła się o jakiś występ w desce, nie chciała wsunąć się pod stół. Przybyły poskoczył z pomocą. - O, orzeł polski! - w tonie głosu było jakieś nieprzyjemne zdziwienie. Wepchnęli wreszcie. Gotka zerknął na nieznajomego. - Tak, orzeł... Przyjechaliście jakoś. - Tak jak mówiłem. Macie, ojcze, te garnczki do kwiatów? Zabrałbym do przyczepki. Siedział już przy stole, zacierając zmarznięte, sczerwieniałe dłonie. Ciekawym spojrzeniem wodził po kuchni, zaśmiał się na widok glinianego Syrlika, wskazał nań palcem. - Dobry jest! A i tamte wasze zabawki podobały się bardzo. Będziecie, ojczulku, mieli więcej zamówień z Giżycka. To nie robota, wystawanie po rynkach na mrozie. Gdzież, takiemu artyście... Wiedział, jak trafić. Miał Gotka jedną słabostkę: lubił, gdy ktoś go nazywał artystą. Waniecki zawsze tak mówił, a serce rosło staremu z radości. Słowo to stanowiło dla niego dowód, że jednak praca jego ma jakąś wartość, że jest coś z życia w tych wszystkich kozach i kaczkach. Przyjaźniej spojrzał w oczy przybysza. Patrzyły na niego uśmiechnięte. Tylko jak to z tym orłem? Wskazał dłonią na płytę pod stołem: - A ten wam się nie podoba? Moc w sobie ma... - Ładny jest, ładny. Dla siebie to robicie? - Nie. Nie miał zamiaru zdradzać obcemu swej tajemnicy. Gość zadomowił się już zupełnie. Przeszedł się parę razy po ciasnej kuchence, przyglądał się wyrobom Gotkowym, wziął parę garnków w ręce, ważył je na dłoni, opukał nawet. - Mocne? Nie czekając odpowiedzi, mówił dalej, sięgając do kieszeni: - Zimą to dobrze by autem jechać. Marznie się na motorze. Wziąłem coś na rozgrzewkę. Nie macie, ojcze, jakiej szklanki? O, albo z waszych garnuszków, są tutaj takie maleńkie - sięgnął po wazoniki, postawił na stole, wprawnym uderzeniem o dno wybił korek z butelki, nalewał. Nie bardzo miał Gotka chęć, ale cóż było robić, wypili, potem jeszcze po jednym. Poweselało w kuchni. Garncarzowi świat wydał się milszy, bardziej serdeczny. Ze szczerą przyjaźnią spoglądał na gościa. Ten zaś, trzymając przed sobą większy niż dłoń garnuszek ozdobiony ciemniejszymi zawijasami, nie spuszczał oczu z twarzy starego. - Takich zamówię u was, ojcze, pięćdziesiąt. Niech będzie więcej kwiatów w świetlicach. Zapłacę wam z góry, tylko musicie to jak najszybciej zrobić. I jeszcze takich piesków różnych z dwadzieścia, dla zabawy dzieciakom. Pewnie, że zrobi! Młody człowiek widział radość w niebieskich oczach staruszka. Uśmiechał się, przyglądał kozom i Syrlikowi. Potem długo ważył na dłoni rozkraczonego, przysadzistego pieska. Zmarszczył się, wyglądało, że nad czymś się zastanawia. Jeszcze raz zważył zabawkę w dłoni. - Wiecie, ojcze, przyciężkie one będą w zabawie dla dzieci. Gotka przestraszył się. A nuż gość wycofa zamówienie? Tłumaczył: - Nie takie ciężkie, nie. Wypalone przecie. No, a glina zawdy ma swoją wagę, nie pójdzie inaczej... - A gdyby tak wybrać glinę ze środka? Puste zrobić? Gotka zastanowił się. Robił kiedyś takie, jak mu gliny przybrakło, ale tłukły się łatwo i w piecu pękały. - Słabe wtedy wychodzą. Dzieci raz dwa potłuką. Młody człowiek przeciągnął ramiona. - Aż tymi pieskami zrobimy próbę. Dziesięć niech będzie takich jak dotąd, drugie dziesięć próżne w środku. Kiedy mogę przyjechać? - Za niedzielę. Nie późno będzie? - Dobrze, ale nie dłużej. Pamiętajcie, ojcze, bo się nie będę starał dla was o zamówienia w Giżycku - w oczach przybysza mignęły dziwne błyski. - Zrobi się, piękne będą - zapewnił Gotka. Nieznajomy wstawał już, żegnał się, powiadał, że mu się śpieszy. Gotka go nie zatrzymywał. Stał, patrzył, jak na trzęsącym się motocyklu odjeżdżał w kierunku Giżycka. Wrócił do domu. Pracować mu się nie chciało. Przyjemne ciepło rozlewało się po starych kościach, na policzkach zakwitł mocniejszy rumieniec. Pokręcił się po izbie, przypomniał sobie, jak to było na przedstawieniu. Zanucił półgłosem: Świnia chleb wygniata, świnia chleb wygniata, Prosie wodę nosi, prosie wodę nosi... Zaśmiał się nagle głośno, popatrzył na glinianego Syrlika. Wieprzek zdawał się także śmiać. - Idź, Syrlik, wodę nosić! - wyciągnął ku niemu palec. Ale figurka milczała. A Gotce chciało się teraz pogadać. Piosenka przywiodła mu na myśl Walicką. Postanowił pójść do niej. Przedszkolanka przywitała go miło jak zawsze. Uśmiechnęła się do starego, poznała, że wypił. - Czy to pomaga w robocie? - spytała. - W robocie chyba nie - przyznał. - Tyle że wesoło człowiekowi na duszy; mało, a tańczyć by zechciał. Powiedział jej o zamówieniu, nawet pokazał pieniądze, jakie z góry otrzymał. Przypomniała mu się jakaś gawęda mazurska, zaczął ją opowiadać. Janina słuchała chętnie. Przerwał im warkot motocykla. - Stefan przyjechał! - Oczy dziewczyny zabłysły. Zbiegła na dół. Mazur podniósł się z krzesła. Uśmiechał się wyrozumiale. Co tam będzie młodym przeszkadzał. Najlepiej im przecie we dwoje. Poczłapał do domu, przystawał często, patrząc na swoją wioskę osypaną słonecznymi blaskami. XVIII Wokół domu Kiełbszów zaroiło się od tylu spraw naraz jak chyba nigdy jeszcze. Bo to i upór Czeski, która się zakochała w Mazurze, i choroba Stelmaszewskiego, i w końcu - rozbrat między ojcem a synem. To ostatnie wybuchło niespodziewanie. Dotąd tylko sprzeczali się. Teraz osoba Praużula poróżniła ich na długo. Edek czuł niesmak po owej nocy, kiedy to wraz z Miętusem i Grzmielakiem napadli na Gustawa i poturbowali go za zadawanie się z Czeską. Raz, że Praużul dzielnie się bronił; dwa, że w ogóle głupie wydawało mu się to wszystko. Dał się namówić ojcu i temu staremu mąciwodzie. Sam nie czuł do Praużula żadnej urazy. Gustaw podobał mu się nawet. A że Mazur? Licho go bierz, przecie i wśród nich są porządni ludzie. Ojca podbechtał głównie ten rudy Kazik z magazynu, bo mu Cześka nie dawała się podmacywać. Rad był, że jeszcze tego samego ranka wyjechali z ojcem do Laków. Może się Praużul domyślił? Głupio byłoby patrzeć mu w ślipia. A jeżeli i Cześka kapnęła się, to lepiej być od niej z daleka. Edek nie tylko lubił siostrę, ale i czuł dla niej szacunek. Twarda była, mądrzejsza w sądach. Na brata potrafiła i pięści w ruch puścić. Siłę zaś miała, starczyłoby na dwóch chłopów. Po paru dniach trzeba było jednak wrócić na noc do domu. Wcześniej skończyli zaciągać niewód, laczańscy bowiem mieli zebranie, wybierali nowego sołtysa. Większość borszuńskich skorzystała z okazji, aby poskoczyć do rodzin. Wrócili i Kiełbsze. Edek niepewnie spoglądał na siostrę. Cześka jednak nie zwracała na niego uwagi. Zakpiła po swojemu raz tylko: - Jeszcze ci się oko nie wygoiło? Ciężką ktoś miał rękę, za małyś widać na niego... Tylko tyle. Zajęta była swoimi sprawami, wyznaczyli jej nadzór nad materiałami na budowę wędzarni. Trzeba było oczyścić i wyszykować część szopy, przyjmować cement, stal zbrojeniową, azbest w płytach i inne materiały budowlane. Klimontowicz chodził zły, ponury jak noc, że dyrektor zespołu pominął jego osobę. Przy tym miała Cześka jeszcze swoje spotkania z Praużulem. Z tą sprawą łączyły się inne obliczenia, dla których chciała mieć Edka po swojej stronie. Ojciec przejął się chorobą lokatora. Po swojemu lubił Stelmaszewskiego, trochę imponowało mu, że taki uczony, buchalter przecie, potrafił rozmawiać z nim godzinami, razem chwalić dobre brasławskie czasy, kiedy to człowiek nie widział Niemca na oczy. Stary Kiełbsz nie miał wprawdzie nic do zarzucenia Mazurom. Jednego Frajdy nie lubił, z Kopcikiem za to pozostawał w bliskiej zażyłości, nieraz pożyczając od starego tabaki. Z innymi Mazurami w wiosce zadrażnień żadnych dotąd nie miewał. Dopiero Stelmaszewski tak go nastawił, a jeszcze rudzielec przy ćwiartce rozgniewał na córkę i tego jej fatyganta. Siedział teraz stary Adam przy łóżku emeryta, patrzył na jego wychudłą twarz, potem na flaszki z lekarstwami. Chory czuł się już lepiej. Właściwie to dopiero od dzisiejszego dnia. Przedtem tylko majaczył, ostatnie dwa dni spał snem rekonwalescenta. Gadać jednak z Kiełbszem wcale mu się nie chciało. Zły był. Dowiedział się wczoraj wieczór od gospodyni, że leczył go doktor Knabbe. I to jak leczył! W poniedziałek i wtorek przyjeżdżał dwa razy z zastrzykami i różnymi lekami, drugą noc spędził przy nim prawie że całą. Stelmaszewski miał jakieś ostre zapalenie, zaziębił głowę, nie bardzo w końcu umiała kobieta powtórzyć nazwy tych chorób, o których prawił jej lekarz. Kiełbsz posiedział jeszcze chwilę, próbował zagadywać od tej i tamtej strony. Emeryt bąknął coś, potem uparcie milczał, oczy przymknął. Pomyślał rybak, że lokator słaby jeszcze, na palcach wysunął się za drzwi. Zmrok zapadał za oknami. Resztki dnia błąkały się refleksami po izbie Kiełbszów. Czeski nie było w domu. Edek nakładał czapkę, ujmował za klamkę. - Wychodzisz? Żeby ci znowu kto gnatów nie poprzetrącał... - Eeee, ojca się zawsze żarty trzymają - odburknął niechętnie, zatrzasnął drzwi za sobą. Kiełbsz przysiadł ciężko na ławie za stołem, patrzył na ledwo widoczną w mroku sylwetkę żony. - Światła nie palisz? - Skończyłam robotę, niepotrzebne mi. Dobrze tak posiedzieć o zmroku, moja matka lubiła tę szarą godzinę. Przesunął się na ławie. - Chodź tu, matka, przy tej robocie człowiek nie ma czasu pogadać. Musimy się naradzić. Cichym krokiem podeszła, przysiadła. Mąż zawsze wzbudzał w niej lęk. Mało co go obchodziło poza robotą i wspomnieniem brasławskich czasów. Nie wiedzieć co go wiązało tak z tamtą biedą. Ciężko im było, dzierżawca jezior źle płacił, zalegał, innych nie było w okolicy. A on tylko ciągle te swoje wspominki... Westchnęła. - Czego wzdychasz, matka? - sapnął, jemu samemu jednak też nie było wesoło na duszy, bo głos miał ponury, przyćmiony. Wyciągnął papierosa, zapalił. W świetle zapałki ujrzała zmęczoną, steraną twarz. Narzekał, że go w boku coś boli. Może wątroba? Dlatego taki kłótliwy... Z przyległego pokoju doszły ich gniewne chrząknięcia. - Co z nim? - Już dobrze, a myślałam, że pomrze. Ten brodacz go wyciągnął. Starał się, aż dziw brał. Stelmaszewski był nieprzytomny, wołał tylko ciągle swoje dzieci. Dzisiaj rano mu powiedziałam, ile Knabbemu zawdzięcza. Szaleństwo u niego z tymi Niemcami. Jak ci skoczy na mnie, oczy mu wyszły na wierzch. Krzyczał, że nie chce niemieckiej łaski, że wyrzuci doktora, niech się tylko pokaże... Umilkła, potem odezwała się cicho, w obawie, by emeryt nie usłyszał: - Knabbe ma być dzisiaj nad wieczór. Boję się, żeby awantury jakiej nie było. Siedzieli tak chwilę w ciszy, każde pogrążone we swoich myślach. - Widzisz, matka... - zaczął Kiełbsz, przysunął się bliżej. Zdumiona była. Nie zdarzało się to między nimi. - Z Czeską niedobrze. Ona też z Niemcem chodzi, po tej zabawie nie mógł się jej Edek doszukać, gdzieś z lasu wyszli blisko pod dzień. Zawrócił Praużul dziewczynie w głowie. - Jakiż on Niemiec? - przerwała. - Mazur przecie... - Cicho, ja mówię. Rodzonemu mężowi przeszkadzać będziesz? Nic ty nie wiesz. Taki emeryt - wskazał na pokój chorego - wie lepiej. On mówi, że co Mazur, to Niemiec. Ja tam nie wiem, ale chyba prawda. Wstyd nam córkę za Szwaba dawać, rozumiesz? Trzeba wybić to Cześce z głowy, tamtemu też. Edek mu już raz gębę otłukł, nie wiedzieć, poskutkowało? - Nie wiem - szepnęła cicho. Wiedziała, że nie pomogło. Wczoraj jeszcze poszła Cześka z Gustawem na spacer. Ale że Edek go obił? Niepotrzebne to. Żal się jej zrobiło Praużula... - Ty nigdy nic nie wiesz. Matka jesteś, a oczu nie masz. Mogłabyś córki pilnować - mówił to bez gniewu, aby zrzędzić. Wiedział dobrze, że nikt Czeski nie upilnuje. Zawsze to robiła, co chciała. - Tu sprawa prosta. Z Praużulem trzeba ją będzie rozdzielić, choćby przyszło jeszcze dziesięć razy gębę mu obić. U nas w Brasławskiem podobnie bywało. - Aż nami? - szepnęła. Gdzieś głęboko, głęboko w sercu zapaliło się nikłym blaskiem wspomnienie młodych dni, gdy inaczej jakoś wyglądała ta miłość między nimi, gdy Adam nie zważając na niczyją wolę brał ją dla siebie, i koniec. Cześka w niego przecie się wdała... - Znowu musisz swoje. Jak było, tak było, ale ani ja Niemiec, ani ty Niemka. W tym rzecz - uciął ostrzej, ale sam był bezradny, nie bardzo wiedział, co robić. - W tym rzecz - powtórzył z naciskiem. - Cześkę trzeba za mąż wydać, mam oczy, widzę, dziewczyna rwie się do chłopa.: Klakson, w okna wpadły ostre błyski reflektorów zakręcającego samochodu. Przystanął przed domem. - Doktor przyjechał - ożywił się rybak. Kobieta załamała dłonie. Z walizeczką w ręku, lekko zgarbiony, wsuwał się Knabbe. Gęsta sieć zmarszczek pod ujmującym uśmiechem. Uśmiech pierwszy uderzał w tej twarzy. - Dobry wieczór. Jakże ma się nasz pacjent? - zwracał się do Kiełbszowej, witał się z nią. Po chwili dopiero dostrzegł Kiełbsza. Stary chciał się już obrazić za takie pomijanie jego osoby, nie zdążył. Knabbe ściskał mu dłoń, pozdrawiał serdecznie, z tym jakimś ciepłem, które sprawiało, że go wszyscy lubili. - To i gospodarz w domu. Rzadka rzecz, rzadka. Leszcze na krótko będą miały spokój - brązowe oczy błyskały figlarnie. Kiełbsz rozpogodził się. - Ładnie nam poszło. A i na Mamrach wzięliśmy sporo ryby. Aby tylko mróz trzymał taki jak teraz. Ryba w taką pogodę blisko lodu podchodzi. Jemu - wskazał dłonią na drzwi - lepiej, tylko że nic nie gada. Matka mówi, zły, że to pan doktor go leczył. - Aha, że Niemiec jestem? - domyślnie uśmiechnął się Knabbe. - Co robić, dla lekarza nie ma różnic, jest tylko chory, któremu trzeba dopomóc. Może się jakoś z panem Stelmaszewskim dogadam. Pukał. Chrypliwa odpowiedź: - Wejść. Na wsuwającą się do pokoju bródkę doktora spojrzały oczy płonące gorączką, nieprzyjazne i zacięte. Na przywitanie odpowiedział emeryt lekkim skinieniem. Czekał na tę wizytę od rana, po sto razy przemyślał, jak się w jej trakcie zachować. Doszedł jednak w końcu do wniosku, że nie przystoi mu robić przykrości Knabbemu: leczył go przecież. Przyjmie go tylko chłodno, powie, że już czuje się dobrze, nie zezwoli na dalsze badania, zapłaci wreszcie. Knabbe uważnie spojrzał na chorego. - Gorączka trzyma jeszcze? Stelmaszewski skinął głową, ruchem brody wskazał na kartkę obok siebie. Obok godzin wypisana była wysokość temperatury. Lekarz uśmiechnął się. Spojrzał na notatki. - Tak się spodziewałem. A były obawy, że pan zrobi nam przykrą niespodziankę, panie Sztelmaszewsky - niedokładnie wymówił nazwisko. Emeryt uniósł brew do góry, jakby w ten sposób chciał wyrazić niezadowolenie z popełnionej przez Knabbego omyłki. - Przepraszam, mam stały kłopot ze słowiańskimi nazwiskami. Nie mogę ich poprawnie wymówić. Zbadamy puls, potem zmierzymy ciśnienie - doktor przysiadł na łóżku, ujmował dłoń chorego. Zimna była i mokra od potu. Drżała lekko. - Pan się czymś denerwuje. Proszę spokojnie - powiedział łagodnie. Zmierzył ciśnienie, coś mruknął pod nosem. - Niech pan usiądzie. Opukamy dokładnie. Poprzednio było trudniej, nie chciał pan wracać do przytomności. Trochę niespodziewanie dla samego siebie usiadł Stelmaszewski na łóżku, zezwolił podciągnąć sobie koszulę do góry, oddychał, jak mu kazano. - Dobrze, zmieniło się już na lepsze. Tylko jakiś czas przyjdzie się jeszcze poleżeć. Tak, teraz zastrzyk. Dodałem glukozy, na wzmocnienie. Igła głęboko wbiła się w żyłę. Emeryt stęknął cichutko. Knabbe wstał, odetchnął. Brązowe oczy uśmiechały się do chorego. - Tak, nic już panu nie grozi. Teraz tylko wypoczynek, dobre jedzenie i znów będzie pan mógł łapać rybki... Stelmaszewski patrzył na doktora uparcie, na czoło wystąpiły mu krople potu. - Dziękuję panu... i myślę, że nie ma już potrzeby, abym więcej pana fatygował... - sięgnął pod poduszkę. - Ile jestem panu winien? - głos jego drżał. Knabbe zrobił przeczący ruch swoją bródką. - Nic nie jest pan winien. Podlega pan ubezpieczeniu jako emeryt. Co się zaś tyczy fatygi, będą jeszcze musiał pana odwiedzić. Zlikwidowaliśmy chorobę, ale mogą być nawroty. Trzeba być ostrożnym. Stelmaszewski przełknął ślinę. Znów się spocił. Boże, co z nim się dzieje? Czemu ten Niemiec tak go onieśmiela? Mówił teraz prawie szeptem: - Ja jednak stanowczo dziękuję. Tak, dziękuję. Bo, bo... - głos stężał, przeszedł w nosowe brzmienie - bo mimo mojej wdzięczności nie jest mi przyjemnie widywać pana... Knabbe patrzył na niego uważnie. Rozumiał doskonale, o co tamtemu chodzi, świadomie jednak postawił pytanie: - Dlaczego, jeśli wolno wiedzieć? Długo patrzyli na siebie. Bardzo długo. Stelmaszewski wytrzymał spojrzenie lekarza. Obudziło w nim zaciętość. Gubiła się gdzieś świadomość rannych postanowień, zatracało poczucie wdzięczności za wyleczenie. Rzekł mocno, akcentował każdą sylabę: - Dlatego że jest pan Niemcem. A ja Niemców nienawidzę. Rozumie pan, nienawidzę. I pana też. - Wiem o tym. A ja nienawidzę tylko faszystów, niezależnie, czy są Niemcami, czy Polakami, czy kimkolwiek innym. - Wy wszyscy jesteście faszystami! - Stelmaszewski już krzyczał. - Nieprawda. - Prawda. Wszyscy, jak jeden. Wszyscy! Wy tylko się przyczajacie, udajecie. Głupcy ci, co wam wierzą. Głupcy! Knabbe nie odrzekł nic. Drobił swoimi kroczkami po pokoju. Czekał. Widząc, że Stelmaszewski nieco się uspokoił, zapytał: - Czy nie zgodziłby się pan, abyśmy porozmawiali spokojnie? Obiecuję panu, że nie pokażę się więcej, o ile pan sam nie zgodzi się na to. Chciałbym się z panem porozumieć. - O porozumieniu nie ma mowy. Ale porozmawiać możemy. Owszem. - Uniósł się trochę, poprawił na poduszkach. Knabbe dopomógł mu. - Powiedział pan, że jestem Niemcem. To prawda. Że jestem faszysta. To nieprawda. Powiedział pan też, że wszyscy Niemcy są faszystami. Na ten temat chciałbym coś panu powiedzieć. Po każdym zdaniu Knabbego emeryt albo potakiwał, albo potrząsał przecząco głową. Knabbe nie zważał na to, mówił dalej: - Przed rokiem spędziłem miesiąc urlopu w Niemczech. W strefie zachodniej i wschodniej. I wie pan, wszystko widziałem w dwóch wymiarach. Jednego i tego samego dnia widziałem dwie różne manifestacje. Jedna, młodzieżowa, pod hasłem „Freundschaft”, niosąca plakaty obrazujące linię Odry i Nysy. Druga też niosła podobne plakaty, z linią tej samej granicy. Tylko ci drudzy znaczyli granicę krwi i wskazywali czarnymi strzałkami kierunek na wschód. Pierwsi ukazywali nad rzekami splecione dłonie... Widzi pan, takie obrazki w podzielonym Berlinie są na porządku dziennym. Urwał, otarł usta chusteczką, spojrzał uważnie na emeryta, czy mu nie szkodzi przeżywana emocja. Stelmaszewski milczał, wargi miał zaciśnięte, płonącymi oczyma patrzył na swego rozmówcę. - Byłem też daleko w Niemczech Zachodnich. Mam tam brata. Z okien jego mieszkania widziałem pochód młodzieży. Niektórzy mieli swastyki na rękawach, pozdrawiali się hitlerowskim wyciągnięciem dłoni. Śpiewali Horst Wessel Lied... Podszedł do Stelmaszewskiego, ujął go za puls, liczył w skupieniu. - Lekkie przyśpieszenie... Gdy wróciłem tutaj... - O, właśnie, dlaczego wracał pan tutaj? - Oburza pana mój powrót. Może ma pan rację, może więcej bym zrobił w ojczyźnie. Albo i nie. Może tutaj jestem bardziej potrzebny. Widzi pan, tu ciągle jeszcze żyje straszna krzywda wyrządzona przez faszyzm niemiecki, spadkobiercę berła zakonnego, bismarckowskich haseł. Ja, jako Niemiec, też mogę dopomóc w naprawieniu tej krzywdy. Dlatego na przykład rozmawiam dziś z panem, zamiast ograniczyć się wyłącznie do leczenia. - Jestem zaszczycony... - Panie Stelmaszewski, mieliśmy mówić poważnie. Widzi pan, jestem tutaj także dlatego, że nie od dziś wiąże mnie z tą ziemią i jej ludźmi coś bardzo mocnego. Coś, co przyczyniło się do tego, że siedziałem skazany w obozie, ja, faszysta, jak pan mówi... - Czasem i swoich sadzali, to jeszcze mały dowód. - Może. Ale widzi pan, nawet wy, Polacy, nie zdajecie sobie sprawy z wielu rzeczy. Niektórzy z was czasem wręcz pomagają hitleryzmowi, a on wylizuje skrwawione łapy, ostrzy pazury myśląc o odwecie. Krzywda wyrządzona na tych ziemiach przez Niemców jest straszna. Straszniejsza może od krzywd wojennych. Spojrzał na rozmówcę. Przy ostatnich słowach ręce i wargi chorego zadrżały, zacisnęły się kurczowo. Nie powiedział jednak nic. - Mówię to z pełnym poczuciem odpowiedzialności. Krzywda wojenna to zabijanie ludzi, to burzenie miast i wsi, to niszczenie fabryk i domów. Tutaj mój naród zabijał dusze. Chciał przynajmniej te dusze zabijać. Z polskich Mazurów próbował zrobić janczarów. Braci podszczuwał na braci. Nie było to łatwe. Militaryzm niemiecki nie zrezygnował jednak i dzisiaj z tego łowienia dusz, z prób ich splugawienia. Rewizjonizm, odradzający się hitleryzm od nowa próbują kreciej roboty. Wie pan sam, te ulotki, te aresztowania wykolejonej młodzieży, szczęściem bardzo nielicznej. A z drugiej strony, jakże wydatna pomoc tych Polaków, którzy polskich Mazurów zwą Niemcami, którzy im malują swastyki na drzwiach, raniąc ich polskie uczucia. - Dość, dość mam tych kazań. Znam Niemców, znam. Dzieci mi dwoje zabrali, miliony dzieci pozabierali rodzicom, miliony matek i ojców dzieciom. Wasza czułość, wasza zgoda na nowe granice to pozory, to złuda, to wybieg! - Stelmaszewski siadł na łóżku, krzyczał prawie, wymachiwał rękami. - Przepraszam. Ale ja może też mam pewne prawo mówić o tych sprawach - Knabbe wyciągnął przed siebie ręce, rozpinał guziki, odsuwał rękawy koszuli. Wyjrzały cienkie, pokryte bliznami ramiona, powykręcane, wysuszono jak gdyby. - Widzi pan, nie chodzi mi o chwalenie się, To mi zrobiło Gestapo już w trzydziestym czwartym roku, ledwie Hitler zagarnął władzę. Za to, że inaczej myślałem, że będąc tu, właśnie w Mielicku, właśnie w Borszunach, mówiłem Mazurom, iż są Polakami. Mówiłem to nie tylko Mazurom. Za to, że już wtedy chciałem protestować i protestowałem przeciw temu, ku czemu usiłowano zepchnąć naród. Takich jak ja siedziały w obozach tysiące. Ich pan nie nazwie faszystami, hitlerowcami. I oni są dzisiaj nadal. Oni także wiedzą o tych milionach w Polsce, o tych ofiarach. Wyciągają ręce do zgody, z prośbą o pomoc na nowej drodze ich narodu. Każdy, kto tej pomocy odmawia, pomaga neohitleryzmowi. Tak, panie Stelmaszewski! Knabbe umilkł. Stelmaszewski znów opadł na poduszki. Leżał, oczy miał otwarte, ale nie patrzyły one na lekarza, błądziły gdzieś daleko, za domem i Borszunami... A potem nagle wyciągnął przed siebie dłonie i szepnął: - Przyjechałem tutaj, aby zapomnieć, aby odgrodzić się od bólu. Tymczasem na widok wszystkiego, co się dzieje, boli wciąż więcej. Boli coraz bardziej. Knabbe odczuł nagle wzruszenie, głębokie współczucie dla tego starego człowieka. Rzekł cicho: - Omylił się pan. Gdzie by pan nie uciekł, wszędzie będzie pan cierpiał. Od bólu się nie ucieknie, nie można się od niego obronić zostając samotnym. Dlatego jest panu coraz gorzej. Pan nie rozumie ludzi, oni pana nie rozumieją... Stelmaszewski zamyślił się. Po długiej chwili potrząsnął przecząco głową: - Nie, doktorze. Jeśli przyjmiemy, że między wami są naprawdę uczciwe jednostki, to łudzą one same siebie. Może pan szczerze wierzy w to wszystko, co pan mówi. Ale takich jest mało - kropla mniej jeszcze - w masie niemieckiej, która pozostała nie zmieniona od wieków. A z tą masą nie dogadamy się. Nie łudźmy się. Może to wy właśnie, te uczciwe jednostki, wspomagacie bezwiednie rewizjonizm, gasicie czujność. Ja budzę tę czujność. Jeden naród tylko umiał tak mordować, naród niemiecki... - Jeden ustrój, chciał pan powiedzieć, ustrój faszystowski! - przerwał Knabbe. - To równoznaczne z niemczyzną. Knabbe słuchał ze smutkiem. Nic z całej rozmowy, nic z tego żaru, jaki wkładał w swe słowa. Miał przed sobą jeszcze jedną ofiarę swego narodu. Ten człowiek we własnym bólu zatracił zrozumienie wszystkich spraw. Patrzył na Stelmaszewskiego. Leżał z półprzymkniętymi oczyma. Lewą dłonią nerwowo uderzał po pierzynie. Knabbe ujął tę dłoń, sprawdził znów puls. Nachylił się nad emerytem. - Może jeszcze kiedyś porozmawiamy. Teraz musi pan wrócić do zdrowia. To najważniejsze. - Najważniejsze? Pan to mówi? Chciałby pan dalej mnie leczyć? - A czemu nie? - No, bo przecie pan musi mnie nienawidzić, tak jak ja nienawidzę was wszystkich. - Nie, i tym się różnimy. Nie nienawidzę ludzi czy narodów. Ja nienawidzę tylko zła i tych, którzy niosą zło ze sobą świadomie, celowo. - Ja je tak niosę... Zło w pańskim pojęciu, bo w moim właśnie odwrotnie. ‘ - Zło w moim pojęciu jest w panu wynikiem omyłki, wynikiem krzywdy wyrządzonej właśnie przez ludzi świadomie złych, przez ustrój świadomie zły.;- - Kim pan właściwie jest, doktorze? - Lekarzem. Niemcem. Antyfaszystą. Człowiekiem. Przynajmniej tym wszystkim staram się być. - Więc chciałby pan nadal mnie leczyć? Po tym wszystkim, co panu powiedziałem? - Może ja powiedziałem panu więcej. Odwróćmy pytanie. Pan chciałby, bym pana nadal leczył? Chwila wahania. - Jeżeli trzeba... Knabbe uścisnął wilgotną, spoconą dłoń. - Trzeba... I wie pan, co myślę? Że kiedyś jednak się dogadamy. Kwaśny uśmiech, drwiące skrzywienie warg. - Wątpię w to bardzo. Kiełbszowie wciąż tkwili w kuchni. Lekarz zerknął na zegarek. Spędził tu blisko dwie godziny. Uśmiechnął się do gospodarzy. Podskoczyli ku niemu. - I co? - Lepiej znacznie. Ale choroba tak zaraz nie minie. Musi leżeć. Lekarstwa proszę mu dawać nadal. Będę tu za dwa dni. - Za dwa dni? - Kiełbsz ze zdumienia otworzył gębę. - Zgodził się, aby pan przyszedł? - Tak. No, żegnajcie, mani jeszcze dwóch pacjentów. Uśmiechał się. Jednak czegoś dokonał. To już wiele, bardzo wiele, że Stelmaszewski chce się z nim nadal widywać. Powietrze było czyste. Przez nagie konary drzew przesiewały się gwiazdy, mrugały na doktora znacząco. Szofer przywitał Knabbego westchnieniem ulgi. Służba w ośrodku zdrowia nie była lekka. Czasem i całe noce trzeba było wozić lekarza po chorych w okolicy. Motor warknął, jednocześnie zaskrzypiały drzwi domu Kiełbszów. Adam stał na ganku, rozglądał się. Nie ciągnęło go do snu, choć zmęczony był setnie po tej rybackiej mordędze. Pomyślał, że warto będzie przejść się po wiosce, pogadać z ludźmi. Nie spiesząc się zszedł ze stopni, zapatrzył się na malejące w dali światła samochodu, zasłuchał w łowne pohukiwanie sowy. Tuż koło domu natknął się na dwóch mężczyzn. Już z oddali rozpoznał głos Edka. Wraca ten bisurmanin, z kimże to tak rozprawia? Aż żachnął się, gdy w towarzyszu syna rozpoznał Praużula. Gustaw grzecznie uchylił czapki. Stary coś tylko mruknął, krzyknął na syna: - Wracaj no zaraz. Cały wieczór czekam na niego, żeby ważne sprawy obgadać, a on wałęsa się po wiosce... Idziemy razem. - Mało to czasu jest na gadanie? Całe dnie razem siedzimy na lodzie. Niech ojciec idzie swoją drogą, w domu będzie dość czasu. Poszli. Adama zatkało. Taki ci raróg, ojca nie słuchać. Chciał krzyczeć, wołać, powstrzymał się. Już on mu w domu pokaże, poganinowi. Pięścią tylko pogroził] za synem. Pomyślał, że zajrzy do magazynu, gdzie się Cześka podziewa. Dopilnuje, aby nie spotkała się dzisiaj ze swoim Praużulem. Jeszcze czego, Niemca za męża wybierać. Tego w Brasławskiem nigdy nie bywało. Zdumiony był, skąd taka komitywa tych dwóch. Edek z Praużulem? Bili się przed tygodniem, teraz przyjaźń czy co, u jasnej niespodziewanej? Nic nie rozumiał. Albo z lokatorem. Stelmaszewski będzie sprowadzał do siebie Knabbego, Niemca... Stosunki dwu młodych ułożyły się niespodziewanie pomyślnie. Taki to już był dzień bogaty dla Kiełbszów w rozmowy. Ledwie Edek wyszedł z domu, natknął się na Praużula. Pragnął go wyminąć. Gustaw jednak pierwszy zastąpił mu drogę, wyciągnął dłoń. Trudno było jej nie uścisnąć. Żeby się to tylko na tym skończyło. Mazurowi jednak zebrało się na pogawędkę: - Co nowego na wodzie? Znowu leszcze? - Et, leszczy nie ma, ale idzie niezgorzej. Dobra teraz pora na niewód. Żegnajcie, śpieszę się już... - Chciałbym z wami pogadać. - Ze mną? - w głosie zdumienie, cień lęku. - O czym? - No, o... o waszej siostrze. O Cześce... - Co tam mnie. Naprawdę nie mam czasu. - ...i o nocy niedzielnej... O waszym oku, mojej gębie i żebrach - w głosie niby uśmiech, niby lekki ton groźby. Edek zatrzymał się. Przezornie błysnął oczyma na strony. Psiakręć, wie zatem, może zechce teraz oddać za swoje? Silniejszy, a tu ani prysnąć gdzie na bok. No i nie wypada, jakże to, będzie się bał? - To aby szybko... Praużul ujął go pod ramię. Niby przyjacielsko, ale mocno jak obcęgami. Edkowi zrobiło się nieprzyjemnie. - Powiem krótko. Za co mnie biliście? Krzyczał z was któryś, że Szwab jestem, że z Czeską chodzę, a wy mnie do niej nie dopuścicie. Czemu? W Niemczech trzy lata siedziałem w więzieniu, za to, że jestem Polakiem. Wy mnie napadacie, że jestem Niemcem? Gdzie tu rozum? Kto z nas jest głupi? - W Niemczech? W więzieniu? Jak, czemu? Opowiedział pokrótce. Edek słuchał z uwagą. Cholera, wszystko to inaczej wygląda. I czego szczeka ten stary piernik, a ojciec powtarza za nim? Ten rudzielec, Kazik, też po swojemu szczuje. Praużul chyba nie łże. Dobrze mu z oczu patrzy. Nie najgorszy byłby na szwagra. Psia mać, jakoś to głupio. - Cześkę kocham, ona mnie też - kończył Praużul. - I gówno mi zrobicie. Dam sobie z wami radę, raz mnie tylko tak zaskoczyliście. Tylko co to za sens żyć ze sobą jak wilki? Wolałbym z tobą zgodę. Edek walczył jeszcze z sobą. Ech, co tam będzie patrzył na ojca. Stary nie zawsze ma rację. A Gustaw spodobał się młodemu Kiełbszowi. Nie mścił się, zagadał po ludzku, wyjaśnił. Edek wyciągnął rękę: - Daj grabę. Praużul, ucieszony, przyciągnął go do siebie, ucałowali się. Nagle stopniały wszelkie lody pomiędzy nimi. Zagadali się, łazili tam i z powrotem po szosie. Gustaw nie posiadał się z radości. Morus ten Edek. Może łatwiej trafią teraz do starego Kiełbsza? I tak pobiorą się z dziewczyną, ale zawsze co innego z chęcią rodziny, a nie wbrew niej. Właściwie tylko o ojca chodzi. Matka, mówiła Cześka, męża i U; boi, ale jest za nimi. W tej właśnie chwili natknęli się na Adama. Edek posprzeczał się ostrzej niż zawsze, nie po-N/.edł z ojcem. Burknął do Gustawa: - Stary-zamilkł, nie jego to moda... Oj, da mi on w domu, aż; huczeć będzie. Wciąż słucha emeryta od wędek, jak kazania w kościele. Ja tam z nim gadał nie będę. Po cholerę mnie żreć się ze starym? Cześka/niech spróbuje, on jej się boi. Długo jeszcze stali, gwarzyli. Tymczasem Adam kroczył zamyślony i zły, nie tyle na syna, ile na Stelmaszewskiego. Po co gadał żonie, że przepędzi lekarza do wszystkich diabłów? A teraz go zaprasza, godzi się na leczenie. Albo tak trzeba, albo inaczej, a ten macha tylko ozorem jak pies chwastem. Gwiazda emeryta bardzo zbladła w oczach Kiełbszowych. Zbladła też ostatecznie gwiazda Klimontowicza. Kazik był całkiem pijany. Siedział w magazynie, na skrzynce, mętnym okiem patrzył na krzątającą się przy sprzątaniu Cześkę. Mruczał co jakiś czas: - Cześka, chodź na wódkę, Cześka... Nie patrzyła na niego wcale, obojętnie robiła swoje. Wyczekiwała Gustawa. Dawno już powinien był nadejść. Zamiast niego przyszedł ojciec. Stał długo w drzwiach, skrzywiony patrzył na magazyniera. Klimontowicz dostrzegł go, wykrztusił jąkając się: - Dzień dobry, teściuniu. - A bodajbyś zdechł, poganinie, niedoczekanie twoje! - pogroził mu pięścią. Cześka parsknęła śmiechem. Magazynier powstał, z trudem utrzymywał równowagę. Człapał chybotliwie w stronę drzwi, gdzie stał Kiełbsz. Zachłysnął się czkawką, omal nie runął na ziemię. - Chwieje się jak luterskie przykazanie - splunął stary na cementową polepę. Rudzielec dotarł już do progu. Stanął, popatrzył przymrużonymi oczami, zaśmiał się: - Lepsza Jagata niżeli jej tata... - znów czkawka. Kiełbsz podszedł do córki. - Żebyś mi nie spojrzała nawet na tego gada. Śmiech. - Za tego wielkoluda od siekiery byś się wydała. - Mam innego. - Kogo? - zaryczał groźnie, choć wiedział. - Kogo? Praużula. Przecie za niego wychodzę - Kiedy? - Za miesiąc. Oniemiał zupełnie. Jakby mu kto wody do gęby nalał. XIX Gawrony z żałosnym krakaniem kołowały nad osadą w podmuchach śnieżnej zawiei. Fale wiatru uderzały o stado, spychały je, odrzucały nisko nad ziemię. Ptaki przysiadały na drzewach, ale i stamtąd strącał je atak zamieci. Dym z kominów wpadał na powrót do mieszkań, gryzł w oczy. Nie dawał się wypędzić drzwiami, za każdym ich otwarciem wiatr wpędzał do wnętrza tumany śniegu. Dwa dni stała nad światem przydymiona mgłą odwilż. Pola sczerniały prawie zupełnie, na Grubniach po wierzchu stanęła woda. Na noc wreszcie chwycił silniejszy przymrozek, ściął znowu caliznę jeziora, zadygotały odsłonięte oziminy, zadrżeli rolnicy. Na szczęście z puchatych chmur sypnął śnieg. Rybacy z obawą spoglądali na pierwsze wyczyny marcowej pogody. Jeden Kopcik przegładzał swe czarne włosy, marniał nie wypuszczając z ust wiśniowej lulki: - Swojego zima jeszcze nie odbyła. Na mrozy przyjdzie po śniegu. Znał się staruch na pogodzie. Nawaliło śniegu blisko na łokieć, klął Wanikszta i klęli drwale, bo to ani chodzić po lesie, ani pracować. Odetchnęli tylko rybacy. Znów można było wyjeżdżać na jezioro. A z Kopcikowym mrozem też prawda. Przestało śnieżyć, ale z każdą godziną robiło się chłodniej. Zło powiększał mocny wiatr. Zmienił kierunek, ciągnął tak jakoś od wschodu. Zakłębiło, zakotłowało się gorzej jeszcze niż przedtem. Na polach, jak na polach, w lasach było znacznie spokojniej. Ale na jeziorze istne szaleństwo. Z wolnej przestrzeni raz w raz podrywały się całe połacie śniegowe, na kształt ciemnej chmury waliły powietrzem, opadały nagle na ziemię, potem podrywały się znowu, gnały jeszcze raz, wracały z poświstem, aż huczało wkoło. Pod wieczór trzeciego dnia jakby się trochę uspokoiło. Tylko biedne gawrony krakały, nie mogły znaleźć zacisznego miejsca na nocny spoczynek. Było coś tragicznego w tym ich żałosnym pokrzykiwaniu. Stary Kopcik, pykając fajkę, oglądał się za ptakami, wskazywał dłonią zachodnią stronę nieba: - Brzozy się palą. Czerwone słońce zachodzi. Na wiatr. Rybacy zdecydowali, że ruszą następnego dnia na niewodowy połów pod lodem. Skrzyknięto w osadzie ludzi do pomocy. Michałek rad był, że i o nim nie zapomniano. Łabuć obiecał go odwiedzić, przyjechać saniami, które nad wieczorem pojadą po ryby. Gdy o wczesnym brzasku szli w stronę zatopionego w przerębli na mieliźnie niewodu, wyglądało, że jednak tym razem Kopcik się omylił. Nie uciszyło się wprawdzie zupełnie, trochę jeszcze podginał wiatr poły kożuchów, rzucał pyłkami śniegu w oczy, ale już widzialność była niezgorsza i wczorajsze tumany nie buszowały nad jeziorem. W pogodnym nastroju rozpoczęli pracę. Wolno drgał pod lodem ciężki niewód. Wiatr prawie ustał. Tylko u samych stóp pracujących ludzi przewiewały jeszcze śniegowe pyłki, a na wodzie w przeręblach tworzyły się maleńkie, koliste fale. Kopcik popatrzył na nie, spojrzał na niebo, zamruczał: - Wielki wiatr będzie. Zawsze tak przed nim chodzi podmuch przy samej ziemi... Nikt na te słowa nie zwracał uwagi. Praca szła wartko. Mięśnie były wypoczęte, jakaś większa ochota. A nuż znowu leszcza dopadną? Przecie to właśnie na Grubniach tak im poszło niedawno... - Michałek, Michałek! - wołał ktoś z daleka. - Co? - Przyjdzie twój harmonista? - Mówił, że przyjdzie, bliżej wieczora... Mróz trzymał ostry. Pracowali wszyscy w rękawicach. Para buchała z ust, płynęła powietrzem. Kończyli już drugą toń, gdy od przystani nadjechały sanie po rybę, przywożąc zarazem ciepłą strawę. Ze słomy wygramolił się także Łabuć. Żeby nie to, iż Michałek pracował z rybakami, nie byłby chyba dzisiaj przyjechał. Zaziębił się przy nocnych grywaniach na różnych zabawach i weselach, unikał chłodu. Ale Michałka długi już czas nie widział, chłopak siedział bowiem ostatnio w leśniczówce Wanikszty. Ckniło mu się za wychowankiem, przyjechał, aby być bliżej niego. No i ludziom przy robocie też warto pograć. Zziębnięty jazdą saniami, wyłaził na lód, wiercił się, przytupywał, jak mógł, swą zdrową nogą. - Graj nam, Sylwester - zachęcano go. Zdjął Łabuć rękawice, odpinał rzemienie harmonii. Zimno, brr! Mocno zatarł dłonie. Nie da rady, nic z tego nie będzie, zgrabieją mu zaraz. Wciągnął znów rękawice, na palcach zresztą obcisłe, aby mógł pewniej utrafiać w klawisze. Chwilę się zastanawiał, wyrżnął oberka. Aż się nogi podrywały co młodszym. Doszli do szerokiej przerębli. Ostatnie zwoje linki zległy na kołowrotach. Skrzydła niewodu warstwami kładły się na lodzie. Ukazała się matnia. Zajrzeli ciekawie. No, z biedą ujdzie, ze cztery cetnary okonia, lina, szczupaka, zaplątał się nawet nieduży sumek. Aby gorzej nie było. Pociągnęli na miejsce wyznaczone już na następną toń. Łabuć gaworzył z Michałkiem. Zastanawiał się, czy odjechać saniami, czy pozostać przy chłopcu do wieczora. Obawiał się trochę mrozu. - Piętnaście na termometrze - rzucił w stronę rybaków. - Już piętnaście? Rano było dziesięć - zdumieli się. Jakoś dotąd nie poczuli, że aż tak pochłodniało. - Idzie na wielki mróz - wtrącił swoje Kopcik. - Nie straszcie - zatarł ręce Łabuć, któremu po porcji grochówki zrobiło się cieplej, chętniej też zdecydował się na pozostanie. Wróci z rybakami, a nie, to i sam poczłapie do domu. Dwa kilometry w prostej linii, dojdzie mimo swojego krzywego kulasa. Niewód na nowo zniknął pod lodem, zaskrzypiały kołowroty. Łabuć dreptał kusztykając obok wychowanka, potem przysiadł na saniach kołowrotu. Zagrał coś jeszcze, potem zapiął harmonię i tęsknie spojrzał w stronę, kędy odjechały sanie. Nie pomagało przytupywanie ani zabijanie rąk rybackim sposobem. Na dodatek wiatr począł się zrywać, chłodny, kłujący, żarem smalił policzki, przenikał pod ubranie, kręcić zaczynał kruszynami suchego śniegu. Kopcik patrzył uważnie dokoła, kręcił nieufnie głową. Nie podobała mu się ta pogoda. Dobrnęli do końca, wyciągnęli matnię. Mróz natychmiast ścinał wodę ociekającą z oczek sieci. Połów był lepszy niż oba poprzednie. To ich ożywiło. Zadecydowali, że zaciągną jeszcze jedną toń. Niepokoił ich tylko dziwaczny wiatr, wirujący, okręcający fantastycznymi koliskami śniegowe drobiny. Kopcik podszedł do brygadiera, coś mu szeptał, wskazywał na szare niebo, na zmniejszoną widzialność. Borszuny ledwo, ledwo znaczyły się teraz w śniegowym pyle. - Chłopcy, Kopcik radzi wracać do domu, mówi, że mróz za godzinę pościna nam sieci, a zadymka wzrośnie... - Et, on zawsze straszy. Łabuć zbliżył się do Michałka. - Wracam do domu. Zimno. Ogień rozpalę, ciepło będzie, jak wrócisz zmarznięty... Nic zupełnie nie widać - rozejrzał się, dostrzegł tam, gdzie leżała osada, tylko górujący jeszcze nad śniegowymi kłębami komin tartaku. - A traficie, wuju? - zaniepokoił się Michałek. Odpowiedział mu śmiech harmonisty. Łabuć podreptał już w stronę niewidocznego brzegu. Z każdą minutą przekonywali się, że jednak Kopcik miał rację. Znał te jeziora lepiej od innych. Śnieg, wzniecany zawieją, gęstą szadzią osiadał na włosach. Ręce pomarzły im zupełnie. Nogi również szły jak nie własne, nie pomagała grubo, napchana w buty słoma i stare gazety. W tumanach białej kurzawy z trudem dojrzeć było można następną przeręblę. Stwardniałe drobiny śniegu siekły w twarze jak śrutem. Dyszeli ciężko, śpieszyli się, jak mogli. Żerdzie obrosły grubym lodem. Linki twardo chrzęściły w dłoniach, sztywne jak druty. Widzialność słabła z każdą chwilą. Nic prawie nie można było już dojrzeć. Na rzut kamieniem nie dało się rozróżnić ludzkich postaci na biało-szarym tle kurzawy. Na domiar złego zaczęło się ściemniać. Do wieczora było co najmniej z godzinę, ale w taką pogodę zawsze szybciej mrocznieje. Michałek pracował jak inni. Zdrętwiał z zimna. Zaniepokoił się nagle o harmonistę. Czy zdążył dojść przed najgwałtowniejszą zamiecią? Przecie aż zataczali się teraz pod podmuchami. A Łabuć wolniej chodzi od innych. W dodatku lód śliski, musi ostrożniej stąpać. Szkoda, że nie odjechał saniami. Chłopiec wysyłał niespokojne spojrzenia w stronę Borszun, jakby się łudził, że dojrzy coś poprzez szarą masę wirującego zaciekle pyłu. - Linki trzaskają - krzyknął ktoś. Skruszona mrozem trzasła linka prawego skrzydła. W czas uchwycono oderwany koniec. Jeden przynaglał drugiego. Wiedzieli już, co się święci. Ze też nie posłuchali starego Mazura! Brygadier zadecydował: - Niech ktoś leci na przystań. Dwie pary sani, bo niektórym trudno będzie dojść. I wódki trzeba przywieźć... - Ja pobiegnę - zawołał Michałek. Dręczył go straszny, ściskający serce niepokój o Łabucia. Brygadier zawahał się. - Trafisz? - Ojej, aby tyle. - To ganiaj. I wracajcie czym prędzej. Weźcie latarnie... My zostawimy niewód w wodzie, boby nam od mrozu cała sieć popękała. Michałek, przezwyciężając napór wichury, jak mógł najszybciej pognał do Borszun. Czy Łabuć wrócił? A może jeszcze nie doszedł, może zabłądził i czeka teraz na pomoc? Niepokój chłopca wzrastał. Iść było coraz trudniej. A przy tym coś jakby hamowało jego kroki. Nadstawiał uszu, czy w szumie wiatru nie odróżni może innych tonów, Łabuciowej harmonii. Gdyby zabłądził, w ten przecie sposób dawałby znać o sobie. Ale nic oprócz dzikiego świstu wichury nie dochodziło do strapionego, walczącego z nawałą chłopaka. Parł zatem przez szarą, kłującą zamieć, drżał, aby nie zagubić się w tej pustyni... Godzinę, może więcej przed nim brnął tak samo przez Grubnie Łabuć ze swoją harmonią na plecach. Wichura wzmagała się, mroczniało w powietrzu, nie odszedł jeszcze daleko od rybaków, a już nawet i komin tartaku zginął w kurzawie. Nie mógł iść tak szybko jak zazwyczaj, słaby czuł się dziś bardzo. Zaziębienie ostatnich tygodni, nie wyleżane, tak go zbijało z nóg. Mimo chłodu czuł pot osiadający z wysiłku na plecach, zmieniający się w tejże chwili w lodową skorupę, parzącą ciało. Uśmiechnął się do swej myśli. Nie wyleżał się, ale za to przez karnawał zebrał Michałkowi na pełny komplet ubrania. Nie pójdzie do szkoły leśniczej jak jaki łachmaniarz. Przystanął nagle, zastanowił się. Myśląc o Michałkowym ubraniu nie zważał na drogę. Czy dobrze utrzymywał kierunek? Jakby nazbyt skręcił w lewo. Zboczył więc teraz w prawo. Z każdą chwilą mróz wzrastał. Prawda to, co ludzie gadali, że wśród tych jezior pogoda bywa, jakiej nigdzie indziej nie spotkasz. Ot i teraz, mróz pewnie grubo powyżej dwudziestu, a przy tym wilgoć wisi w powietrzu, uderza w ciało razem z ostrym śniegiem zwianym z lodowej powierzchni, dochodzi aż pod serce, do płuc, w których Łabuć czuje ból dziwny, kłuciami idący na strony. Ej, chyba teraz poszedł zanadto w prawo. Aż się przechylił cały do przodu, tak mu zadął wiatr prosto w twarz. Przebijał się przezeń z największym wysiłkiem, pociągał za sobą krótszą, sztywną w kolanie nogę. Żeby to móc iść, jak się niegdyś chodziło, w młodości, dawno już byłby w domu. Nie, na pewno tym razem nazbyt skierował się w lewo. Wyszedłby tak na brzeg aż za przystanią. Trzeba w prawo, mocno w prawo. Że też nic nie widać w tej przeklętej kurzawie! Mróz. Było piętnaście, ale ileż to godzin temu? Teraz już może dwa razy tyle. Takiego zimniska nie pamiętał od wojny... Wtedy przygrywał na partyzanckim biwaku w Lubelskiem. Chłopaki pokopały sobie ziemianki, ciepła było. A Niemcy bali się ruszyć z koszar w podobny mróz... Wiatr zmienił kierunek, uderzył z boku z taką siłą, że harmonista zachwiał się na nogach. Oj, znowu zboczył, przecie wicher przed chwilą dął prosto w twarz. Trzeba iść prosto pod wiatr, wtedy już w krótkim czasie dojdzie do wioski, ogień w domu rozpali, herbatę zgotuje... Kręcił teraz wraz z wiatrem, starał się zawsze ustawić tak, aby zawieja dęła mu prosto w twarz. A wiatr kołował po grubniańskiej przestrzeni, rzucał z miejsca na miejsce ostrymi szpilkami śniegu poderwanego z lodowej powłoki. Mróz ściskał coraz mocniejszy, coraz łapczywiej zaczajał się na wstrząsane dreszczami Łabuciowe ciało. Osłabł zupełnie. Ledwo już szedł. Nogi ciążyły mu ołowiem, zresztą nie wiedział już, czy ma nogi, nie czuł ich. To coś, co mu się zdawało jeszcze nogami, było tak ciężkie, tak strasznie ciężkie. I tak ślisko było na lodzie, i ciągle jeszcze zbacza, bo znowu nie idzie pod wiatr. Pies szczeka? Nie, to wiatr wyje. Ależ wichura. Michałek tam marznie, a on nie może dojść. Wiatr tak kręci, tak kręci... Otrzeźwiał nagle, stanął. Wiatr kręci, prawda, kołuje. A on się ciągle ustawiał pod wiatr, razem z wiatrem tym kręcił się wkoło. Gdzie teraz Borszuny, gdzie dom, w którym trzeba koniecznie napalić w piecu? Zabłądził... Może jest blisko brzegu? Zawołać tylko, ktoś na pewno usłyszy, odezwie się, wskaże tym samym kierunek. - Hooop, hooop - znękane płuca zachrypiały, krzyk był cichutki. A przy tym tak w piersiach bolało, tak bolało. Nie, takim słabym wołaniem nie przywoła nikogo. A co dopiero, jeżeli do brzegu jest dalej? Trzeba głośniej wołać. - Hooop! hooop! Nic, jeszcze trudniej, a płuca bolą. A usta wyschły, kropli śliny w nich się nie znajdzie... Nie znajdzie? Kto nie znajdzie? Michałek znajdzie, na pewno znajdzie... Tak, ale po co chłopak ma się męczyć szukaniem? Trzeba dać znać... Zaraz, przecież ma harmonię, zagra coś. Harmonia ma zdrowe płuca, poniesie się głos daleko, daleko na brzeg. Ściągnął harmonię z pleców. Aż się zatoczył, instrument z trzaskiem uderzył o lód. Schylił się, szukał. Jest tutaj, trzeba podnieść, tylko te palce - jak kołki... Zaraz, już ma tu rzemień. Oj, ciężko, nie da rady unieść. A to się zmęczył. Zaczekać, odpocząć? Tak, ale Michałek może już szuka, marznie jeszcze bardziej. Nie, trzeba zagrać. Najlepiej przyklęknie obok harmonii, łatwiej będzie. Osunął się na lód. Sztywnymi dłońmi odpiął klamry rzemienia, jęknęła harmonia, wysunęła się z pudła. Unosił ją. Ciężka. Chyba usiądzie, weźmie ją na kolana, wtedy dopiero zagra! Siedział na lodzie. Wydało mu się, że jest tu cieplej. Harmonię wywindował na kolana. Przychylił głowę, zarzucił rzemień na szyję. Tylko co zagrać? Co to Michałek tak lubi? Aha, tę półeczkę wesołą a głośną. Gdy ujął instrument w dłonie, te jakby trochę straciły swą sztywność. Zajęczała harmonia. Łabuć poprawił się, usiadł wygodniej. Ho, ho, lepiej tu niż w fotelu, miękko, przytulnie.” W zamieć, w mrok, w mróz poleciały skoczne tony wesołej polki. Rozruszał się stary harmonista, raźniej zacisnęły się dłonie, palce wyczuwały jeszcze klawisze. - Hej ha! Hu ha! - zawtórował swoim zwyczajem, tylko cicho, cichutko, aby płuc chorych nie zmęczyć. Nic, Michałek mu zrobi gorącej herbaty. Praużulowa ziół jakichś przyniesie, jutro zdrów będzie. Zachichotał cichutko. Z werwą zacisnął harmonię. Poleciał w przestrzeń potężny akord. Ucichło. Pomyślał Łabuć, że warto by teraz wstać i iść do wsi. Ale właściwie po co, przecie to blisko, a w tej zawiei można się niepotrzebnie błąkać. Zaraz i tak Michałek nadejdzie. Trzeba zaczekać. A tu, na dole, wcale ciepło. Nogi to się już całkiem rozgrzały. Tak jak wtedy, gdy był jeszcze dzieckiem. Poszli na staw z chłopcami. Zupełnie mu nogi przemarzły. I matka je wtedy natarła - zaraz zrobiło się ciepło. Tak jak teraz. Zaniepokoił się. Czemu Michałek nie przychodzi? Może nie słyszał półeczki? Harmonia znowu stała się ciężka. Aby nie podnosić jej z kolan, aż głowę do dołu pochylił. Nic, można i tak grać. Tylko co? Krakowiaczka, dobra melodia. Krakowiaczek ci ja, W Krakowskiem się rodził, Sześć latek mi było, Do szkołym już chodził... Zdawało się Łabuciowi, że śpiewa do wtóru harmonii. A to tylko wargi jego się poruszały. Urwał, nadsłuchiwał. Nic, jedynie wycie wiatru... Zagrać by jeszcze raz. Może kołomyjkę? Harmonia opadła tak na kolana, że nie mógł jej rozciągnąć. Może się tak na boku położyć, lód śliski, można przesuwać... Jeszcze trochę, musi przecie chłopak tu dojść... A w domu już w piecu napalił... Złoty chłopak. Zwalił się na prawy bok, przyciągnął do siebie harmonię. Grał. Niemrawo płynęła ta kołomyjka, przerywana, chrypliwa. Aż się wicher zdumiał, zaprzestał na chwilę swego tańca. Wtedy właśnie tony harmonii doleciały na brzeg. Ale Łabuć już o tym nie wiedział... Bo tylko zachciało mu się jeszcze półeczkę zagrać, tę samą, Michałkową. Ułożył się na lodzie wygodniej, przyciągał harmonię. Nie miał na to już sił, więc tylko rękami ją uchwycił, rozdął się instrument, zapiszczał cichutko, a potem, ściągnięty nagłym, ostrym szarpnięciem rąk Łabucia, zapłakał, zażalił się ostatnim akordem. Michałek dotarł do brzegu jeziora nie koło przystani, ale aż za tartakiem. Gdy się spostrzegł, że jednak zmylił drogę, postanowił wpierw zajrzeć do domu, czy wuj już przyszedł. On przecie był sam, tamtych jest wielu. Plątały mu się zesztywniałe nogi, gdy dreptał w stronę domu. Z daleka zobaczył światło. Jak dobrze, wuj zatem nie zbłądził. Pomyślał, że zajrzy tylko na chwilę. Otworzył drzwi, szybko przeleciał wzrokiem po izbie. Przed ogniem siedział Wanikszta, obrócił głowę ku wchodzącemu. - Ty, Michaśka? A wuj gdzie? Przygrywa musi na jakim weselu? - To wuja nie ma? Nie wrócił? - Widzisz przecie... - Wuj na jeziorze, na lodzie... Poszedł sam, zawieja, zabłądził - Michałek nie mówił, krzyczał. Z oczu jego wyzierał okrutny lęk. Leśniczy poderwał się z miejsca. - Na lodzie? Dawno od was on odszedł? - Rozumiał już wszystko. - Dwie godziny, może więcej, może mniej trochę. Wanikszta zastanawiał się tylko przez błysk sekundy. - Biegiem szukać... Skoczę po ludzi. Michałek przypomniał sobie w tej chwili, po co wracał na brzeg. - Tam rybacy. Czekają na sanie. Starzy nie dojdą... Wanikszta zawrócił. Szybko nalewał z czajnika gorący płyn, podawał chłopcu. - Pij, bo inaczej nie pójdziesz! - głos jego był twardy, rozkazujący. Michałek ujął kubek w sztywne dłonie. - Ja lecę do Praużula i innych. Zawiadomię przystań, niech jadą po tamtych. My za latarnie, dzwonki, idziem szukać Łabucia. Czekaj na mnie... Tylko wąsy mu drgały. Już trzaskał drzwiami, tupotały za oknem szybkie kroki. Michałek wlewał w siebie gorący płyn. Parzyło go... Zadrżał. On tu pije, a tam wuj może w tej chwili... Trzeba biec do niego... Kubek potoczył się po podłodze. Michałek naciskał czapkę, nie zamknął za sobą drzwi, pędził znów na jezioro. Ciemno było, wiatr szalał, kłębił śnieżnym pyłem. Trzaskały złowrogo drzewa ściskane mrozem. Wpadł na lód. Nagle stanął. Zdało mu się, że z oddali dobiegają go tony harmonii. Tak, to jakby ta kołomyjka ulubiona... Tylko czemu tak przerywana? Czemu Łabuć fałszuje? Słuchał zaryty w śnieg skłębiony w tym miejscu głęboką warstwą. Ucichło. Nie. Oto jakiś twardy, rozgłośny jęk harmonii. Zerwał się, aby biec. Twarda dłoń złapała go w tej chwili za ramię. Zdyszany stał przy nim leśniczy, obok Praużul z latarnią, ktoś jeszcze. - Tam, tam, harmonię słyszałem - wskazywał ręką. - Biegiem! - krzyknął Wanikszta. Zatupotały ich kroki po lodzie. Dwie latarnie rozsiewały światło na wąskiej tylko przestrzeni. Wiatr szalał dalej. Stawali czasem, nasłuchiwali. Szli potem tyralierą, aby nie przeoczyć Łabucia w kurzawie. Po godzinie znaleźli. Łabuć leżał zaledwie o kilkaset metrów od brzegu. Ręce miał wyciągnięte do przodu, obejmowały harmonię leżącą na śniegowej podścieli. Zajrzeli mu w twarz. Uśmiechał się... XX - Uważaj, bo w lewo zaciska. Czort przy takim mrozie rozpozna, co jest z tymi sosnami. Odskoczyli w bok, z zadartymi do góry głowami patrzyli na chyboczącą płynnymi zakolami koronę wysokiej sosny. Nie, jeszcze nie trzasła, stała nadal. Korowajczyk wziął klin do ręki. Nacisnęli pień wspólnym wysiłkiem. Zatrzeszczał złowrogo. Nic. - To już ją chyba w tę stronę spuścimy? Hę? - Ty, Pantaleon, do rozpaczy mnie doprowadzisz. Chłop jak dudy, a pyta się o wszystko, jakby się jeszcze maminego cycka nie nasmakował. Jak masz klin wkleszczony, to co zrobisz innego? Hryszun dworował po swojemu z olbrzyma. Korowajczyk dobrotliwie kiwał na to swą kudłatą głową. Przyłożyli piłę ukosem do poprzedniej linii cięcia. Wsparci na kolanach, uważali na chybotanie pnia. Miąższ drzewa siąpał bez ustanku we wnętrzu. To nic groźnego, zawsze tak jest przy wielkich mrozach. A mrozy trzymały. Od owego dnia, gdy to zamroziło harmonistę na Grubniach, nie popuściło jeszcze ani na chwilę. Zawieja tylko ucichła w godzinę po znalezieniu ciała Łabucia, niebo nabrało barwy ciemnego szafiru, migotało ostrym blaskiem milionów gwiazd. Na przystani w ową tragiczną noc termometr wskazał blisko trzydzieści stopni. Tak było przez całe trzy dni następne, w takim mrozie kopano grób Łabuciowy, całe niemal Borszuny odprowadzały go na cmentarz. Potem trochę - ciut-ciut, jak mówił Hryszun - zelżało. Do dwudziestu stopni. I tak już ustaliło się na dobre. Ranki i wieczory były przejrzyste, kłębiące się sinawymi mgiełkami przy ziemi. Słońce wschodziło i kryło się nad wieczorem za siną linią lasu czerwone, migocące tysiącznymi odbiciami w roziskrzonym śniegu. Puszcza oblewała się posoką, mocną, podniecającą. A w ciągu dnia lśniąca białość śniegowego podłoża, migot igieł sosnowych i delikatny szlif brzóz stwarzały taką moc blasku, że oczy trzeba było zamykać. W takie ranki, zlewające czerwienią szczyty niebopiennych sosen, wyłazili drwale z niskiego otworu swego bierwionowego szałasu, starym koczowniczym sposobem postawionego z dłużyc. Pierwszy wstawał zazwyczaj Wańczura. Lubił spokojnie na świat popatrzeć, drzewami się nacieszyć. Lubił leśne drzewa, czasem, bywało, gdy ciąć musiał szczególnie dorodną sztukę, żal go ściskał za serce. Patrzył wtedy na smuklejącą linię pnia, na szeroko rozcapierzoną koronę, przemawiał w duchu do drzewa, przepraszał jak gdyby za to, że mu życie odbiera. Ranki, owe rozczerwienione świtania, miał tylko dla siebie, mógł prowadzić swoje miłosne szeptania z lasem. Wychodził daleko, na kraj rosłego sośniaka, w którym cięli teraz budulec najwyższej klasy. Kilkunastohektarowa przestrzeń stanowiła jak gdyby wyspę, otoczoną rozległymi rojstami. Straszne to były bagniska, zimą niebezpieczne, latem w ogóle nie do przebycia. Nawet Wanikszta, zwyczajny takich rozlewi, nigdy się nie zapuszczał tu wcześniej, aż silne mrozy ścięły już mocno bagnistą skorupę. Na przesmyku gromadziły się drzewa wszelakie, różnie teraz błyskały w płonącym, wyłaniającym się zza pasa jodeł kręgu słonecznym. Z tyłu, za Wańczura, stały sosny, smukłe, gładkie masztówki, nie tknięte krzywizną, rozrosłe, szumiące swoją pieśń zawsze, nawet wtedy, gdy w powietrzu - cienia wiatru nie było. U skraju sośniaka narastały leszczynowe chaszcze, niskie, pękate. Bywało tu co niemiara orzechów jesienią. Jędrnych, dojrzałych, bo nikt ich nie obrywał przedwcześnie, nie obłamywał pędów na wędki. Wiewiórczy raj. Dalej grunt opadał, odsłaniał brzegi strumienia, dziś ledwie znaczącego swą linię pod śniegową powłoką. Czarne olchy z dwu jego stron przekrzywiały pnie ku sobie. Plątały się między nimi brzozy, pokraczne pnie wierzbiny, na pół spróchniałej, pełnej dziupli. Jeszcze gdzieniegdzie karłowe sosenki, smętne siostrzyce niedalekich olbrzymów, już tylko kępy krzów drobnych i biaława, upstrzona czarnymi dziurkami brzoza czeczotka. Nad niektóre kępy wystawały łodygi drobnych żurawin, ptak jaki rozgrzebując śnieg wyszukiwał tam czasem przemarzłych ciemnoczerwonych jagód. Za plecami Wańczury szumiały sosny, cicho, tak leśnie jakoś, że ani tego wyrazić, ani komu pokazać. A z przodu cisza rojstów, zdradzieckich zapadni, kląskające bez ustanku czarne topiele. Bardziej na prawo dymiły cieniutkimi smużkami nie zamarzające nigdy oparzeliska. Rojsty, bezdroża bagienne, topiele, zapadnie, oparzeliska dymiące, smętne krze łozy i pokraczne karły brzozy czeczotkowej, gdzieniegdzie ciemna krew żurawin, cień niskim lotem przesmykującego się w najwyższy gąszcz jodłowy głuszca, echa leśne nie wiedzieć skąd i do kogo się niosące, a nad tym słońce wtaczające się pękato i władczo, purpurą oblekłe, łaskawie zlewające nią drzewa, krzaki i dziewiczą biel śniegu - taka była treść tych corannych Wańczurowych zachwyceń. Czasem zdarzały się i inne widoki. Oto zamajaczyła w dali sylwetka jeleńca, doszło w ciszy żarłoczne chrząkanie dzików, lis mignął burością na tle brzozowej bieli. Kiedyś nawet smutny borsuk przeczłapał tuż za Wańczurą, czymś zbudzony z zimowej drzemki. Zwózki stąd jeszcze nie rozpoczęto. Zabrakło ludzi w okolicy. Ci, co byli, nie uporali się dotąd z dłużycami w bezdańskim lesie. Nadleśniczy naglił, bo jedna większa odwilż i na cały rok przepadłyby ścięte dopiero sosny. Za parę dni mieli tu zjechać. Nie uśmiechało się to Wańczurze. Gwałt, krzyk, poganianie koni, skrzyp sań ciągnących najbardziej pewnym wśród bagien szlakiem, z dala od dymiących oparzelisk. Z zadumy budziły brygadiera głosy towarzyszy. Nadbiegali kupą, szczękając zębami. Dopiero lodowata woda umiała ich rozgrzać. Wielkimi susami sadził Korowajczyk, tuż za nim Kotarek, ogorzały, czerstwy na gębie, ani byś w nim poznał bladeusza, co to niedawno wrócił z więzienia. Pod ręce się trzymając, o dobry kawał za tymi, ostrożnie stąpali Nierozłączki. - Dzień dobry, dobry. A Hryszun śpi? - nieodmiennie zapytywał Wańczurą, nieodmiennie w odpowiedzi śmieli się towarzysze. - On i tak mycia nie potrzebuje. Mówi, że w brudzie cieplej. Kto jego wie, może i prawda - parskał nad wodą rozebrany do pasa Pantaleon, chlapał na Nierozłączki. Dobrze im wszystkim zrobiło to oderwanie od ludzi, zagrzebanie się na dalekim koczowisku. Pracowali ciężko, ale nie czuli zmęczenia. Las nie pozwalał na to. Koił, leczył żywiczną wonią. Poznawali siebie. Nawet mruk taki jak Wańczurą umiał się czasem rozgadać w długie wieczory, gdy przy jasno płonącym ogniu ani do snu było, ani do jakiej roboty. Tak szły dnie za dniami. Pracowali w dwie trójki, niedaleko od siebie. Zwały dłużyc rosły, kładły się niezgrabnymi sztaplami, wydłużała się poręba, sosny patrzyły niespokojne na swe zległe siostrzyce. Gdy aż tak ostre mrozy chwyciły, myśleli, że nie wytrzymają chłodu w swej bierwionowej budzie. Ale gdy osypali ją jeszcze mocniej śniegiem, gdy podrzucili do środka więcej łapek jodłowych, mięciutkich, pachnących - zagrzebani w kożuchy mogliby chyba i dwakroć większe mrozy wytrzymać. Chętniej w taki czas gadali ze sobą. Rozruszali się. Ba, nawet Kotarek tęsknił czasem za wieczornymi pogwarkami, gdy znużone ciało odpręża się przyjemnie przy trzaskającym ogniu, wierzchołkami drzew przeciągają jakieś szumy, czasem sowa huczy, zakwili duszony przez nią zając, dojdzie z dali pohukiwanie wilka. Wilki kręciły się po okolicy. Dwie obławy na nie robiono, umknęły. Nie zamieniliby tej roboty w lesie na żadną inną. Gdzież, w dymie, kurzu krztusić się, płuca zatruwać. Tu swoboda, las. I ładnie, choroba. Że też aż tak ładnie być może na świecie. Skrzypczak poszturchiwał w bok Drozda. - Popatrz na las, jak słońce przebija między drzewami. Drozd patrzył, potrząsał, zdziwiony, głową. - No, co? Zwyczajnie... Nie miał zrozumienia dla takich spraw. A Skrzypczak lubił patrzeć na las. Nie tak może jak Wańczura, który godzinami potrafił stać zapatrzony przed siebie, ale też lubił. Nad głowami mocne słońce, marcowe już przecie. Mróz trzaska wokoło, w cieniu przenika ziąbem, a tu aż parzy, aż watówkę trzeba ściągać ze spoconych pleców. Między drzewami jakieś pasy jasnozłote, błyszczące, mieniące się na śniegu. I każdy strzępek kory, każdy sęczek jest inny, promienniejszy, młodszy niż w chmurne, szarzyzną powleczone godziny, gdy wszystko przygniata człowieka smutkiem. Ale taki smutek też ma swój urok, nie męczy. Wpatrywał się Skrzypczak w las przed sobą, ścigał wzrokiem pnie sosen aż po strzępiaste szczyty, kapiące na ziemię płatami resztek śniegu, nie ruszonych jeszcze przez napór słońca. Potem wracał do swojej roboty, z większym rozmachem trzaskał siekierą, pryskały sęki daleko na strony. Mijały godziny, znaczone głuchym dudnieniem walących się na ziemię drzew. Coraz bardziej wrzynającą się w las goliznę poręby smutno zdobiły jeszcze tylko młodziaki, cieniutkie, smukłe sosenki. Niech rosną, będzie i z nich kiedyś pociecha. Obiad gotowali na zmianę. Jeden Hryszun nie zgodził się na to. Nie namawiali, brudas był, wepcha jeszcze te swoje łapska do kaszy czy zupy, smaku nie będzie... Ogień utrzymywali przez cały dzień, przypalali papierosy od płonących żagwi, czasem zacierali spierzchnięte dłonie w przyjemnym cieple. Wańczura spoglądał w pewnej chwili na słońce, na cienie kładące się dłuższymi liniami, wołał gromko: - Ooobiad! Skrzypczak nieodmiennie wyciągał z kieszeni swoją staroświecką cebulę jeszcze po dziadkach, sprawdzał, z podziwem kręcił łbem. - Pierwsza co do minuty. Zna się na słońcu. Nigdy się nie pomyli. Kotarek z poważną miną nalewał krupnik do glinianych misek Gotkowego wyrobu. Wyciągali zza cholew łyżki, zanurzali w gęstej polewce. Hryszun miał wielką łychę drewnianą, przed użyciem wycierał ją starannie o połę zasmolonej watówki. Smakowało. Zapach wędzonki niósł się wraz z dymem na las. Hryszun siorbał rozgłośnie, aż się Kotarek spod oka patrzył na towarzysza. Chleb był czerstwy, trzaskał cichutko pod zębami, nażółkłymi tytoniem. Leniwie odsuwali miski. Mył je ten, co w danym dniu gotował. Hryszun łakomie zaglądał do garnka, przechylał go, wylewał resztę zupy do swojej michy. Zawsze był nie nasycony. Śmieli się z niego, podkpiwali, odcinał się, jak umiał. - Lepsza sława, że brzuch pęknie, niż żeby się jadło zostało... Nie wam to pojąć, pętaki. Ja głodu zaznałem już w życiu, jem teraz na zapas. Uśmiechali się pobłażliwie. A jedz, jedz. Nie będzie ci nikt żałował. Robota potem znów szła piorunem. Ułatwiona też była, nie trzeba było chodzić z miejsca na miejsce, wyszukiwać znaczonych sztuk. Tu cięli w pień prawie wszystko z wyjątkiem młodniaka. Przechodzili od sztuki do sztuki. Piła wrzynała się w twardy miąższ, drzewo siąpało cichutko, jakby się żaląc. Od mrozu. Aż przychodził moment, gdy słońce nikło gdzieś w dali, za linią drzew. Ptaki zaczynały mocniejszy hałas. Zbliżał się zachód. Zrywali się wtedy do ostatniego wysiłku. Migotała piła, dudniły topory, trzeszczały obrąbywane sęki. Wierzchowin nie obcinali. Co trzeci dzień poświęcali przedpołudnie na porządkowanie zwalonych pni. Skład-niej tak wychodziło, mniej zajmowało czasu niż dłubanina przy każdej sztuce zaraz po ścięciu. Mroczniało, od ogniska, bijącego coraz silniejszymi blaskami, niósł się zapach wieczerzy, a jeszcze nie schodzili z placu. Ostatnie pnie waliły się już w tę przedwieczorną godzinę, gdy szaro się robi na świecie, pomiędzy drzewami lęgną się cienie, z dali niosą się jakieś echa. Wieczorem nie szli do strumienia. Twarze i dłonie myli śniegiem, potem gorącą wodą ścierali żywicę. Znosili więcej chrustu do ognia, aby starczyło na całą noc. - Szmaty opadły na ziemię - zaburczał Wańczura któregoś wieczora. - Nie zagryzą, nie bój się. Miałyby tam ochotę na coś takiego! - Hryszun poczuł się winien. On przecie, leząc w bok za potrzebą, niezgrabnie zawadził dziś o sznurek znaczony barwnymi szmatkami, strzegący od wilków. Zwierzęta bały się tej furkocącej przeszkody, omijały koczowniczą siedzibę. Nieraz tylko słyszeli, jak przez las niosły się ich ponure wycia. - Ciskasz się zawsze jak ryba na wędzie, a szkodę tylko robisz - w głosie Drozda zabrzmiała złość. Bał się wilków. Były to jakieś refleksy niemiłych wspomnień z młodych lat. - Ci nasi myśliwi z miasteczka też dobrzy. Zające im strzelać, dziki jesienią na kartofliskach, ale nie za wilkami ganiać. Dwie obławy zrobili i co? Smyrgnęły im wszystkie, nawet żaden farby nie puścił, a strzelali przecie, aż grzmiało w okolicy. - Do nas, na rojsty, wszystkie uciekły - zaśmiał się Pantaleon. - Et, baje jak niezdrowe jaje... Ty, Pantaleon, nie gadaj, solą za siebie posyp, a to czortów na głowę nam ściągniesz - Hryszun był przesądny. Chciał gadać coś jaszcze, ale Kotarek podsunął mu miskę gryczanych krup. Nabrzmiały w żarze, pachniały oblane słoniną. Stary wytarł pospiesznie swą łychę, zanurzył ją w jadle. - Tak, tak, brzuchem ciało stoi - mlaskał z lubością. - Wymyłbyś się, a to ci brud kapie do miski - Drozd nie wytrzymał, musiał przygadać za te przerwane sznurki. - Powiadają ludzie, że ciepło w brudzie - Hryszun przerwał jedzenie, łypnął okiem na Drozda. W blasku ogniska białka jego oczu zaświeciły jak powleczone porcelaną. - Miałbyś co gadać. Pilnuj swojej szyi. U mnie i tak każdy wie, że pod brudem biało. A u ciebie czort wie, co się znajdzie. Wepchnął do ust pełną łyżkę gryczanki, mlaskał z zachwytem. Kotarek śmiał się cichutko. Hryszun dostrzegł i to. - Ten też. I czego się cieszysz jak nagi w pokrzywach? Paweł podrzucił suszu na ogień. Ściemniało już zupełnie. Noc marcowa w lesie pełna była szeptów, nieodgadnionych gwarów, szumów ciągnących ponad głowami. Słuchali w zadumie, rozciągnięci na swych kożuchach, przy belkach, tuż koło ognia. Gałęzie, napite żywicą, trzaskały czasem, sypały iskrami na boki, aż musieli osłaniać twarze. Mróz, jak co dnia, na noc wzmagał się bardziej. W borze pnie zaczynały gęsto trzaskać, rozpękać się z takim łoskotem, jakby się drzewom serca łamały we wnętrzu. Tuż koło nich przeleciała sowa z cichym szelestem skrzydeł, znikła w ciemności. Niebo rozświetlało się gwiazdami, migotały, oberwała się któraś, skośną krechą przecięła ciemnię nocy. - Prędko już słonki pociągną - rzucił Wańczura. - A potem głuszce zatokują. Widziałem latoś takiego... Róże miał nad oczami jak pięści, dziób trzymał otwarty, wydął się, kolorami mienił. Blisko podszedłem, nie słyszał... - A ciecieruki to na ziemi tańcują, liry swoje rozpościerając. Tu ich jest dużo, głuszce tylko trudno napotkać - nawet Hryszun nie narzekał, wspominał z sentymentem ptasie gody. - Głuszec ucieka od ludzi. Już tu żaden się nie pokaże, gdzie tyle stuku robimy. To pustelnik. Jedno, co w czasie godów pary sobie szuka. - Nasz Pantaleon tak samo pustelnik. Ta różnica, że on pary cały rok szuka... Jemu zawsze gody, w czepku się rodził, prawda, Pantaleońciu? Znikł nastrój wsłuchania w ciszę leśną. Zaśmieli się. Korowajczyk wpadł w złość. - Dałbyś pokój, Hryszun. Ja ciebie ani twojej Weronki nie ruszam. Stary zachichotał cienko, złośliwie. - Ty Weronki nie ruszasz, bo ona tobie ruszyć się nie da... A że godujesz, a jeszcze swatasz, to także prawda. Już Kiełbsza dziewka wydaje się za Praużula... Patrzeć tylko, jak jementra tę od dzieciaków weźmie. A do jednej i drugiej oko robiłeś. I jeszcze zaperza się, takie nasienie, na starszego gniewy rozwodzi. Widzisz, prosta rzecz, która nie spojrzy, Pantaleonik, na ciebie, to myśli: dał jemu Bóg ciało, cóż, kiedy rozumu mało... Korowajczyk nie próbował obrony. Hryszuna nie przegada, stary jęzor ma ostry. A przy tym wstyd i przykro mu się zrobiło. To prawda, stara historia. Znowu dwie dziewczyny podswatał. Cześka wychodzi za mąż w kwietniu, z Walicką będzie podobnie... Tęskność go raptem sparła za tą Helenką Gałkówną. Miła dziewuszka, drobne to, przyjemne, tylko za pazuchę włożyć, cukierki dawać, w oczka popatrywać... Kiedyż to niedziela? Dziś czwartek, jeszcze dwa dni. Aby mu tam kto znowu nie pomieszał szyków. Potem tylko trzeba słuchać ludzkich prześmiewek. Wańczura pogłaskał go po plecach. - Nic, każdy znajdzie swoją, jak mu czas przyjdzie... j Hryszun zarechotał, nic nie powiedział. Po chwili wgramolił się przez niski właz do szałasu. Wkrótce doszło stamtąd jego chrapanie. Nierozłączki siedzieli obok siebie objęci ramionami, kołysali się lekko. Wańczura znowu na ciemną ścianę lasu patrzył. Gdzieś niedaleko zawył wilk. Poniosło się echem złowróżbnym po lesie. Z oddali, ledwo słyszalna, nadeszła wilcza odpowiedź. - Ale wyją, brr... - Takie ich życie. Ich ścigają, same ścigają innych... Wilcza dola. - Aha - zgodzili się z Wańczura. Nasłuchiwali, czy wycia wilcze nie zamącą znów ciszy leśnej. Przysuwali się bliżej ognia. Zimno było. Z przodu grzało, od tyłu mroziło plecy. - Nie chce się spać... A ten tylko chrapie, jakby rok posłania nie widział - Skrzypczak z zazdrością mówił o Hryszunie. - Dajcie jemu pokój. Też biedny człowiek... Ani on ma w domu opiekę, ani co. Córka mu się nie udała, żona jak cień, zupełnie nie po tym świecie chodzi - Skrzypczak współczuł czasem Hryszunowi. - Dziewczyna zmieniła się, nie ma co na nią gadać. Inna już - Pantaleon stykał się z Weronką na próbach. - Janinka nie może się jej nachwalić. Coś tylko z Klimczakiem nie bardzo się, jej powiodło. Kocha się w nim. - Czemu ten Klimczak bywa taki zimny, aż strach podejść do niego? A przecie dobry człowiek - zastanowił się Wańczura. - Musi, a to by rozhukali się wszyscy. On przecie porządek na tartaku trzyma. Jego i Mikosza słucha... - Ten Mikosza nie lepszy od innych - wtrącił Paweł. Zapiekło go wspomnienie owej wizyty w tartaku, gdy mu Mikosza od Szwabów nawymyślał, pracy nie dał z tej racji. Nie słuchał dalej rozmowy tamtych. Zamyślił się nad sobą. Dobrze tu na wyrębie, zarabia się niezgorzej. Ale jego ciągnęło do traka, dobrze się przecie znał na tym. Albo do stolarki. Ma być ta stocznia, ale to długo jeszcze czekać. Dopiero budulec zaczęli zwozić... Ten stary brakarz wszystko zepsuł. Co z tego, że potem przychodził, przepraszał, namawiał do pracy. Paweł nie umiał tak łatwo odpuszczać, jak się raz już był zaciął... Przecie i w więzieniu radzono mu, aby składał odwołanie od krzywdzącego wyroku, szczególnie gdy po pół roku niespełna doszły słuchy, że sędziego władze złożyły z urzędu, nieuczciwy był. Paweł słuchał tych rad, kiwał głową, o nic nie prosił, o nic się nie ubiegał. Kazano mu siedzieć sześć lat, to będzie siedział. No i wysiedział. A teraz Knabbe też mówił, że się powinien był starać wówczas, na pewno by go zwolniono. To wśród tych pierwszych, co przyszli na Mazury, tak wielu było złych ludzi. Zlecieli się na poniemieckie łachy jak kruki. Dużo zła wtedy narobili. Rozgoniono ich potem, jak psy, na wszystkie strony. Słuchał Paweł tych zdań mądrego lekarza, żal go czasem ogarniał. Może i trzeba było przeprowadzić rewizję sprawy. Tyle lat życia i honor byłby ocalił. No, trudno. A z Mikosza to co innego. Tu tylko Mikosza zawinił... - Korowajczyk, jutro masz dyżur - przypomniał Wańczura, gdy wreszcie jeden po drugim wpychali się do wnętrza szałasu, pokładali obok siebie, szczelnie się otulając kożuchami. Kotarek wlazł ostatni, jeszcze przedtem przyrzucił brzemię gałęzi na ogień. Zasunął na wejście chroniącą od chłodu, z desek zbitą zaworę. Pomyślał o Trudce, o dzieciach, na szczęście już zdrowych, zasnął jak inni. Zasypiając usłyszał jeszcze wycie wilków... Drozd ocknął się pierwszy, zbudzony znanym głosem, przykro zapadłym w pamięć jeszcze w dzieciństwie. Ojciec niósł go wtedy małego przez las do lekarza. Wilki gnały za nimi. Ledwie uszli z życiem. Wsłuchał się. Wycie znowu dobiegło jego uszu. Wzdrygnął się, z chłodu, z lęku? Głos zwierza był bliższy niż przedtem, jakby z miejsca, gdzie las się kończy, wpadając w bagniska. Potrącił śpiącego obok Skrzypczaka, przytulił się bliżej do przyjaciela. - Hę? - zaspany głos. - Wilki... - Co tobie? Powiedz Hryszunowi, przepędzi je butem jak dzika. - Skrzypczak miał twardy sen. Ledwo wymruczał te słowa, chrapał znowu. W tejże chwili przeciągłe, żałosne wycie zabrzmiało już całkiem blisko. Zbudzili się wszyscy. Tylko Hryszun spał dalej. Nasłuchiwali. Cisza. - Pałętają się po lesie. Płoszą je ze wszystkich stron. Dużo się, diabłów, pojawiło w tym roku. A zima ostra. No, poszły sobie... - Korowajczyk nie lubił długo przejmować się takimi sprawami. - Wyjrzę, czy ogień jeszcze się pali. Dorzucę parę bierwion, pójdą sobie dalej. Która to godzina? - Nie czekając odpowiedzi odsunął Paweł drewnianą zaworę. Wionęło ostrym, przenikliwym chłodem nocy. W otworze zamigotały gwiazdy. Kotarek wysadził głowę, spojrzał, cofnął się szybko, trącił przypadkiem śpiącego smacznie Hryszuna. - Którego tam sparło, że po nogach mnie łazi? - Wilki. Tu blisko. Oczy tylko błyskają. Ogień zgasł, nie tli się nawet - zasuwał zaworę, mignął im jeszcze w otworze podługowaty cień, znikł poza kwadratem światła. - Druga piętnaście - Pantaleon wydobył z kieszeni swój zegarek, zapełgał ogienek zapalniczki. - To nas podeszły! Głodne muszą być, skoro się nie boją ludzkiego zapachu. - Wołu wyczuły, to lezą. Mówiłem zawsze: z tym Pantaleonem trzeba ostrożnie. Nikt już nie czuł się śpiący. Siedzieli skuleni, nasłuchiwali. - Nie zrobią nam nic, ale zawsze jakoś to nieprzyjemnie - Wańczura mówił spokojnie, ale Hryszuna obleciał nagły strach. Głos jego nabrał przenikliwego brzmienia: - A czy nie dadzą rady dokopać się spodem? W mojej wiosce kiedyś wybrali tak sąsiadowi owieczkę... Kotarek parsknął śmiechem. Prysł nastrój lęku. Dworowali sobie wszyscy z Hryszuna. Co jakiś czas urywali rozmowy, nasłuchiwali. Nic, cisza, ani szmeru żadnego. Zaczęli się znowu układać do spania, sen jednak nie wracał. Leżeli, oczy mieli otwarte, wlepione w ciemność albo w nikły jaśniejszy paseczek w szparze źle zasuniętej zawory. Jeden Hryszun, spokojny już, zachrapał po swojemu. Zawora drgnęła nagle, jakby coś ciężkiego przesunęło się koło niej. Jednocześnie zachrobotało z boku szałasu. Wyraźne darcie pazurami o zlodowaciałą ścianę. - Huuu, haaa! - zakrzyknął Wańczura, zawtórowali mu Korowajczyk i Paweł. Nierozłączki przysiedli, przytuleni do siebie. Hryszun mruknął: - Spijcie już, śpijcie, szatany z piekła rodem! Przewrócił się na drugi bok.: - Podchodzą nas. Śmiałe bestie! Nasłuchiwali. Mała chwila, a zgłodniałe zwierzęta znowu zbliżyły się do szałasu. Słychać było w ciszy, jak obchodziły go dokoła, dyszały ciężko, próbowały szarpać zaworę. - Brr, nie chciałbym teraz być w lesie - szepnął Drozd. Krzyczeli, najgłośniej piskliwym swym głosem Hryszun, który zbudził się wreszcie i trząsł się teraz)ze strachu. Mało to pomagało. Wilki wracały uparcie, kołowały nieustannie, próbowały dostać się do środka. Nie zasnęli już więcej tej nocy. Niby bezpieczni w swym schronieniu, nie potrafili teraz nawet pomyśleć o dalszym śnie. Zwierzęta były za blisko. - Ile ich może być? - Pantaleonku, nie pytałbyś, a lepiej poszedł obliczyć... Korowajczyk raz po raz wyciągał zegarek, zapalał zapałkę. Mijały godziny, rozmawiali po cichu, czasem tylko zrywali gardła w krzyku. Najchętniej jednak milczeli. Nie kleiła się gawęda. Brzask zajaśniał w szparze zawory. Wilki jeszcze nie rezygnowały. Uciekły dopiero, gdy już zjaśniało zupełnie. Dobra chwila minęła, nim ośmielili się odsunąć zaworę. Na porębie pysznił się ranek. Wilków nie było, tylko na śniegu i na oblodzeniu szałasu widniały ślady ich łap i pazurów. - Uff - odetchnął z ulgą Wańczura, wyprostował znużone ciało. Z toporem w ręku, oglądając się trwożnie na boki, podreptał Hryszun ku sznurom z chorągiewkami ze szmat. Od tego dnia pilnował ich jak oka w głowie, otaczał koczowisko zamkniętym kwadratem. Ogień tlił się jeszcze na dnie grubej warstwy popiołu. Rozdmuchany, żarłocznym płomieniem o-garnął smolne szczapy, rzucone mu w żertwie. W chwilę potem hukiem, wzmacnianym przez echa, poniosły się w las uderzenia toporów i miarowy zgrzyt pił. Jak co dnia... XXI Wysoka, chuda postać migała na wąskiej drodze między drzewami. Mocne ramiona silnie odrzucały kijki nart, chybotała się przy każdym ruchu torba ukośnie przewieszona przez pierś. Do wtóru dzwońcom i kosom, z ust człowieka wybiegał melodyjny gwizd. Korcewicz czuł się sobą dopiero w lesie. Za każdym razem dziwował mu się od nowa, stale odkrywał coś nieznanego. A przecie blisko trzydzieści lat przewałęsał się już po leśnych drogach i bezdrożach. Zaśmiał się cichutko do siebie. Nikt by nie powiedział, że zaraz pięćdziesiątkę przeskoczy. Dawano mu najwyżej trzydzieści pięć lat, zdumiewano się przy tym, że taki młody, a nadleśnictwo już dostał. Gdy w kole sportowym zgłosił swój zamiar pobicia rekordu polskiego w maratonie, wyśmiewano go. Sekretarz koła powiedział wyraźnie: - Panie kolego, to dla młodziaków, ale nie dla ludzi w pańskim wieku. Serce takiego biegu już nie wytrzyma... - Widział w dokumentach datę urodzin „maratończyka”. Korcewicz parsknął mu śmiechem w twarz. Nie czuł lat na swym grzbiecie. Byle w las wszedł, od nowa był młody... Droga wiodła przez szeroką porębę. W tym roku miała tu być zasadzona dąbrowa. Mrozy popuściły od paru dni. W nagrzane południe śnieg topniał na słońcu. Zbijał się twardziej, przysiadał, powlekał szkliwem chrzęszczącym pod nogami. Na jeziorze stawała warstewka wody, pod wieczór zamarzała na powrót. Nalodnia, jak ją zwali rybacy. Sosny w takie rozgrzane dni pachniały mocniej. Żywiczna woń upajała w zaciszach leśnych. Uśmiechnął się do wiosny, którą zapowiadało marcowe słońce, mocny zapach idący od nagrzanych drzew, gorliwsze ćwierkanie ptactwa. Będzie mógł znów trenować swój maraton. Zboczył w prawo, przedzierał się teraz przez las, nie szukał już ścieżek i leśnych gościńców wyślizganych płozami sań. Wanikszta napomknął mu niedawno o jakiejś przygodzie Michałka z kiełbasą, którą pies jego wyjadł nieznanemu gościowi przebywającemu w lochach dawnej kwatery Hitlera. Korcewicz nie wziął tego zbyt poważnie. Michałek od czasu nakrycia Garteckiego wszędzie wietrzył nadzwyczajne historie. Inna sprawa, że gdyby to od niego zależało, zakazałby wstępu na ten teren. Diabli wiedzą, czego tam ci ludziska szukają. Kwatera Hitlera? Co tam takiego znów ciekawego? Z innych jeszcze względów czuł niechęć do tego kompleksu ruin. Był zazdrosny o swój las. Nie znosił, gdy w robocie szło coś nieskładnie. A koło żelbetowych bloków, koło kikutów dawnej centrali hitlerowskiej mordowni niedobrze się działo... Ominął wystający pieniek, zatrzymał się, odgarnął śnieg dłonią, zaklął. Psiakrew, kłusownicza robota. Na za wysoko uciętym pniu nie było znaku klejmy. Ktoś ukradł drzewo. Zaczął szukać, znalazł jeszcze dwa takie pniaki. I jakże to Wanikszta przegapił? Stary też niepodobny do siebie od czasu, jak zamroziło tego harmonistę na Grubniach. Ból bólem, ale roboty pilnować trzeba. Pomyślał, jak trudno jest z ludźmi. Tak się ich wychowuje, a choćby złodziejstwa nie można jeszcze zupełnie wyplenić. Tak jak w tym lesie. Albo napad w Mielicku. Wieczorem, po targowym dniu, napadło kilku oprychów kasjerkę domu towarowego, odnoszącą pieniądze do banku. Ładną sumkę zabrali, zbili dziewczynę, gdy się rozpaczliwie broniła. Spłoszonym lotem nisko nad ziemią przefrunął jarząbek. Nadleśniczy odprowadził go wzrokiem, widok ptaka przywrócił mu dobry humor. Grunt wznosił się nieznacznie. Do byłej kwatery hitlerowskiej było już niedaleko. Korcewicz musiał przyznać, że miejsce zostało świetnie wybrane. I osłonę łatwo było zorganizować, i ukryć wszystko w takiej cholernej głuszy. Zakosami windował się w górę. Nic to dla niego. Tyle że mocniej naprężał mięśnie, oddech miał lekko przyśpieszony. Jeszcze parę metrów, a znajdzie się na szczycie. Stąd najlepszy widok na kwaterę. O paręset metrów w dół leżały bezsilne bryły poprzetykanego zbrojeniami cementu. Zerknął do góry, zakwiliło coś nad nim, wydało mu się, że dzierlatka, zapragnął odszukać ptaszynę wzrokiem, gdy nagle echem dudniącym, przeciągłym przeleciał po lesie strzał. Korcewicz zerwał się do przodu. Ki diabeł? Co się tu dzieje? Drugi strzał, ptactwo z furkotem poderwało się do ucieczki. Korcewicz stał już na szczycie wzniesienia, patrzył na złomy żelbetu. Nic nie widział, do uszu jego dobiegły tylko jakieś okrzyki, potem tupot, jakby gdzieś z głębi schronu. Wejście nie było widoczne z tej strony. Zamierzał już spłynąć w dół na nartach, zajść z boku, gdy na drodze wiodącej ku asfaltowej szosie dojrzał sylwetki trzech ludzi, co sił w nogach biegnących od bunkrów. Na śniegu buty ich nie czyniły takiego hałasu jak przedtem. Domyślił się, że wybiegli ze schronu. Ale po co strzelali, w ogóle co tam robili? Przypomniały mu się słowa Wanikszty, podejrzenia małego Michałka. Cholera, coś w tym jest. Postanowił dogonić uciekającą trójkę. Najlepiej przetnie skosem las, wychynie na szosę tuż przed nimi. Obrzucił jeszcze spojrzeniem potężne rumowisko. Drgnął. W przeciwną zupełnie stronę długimi susami, przygięty nieco ku ziemi, sadził jakiś człowiek. Co się tu dzieje? Co za ludzie? Strzały, ucieczka? Zawahał się: gonić tamtych czy tego nowego? Pozostał przy pierwotnym zamiarze. Zawrócił na miejscu, zjechał w dół, omijał zgrabnie drzewa, przeskakiwał skryte pod śniegiem pnie. Wpadł w młody zagajnik. Jeszcze chwila, jeszcze parę uderzeń kijkami o zlodowaciałą nawierzchnię - już był na szosie. Wychynął na rzut kamieniem przed tamtą trójką. Nie biegli już, szli szybkim krokiem. Podnieceni byli, poznał to z ich ożywionej gestykulacji z trwożnego oglądania się poza siebie. Spłoszył ich widok smukłej postaci nadleśniczego. Zwolnili kroku, zawahali się. Korcewicz stał spokojnie, przyglądał się. Twarz i sylwetka jednego z trójki wydały mu się znajome. Gdzieś już widział te wysokie buty, te eleganckie bryczesy, zawadiackie, głupawe trochę spojrzenie. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć. Tamtych dwu nie znał, nie pamiętał, aby ich kiedykolwiek widział. Zbliżyli się, chcieli go wyminąć. Zastąpił im drogę. Głos jego był ostry, ciął powietrze jak biczem. Stanęli. - Co tam panowie robili? Co to za strzały? - Jakie strzały, gdzie? - udawali zdumienie, spojrzenie na twarz nadleśniczego przekonało ich jednak, że trzeba zaczynać z innej beczki. - Ach lak, słyszeliśmy przechodząc... To gdzieś - z lasu. Nawet dziwiliśmy się, kto to poluje... Oczy Korcewicza zamigotały iskierkami ironii, w zimnym tonie głosu dał się wyczuć z trudem hamowany gniew: - Ach, i dlatego tak uciekaliście z kwatery Hitlera? Zmieszali się. Najniższy z nich, źle ubrany, rozejrzał się wkoło, skulił, dłoń jego sięgnęła do kieszeni. - Uwaga! - nadleśniczy trzymał już za kaburę pistoletu. - Bez żadnych głupich ruchów... Wysoki blondyn, z włosami zaczesanymi do tyłu, w modnej wiatrówce, uznał za stosowne przybrać ton pojednawczy: - Co tam mamy udawać, panie nadleśniczy. Nastraszyliśmy się porządnie, to i gadać nie chcieliśmy; ledwo z nas dechu nie wyparło, takeśmy nawiewali... Wleźliśmy do bunkrów, można przecież obejrzeć. W korytarz jakiś webrnęliśmy. Drogę przegradzała sterta kamieni, ale górą jest jakieś przejście. Odrzuciliśmy bryły na bok, włazimy, tam boczne drzwi, próbujemy otworzyć. Gdzieś dalej trzask, hałas, wyskoczył ktoś, krzyknął. My w nogi. Ciemno, duch, nie duch. A tu strzał za nami, jeden, potem drugi... O, koledze przestrzeliło marynarkę - wskazał palcem na trzeciego z grypy, tego w bryczesach. Młodzian patrzył na kraj swej marynarki, dziura sczerniała była po brzegach. Strzał był oddany z bliska. - Tu mnie zajechał. Trochę, a gryzłbym przez tego diabła kamienie. - Kto to mógł być, panie nadleśniczy? - znów zabrał głoś typ w wiatrówce. Korcewicz patrzył uważnie na chłopca w bryczesach. Przypominał coś sobie. - Czy wy jesteście Piętkowski z Borszun? Młodzieniec zmieszał się. - Tak. - Aha, to przeciw wam była rozprawa o kradzież drzewa z lasu? - Nic nie udowodnili. Czego pan chce? - buta, lęk, pomieszane ze sobą. - Nic, nic, tak sobie przypominam. Zastanawiał się, co teraz ma zrobić. Nie wspomniał im o tamtym człowieku, również uciekającym z bunkrów. Nastraszeni byli naprawdę. Cóż, przytrzymać ich nie ma prawa. A i tak się nie wywiną, gdyby zaszła potrzeba, poznał przecie jednego z nich. - Radzę wam nie łazić tam, gdzie nie trzeba - rzekł jeszcze na odchodnym. Poszli, blisko skupieni przy sobie. Szeptali coś. Patrzył długo za nimi. Niewiele rozumiał z tej całej historii. Jakieś ciemne sprawy. Czego pchali się w lochy? Kto do nich strzelał? A ten oberwaniec czy miał rewolwer w kieszeni, czy tylko udawał? Teraz i opowieść Wanikszty nabierała innych barw. W tym musi coś tkwić... Jakieś drzwi, ktoś strzela, potem ucieka. Przedtem znów koszyk z jedzeniem... W tych bunkrach kryją się tajemnice. Nie mą co, trzeba dzwonić do milicji. Tylko skąd? Sprawa może być pilna. Skręcił z powrotem. Nie opodal znajdował się. majątek PGR. Tam był telefon. Spieszył się jak rzadko. Coś go gnało, narastał niepokój. Aż się dziwił sam sobie. Zawsze ze spokojem podchodził do wszelkich spraw. Zadyszany wpadł do kancelarii majątku. Był tam tylko buchalter. Zdziwiony spojrzał na rozognioną twarz Korcewicza. - Dzień dobry, dzień dobry nadleśniczemu. Dawno pan u nas nie był. No, jakże tam biegi? Zadzwonić? A można, można zawsze... Proszę - podsuwał aparat. - A ja skoczę tymczasem do żony, nie chciałem biura bez dozoru zostawiać, zaraz będę. Było to nadleśniczemu na rękę. Nakręcił numer. - Halo! - gruby, oschły głos w słuchawce. - Tu Korcewicz. Proszę z komendantem powiatowym... - Łączę... Opowiedział komendantowi o wydarzeniach sprzed chwili. Rozmawiali krótko. Komendant zdecydował, że natychmiast przybędą na miejsce. Trzask słuchawki po przeciwnej stronie przewodu. Jadą. Za pół godziny będą. Korcewicz w zamyśleniu kręcił głową. Szumiało mu w głowie. Co, u diabła, się dzieje? Co się kryje w tych bunkrach? Ledwie wybrnął na szosę przez krzewy, w których plątały mu się narty, zawarczał motor. Ciężarówka powiatowej komendy zatrzymała się przed nim. Z szoferki wyskoczył komendant, odprowadził Korcewicza na stronę. - Opowiadajcie dokładnie, ale szybko, co było... Korcewicz sam był kiedyś wojskowym. Znał styl raportów. Komendant słuchał uważnie, chwilami przerywał: - Piętkowski, aha... A tamci dwaj? - Nie znam. Jeden oberwus, drugi wyelegantowany bubek z długimi włosami. - Dobrze, a ten, który uciekał? - Daleko był, nie przyjrzałem się, wyglądał na wysokiego. - Dwa strzały były? - Słyszałem dwa. - Florczak, chodźcie no tu... Z ciężarówki wyskoczył służbowy podoficer. Ciekawe twarze milicjantów wyjrzały spod brezentowego nakrycia. Florczak zasalutował. - Słucham. - Z sześciu chłopcami obejdziecie kwaterę od tyłu. Jakby ktoś uciekał, strzelać. Nadleśniczy przeprowadzi was najkrótszą drogą. Automaty w pogotowiu. My dwoma skrzydłami podejdziemy od frontu. Już! Po chwili Florczak odmaszerował z Koncewiczem i sześciu milicjantami. Pozostałych poprowadził komendant. Kilku z nich niosło latarnie. Wokół kwatery stała ponura cisza. Czasem tylko blaszane liście dygotały na wietrze. Plama słoneczna przedarłszy się przez igliwie drzew rozświetliła szarość betonowego zwału. Z bronią gotową do strzału podchodzili coraz bliżej. Nic. Ani żywego ducha. Komendant przywołał nadleśniczego. - Znacie te bunkry od wewnątrz? - Tylko halę wejściową. Dalej nie zachodziłem nigdy. Min tutaj pełno. Są tam jakieś korytarze. - Chcecie iść z nami? Korcewicz skinął głową. Był zaintrygowany. Co wie komendant o tych ruinach, że tak się zapalił do sprawy, aż tylu ludzi ściągnął ze sobą i z takimi ostrożnościami prowadzi okrążanie kwatery? Wąska ścieżyna wśród rumowisk rozszerzała się w olbrzymią halę z oberwanym z jednej strony sklepieniem. Zadudniły głucho kroki idących. Przenikliwy piwniczny ziąb spłynął na twarze. Zapłonęły ostre światła latarek. Zasypany rumowiskami korytarz straszył czernią. Szeroki był na tyle, że kilka osób mogło w nim iść obok siebie. Paru milicjantów zostało u wejścia. Reszta wgłębiła się w mrok. Zachowując ostrożność, z bronią gotową do strzału szli wciąż przed siebie. Zatrzymali się w rozwidleniu korytarza. W prawo ciągnęły się sięgające aż pod sklepienie sterty gruzu. Niedobitki hitlerowskie uciekając wysadziły kwaterę ładunkami trotylowymi. Nawet i taką siłę wytrzymała jednak część stropów. Skręcili w lewo. Z boków widniały mroczne wnęki. Światła latarek omiatały ściany obite deskami nadmurszałymi od wilgoci. Od stropów zwieszały się resztki elektrycznych przewodów. Po kilkunastu metrach zatrzymała ich większa i wyższa warstwa gruzu. Kilka głazów leżało odtoczonych na boki. - To pewnie te, o których mówili ci trzej - szepnął Korcewicz do komendanta. Nawet szept rozbrzmiewał w tych murach głucho, złowrogo. Komendant skinął głową. Ostrożnie wchodzili za kamienną zaporę. Zaraz na lewo widniały jakieś drzwi. Pchnęli je, ale ledwie drgnęły, zatrzeszczały tylko w zawiasach. Jeden z milicjantów został na straży, reszta posuwała się dalej. Korytarz rozszerzał się w wielką komorę, zasypaną starymi papierzyskami. Na ścianach płowiały porozrywane obicia. - Cholera, jak się to urządzali - szepnął ktoś. Inny położył dłoń na ustach, nakazując milczenie. Stanęli, nasłuchiwali. Głucha, przejmująca cisza. Gdzieś skapywała ze ściany woda. Przeszli dalej. Druga sala, ślady jakiejś aparatury, zniszczone, porozrzucane żelastwo, drągi sterczące jak rozcapierzone palce. Znowu zawalony korytarz, głazy w przejściu. Ani śladu ludzkiego pobytu. Pył, chłód, tylko mniej przenikliwy, raczej duszne, stęchłe powietrze nie wietrzonej piwnicy. Komendant uważnie badał grunt latarką. Skinął na najbliższych. - Spróbujcie odwalić ten kamień. Korcewicz widział jego twarz. Wyraźnie malowało się na niej rozczarowanie. Zatem jakiś fałszywy ślad. Blok żelbetu dał się łatwo odtoczyć. Strumienie światła popłynęły w głąb. Znów ciągnął się tam jakiś korytarz. W pewnym miejscu widniała lekka smuga dziennego światła, musiała być jakaś szczelina wiodąca na zewnątrz. Odrzucali gruz, poszerzali przejście. Komendant przyglądał się uważnie. - Wygląda, jakby te kamienie były tu ułożone celowo, mniejsze na większych. Jeden człowiek bez trudu dałby im radę. Wchodzili ostrożnie przez uwolnione przejście. Nawet najodważniejsi odczuwali lęk w tym kamiennym grobie. Od prawa znajdowały się dobrze zachowane drewniane drzwi. Pchnęli je, nie ustąpiły. Zatrzymali się. Oświetlili dalszą część korytarza. Gruz narastał tam aż po sufit, w którymś miejscu spływało od góry dzienne światło strużką nie szerszą nad palec. - Tam się na pewno nikt już nie przedostawał. Drobny gruz. Osypywałby się. Otwórzcie no, chłopcy, zobaczymy, co jest za tymi drzwiami. Tylko uwaga, ostrożnie... Wparli się w kilku ramionami, nacisnęli siłą młodych ciał. Drzwi puściły nagle. Błysk latarki do środka, okrzyk zdumienia... - A jednak! - w głosie komendanta zabrzmiał triumf. Oświetlili wnętrze pomieszczenia. Był to dobrze jeszcze utrzymany pokój mieszkamy. Ściany tylko spłowiałe, opadał z nich kawałami jakiś materiał, którym były obite. Stół, krzesła, siennik w kącie, wypchany słomą, kupa szmat pod nogami. Wszystko to obrzucili jednym spojrzeniem. Oczy ich jak urzeczone zatrzymały się natomiast na stoliku pod oknem. Stał tam aparat nadawczy, ciągnęły się przewody, kręciły zwoje... - Iskrówka! - odsapnął komendant. - Szukamy jej od trzech miesięcy. Dlatego dziś ta wiadomość - wasza tak mnie tknęła. To sobie sprytnie obrały, ścierwa, schronienie! Tamci trzej ich wystraszyli. Oglądali uważnie wnętrze. Na stoliku leżał stosik czystych cieniutkich bibułek. - Szyfrówka, no tak... - komendant w zamyśleniu gładził się po brodzie. Nadleśniczy stał zdumiony. Obiło się o jego uszy, że gdzieś w tych okolicach rewizjoniści niemieccy mają iskrówkę, którą przesyłają na zachód różne dane... Żmudne poszukiwania nie mogły jej dotąd wykryć. Osłupiały słuchał dalszych rozkazów komendanta. Aparat nadawczy zabierano ze sobą. Trzech milicjantów zostawało na straży wewnątrz budynku, kilku wartować miało na zewnątrz. Kto wie, czy nie zechcą, dranie, tu wrócić. Gdy Korcewicz siedział już w szoferce, komendant zagadnął go nagle: - Jeden z tamtych to był Pietkowski, tak? Trzeba, aby nam złożyli zeznania. To ważne. Jedźmy przez Borszuny... W Borszunach tymczasem dzień biegł normalnym trybem. Łomotał zębami swoich pił tartak, w zasięgu wzroku rybacy mordowali się na jeziorze z niewodem, baby po domach przygotowywały obiad. Brakło tylko harmonii Łabucia, - tak nieodłącznie związanej już przez ostatnie lata z osadą. Walicka często myślała o Łabuciu. Służył ludziom tym, co uważał dla nich za najpotrzebniejsze i czego sam mógł udzielać szczodrą dłonią: pogodą, weselem, śpiewką, melodią. Wracała z dziećmi z dłuższego spaceru. Dzieci stęsknione były za przechadzką. Mała Janeczka podbiegła do swej wychowawczyni. - Ja będę też żniwiarką, dobrze? Pani pozwoli, prawda, pani pozwoli? Smarkula była wtedy na przedstawieniu. Tyle się nagrymasiła, że matka musiała ją zabrać z sobą. Dziecko rozszerzonymi oczyma przyglądało się nieznanemu dziwowisku. Przez kilka dni tylko o nim mówiła. Od tyłu przenikliwie zatrąbił autobus zdążający do Mielicka. Zwolnił biegu, czekał, aż przedszkolanka pozgarnia wszystkie swe dzieci w bezpieczne miejsce. Szofer mijając pozdrowił ją przyłożeniem dłoni do czoła. O paręset metrów dalej zatrzymał się. Wsiadało parę osób, przeważnie babiny, udające się w jakichś sprawach do miasteczka. Autobus miał już ruszać, gdy nagle rozległo się głośne wołanie. Mężczyzna jakiś sadził ogromnymi susami boczną drożyną, wymachiwał rękami. Szofer niechętnie wstrzymał się z odjazdem, czekał. Gdy mężczyzna dobiegał już do autobusu, zrównała się z nim dziecięca czereda. Walicka drgnęła. Długie włosy mężczyzny i sposób trzymania głowy wydały się jej dziwnie znajome. Nie była pewna jednak, nie widziała twarzy. Przyśpieszyła kroku. W chwili gdy autobus ruszał z miejsca, mignęła jej przez szybę drzwi twarz Jurka Gawrona. I on ją poznał. W oczach jego zamigotało zdumienie, lęk. Niezgrabnie podniósł palce do czapki. Odwrócił głowę.. Autobus zniknął już dawno, a Walicka wciąż stała w miejscu. Wspomnienia minionych lat wróciły jak żywe, natrętnie nasuwały się na myśl. W oczach miała sylwetkę mężczyzny, którego pokochała kiedyś pierwszą dziewczęcą miłością. Zawiodła się srodze... Przedszkolanka drgnęła, z przymusem uśmiechnęła się do dzieci. Powoli, jak na nie swoich nogach, szła za nimi. Jurek, skąd on się tutaj wziął? Wybiegł z lewej dróżki, od kogo? Chyba nie od Gotki? Może od Piętkowskich, ale co by go z nimi łączyło? I nic się nie zmienił, zawsze te długie włosy, wyłażące spod czapki, jakaś wymyślna wiatrówka. Że też musiała go spotkać. Tak rada już była, że tamten fragment życia prawie doszczętnie wymazała z pamięci... Od nowa ogarnął ją straszny żal do Gawrona za jej oszukaną dziewczęcą ufność, wiarę w miłość, w ludzką przyjaźń. Kochała znów dzisiaj, ale jakże inaczej. Nie było tutaj tego ognia co wtedy, nie było tej bezgranicznej ufności. Wobec Józefa zawsze zachowywała pewną rezerwę, czasem aż ganiła siebie za zbytni krytycyzm, na pewno niesłuszny. Och, czemuż właśnie Jurka, a nie jego spotkała pierwszego w swym życiu? O ile byłoby radośniej, gdyby mogła mu ofiarować całą swą świeżą dziewczęcość, którą tamten przygasił. Pomyślała z wdzięcznością, że Józef dzisiaj przyjdzie. To dobrze, bardzo dobrze. On potrafi ją uspokoić, opowie mu o dzisiejszym spotkaniu. Ostatnio rzadko się z nim widywała, choć zaręczyli się oficjalnie. Wiosna się zbliżała, był to dla niego okres wzmożonej pracy. Odwiedzał ją raz na tydzień. Jak dobrze, że właśnie na dziś zapowiedział swój przyjazd. Stała jeszcze na stopniach ganeczka, nawołując rozhasane dzieci, gdy na szosie zadudniła ciężarówka, chybocąc zjechała na boczną drogę, tę samą, którą przed chwilą przebiegał Jerzy Gawron. Normalnie nie zwróciłaby na to uwagi, coś ją teraz zastanowiło. Wóz przystanął przed zagrodą Piętkowskich. Zeskoczyło zeń kilka postaci, zniknęły w głębi domu. Janina dokładnie widziała wszystko z ganku. Motor warczał na wolnych obrotach, nic się na pozór nie działo. Nikt więcej nie wchodził ani nie wychodził z domostwa. Zamierzała już wejść do przedszkola, tym bardziej że dzieci wszczęły tam jakiś niesłychany harmider, gdy nagle usłyszała krzyk, boczne okno domu Piętkowskich rozwarło się z trzaskiem, posypało się szkło, jakaś pokurczona sylwetka wyśliznęła się tamtędy, pędem rwała w kierunku lasu. Z okna w ślad za nią huknął strzał, jeden, drugi. Z samochodu wyskakiwali milicjanci, rozsypali się w polu w pogoni za uciekającym, zabiegali mu drogę. - Stój, stój, bo strzelam. Jeszcze jeden strzał. Uciekający przystanął, podniósł ręce do góry. Za chwilę wpakowano go do wozu. Z domu wyprowadzono starszego syna Piętkowskich. Samochód ruszył, wolno wytaczał się na szosę, zawarczał mocniej, nabrał gazu, pomknął w kierunku Mielicka. Obłok spalin rozwiał się w powietrzu. Ze wszystkich domów wyglądały przestraszone twarze. Piętkowska lamentowała głośno. Ktoś podszedł do niej z zapytaniami. Wygoniła go precz. Nikt nie mógł niczego zrozumieć... Walicka stała jeszcze na ganku. Przeczucie mówiło jej wyraźnie, że Gawron był związany z tym wszystkim. Czemu tak pędził do przystanku właśnie od domu Piętkowskich? I w ogóle skąd się tu wziął? I kto był ten obcy uciekający człowiek, do którego strzelano? Bezradnie wzruszyła ramionami. Aż do przyjazdu Józefa nie wychodziła już tego dnia z domu. Próbowała czytać, cerować pończochy, nic jej nie szło, myśl stale krążyła wokół minionych wydarzeń. Westchnieniem ulgi powitała pod wieczór znajomy warkot motocykla. Wybiegła na spotkanie. Przytuliła się do narzeczonego. Uśmiechnął się, przygarnął ją do siebie. - Cóż ci jest, Janko? Jesteś taka rozpalona. Chorujesz może? - Nie, nie, tylko dzień miałam tak ciężki... Opowiem ci wszystko. Ustawił motor starannie jak zawsze. Drżała z niecierpliwości przestępowała z nogi na nogę, czekając, aż skończy. Odezwał się wreszcie: - A tak słyszałem w Mielicku. Złapali bandę, która przed tygodniem obrabowała kasjerkę domu towarowego. Dwóch ujęto w Borszunach, trzeciego na dworcu w chwilę przed odjazdem pociągu na Olsztyn... Urwał, obserwował wrażenie. Wyrzuciła z siebie: - W pociągu... na Olsztyn... To pewnie Gawron. Tak, na pewno on. - I ja tak myślę - potwierdził spokojnie. Ujął jej rękę, głaskał delikatnie swymi długimi palcami, przemawiał miękkim głosem. Lubiła, gdy tak mówił. Po jakimś czasie uspokoiła się zupełnie, mówiła ze zwykłym ożywieniem na różne tematy, zwierzała mu się z projektów rozszerzenia amatorskiego zespołu. Potakiwał, dorzucał jakieś uwagi. Po kolacji, naprędce przez nią przyrządzonej, wyszli na spacer. Rada była, bo Józef miał więcej wolnego czasu, obiecał, że nie odjedzie przed północą. Mijali ich znajomi, kłaniali się, pozdrawiali ciepło. Praużul podszedł do nich z Czeską Kiełbszanką. Rozgadali się o ostatnich nowinkach. Mało, że pojmano Piętkowskiego i jego kolegę. Gustaw słyszał, iż jakaś strzelanina była tego dnia także koło dawnej kwatery Hitlera w lasach. Wydało się Janince, że ramię Józefa drgnęło przy tych słowach Praużula. Ale nie, zaśmiał się, pytał spokojnie: - Oj, czy nie zmyślacie czegoś? Ludzie lubią dodawać. Padł jeden strzał, mówią o piętnastu. Tak jak myśliwi albo wędkarze. Zawsze strzelają i łowią tyle, ile język uniesie. Do kogo by mieli strzelać przy kwaterze? Praużul wzruszył ramionami. - Tego nie wiem. Słyszałem tylko, że pojechała tam ciężarówka z milicją. Dobrze, że biorą się za bandytów i złodziei. Porządek będzie. Ale my z czym innym. Chcieliśmy z Czeską prosić was oboje na ślub. W pierwszą niedzielę kwietnia. Już załatwione wszystko. Przyjdziecie, prawda? Janina uśmiechnęła się przyjaźnie. Lubiła tych dwoje. Pewnie, że przyjdą. - Prawda, Józku? - zwróciła się do narzeczonego. - Tak, tak, oczywista - odpowiedział zdawkowo, aż się Walickiej zrobiło przykro, zlękła się, czy nie uraził tamtych. Gustaw i Cześka nie zwrócili na to uwagi. Pożegnali się wesoło, zanurzyli w ciemności. Po krótkiej przechadzce, gdy wrócili na ganek przedszkola, Waniecki złapał się nagle za głowę. Spojrzał na zegarek. - Już dziewiąta. Daruj, kochanie! - głos jego zabrzmiał miękko. - Na śmierć zapomniałem o ważnym spotkaniu. To dla mnie nagląca sprawa. Chcę przeforsować większą inwestycję koło Posedrza i mam dziś okazję pogadać na ten temat prywatnie. Będzie naczelnik z Giżycka, umówiłem się z nim. Żeby tylko się nie obraził! - Miałeś być do dwunastej - w głosie jej dygotał żal. Tak mało widują się teraz z sobą, jeszcze trzeba zrezygnować i z dzisiejszego wieczoru. - Mogłeś umówić się z nim na Jutro. - Nie, dziecko, nie mogłem. Nie gniewaj się, skarbie! - ucałował ją mocno, gwałtownie. Wargi jego były bardziej gorące aniżeli zazwyczaj. - Prędko się pobierzemy, będziemy wtedy już stale razem, prawda, maleńka? Oszołomiona była pocałunkiem i tymi słowami. Nigdy nie mówił tak konkretnie o ślubie. Pierwszy raz. Pocieszyło ją to, jednocześnie przejęło lękiem. Stała na ganku, patrzyła za niknącymi światłami motoru Wanieckiego. Pokiwała głową nad dziwnymi wydarzeniami dnia, starannie zaryglowała za sobą drzwi. XXII Siedzieli przy tarczówce Klimczaka, kończyli śniadanie. Mikosza spojrzał na zatłuszczoną gazetę, w którą zawijał resztki jedzenia. - Choroba, w tartaku jakoś gazet nie lubię! Zaraz mi się przypominają tamte parszywe ulotki... Co innego w domu, przy lampie, za stołem, dobrze tak sobie poczytać. Klimczak żuł coś w sobie. Uśmiechnął się do towarzysza, przygarnął go serdecznie ramieniem. - Często mi się Łabuć przypomina. Jak to powiedział kiedyś, że do ludzi trzeba podchodzić z uśmiechem, z otwartym sercem. Wypominał, że ponury jestem, sztywny, jakbym kij połknął... - Trochę bo to tak jest. Było... - wyrwało się Mikoszy. Stefan zaśmiał się. - Nic, nic, gadaj, rąb prawdę w oczy. Tak tylko dojdziemy do czegoś. Widzisz, Łabuć miał rację. Znał się na ludziach. We mnie rosły te jego słowa. Ja naprawdę kiedyś myślałem, że jak ktoś ma odpowiedzialną funkcję, to musi być poważny, musi się sztywno trzymać. Bzdura! Powaga powagą, ale nie można dzieci sobą straszyć... No i co? Gówno mogłem tym zrobić albo prawie tyle. Chcę się zmienić, Mikosza, pomożesz mi. Jak coś, to wal prosto, nie żałuj... Brakarz odwrócił się, popatrzył uważnie na przyjaciela. W oczach Klimczaka były pogodne błyski. Mikosza położył dłoń na jego race, tej, u której brakło małego palca. - Miał Łabuć rację, wiedzieliśmy o tym. Chciałem ci czasem powiedzieć, ale widzisz... Sam gadałeś, że ludzie zmieniają się powoli, że nie można od razu wszystkiego zrobić. A wtedy tyle się zwaliło na ciebie. I dobrze, sam zrozumiałeś, muzykant ci pomógł. Powiedziałem przed chwilą, że tak było... Bo już jest inaczej. Częściej się śmiejesz, więcej kochasz ludzi. I dobrze, kochaj, śmiej się do nich, dobrocią, sercem... - No, no, nie za dużo tylko! Mikosza żachnął się, zamachał dłońmi. - Nie dziecko jestem! Jak trzeba, też bić potrafię. To inna sprawa - uśmiechnął się nagle. - I wiesz, Klimczak, co ci powiem? Baby tobie potrzeba. Coś ty, cholera, zakonnik, w pustelni żyjesz? Chłop jesteś, wiosna idzie. Weronka oczy za tobą wytrzeszcza. Co ty masz do tej dziewczyny? Patrz, pracuje, że ani ją poznasz. Ziętek nie może się nachwalić. Klimczak podniósł się. Nie lubił, jak mu brakarz prawił o Weronce przy każdej okazji. Swat się znalazł... - Chyba nie masz żalu, Klimczak? Odwrócił się, spojrzał w zaniepokojone oczy przyjaciela. Ni stąd, ni zowąd zaśmiał się głośno, całym sercem. - Na pewno nie, stary. Na pewno. - Mikosza patrzył na niego, uśmiechał się pod wąsem. Po pierwsze dlatego, że się cieszył z tej zmiany w Stefanie, po drugie, że miał inne jeszcze powody. Uśmieszek jego krył w sobie odrobinę złośliwości. Oto Klimczak znów zbliżył się z Weronka. Jak blisko, tego już brakarz nie wiedział. Starczyło mu to, że tamci uśmiechali się teraz do siebie, że dłużej zatrzymywał się Stefan przy jej stoliku, wracając z rozmowy u Pilewicza. Mikosza znał się na tych sprawach. Pewien był, że nie kończy się na takich uśmiechach. Dolewał też oliwy do ognia, wytykając Stefanowi chłodny stosunek do Weron-ki. Tamten zżymał się, krzywo patrzył, ale milczał. Nie chciał opowiadać staremu, ile się już zmieniło. Bo rzeczywiście tak było. Może zrobił to marzec, wiosna, widok kochających się par, których namnożyło się wiele w osadzie, może to wreszcie, że Weronka zmieniła się całkiem, nic w niej nie zostało z dawnej wietrznicy. Tylko ładna była jak zawsze. Stefanowi wydawało się nawet, że wypiękniała. Na zmianie ich wzajemnego stosunku zaważył właściwie przypadek. Tego dnia, gdy uroczyście uruchamiano nową halę w tartaku. Dziewczyna była nastrojona pogodnie, coś z tej pogody musiało być w jej spojrzeniu, jakie kierowała wciąż na Klimczaka. On tymczasem, zajęty czymś innym, odpowiedział schmurzonym czołem, zdawało się jej, specjalnie podkreślaną niechęcią. Spuściła, wtedy głowę, bała się już spojrzeć na niego. Czuła, że ma oczy pełne łez. Jeszcze parę razy w następnych dniach tak jej te łzy wzbierały pod powiekami na widok Klimczaka, że musiała odwracać w bok głowę. Ziętek zauważył raz łzę, która spadła na papier wpięty w maszynę, pożałował dziewczyny. - Panna Weronka może chora? I stąd zmartwienie? Nic, wiosna, ptaszki śpiewają, kochać się tylko Weronce, nie łzy wylewać... Nie odpowiedziała, z trudem wstrzymała swą rękę, sięgającą po gruby kałamarz ze szkła. Czego się ten staruch jej czepia? A Stefanowi właśnie zabrakło tych spojrzeń. Przyzwyczaił się już do wodzących za nim oczu dziewczyny, był na tyle domyślny, aby odczytać z nich uczucie, nie zmienione od tamtej zimowej nocy, gdy całowali się siedząc na belkach. Spojrzenia te mile łechtały jego męską ambicję, inna sprawa, że niepokoiły też coraz bardziej. Tak by przyjemnie było zajrzeć w głębokie, lśniące oczy dziewczyny. Nieświadom niczego, zdziwił się, gdy wchodząc któregoś ranka do kancelarii, zobaczył dziewczynę odwróconą do niego tyłem. Dojrzała go przez okno i naraz jej się płakać zachciało z żałości. Stanął zdumiony, kaszlnął głośno. Nie pomogło. Zagadał do buchaltera, spod oka obserwował Weronkę. Zły wszedł do Pilewicza, dyrektor rozmawiał z Olsztynem, zawrócił z powrotem. Dziewczyna ciągle ani myślała obrócić się do niego. Trzasnął drzwiami, kawał tynku opadł z sufitu, zdumiony buchalter podniósł głowę: - Hm, a to co nowego? Oknem do domu wchodzi czy jak? Zjawił się znów następnego dnia z rana. Dostrzegł tylko błysk Weronczynych oczu, które zaraz się zresztą schowały. Hryszunówna gorliwie szukała czegoś w dolnej szufladzie, zasłonięta drzwiczkami stolika do maszyny. - Dzień dobry. Plecy dziewczyny jeszcze niżej pochyliły się nad szufladką. Wyleciał z kancelarii jak oparzony. Przyszło mu na myśl, że Weronka zakochała się w kim innym, że ma dość jego, Klimczaka. Zawrzał w nim bezsilny gniew, ale nie na nią, na tego innego. Wzrokiem odszukał Wutka. Może to on próbuje znowu się do niej przystawiać? Wutek był wesoły, zwijał się przy swojej robocie, gwizdał, przygadywał Gałkowi. Może i tak, skąd by inaczej był taki rad z siebie? Nie wytrzymał, na przerwie odwołał Janka od grupy kolegów. Wutek nadbiegł pośpiesznie, uwielbiał Klimczaka za jego postępek po tamtej zbrodni z gwintami tarczówki. Zdumiał się widząc chmurną, gniewnie ściągniętą twarz. - Żenisz się podobno, Wutek? - zagadnął Stefan. - Chcieć, chciałbym, ale nie wiem, czy się podobam dziewczynie. - Wutek zapłonił się, zdziwiony pytaniem. Teraz Klimczak był pewny. Jasne, że kocha się w Weronce. Psiakrew. - Hm, tak... No, dobrze, a czemu myślisz, że możesz się Hryszunównie nie podobać? Może się właśnie podobasz? Co? - Mimo wysiłków głos Stefana krył w sobie jakąś groźbę. Janek zbaraniał. Oczy jego stały się okrągłe jak numerki kontrolne w portierni. Zgłupiał w końcu ten Klimczak czy jak? W pierwszej chwili był tak zaskoczony, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Wreszcie bąknął: - Kiedy ja nie w Weronce... W kim innym. Gałek ma siostrę, Helenkę, ale do niej i Korowajczyk chodzi... - Nie w Weronce? Pytanie to szybsze było niż oddech. Twarz Stefana sczerwieniała. Wutek zgłupiał zupełnie. Stefan zaś dalej łamał sobie głowę nad tym, w kim się mogła zakochać Weronka. Może w Korowajczyku? Ten się za wszystkimi ogląda i szczerzy zęby. Niech no spróbuje. Praużul? Nie, ten z pękatą Czeską przecie się żeni. Nie mógł niczego wymyślić. Po przerwie wziął takie tempo, że pomocnicy nie mogli nadążyć, zwijali się jak w ukropie. Mokry, spocony, że się musiał rozebrać do samej koszuli, nie ustawał aż do sygnału kończącego pracę. Nie oglądając się na nikogo, pośpieszył ku portierce. Musiał znaleźć się sam, przemyśleć, rozważyć to wszystko. - Słuchajcie, mam do was sprawę - zatrzymał go Pumpa, stary robotnik. - Jutro, Pumpa, jutro, nie mam dziś chwili czasu - pozbył się go krótko, nawet nie przystając. Pumpa patrzył za nim zdziwiony. - A tego co dziś ukąsiło? Stefan był wściekły. Każdy do niego, rano i wieczór, nawet w nocy potrafią zbudzić. Klimczak, radź, Klimczak, pomóż; zaraz zechcą, żeby ich dzieciom tyłki podcierał. Przyzwyczaili się, że tylko oni mogą mieć żony, dziewczyny, wolny czas dla siebie, on zaś stworzony został, aby im radzić, pomagać. Chcą mu już całkiem odebrać prawo do własnego życia? W tych wszystkich pracach politycznych, społecznych w tym zajęciu się tartakiem, młodzieżą przegapił Weronkę, pierwszą dziewczynę, w której się zakochał. A ona patrzeć na niego nie chce. Dobrze mówił Mikosza, nie trzeba było się gapić, nie trzeba... Następnego ranka zaraz po przyjściu do tartaku wpadł do kancelarii. Pierwsze, z czym się zetknął, to były oczy Weronki. Duże, piwne, patrzące jak dawniej. Nie uciekały przed nim tym razem. Nie spojrzał nawet na buchaltera, pomaszerował przez izbę prosto do niej. Dopiero gdy stanął tuż przed tymi piwnymi oczami, patrzącymi na niego z radosnym zdziwieniem, ochłonął. I co jej powie? Tu w dodatku, przy tym starym dziadzie, co błyska ślepiami znad swego biurka. Spojrzał w bok. Istotnie, zdumiony Ziętek aż podniósł się lekko na krześle. Co z tym Klimczakiem się dzieje? Niedawno trzaskał drzwiami, aż tynk z sufitu opadał, teraz stoi przed dziewczyną, złapał ją za rękę i nic nie gada, a na Ziętka patrzy wściekłymi oczyma. Stary spojrzał raz jeszcze, mruknął coś, postanowił wynieść się stąd dla wszelkiej pewności. Zgarnął szybko papiery, przedreptał przez pokój, zapukał do Pilewicza, nie czekając na zaproszenie znikł za drzwiami: - Stefan - to tylko mogła szepnąć, zdławiło ją w gardle silnym wzruszeniem. Przyszedł sam do niej, wrócił, a tak się zamartwiała... Ujął ręce dziewczyny w swoje potężne, spracowane łapska, gładził, patrzył wciąż w oczy. - Czemu odwracałaś się przedtem - ode mnie? Nie pojęła od razu. - Odwracałam? Ach, bo tak mi się płakać chciało... Ktoś wszedł do kancelarii. Klimczak pomyślał, że głupio musi wyglądać. Zamiast przy robocie, stoi tutaj, ściska rękę dziewczyny. Kaszlnął, głos jego miał brzmienie dziwaczne, pytał: - Tak, tak to wszystko w porządku? Zobowiązanie spełnione? A jej się przypomniało inne zobowiązanie. Wtedy, w tę noc, powiedziała mu przecie, że jego tylko kocha i nikogo już więcej kochać nie będzie. Chichot za nimi, potem otwarty już śmiech., Obrócili się. Mikosza stał przy drzwiach, aż się krztusił tym śmiechem. - W porządku, w porządku. Sam to widzę. Klimczak zaczerwienił się. Diabli nadali tu jeszcze Mikoszę! Porwał czapkę, wypadł, aż zakurzyło się. Mikosza ciągle jeszcze śmiał się. Potem tkliwie spojrzał na dziewczynę. Siadła, wzruszenie podcięło teraz jej nogi. Pierś falowała. Łagodnie złożył rękę na jej głowie, gładził po włosach. Miękkie były, szorpate palce ślizgały się na nich. - No i cóż, dziewczyno? Dobrze już wszystka, co? - Tak - szepnęła, zawstydziła się nagle. - Ostatni czas. A już myślałem, jeżeli się nie opamięta, sam mu sprzątnę kąsek spod nosa. Taka dziewucha, jakże tego nie widzieć. Wdzięczna, wzruszona, podała mu rękę. Jak przed chwilą Klimczak, gładził jej dłoń. Chrząkanie. Z otwartą gębą i wytrzeszczonymi oczyma stał buchalter w progu pokoju dyrektorskiego. Słyszał ostatnie słowa, nic nie rozumiał. Co jest takiego, że tę dziewczynę wszyscy dziś po kolei trzymają za ręce, głupstwa gadają? Mikosza, Klimczak... Speszony podreptał na swoje miejsce. Gdy Mikosza wyszedł, powstał ponownie, przybliżył się do Weronki, wyciągnął rękę. - Panno Weronko, ja przepraszam, nie wiedziałem, że to imieniny czy inna uroczystość. Ale proszę ode mnie też najlepsze życzenia, razem przecie tu pracujemy... Uśmiechnęła się, podała mu dłoń. Nie wiedział przez chwilę, co robić. Pocałować? Przypomniał sobie swych poprzedników, wyciągnął drugą rękę, pogładził palce dziewczyny. Hryszunówna wzruszyła się. Nawet ten dziadyga z sercem podchodzi dziś do niej. Wspomniała Stefana. Nareszcie znów będzie przy nim. Co za szczęście! Spojrzała na Ziętka. Wydał się jej nagle bardzo miły. I składa jej życzenia. Ładnie to z jego strony. Ani wie jednak sam, jakie... - Dziękuję, bardzo dziękuję. Tak, to dla mnie wielki dzień. Dziękuję... Nim zdążył się zorientować, ucałowała go mocno w policzek. Ziętek zdębiał. Stał chwilę, nie wiedząc, co czynić, wreszcie szybko podreptał na swoje miejsce. Tam siedział bez ruchu, potem ostrożnie potarł palcami to miejsce, na którym spoczęły gorące wargi Weronki. Rozjaśnił się nagle w uśmiechu, poprawił krawat. XXIII Resztki śniegu skapywały z drzew na ziemię. Uderzały dużymi kroplami, żłobiły głębokie dziury w białym podłożu. W samo południe żywiczna; woń tumanem stawała nad lasem. Na ziemi jeszcze leżał śnieg, ubity teraz, zlodowaciały. Grubnie wciąż stały pod lodem. Tylko w pokrywie leśnych strumieni tworzyły się rozbite wzbierającą wodą przeręble, nie zamarzały już nawet nocami. Ptaki stały się podniecone, hałasowały gorliwiej, trzepotały skrzydłami grzejąc - się w słonecznych promieniach. Od siedzib ludzkich, gdzie żerowały zimą, wracały powoli do lasów. - Ciririri... ciririri... - przenikliwie zabrzmiało z sosny na skraju wyrębu. Drwale podnieśli głowy. - Cię wy... Co to za sroki, małe jakieś? - Drozd nie znał się zupełnie na ptakach. Patrzył teraz z zadartą głową na stadko śmiesznie kulistych, maleńkich ptaszyn o biało-czarnym upierzeniu. Skakały żwawo na gałęziach, zwisały główkami w dół, przylegały brzuszkami do kory. Nawoływania ich ścieliły, przeszły w cieniutkie sit-sit. - Raniuszki - Wańczura rozjaśnił się. - Wracają z ogrodów, trzeba się śpieszyć, wiosna spadnie, ani się obejrzymy. Gwarno, hałaśliwie było teraz na koczowisku wśród rojstów. Zaczęła się zwózka niekorowanych dłużyc na klocowisko tartaczne. Tak się złożyło, że późno w tym roku zaczęli. Nadleśniczy Korcewicz przyśpieszał, jak mógł, robotę. Konie podciągały dłużyce tylko do leśnego gościńca. Stamtąd dwie ciężarówki zabierały materiał. W ciche bezwietrzne dni daleko niósł się ich utrudzony warkot. Drwale śpieszyli się. Jeszcze parę dni i skończą robotę. Obrzydło im już koczowisko z dala od świata. Poczęli tęsknić za zwykłym życiem. Na porębie też nie było tak przyjemnie jak dawniej. Wozacy pokrzykiwali, wymyślali sobie i koniom, przychodzili z pogaduszkami, proponowali „zakurkę”. Zarośli przez tych parę tygodni, nie obcinane włosy opadały na szyje, ubrania przesiąkły ostrym zapachem żywicy, twarze sczerniały na wietrze i mrozie, zapadły z nieustannego wysiłku. Ręce stały się twarde, że ich nóż nawet nie chwytał - tyle czasu nie wypuszczali toporów i piły z dłoni... Ogarnęła ich jakaś gorączka, chcieli jak najszybciej ukończyć robotę. Jeszcze też akord zachęcał! Zarobili więcej w parę tygodni, niżeli przedtem wyciągnąć się dało na dniówki przez całą zimę. - Jak skończę, to z gospody nie wyjdę przez cały tydzień - obiecywał w głos Hryszun. Śmiali się, podkpiwali ze starego. Odcinał się, nie brali za złe, wesoło im było. Jeszcze jutro, pojutrze i koniec. Mniej teraz zwracali uwagi, czy drzewo jakie przedwcześnie nie siąpi, czy we właściwą stronę się kłoni. Gdyby cokolwiek nie tak, wyczują, tyle już dotąd zwalili. Rąbali ostatni wycinek. Sosny tam rosły wiekowe, wysokie i grube, ledwo dawały się objąć. Po okorowaniu miały iść prosto do Gdańska. W dwukonne sanie jedną tylko dłużycę można było z trudem władować. Jędrne, soczyste, przy odziomkach aż kapiące miodową żywicą. W trójce Wańczury tego dnia on sam zacinał toporem, trzebił gałęzie. Hryszun z Pantaleonem tkwili przy pile. Ciężko było. Zahaczało się co chwila, musieli często klinować. Z drzewem, przy którym pracowali obecnie, nie mogli sobie dać rady. Co klin podbiją z prawa, to w lewo zaciska, co nowy wsadzą od lewej, gnie się drzewo w prawo. Patrzyli do góry, może pień wykrzywiony? Też nie, sosna przechył miała w kierunku, jaki zaznaczył brygadier nacięciem. - Czego nadto, i świnie nie zjedzą - sarkał rozdrażniony Hryszun, Pantaleon potakiwał mu w duchu. Klinowali, piła się zahaczała, jakoś dobiegali końca. Wierzchołek drzewa zaczął już „tańczyć”, zataczać małe półkola, chwiać gałęziami. Przeciągnęli znów piłą. Sosna zadrgała, zachybotała mocniej. Długi, wzmagający się trzask. Pień wolno począł się chylić w jednym kierunku. Poderwali się z klęczek, śledzili. - Dobra jest - z ulgą szepnął Hryszun, podnosił dłoń do czoła, aby obetrzeć pot, gdy nagle osadził go w miejscu krzyk Korowajczyka: - Wańczura! Wańczura! Uciekaj!... Brygadier stał na prawo od nich, daleko od miejsca przewidywanego upadku drzewa. Tym czasem stało się coś innego. Padając już, sosna zakręciła nagle w powietrzu, wykonała półobrót, aż się skręciły szczapy przy pniaku, z hukiem waliła się prosto na Mazura. Wańczura widział to, błyskawicznie skoczył w bok. Za późno. Drzewo było szybsze. - Mamoż moja mileńka! - żałośnie zapłakał Hryszun, oczy zasłonił dłońmi. Wańczura krzyknął nieswoim głosem, padł przywalony pniem. Jeszcze nie zgniotło go zupełnie, boczny konar tuż przy nim utrzymywał ciężar drzewa, trzeszczał złowrogo, pękał... - Ratujcie, chłopcy... Korowajczyk zerwał się jednym skokiem, dopadł owego konara, zgiął się wpół, podsadził plecy pod pień. Zaparł się w śnieg, natężył, twarz mu nabrzmiała czerwienią, dyszał ciężko... Wańczura nie mógł już nawet wołać, pień przydusił mu klatkę piersiową. Tylko wysiłek Pantaleona sprawiał, że nie zmiażdżył go jeszcze zupełnie, że żył dotąd, słuchał złowrogiego trzasku. Nierozłączki z Kotarkiem pędzili od swojej poręby. Hryszun nawoływał daleko pracujących wozaków. Spojrzeli, chwytali za drągi pomocne przy ładowaniu dłużyc na sanie, biegli, kląskali wojłokami po zamarzniętym śniegu. Kotarek z towarzyszami poskoczyli do pnia, chcieli podeprzeć go ramionami. Nie mieli gdzie, pień był nisko przy ziemi, w tej pozycji sił im nie stawało zupełnie... - Koły, dawajcie koły - wrzeszczał rozkazująco Hryszun, wybiegał naprzeciw wozakom. Z ust Wańczury buchnęła krew zmieszana z pianą, barwiła śnieg na różowo, silnie odcinała się od przeźroczystej bieli twarzy. Pień siąpał, przechylał się bardziej ku ziemi. Korowajczyk zdawał się przyginać wraz z nim. Twarz jego miała kolor tak mocnej czerwieni, że wydawała się prawie czarna. Jedna chwila, a obu zmiażdży zawistne drzewo. Od konara odłupała się trzaska, Korowajczyk jakby próbował podźwignąć jeszcze plecy do góry. Z tyłu, za nim, i z przodu, przed Wańczurą, koledzy wpierali drągi w ziemię. Wyginały się, pień ani drgnął ku górze. Tyle że utrzymali go w tej samej pozycji. Wozacy też nadbiegali. Drozd wskazywał miejsca, gdzie należy podkładać drągi, przynaglał. Nareszcie! Pień wolno podniósł się parę cali ku górze. Hryszun ze Skrzypczakiem skoczyli ku Wańczurze. Mało, trzeba jeszcze trochę. Sprężyły się ramiona przy drągach. Tak, teraz. Ostrożnie, ale szybko wyciągnęli spod pnia bezwładne ciało brygadiera. - Nie puszczać, nie puszczać, trzymajcie mocno, bo zgniecie tamtego - wrzeszczał Drozd, podbiegł ku Pantaleonowi. Trzymali. Lecz czemu Korowajczyk nie wysuwa się spod sosny? Czemu tkwi pod nią, ciągle przygięty? Drozd szarpnął Pantaleonem. Olbrzym zgiął się nagle, prawie plackiem runął na ziemię. Skrzyp-czak, ktoś jeszcze podbiegli, odciągnęli go daleko od zdradliwego drzewa. - Teraz puszczajcie. Z głuchym łoskotem sosna padła całym ciężarem na ziemię. Gruby konar, który pozwolił Korowajczykowi w czas jeszcze podskoczyć i pień podtrzymać, złamał się teraz z trzaskiem. - Tak z nimi by było - szepnął ktoś, przeniósł zdumiony wzrok na olbrzyma, który sam jeden, przez tyle czasu potrafił utrzymać ciężar drzewa na swoich barkach. Korowajczyk powoli wracał do siebie. Leżał jeszcze skurczony we dwoje. Gdy się prostował, zdawało mu się, że ktoś piłą rozpiłowuje mu plecy. - Nic, nic, przejdzie zaraz - wyszeptał. - Pić tylko dajcie. Skoczył ktoś po butelkę, pozostali przyglądali się wysiłkom Nierozłączków przy ratowaniu Wańczury. Oddychał, krew przestała bluzgać ustami. Oczu nie otwierał. - Pewnie mu żebra strzaskało. - Trzeba go nieść do samochodu, może jeszcze odratują w szpitalu? Któryś z powątpiewaniem pokręcił głową. Inni pobiegli po sanie, zsuwali razem rozdzielone dla przewożenia dłużyc przednie i tylne płozy, mościli jedliną, zaścielali wyciągniętymi z szałasu kożuchami. Ostrożnie złożono na nich Wańczurę. Jęknął. - Ale i tego trzeba zabrać. Może tu także coś trzasło? Choroba, siły to ma, mój ty Boże, takie drzewo... Nie mogli ochłonąć ze zdumienia. Z ofiarami wypadku zabrali się razem wszyscy drwale. Nie mogli przecie pozostać, gdy przyjaciołom może śmierć grozi. Dopiero w tej chwili poczuli, jak zwartą się stali gromadą. Hryszun miał łzy w oczach, Nierozłączki ściągali wargi ostro, do bólu. Kotarek przywiązał się do Wańczury jak do rodzonego ojca, mimo że tamten niewiele był starszy. Ból w nim wzbierał, a razem i podziw dla tego drugiego. Jak to nie myślał o sobie, ratując kolegę. Taka siła. Podszedł do sań, na których leżał Korowajczyk. Pantaleon czuł się już lepiej. Twarz wracała do normalnych kolorów. Ciało miał prawie wyprostowane. Patrzył szeroko rozwartymi oczyma. Piersi jego poruszały się szybko, gwałtownie. Teraz dopiero zmęczenie nadludzkim wysiłkiem dawało znać o sobie. Uśmiechnął się do Kotarka. - Wyżyje? - oczyma wskazał na pierwsze sanie, wiozące Wańczurę. - Nie wiedzieć, może tak. Ścisnęło go. - Oby wyżył. Taki chłop, jak brat... Znów przymknął oczy, dyszał ciężko. Bolało go całe ciało. Przyszła mu na myśl Helenka; czy przyjdzie go odwiedzić, jeżeli będzie musiał trochę poleżeć? Paweł szedł obok, patrzył na dobroduszne oblicze wielkoluda, policzki drgały mu dziwnie. Jak to on powiedział? „Jak brat...” O Mazurze. Właśnie o Wańczurze. Może by też tak samo powiedział w podobnym przypadku i o Kotarku? Nie znane od lat uczucie ciepłej przyjaźni dla ludzi przenikało samotne, zgnębione serce Kotarka. Ciężarówka z chorymi jechała wolno, przewalała się ze strony na stronę na wyboistym leśnym gościńcu. Towarzysze pracy, jak mogli, podtrzymywali Wańczurę. Jęczał, nie wiedzieli nawet, czy jest przytomny, oczu bowiem nie otworzył ani razu. Krew mu się rzuciła ustami, przestraszyli się, że kona. Walili pięściami w budkę szoferki, samochód stanął. Szczęśliwie krwotok przeszedł. Dopiero na szosie dodali gazu. W Borszunach zatrzymali się krótko. Tyle, aby zadzwonić z tartaku, uprzedzić lekarza w szpitalu. Spokojnym głosem odpowiedział Knabbe, że będzie czekał z asystą, gotów do operacji, jeżeli zajdzie potrzeba. Kazał też przywieźć Korowajczyka. Pantaleonowi nie w smak to było, próbował tłumaczyć towarzyszom, że Knabbe się myli, nic mu nie jest, tyle że poleży sobie z dzień spokojnie. Ani mowy nie było, siłą zakazali wysiadać. Korowajczyk czuł zresztą, że nawet i nie dałby teraz rady zsunąć się z wysokiego wozu na ziemię. Źle było z Wańczurą. Krwawił stale, co chwila ocierali mu wargi. Z bólem spoglądali na brygadiera. Tyle czasu razem pracować na płytach i w lesie, a teraz doczekać takiego końca. Nie łudzili się bowiem. Jak już krew leci ustami, to pewne, że ostatnie godziny człowieka. Co tam godziny, minuty nawet. Nierozłączki odkryli głowy, nieprzystojnie przecie w czapkach przy majestacie śmiertelnym. Ponuro kiwali głowami, trzymali ciało Wańczury na rękach. Niech nie trzęsie przynajmniej biedaka na końcu... Hryszun spytał cichutko: - Żonie znać daliście? - Nie było w domu. Powiedzą, za godzinę autobus, przyjedzie do swego. - Biedna baba. Milczenie. Tylko warkot motoru i ta krew bez ustanku wypływająca na zsiniałe wargi Wańczury. Wreszcie miasteczko. Samochód skręcił w boczną ulicę, zatrzymał się przed ukrytym w drzewach budynkiem powiatowego szpitala. Gdy układano Mazura na noszach, jęknął tak cicho, że ledwie go dosłyszeli. Uradował ich ten jęk. Żyje jednak, może więc się wyliże? Z pomocą kolegów Korowajczyk potrafił zsunąć się z wozu. Iść jednak było ciężko. Wszystkie ścięgna napięte były do ostateczności, przy każdym kroku sprawiały piekielny ból. Myślał, że omdleje, nim się wgramolił na schody. Siostra podała mu jakieś krople do powąchania, wciągnął je silnie, aż mu się zakręciło w głowie. Kichnął. - Na zdrowie - uśmiechnęła się pielęgniarka. Chciał się jej odwzajemnić uśmiechem, zdawało mu się, że jest ładna, przyjrzeć się nie mógł, jakieś męty latały przed oczyma. Przymknął ociężałe powieki, pozwalał się ułożyć na łóżku, wypił podane lekarstwo. Knabbe czekał już na Wańczurę. Ułożono go w gabinecie na lekarskiej kozetce, rozebrano, zaczęło się badanie. Drwale zostali niespokojni za drzwiami. Zdawało się, że dochodzi ich czasem jęk chorego. Nie mówili nic. Bo i co było gadać? Drzwi otwarły się ostro. Knabbe mówił jeszcze do personelu w pokoju przyjęć: - Proszę nie zwlekać ani chwili. Za dziesięć minut operujemy. - Dojrzał drwali, podchodzili do nich, witał wszystkich skłonieniem głowy. - Stan ciężki. Ma cztery żebra złamane, jedno się wbiło w płuco. Dlatego krwawi. Jeżeli w czas usuniemy, jest nadzieja, że da się go uratować... Rozwiązały się im języki. Opowiadali lekarzowi przebieg wypadku. Słuchał, kiwał głową. Przerwał wreszcie: - A gdzie ten bohater? Uderzyło ich to słowo. Bohater? Pantaleon bohater? Może i prawda, ale jakoś nie pasuje ta nazwa do ich osiłka... Wskazali drzwi pokoju, do którego zabrano Korowajczyka. Knabbe po chwili wyszedł stamtąd z uśmiechem. - Ten by i kamienicę strzymał na sobie, nie tylko drzewo. Co za budowa! Naderwał mięśnie i ścięgna. Za dwa dni będzie zdrów. Aby się nam z Wańczurą udało! Spieszył do sali operacyjnej. Hryszun dopędził go jeszcze pytaniem: - Panie doktorze, czy możemy tutaj zaczekać? Spojrzał po ich twarzach, błysk zrozumienia mignął w jego oczach, uśmiech wypełzł spod w szpic uciętej bródki. - Bardzo proszę... Zostali na korytarzu, obsiedli ławki. Widzieli, jak na wysokim wózku przewożono Wańczurę na salę operacyjną. Potem zasunęły się matowe szklane drzwi, w budynku zaległa cisza. Hryszun wiercił się na swoim miejscu, blady był, ręce mu się trzęsły dziwacznie. Powstał wreszcie. - Wiecie, ja nie wytrzymam... Idę do gospody, wypiję, darujcie, wzięło mnie to... Spojrzeli za nim. Rozumieli. Gadali trochę, zajrzeli do Korowajczyka. Olbrzym zasnął z uśmiechem na twarzy, chrapał donośniej niż w bierwionowym szałasie. Pielęgniarka wykurzyła ich z sali. Wałęsali się trochę po korytarzu, znów pogadali, nie chciało się im jednak obracać językiem. Ponownie obleciał ich strach. A jeżeli operacja nie uda się? Wańczurą tyle krwi stracił, nim go tutaj dowieźli. Kotarek siedział zamyślony. Wodził spojrzeniem po zatroskanych twarzach towarzyszy. Przedtem widział czyn Korowajczyka. Teraz obserwował stosunek reszty kolegów do ranionego Wańczury. Przejęci byli nie mniej od niego, Kotarka. Mimo tego, że brygadier był przecie Mazurem. Pawła opanowało nagle silne wzruszenie. To gdyby jemu coś takiego się stało, oni by się również martwili? Dzień ten był dla niego pełen radosnych przeżyć, mimo że przeżycia te wynikły z wypadku bolesnego i smutnego. Pomyślał nawet, jak to się w ludzkim życiu dziwnie plączą takie sprawy. Jedno martwi, drugie raduje. Z dalekiej sali dochodziło brzękanie narzędzi, czasem głos Knabbego, mocny, rozkazujący. Minuty dłużyły się, lęk stawał się coraz silniejszy. Przez drzwi wejściowe wtoczył się Hryszun. Płonęły mu policzki, krok miał chwiejny. Zapachniało wódką na korytarzu. Stary spojrzał po kolegach, szepnął: - No, jak? Drozd wskazał drzwi. Hryszun spokojnie usiadł na ławce, czekał wraz z nimi. Zawiśli wzrokiem na twarzy wychodzącego” Knabbego. Lekarz był zmęczony. Uśmiechnął się., - Trudno było. Ułamek wbił się bardzo głęboko, z trudem go wydobyliśmy. Wyżyje wasz brygadier, chłopaki, wyżyje... Dziękuję wam bardzo, bardzo dziękuję... Podawał wszystkim rękę. Zdumieni jego słowami, nie bardzo nawet wiedzieli, co odpowiedzieć. Za co im dziękował? To przecież oni powinni dziękować jemu. Wychodzili na jasne podwórze z pachnącego le-1; karni budynku. Kotarek szedł z tyłu, uśmiechał się. On zrozumiał, za co im Knabbe dziękował.: Stanęli na głównej ulicy Mielicka. Nie mielić dzisiaj po co wracać na koczowisko. Od jutra znów zaczną. Będą robili we czterech. Trzeba skończyć wyrąbkę. - Ale robimy i na ich dolę, prawda? - Hryszun wskazał głową w stronę, gdzie leżał budynek szpitalny. Drozd obruszył się, zawtórował mu Skrzypczak. - Czy tyś się upił, Hryszun? A jakżeby mogło być inaczej. Koledzy my czy nie? Prawda, Kotarek? Paweł pomyślał, że teraz on chętnie podziękowałby im, jak Knabbe przed chwilą. Nie miał jednak odwagi. Gorliwie tylko przytaknął. - Gdzie wy? Może do gospody? - Hryszun znalazł się w swoim żywiole. A jeszcze Wańczura żył będzie! Jakże takiej okazji nie zapić? Pantaleon po dwóch dniach wrócił do domu, tego samego wieczora nadciągnęli drwale z wyrębu. Skończyli robotę. Dwa, trzy dni wolne, potem będą cięli w pobliskim lesie. Korowajczyk mile wspominał krótki czas pobytu w szpitalu. Ciepło było, miękko, jedzenia mu dawano poczwórną porcję - Knabbe się o to specjalnie zatroszczył. Nie to jednak było najważniejsze. Ważne były dziewczęta. Ani się Pantaleon spodziewał, że tyle ich zakręci się wokół niego... Z samego rana zjawiła się Walicka. Wzywano ją do wydziału szkolnego, skorzystała z okazji, aby odwiedzić olbrzyma. Lubiła go, bardzo liczyła na jego pomoc w teatralnych projektach. A przy tym warto było zobaczyć, pozdrowić człowieka, który nie bacząc na nic, z takim bohaterstwem ratował życie drugiemu. Przyniosła mu paczkę cukierków. Pantaleon speszył się, nie był przyzwyczajony do prezentów. Leżał na przykrótkim łóżku, wystawiał nogi przez pręty. Czerwienił się, jąkał. Przyszło mu do głowy, że może Janina kocha się w nim, w czas przypomniał sobie Wanieckiego. Nad wieczorem przyszła Helenka. Wprawdzie z Wutkiem, ale ktoś musiał ją odprowadzić, cóż się tłuc miała dziewczyna sama tyli szmat drogi? Korowajczyk był pewien, że Helenka już go wybrała, dosyć przyjaźnie powitał więc Wutka. Do odpalonego konkurenta potrafi się czuć pewną sympatię, połączoną z litością. Na tym nie koniec. Bardzo do gustu przypadła mu pielęgniarka, której pieczy był powierzony. Maleńka, zgrabna, z buzią rumianą, z błyszczącymi oczkami. Młodzieńka, tak chyba jak i Gałkówna. Pochlebiało jej to, że pielęgnować może takiego, jak doktor mówił, bohatera. Nic dziwnego, że nie żałowała uśmiechów i starań. A w nim topniało coś, sam już nie wiedział, czy do tej Stachurki nie zwrócić udręczonego serca. Z Wańczura było lepiej, stan jednak nadal był ciężki, majaczył. Po wyjściu ze szpitala przyjeżdżał Pantaleon do brygadiera co dnia, zaraz po pracy, siedział do późnego wieczora, tyle, aby tylko złapać ostatni autobus w kierunku Borszun. Przywiązał się do mrukliwego Mazura. A odwiedzanie chorego było tym milsze, że przy okazji można było pogadać, pośmiać się ze Stachurką. Mniej też żałował, że przez pielęgnowanie Wańczury zaniedbał z konieczności Helenkę. Przy łóżku chorego siadywała z Korowajczykiem żona Wańczury. Kobieta początkowo ze zdumieniem, potem ze wzrastającą wdzięcznością spoglądała na objawy przyjaznych uczuć drągala. Po paru dniach Wańczura zaczął odzyskiwać przytomność, poczuł się lepiej. Nie mówił jednak wiele, doktor ostro mu tego zabronił. Leżał więc przeważnie z szeroko rozwartymi oczyma, może swój sadek w nich widział, może walące się na niego z trzaskiem drzewo? Często również zwracał wzrok na siedzące przy jego łóżku osoby. Czule patrzył na żonę, na Pantaleona. Początkowo nie bardzo rozumiał, jaki cel ma w tym olbrzym, przyjeżdżać do niego, rozmawiać o tym, co robią, gdzie rąbią i ile zwalili w tym dniu, co Hryszun gadał, jak się z nim Nierozłączki poczubili, co wreszcie słychać w Borszunach. Myślał jeszcze Wańczura, że to w imieniu wszystkich kolegów Korowajczyk telepie się do miasteczka. Ale nie, przez całe dwa tygodnie, nim wrócił do domu, by tam jeszcze czas jakiś poleżeć, Pantaleon towarzyszył mu stale. Cieszył się jego powrotem, do zdrowia, wyszczerzał zęby w radosnym uśmiechu. Czasem wymykał się na jaką godzinę, znów wracał, zadowolony, jeszcze bardziej przyjazny. Powoli zaczynał Wańczura rozumieć. Oprócz żony i sadu zaczynał kochać także Korowajczyka. Zamknięte na wszelkie inne uczucia jego serce poszerzało się jakby, wchłaniało w siebie więcej i więcej łaknęło. Obudziły się dawne tęsknoty. Wańczura bał się tych cieplejszych ściskań serca na myśl o ludziach i jednocześnie cieszył się nimi jak najgoręcej. Czasem zaglądał do jego sali Knabbe, już nie tak urzędowo jak przy codziennym obchodzie, ale po przyjacielsku, jak dobry znajomy. I on ciepło patrzył na olbrzymiego chłopca, śmiał się z jego kawałów. Któregoś razu pogroził mu palcem: - Oj, Korowajczyk, źle będzie z nami, źle... Tamten przestraszył się, wytrzeszczył oczy, czekał na dalsze słowa. - Bałamucisz mi, hyclu, dziewczynę. Stachurka coś się zanadto uśmiecha do ciebie... Pantaleon wyprostował się dumnie, niby to machnął lekceważąco dłonią, ale triumf w nim wzbierał. Nareszcie się na nim poznano. Pożałują jeszcze te wszystkie, które swego czasu puściły go kantem... Ta Stachurka to przemiła dziewczyna. Wańczura śmiał się serdecznie. Śmiał się teraz o wiele częściej niż dawniej. W Borszunach Korowajczyk nie zaprzestał odwiedzania Mazura. A i tamten nie mógł doczekać się jego przyjścia. Sama z siebie, nie wiedzieć kiedy, narosła ta przyjaźń. Korowajczykowi było z nią dobrze, jeszcze lepiej było Wańczurze. Ani się bowiem domyślał Pantaleon, że otworzył swoją przyjaźnią zlodzone, zamknięte od dawna dla ludzi serce Wańczury. Że pozwolił Mazurowi od nowa pokochać wymarzoną kiedyś jeszcze w niemieckich czasach, a tak nieoczekiwanie trudną do zrozumienia polskość... XXIV Rozliczne pogłoski krążyły pośród mieszkańców Borszun. Łączyły się wszystkie ze sprawą Piętkowskiego i jego kompanów. Nie wiedziano nic pewnego. Tyle że rabusiów oddano pod sąd doraźny i że w Mielicku ma być przeprowadzony pokazowy proces. Tego samego starczało już na niecodzienną sensację. Wielki proces w Mielicku, tego jeszcze nie było! Do miasteczka zjechał prokurator ze swymi urzędnikami. Prowadził śledztwo. Widziano go, jak jechał do ruin byłej kwatery Hitlera, jak w parę dni potem wieziono tam Piętkowskiego i jego kompanów. Stelmaszewski nazywał to „wizją lokalną”. Coraz to wzywano kogoś z wioski przed oblicze prokuratora. Dziwiło trochę ludzi, czemu nawet takich wzywają, co Piętkowskiego prawie nie znali. Cóż, mają tam widać jakieś swoje sposoby, pewnie to im potrzebne. Chodziły też słuchy, że napad na kasjerkę w miasteczku nie był jedyną sprawką bandytów. Jedna nowina wydawała się pewna, o niej najwięcej gadano. Ponoć ten trzeci, którego złapano na dworcu w Mielicku, dawniej był narzeczonym ich przedszkolanki. Ktoś z milicjantów powiedział to Klimontowiczowi, ten oczywiście rozgadał na całą okolicę. Spoglądali ludzie z zaciekawieniem na Walicką: jak też się ona czuje w tym wszystkim? Ciekawe, kto kogo rzucił, on ją czy ona jego? W każdym razie dobrze to o dziewczynie nie świadczy, że z bandytą miała coś kiedyś wspólnego. Takich ludzi przecie się pozna od razu. Zauważono także, iż mierniczy ostatnio rzadziej zajeżdża do Borszun, choć widywano go często w miasteczku. Może się już rozmyślił, nie chce mieć do czynienia z taką, co się kiedyś kumała z bandytą? Janina nie reagowała na to zupełnie. Tak jak zawsze, wychodziła z dziećmi na spacer, uczyła je śpiewać piosenki. Sprawa Jerzego Gawrona dotknęła ją jednak mocno. Wróciły wspomnienia, poczucie krzywdy stało się jeszcze silniejsze. Na pierwszą miłość wybrała zatem bandytę - tego się nie spodziewała. Było jej ciężko, w samotne wieczory spłakała się parę razy. Myślała początkowo, że sprawa jej dawnych związków z Gawronem w ogóle nie wypłynie. Nie miało to nic wspólnego ze śledztwem, ich znajomość urwała się przecie przed trzema laty. Mimo to wypłynęła, dotykała ją niezasłużoną karą ludzkich spojrzeń i cichych, ale wyczuwalnych docinków. Mało mogła z tego zrozumieć. Skąd się wziął Jerzy w Borszunach, gdzie się poznali z Piętkowskim? Było to dla niej zupełną tajemnicą. Postanowiła nie myśleć więcej na temat Gawrona. To było, minęło jak zły sen i lepiej do niego nie wracać. Ma inne życie, znalazła pracę, którą tak polubiła, przyszła do niej i miłość, nie tak gwałtowna jak tamta, spokojna, może jeszcze bardziej radosna właśnie przez ten swój spokój. Józef przyjeżdżał co prawda rzadko, czuły za to był i serdeczny bardziej niż kiedykolwiek. Wyraźnie teraz mówił o ślubie. Chciał, aby pobrali się wczesną jesienią. W odpowiedzi przytulała głowę do jego ramienia. Jednocześnie wcale nie była pewna, czy pragnie tego małżeństwa. Ni stąd, ni zowąd nadlatywała myśl, że może sama się oszukuje wmawiając W siebie wszystko: i miłość, i to pragnienie spokoju, który przyniesie jej uczucie Józefa. Dotąd nie była przekonana, czy naprawdę go kocha. Że lubiła bardziej niż innych, to pewne. Ale między lubieniem a kochaniem jest wielka różnica. I wtedy znów przychodziła jej na myśl poprzednia miłość, do Jerzego Gawrona. Otrząsała się z takich wspomnień, przyrzekała sobie nigdy już do nich nie wracać. Cóż, kiedy były od niej mocniejsze. Wspomnienia stanów serca, tych drżeń, radości, że się kocha, i niepewności, czy jest naprawdę kochaną... Tego dzisiaj nie zaznawała. To ją niepokoiło, dlatego rada była, że Waniecki planował ślub dopiero na jesień. Może do tego czasu potrafi przejrzeć samą siebie, może odnajdzie, wyzwoli spopielała zdolność do wielkiej miłości? Mijały dnie, coraz bardziej słoneczne, coraz bliższe wiośnie. Były południa, kiedy woda ciurkiem ściekała z oszronionych dachów, ale zdarzały się dla odmiany poranki, kiedy mróz chwytał nie słabiej niż w styczniu albo kiedy śnieg dużymi płatami opadał od nowa na ziemię. Ptactwa tylko przybywało w okolicy coraz więcej. Ćwierkało to, trzepotało skrzydłami, jakby zwiastując wielką nowinę. Stary Gotka stał na podwórzu, odświętnie ubrany, podnosił twarz ku słońcu, rozdziawiał do niego bezzębne wargi. Lubił ciepło, namarzł się już dosyć w swym życiu. Przejęty był bardzo. Wczoraj pod wieczór milicjant z Mielicka przywiózł mu wezwanie do prokuratora. Na dziesiątą rano miał się u niego stawić. Gotka zląkł się, drżącą dłonią potwierdził odbiór pisemka. Milicjant zasalutował, odjechał, stary pozostał z papierkiem w dłoni i bojaźnią w sercu. Nie lubił urzędowych spraw, a już tym bardziej w milicji. Polskiej milicji i polskich urzędów prawie nie znał, pamiętał za to dobrze niemieckie. Tamte go kosztowały niemało zdrowia. Na wszelki wypadek wolał dzisiaj być z dala od takich spraw. Podnosił wieczorem papierek do oczu, łudził się, że może jakaś omyłka. Ale nie, napisane było wyraźnie: „Sebastian Gotka, zamieszkały w Borszunach, stawić się ma na godzinę dziesiątą w pokoju...” Niespokojna to była noc. Przewracał się na łóżku, wciąż myślał, czego może chcieć od niego sam prokurator. Siedzi przecie spokojnie w domu, lepi swoje garnki i cacka, stara się z wszystkimi być w zgodzie. A tu do prokuratora. Słyszał, że innych wzywali, że o młodego Piętkowskiego chodziło... Ale Gotka nie znał nawet syna rolnika, ledwie tam z ojcem parę razy pogadał, konia kiedyś pożyczył. Co zaś młody Piętkowski robił, tego się garncarz dowiadywał dopiero od ludzi. A teraz do prokuratora! Boże mój ty mileńki, a za cóż? Świtało ledwie, gdy zerwał się z łóżka. Wkrótce ubrany był już odświętnie i gotów do drogi. Do odjazdu autobusu było jeszcze dość czasu. Mimo to wychodził na dwór, patrzył na słońce, porównywał. Bo z tymi zegarkami to zawsze niepewnie. Zajrzał do Syrlika, ale nie mógł się też pobawić z wieprzkiem, no bo jakże, w odświętnym odzieniu? Jeszcze miedziakiem będąc chodził w nim na zabawy. Dobre sukno, lata przetrwało. Myślał czasem Gotka, że i do trumny go w nim położą. Takie sukno! Słonko paliło mocno, choć było jeszcze wcześnie. Trzymał głowę wzniesioną do góry, radował przyjemnym ciepłem policzki. Szpaki nie zważały na obecność człowieka. Kłóciły się zawzięcie o prawo władania domkiem wydrążonym w kawałku pniaka. Sporo takich porozwieszał Gotka w swym sadku. Harmider na krzakach bzu był okropny. Ptaszyska kotłowały się, opadały na ziemię, znów wzbijały się w górę, tłukły po łbach, aż pierze leciało. Wrzask przy tym czyniły nieznośny. - Cicho, wy, utrapieńce! - pokrzyknął ku nim. Umilkły na chwilę, przysiadły spokojnie, przyjrzały się, a potem zgodnym chórem obsypały starego stekiem obrzydliwych wymysłów. Aż się dźwigały na gałązkach do góry, aż rozcapierzały skrzydełka i młóciły powietrze żółtymi dziobami. Gotka spoglądał na nie urażony. Nie mają dla człowieka żadnego respektu. Zdecydował, że w takim towarzystwie nie ma co dłużej przebywać, ruszył posuwistym kroczkiem w kierunku autobusowego przystanku przy szosie. Dreptał tam i z powrotem po asfaltowej wyślizganej nawierzchni, oglądał się niecierpliwie, czy nie nadjeżdża autobus. Przyszedł mu na myśl orzeł ofiarowany niedawno przedszkolu. Zawiesiła go Walicka w największej sali, ładnie wyglądał na ścianie. Zdał się Gotka na coś tej Polsce. Spacerował uśmiechnięty, zadowolony, że w Borszunach tyle się robi. Przyjadą nowi ludzie, domy dla robotników mają budować, garnków więcej się sprzeda, łatwiej żyć będzie. Przed paru dniami zaczął robić zabawki kombinowane, łączył glinę z drzewem. Gliniane główki figurek przesychały przez noc w piecu. Trzeba je wyjąć, przymierzyć... Z szumem walił szosą autobus. Gotka obejrzał się. Ach, gdzież mu tam iść do domu, prokurator czeka... I znów skulił się w sobie, znowu ogarnął go lęk przed urzędami. Czego to chcieć mogą od niego? Ze zwieszoną głową wpakował się do autobusu, siedział ponury, nie patrzył na drogę. Nie zmienił wyrazu twarzy i w poczekalni sądu powiatowego, gdzie zatrzymał się na czas śledztwa prokurator z Olsztyna. Wezwano go do gabinetu. Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nim, podniósł głowę, wyprostował się nagle. Przecie nie ma nic na sumieniu, nie będzie się bał. Szczupły, niestary jeszcze człowiek spoglądał nań uważnie zza biurka. -.Dzień dobry - odezwał się Gotka. - Dzień dobry. Siadajcie - prokurator wskazał krzesło. Ubodło trochę starego, że prokurator nie przywitał się z nim podaniem ręki, pomyślał, że to pewnie takie zwyczaje, przysiadł na brzeżku krzesła. - Gotka? Sebastian? Urodzony w 1880 roku w Borszunach? - szczupły mężczyzna zaglądał do jakichś papierów, czytał. - Jo. Siedemdziesiąt i jeden roków latoś minęło. I nigdy jeszcze u prokuratora nie byłem... Uśmiechnął się mężczyzna za biurkiem, ciepło spojrzał na starego człowieka. - Jak to, a ja słyszałem, że niejedno mieliście przejście z Niemcami. - To z ich policją, a za Hitlera mnie i żandarmi ciągali. I sprawy miałem, ale bez sądów. - No widzicie, w Polsce jest inaczej. Dobrze, powiedzcie mi, co was łączyło z Piętkowskim? Oczy Gotki zolbrzymiały, przejęte zdumieniem i gniewem. - Ja? - Tak. - Stary mi konia pożyczał do wożenia gliny, garnkami płaciłem. A młodego nie znałem... - Tak. A co o nim słyszeliście? - O młodym? Pracować nie lubił, Michałka bił razem z ojcem. - Kaniszka? - Tak - zdumiał się Gotka. Skąd prokurator wie o wszystkim? Zna nawet nazwisko Michałka. - A jak tam idą wasze wyroby? Dużo ludzie kupują? - A różnie. Baby biorą na rynku. Dla tych dziecków, co to Janeczka prowadzi, kubki robiłem. Dużo dla dzieci robię. Aż z Giżycka taki przyjeżdżał, zamawiał. Kubki, dzbanuszki na kwiaty i dużo zabawek... - Aha. A kto to taki? - Mówił, że od świetlic, i dla dzieci w tych świetlicach... - Nazwisko znacie? - głos prokuratora stał się ostry, surowy. - Nie pytałem. Sam nie mówił. A na co mi to? - Dobrze znaliście Mertnera? Gotka chciał w pierwszej chwili przecząco potrząsnąć głową. Nie słyszał o takim. Opamiętał się. Prawda, to były właściciel tartaku i przystani. Przecie miał z nim nieraz na pieńku. Hitlerowiec, partyjnik był taki, w brązowym mundurze chodził... - No pewnie. Z wioski chciał mnie wyrzucić i innych - że to polskie Mazury jesteśmy... - A co wiecie o profesorze Mundlichterze? - Jo. Był taki. U Mertnera mieszkał. Tam, gdzie teraz są dzieci i Walicka... On tu żelaza szukał po lasach i polach, dziury głębokie wiercili w ziemi, studnie... - zaśmiał się złośliwie. - Hitlerowi ciężko już było, nie miał z czego swych wunderwafów robić. W błotach żelaza szukał... - stuknął się w czoło. - A gadali u nas, że jednak nalazł. Tylko że zaraz musiał ten profesor uciekać, już gnano ich w diabły. - Kiedy wyjechał profesor Mundlichter? - Razem z Mertnerem. Uciekli, jak już front był pod Ełkiem. Nie myśleli, że pójdzie tak prędko... A co to pana prokuratora interesują tamte czasy? Były, minęły, nigdy nie wrócą - nie wytrzymał Gotka, musiał zrobić tę uwagę. Milczenie. Zgrzytnęła w biurku wysuwana szuflada. Gotka podał się do przodu, zdumiony wytrzeszczał oczy. Prokurator trzymał w dłoniach gliniane zabawki, pytał: - A takie potraficie zrobić? - Takie? No pewnie, bo to trudno... - przychylił się bliżej do biurka, podniósł oczy na skupione oblicze pytającego. - Panie, to przecie moje, ja takie pieski robiłem... Skąd je macie? - Komuście sprzedawali takie pieski? - No, temu z Giżycka, od dzieci... On zamawiał, podobały mu się. Prosił jeszcze, żeby dla lekkości ze środków wydłubać glinę, bo to dzieciakom ciężko trzymać. Mitręga z tym była. Przed oczyma Gotki zjawiła się naraz fotografia młodego mężczyzny. - Ten? - Ten sam. To on przyjeżdżał. Prokurator jednym ruchem dłoni zgarnął ze stołu do szuflady gliniane pieski i fotografię młodego mężczyzny. Potem znów uważnie spojrzał na Gotkę. - Zawsze się czuliście Polakiem, prawda? My to wiemy. W Związku Polaków byliście! - No jo! - stary był zdziwiony, że w ogóle o tym się mówi. Przecież to oczywiste. - A wiecie, że się faszyści niemieccy starają, żeby nam znowu odebrać te ziemie? Gotka machnął lekceważąco ręką. - Wiem. Przecie to u nas Garteckiego i innych aresztowali za taką robotę. Głupcy, a bo to dadzą radę? Polska od nich mocniejsza... - Macie rację, Gotka. Ale mimo że tamtych już złapaliśmy, musimy bardzo uważać. Wiecie wy, kto to był ten człowiek, co to, jak mówicie, dla dzieci zabawki u was zamawiał? To był jeden z takich Garteckich... Nie dla dzieci szły wasze zabawki, nie po to je u was zamawiał. Garncarz słuchał zdumiony. Nic nie rozumiał. To znaczy, że ten młody był hitlerowcem? Ale po co mu były Gotki zabawki? - Tak, Gotka. Może się jeszcze zobaczymy za jakiś czas. Dziękuję wam. To wszystko, o czym mówiliśmy, jest ścisłą tajemnicą. Nikomu nie możecie słowa powiedzieć. Zresztą umiecie milczeć, byliście przecież w Związku Polaków. - Wiem. Nikomu nic nie powiem. Prokurator podniósł się zza biurka, wyciągnął rękę. Gotka wyprostował się, uścisnął ją twardo. - Do widzenia, pan prokurator! - Do widzenia. Stary Mazur wychodził z gabinetu zaskoczony wszystkim, czego się tam dowiedział. Zagmatwane to było, tajemnicze. Szkoda, że mu nie powiedział prokurator, co to było z tymi pieskami. Ciekawe. Pieski i hitlerowska robota? Ale temu prokuratorowi dobrze z oczu patrzyło. I rękę podał na odchodnym... A na początku nie. Widoczne nie znał jeszcze Gotki. W poczekalni natknął się niespodziewanie na czekającą swojej kolei przedszkolankę. Walicka była zdumiona spotkaniem z Gotka. Przywitali się. - Dziadzio tutaj? Bo mnie też wezwano. Sama nie bardzo wiem, po co... - Nie bardzo także i ja wiem. Wiadomo, ze starego i w sądzie nie ma pociechy... - zachichotał, poniósł się żwawo na dwór. Zadowolony był, że tak sprytnie wykręcił się od odpowiedzi. Janinka została w poczekalni. Pomyślała, że i ona pewnie nie będzie wiedzieć więcej od Gotki. Przesadzają z tymi przesłuchaniami. Niecierpliwiło ją, że musi tak długo czekać. Gotka dawno już wyszedł, a jej wciąż nie wzywają. Westchnęła. Miała nadzieję, że korzystając z okazji, zobaczy się dzisiaj z Józefem. A tu czas niepotrzebnie marnuje... Prokurator siedział za biurkiem, głowę opierając na dłoniach. Zamyślił się. Gra była poważna, jedno niedociągnięcie mogło zniszczyć wszystko. Każdy krok musiał być gruntownie przemyślany. Tyle miesięcy już nad tą sprawą pracuje. Otworzył machinalnie szufladę, patrzył na pieski Gotkowej roboty. Podobał mu się stary garncarz. Postanowił przy okazji zainterweniować, aby się nim zajęła Cepelia. Obrócił pieska, przybliżył do ust, dmuchnął w pusty środek. Pomyślał: „Ale to też szczęśliwy traf, że dotąd nie włączono Gotki w zespół artystów ludowych Cepelii. Może by się sprawa i nie wykryła. A tak - ważna nitka trafiła w ręce, pomogło to bardzo w robocie.” Przed dwoma tygodniami otrzymał w Olsztynie telefonogram wzywający go do Warszawy. Wyjechał jeszcze tego samego wieczora. W urzędzie kontroli celnej zatrzymano nadaną w Mrągowie przesyłkę pocztową do Niemiec Zachodnich. Zawierała ludowe wyroby gliniane. Jakiś dzbanuszek, dwa pieski, koza i popielniczka. Częsty rodzaj przesyłki. Wytwory polskiej sztuki ludowej znajdowały amatorów za granicą, wielu wysyłało je krewnym i znajomym. I ta paczka nie zwróciłaby niczyjej uwagi, gdyby nie to, że na spodniej stronie przesyłanych rzeczy brakło pieczątki Cepelii. W zasadzie zaś ta instytucja patronowała twórczości ludowej, opatrując sprzedawane przedmioty swym znakiem. Jeden z urzędników na wszelki wypadek przyjrzał się ceramice uważniej. Nie dostrzegł nic niepokojącego. Chciał już odłożyć ją do rzeczy uzyskujących zezwolenie wysyłki, coś tknęło go jednak. Zawołał gońca, polecił przekazać paczkę do pokoju rentgenowskiego. Zagłębił się w dalszej pracy, zapomniał nawet o tym zleceniu. Po kwadransie telefon od szefa. Rentgen wykazał, że w glinie znajduje się obce ciało. Rozbito figurkę. W aluminiowej oprawie znaleziono jakieś plany z niemieckimi oznaczeniami. Po zbadaniu przekazano śledztwo prokuraturze w Olsztynie. Była to wyraźna afera szpiegowska. Prokurator powoli zasunął szufladę. Dla niego była ta sprawa jedną z najważniejszych poszlak w całej sprawie Komendy Południowej. Nareszcie wiązały się poszczególne oczka. Plany przesyłane do Niemiec Zachodnich były oznaczeniami pokładów rudy żelaznej odnalezionych przez profesora Mundlichtera w jego poszukiwaniach na Mazurach w okresie wojennym. Jak zdołano ustalić, Mundlichter zginął w czasie bombardowania W okolicy Szczecina. Miał przy sobie kopię planów. Druga pozostała w Polsce, ukryta gdzieś przez niego i Mertnera. Neohitlerowcy potrafili dostać się do tych planów, teraz w zabawce glinianej przemycali do Niemiec. Jedno ogniwo było zamknięte. Nadawcę, chociaż podał zmyślone nazwisko, udało się ująć. Śledztwo wskazało kierunek: Giżycko. Stamtąd nadawca otrzymał materiał do przesyłki. Władze przybyły jednak za późno. Ptaszka nie było już w klatce. Jako trofeum pozostało do użytku prokuratury zdjęcie, które przed chwilą oglądał Gotka, i gliniane figurki zamawiane w dużych ilościach, aby nie wzbudzić podejrzeń w garncarzu. Zamawiał pieski puste we środku, korzystając z nieuwagi starego ukradł garść gliny, aby była tego samego gatunku, misternie wlepił pudełko, dno zasmarował. Prokurator sięgnął po słuchawkę telefonu, nakręcił numer. - Stefan? Przyjdź zaraz do mnie. Czekał. Skrzypnęły boczne drzwi, wsunął się najbliższy pomocnik prokuratora. Przywitał się. - Siadaj. Jest co nowego? - Niewiele. Przyznał się, że przerzucono go do Polski we wrześniu zeszłego roku. Najpierw krył się koło Mikołajek. Później skierowano go w te strony. Nadawał od czterech miesięcy, raz na dwa tygodnie. - Dlatego tak trudno go było wymacać. Długo to się ciągnęło. - Ale już byliśmy pewni, że to gdzieś w pobliżu kwatery. Patrz, mało brakło, a ta banda pokrzyżowałaby nam plany. - Kto wiedział, że zechce się im szukać meliny w kwaterze... Bałem się, że nie złapiemy już tego Mania. - Nie miał kontaktu na te strony. Błąkał się po lesie. Na trzeci dzień wpadł. - Wiem. A z tymi bunkrami trzeba raz zrobić porządek. Stacja nadawcza! Rabusie włażą! Komu to potrzebne? - Inna rzecz, że nam Pietkowski z kompanią pomogli. Możemy siedzieć na miejscu pod pozorem tej sprawy. Nikomu nawet na myśl nie przyjdzie, co właściwie robimy. A jak tobie dziś idzie? - Był ten stary artysta, wiesz, od piesków. Teraz czeka Walicka. - Zuch dziewczyna. Szkoda mi jej. Dobrze, że jej nie zakatrupili szukając w przedszkolu swych planów. Właściwie te plany na diabła nam zdatne. Polskie poszukiwania wykryły ciekawsze i bogatsze złoża. Niepotrzebnie tam u Adenauera się bali, że wyniki badań pana Mundlichtera wpadną nam w ręce. To przestarzałe dane... - zaśmiał się. - Źle tylko, że umknął „związkowiec” z Giżycka. Może już cała sieć byłaby teraz zamknięta. No, trudno. Muszę już poprosić Walicką. Zostaniesz czy wracasz do siebie? - Zobaczę ją chętnie. Ta dziewczyna ma szczęście pierońskie! Nie życzyłbym nikomu... Janina weszła do gabinetu, siadła na wskazanym sobie fotelu. Personalia, potem pierwsze pytanie: - Pani była narzeczoną Jerzego Gawrona? - Tak. Jeszcze w Olsztynie. - Dlaczego z nim pani zerwała? - Zawiódł mnie jako człowiek. To, co słyszę dziś o nim, potwierdza słuszność mojej oceny... - zaczerwieniła się, przykro jej było mówić obcym ludziom o tych bolesnych sprawach. Prokurator bębnił palcami po blacie biurka. - Może być pani spokojna, nazwiska jej nie będziemy wymieniać w procesie. To nie jest istotne dla sprawy... Proszę mi teraz powiedzieć, w jakim kierunku szły pani podejrzenia po obrabowaniu budynku przedszkola? - Nie wiem. Mierniczy Waniecki przypuszczał, że to ktoś bliski Mertnerom, poprzednim właścicielom tartaku. Sądzę, że w skrytce musiały znajdować się kosztowności. - Zna pani dobrze Piętkowskich? - Bardzo mało. Właściwie nic nie mogę o tej rodzinie powiedzieć. - Podoba się pani praca w przedszkolu? Zdumiona była pytaniem. - Tak. Bardzo. Zdaje mi się, że w tej pracy znalazłam cel życia. - Kieruje pani ruchem amatorskim? - Tak, ale to chyba nic złego? - Wprost przeciwnie. Bardzo chwalebne. Jak i to, że stara się pani zlikwidować antagonizmy między Mazurami a resztą Polaków. To konieczna robota w odpowiedzi na rewizjonistyczne poczynania. Słyszała przecie pani o tym. - Tak. - Wychodzi pani wkrótce za mąż? - Tak, mam zamiar, nie jestem jeszcze pewna. - Dojrzała jakiś błysk ironiczny w spojrzeniu prokuratora. Zgniewało ją to wypytywanie o sprawy najbardziej osobiste. - Narzeczonym pani jest mierniczy Waniecki. Zna pani go dobrze? - Oczywiście. Miałam już jedno doświadczenie z poprzednim narzeczonym... z Gawronem... - dodała ciszej, spłoniła się. - Jaki jest stosunek Wanieckiego do Mazurów? - Jak najlepszy. Uważają go za swego obrońcę. Zawsze mówi, że trzeba naprawić krzywdę wyrządzoną tym ludziom przez prusactwo, a potem hitleryzm... - Pani jest tego samego zdania? - Oczywiście. - Zatem znalazła pani wspólny język ze swoim narzeczonym? To dobrze... Jeszcze jedno, po tym nie będę więcej trudził pani. - Wyciągnął z szuflady zdjęcie, które poprzednio pokazywał Gotce. - Zna pani tego człowieka? Przyjrzała się uważnie. Zaprzeczyła. - Dziękuję pani. I ostrzegam, że obowiązuje panią całkowita dyskrecja w stosunku do wszystkiego, co tutaj mówiliśmy. - Zaśmiał się już wcale nie urzędowo. - Nawet w stosunku do rodziców, do narzeczonego i tak dalej... Była pani wzywana w sprawie Piętkowskiego. Do widzenia pani. Opuściła pokój speszona pytaniami, jakie jej zadawano. Po jej wyjściu prokurator pytająco spojrzał na kolegę. Ten bezradnie rozłożył ręce. - Ona ma szczęście, niech to diabli porwą! XXV Proces. To jedno słowo zapanowało wszechwładnie w Mielicku i najbliższej okolicy. Sąd doraźny. Akcentowano wyjątkowy charakter rozprawy. Od południa gromadzili się ludzie przed salą kinową oddaną specjalnie na ten cel. Ustalono taką godzinę rozpoczęcia, żeby przysłuchiwać się przewodowi mogli pracujący w urzędach i zakładach przemysłowych. Specjalne instrukcje władz administracyjnych zalecały, aby możliwie szeroko zainteresować rozprawą mieszkańców wsi, ściągnąć zarówno repatriantów, osadników, jak i ludność rodzimą. Sala zapełniła się do ostatniego miejsca. Nawet w przejściach gromadzili się ciekawscy. Wprowadzono oskarżonych z Piętkowskim na czele. Na niego spojrzało najwięcej oczu, jego tylko z trzech przestępców znano w okolicy. Średniego wzrostu, blady, z lękiem rozglądał się po sali, rzucał oczyma, wyszukując znajomych. Był w tych samych długich butach i bryczesach, w których zabrano go z domu. Obok stał wysoki blondyn o włosach zarzuconych do tyłu. Samodziałowa marynarka z szeroko watowanymi barkami obwisała na nim. Twarz miał obojętną, igrał na niej zaledwie dostrzegalny uśmieszek. Trzeci z oskarżonych odbijał swym zewnętrznym wyglądem od pozostałych. Ubrany nędznie, trzymał prawą rękę w kieszeni marynarki. Przez dziurę wystawały palce. Czarny, czoło miał niskie, patrzył na ludzi spode łba, z nieukrywaną złością. - Proszę powstać. Sąd idzie. Woźny sądu powiatowego wykrzyknął te słowa stojąc na baczność. Przejęty był ważnością swej roli. Nie zdarzały się jeszcze takie sprawy w ich powiatówce. Groźnym wzrokiem powiódł po zebranym tłumie. Wszystkie spojrzenia zwróciły się przede wszystkim na prokuratora. Znano go już z widzenia, od kilku tygodni przesiadywał w miasteczku, przygotowywał proces. Był szczupły, z pałającej twarzy patrzyły twarde oczy. Szedł krokiem mocnym, nietrudno było odgadnąć, że to wojskowy. Jasnymi snopami zapłonęły światła. Woźny przekręcił dodatkowy kontakt. Wszystkie twarze jakby pożółkły. Zaczął się przewód. Normalna procedura, a więc personalia oskarżonych. Piętkowski (to wszyscy wiedzieli), dwadzieścia trzy lata. Ten drugi, z Olsztyna, jakiś Jerzy Gawron, był o trzy lata starszy. Bez zawodu. Przy personaliach trzeciego, właśnie tego oberwusa, na sali ucichło zupełnie. - Nazwisko? - głos pytającego suchy, bezbarwny. - Maćkowiak Antoni. - Pseudonim? - „Wesoły Antoś”. - Zamieszkały? - Bez miejsca zamieszkania. Szmer na sali, aż się woźny obrócił, potoczył groźnym spojrzeniem po wysuniętych do przodu twarzach. Padały dalsze pytania. Przy którymś sala znów zaszumiała. - Karany? - Nie. - Czy oskarżony siedział w więzieniu? - Tak. - Za co i gdzie? - W Kołobrzegu. Za rabunek z morderstwem. - Oskarżony uciekł z więzienia jeszcze przed rozprawą? - Tak. Po pytaniach wstępnych zaległo milczenie. Sędzia jakby się namyślał, od czego ma zacząć. Prokurator skrył twarz w dłoniach. Zdawał się być bardzo zmęczony. Oskarżeni siedzieli wyprostowani, sztywni. Jeden Maćkowiak z zaciekawieniem oglądał się po sali. Klimczak był ciekaw, czy są ci wszyscy, na których obecności mu zależało. Widział czarną głowę Kopcika, przytulonego ramieniem do Kryszki, Wutka i Gałka z resztą młodzieżowej brygady, Stelmaszewskiego z miną trochę znudzoną. Nachylił się do Mikoszy. - Są. Walicka tylko nie przyszła, ale to zrozumiałe. Tartak chyba cały na sali... Sędzia podniósł głowę, odczytał akt oskarżenia. Nowe poruszenie wśród zebranych. Wiadomo było, że chodzi o pieniądze zrabowane kasjerce domu towarowego w Mielicku. Tymczasem akt oskarżenia przywodził na pamięć wiele innych spraw. Misiak aż zachwiał się na ławie, gdy usłyszał swoje nazwisko w związku z jesiennym rabunkiem na szosie. Ludzie z Posedrza dowiedzieli się wreszcie, kto obrabował ich spółdzielnię. Wyszły na jaw inne głośne wyczyny bandy. Oddechy stawały się głośniejsze. Rozgrzane ciała parowały. Cicho szumiały wentylatory. Sędzia czytał dalsze słowa oskarżenia: - celowym i świadomym używaniem języka niemieckiego i pozostawieniem niemieckich napisów usiłowali wzbudzić antagonizmy w społeczeństwie, kierując w ten sposób ostrze podejrzeń przeciwko ludności mazurskiej, podważając tym samym wysiłki państwa zmierzające do pełnego uregulowania zgodnego współżycia wszystkich mieszkańców Ziem Zachodnich... Szum, jaki powstał na sali, zagłuszył dalsze słowa. Gdy znów zaległo milczenie, sędzia dokończył czytania. Rozpoczęło się przesłuchiwanie oskarżonych. Do winy się przyznawali. Chodziło o dokładne ustalenie szczegółów, o pokazanie pełnych sylwetek zbrodniarzy. Czas mijał, nikt tego nie dostrzegał. Wybiła szósta, siódma, ósma, zbliżyła się dziewiąta, ludzie na sali siedzieli jak skamieniali, słuchali, patrzyli, zdjęci grozą. Oskarżony Gawron w samodziałowej, szerokiej marynarce stoi teraz, odpowiadając na pytania.. Nerwowym ruchem co chwila przygładza włosy. Głos prokuratora wibruje napięciem: - Kto podsunął oskarżonym pomysł szukania osłony dla swych zbrodni w sugerowaniu, że dokonują ich Niemcy albo ludzie dobrze znający język niemiecki? Chwila milczenia, potem niepewny głos Gawrona: - To był mój pomysł... - Proszę określić szczegółowo, skąd ten pomysł zrodził się w oskarżonym i jak go potem oskarżony wraz z towarzyszami stosował. - Przeczytałem w gazecie wzmiankę o wzmożonym działaniu odwetowców niemieckich na terenie Ziem Odzyskanych. Pomyślałem, że może to być dobre pokrycie dla naszych napadów. Maćkowiak i Piętkowski zgodzili się na mój projekt. Widzieliśmy, że to robi wrażenie i odwraca od nas/ uwagę. Podejrzenia skierowały się na Mazurów. - Teraz może oskarżony mi powie, czy zdawał sobie sprawę z tego, że w ten sposób wspomaga działanie hitlerowców z Niemiec Zachodnich, że wznieca antagonizmy i nienawiści w społeczeństwie polskim, a tym samym staje się bezpośrednim pomocnikiem sił wrogich Polsce? - Nie, nie zdawałem... - Oskarżony stwierdził wyraźnie, że wzmianka o rewizjonizmie niemieckim nasunęła mu myśl posługiwania się podobną osłoną. Przecież już w tym oświadczeniu kryje się przyznanie, że oskarżony świadom był faktu, iż może to wzbudzić nastroje niepokoju, a tym samym podważyć rozmach i tempo odbudowy naszego kraju? - Nie zastanawiałem się nad tym... - Dziękuję. Chwilowo nie mam więcej pytań. Prokurator przegląda akta. Na sali przejęcie. Niektórzy z robotników patrzą na Mazurów spode łba, w oczach ich pełga wstyd. Nowe poruszenie wzbudza wniosek prokuratora, aby z uwagi na kwestie stanowiące tajemnicę państwową sąd zawiesił jawność pewnego fragmentu przesłuchań. Było to po zadanym Maćkowiakowi pytaniu o cele ich wyprawy do ruin byłej kwatery wojskowej Hitlera. Sąd wyraził swą zgodą. Zespół sędziowski przeniósł się do przyległej sali. Po kwadransie przesłuchanie potoczyło się dalej normalnym trybem. - Piętkowski Stefan. Wywołany podniósł się z ławy. - Oskarżony potwierdził poprzednio, że po napadzie na płatnika tartaku zaobserwował wrażenie, jakie zrobiła wiadomość o tym, iż obrabowany usłyszał od napastników słowa niemieckie. Co oskarżony mówił o tym kolegom? - Że... że... bardzo dobrze, bo w ten sposób wszyscy myślą tylko o Mazurach. Przecie pobito Gałka, jeszcze innych. - Zatem oskarżony zdawał sobie sprawę z tego, co robi używając dla osłony zbrodni języka niemieckiego. Zdawał sobie też oskarżony sprawę i z tego, że w ten sposób szkalował ludność miejscową, Mazurów? - Zdawałem... - Dziękuję. Niech oskarżony powie mi jeszcze, gdzie i kiedy zapoznał się z Gawronem? - Zapoznał nas ze sobą Maćkowiak. Oni poznali się w Olsztynie. - A Maćkowiaka skąd oskarżony znał? - Pochodzimy z jednej wioski, spod Mławy. Maćkowiak przez swoich krewnych uzyskał mój adres. Po ucieczce z więzienia przyszedł do mnie i zaproponował, żeby razem rabować. - Kiedy to było? - Latem zeszłego roku. - I oskarżony od razu się zgodził? - Tak... - Dlaczego? - Bo chciałem mieć pieniądze. - Czy rodzina oskarżonego była zorientowana w tym, że oskarżony rabuje? - Nie wiem. Chyba nie. Ja nic nie mówiłem... - A czy nie dziwiło rodziny, że oskarżony posiada tak wiele pieniędzy? Nie zapytywali, skąd je oskarżony otrzymuje? Maćkowiak też był chyba znany rodzinie jeszcze spod Mławy? - Ojciec o nic nie pytał. - Dziękuję. Przesłuchanie trwało. Minęła godzina dziewiąta, dziesiąta, wybiło wpół do jedenastej. Nikt spośród zebranych nie dostrzegał tego. W chwilach ciszy słychać było tylko głośne oddechy. Doktor Knabbe obrócił się, poszukał oczyma Stelmaszewskiego. Emeryt szybko opuścił głowę. Każdy z dziewięciu popełnionych przez bandę napadów rabunkowych został dokładnie naświetlony pytaniami prokuratora. Wykazano całą perfidię, z jaką bandyci szkalowali ludność mazurską. Potem przesunął się długi korowód świadków. Zeznania ich nie dały już wiele. Tło sprawy było aż nadto jasne. Za pięć jedenasta zamknięto przewód sądowy. Głos zabrał prokurator. Wszyscy oczekiwali tej chwili z napięciem. Chudy, o twarzy skupionej, policzkach zapadłych, długo obserwował salę. Widział wpatrzone w siebie oczy, płonące nie zwykłą ciekawością, ale głębokim przejęciem. Ciszy nie przerywał żaden szelest. Wyczekał jeszcze chwilę, skupił myśli, zaczął mówić. Z początku głos jego brzmiał spokojnie. Powoli rozpalał się, dźwięczał, wypełniał sobą salę bez reszty. Słuchali, nikt nawet nie drgnął... - ...pokazałem krótko, jak wyglądała tutaj sytuacja po przyjściu i objęciu ziemi mazurskiej przez władze polskie. W zniszczonym przez wroga kraju zaczęliśmy budować życie od nowa. Trudno było. Na ziemię tę zbiegli się różni karierowicze, szabrownicy, przestępcy. Zakradali się często nawet w nasze organa administracyjne, nawet w organa milicji. Szumowiny te, jak hieny czyhając na łupy, paraliżowały pracę, utrudniały ją, przewlekały. Ludność mazurska, przez wieki nie dająca się wynarodowić, nie mogła tego zrozumieć. Podchodząc z największą ufnością, często spotykała się z najgorszym przyjęciem. Państwo nie było jeszcze tak okrzepłe, żeby mogło od razu położyć kres wszelkiej krzywdzie. Pamiętamy, pamiętają może z własnych przeżyć i obecni na sali, jak pod zarzutem niemieckości rabowano domy mazurskie. Pamiętamy, że zdarzały się wypadki, iż nawet aresztowano niektórych niesłusznie, aby móc zawładnąć ich mieniem. Wiemy, że za próby obrony przed gwałtem i samowolą rabusiów spotykały niektórych Mazurów ostre kary, represje, prześladowania. Pamiętamy owe lata, kiedy zamiast tego, ażeby cały wysiłek obrócić na rozbudowę, na wznoszenie trwałych podwalin nowego życia, trzeba było walczyć ze szkodnikami, często ukrytymi na wysokich stanowiskach. Polityka niższych organów w stosunku do spraw tych ziem nie zawsze była w pierwszych latach właściwa. Nieodpowiednim ludziom powierzano nadzór nad tymi sprawami. Stosunek do Mazurów był często krzywdzący. Prokurator zatrzymał się, powiódł spojrzeniem po twarzach. Nalał wody do szklanki, wypił, mówił dalej: - Trzeba było wielkiego wysiłku, wielkiej czujności, olbrzymiej, wytężonej pracy, aby zgnieść wszelkie zło, jakie się tu rozpanoszyło. Aby zniszczyć bezwzględnie wszelkich burzycieli ładu, amatorów bezprawia. Aby naprawić krzywdę wyrządzoną wiernym polskim synom tej ziemi. Dokonaliśmy tego. Kraj rośnie, krzepnie, Mazury przeżywają czasy nieznanego rozkwitu... Znów przerwał na krótką chwilę. Widział przed sobą setki wpatrzonych, gorejących oczu. - ...Myśleliśmy że odniesione zwycięstwo na zawsze zmiecie z ziemi widmo hitleryzmu. Niestety, powstaje ono znowu, znajduje popleczników. Odradzający się faszyzm próbuje przeszkodzić nam w naszej pracy nad Odrą, Nysą, nad tymi mazurskimi jeziorami. Rewizjonizm niemiecki od nowa pragnie zdławić tu polskość. Walczymy z nim. Nie sami. Walczymy razem z nowymi Niemcami, które uznały naszą granicę za granicę pokoju. Walczymy na arenie międzynarodowej, walczymy u siebie w kraju. Wiecie, że hitleryzm w nowym wydaniu usiłuje różnymi drogami przenikać na te tereny. Jesienią złapano na Mazurach dywersanta, który chciał wysadzić nasze warsztaty pracy, szykować tu glebę pod nowy najazd niemieckiego faszyzmu. Niedawno w Borszunach aresztowano szajkę Garteckiego i kompanionów, którzy działali w myśl instrukcji niemieckich odwetowców. Jesteśmy czujni, staramy się sparaliżować wszelkie poczynania wroga. Pomaga nam cała ludność, i rodzimi Mazurzy, i ci wszyscy, którzy przybyli na te ziemie, aby odrodzić tu polskość. Podniósł głos teraz, huczał, aż echo odbijało się od ścian sali. - Mało tego, że wróg odwieczny, odrodzone prusactwo, że bestialski hitleryzm kusi się o władnięcie naszymi ziemiami. Znajduje on jeszcze pomoc w takich wyrzutkach, jak oto ci oskarżeni. Rabują, kradną, gotowi są mordować. Straszne to zbrodnie. Ale jeszcze straszniejsze stają się one w świetle tego, co nam oskarżeni tutaj zeznali. Poczynania odrodzonego hitleryzmu wzbudziły w społeczeństwie polskim zrozumiałą czujność. Rabusie wykorzystali ten fakt i działalność swoją zaczęli prowadzić pod przykrywką niemieckich słów i niemieckich napisów. W ten sposób odsuwali od siebie podejrzenia, kierując je w stronę ludności mazurskiej, która przecie dobrze zna język niemiecki. Oskarżeni w ten sposób wspomagali poczynania neohitleryzmu... Jeszcze wyżej podniósł się głos prokuratora. Jeszcze gorętszym blaskiem zapłonęły oczy zgromadzonych na sali. Gdy skończył, długo jeszcze słowa jego krążyły po sali. Napięcie opadało powoli. Nim jeszcze skończyli krótkie przemówienia obrońcy z urzędu, zegar w hallu kinowym wybił godzinę drugą. Sąd udał się na naradę. Nikt nie wychodził z sali. Szum tylko toczył się z ław i krzeseł. Wzrok Mikoszy zatrzymał się na twarzy Kotarka. Brakarz aż się zdumiał. Twarz ta pałała wewnętrzną radością. Z czego się on tak cieszy? I nagle przypomniał sobie ten ustęp przemówienia prokuratora, w którym mowa była o krzywdzie, jaka spotykała Mazurów wtedy, gdy władza polska stawiała tutaj pierwsze swe kroki... Sąd powrócił z narady. Była krótka. Wyrok skazywał wszystkich trzech oskarżonych na karę długoletniego więzienia. Oskarżony Maćkowiak miał stanąć jeszcze przed innym sądem za przestępstwa popełnione uprzednio. Zatłoczyli się ludzie przy wyjściu. Mierniczy Waniecki szedł obok Knabbego. Doktor kurczył się, chłód wstrząsał jego steranym ciałem. Towarzysz spoglądał na niego z odcieniem litości. Sam był zdrów i silny. Knabbe drobił kroczkami, zadumany. - Pouczające, ale smutne to wszystko. Zauważył pan reakcję Mazurów? - Myśli pan, że efekt był mniejszy, niż prokurator zamyślał? Doktor przystanął, podniósł głowę w zdumieniu. - Mniejszy? Co panu się stało, nie spał pan chyba w trakcie rozprawy? Mnie się zdaje, że dla naszych stron to moment przełomowy. Panie! Oni to wszystko przeżyli. Ja ich znam... - Może. Zawsze wolę być sceptykiem. W każdym razie to ważne, że już wreszcie się wyjaśniło, co to byli za hitlerowcy. Bandyci, psiakrew! - Na jedno wychodzi. No, moja droga wiedzie na prawo. Trzeba zasnąć choć trochę, o szóstej rano mam operację w szpitalu. Do widzenia. - Do widzenia. - Waniecki patrzył jeszcze za Knabbem, niechętnie wzruszył ramionami. Pomyślał, że i jemu też czas do domu. Dni teraz gorące, trzeba mieć siły w zapasie... Kotarek szedł szybkim krokiem, mijał Wanieckiego, zajrzał mu w oczy. Poznał, zdjął czapkę, słowa wypowiedziane przy ukłonie brzmiały jakąś wewnętrzną radością, aż się Waniecki zdziwił. Odburknął coś w odpowiedzi... Pawła niewiele to obchodziło, czy mu się ktoś grzecznie odkłania, czy nie. To są sprawy na potem. Dziś co innego jest ważne. I to właśnie musi sobie przemyśleć. Dlatego przecie odłączył się od znajomych, wyrwał czym prędzej do przodu. Chciał być sam. Dopiero teraz pewne wydarzenia zanotowane przezeń w pamięci poczęły się łączyć w jeden plastyczny obraz. Jak choćby z tym sędzią. Przedtem Paweł traktował to wydarzenie wyłącznie jako przypadek. Dziś po szczerych i śmiałych słowach prokuratora widział całą sprawę inaczej. Źle się działo na Mazurach w pierwsze miesiące po wyzwoleniu. Paweł poznał to najlepiej na sobie. Ale nie Polska była temu winna! A on różnie myślał w ponurych czasach pobytu w więziennej celi... Winni byli ludzie. Źli ludzie... Było to prawie w dwa lata po tym, jak Pawła skazano. Właśnie zaczął pracować w stolarni. Co rano ze zgrzytem otwierały się drzwi ich celi, kłapiąc drewnianymi chodakami po wywoskowanej posadzce ciągnęli na podwórze więzienne, gdzie się mieściły warsztaty. Droga wiodła tuż obok kancelarii. Stanowiło to pewną rozrywkę, można było zobaczyć inne twarze, domyślać się, co nowego się dzieje w budynku. Tego ranka pod opieką strażnika wyprowadzono z kancelarii dwóch więźniów. Jeden już z daleka wydał się Kotarkowi znajomy. Tak, to był ten sam sędzia, który go skazał, który uważał, że Ko-tarek bezwzględnie zawinił, nie chciał nawet słuchać wyjaśnień. W Pawle na zawsze zostało wspomnienie bezlitosnych oczu sędziego, śledzących z jakąś radością wyraz twarzy skazańca... A teraz ten sam człowiek w więziennym drelichu! I dokądże go prowadzą? Strażnik, który dozorował ich pracy w stolarni, lubił Kotarka. Na zapytanie chętnie udzielił wyjaśnień: - Sędzia? On dawno już nie jest sędzią, usunęli go za różne machlojki. A w pół roku potem aresztowali. Były tam grube sprawy. W Olsztynie sześć miesięcy przetrzymał w więzieniu jednego Mazura niby to w śledztwie, a sam zajął tymczasem jego mieszkanie, z meblami, garnkami, nawet z pościelą. Taki był sprytny, psia jego mać. Wtedy jeszcze to uchodziło. Teraz wzięli takich drani za mordę. Nie żałują, sędziaszek dostał cztery lata, a dziś powiedli go na inną rozprawę. Łapóweczkę gdzieś zafasował. Czemu to pytasz o niego? - On dał mi wyrok. - Fiuuu! A może ty także miałeś ładne mieszkanie, hę? - Strażnik zaśmiał się głośno z własnego dowcipu, poszedł w drugi kąt stolarni. Paweł myślał wtedy, że to zwykły przypadek. Dzisiaj słowa prokuratora otworzyły mu oczy. Widział ciągle sylwetkę publicznego oskarżyciela. Twarz ginęła w cieniach, tylko oczy pałały w niej niezmiennie. I te ręce. Jak drgały, gdy mówił! Jak to na hitleryzm pomstował, jak krzyczał, że zbrodnią największą było właśnie podrzucanie winy Mazurom. Mocniejszy podmuch wiatru owionął twarz Kotarka. Wiosna za pasem. Zacznie się płytnicza robota. Wiosenny wiatr, taki przyjemny. Tam, na sali, po słowach prokuratora też powiało czymś radosnym. Też jakby to był wiosenny wiatr. Dobrze, że poszedł na rozprawę. Nie bardzo chciał, ale sam nadleśniczy przyjeżdżał, namawiał. Nijako było odmówić. Dobrze, że poszedł. Tego by nikt nie potrafił powtórzyć. Pękły jakieś lody w jego sercu. Wystawił rękę na podmuch wiatru. Przystanął. Droga biegła tu niemal nad samym jeziorem. Stamtąd, od lodów, szedł wiatr. Na taflę srebrzystego szkliwa z dostojnym spokojem spoglądał księżyc.! Paweł stał, słuchał dalekiego szczekania psów, słuchał uczuć, które budziły się w jego duszy. Zdjął czapkę, wiatr pieszczotliwie roztargał mu włosy. „Jak Trudka, tak samo” - pomyślał. XXVI Któregoś dnia, pod wieczór, przystanął Wanikszta na zrębie małej polany. Od szczytów drzew dolatywały jeszcze podśpiewywania kosów, przez gałęzie przesączało się czerwone światło zachodu, dostojnym cieniem wtapiały się w zapadający mrok kontury jodeł. Wsłuchał się stary leśnik, głową jakby w takt kiwał. Ledwo dosłyszalnym trzepotem płynęła w kołyszącym locie długodzioba słonka. Chrapnięcie, gwizd i znów migotliwy szelest rozbujanych lotek. Cywyk, cywyk, cywyk, nowe chrapnięcie, cisza. Kos także się jakby zasłuchał, a może spać poszedł, zamilkł bowiem zupełnie. Długo stał jeszcze Wanikszta na swoim miejscu, z głową zadartą do góry śledził, czy znowu nie zoczy słonki w pierwszym wiosennym ciągu. Kochał tego ptaka o dziobie długachnym, o piórach szarych, miejscami ubrudzonych rdzą. Za ten jego pośpiech, za niecierpliwą wiosenną miłość. Głuszce i cietrzewie też były ptaki w miłowaniu gorące, ale słonka zawsze najpierwsza. Ruszył wolno, wyszedł z lasu na drogę. Tonęła jeszcze w ubitym, zlodowaciałym śniegu. Las pierwszy zwiastował zmiany. Nie wiedzieć kiedy wyrosły pomiędzy płaszczyznami śniegu rudozielone skrawki ziemi. Wilgoci jeszcze niesyte, wciąż spijały wodę skapującą w słoneczne południa. Na zapas. Strumienie leśne szumiały, waliły o resztki lodu przy brzegach, rozlewały się na bagniska, na łąki, błyskały lustrami w słońcu. Na noc chwytał je zamróz, powlekał szkliwem grubym na palec, w dzień spływająca woda, zbratana ze słońcem, stapiała je znowu w przelewające się leniwie zwierciadła. Przy brzegach sokami pęczniały wierzby, na wolnych od śniegu miejscach maleńkim, ostrożnym kiełkiem trawa próbowała wyglądać na świat, ktoś widział kanię, jak się bezradnie kręciła koło leśnej wody. Na bagniska niebezpiecznie było już wchodzić. Siąpały pod nogą, spod lodu tryskała woda, rozszerzyły się niezamarzłe i zimą, wiecznie dymiące oczka oparzelisk wśród mszarów. W bocznych ostępach znalazł ktoś pierwsze w tym roku jelenie wieńce. Potężny musiał być rogacz. Wróciły zięby samice, radośnie witały je wierne mazurskiej ziemi samce. Bez zwłoki przystąpiły do godów. Na jeziorach lód stał twardy, jakby nieczuły na słoneczne promienie. W południe tajała powierzchnia, chlupotały rybackie buty w wodzie po kostki. Nad wieczorem znów porastał dawny lód świeżym szkliwem, część wody spływała na łęgi nadbrzeżne. Coraz szersze przestrzenie stawały pod wodą. Kanały także nabrzmiały, wkrótce pękną, rozleją się na strony. Próbowały w nich hasać co bardziej spragnione miłości szczupaki. Jazie swobodnie się już kochały. A przy tym śnieg ciągle leżał jeszcze zbitym całunem na polach, tulił młodą ruń zboża. W noc tak samo jak w zimie dygotały od chłodu i stroszyły swe piórka ptaki, najbardziej te, co wytęsknione czekaniem wróciły już z dalekich wyrajów. Mróz ostrzejszy spadł znienacka, jakby chciał zabić drzemiące w przyrodzie nadzieje. Przedwiośnie. Grubnie stały ciche, na pozór spokojne. Nasłuchiwali tylko rybacy, czy czasem nie zaczynają dudnić we wnętrzu. W tartaku wrzała robota. I jak wrzała! Pilewicz częściej teraz niż kiedykolwiek wychodził ze swego pokoju, szedł na hale przerobu i klocowisko, zdumiony patrzył i nie poznawał. Trząsł potem radośnie głową, gotował pośpiesznie raporty, W połowie marca wykonali plan kwartalny. Tak jeszcze tu nie bywało. Kończono montowanie jeszcze jednej skracarki. Na swoją kolej czekała piła wahadłowa najnowszej produkcji. Już się zaczęły targi, komu ją przydzielić do obsługi. Młodsi się rwali do tej roboty. Mikosza był ostrożny. Szczersi się wszyscy zrobili, już nie dzielili się na dwie gromady. Nie było może jeszcze najlepiej. Piętkowski ze swymi to jedno, ale Gartecki też przecie liczył się za Mazura. Ufać od razu zupełnie nie można... Tak ostrzegali niektórzy, życzliwszym jednak już wzrokiem patrzyli na Mazurów. Mikosza szukał Klimczaka. Najłatwiej go było teraz uchwycić w tartaku. Bo wieczorami, pożal się Boże, albo siedział na odprawie w Mielicku, albo hasał z Weronką. Naszło ich to z wiosną, wreszcie przestali się boczyć na siebie. Mikosza cieszył się, gdy patrzył na rozkwitłą nagle dziewczynę. Jeszcze bardziej wyładniała. Hryszunówna widząc go wyciągnęła ku niemu rękę. Na palcu widniała złota obrączka. Zagwizdał przeciągle. Kiedy? I on nic o tym nie wiedział! Obruszył się. Przerwała. - Ależ nie ślubna, zaręczynowa... To im mógł jeszcze przebaczyć... Przestraszył się, że już może był ślub. Przecie i on musi potańczyć... Po jego odejściu Weronką przepisała szybko pismo, które przed chwilą podał jej Pilewicz przez drzwi. Wtedy zapatrzyła się na błyszczącą obrączkę. Aż jej wypieki na twarz wybiły, tak się wzruszyła wspomnieniem. Dla niej samej nagłe to było... Owego dnia, gdy to jej Ziętek składał życzenia, spotkali się jeszcze wieczorem. Właściwie nie spotkali się nawet, nie było czasu, aby się umówić. Klimczak sam przyszedł do niej. Ojca nie było, matka obojętnie przyjęła gościa, mało co ją obchodziło na świecie. Z początku nie bardzo wiedzieli, co mają mówić do siebie. Za stołem siedzieli, ona z jednej strony, on z drugiej, śmiesznie to i poważnie wyglądało zarazem. Stefan wiercił się, raz, drugi usta otwierał, potem spytał nagle: - Nie gniewasz się na mnie, Weronką?; - Znać mnie nie chciałeś. - Żal się wylał w tych słowach, cała gorycz dni, kiedy tylko o nim marzyła, a on unikał nawet spojrzenia na nią. - Bo widzisz, sarn nie wiedziałem... bałem się, żeby... - Żeby co? Nie mógł dokończyć. Wstyd teraz mu było. Bał się plotek, ludzkich prześmiechów, że z polatuchą trzyma, że innej nie umiał znaleźć w osiedlu. Sam już nie wiedział, czego jeszcze się bał. Może i tego, że znów go żar taki ogarnie jak wtedy na tych zwalonych pniach przy drodze z miasteczka. Bo o żeniaczce jakoś dotąd nie myślał... O żeniaczce? W tej chwili ta myśl mu przyszła do głowy. Nie miał czasu, by zastanawiać się przedtem. Nie odpowiedział, ale całkiem inaczej spojrzał na dziewczynę ze swego miejsca za stołem. Patrzyła nań spokojnie, w dużych jej oczach była radość i ciągle jeszcze ten żal. - Żeby co? - powtórzyła, natrętniej, mocniej, koniecznie domagając się odpowiedzi. Spojrzał w te oczy, znalazł odpowiedź. Najpełniejszą, najbardziej prawdziwą. - Bałem się ciebie i siebie... Bo takich spraw nie można załatwiać w połowie. Zrozumiała, skinęła głową. A potem było dziwnie. Mówili o tartaku, o Gał-ku, o wszystkim tym, co było im wspólne, co dokonywało się wokół nich i w ich pracy. Ani słowa jednak o tym, co myśleli oboje i o czym by chcieli mówić. I tak aż do końca, gdy wreszcie Klimczak musiał wyjść, bo śpieszył się na jakąś rozmowę. Wychodząc pocałował ją w rękę. Nawet nie przygarnął do siebie, gdy stała tak przed nim, zgrabna, wpatrzona. W pewnej chwili chciała go już nawet ośmielić^ Tęskniła tyle czasu do mocnego uścisku jego ramion, do pocałunków takich jak wtedy, gdy szczęście śmiało się do niej pełnymi ustami. Wiedziała, że i on tego pragnął. Tylko nie miał odwagi. Pamiętał zbyt dobrze swe ostre, brutalne słowa, wstyd mu było... Więc dobrze, niech się pomęczy, niech się dłużej powstydzi. Teraz bowiem była pewna, że Stefan nie odejdzie już od niej. Dwa następne wieczory Klimczak przesiedział w Mielicku. Nie widzieli się wcale poza przelotnym spotkaniem w tartaku, nawet lęk jakiś od nowa zakradał się w rozkochane serce dziewczyny. Potem przyszedł, poszli na daleki spacer wzdłuż szosy. Całowali się. I wreszcie owo przedwczoraj. Przy wyjściu z bramy tartacznej rzucił jej, że będzie po zmroku. Spieszył gdzieś nieprzytomnie. Widziała, jak wsiadał na tylne siodełko motoru doktora, który wracał od kogoś swym starym klekotem. Nie wiedziała, co robić, by zabić czas w oczekiwaniu wieczora... Wrócił po upływie godziny. Nie mogła zrozumieć, jak zdążył. Waniecki go przywiózł, jechał do przedszkolanki. Był jeszcze w roboczym ubraniu. W pewnej chwili spojrzał po sobie, zastanawiał się nad czymś, mruknął: - Jakże tak? Nie zrozumiała. Wyciągnął dłoń po jej rękę. Trzymał mocno w uścisku, potem gmerał w kieszeni, wyciągnął jakąś bibułkę, niezręcznie rozwijał. To były te obrączki. Nawet nie na właściwy palec jej włożył, skąd miał się znać na tym? Stała jak skamieniała. Czyż naprawdę? Nie mogła uwierzyć w swe szczęście. Wtedy ją dopiero przygarnął tak mocno jak owej nocy zimowej. Teraz się już nie bał, nie wstydził. Aż tchu jej zabrakło, aż płaty czerwone zamigotały przed oczyma. Zarzuciła mu ręce na szyję, tuliła się całym ciałem. - Wiesz, całe Borszuny się żenią. Warto się nam dołączyć, Weronka. I wtedy wszedł ojciec. Wcześniej tego dnia ukończyli robotę. Otworzył drzwi, patrzył, oni stali speszeni. Wreszcie stary mruknął: - Weronka, ladaco... Klimczak wysunął się naprzód. Prawda, toż ojcu także się trzeba pokłonić. - Z córką waszą chcę się ożenić. Oddacie? Hryszun pierwszy raz poczuł się nieswojo. Klimczak, żenić się z Weronka? Coś się tu nie zgadzało. Oczy wytrzeszczył, patrzył na nich, jak się śmieli do niego i do siebie. - Cie, mandrygał. Żenić? A na co wam trzeba tego żenienia? - Stary się spostrzegł, poprawiał. - No, bo, mo... - zabrakło mu słów. Zawrócił, przeszedł do drugiej izby. Po sekundzie wyjrzał. - To naprawdę chcecie się żenić? - Naprawdę! - głos Stefana miał uroczyste brzmienie. Ogarnął ich oboje ramieniem i nagle zapłakał. Zdumieli się. A Hryszun mówił przez łzy: - Bo to tak jest, że jak mówią, lepsza Jagata niźli jej tata... Ja nie myślałem, że takiego jak ja zechce kto kiedy na teścia... a ją za żonę... Stali tak we trójkę, objęci ramionami. Klimczak pomyślał, że jednak nie znał starego Hryszuna. Miał go jak dotąd tylko za pijanicę. Nie tak łatwo się odgadnie, co w ludziach siedzi... Nie zdążył zastanowić się nad Hryszunem, gdy stary już ochłonął z chwilowego wzruszenia. Odsunął ich od siebie, jeszcze stał, jeszcze patrzył wzruszony, a już mu twarz zadrgała, zakręcił się, nagle szarpnął drzwi do kuchni, krzyknął: - Mama, koszulę dawaj, do miasta pojadę. Młodym rzucił pośpiesznie: - Muszę się upić, muszę, taka okazja! - cmoknął ustami. Popatrzyli za nim zdziwieni. Potem nie wiedzieć kiedy spotkały się znowu ich usta, całowali się jak szaleni. Stefan miał rację, gdy mówił Weronce, że cała osada się żeni. Mogli to łatwo spostrzec na wieczornym spacerze. Z dala dostrzegli motor, na którym Waniecki wiózł do Mielicka Janinę. Potem widzieli Wutka maszerującego z Helenką Gałkówną. Pasowali do siebie. Mali, drobni oboje. Gdy tak szli przytuleni, zdawać się mogło, że to figurka wyciosana z jednego pnia zręczną Gotkową ręką. - Dobrze, że Korowajczyk tego nie widzi - współczująco uśmiechnął się Stefan. - Znowu nie miał chłop szczęścia. Widzieli przed chwilą olbrzyma, jak schylał się w niskich drzwiach sionki domu Wańczury. Drwal jeszcze chorował, tylko w cieplejsze południa wychodził na dwór, grzał się na słońcu. Cera jego zaczynała nabierać żywszych kolorów. - A cóż to u Praużulów tak dziś wesoło? - Weronka wskazywała na małą chatynę, z której dobiegały wesołe śmiechy. Obok bielał stos podłużnych pni. - No cóż, też żeni się chłopak, buduje... Kanciata sztuka. Ten sobie nie da pluć w kaszę. Stefan lubił Gustawa, nie tylko za pomoc przy wypadku z piłą, ale głównie za zapał i oddanie, jakie okazywał w pracy. Od czasu jak przyszedł, nie mieli żadnego wypadku z prądem, przedtem nieraz zdarzały się przestoje, ciągle psuło się coś w przewodach, w motorach, raz nawet wybuchł pożar, gdy poprzedni mechanik nie starł z nich pyłu drzewnego. Stanęli, spoglądali chwilę w maleńkie okna domku, w którym Praużulowa przez lata cierpliwie wyczekiwała syna. Stefan mocniej przygarnął Weronkę ramieniem, skręcili w boczną drożynę, zatopił ich mrok nocy. Odgłos ich kroków ginął w gwarze, jaki niósł się na Borszuny z Gustawowego domu. Stara Praużulowa, która ulegała całkiem synowi po jego powrocie, na wieść o bliskim ożenku Gustawa objęła od nowa rządy w domu. - Nie mogę cię tak samego ze wszystkim zostawić - tłumaczyła, gdy w trosce o jej zdrowie nakazywał jej wypoczynek. Najbardziej ucieszyła ją budowa nowego domu. Praużul zakrzątnął się energicznie koło tej sprawy. Pragnął zacząć budowę zaraz z pierwszymi dniami wiosny. Znał się na ciesielce... pomoc obiecali Wańczura, gdy wyzdrowieje, i Korowajczyk. W tartaku zakupił budulec, głównie kantówki i krzyżówki, z nadleśniczym załatwił sprawę odpowiedniej długości solidnych bierwion. Zwiózł już to wszystko przed stary dom matczyny. I wtedy dopiero Praużulowa uwierzyła, że jednak to prawda, że syn się żeni, że się buduje. Przydreptała do Gustawa z Kundzią na ramieniu, wzięła jego mocne ręce w swe pokurczone, spracowane dłonie. - Syneczku, ale starej chałupy nie będziesz rozwalał. Ja będę tu żyła pobok was do końca... Zaprotestował. Jakże to, oni w nowym domu, a matka ma zostać w starej ruderze? - Widzisz, w tym domu czekałam na ciebie, tu mi znać dano, że tamci dwaj pomarli. A i wam, młodym, nie chcę przeszkadzać. Zezwólże, Gustek... Tego samego dnia poszli do Kiełbszów, jak wypadało młodemu. Przyjęli ich godnie, już się stary pogodził z zamiarem Czeski, jeszcze gdy mu Edek placu nie strzymał, za Gustawem się ujął. Burczał tylko pod nosem, ot, aby gadać: - U nas, w Brasławskiem, nigdy by się to nie zdarzyło. Ale tu? Cóż staremu? Niewola... Praużulowa ubrała się godnie, w piękną jedwabną spódnicę, co została jej jeszcze z dawnych lat, czarną, z plisami na boku. Czepiec do tego ciemny, odświętny. Trudno ją było poznać. Siedziała za stołem, trzymała kieliszek w pomarszczonych dłoniach, przepijała do Kiełbszowej i Kiełbsza. - Żeby to się nam z tych młodych dużo maleńkich Mazurów do chowania dostało. Niańczyć będziem na stare lata... Kieliszek Kiełbsza zawisł w powietrzu. - Mazurów maleńkich? A czemu Mazurów? Cześka przecie nie jest Mazurka. Staruszka popatrzyła na niego pogodnie, odparła z lekkim prześmiechem: - A jak inaczej? Skoroście na mazurski kraj przybyli, to już i Mazurami ostaliście. Nie tak to? Edek i Cześka wybuchnęli śmiechem. Kiełbsz miał zgniewaną minę, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Podniósł tym razem kieliszek, wypił, swojego tak całkiem nie mógł jednak darować. - Bo też i taki wasz kraj, dziwactwa same. W Brasławskiem żadnych Mazurów nie było i żyli ludzie, Boga chwalili, że lepiej nie trzeba. Źle te odwiedziny w każdym razie nie wyszły. Gustaw rad był, po powrocie do domu ucałował matkę serdecznie. - Cześka podoba mi się. Ten Edek też miły. Matka cicha, że jej wcale nie widać. Źle, gdy kobieta domem nie rządzi. A ojciec? Dobry człowiek, tyle że głupi. Ale i takim niebo kazało żyć na ziemi... Ty, Gustlik, musisz ich teraz zaprosić. Ja ci nagotuję wszystkiego. Pamiętaj, równo na niedzielę przed ślubem. Tak zawsze u nas bywało... Ostatnia kawalerska niedziela nadeszła. Przyjęcie jednak zrobili w sobotę, o dzień wcześniej, bo w poniedziałek rybacy musieli przecie skoro świt wstawać, byliby pomęczeni. Wystawili się Praużulowie, aż Cześce wstyd było za skromność ich przyjęcia, stary Kiełbsz za to długi czas po całej wiosce chwalił smakowitości Praużulichy. Prawie tak dobre to było jak w Brasławskiem... Rozochocił się stary, gadał, klepał Gustawa po ramieniu, najwięcej się jednak czulił do Praużulowej. Przypadła mu do serca, jeszcze gdy mu jakichś ziół dała na kaszel. Cześka była w świetnym nastroju. Nudziło ją co prawda to wszystko, nie była przywiązana do familijnych historii. Wolałaby posiedzieć sama z Gustawem, garnąć się całym ciałem do niego. Spojrzy tak czasem zza stołu, przypomni tamtą ich najpierwszą noc, aż żarem ją obleje, aż zadygoce cała, rwie się w niej wszystko ku swojemu chłopcu, a tu nic z tego. Niechaj to diabli! - A Pantaleon co powie? Mało, że Kazika, jeszcze i tego drągala w dziady puściłaś... - Ma przecie swoją Gałkównę. Może się nią pocieszać. Tylko że ona to mucha przy nim. Zgniecie swymi łapskami, jak mocniej utuli. Ze mną to trudniej, prawda, Gustek? - Cześka, miej zmiłowanie nad matką, takie bezeceństwa wygadujesz - Kiełbszowa załamywała dłonie. Gustaw śmiał się, zerkał na zgorszoną teściową, dolewał do jej kieliszka. - Za nasze przyszłe, mamuśko. A z Gałkówną Wutek się pewnie ożeni. Wielkoludowi sądzono żyć w kawalerstwie. - Z Gałkówną? - Cześka nic nie wiedziała. - To źle, wszystko w Borszunach zajęte. Weronka z Klimczakiem, Walicką weźmie mierniczy... - A kto w przedszkolu zostanie? - poważnie zapytał Praużul. Stary Kiełbsz wybuchnął śmiechem. Podpił sobie niezgorzej. - Zapobiegliwy zięciulo. Martwi się już o nie zniesione jajko... Kto wie zresztą, co między wami było - podejrzliwie spojrzał na córkę. - Może dlatego taki gwałt u was z tym ślubem’? Nachylił się do ucha Praużulowej, szepnął, ale tak, że aż zagrzmiało po izbie: - Z moim Edkiem nie inaczej. W miesiąc po ślubie się rodził. U nas w Brasławskiem modnie tak było... - Adaśka, co wygadujesz? Wyciągnął palec przed siebie, niemal w pierś trącał nim żonę: - Teraz wstydliwa, a wtedy nie była! Cha, cha, cha!... Co było robić, śmiali się wszyscy. - Stolarkę na dom ja wam funduję - krzyczał znów Kiełbsz. Gustaw dziękował, wiedział, że stolarka to duży wydatek. Późno już było, gdy podtrzymywany przez syna, w pierwszą parę maszerował stary rybak do domu. Zaraz za nim szła żona, Gustaw prowadził Cześkę pod ramię. Pódźki, nastraszone wrzaskiem starego, zerwały się z piskiem z drzewa. Kiełbsz zląkł się, stanął, pięścią im groził. Potem pomyślał, zwrócił się do młodych. - Jakże wy spać będziecie? Budzić będą, cholery... - A któż to spać wtedy będzie? - Cześka była szczera, nie lubiła niczego owijać w bawełnę. Kiełbsz zarechotał, matka wzniosła oczy ku górze: - Cześka, miej zmiłowanie... Nie słuchała. Korzystając z cienia, wspięła się na palce, ucałowała mocno Gustawa. XXVII Posedrze była to mała wioska przelotowa na drodze z Mielicka na Olsztyn. Szosa zakręcała w tym miejscu ostrym łukiem, kierowcy jadąc zwalniali, pamiętni na kilka wypadków, jakie się tu zdarzyły. Od Borszun dzieliła Posedrze dobra godzina pieszej drogi. Część domów wioszczyny rozłożyła się przy szosie, oddzielona od niej aleją gęsto sadzonych kasztanów. Tuż przed skrętem odnoga drogi, niedbale wymoszczona „kocimi łbami”, przytulała do siebie resztę domów Posedrza, stojących dosyć daleko od siebie. Szereg ich zaczynała spółdzielnia, sławna kiedyś z rabunku, którego dokonała w niej szajka Piętkowskiego. Dla odmiany odcinek ten znaczyły bujnie rozrosłe lipy. Był cichy, pogodny wieczór ostatniej niedzieli marcowej. Mrozu prawie się nie odczuwało. Jak to w wiosce, ludzie wylegli na drogę, miejsce spotkań i spacerów. Szosa tonęła w mroku. Zwisającą nad ostrym zakrętem lampę rozbiły niedawno jakieś łobuzy. Blaski padające z okien nie mogły rozproszyć ciemni. Dął lekki wiatr, zatrzeszczały czasem mocniej gałęzie kasztanów i lip. Gospodarze stali skupieni w gromadki, radzili o swych sprawach. Rozmowa wracała często do głośnego procesu w Mielicku. Nieskrępowane, snuły się młode pary w czułych objęciach. Sporo ich było, jak zawsze pod wiosnę. Od strony Kętrzyna daleko zawarczał samochód, ścichł, przygasł. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Potem warkot jakby się znowu powtórzył. Cisza. Parki gwarzyły przytulone do pni przydrożnych drzew. Starzy w grupkach gadali dalej, błyskały ogniki papierosów. Z któregoś mieszkania echem poniosły się w cichą noc śmiechy kobiece. Od bocznej drogi jakiś pies zaniósł się gwałtownym jazgotem, aż chrypiał, tak się mu w gardle rwało. - Zająca pewnikiem dopadł - burknął ktoś z gospodarzy, rzucił niedopałek, przydeptał dokładnie nogą. Ogienek zaszypiał na przybrudzonym śniegu. Od Mielicka pędził motocykl, dygotał rytmicznym jazgotem. Przed Posedrzem światło reflektora przygasło. Stojący na zakręcie cofnęli się w bok, za ochronną linię drzew. Motocykl skręcił na boczną drogę. - Pajdziak wraca z zespołu. Długo się dziś zasiedział. Droga wiodła do odległej o kilometr rybaczówki, należącej do mielickiego zespołu. Kierownik punktu, Pajdziak, miał własny motocykl, wyszabrował go gdzieś jeszcze w czterdziestym piątym. Słuchali chwilę warkotu, wrócili do przerwanej rozmowy. Od pola, na skos przez grudę, śpieszył ktoś mocnym krokiem. Zbliżył się do największej grupki, pozdrowił. - Dobry... - odpowiedzieli. - Drogi, Pietrek, nie masz, że przez śnieg sadzisz? Przybyły sapał chwilę, jak po wielkim wysiłku. Pochylił się ku nim, zerknął jeszcze na boki, jakby powierzać miał ważną tajemnicę. Zaciekawieni, przysunęli się bliżej ku niemu. - Słyszeliście, jak moja sobaka się rwała z łańcucha? - A jakże, przecie słyszelim. Zająca naskoczył? - Aha, zająca... Na ujadanie wyszedłem z domu, myślę, może kto nadchodzi. Ciemno, nikogo nie widać. Pies za to jakby oszalał, rwie się z łańcucha, aż śnieg szarpie łapami. Ki diabeł? Zjaśniało mi w oczach. I wiecie co? Pochylili ku niemu głowy. - Tam kupa ludzi, w mundurach. Wojsko albo milicja, okrążali Posedrze, w dwóch miejscach ich widziałem. Nie wiecie czasem, co się szykuje? - Będzie to tam prawda jak w żaku woda. Piłeś dziś, Pietrek? Jakie wojsko, kogo mają okrążać? Chyba na ciebie robią obławę... Parsknęli śmiechem. Pietrek uderzył się w piersi: - Jak tu żywy stoję przed wami, szczera prawda! Widziałem przecie, jak minęli moją chatę, wraz tu przybiegłem. - Co dziś ich nosi po szosie? Od Mielicka pędziło kilka aut. Smugi świateł kładły się na asfalcie, migotały na przydrożnych drzewach. - Lecą jak szatany. Żeby znowu nie było biedy na skręcie. Auta już nadjeżdżały. Uskoczyli w bok, oblały ich światła reflektorów. Pierwszy wóz, osobowy, z wizgiem opon gwałtownie wziął zakręt, zwolnił. Duża ciężarówka, kryta brezentem, i jeszcze jeden wóz osobowy stanęły, ruch się wokół nich zrobił. Na śnieg zeskakiwali ludzie z pepeszami w dłoniach. - A nie mówiłem? - triumfem zabrzmiał głos Pietrka. Pierwszy samochód już zawrócił, przystanął przy pozostałych. Jakiś człowiek, świecąc ręczną latarką, podbiegł ku zdumionym mieszkańcom wioski. Krzyknął: - Krepki gdzie mieszka, na lewo? - Na lewo, ostatnia chata... Zawracał, wołali go już koledzy. Znali widać drogę i bez pytania. KBW. Teraz dopiero poznali ich po mundurach. Cichy tupot rozbił się na dwie odnogi. Żołnierze biegli, któryś pozostał przy samochodach, przygaszał światła, trzaskał drzwiczkami. Pojawiło się na widowni kilku młodych wioskowych chłopaków. Cichutko, bokami pomknęli za żołnierzami. - Józiuk, gdzie lecisz, nieszczęścia szukasz? - któryś z ojców rozpoznał swego. Dom Krepkiego stał ostatni w wiosce, nieco na lewo od drogi. Mieszkał tam tylko z żoną, dużo starszą od siebie. Sam zresztą dawno przekroczył już pięćdziesiątkę. Do domu było jeszcze kilkaset metrów, gdy jakiś cień wyskoczył zza drzewa. Głosem ściszonym, lecz ostrym osadził w miejscu biegnących. - Stój, bo strzelam. Kto idzie? - Mielicko, swoi. Poznali kolegę z Kętrzyna. Za nim ukazał się na drodze człowiek w cywilnym płaszczu. Podniósł rękę do góry, cofnął wszystkich do tyłu. Za żołnierzami nadeszli trzej inni cywile, z grupy przybyłej przed chwilą z Mielicka. Zbliżyli się do nich tamci dwaj, żołnierz zasalutował. Szeptali w piątkę... Do żołnierzy mielickich dolatywały tylko niektóre słowa: - Przyjechał, jest... Nie wiemy tylko, kto się jeszcze znajduje w tym domu. Okno zasłonięte, przez szparę widać, że światło się pali... - ...od dawna... ruszyliśmy w parę minut. W takiej odległości, aby światła na szosie nie zwróciły jego uwagi... - Jak działamy?... - ...także od lasu... szesnastu chłopa... nie ujdą... zaczynać?... Pokazywali rękami, wyznaczali jakieś półkola. Jeden z trzech ostatnio przybyłych zbliżył się do żołnierzy. Nieznany cywil czając się biegł do przodu. - Chłopcy! Dwie rzeczy są ważne. Starać się wziąć żywcem, jeśli tylko się uda. I drugie: żadną miarą nie dopuścić, by któryś uciekł. Pamiętajcie! Pięciu z was niech okrąży dom polem. Tam za stodołą będą już nasi. Druga piątka zajdzie od szosy, prosto na front chałupy, reszta od drugiej strony. Broń przygotować. Jak długo można, zachować ciszę. Głos kukułki będzie sygnałem początku akcji... Jak duchy bezszelestnie rozproszyli się po terenie. Do mężczyzny wydającego rozkazy przybliżyli się dwaj pozostali. - Uda się nam, majorze? - Na pewno. Trzy razy więcej chłopców wzięliśmy, aniżeli nam trzeba. Ale tutaj należy być bardzo ostrożnym. Idzie o wielką stawkę. Przecież to cała Komenda Południowa. Podejdźmy bliżej, prokuratorze... Ruszyli cicho. Z tyłu znów rozszczekały się psy. - Przeklęte kundle! - Nic, już nie przeszkodzą. Domostwo Krepkiego zarysowało się przed nimi wyraźniej. Ciemne, ponure, rozmazywało się w nocnej roztoczy. Przystanęli przy ostatnich drzewach. - Kuku, kuku, kuku... W tej samej sekundzie, gdy w ciszę poniosło się wołanie kukułki, z cienia naprzeciw domu oderwały się cztery postacie, mocnym, chrzęszczącym krokiem szły prosto do wejścia... Dłonią lepką od potu major ścisnął ramię prokuratora. - Zgasili światło! Istotnie, zagasło nagle pasemko światła padające wąską szczeliną z zasłoniętego okna. Tamci byli na schodkach ganku. Głośne pukanie. Cisza. Mocniejsze pukanie. Znów cisza. Walenie kolbą. Wtedy dopiero kobiecy głos: - A co tam? - Otwierać! - A kto? - Otwierać. Milicja! Głucha cisza. Nerwowe oczekiwanie. W domu, na ganku, koło drzew, przy stole, w ogrodzie. Serca biją, sekundy ciągną się ospale. Bez zmian. Milczenie, cisza. Kolba pepeszy uderza o drzwi. Głuchy stuk. - A czego? To musi omyłka. My ludzie spokojni... - Cholera, babę wysłali... - prokurator nie może rozpoznać swojego własnego głosu. Kolba, walenie, aż drzwi łomocą. Krzyk ostry, stanowczy: - Otwierać! Nagle szarpnięcie lufcika w oknie na prawo od ganku, błysk, strzał. Żołnierz zwalił się z jękiem. Pozostali skoczyli w bok, kryli się w cieniu. Za-jazgotały pepesze, zatrzeszczały kule, brzęk szyb, komenda. Z okna nowy strzał. W próżnię, w ciemność. W okno posypały się serie. Krzyki, strzały podniosły się nagle od tyłu, gdzie drzewa dotykały prawie ścian domu. - Uciekać chcieli... Palba z kilku stron. Z okien odpowiadają strzały. A potem nagle, właśnie od okna przy ganku, klekocąca, kosząca seria. Zarys ciemnej sylwetki, lufa przesuwająca się z lewa na prawo, z prawa na lewo... Jak jakiś wśród żołnierzy. Prokurator szarpnął towarzysza za ramię, pociągnął za grube drzewo. - Sobacze syny, taka ich mać! - major klnie. Na okno sypie się grad pocisków. Jazgoczą pepesze, kule wdrażają się w drewniane ściany domu, brzęczy szkło. Cała wieś dygoce tymi strzałami i wściekłym ujadaniem psów. - Chłopcy, do przodu! Przygięte sylwetki, gwałtowne skoki. Od okna znowu błysk, grad kuł. Żołnierze padają na ziemię, z tej pozycji sieką ze swych pepeszy... Karabin maszynowy w oknie nagle milknie. - Dostał! Do przodu! Dotarli do ganku, do okna, drzwi trzaskają pod naporem, ramy okienne wypadają na ziemię. Od tyłu domu strzały, okrzyki, dudnienie, łomot. - Brać żywcem, żywcem brać! Prokurator z majorem pędzą w kierunku wejścia. Wewnątrz znów strzały, jakiś jęk. Żołnierze wyprowadzają kulących się z przerażenia kobietę i mężczyznę. - Co jest? - Na strychu trzymają się... - Brać ich od dachu! Od dachu... Zza węgła znowu kogoś tam niosą. Major pędzi, rewolwer w ręku. Zagląda w twarz, cofa się, mruczy: - Aha, znajomek olsztyński... Nieście go, chłopcy, dalej... Strzały już rzadsze. Przerwa. Sekunda ciszy, tupot nóg. Krzyki. Szarpanie. - Uwaga, uwaga! Podbić mu broń... Łoskot walących się ciał. Jakby spadały ze schodów. Major ciągnie za sobą prokuratora. We wnętrzu migają światła elektrycznych latarek. Ktoś przekręca kontakty. Jasność. Jeszcze szarpanina na podłodze sieni, u podnóża schodów wiodących na strych. Przez właz przewieszone czyjeś ciało, ręka porusza kurczowo palcami. - Psia jego mać! Ugryzł mnie w ucho! - Żołnierz trzyma się za głowę, krwawi. Mężczyzna w poszarpanym ubraniu, brudny, zziajany, wyrywa się jeszcze z mocnego uchwytu dwóch żołnierzy. Na nic. Trzymają silnie. Przestaje się szarpać. - Witam, panie mierniczy Waniecki! Jak tam Południowa Komenda? Skurcz twarzy, noga wysuwa się do przodu. Szybszy jest ruch majora. Odskakuje, patrzy z pasją i odrobiną podziwu. - Niech pan nie kopie! I tak to panu na nic się nie zda. Za chwilę nakładają Wanieckiemu kajdanki na dłonie. Mierniczy dyszy ciężko, toczy wokół wściekłymi oczyma. - Prowadźcie do wozu! Wiodą go, idzie posłusznie. - Jak tam z naszymi? Ilu rannych? Mocno się, psiekrwie, trzymali... - i Wawrzyniak ma postrzał w obojczyk, strzaskało mu. Janiewicz udo, któryś tam dłoń rozharataną... Mieli kaem, ale się taśma urwała, nie zdążyli od nowa założyć... Ze strychu znoszono trzeciego z pojmanych. Dostał postrzał w płuca, krwawił mocno. Major uważnie przyjrzał się jego twarzy. - Tego nie znaliśmy... Nic, zbadamy... Opatrzcie go, chłopcy, w Mielicku zaraz wezwać doktora., - Tak jest, towarzyszu majorze! Ale ich mamy, co? - W głosie podoficera brzmi triumf. Major wydawał jeszcze ostatnie rozkazy: - Dom zabezpieczyć, trzech ludzi zostawić na straży. Nie ruszać niczego. Rano przeprowadzić dokładną rewizję. - Rozkaz, towarzyszu majorze! Wracają powoli do wozu. Prokurator mówi do ucha majora: - Ten trzeci to przecież nasz ptaszek z Giżycka. Co to plany wysyłał w glinianych zabawkach... - Ach, tak... Przy samochodach gromada ciekawych. Podniecenie, przestrach. Musiało przeniknąć coś do wiadomości zebranych, nagle bowiem podrywa się gwałtowny szum, narastają krzyki. Fala ludzka napiera do przodu. - Zabić hitlerowskich plugawców! - Precz z faszystowskim nasieniem... - Dawać ich tutaj! Co tam długo się cackać... Mocny głos oficera: - Odstąpić! Do tyłu, do tyłu! Żołnierze odpierają wrzący tłum. Ludzie cofają się niechętnie. Od drogi warkot, nadjeżdżają dwa samochody, przybyłe przedtem z Giżycka. Tłum cichnie, śledzi czujnie oczyma. Auta wysuwają się sznurem na drogę. Nabierają rozpędu. Zgrzytają przełączane biegi. Po asfalcie niesie gładko. Czarne ściany jodłowego lasu złocą się w świetle reflektorów. W wozie osobowym długie, odprężające milczenie. Przerywa je prokurator. - Pomogła nam sprawa Piętkowskiego. To odwróciło jego uwagę... Kto by przypuszczał! Do ostatka nie byłem pewien, czy to on właśnie jest szefem, myślałem, że członek tej ich Komendy... Właściwie to dopiero od tygodnia podejrzewaliśmy mocniej. Gdyśmy doszperali się wreszcie jego nazwiska... - Zapomniałem już?... - zmarszczył się major. - Gawryńczuk Stefan... Oficer SS-Galizien... - Szczwana sztuka! - Oho! Ale też robił błędy. Jak wyszła sprawa iskrówki w byłej kwaterze Hitlera, połączyliśmy to z faktem, że nadleśniczy spotkał tam kiedyś Wanieckiego. Potem to jego zainteresowanie Walicką, budynkiem przedszkola, jeszcze wiele takich pozornych drobiazgów... Od tygodnia był pod obserwacją, czekaliśmy jedynie na resztę towarzystwa. Otóż i sztab Komendy Południowej w komplecie... - Jakiś czas myślałem, że hersztem jest ten z Olsztyna. Tymczasem to pierwszy łącznik... Od miesiąca nie zrobił kroku bez naszej wiedzy. Ostatni list zdradził go. Pisał do Krepkiej, że chciałby ją odwiedzić, obejrzeć „małego Stasia”... - Kto to ci Krepcy? - Ona jest ciotką Wanieckiego. Sprowadził tu babę, aby mieć bezpieczną melinę. Chował ją jako ostatnią rezerwę. Dziad był raczej głupawy, ten cały Krepki, ciotuchna rej wodziła. Zastępca prokuratora, przysłuchujący się dotąd w milczeniu rozmowie, rzekł teraz z westchnieniem: - Szkoda mi tej dziewczyny! Ładna, dzielna, ale pecha ma w życiu, niech to jasna cholera! Przedtem ten Gawron, bandyta, teraz jeszcze lepiej, szef hitlerowskiej dywersji... - Gra dzisiaj w Mielicku ze swym zespołem sztuczkę mazurską. Zdumiewa się pewnie, że nie ma jej Józefa... - Prokurator powiedział to ze smutkiem. - Myślę, że dziewczyna chyba się nie załamie. Trzeba będzie jej pomóc. - Mamy jeszcze ciężką robotę przed sobą! - Major nie zastanawiał się wiele nad pechem Walickiej w miłości. - Trzeba złożyć to wszystko do kupy. - To już głupstwo w stosunku do roboty w ostatnich kilku miesiącach. Sztab w naszym ręku. Wczoraj wydałem nakaz aresztowania reszty jego ludzi. Na dzisiaj wieczór, nie chciałem przyśpieszać, aby go czasem nie spłoszyć. On i tak, zdaje się, likwidował już tutaj swój pobyt, czuł, że za gorąco się robi... W Piszu mieli ostatnią nie ujętą przez nas grupę. Obstawiali tamtejszą fabrykę sklejek. Zastanawiał się chwilę. - No, cóż, właściwie wszystko jasne. Waniecki był dowódcą Komendy Południowej. Zastępcą ten młodziak z Olsztyna. Mamy jeszcze jednego „sztabowca”, który nam uniknął po wykryciu przesyłki z planami wykradzionymi z przedszkola. Ten z Giżycka, ranny w tej chwili. Grupa trzech osób w Piszu. To już komórka terenowa, tak jak Garteckiego w Borszunach. - Ale że się nie dało ustalić wszystkich powiązań przy likwidacji poprzednich komórek? - Byli dobrze zakonspirowani. W pewnym momencie łańcuch się zawsze urywał. Gartecki miał komendanta w Mrągowie. Tam stanęliśmy na martwym punkcie, tyle że namacaliśmy ślad do Olsztyna. Tu, w okolicy, nikt nic o Wanieckim nie wiedział. Nawet jego podwładni. Dobrze organizował robotę. I bronił się mocno, trzech chłopców nam poharatał. Psiakrew! - Pięć lat to wszystko montował... - Tak, od pięciu lat tu siedzieli! Dobrze się osłonił urzędem mierniczego. Potrafił zdobyć zaufanie. No tak, dostał się wreszcie w nasze ręce pan szef, dowódca Komendy Południowej rejonu Prus Wschodnich. Oni mają w Trizonii całą centralę dla organizowania hitlerowskiej dywersji na naszych ziemiach. Tylko źle się im wiedzie! Lepiej od nich dajemy radę. - A co z Komendą Północną? - Jesteśmy na tropie. Zdobyliśmy ważne poszlaki. Skończy się tak samo! Wkrótce teren będzie oczyszczony od tej zgrai zupełnie. Umilkli. Samochód niósł równo, bez wstrząsów. Zastępca prokuratora z podziwem pokręcił głową: - Ale że Ukrainiec na czele hitlerowskiej organizacji?! Kto by pomyślał! Prokurator obrócił się gniewnie ku niemu: - Nauczmy się tego raz wreszcie, że faszyzm jest wszędzie taki sam i takim samym służy celom! Obniżył głos, powiedział jeszcze: - Już przed wojną Waniecki współpracował z niemieckim wywiadem. Montował wraz z innymi koncepcję „Wielkiej Ukrainy”. Ta sama droga go wiodła przez SS-Galizien, przez UPA aż po Komendę Południową dywersji neohitlerowskiej na Mazurach. Auta długim szeregiem mijały budynek kina, w którym niedawno prokurator prowadził rozprawę przeciw Piętkowskiemu i jego bandzie. Z otwartych drzwi na oświetlony plac wysypywali się ludzie. Patrzyli ciekawie na mijające ich auta. Młody człowiek znów westchnął: - Skończyło się przedstawienie w gwarze mazurskiej. Gdybyż ta dziewczyna wiedziała, kogo wieziemy ze sobą! Jak on perfidnie udawał miłość, aby dostać się do planów Mertnera, i jak potem dla zachowania pozorów nadal podtrzymywał znajomość. A ta mu tak zaufała... Major patrzył przez szybę, kiwał głową. XXVIII Zaczęło się wszystko prawie nad ranem. Przez parę poprzednich dni mocno się miało na odwilż, trzymało jednak na zerze i tylko łagodny wietrzyk podtapiał w chmurne południa resztki śniegu na polach, lody jeziorne zaś powlekał cieniutką warstewką wody. Przed świtaniem sen jest najsłodszy. Nie zaznali go jednak w trzeci dzień kwietnia mieszkańcy Borszun. Ciemno jeszcze było, gdy nagle potężny huk poszedł po wiosce, aż zatrzęsły się ściany domów, jakby ze stu armat waliło. Huk przeszedł w przeciągłe dudnienie. - Łamanica! - zakrzyknął Markowski, z łóżka się zerwał, pośpiesznie wciągnął na siebie portki. Wybiegli ludzie ze wszystkich domów, patrzyli, słuchali. Na wschodzie ledwie się zaczynało rozjaśniać. Wszystko stało jeszcze szare, od góry opatulone niskim pułapem chmur, od dołu przedrannym oparem namarzłej ziemi. Tylko nad Grubniami powietrze zdawało się być zupełnie czyste. Nowy, przeciągły huk, zadrgało wszystko, podmuch uderzył w twarze. Trzask trwał jeszcze czas jakiś, ustał. A potem słabsze już nieco dudnienia nieustannie nadbiegały z powierzchni jeziora. Wzmagały się, cichły, znowu wybuchały groźnym pomrukiem. Nie płoszyło to ludzi. Stali zasłuchani, wpatrzeni, z każdym mocniejszym błyskiem budzącego się świtu pragnący objąć chciwym okiem caliznę jeziora. - Łamanica - powtarzano z ust do ust, jakby nikt nie znał tego słowa ani treści, jaką kryje. A przecie nie raz już byli świadkami rwania się lodów jeziornych. Tlen wpychał się w szkliwo zimowej powłoki, zdobił ją tysiącznymi szparami i szczelinami. Z syczeniem rozszerzał wyrwy, pogłębiał, rozrywał. Woda z sykiem, z przeciągłym chichotem parła przez szpary na powierzchnię, rozlewała się po niej zachłannie, wpadała w następne, coraz to się rodzące kotliny, przelewała się, rozzuchwalała, jakby pragnęła co prędzej spełnić zimowe marzenia o zbałwanionej fali. Szaro już było, wzrok daleko wybiegał nad popielate w tej chwili Grubnie. Na prawo woda wytryska gejzerem, nieujarzmioną fontanną. Stąd nawet widać, jak w innym miejscu gwałtownie rozszerza się szpara. Warstwa lodu wzbija się, nagle zaczyna się unosić do góry, zagarnia powstała dopiero szczelinę. Dwa zwały lodowe z dwu stron szczerby nacierają na siebie. Zgrzyta, chrzęści ścierany naciskiem lód. Płyty lodowe wznoszą się, ciągle się wznoszą, napierają niezmordowane. Już są wyższe od człowieka, już takie jak dom, jak drzewo... Napór ustał nagle, jak się zaczął. Wyniosła góra lodowa drga, waha się, jakby zmęczona niedawnym wysiłkiem. I nagle, potężniejąc w huku, wzburzając powietrze, zapada się w głąb z okropnym łomotem, wytryska wodą, siklawą. Podmuch bieży wraz z hukiem na brzeg, napastliwie zaczepia lasy, aż się pochylają drzewa ku rosnącym głębiej współbraciom, ugina stojących u progów ludzi. Znowu szypienie, znowu trzask cichy, potem dudnienie narastające kędyś pod wodą, nowe szczeliny, nowe syczące fontanny, i jeszcze raz góra rośnie, i jeszcze raz się zapada, kłaniają się jej lasy, chylą przed nią ludzkie głowy. Łamanica. Najmocniejszy, trwały znak wiosny. Koniec lodowej powłoce! Jasno już, tartaczna syrena wzywa do pracy, a jeszcze żaden komin nie dymi, żadna kobieta nie wynosi śniadania mężowi. Kto by tam myślał o tych sprawach w czas łamanicy? Od tego ranka wszystko idzie piorunem. Jeszcze chwyta maleńki zamróz, próbuje łączyć powstałe w lodzie szczeliny. Nie zahacza już o szerokie, wolne płaty powierzchni, gdzie kotłuje się woda. Stojące w trzcinie rybackie sanie zapadły się w głąb. Ciężka będzie robota z ich wydobyciem. Południe minęło spokojnie. Wrócili wszyscy do swoich robót, baby zbijały się w gromadki, gadały o Wanieckim, o walce stoczonej przed paru dniami w Posedrzu. Co chwila jednak spoglądały przez szybki okienne na Grubnie. Co tam nowego się dzieje? Bo Waniecki to było już przeszłe, to było zło, które minęło, nie wróci. A Grubnie to była przyszłość, to było dobro, które nadchodziło radosnym zwiastunem burzenia zimowego porządku. Pod wieczór przewiał wiatr przez Borszuny; Cieplejszy niż dotychczas, ale zawsze jeszcze zimowy. Przewiał i ucichł na dobrą godzinę tak, że ani drgnęło źdźbło żadne, już uwolnione ze śniegu. I dopiero potem z nagła nadleciał z lasu porywisty wicher, zakręcił się po polu, szarpnął oknami, pognał, zawrócił, wytyczył sobie kierunek i dął już teraz bez przerwy. Namiętny był, tłumił dech parną duchotą. Śnieg się w nim topił na oczach. Grubnie coraz to zwarciej pokrywały się wodą, z lodu spływającą na łąki, na łęgi nadbrzeżne, wpadającą w kanały, w maleńkie strumienie. Rosła, jazgotała, zapełniała każdą szczelinę, jamkę, najmniejsze zagłębienie. Zachłannie piły wodę nadbrzeżne wierzby i łozy, aż się wstrząsały z chciwości. Mocnym lotem, na próżno walcząc przeciw wiatrowi, sfrunął nagle rybołów. Kopcik wskazywał go palcem, wodził za nim oczyma. Skąd się zdążył wziąć właśnie w tej chwili? Nad wieczorem lód na jeziorze ścieniał, siąpił teraz, łamiąc się pod ciężarem cisnącej nań wody. Wicher dął tak, jakby nigdy nie zamierzał zaprzestać. Las szumiał wiatrowi do taktu, jak panna przeginał kibić. Ucichło dopiero późną nocą. A rankiem wstało złociste słońce, jasnym blaskiem syciło zmienioną przyrodę. Nie wiedzieć kiedy pękły nagle pąki wierzbowe, w oczach niemal że rozkwitały bazie. Ruń zboża, falowała. Małe dziecko z rozwartymi piąstkami biegło za motylem. Pierwszy motyl, naiwny, skazany jeszcze na zginienie! Grubnie wylały szeroko. Cały klin łąk od strągielskiego kanału po samą szosę przykrył się wodą jak kołdrą. Chłopaki brodziły już z ościeniami, żgały pędzące na tarło szczupaki. W przystani Cześka wydawała sprzęt pułapkowy: żaki, mieroże, więcierze. Markowski ścinał gałęzie jodłowe na ściółkę podwodną pod ikrę szczupaczą. Kiełbsz z synem robili zagrodę dla tar-laków. Brodzili w długich gumowych butach. Tylko tartak pracował jak zawsze. Ale i tam już inna, wiosenna, wstępowała w serca ochota. Daleko w lesie Wanikszta z Michałkiem zrywali pierwsze przylaszczki, wwąchiwali się w nie z lubością. Pachniały tylko wiosną, bezbarwnym a najcudniejszym zapachem. Potem szli szukać walczących o samki cietrzewich kogutów. Następnego ranka wybierali się na toki głuszcowe. Stonki chrapały pod wieczór, poświstywały całymi stadami. Nawet bąk długoszyi wczoraj się już pojawił. Ludzie też jakby odmłodnieli w te dni. Wiedzieli, że jeszcze mrozy upomną się o swoje, że zamieć śnieżna może nie raz zaprószyć oczy, że ręce zgrabieją od zimnych wichrów. Ale to będą krótkie chwile. Bo mocniejszy nad wszystko ów wiosenny wiatr, co się onegdaj burzą radosną przewalił nad światem. Borszuny dudniły pracą. Drwale rwali karpinę z terenu pod stocznię. Obok stukały młotki robotników stawiających podręczne szopy. Młotkom tym odpowiadały inne, z rybackiej przystani. Myślano tam o wędzarni węgorza. Wańczura przy karpinie jeszcze nie robił. Wrócił dzisiaj z Mielicka, nadleśniczy go wzywał. Poszedł do swoich, gdy przysiadł dla oddechu, oznajmił wesoło: - W połowie kwietnia, właśnie karczunek skończycie, na spływ ruszamy.. Zaśmiali się. Stęsknili się za tą pół wodną, pół leśną robotą. Wiadomo, drwale - wieczne łazęgi. Hryszun palec wyciągnął, wskazał Kotarka: - Zdrajca, Judasz tu stoi... Zdumieli się. O co chodziło staremu? Kotarek uśmiechnął się, jakby chciał ich wszystkich przepraszać: - Darujcie, wiecie, ja stolarz... Do stoczni się zgodziłem... Zamilkli. Co tu było przyganiać? Każdemu swoja robota najmilsza. Ich by nikt z lasu czy wody nie spędził. Tego do warsztatu ciągnęło. A szkoda, swój chłop. Kotarek podniósł się z miejsca. Przez wysieczoną jesienią porębę widział całe Borszuny. Kto wie, może i całe Mazury widział, może wspominaj podróż ze Sztumu, kiedy to ujrzał powszechny rozmach budowy i nie wiedział jeszcze, cieszyć się tym czy nie? Dziś wiedział i cieszył się. Jeden Pantaleon był smutny, choć nie ponury. Wczoraj Helenka wyznała mu, że się wydaje za Wutka. Cześka z Praużulem ślub bierze. Znowu dwie panny wyswatał. Walicką zabrano na jakieś kursy do Warszawy, podobno prokurator się o to postarał, by w rozpaczy nie zmarniała dziewczyna zupełnie. Nie było gdzie zatem od nowa szczęścia próbować. Bo ta Stachurka to za daleko. Chyba już kawalerem przyjdzie się zostać do końca. Wdychał woń wiatru od wody. Wiatr ten pachniał wiosną, nadzieją. A może i w jego kochaniu coś się jednak odmieni? Nad wieczorem Stefan, gwarząc, szedł dokądś z Mikoszą. Zatrzymali się, patrzyli na osadę. Błyszczała w słońcu, czy może w wiośnie, czystsza, weselsza. Łagodny, ciepły wiatr muskał ich twarze. Mikosza zajrzał w oczy Klimczaka. Znalazł w nich tę samą pogodę co w sobie. Wolno, jakby każde słowo rozważał, powiedział: - Wiesz, zmieniło się jednak. Pękły zastałe lody, powiały lepsze wiatry... - Wiosenne - odszepnął Klimczak. - Zaraz potem wskazał coś palcem. Stary Gotka mordował się z czymś przed swoim domem. Przybijał do drzewa tablicę. - Na stałe zgodzili go w jakiejś artystycznej spółdzielni... Mikosza dopiero teraz przeczytał napis Sebastian Gotka – artysta ludowy Od Grubni dął rześki wiatr. Węgorzewo - Poznań lipiec 1952 – maj 1953 1 Karol Małłek, Plon, czyli Dożynki na Mazurach, Olsztyn 1946. Wszystkie cytowane śpiewki i teksty prozą wiążące Się z przedstawieniem zaczerpnąłem z te] publikacji. (Przyp. aut.) ?? ?? ?? ??