Krzysztof Bartnicki Morbus Sacer część pierwsza powieści Krzysztof Bartnicki, rocznik '71. Humanoid, anglista. Aerobiont, czekoladożerca, whiskyfil. Pracuje w Katowicach, ale sterem (marzeń) orientuje się na Wrocław. Rodzinnie zdyscyplinowany: jednokroć żonaty, dwakroć dzieciaty, po trzykroć szczęśliwy. Z utęsknieniem czeka krzyżówki Joyce'a z Dukajem. Póki co, sam goni własny ogon w zwodliwych kazamatach Logorei. - Możemy zaczynać? Pytanie było jeszcze proste ale już zawierało dogmat o początku, a zarazem zgodę na ów początek. - Panie Zarzyński, zechce pan tu podpisać. Podpisuje bez oporu. Starsi ludzie nie stawiają oporu. Wygodny, miękki fotel ich krępuje, uprzejmość zaskakuje, uśmiech dekoncentruje. Uważają, że nie zasługują. Chyba że weterani zeszłosystemowi. Zeszłosystemowi czepiają się szczegółów, wywrzaskują, że znają prawo, że wciąż mają znajomych a krewnych, że tu a tu, że takich a takich, cóż to oni mogą i czego nie mogą komu na co, że się co a co popamięta. Często ruski rok. Nie wiadomo dlaczego, bo ów ruski akurat nie różni się bardzo od naszego. Pogoda sroższa, wódka głębsza, sztuka tęższa, historia droższa. I zmodyfikowana cyrylica na panelach. Wielkie mecyje? Trzeba im widzieć te japońskie systemy operacyjne. Już sama furigana z objaśnieniami jest zabójcza. A ruski rok to pewnie archetyp z minionego milenium. Pyskaci od razu wzbudzają podejrzenia, że mają coś, to a to, tu a tam do ukrycia. Kto jest bez winy, nie rzuca kamieniem słowa. Z kolei tamci cisi i błogosławieni... O, a choćby Zarzyński. Nie połapał się w nowej reformie. (To dziwny wyraz: "reforma". Zabytek po łacinie, na fundamencie reformido: wzdrygać się, lękać, cofać w strachu.) Zarzyński lęka się. Nikt mu nie doradzi. Nie zapyta syna, ponieważ syn zajmuje się arcyważnymi sprawami drugiej półkuli. Znajomi nie przydają się, bo też są starzy. Zarzyński zamawia broszurę rządową, rozpoznaje w niej jedynie otłuszczone paragrafy, że należy się decydować, że szybko, że szybko, bo sankcje. Niebawem do drzwi wpuka się doskonale ubrany, budzący zaufanie szczygiełek oferujący swoje bezcenne usługi. Tak bezcenne, że on za pół ceny. Bo szczygiełek bardzo lubi Zarzyńskiego. Usługi ma w promocji, nie dla każdego, tylko co trzeci blok, co siedemnaste drzwi, i na pana trafiło. Szczęściarz z szanownego pana. Tu taniej niż u konkurencji, przyzna szanowny pan, u tych krwiopijców, rekinów ludojadów, a tfu. I powie, że lepiej skryć chorobę, wtedy prowizja ubezpieczyciela niższa. I powie, że są sposoby. Że wystarczy tyle a tyle. Że wiadomo, że aborcja części systemu nerwowego nielegalna, ale kto dziś jest zupełnie legalny? Ostatni legalni powymierali. Zarzyński waha się, przypomni mu się niby mimochodem o tłuszczu paragrafów. Oj, dopiero Zarzyński się zgodzi. Opłaci pośrednictwo. Reszta oszczędności dla sokoła. Sokół ubiera się w brudny fartuch, przyjmuje w dzikim gabinecie o ponurych porach, zażąda kategorycznie pełnej przedpłaty, nie udzieli żadnych gwarancji, z umysłem to jest śliska rzecz, o której się poetom nie śniło, po odejściu od zmysłów reklamacji nie uwzględnia się, i dalej odbębnić masówkę. Suikarta. Szybka przeliczka. Wciągnąć gila z powrotem w dukt nosa, odchrząknąć. Gdy sokół wyparza obręcze, Zarzyński rozgląda się po gabinecie. Z południowej ściany krzyczy reklama w jankeskim stylu byle było kolorowo i ekstra byle. Na rencie nie musisz udawać rencisty, czy coś w ten deseń. W kolejnej Zarzyński zauważa błąd ["Nareszcie system dla młodych ludzi i nie tylko"]. I coś nieszczerego w prześmiechniętej kobiecie zachęcającej do pampersów krzemowych. ["Skóra cyborga potrzebuje oddychać."] Nieprzydatne zboczenie pedagoga: czystość (również) języka. - Przez zieloną granicę? A dla sokoła najlepszy język to ten bez podmiotów, a jeszcze lepiej bez orzeczeń. Po cóż jęzor strzępić skoro kasa stygnie. Kolejka czeka, panie starszawy. Zielona granica - prosta sprawa. Skrobał pan się kiedy ze wspomnień? Nie? Szkodzi nic. Wszystko podobna idea: tu się wycina, tam robi podwójny obwód, gdzie indziej spali laserem. Banalka. Detektor kłamstw przeskoczony. "Czy choruje pan na poważną chorobę układu XYZ?" pyta detektor. "Nie" odpowiada Zarzyński. I śpi sobie spokojnie. Okaz zdrowia, niższe składka, wyższe premie, i tak dalej. Wypada się uśmiechnąć. Zarzyński uśmiecha się, ale dość niepewnie. Jeszcze nie wie, że szczygieł wie, że sokół wie, że towarzystwo ubezpieczeniowe wie zwłaszcza. - Zechce pan podpisać... Tak, klauzulę o świadomości odpowiedzialności karnej. Oszuści Półgębkiem przynajmniej pozorują, że przeprowadzają przez zieloną granicę. Zwiodą naiwnych, powiadomiwszy wcześniej łowców nagród. Udają zdziwienie, że ich złapano. Oszuści Pełną Gębą wprost przekazują naiwnych władzom. Ależ skąd, nie boją się zemsty. Czy kto słyszał o zemście emeryta, tym bardziej takiego, którego posadzą? Zarzyński trafił na Półgębka, bo najprostsze detektory dały mu spokój. Potem podpisuje klauzulę o interbrainie. W krześle inkwizycyjnym zaczyna się bardzo denerwować. Ale nie krzyczy, nie tupie nogami, nie próbuje uciekać. A niby dokąd. Strasznie się poci. Ociera chusteczką. Chusteczka biała, starannie prasowana. Stara, nierdzewna inteligencja. Otwieram jego umysł, sam nie wiem jak, jak puszkę ryb, i nie podoba mi się to, co znajduję wewnątrz. Nie przepadam za więdnącymi mózgami. Pełno w nich bólu i nieprzyjaznych wspomnień. Żadne tam poetyckie zgodzenia z jesienią życia. Żadne tam pokrzepiające frazesy. Żadne cieszę się, że niebieskie pastwiska. Żadne, że pan moim pasterzem - czy nie ulęknę się. Lękają się. Boją. Nie będę tego przedłużać. Brzytwa. Non sunt tormenta multiplicanda sine necessitate. Odkurzam maskowaną ścieżynę neuronalną, urodne grzyby halucynogenne w runie, o Boże (tego słowa używam bardziej z genetycznie kolektywnego przyzwyczajenia niż z chęci czy wiary), co ten sokół mu wstrzyknął? Nieważne. Teraz jeszcze raz spytać go o chorobę płuc. Ściślej: o raka. Uleczalnego ale kosztownego. A pan nam nic o nim nie powiedział. Pan zataił. - Panie Zarzyński, jest pan aresztowany. Ma pan prawo... Raczej nie lubię tej roboty, sto złotych za każdy rok więzienia, w zawieszeniu sześćset. (Lepsze to niźli wieczne wakaty w ekonomicznych gimnazjach, faktoring w upaństwowionym molochu, doradztwo w nieznanej kompanii analitycznej, działy marketingu w fabrykach; nadawcy przekonują, że choć dadzą wiele zarobić, można by rzec, że dadzą zarobić skromnie, za to satysfakcji zawodowej mieć się będzie po dziurki w nosie, i można podnosić kwalifikacje, co wedle kodeksu należy się bez łaski; no tak, jedyne, co poprawia się na rynku pracy to semiczna jakość ogłoszeń.) Siwogłowy zwiesza głowę. Zajmę się swoją. Moja mnie boli. Rwie jak diabli (tego słowa używam bardziej z chęci dotarcia do adresata). Trzeba stakka bo. Na zajęciach wypada zjawić się w formie. xxxx - O czym rozprawiacie? - zapytał Ben Abba rozedrganego, kolorowego tłumu. - Rabbi - powiedział mu jeden z owych, - przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego. Ten włada nim w ogień, a często też i w wodę. I demon, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a syn wtedy powstaje i kruszy łańcuchy, iż spętać go nie możemy, albo leży i pieni się, i zgrzyta zębami, i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, aby wyrzucili demona ale nie mogli tego poczynić. ("Chwila zastanowienia. Jakże cicho się zrobiło. Błogosławieni cisi.") ("A jednak coś trzeba im powiedzieć. Przecież dlatego przychodzą.") ("Z ciekawości świata, krzywdą wiedzeni, łamaną mową, łamaną drogą. Przybywają, by słuchać.") ("Jak w złotych czasach radia. Słuchają w oczekiwaniu natchnienia.") - Nie podołali temu - odrzekł nareszcie Ben Abba, - bo owy duch nieczysty silniejszy od nich, a dwa są jakoby mniejsze duchy w tym jednym; i kiedy przewraca syna twego, wtedy dąży on do ziemi, która go przyjęła, a kiedy wzbija nim przez moc łańcuchów, wtedy tęskni on za swym Bogiem, który go wypędził sprzed majestatu gniewu. Przeto nie mogę uzdrowić twojego syna, bo jedynie od niego zależy czy przyłączy się do ducha, kiedy ten jest dobry i pragnie nieba (wtedy zaś łaską zbawienia okryją się oboje) czy też skieruje pianę ust ku czeluściom piekieł nieśmiertelnych w chwili wściekłości ducha i jego pychy, i jego zła. Lecz pyta uczony z tłumu: - Rabbi, jak to możliwe, że miłosierny Bóg na zawsze potępia syna człowieczego, gdy ciało syna jest we władaniu takiego ducha niemego, głuchego i głodnego? I odparł mu nauczyciel: - Małej wiary jest ten syn! Bo gdyby wiarę miał a choć jak ziarnko gorczycy, nie byłby już synem człowieczym a synem Ducha, o nie byłby teraz we władaniu szatana ale szatanem by przed się władał, nie byłby wobec Boga ale w Bogu! Ale że ony mąż uczony w Pismach i Nekronomikonach nie pojął tego, co powiedziano, dalej pytał: - Dlaczego szukać trzeba wiary, która jest silniejsza niźli gniew? Skoro tak obwieścił prorok: Miłosierny jest gniew Boga. I powiedział mu Ben Abba: - Gniew mego Ojca słusznie zwą miłosiernym, bo gdyby był ony wściekły, nic by się nie ostało w kosmosie. Ale wiedzcie o tej różnicy: u mojego Ojca najpierw była wiara a potem był gniew, zaś u człowieka pierwej gniew wściekły jest a potem nic już nie jest. ("No i co z tego, że jest opętany? Gdyby opętanie mierzyć ową chorobą, to Juliusz Cezar też byłby opętany. Oraz Philip K. Dick. Dostojewski. Van Gogh. Zygmunt August. Pitagoras. Agata Christie. Karol II Angielski. Napoleon. Byron. Florence Griffith- Joyner. Ian Curtis. Berlioz. Paweł z Tarsu. Billy Idol. Piotr Wielce Rosyjski. Arystoteles. Joanna d'Arc. Da Vinci. Paganini. Bruce Lee. Beethoven. Margaux Hemingway. Lewis Carroll. Aleksander Macedoński. Pascal. Richard Burton. Czajkowski. Kierkeegard. Michał Anioł. Dickens. James Madison. Mussorgski. Swinburne. Neil Young. Truman Capote. Hannibal. Poe. Czajkowski. Flaubert. Sokrates. Boadicea Iceńska. Vachel Lindsay. Newton. Händel. Edward Lear. Danny Glover. Nobel. William Pitt. Molier. Alfred Za Wielki Dla Saksonów. De Maupassant... A może oni nie opętani? Może to ja jestem opętany? Może Galen ma rację? Sam nie wiem. Ja, wszechwiedzący?) - Rabbi, błagamy Cię! ("Co ja plotę tym ludziom? Dlaczego nie zwracam uwagi na ich płacz?") ("Płacz powinien mnie obchodzić. Ludzie płaczą zwierzęco. Jak psy wyją. Ale i Szeol płacze. I zgrzyta zębami.") ("Jeśli ulżę w płaczu ludzkim, ulżę Szeolowi. A nie moje to królestwo.") ("A właściwie dlaczego nie miałbym poskromić demona? Może i on przyszedł posłuchać radia?") ("Hm, który z nich lubi radio? Może Gamigin, który przesłuchuje trupy i ścierwa? Może Gomrodhomm, ślepa kobieta, ta nieszczęsna dzika śmiejka? Może Czwarty Władca? Jak to szło?... " www.benabba.com I posłano sługi Ciemności, by spłacony był trybut per fas et nefas. I przybył Władca Pierwszy; a koń jego był maści Marii; a bronią jego były wściekłość i wrzask. I zdano mu harfę, by snuł swą pieśń po kres pogorzelisk, i ruin, i ziem utraconych, i tych obalonych na kolana, i tych zagnanych na proscenę zemsty. I śpiewał ten długo. A gdy skończył, posłano sługi Ciemności, by spłacony był trybut per fas et nefas. I przybył Władca Drugi; a koń jego był maści Hioba; a zbrojny był pyłem i stumanieniem. I zdano mu skrzypce straceńca i nutę ciężką, by snuł swą pieśń aż ujrzą koniec ci wystawieni na próbę i ci dążący ku łzom drążącym miski żebrakom i ku westchnieniom rzeźbiącym kostury wędrowców. I śpiewał ten długo - a dłużej niż poprzedni. A gdy skończył, posłano sługi Ciemności, by spłacony był trybut per fas et nefas. I przybył Władca Trzeci; a koń jego był maści Kaina; a dzierżył księgi pełne mądrości i świętości. I zdano temu fletnię potępionych i skowyt o zmierzchu, i łaknienie zrodzone przy zaćmieniu słońca. A to po to, by snuł swoją pieśń aż wypełni się wszelkie przeznaczenie, zaciśnie się każda pętla, opadnie topór ostatniego kata, spłonie ostatnia niewinność. I śpiewał ten długo - a dłużej niż poprzedni.) "... A może to Belet? Belet dzierży flet, a kiedy zagra - zamienia ludzi w jaszczury. Roznieca płomienie miłości. Tak, to prawdopodobnie on, jeden z dwudziestu sześciu Książąt." - Rabbi, o czym myślisz kiedy widzisz cierpienie człowiecze? Czy przyrównujesz je do własnego doznanego na krzyżu? Czy myślisz sobie "Ja cierpię, więc i im należy się ów udział mojej boskości"? ("O co pyta ten mędrzec? Zresztą, nieważne. Oni rozpoznają mędrców po siwiźnie bród. Jak gdyby starość mogła dowieść czegokolwiek. Nie nauczyli się niczego po potyczce w świątyni, gdy konfundowałem ich zwoje dziecięcym szczebiotem. A zatem: nieważne... ") ("Jaka jest inwokacja Beleta? Nie pamiętam ich tak dobrze jak kiedyś. Tyle tych demonów powstało ostatnio. Ach, Belet. Gdyby przyszedł i zagrał tym ludziom i pozamieniał ich w jaszczury, może byliby szczęśliwsi? Leżeliby w słońcu. Ogony by im odrastały. Daleka byłaby im nienawiść kamienia.") www.alldevils.com/index/belet.ftp Per Adonay Elaiim, Adonay Jevoovi, Adonay Sabboth, Metathron On Aglarr Adonay Metohnay, verbi pythonici, misteriae salamandrae, conventi silphori, antrae gnomaí, snaga- khan- snaga, daemonia Coeli Gaad, Gaad, Cohú, veni Belet, veni et Belet veni, vis patior, Vis! ("Co za bzdury... Jak snobistycznie to brzmi! Zupełnie jakbym cytował adeptów rytu Cthulhu. Do kitu. Do Ktulu. Równie dobrze mógłbym rytmicznie skandować: Methan, Ethan, Prophan, Buthan, veni, veni, Karburathor. Szajs i tyle.") "Kto to powiedział? Głos ze mnie - ale nie mój! - Odwalcie się od mojego projektu! ("No tak, doszło do tego, że w Sieci jesteśmy wszyscy. Nie o to mi chodziło. Nie tak miałeś łowić, Kefasie.") - Rabbi, a może ty się boisz pomóc ludziom? A może mówisz sobie: ja im pomogę ale oni i tak mnie udręczą? Niechaj im Barabasz pomaga, czy tak myślisz, rabbi? Albo kalkulujesz: temu pomogę a tamtemu nie, i podniesie się wrzask, że nie ma równości, że nie ma sprawiedliwości, że ten jest chory na koklusz a taki owaki zaniedbuje żonę. Myślisz, rabbi: nie, to nie dla mnie, nie mam ochoty słuchać tych wszystkich Żydków gewałtujących o zaniedbany komunizm? - Ja wam dam komunizm; poszli won! "Wzywałeś mnie, nauczycielu? "Kto tam?... A, to ty, Belet? Nie zagrałbyś czegoś od serca? Popatrz na tamtych biedaków." "Wichura ognista nie jest im potrzebna. Oni kochają swe cierpienie, bo gdyby nie cierpieli, jak mogliby zwątpić w Boga? A gdyby nie zwątpili, jak mogliby go przeklinać? A gdyby nie przeklinali, jakże On mógłby ich kochać? Nie wspominając już o tym, że mi się nie chce. Nie jestem szafą grającą. Alors, excusez le mot, adieu!" - Rabbi, a może ty nie potrafisz? A może oceniasz: czym jest jeden opętaniec w przyrównaniu z wszechświatem? A może rozmawiasz teraz ze swoim Ojcem i negocjujesz czy nasz grzechy małe i duże warte są cudu? "WWW. Wielka Więź Wariatów. Widowisko Wątpliwej Wspaniałości. Wojna Wszystkich Wszystkim. Wierzeje Witryn Wąskie. Wyrazy Wielu Właścicieli. Wygnańcy Wojownicy Wesołkowie. Wilki Wśród Westalek. Wino Wśród Wody." - Rabbi, a może ty nie wyobrażasz sobie ludzkiego bólu, tam z góry, tam z niebieś? Perspektywa zbyt odległa? Jesteśmy w stanie to zrozumieć. Kiedy jemy kury i pieczyste, też nie widzimy jak odcina się łby, jak odrywa się nogi i ogony. My także nie poznajemy ubojni i rzeźni, kiedy przełykamy kąski, mlaskamy, oblizujemy wargi, chlebkiem zbieramy tłuszcz z mich. Więc może chcesz małego przedstawienia? Stosownego pokazu cierpień człowieka? Jak się gnie, wije, wrzeszczy, przeklina stwórcę? "Wzywałeś mnie, Ojcze?" "Waham się. To do mnie niepodobne. Coś mi ucieka. Coś ze mnie. Coś poza Trójcą." - Rabbi, a może kosteczki do chusteczki? Dzieweczka do laseczka, cha- cha- cha? "To nie ja! Kradną mi osobowość! Jaki demon może kraść osobowość? Kradniesz mi oso... !" - Kurwa, który kalafior się tu kręci? Nieomal aliteracja. Szymek powiedział słowo na K. Bardzo brzydkie słowo na K. Powiedział: kręci. - Niekaj młyn się nie pokręci, kaj go wiater nie zanęci - często powiada nasz Promotor. (I ma rację.) - Nie rozumiem. - Szymek wzrusza ramionami. Coś podobnego. A tacy z nas stachanowcy myślotoków. Tacy z nas nadmózgowcy. IQ 200 na wejściu. Nam też się zdarza nie rozumieć, najwidoczniej. A Szymek? Wściekły kopie w kosz na śmieci. Koniec pokazu na dziś. Punkty za estetykę na pewno stracił, o innych kategoriach nie wspominając. ("Ty jesteś Szymon zwany Piotrem i ty zaprzesz się swojego dzieła trzy razy zanim kur zapieje. I słabości tej nie zemkniesz nawet gdybyś był na tyle silny, aby zaszlachtować wszystkie kury w państwie.") xxxx Z firmy wróciłem przed północą. Mama czekała. Nalałem sobie z łagwi soku jarzębinowego. Rzuciłem na stół dyskietkę. Mama pokiwała głową, natarła chusteczką na nos, przeprosiła plecy z opadłym zeń pledem. Typowa matka. Chcielibyście zapytać: jak wyobrażasz sobie mamę i zawsze słyszycie: przygarbiona, ręcznie szyty pled z frędzlami, mastektomia, nos do pociągania. A tere fere. Moja matka wcale nie taka. Niestandardowa moja. Optuje za tym, na ten przykład, aby pieniądze zarabiać w sposób uczciwy, co na język praktyki tłumaczy się tak, aby były one małe. Wycelowała palec w chip wtopiony na wierzchu dyskietki, a może celowała nieco obok, nieważne, tak czy inaczej chodziło jej o pieniądze. - Ilu? - Sześć tysięcy. - Pytałam ilu, nie ile. - Wiem. - Zatem odpowiedz. - Somma dostanie kolejne wstrzyki. Teraz może oczy, czy choćby jedno z nich. - Nie krzycz. Somma śpi. (Wcale nie krzyczałem. Moja matka słyszy za dobrze. Na przykład inne światy. Ale to inna historia.) Somma, siostra. Nie piszę ukochana, bo siostra jedyna, zaś wszystko co jedyne: ukochane. Albo znienawidzone. Dlaczego jednak miałbym jej nie ukochać? Ukochany przykład autyzmu. Nie przez wszystkich, bo ojciec odszedł. I przed odejściem zdążył nadać dziwne imiona. Siostra: Somma. Ja: Biernat. Że taki niby od urodzenia pasywny. Somma inaczej: walczyła o każde szare spojrzenie. Potem, w wieku ośmiu lat, znieruchomiała jak gdyby wtem zdała sobie sprawę z Wszystkiego, tak już została. Właścicielka najpiękniejszej twarzy na świecie, która od dnia Przeistoczenia (Matka nazywa jej wypadek (jej decyzję (czy osoba chora psychicznie (czy aby na pewno (chcesz powiedzieć, że to my jesteśmy (skąd niby wiadomo, (ach, gdyby choć to było wiadome na pewno, (skończ już z tym, mam szczerze dość (twojej rozmodlonej eschatologii (a gdzież uczą (przepraszam) takiego pyskowania?) także niczego nie brakuje) twoich pseudomonistycznych ontologii) że jesteśmy) że w ogóle jesteśmy) chorzy psychicznie?) czy ona chora psychicznie?) podejmuje decyzje?)?) Przeistoczeniem, nazywa go (ją?) tak, że duża litera bije po błędniku) nigdy nie spowiedziała słowa. Bliźniaczka, która śpi teraz w kajucie, tak cicha, zapląsana pasami, kablami, sprzęgnięta. Wiążemy ją, by nie poriomaniła nam w nieznane. Śpi z otwartymi oczami. Że śpi można poznać po jej oddechu. - Somma musi do nas wrócić, mamo. - Somma nigdy nas nie opuściła. - To nie są brudne pieniądze. - (wahanie) Być może. (westchnienie) Ale są smutne. Co robić? Somma też smutna. Męczą mnie sny o siostrze zamykającej oczy. Nie zaprzeczaj. Zawsze masz ochotę kończyć takie rozmowy pytaniem 'Skąd wiesz czego trzeba twojej siostrze?'. Tak, ja wiem, że Somma jest smutna. Owszem, mamo, uzurpuję sobie prawo do tej wiedzy. Czasem udaje mi się wniknąć w świadomość. Coś ukraść. - Kłamiesz. A jeśli nie kłamiesz, to kradniesz. Zabrzmiało jak wyrok starego boga podsumowującego złe uczynki i szykującego potop. Sok jarzębinowy zalał mi przełyk. Potop. Albo Somma zostanie sklonowana, co jest rozwiązaniem tańszym oraz, jak pieniądze, smutnym. Następna Somma też mogłaby ulec autyzmowi. (Dziwny wyraz "autyzm", że niby samo przez się, samo z siebie, samo w sobie, egoistyczne? Też coś. Somma wcale nie jest sama, egoistyczna. Skutecznie zajmuje uwagę matki, moją, a kto wie, może i swoją.) Albo wymienimy jej wszystkie ważne geny, jeden po drugim, wstrzyk po wstrzyku, przekujemy telomery, odczyścimy chrom w chromosomach. Ale na to potrzeba pieniędzy. Bardzo, bardzo sporych. Wielu starców musiałoby niezdarnie łamać prawo. Albo wszystko zostanie jak teraz. I to byłby właśnie wariant najsmutniejszy. Najdroższy. Rzucę pracę w ubezpieczeniach, jeśli podchodzisz do niej tak kategorycznie. Dostałem wszak ofertę z banku, aha? Nie rozmawiajmy już o tym, mamo, za dużo, za często o tym rozmawialiśmy. - Jeśli wymienimy jej połowę DNA, czy nadal będzie to twoja siostra? Naprawdę nie zadała tego pytania. Ale mogłaby je zadać, prawda? - Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. - Żałuję, że na ciebie czekałam, synu. Powinnam pójść spać. Wniknąłem w jej świadomość. Mama nie chce spać, oducza się. Popatrzy jeszcze raz na dyskietkę. Przeliczaj, przeliczaj. Prawo Hooke'a: Materiały pod wpływem obciążenia wydłużają się lub skręcają proporcjonalnie do siły działającej, o ile wielkość siły nie przekroczy pewnej granicy, granicy proporcjonalności. A moje prawo osobiście spostrzeżone: Matka pod wpływem życia wydłuża się albo skręca proporcjonalnie do działającej na nią niedoli, o ile niedola nie przekroczy pewnej granicy, granicy snu. Zgłoszę się do banku, dobra, dobra, tylko pamiętaj, żeby wyjść na genotarg wcześnie rano, bo potem zdarzają się wybraki, albo są straszne kolejki, albo wyższe ceny. Nieprawda, wcale nie, szanuję twój wiek, mamo, i twoje zmęczenie. Ale ty i tak nie będziesz spać. Będziesz siedzieć w kuchni i coś tam pisać. Będziesz trwać przy córce, gładzić ją po włosach a siebie po marzeniach, którym nie dane było zmienić się we wspomnienia, stara nauczycielko rozpaczy. - Powiadają, że nasza stara nauczycielka była od zawsze i jestem skłonny w to uwierzyć. Chuda, koścista, kroczki ociupki po drodze do gabinetu, drobne i wąskie usta. Dziennik pod pachą, cisza. Przywieramy do ławek, nikt nie chciałby wyjść na środek. A wszak ona nie krzyczy, nie wygraża, nie strofuje. Niespiesznie sprawdza listę obecności, otula nas jednym ze swoich słynnych smutnych spojrzeń, przeciąga palcem po nazwiskach. Tu nie ma przygotowanych czy nieprzygotowanych. Do odpowiedzi przychodzi... (Zamknij się, Grzesiu. Ale Grześ, jak to Grześ, wór wyrazów niesie.) - ... Reszta oddycha z ulgą. A nasza nauczycielka, Śmierć powszednia, ogólnorozwojowa i koedukacyjna uczy dalej. Ale z tego co przeczuwam, nie nauczyliśmy się od niej wiele. - Chcesz mnie zamęczyć, zanudzić czy co? wOn chyba znowu wygra. Zaczyna mi brakować oddechu czy czego tam. Kółka przed oczami. Są te różowe. Są i te czarne. wGrześ uśmiecha się. Rzadko się uśmiecha od czasu, gdy zmarła mu matka. Byłem na pogrzebie. Byli ludzie. I ci czarni. wNiewygodnie stoi się na głowie. O to się założyliśmy: kto dłużej wytrzyma. Najpierw jest łatwo, potem krew się buntuje. wNiewygodnie składa się kondolencje. Niezręcznie. Grześ dziękuję mi za przybycie. Widać, że religia się w nim buntuje. Grześ chce sprawdzić czy istnieje dusza. Ambitny plan. Ale on ma najlepsze oceny na roku, może się udać. No i potrafi dłużej ustać na głowie. Kiedy mnie te czarne po różowych rozrywają czaszkę, on wygłasza jakieś swoje dziwne metafory. No trudno, muszę postawić świat na nogi. - Wygrałem zakład. Zabij mnie. Grześ potrzebuje śmierci, bo wtedy dusza uwalnia się z ciała, w tej krótkiej, omal niezauważalnej chwili między zgonem mózgu a życiem: w stanie goth. (Złudny wyraz "goth", jak stara niby angielska forma trzeciej osoby singularis od iść: Czy od mieć. Ale gdzieżby to szło? Cóż mieć by mogło? Albo to fragment Yuggoth Lovecrafta. Czy to przedmieście Gotham od Batmana? Może coś podobne gathom z Awesty? Czy to rudy diabeł starej generacji, zakurzony i leniwy, inne astrale mają długie, szumne, kolorowe przydomki podomki z sufiksem "el" czy "or", a ten uparł się na małe po proste Goth)? Grzesiek chce odważyć dogorywające ciała. Jego teza: jeśli dusza naprawdę istnieje, wtedy waży, a jeśli waży, to ciało opustoszone zgubi ową krztynę masy. Fitness klub zmarły zamarły. Dieta gorzki cud. No, nie wiem, może coś w tym jest. W końcu dla Anglików ciężar własny to dead weight. Tak, ale u nich dusza konotuje gatunek muzyczny. - Nie o to się zakładaliśmy. Opowiadam o Sommie. O tym jak trudno nam było przyzwyczaić się do jej nagłej ciszy, bezruchu, nieobecności. Grzesiek słucha chciwie, nie patrzy na mnie, przymknął oczy i tylko po zmarszczonych ruchach warg (zupełnie jak gdyby mamrotał jakie modlitwy lub powtarzał moje słowa lub jedno z drugim) poznać, że słucha. O to się założyliśmy. O opowieść. Gdyby Grzegorz przegrał, opowiedziałby mi sześć pierwszych myśli, które doświadczył po stracie mamy. Ale nie on przegrał. W każdym razie wysłannik Kościoła EQ podobno złożył ofertę zakupu jego pracy bez względu na jej ustalenia. - Mama byłaby z ciebie... - myślę i raptem przerywam, zafrapowany nieludzką niegodziwością trybu przypuszczającego. xxxx Fír chlaimh. "Szermierze". Tak nazywam praktykę przesłuchań w sprawie pracy. Uczestnicy wiedzą gdzie uderzać i czym parować. Zazwyczaj wiedzą też jak się rzecz skończy. Tymczasem kontempluję nadąsane, otłuszczone gęby pochylone nad moimi zdjęciami. - Dlaczego zrezygnował pan z poprzedniej pracy? - W firmie [... ] osiągnąłem maksimum, nie przewidziano dla mnie możliwości dalszego rozwoju. A ja pragnę zmagać się z wyzwaniami, uczyć się i wykorzystywać nowe umiejętności w praktyce. Dlatego opuściłem [... ]. Ale rozstaliśmy się w zgodzie. Na stronie siedemnastej znajdą państwo stosowne referencje. (Matce nie odpowiadały ich standardy moralne. Waszym też podobno niczego nie brakuje.) - Czego spodziewa się pan po [... ]? - Ufam, że [... ] pozwoli mi doskonalić się zawodowo. Wiem, że dewizą [... ] jest hasło [... ] a to właśnie zwerbalizowanie mojego pomysłu na życie. Chciałbym stać się częścią wielkiej rodziny [... ]. (Co za brednie. Chciałbym przywrócić siostrze pojmowanie świata. Mojego, bo swój pewnie zna na wylot.) - Jaka pensja by pana zadowoliła? - Największą satysfakcję sprawi mi sama możność pracy w [... ]. Zdaję sobie sprawę, że dopiero zaczynam, a na początku nie mogę zarabiać tyle, co doświadczeni pracownicy. Ale wiem też, że jeżeli będę wydajnie pracował, bank to dostrzeże i godnie opłaci. Tymczasem decyzję o wysokości uposażenia pozostawiam państwu, niemniej żywię nadzieję, że nie będzie ono niższe niż suma wykazana na dole strony dwudziestej drugiej. (Szelest papierków. Miny, z których nic człeku nie wyczytasz. Tak jest. Sześć tysięcy, dupissimos. Mogę pozwolić sobie na tę grę na nosie, na nienaturalne frazesy, których uczą w mądrych podręcznikach z serii "Jak się sprzedawać aby się nie kurwić"; w końcu to wy zgłosiliście się z ofertą do mnie, nie ja do was.) - No cóż, wydaje mi się, że wyrażę opinię wszystkich tu zgromadzonych, twierdząc, iż rekomendacje i dokumenty, które pan przedłożył wskazują na to, że sprawdziłby się pan w... (Mniam, mniam. Uwielbiam zdania pokrętnie złożone.) - Do czasu uzyskania samodzielności operacyjnej pana bezpośrednim przełożonym będzie [... ] (Od razu podłączyli mnie do neurogiełdy. Żebym się przyzwyczajał. Mam trzeci stopień dostępu a cyborg przy wejściu nie szczerzy już wrednych komunikatów na mój widok. Może byłem przeczulony? Cyborgi się nie szczerzą.) - Bandyta na dziewiątej - podpowiada. Widzę go. Milion z Azji zabłąkał się bezpańsko, nie wie w co się inwestować. Muskam ikonę sugestii przy południowym interfejsie, cicho, może nikt nas nie wyniucha. Proponuję usługi banku. A jednak nie jestem sam. Kolega z Niemiec, jeśli nie zmyśliłem końcówki loginu. Bije mnie oprocentowaniem. Ale dzisiaj jestem silny, czuję się wielki, wiem, że sztuczka kusa chce przejąć azjatycki kęs, by nim finansować jakieś podejrzane stacje metra pełne menelstwa i prostytucji. Lojalnie powiadamiam o tym Azję. Niemiec wycofuje się, nie chce wnikliwych pytań. Skąd wiedziałem? Umiem czytać w cudzych myślach. Nie zawsze, nie wszędzie, są wszak takie dni, że żaden Niemiec, żaden nikt, nie osłoni się przede mną. (Kiedy nie mają dużo do roboty, myśli wypadają ze służbowych trajektorii. Przypominają co widziałem po pracy.) Fír chlaimh. Czyli: szermierze. Widziałem Szermierzy. Opowieść teatralną. Ordynatorzy jednostek leczniczych dla pletory alfabetycznych poplątań świata (przykład: astenie, blokady, czaszkogardlaki, depresje, epifazje, frenie, ginandromorfizmy, histerie, inwolucje białkowe, jaźniowstręty, kompulsje, lewitacje zen- somatyczne, manie, nerwice, obskurie, psychozoria, rzucawki, skotofagozy, traumy, ubytki genowe, wirusy układowe, yindi czy zwłóknienia) pragną w ramach terapii oswajać chorych z prawdziwym światem. I vice versa: w ramach edukacji. Na przykład Ulicznym Teatrzykiem Debilikiem, nazwa użytkowa. Treść widowisk niezbyt ważna, uważna, poważna, ale ludzi wiedzie tam nie głód estetyki lecz jej chory kuzyn: ciekawość. A więc pisuje się po godzinach tandetne historie, pacjenci zbijają się w kupę trupę, mówią co im przynależne, raz coś przepomną, raz dodadzą. Warto zadziwić tych normalnych. Od stopnia zadziwienia zależy, ile wrzucą do puszki, a tak, szpitalom każdy pieniądz się przyda. Utrzymają się bez konieczności cięcia etatów, bo każdy cięty etat to cięta korona czaszki, lobotomia za lobotomią, prowizoryczne łatanie niełatalnego i opuszczanie go na wolność. Czy któryś z "lżejszych przypadków" odwiedził kiedykolwiek UTD, żeby zobaczyć dawnych kompanów? Mnie UTD przyciąga, bo chcę na własne oczy przekonać się, że nie tylko moja siostra została zgwałcona i porzucona przez rozum. (Dziwny wyraz: "rozum". Nawet ci, którzy go nie mają potrafią wyskrzeczeć z siebie: "Rozumiem". Można też uznać w kimś rozum, gdy powie się: "Masz rację". Etymologicznie ratio jest pokrewne liczeniu, jeżeli dobrze pamiętam. Powinniście zobaczyć niektórych z tych niby szaleńców w akcji, jak w wyłomie sekundy dokonują wielowarstwowych obliczeń na liczbach szesnastocyfrowych. Muszę ich kiedyś odwiedzić za kulisami?) Koda widowiska. Bęcwałek z pokrzywionymi ramionami: narrator. Kiwa się w miejscu, z powodzeniem lekceważy sylaby słaboprzyciskowe. Ciała nie chcieli i mensy nie znali, Ni krwi, fermentu, ni gleju, ni płynu; Mózg dała macierz a duszę im genom, Krew dał im donor, biopsję zgrał igielnik. Coś na karykaturalne podobieństwo którejś z edd. Potem lament kogoś na karykaturalne podobieństwo ludzi (czworaczki żeńskie zgodnie wyklęte progerią). Wyją do rekwizytorium księżyca i kilku chmurek z tektury jak to im biedno i chłodno. Pielęgniarka daje im dyskretny znak, żeby usunęły się ze sceny. Trzy wychodzą za kurtynkę, jedna zostaje, zapamiętana w wyciu. Wśród widzów poruszenie. Najciekawsze są właśnie te momenty kiedy akcja wymyka się scenariuszom a choroba pasom. Dwóch mocnych panów wyciąga karykaturę pod ramiona. Bęcwałek próbuje tuszować, ma bladą twarz, może coś z przemianą aminokwasów, stara się, stara, może obiecali mu dodatkową syntezę białka w żyłę, i czeka, i ślini się niczym dziecko do maślanego cukierka, i dla tego cukierka gotów jest nawet mówić składnie, skupiać się na akcentach. A może i sztuki, sztuczki - w ramach oszczędności - też wyrabiają pacjenci a kitlowi tylko wyrywają je z dyktafonów i eskortują na papier? Wiem gdzie szczęście rośnie, gdzie los nasz się mieni! Szermują nami, szermują do czasu. Z naszych oczu rosa, co doliną spada, U studni powiek wciąż los nasz się zlicza. Na deski wbiega poczwar z przepotężnym Downem. Down to zresztą najmniejszy z jego problemów. Piszczy przeraźliwie "szermują, szermują". Ciekawe. Szlagwort? Zanotuję. I nagle ludziom szyje indorkują, żyrafieją. Chcą wszystko zobaczyć. Down dostaje jakiegoś ataku. Ślini się, zwija w sobie, wykonuje nieprzystojne gesty i piszczy, wciąż piszczy. O tak, pełno żyraf i indorów. Na scenę wdrapują się ochroniarze. Down zrzuca białą, płócienną koszulę, nie wiadomo skąd nóż w jego oszalałej dłoni. Wdech, pot, indorki, robi się coraz ciekawiej. Ochroniarze oglądają się, chyba nie bardzo wiedzą co robić. Down rzuca nożem w tłum, kilka niewiast z widowni trafia w krzyk. Ochroniarze błyskiem dopadają poczwara, ten nagle nieruchomieje, potem kłania się publiczności. Nóż był gumy. Tłum nawet nie zauważa, że kretynki kręcą się wśród niego i wystawiają pod nosy prośbę o banknoty. Więc to tak, ten szał został wyreżyserowany. Ale są oklaski, bo efekty specjalne też znajdują uznanie. Wykreślam z pamięci "szermowanie" i zrzucam banknot na pożarcie. Wyobrażam sobie, że wszyscy opętani umysłowo są zbiorem, że to jeden organizm, szalony pleń, i gdy pomogę któremuś z tych braci moich najgorszych, siostrze swej pomogę. Ale banknot jest możliwie najmniejszego nominału. Szalony to ja nie jestem. (- Kłamiesz - mówi Grzegorz z lekkim uśmiechem. - Ludzie nie potrafią czytać w myślach. Może we własnych, ale i to z niewielką korzyścią dla cywilizacji. Odpowiadam mu, że to jak gdyby część układanki. No, ta cudza myśl. Na przykład: słyszysz głos, dostrzegasz mowę ciała, rozpoznajesz blask źrenic, dobór słów, kojarzysz podświadome sygnały - i widzisz charakterystyczną łasiczkę w pętli rąk kobiecych. Ach tak, dumasz, więc cała układanka to Dama z łasiczką. Mniej więcej tak czyta się w obcych mózgach. Nie potrafię tego jaśniej wytłumaczyć. Nie panuję nad tym darem, nie zawsze zdołam go przywołać. Ale jest coraz lepiej. Nie uśmiechaj się tak. Czy każdy szofer wie jak zbudowany jest pojazd, który prowadzi? A wiesz, Amerykanie przeprowadzili niedawno eksperyment z myszami. Zamykali je w labiryntach porozdzielanych tak, że gryzonie się nie widziały. Kontaktu zero. Kiedy metodą prób i błędów rozpoznały drogę wyjścia, przekładano je do labiryntu partnera. I w trzech przypadkach na sto biały cwaniaczek kojarzył rozkład ścieżek w nowym labiryncie, jakby gościł w nim od dawna. Czyli jak? Telepatia czy błąd statystyczny? Błąd, skrzyknęli od razu naukowcy i powtórzyli eksperyment. Ponownie trzy na sto: te same myszy. Ulubienice losu. - Niemożliwe - W tembrze Grzesia zaczyna się nadąs, może pierwszy krok do irytacji. - Poza tym ludzie to nie myszy. - No a Burns? Steinbeck? Algernon? Ezop? Gertruda z Nivelle? - Czy twoja siostra niedługo umrze? - Mój przyjaciel zmienia temat, wraca do ważenia duszyczek. (Kiedy za długo bywam w neurogiełdzie - dopadają mnie objawienia. Najczęściej w wyniku kontaktu z dużymi liczbami, nieskończonymi ciągami zer i jedynek. Ostatnio ujrzałem stado myszy. Widziałem też rozmowę z Grzegorzem. Nie mam zamiaru i ochoty wyciągać z tego żadnych wniosków. Może kiedyś. Szaremu Fraktalowi, kiedyś może.)) xxxx - To jak gdyby część układanki. No, cudza myśl. Na przykład: słyszysz głos, dostrzegasz mowę ciała, rozpoznajesz blask źrenic, dobór słów, kojarzysz podświadome sygnały - i widzisz charakterystyczną łasiczkę w pętli rąk kobiecych. Ach tak, dumasz, zatem cała układanka to Dama z łasiczką. Mniej więcej tak czytam w obcych mózgach. Beata słucha mnie uważnie. Ale może jest to uwaga matki dla konfabulującego dziecka. - A jeśli ktoś nic nie mówi? Jeśli nikogo nie widzisz? - Wystarczy połączenie neuronalne. Na przykład interbrain. To jak spacerek po obcym osiedlu. Ale skoro jest połączenie, most między moim osiedlem a obcym, jest jedność, a skoro jedność, w obu osiedlach można zaprowadzić te same prawa. Moje prawa. Zaś kiedy już jestem u siebie, wokół robi się całkiem domyślnie. Milczenie oznacza niezgodę. - Nie potrafię tego jaśniej wytłumaczyć. Nie panuję nad tym darem, nie zawsze umiem go wywołać. Ale jest coraz lepiej. Nie uśmiechaj się tak. Czy każdy kierowca wie jak zbudowany jest wehikuł, który prowadzi? - Dobrze już, dobrze - śmieje się Beata. - Ale ja nie czytam w twoich myślach, więc powiedz czego słuchamy na kolację. (Beata to moja żona. Początkowo mężem miał być Grześ, ale Klinika Dîir wezwała go do siebie. Wreszcie pozwolono mu na staż, obserwację reanimacji, może zważy te swoje domorosłe trupy. Musiał opuścić zajęcia. I oto padło na mnie.) - Strawińskiego? Strawiński może oznaczać Pietruszkę, ale może się też kojarzyć z dowolną potrawą. Tak jak Prokofiew kojarzy się tylko z Pomarańczami. Czajkowski z Orzechami. Smetana ze Śmietaną. Brahms z Kuchnią Węgierską. Mendelssohn ze Szkocką Owsianką. Ravel z Wodą. Schubert z Pstrągiem. Rimski-Korsakow z przepysznym rosołem na Koguciku. Gdy kończą się nazwiska, kosztujemy terminów muzycznych: fermata to fermentacja, con fuoco podgrzewanie na sporym ogniu, staccato stek. Potem możemy bawić się skojarzeniami skojarzeń, następnie tych skojarzeniami i dalej da capo al infine. (- Teoria Crowleya - obwieścił Promotor zanim wyekspediował nas w podróż poślubną do VR- Halli. - A może hipoteza. Wręcz spekulacja. Czy też mrzonka Crowleya! Którą - niemniej - moi studenci powinni poznać... ) Nie mogłem się nawet wybronić od eksperymentu tym, że muszę stawiać się w bankowej neurogiełdzie, bo Promotor miał dla nas VR- Hallę, świeży zakup Uczelni. Czas tam płynie odmiennie, po innych niźli te znajome krzywiznach. Nie wiem ile czasu minęło na zewnątrz, w środku celebrowaliśmy już z Beatą czwartą rocznicę ślubu. Przez pierwszy rok stale się kłóciliśmy na temat teorii Crowleya, przez drugi prawie nie odzywaliśmy się do siebie, w trzecim z wolna zaczęliśmy się godzić z tym, że jesteśmy sobie pisani. Kto by przypuszczał, teraz zaczyna nam się to podobać. (- Teoria Crowleya? - zapytał Szymek. - Czyli co? - Rzeczywistość dąży do samowypełnienia - wyszeptał Promotor a my nadal niczego nie rozumieliśmy. - Zobaczycie naszą młodą parę w akcji - wyjaśniał. - On i ona. Są obcy. Ale tam staną się sobie bliscy. Dlaczego? Horror vacui. Biernat i Beata odczują brak stada, zauważą siebie i sami staną się stadem. Zespołem norm. Ogółem decydującym i postrzegającym. Pamięcią zbiorową. Światem. Kosmosem. - To raczej sprawka libido i konieczności utrzymania gatunku - powiedział Szymek. - Jeśli połączylibyśmy tam wrogów, pozabijaliby się zanim trzeci kur by zapiał. - Bardzo prawdopodobne - odparł Promotor. - Ale nie o to Crowleyowi chodziło.) Ile lat temu to słyszeliśmy? Czy szesnaście? Osiemnaście? Rzeczywistość wirtualna stała się faktyczną. Nie możemy mieć dzieci. To martwi. Łapiemy się na tym, że zapominamy, iż w VR nic nie jest naprawdę. Nawet muzyczne menu jest tylko komendą do komputera, który drażni odpowiednie nerwy, wywołując w nas sytość. - A jeżeli nas zostawili? - zapytała pewnego dnia Beata. - Jeżeli o nas zapomnieli? Tam mogła zdarzyć się wojna. Zagubionym. Nie wiem już czy tam denotuje zewnętrzność czy wewnętrzność, prawdę czy fałsz, zero czy jedynkę. Nasze małżeństwo zostało wybudowane w świeżym habitacie, bez odwołań do przeszłości. Nowe rekwizytorium, nowe barwy. I zero zmian. Zero nowości, zero książek, multimediów, informacji. A wspomnienia nie żyją wiecznie. My i tylko my, dwa pokoje, kuchnia, łazienka, komputer dawkujący melodyczne papu, to razem siedem. Początkowo barwę wanny zwaliśmy lemorową, od sieci sklepów Le More, gdzie można było kupić spodnie w charakterystycznym odcieniu turkusu. Ale kiedy pamięć wyrzucała z naszych umysłów najmniej potrzebne skojarzenia, by skupić się na najważniejszych, zapomnieliśmy o sklepie, nazwie i turkusie. Lemor. Za wiele lat przyjdzie stado wygłodniałych lingwistów, aby zachodzić w głowę skąd to. Skąd co? Minęło trzydzieści lat, starość weszła z nami w bliższą komitywę, zaczęliśmy przeżuwać sens naszego trwania. - Pamiętasz Robinsona Crusoe? - pytam. - Miał nadzieję na ocalenie. - Robinson to fikcja - warczy Beata. Zazwyczaj wścieka się, kiedy podnoszę ją na duchu. Sądzi, że uznaję tym samym, że jest powód do podtrzymywania na duchu. A ona chciałaby zapomnieć o możliwości klęski, przemilczeć ją. - My jesteśmy prawdziwi. - No cóż, nie wydaje mi się byśmy mogli temu zaradzić. "Gatunek ludzki masz przerwać!", powtarzam ale z czasem mantra mi się miesza. Gatunek ludzki ma przetrwać? Gatunek ludzki ma wytrwać? Dotrwać? Potrwać? Trwożyć się? Tworzyć się? Spotworzyć się? Do kiedy, do czego? Gatunek ludzki mam wyrwać? Mam przerwać? Dlaczego nie możemy przerwać eksperymentu? - Stado jakich lingwistów? - Beata przechodzi w ton kpiący. - Tu nikt nie przyjdzie! Tam stało się nierealne. Czterdzieści sześć lat. Zastanawiam się nad modelem teoretycznym naszej pułapki. Przypominam sobie (o dziwo!) stary podręcznik do egzaminu na prawo jazdy. Trzy pojazdy zbliżają się po osobnych torach do centrum skrzyżowania w kształcie litery Y i nie wiadomo kto ma jechać pierwszy, bo ktoś wyrwał znak pierwszeństwa przejazdu. Rozwiązanie było poza systemem: uprzejmość. Jeden z kierowców musiał okazać uprzejmość i dać znak ręką pozostałym, żeby ruszyli. A jeśli wszyscy trzej machnęli życzliwie dłońmi? Absurd. Pięćdziesiąt osiem lat samotności we dwoje to też absurd. W siedmioro. Jeżeli my jesteśmy prawdziwi, to tamci są fałszywi, a skoro tak, to nie mogli stworzyć nam świata. - Czy można zbudować system, który zamknie się sam w sobie? - próbuje Beata. - Czy można schować się we własnej kieszeni? Czy mysz może nakarmić się własnym ogonem? - Dlaczego powiedziałaś "mysz"? - żachnąłem się. Byłem już stary, pomarszczony i wredny. Ale myszy pamiętałem. - Musimy sprowadzić tu kogoś z fikcji - powiedziała Beata. Fikcją nazywaliśmy "tam". - Byle zniszczył ekran nad nami. Właśnie minęło sto szesnaście lat. Bez żadnych hucznych kłótni. - Jesteśmy jak dyrektor banku. Wszedł do skarbca a kraty zamknęły go w środku. Pokonany przez własny wynalazek. - Dlaczego powiedziałaś "bank"? Kiedy kilka godzin przed snem odtwarzamy skojarzenia w słabnących mózgach, na rzucone przez mnie hasło "nóż" Beata nie odpowiada "chleb". Mówi "gardło". Mija rok sto dwudziesty. Potem idziemy spać. Nie wiemy czy człowiek może żyć tak długo. Nakrywamy się kocami. Sto czterdzieści. Kocami? Jeszcze jeden byt zawieszony. Sto ile? Potem blask w oczy. - Kochani, nie uwierzylibyście - mówi ktoś, kogo przypominam sobie jako Szymka. - Ale wszystko jest nagrane. Beatka podrzyna Biernatkowi gardło gumową rybką. A jednak o to chodziło Crowleyowi? - Do zakończenia kwarantanny nie powinni zbliżać się do luster - mówi ktoś, kogo przypominam sobie jako Promotora. - Procedura jest zresztą znana. Nie, nie o to chodziło Crowleyowi. Ta teoria sprawdza się w warunkach idealnych. Psychika ludzka nie jest idealna. Pęka, a wtedy w ruch idą noże, agresje, odczucia poboczne, zboczenia. Gdyby psyche nie pękła, to tracąc ostatnie wspomnienia uwierzyliby, że VR to jedyna obiektywna prawda. Stworzyliby prawdę. Rzeczywistość sama z siebie wypełniłaby luki w ich opustoszałych głowach. - Przecież podglądaliśmy ich - mówi ktoś, kogo przypomniałem sobie jako Szymka. - Znaliśmy inną prawdę. - Dla Crowleya - mówi ktoś, kogo przypomniałem sobie jako Promotora - nie istnieje logika, której obserwator nie byłby jednocześnie jej uczestnikiem. Jeśli istniejemy w świecie X, tedy obowiązuje nas logika X, czy nam się to podoba czy nie. Jeśli z dowolnych względów, ograniczeń percepcji itepe, nie odkrywamy logiki, wówczas logiką X musi nazywać się ogół tego, co zdołamy dostrzec. I logika ta będzie kreować świat X niezależnie od swojej kompletności. Ergo każde zdarzenie jest logicznie reprodukowalne czasoprzestrzennie na tyle obiektywnie i kompletnie, na ile zgodzi się ogół obserwatorów. - Reprodukcja to czy imitacja? Konstrukcja? Przecież istnieją światy bez obserwatora! Światy połączone, których systemy logiczne mają część wspólną. Czy Crowley przedstawił jakiś model matematyczny czy tylko tak sobie filozofował? Rybkę kojarzę, gumową o wiele, wiele gorzej. Zegar cofa się, wspomnienia wracają na miejsce. To boli. - Słabo mi - jęczy Beata. Odprowadzają nas z VR- Halli. Szymek mówi, że przeżyliśmy ciężką godzinę. Promotor patrzy na mnie uważnie. Potem, potem. Wszystko potem, błagam was. (Kiedy próbowałem wyjaśnić mamie teorię Crowleya - nie zrozumiała mnie. Pokiwała głową z niechęcią i wyrzekła coś o ludziach, którzy trwonią czas na głupstwa zamiast zająć się uczciwą pracą. Moja matka była przed wylewem naukowcem. Zajmowała się teoriami wieloprzestrzennymi i Crowleya miała pewnie w małym palcu. Teraz w palcu ma jedynie tkankę skórną, mięso i krew serdeczną zero er ha minus.) xxxx - Część układanki. Cudza myśl. Słyszę słowa, dostrzegam głośnię ciała, rozpoznaję blask źrenic, dekoduję reguły doboru słów, kojarzę podświadome sygnały - i widzę dobrze znaną łasiczkę w pętli rąk kobiecych. Ach tak, myślę sobie wtedy, a zatem cała układanka to Dama z... - Dlaczego pan to stwierdza? - przerywa mi Promotor. Patrzę na niego, próbuję zgadywać. Wydawało mi się, że pytał mnie jak do niego dotarłem. Pewny jestem, że pytał. Przez las. Przez las dotarłem. A teraz kryguje się, że nie wie o co chodzi. Dlaczego tak się zachowuje? Byłem już w owym lesie. Zieleń mysolińska myśli, prymidoński szkarłat szyszek. Zbieram szyszki do koszyka, koszyka dłoni, oto zapłoną, a jedna z nich nawet woła, nawołuje mnie ku drzewu. Oto wspinam się po pniu drzewa, pniu mózgu. Ostrożnie, mimo podniecenia, rozchylam gałęzie. I widzę most. I most za daleko. Stoi na nim wartownik w długiej białej szacie, jaką często natchnienie domalowuje aniołom na obrazach Fra Angelico. Przez ramię ma przewieszony karabin. Pilnuje głównej traktu ruchowego i czuciowego pod drogowskazem "Od rdzenia" i "Do rdzenia". Schodzę z drzewa, jak wiewiórka, przywitam wartownika, pytam o szlachetne zdrowie, jak dzieci, jak procesy myślowe, czy żona nadal bardzo kocha, jak się wiedzie podstawowej komórce społecznej, jak mija dzień, jak mija noc, jak mija komórka, czy regeneruje się, komórka społecznie mózgowa, co sądzi pan o Enchiridionie Metafizycznym, jak się dzieje niebo nad głową, potem salut i w drogę mi, w drogę. Do rdzenia. Od rdzenia. Do widzenia. Od widzenia. Przywidzenia. Nurzam się w strumieniu pod mostem: pytać ryby jak długo potrwa eksperyment, zagadać starego, mądrego szczupaka w złocie łusek jak długo przyjdzie mi jeszcze mężować Beacie. Proszę igły z modrzewi i blaski z tęczówki, by wróciły logikę, dopóki o niej pamiętam, dopóki ją pamiętam, dopóki Crowley nie przyszedł w czarnym płaszczu, dopóki nie zanucił ciszy, nie zawładnął przeszłością. A woda szemrze, klaszcze, pluszcze, świszczy, trzeszczy i ja ją zrozumiałem. I co teraz? I teraz niby nic? - Tam, w VR- Halli, przywoływałem pana, profesorze, a pan mi odpowiedział. Żebym się trzymał. Żeby tylko tak dalej. Nie dosłyszał mnie. Może udaje? Chowa szyszki pod pazuchę? Może ma mnie za wariata? - Czy sformułował pan już wnioski swojej pracy? Ano tak. Dlatego tu jesteśmy. Rozmowa kwalifikacyjna, która może mi dać tytuł MBA. Master in Brain Administration. (Dziwny wyraz: "master". Majster. Mistrz. Maestro. Magister. Czy magister ma coś etymologicznie wspólnego z magią? Mistycyzmem? Gry słowne bawią mnie. Może: Mistyk nauk neuronalnych MNN? Nie, wygląda mało elegancko, jak aplet drugiego rzędu albo nazwa stacji medialnej. Jak CNN z zeszłej epoki. A: Stary kabalista mózgu? Czarnoksiężnik wiedzy kranialnej? Mag zawiadywania mózgami? Administrator maestrii psychicznej? Kosiarz organizacji umysłu? SKK. CWK. MZM. AMP. KOU. Skrótów kolaudacje koślawe. Cerowane wichury karczemne. Mikroskopijne zepsute motylki. Anioły Marii Partenogenetycznej. Ktokolwiek odczytał Urizena? Nie, nie, nie. Później wydumam coś lepszego. Uwielbiam język, znaczenie, mniam, wyraz ust i wyraz z ust. Wszystko zaczęło się chyba w przedszkolu, kiedy przy czytance zamieszały się blisko spokrewnione plozywy wargowe i przeczytałem: "Kwiaty puszczają bąki". Koledzy się śmiali i czułem się dobrze, w centrum uwagi. Ale teraz nie mam czasu na zabawę. Chwileczkę... Może GUT? Gigant umysłowej taranteli? Daje dość dobre skojarzenie (Grand Uniform Theory, Wielka Teoria Jedności). Ej, uważać! W obecnych czasach każde skojarzenie, każda omyłka, każdy językowy poślizg może znaczyć celową reakcję podświadomości.) Wielka nagroda. MBA. Kupić nie kupić, potargować warto. A jeśli nie potargować, to może ukraść. UKRAŚĆ. Wniknąć w cudzą głowę i napić się. Spragnionego napoić. Opowiadam ludziom o tym, że potrafię czytać w myślach a oni mają mnie za szaleńca. Albo wzruszają ramionami. Przykładają mi ręce do czoła w poszukiwaniu zaginionej temperatury. Zmieniają temat. Klepią po plecach. Po powadze. Dowcipkują. "Co ty powiesz? No, o czym teraz myślę, staruszku?" Nie jestem idiotą. Rozmawiałem z Sommą. Innych właściwie jedynie słyszę; rzadko do nich docieram, ale kiedy mi się udaje - oni obracają się pobici własnym zdumieniem, jak gdyby słyszeli za sobą głos zmarłego. Staram się opracować właściwe opisy dla tego, co dzieje się z moją wędrowną myślą ale słowa to tylko słowa, kapryśne kochanki, odchodzą ode mnie, nie zawierając sedna, zawodzą kiedy najbardziej ich potrzebuję. Mimo to kocham je. Kocham słowa. - Halo, słyszy mnie pan? (Dziwny wyraz: "słowo". Możemy słowo dać, zamienić, cofnąć, darować, wypluć, grać nim lub operować, szukać słowa a potem przerwać je w pół i na strzępy, i na darmo, może być słowo wielkie, mocne, pierwsze lub ostatnie, brakujące lub przykre lub pokorne. Do słowa możemy nie dać dojść, jak gdyby było ono jaką odległą przystanią, zazdrośnie strzeżoną. Z mórz niedostępnych słów łatwo wpłynąć do portu dostępnych czynów. Za słowo można trzymać aż się na nie uwierzy. Są słowa prawdy i przysięgi, słowa wielkie, posiłkowe, pokorne, honorowe, wstępne, ważone i wyważone. I puste, puszyste? Czy istnieją gdzieś te naprawdę puste? Bezgranicznie puste? Zapewne. A bezgranicznie pełne? Tych właśnie szukam. Nie czas żałować glos, kiedy płoną myśli. Słowa przez duże S, zawierają nie jeden sens ale olbrzymie pole znaczeniowe, pole jakże żyzne, kipiące życiem i heterozją. Słowa, słowiki, sławy, śliwy, ślimaki, śluzy, śluby, śruby, szrony, szramy, sztaby, stawy, wystawy, warszawy, warsztaty, warcaby, warany, Walezy, walety, woluty, worki, wiorsty, wiosny, wioski, wnioski. Jakie znowu wnioski, kto się wnika, kogo słucham, kto tu?) - Czy sformułował pan już wnioski? - Tak, nieomal tak, panie profesorze. MBA, bomba w górę. Mam konkurencję, oczywiście. Grześ chce zważyć duszę. Szymek chce sprawdzić Chrystusa. Beata chce przetłumaczyć ostatnią książkę świata. A ja chcę zdefiniować Szlagwort Über Alles. Kto zdobędzie Wielką Nagrodę, kto będzie utytułowany MBA, ten zostanie profesorem z oszałamiającą pensją, wystarczająco bogatym, by kreować lepszy świat. By kupić świat swojej siostrze. - Tak - powtarzam. (Szary Fraktal przypatruje mi się uważnie z ukrycia. Czyha na potknięcie, by roześmiać się Faustem.) xxxx - Joyce nie mógł tak skończyć - mówi Beata. (Ciekawe imię: "Beata". Co znaczy: "błogosławiona". Jeśli usłyszelibyśmy kogoś recytującego po łacinie błogosławieństw osiem, pomyślelibyśmy, że nieszczęśliwie się zakochał i wzywa ukochanej. Ale to też: "bogata". Acz przecie nie bogaci są błogosławieni ale ubodzy, nie uszczęśliwieni ale przygnębieni, nie urodzajni ale spopielani, nie wzbogaceni ale wyzuci, nie wspaniali ale wdeptani. Czyli Beata zaprzecza samą siebie. I jest przy tym piękna: bea. I wojownicza (bellata), uderza jak puma z przygiętego, tylnego pas (batta). Wiecznie druga: beta. Czasem zbyt okrutna (beastiâ). Może to wszechrzeczy ojczym (atta), który zaprasza się do modlitwy (norweskie: be), sam siebie prosi o wybaczenie za stworzenie człowieka. I tkwi na swoim klęczniku z szerokim rozziewem ust (béante), bo nie wie jak zacząć. Jesienna Pani (wietnamskie: bá thu), wygrzebująca z ogniska ziemniaki patykiem języka a w fajce ubijająca aromatyczne liście. Do krwi.) - Nie przypominam sobie czy aby zmarł śmiercią tragiczną. - Nie o to chodzi - uśmiecha się przez pomyłkę. - Nie mógł tak skończyć tworzenia. Jestem przekonana (głęboki wdech), iż Przebudzenie nie było jego ostatnim dziełem. - Ma pani jakieś dowody? Poszlaki? - pyta Promotor. - Przede wszystkim liczby, panie profesorze. Przecież on był kabalistą. Trzeba i nam zniewolić liczby! - Proszę bardzo. - Daty wydań czterech podstawowych dzieł Joyce'a sumują się w 7691... - To chyba liczba pierwsza? - zastanawia się Promotor. - O to chodzi? - Dwie pierwsze rozpatrywane powieści napisał dość szybko, w cztery lata. Ulissesa: w osiem. Przebudzenie: szesnaście. Liczy pan, profesorze? Następną pisałby trzydzieści dwa lata. Teraz pauzy: między Dublińczykami a Portretem: dwa lata, między tym a Ulissesem sześć, między tym a Przebudzeniem prawie osiemnaście. Dwa sześć osiemnaście. Kolejna liczba ciągu to pięćdziesiąt cztery. A zatem ostatnie dzieło zacząłby pisać w 1993 a wydałby w 2025. - Gdyby tylko zechciał dożyć? - Wybrał zastępczynię, panie profesorze. To Lucia. Jego córka. Sam już nie był dość... fizyczny, by strzymać pióro. Pisał więc zza grobu, dyktował swój piąty element umysłem najbliższej osoby. W 1921 Joyce kończy Ulissesa. Kończy dzieło. Jego dziecko więc umiera. Ziemski ojciec umiera w 1931, on sam w 1941. Panie profesorze, 21 + 31 + 41 = 93. - Ergo? - Książka zostaje wydana w 2025 roku. 2025 minus 93 to 1932. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim ukochana córka Jamesa Joyce'a wstępuje w krainę schizofrenii. Stamtąd potrafi usłyszeć głos ojca. Razem wiążą pomysły, analizują wątki. Chcą dojrzewać do roku 1993, do daty startu. Lucia jednak wcześniej umiera. Na pewno musi wybrać następcę. - Panią, pani Beato? (Weźmy Dublińczyka. Chciejmy zmalować jego Młody Portret, musimy znaleźć się po drugiej stronie sztalugi. Po drugiej stronie Morza Irlandzkiego na wysokości Dublina znajduje się miasto Holyhead. Święta Głowa. Ową, co potwierdzi każdy zielonowyspiarski katolik, ma papież. Papież ergo Rzym. Czyli nie bez powodu właśnie Ulisses, nie Odyseusz. No a gdzie przebudził się Odyseusz? W Itace, gdzieś na Morzu Jońskim? A może w Ithaca w stanie Nowy Jork? Jak dotąd Opatrzność nad nami czuwała. Opatrzność, czyli Providence, Rhode Island. I jeszcze coś: matka Beaty urodziła ją w trakcie podróży po Appalachach. Beata urodziła się w Albany, dokładnie między Ithaca a Providence. Albany to stara nazwa Szkocji, czyli Irlandii, czyli wszystko zatacza krąg, wraca do źródeł. Niewykluczone, że poprosimy o otwartą odpowiedź.) - Tak. Mnie, panie profesorze. Urodziłam się o godzinie... Pierwszej pięćdziesiąt w nocy. Pierwsza pięćdziesiąt. To 150. Plus owe 7691. RAZEM 7841. A teraz rok urodzin pisarza, rok śmierci, no i tamte hipotetyczne 1993 i 2025. RAZEM 7841. (Istnieje teoria, że za pomocą kombinacji liczbowych można udowodnić dowolną bzdurę.) - Ale to tylko teoria. Poza tym liczby także należą do Objawienia, Iluminacji, czy jakkolwiek nazwiemy ludzką percepcję. - Pani Beato, zawistni czy maluczcy mogliby rzec, że postradała pani rozum. Moim zadaniem nie jest szacowanie cudzej władzy umysłowej, więc może pani liczyć co i jak chce, pod warunkiem, że wyjdzie z tego coś poczciwego. Jakaś muzyka dla moich zwojów, rozumie pani? (Lombroso opisał jak w grupach ludzi odgraniczonych od sąsiadów przeszkodami naturalnymi (góry, morza, trzęsawiska, nieprzychylni bogowie) materiał genetyczny nie znajduje ujścia, a więc miesza się we własnym tyglu, co skutkuje wyższą od przeciętnej liczbą zboczeńców społeczeństwu użytecznych (geniusze) i tych odrzucanych (debile). O Szkoci: w krótkim czasie zdali termos, traktor, karonadę, hutnicze urządzenie zasypowe, samochód wyścigowy wraz z oponami i wahaczami, próżniomierz, silnik parowy, regulator prędkości, telewizję, makadam, haggis, telefon, płaszcz przeciwdeszczowy, stront, mulit, tomsonit, ekonomię i gilotynę. Medycynie przypadły: objaw Argyll-Robertsona, objaw Gordona, porażenie Bella, chwyt Hamiltona, laryngoskop Macintosha, zatoka Douglasa, oddech Cheyne'a- Stokesa, strefa McKenziego, mechanizm Duncana, szew McDonalda, krążek Napiera, zespół McCarthy'ego, skala śpiączki Glasgow, penicylina, krup oraz scrapie. Matematyka odziedziczyła: elipsoidę MacCullagha, dwójłomność Kerra, szereg MacLaurina, logarytmy Napiera, funkcję Cobba-Douglasa, liczby Stirlinga, tudzież pokaźną schedę po klanie Maxwell (ciecz, mostek, wzory, tensor, zasada). Oto kwitnąca makdonaldyzacja wynalazczości. Czy ci wszyscy Grecy: też ich na świecie znikomo a ile ongi wyknuli. Ciekawe jednak dlaczego ani ci, ani tamci w swoich szatańskich kotłach nie wygotowali kompozytorów? A może w kolonialnym sklepie Dźwięków genetycznie zwichrowany pieniądz okazał się bez magicznej mocy nabywczej?) - Muzyka? - zastanawia się Beata. Nie rozumie pytania. Przecież liczby to najczystsza muzyka - zaś sam Joyce to wielkie, doskonałe, adysonansowe Sześć. - Proszę sprecyzować, co zechce pani zaprezentować komisji uczelnianej. Chwila dla zmysłu do namysłu. (Szary Fraktal prosi, żeby go ogryźć po paznokciach. Uwielbia to.) - Portret to był poligon Joyce'a - czytam w myślach Beaty, - Ulissesem zdobył fort na wzgórzu, by z niego przekonać się, że okiełzna język ten, kto okiełzna literaturę. Ogół znanej sobie sztuki pisarskiej zmieścił więc w Przebudzeniu. To też go nie zadowoliło. Uważam, że w kolejnej książce Joyce zawarł WSZYSTKO - co znał i czego nie znał, to, co już napisano i to, czego jeszcze nie napisano, praktykę wieków i teorię przyszłości. Innymi słowy - napisał Ostatnie Możliwe Dzieło. - Wie pani doskonale, pani Beato - czytam w myślach Promotora, - że krytycy wypowiedzieli się jasno o ciemnej materii Przebudzenia. Można napisać coś bardziej hermetycznego - tylko po co? Nieskończoność plus jeden to nieskończoność. Racja. (Ale nie w każdej matematyce.) - Pan Biernat przeprowadza pracę seminaryjną na pokrewny temat - ciągnie Promotor. - Może razem przekształcicie... - Nie! - Beata mnie nie toleruje. Ma za heretyka. ("Ej, trzeba spalić cię na stosie" uśmiecha się Szary Fraktal, "spalić jak książkę!") Spoko, o spokojniej. - Tam są wszystkie możliwe składniki, przyprawy, substraty. Komu nie smakuje myśl o naturalnym rozwinięciu Przebudzenia, ten pozbawiony jest smaku. I dodaje, że nauczy się książek Joyce'a na pamięć, na końcu Przebudzenie, wyuczy się go jak rozkładu nowego mieszkania a kiedy już poczuje się u siebie, dokona przemeblowania. Wspomina coś o hipnozie, seansach spirytystycznych i wizytach w schizobankach i mentozoriach oraz wspomaganiu komputerowym. Przestudiuje psychologię i tanatozofię. Zmieni się w Lucię, zmieni się w Jamesa Joyce'a. Wtedy odtworzy swoje ostatnie pas de dieu. - A pan? - Promotor zwraca się w moją stronę. Przyszła kolej na moją stronę. xxxx - Kto sięga pod powierzchnię ziemi, czyni to na własną odpowiedzialność... - czyta Szary Fraktal. - Nudnawe? Kto sięga pod powierzchnię czaszki, czyni to na własną odpowiedzialność. Teraz lepiej? Nie wiem skąd wziął się Szary Fraktal. Pierwszy raz zobaczyłem go po jednej z wieczornych wizyt w pokoju Sommy. Był mały i zakurzony, stał daleko od lampki, jak najdalej od źródła światła. Widziałem właściwie przeczucie jego zarysu niż postać. Początkowo lękał się jasności, dziwak, i niechętnie się ucieleśniał, wolał udawać psychiczny artefakt. Co niczego nie dowodzi, gdyż z czasem nauczył się zmieniać kształty podle drgnienia woli. - Kim jesteś? - zapytałem. - Jak się tu znalazłeś? Ale byłem już bardzo senny i brak odpowiedzi nie zaniepokoił mnie. - Nie mam gdzie mieszkać - pożalił się na skraju rozpaczy i przysiadł mi na skraju łóżka. - Jak się nazywasz?... Słuchaj, jeśli nie odpowiesz na moje pytania, wyrzucę się. - Najpierw pomyśl - wyszeptał cichutko. Śmieją się ze mnie kiedy mówię, że czytam w myślach. A oto był dowód. Pomyślałem - tak, jak tego chciałem - i oto już znałem i jego pomyślenie. Wniknąłem w jego umysł bez magicznych zaklęć, bez łaski demiurgów, szechin i archontów. - Jak się nazywasz? - pomyślałem. - Szary Fraktal - odmyśliło się. Ale nie wiem czy wyczytałem to w jego myślach, czy on przeczytał to moim. - Szary Fraktal?... Dziwacznie. Przyjąłem go na tę noc (Na miejsce spoczynku z radością wybrał sobie podłogę pod moim łóżkiem, co też było dziwaczne, ale w końcu, niech tam), potem na wiele innych. Skoro opanował sztukę kamuflażu, kryjąc się skutecznie przed cudzymi spojrzeniami, nie musiałem się obawiać. Czasami maskował się tak dobrze, że i ja nie umiałem go wyśledzić, wyczuć lub wymyślić. Jeśli chciałem towarzystwa, wyjmowałem coś z półki, siadałem w fotelu i przywoływałem go szelestem kartek. Oto jego największa słabość: książki. Dobiegał do mnie nie wiedzieć skąd, wydzierał mi książkę, wzdychał z szacunkiem a później odczytywał długie lub krótkie fragmenty na głos cichszy lub bardziej zdecydowany. (Ciekawy wyraz: "książka". Ma coś z władzy ziemskiej (książę), boskiej (ksiądz) i szatańskiej (księżyc). Łacina nie pojmuje różnicy pomiędzy książką a istotą wolną. Nie mogę się zdecydować czy wolę sądzić, że to książka daje wolność, czy że sama jest wolna, niezależnie od tego, kto ją wertuje, ogląda, rozumie, ba! kto ją pisze. I tylko jedyna litera, malutkie, proste "i", przekształca łacińską księgę w dzieci Rzymu, urwisowatych przyszłych nosicieli cywilizacji.) A największa siła Szarego Fraktala? Podpowiada. Krytykuje złe ruchy. Podsuwa dobre. Zmienia ścieżki rozumowania. Często bierze na się przewiny, jak föhn topiący moje poczucie zgorzknienia za różne grzechy. Mądry i pożyteczny. - Może. Nie wiem dlaczego wybrał mnie na gospodarza i towarzysza. Nie pytam go o przeszłość, rodziców, doświadczenia. Kiedyś sam wszystko objaśni, wyjawi, jeżeli zechce. On mnie też nie pociąga za dawne sprawy. Tylko raz. O Sommę. Pokazałem mu siostrę z progu jej pokoju. Przypatrywał się jej w skupieniu. Wieczorem czytał mi Matrix, nowożytną baśń o samotnej funkcji, która cieszy się na spotkanie z asymptotą. Ale mama przyszła do pokoju z propozycją herbaty z malinami i Szary Fraktal musiał błyskawicznie się ukryć. Odmówiłem, mama sobie poszła a Szary już się nie ujawnił. Słyszałem jak ciężko mu się myśli. Potem pewnie zasnął. - Chodźmy na genotarg. Uczy mnie szablonów innych ludzi. Z wolna, z wolna, najpierw tych najsłabszych, najprostszych. - A, witam, co tym razem dla pana? - pyta sprzedawca. Zna mnie, częstego klienta. - Język - określam się a Szary Fraktal zawiesza się przy uchu. Sprzedawca gmera w pudłach, ostrożnie wyciąga lśniące kostki. Oblizuje wargi, odchrząkuje, wystawia towar przed oczy. - Pierwsza klasa. Uniseks. Unigenom. Uniformat. - mówi. - Warte swojej uniceny. - Czujesz go? - pyta Szary Fraktal. - Nie bardzo - odmyśliwuję. - Przegrodził się. Szary rozgląda się [nikt nas nie obserwuje], kopie sprzedawcę w twarz. Ten rzuca głową w tył, wraca z krzywą czerwieni smużącą się na baldachim stoiska. Poprawka, presto furioso. Sprzedawca składa się na kolana, kostki rozsypują mu się. I słyszę: "To tanie tajwańskie podróbki." O tak, słyszę wyraźnie, co śmiał był pomyśleć... "- Tym razem zrobię gacusia na szaro, jego durna siostra się nie pozna." Chce sięgnąć po broń, czy raczej chce powstać na nogi. Tak czy inaczej - Szary ładuje jeszcze raz. I raz. Raz. Raz. Tatata. Z prawej chmurzy się jakiś szmer. Przecież nie życzymy sobie świadków. Szary przestaje. - Słuchaj, skurwielu - syczę. - Dasz mi zaraz prawdziwy towar albo wezwę strażnika targu. - Ból polepsza komunikację - przymyśla się Szary. - Kiedyś wytłumaczę ci to dokładniej. W torbie grzechoczą kostki z wszczepami językowymi pierwszej jakości. Napiłbym się herbaty z malinami. Dziś w nocy moja siostra Somma dostanie nowy język. - Zauważyłeś, że masz zabawne inicjały? - myślę. - SF. San Francisco. Albo sua fata. Albo science fiction. Czy ty jesteś oby prawdziwy? Dziwaczny wyraz "prawdziwy"; ma w sobie prawo i zadziwienie, prostytucję i wino. Ale nie zdążę się o tym podumać... - Nigdy ze mnie nie kpij - odmyśliwuje Szary Fraktal takim tonem, że włosy na karku jeżą mi się jak kotu. (Stakka bo dobrze działa. To tylko magiczny sen. Z akcentem na tylko.) xxxx W następnych trzech miesiącach na neurogiełdzie spisywałem się bardzo dobrze. Przyniosłem bankowi zysk na tyle spory, że naczelny cyborg oddziału ruchem głowy zza olbrzymiej szyby nastawni zawieszonej nad salą operacyjną wskazał mnie zastępcy robotoida personalnego. Czego sam nie zauważyłem, to nie uciekło uwadze bardziej doświadczonych kolegów z sąsiednich pulpitów. (Nieważki wyraz: "kolega", zobowiązuje do minimum szczerości i zaufania. Koledzy z banku chętnie wbiliby mi kołek w serce a nie robią tego pewnie tylko dlatego, że zastanawiają się jak udaje mi się kasować takie zyski. A może się boją? Spekulują czy mam serce? Powinniśmy raczej zwać się kolaborantami. A nawet kontralaborantami.) I co ja im mogę powiedzieć? Że mam szczęście? Mam widzenia? Mam szarego ale skutecznego towarzysza? - Czysty przypadek. - Uśmiecham się nieśmiało. - Fart początkującego. Ślepa kura. Te klimaty. Żują gumy, poruszają żuchwami, rozżuchwaleni, przyglądają mi się spode łba. Może to łykną. Wracają do pracy. A moje sukcesy dzieją się prościej niźli chcieliby sobie wyobrazić. Szary Fraktal doradzał: "Ból usprawnia komunikację". Nawet chirurgicznie wypruci z wielu nerwowych kłębuszków maklerzy czegoś się obawiają, jakiemuś cierpieniu składają niechętny ale bezwarunkowy hołd. W sieci docieram do nich łatwiej. Potrafię ich podejść tak, że mnie nie zauważają. Po podwójnej, poczwórnej dawce stakka bo udaje mi się to bez trudu. - Czołem, Pippi. Gdzie podziewa się twój sławetny apetyt na obligacje skarbowe?... - Siemaszek, 7 Darek 7? Mam dla ciebie niwelacje z Rio, po pi koma czek dzik... - ICQ, Sylwek! Wesoła wdówka po fuzji Mergillah z Rono za jon de per stok... - Less, czy wchodzicie w morfokosy czek czek koma de pi de trik jon okres set pi... Oni biją się o wielomilionowe stawki, przegrzewają jaźnie w rozhuśtanych bataliach gdy ja obserwuję ich słabości. Kiedy już wiem czego się wstydzą albo o czym chcą zapomnieć, wbiegam im w obwody. Przeważnie jako wizja. I nie wiedzą, że jestem prawdziwy. Ale każdy makler miewa wizje. Musi je mieć. Żeby nie oszaleć. No więc jestem im wizją. Naturalnie, możliwie odkształconą, wyzutą z człekokształtu. A kiedy już nie zwracają na mnie uwagi i konkludują transakcje, wtedy podbieram im coś z dziewiątej, czasem bardziej bezczelnie: ósmej pozycji po przecinku, wcześniejsze i dalsze bez zmian. Przy dużych sumach w zapisie binarnym takie podmiany są prawie niewidoczne. A jeżeli nawet wiedzą, że są okradani, to na pewno nie wiedzą przez kogo. A jeśli nawet kojarzą złodzieja z widowiskiem złotoskrzydłej szarańczy czy przekrwioną soczewką Fresnela, nie mogą wiedzieć, że to ja. Kiedyś mnie złapią, ot, przypadkowo, bo każdego łapią, ale do tego czasu moja siostra będzie dużo zdrowsza. W jednym ze swoich widzeń widziałem ojca. Tak mi się zdawało, że to on. Przecież nie poznałem go dobrze, nie znałem jego twarzy. Nie wiem czy czekał aż mama rozpłacze się po porodzie, czy może wpisał nasze imiona do szpitalnej karty i poszedł sobie wcześniej. Takim go właśnie widziałem: odchodzącym ze szpitala. Przy wyjściu z oddziału, gdzie na żółtym tle palą się czarne litery napisu "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony", odwrócił się i powiedział: - Zdaje się, że jestem nieupoważniony. Potem zniknął. Jak komiwojażer, któremu nie udało się wcisnąć kompletu szamponu z odżywką plus zawodowy uśmiech gratis. No właśnie. Nieupoważniony. A mama płakała potem długo. Nie za nim. Za przyszłością. - Mógłbym rzucić jakąś postfreudowską bujdę na pożarcie. - Szary Fraktal wzruszył ramionami. - Ale uważam, że jesteś na to za głodny. Wtedy się ocknąłem. Sprawdziłem stan konta. Podejrzewałem, że ktoś gra w moją grę. Nie grał. Stado myszy, jak zwykle. Myszy, same myszy (ham). Na dobranoc Szary Fraktal czytał mi 'Śmierć neurowojażera'. Koma śmierciowojażera. Somma nigdzie- wojażera. Za premię uznaniową z banku kupiłem siostrze wstrzyk z dość pokaźną częścią amigdali przyprawioną nadtlenkiem dysmutazy. Nie tanie niewiadomoco z genotargu a prawdziwy fabrykat z dożywotnią gwarancją. W amigdalę warto inwestować. (Boże, czy pomyślałem inwestować, czy wymknęło mi się toto w siostrzanym kontekście?! Nie martw się, podpowiada Szary Fraktal, to przejęzyczenie. Zaręczam, że chciałeś pomyśleć coś innego.) Amigdala pomaga zaufać dobrym ludziom i odwrócić się od złych. Dzięki niej nie nadstawiamy zbyt raptownie drugiego policzka. Porównuje nasze pierwsze wrażenia z przeszłymi doświadczeniami. Amigdala u autystyków jest uszkodzona. - A jeśli ktoś nie miał żadnych doświadczeń z przeszłości? - zaintrygował się Szary Fraktal. - Jeśli przetrzymywano go w ciemni samotności a potem wypuszczono do światła ludzkich zbiorowości... czy amigdala pomoże? - Jeśli ktoś przynależał do ciemności - odmyśliwuję z wahaniem, - nic nie może mu pomóc. Ciemność. Ciemność, ham. Inne widzenie zaczynało się od ciemności. Poznałem ją po pewnym czasie. Jestem taki tyciny. Ta ciemność to moja mama. Przypominam sobie jak byłem w mamie. Kiedy zbierałem wiedzę z całego kosmosu, gotując się na wyjście ku jaśniejszemu światu bez mam. Obok moja siostra. Moja Somma. Wtedy nie jesteśmy jeszcze Sommą ni Biernatem. Jesteśmy gdzieś tam, hen w szczepie Somitów, bawimy się nowym pulsem. W ciemności. A potem przychodzi do nas Bóg, z leciutką poświatą, żeby było wiadomo kto zacz, i mówi coś, czego nie zapomnę: - Jedno z was. Może ty, dzieweczko? - Wskazuje na mnie palcem. Nie wiem o co Mu chodzi ale Jego głos wcale mi się nie podoba. Ani to, że przestał nas traktować jak sobie równych, jak pierworodnych galaktyki. Zaczyna na nas patrzeć inaczej. Jak na ludzi. I każe mi się bać. Mówi dziewieczko, chociaż płci Sommy i moja nie są jeszcze określone. Ale wiem, że chodzi mu o mnie. Przecież pokazuje wyraźnie na mnie, na to a nie inne skupisko tachionów. Wtedy odzywa się moja przyszła siostra: - Zostaw go w spokoju. Nic ci do nas. - Może tak - Bóg uśmiecha się lekko. - Ale diablo lubię grać w kości. Somma drżała kiedy On wygłaszał swoją wolną wolę: "Dzieweczka będzie nieszczęśliwa, bo nie będzie znać brata swego; chłopczę będzie nieszczęśliwe, bo będzie znać siostrę swoją". Somma zapłakała wtedy, że to niesprawiedliwe. Bóg uniósł krzaczaste brwi i zgodził się z nią. Ale kompromis nie zaszedł za daleko: - Jedno z was. Może ty, dzieweczko? - Wskazuje na mnie palcem. - A więc niech to będę ja - Somma stara się wyszarpać drżenie z głosu, niechaj słowa będą mężne, twarde jak opoka. Nie bardzo się to udaje, ale mimo drżenia i rozchybotania jej kwestii również nie zapomnę: - Chcę przyjąć jego los za swój. Potem Bóg godzi się, gasi poświatę i odchodzi do innych brzuchów czy macic, Somma zostaje siostrą, ja zostaję bratem, ona ma autyzm, ja mam wściekłość a kości się turlają. - Dramatyzujesz - ocenia mnie Szary Fraktal. Dramatyzuję? To słowo o czymś mi przypomina; sprawia, że po pracy szukam Ulicznego Teatrzyku Debiliku. Wystawiają na jednej z ulic przy rynku, gromada umysłowych sierot i straszydeł, zatem są, istnieją na serio, jaka ulga. Dziś odgrywają historię o Dziecięciu i Królu Herodzie. Tym razem daruję im duży nominał. - Chwila słabości? xxxx Ciemność. Poznałem ją po pewnym czasie. Jestem taki tyciny. Ta ciemność to moja mama. Przypominam sobie jak byłem w mamie. Kiedy zbierałem wiedzę z całości kosmosu, gotując się na wyjście ku jaśniejszemu światu bez mam. Ku światu Niosącego Światło. W zadaszeniu, w oddaleniu, w pojedynkę. Obok mnie para aniołów. Kłócą się kto ma mnie o coś tam zapytać. Jeden z nich to Gabriel, drugi to Dubiel. - Z woli Boga musisz dokonać wyboru - cedzi Dubiel. Chwila przerwy. Suspens. - Czy chcesz być Najwyższym z Synów czy Synem Najwyższego? - Czy bardziej podoba ci się Elżbieta czy Maria, Zachariasz czy Józef? - dodaje zagadkowo Gabriel. - Nie mam zamiaru bawić się w kabałę, szemhameforasze i zaklęcia imion - mówię, a kiedy mówię, tachiony zwalniają i zmieniają się w luksony. - Proszę o bardziej szczegółowe informacje, bo na razie niczego nie rozumiem. - Musisz zadecydować czy przyjmiesz los Jezusa z Nazaretu czy los Jana zwanego Chrzcicielem. Jako który z nich chcesz się narodzić? (Dziwny wyraz "Nazaret". Kojarzy mi się z lazaretem, kacetem, bidetem i toaletem. Z czymś brudnym, bolesnym, drutami wysokiego napięcia otoczonym lub śmiercią. Może to grupka muzykantów, ćwiczonych do wywodzenia szczurów z miast; tercet, kwartet, kwintet, sekstet... ilu byłoby w nazarecie? A może nauzaret, orkiestra pełna mdłości i wymiotów? A może nautaret, chmara kupców spekulujących pogodą, okrętami, majtkami i sztormami? Albo kwazaret? Kabaret? Abba Reth?) - Czy temu drugiemu też zadacie to pytanie? A może już zadaliście? - Nie. Tylko ty odpowiadasz. Ale szanse są równe. Jedna kula czarna, druga biała. Szanse są równe - podkreśla Dubiel. - Kule czarna i biała, powiadacie? A jakie będą ich fata, ich zakończenia... czy możecie mi to zdradzić? Gabriel uśmiecha się jak trzy wiedźmy z "Makbeta"; dobrze wie, że odkryta wiedza bywa straszliwsza od niewiedzy. - Jan Chrzciciel będzie miał zawodowo do czynienia z wodą a potem straci głowę dla pięknej tancerki. - Odtrącony hydraulik? - Zastanawiam się. - Mało ciekawe. A ten drugi? - Jezus z Nazaretu będzie zawodowo królował światu, później, z niemałym trudem zdobędzie wierzchołek pewnej góry, z wysokości której zyska nieśmiertelność. - I wy pytacie mnie o wybór? - Wzruszam przepowiednią ramion. - Ale to Jan zmaże grzech pierworodny z Jezusa, bo taką będzie miał moc magiczną, i to Jan odejdzie jako święty, a Jezus straci życie w takim tumulcie grzechów i niegodziwości, że po śmierci bez sądu zstąpi do piekieł - dodaje Gabriel. - Pierwszy będzie miał rodziców tak starych, że ludzie dostrzegą w jego narodzinach znak boskiej życzliwości. Drugi zaś będzie pozbawiony ziemskiego ojca i dla tego powodu wydany szyderstwu tłumów. Jego prawdziwym ojcem będzie duch, ale wiedz, że i anioły są duchami, a wszak ich Nefilimów zrodzonych z córkami człowieka Stwórca zdecydował wytopić - mówi Dubiel. - I to jeszcze usłysz, że Jan będzie szanowany dla racji swego zawodu a Jezus będzie prześladowany dla racji królestwa. - Jeden zawoła na pustyni i tłumy zgromadzi - drugi na pustyni, wygłodzony, jedynie diabła ku sobie przykusi. - Pierwszy będzie jadł szarańczę i pił leśny miód, drugi będzie pożywał chleb i moczył usta octem winnym. - Tego dotyczyć będzie obietnica dana powabnej niewieście, tamtego zdradzi pocałunek rozgoryczonego mężczyzny. - Pierwszego Herod zabić nie zechce a zrobi to, drugiego Herod zechce zabić a nie zrobi tego. - Pierwszy będzie przeklinał nieprzyjaciół plemieniem żmijowym i będą go mieć za pobożnego; drugi ukocha wrogów ale ostatecznie będą go mieć za bluźniercę. - Dość - mówię ja, ja, Ben Abba. - Mowa wasza zbyt szybka. Rozstrzygnąć już nie potrafię. Zdaję się na przypadek. Wysłannicy szepczą coś między sobą. Potem Dubiel wzdycha i odlatuje, aby Gabriel mógł zwiastować moje powstanie. ("Herod rozgniewał się, widząc, że kogitomanci go zawiedli, i wydał rozkaz, by zabito wszystkie dzieci w Betlejem i jego okolicy, te od dwóch lat i młodsze, podle czasu, o którym się dowiedział od kogitomantów. I spełniło się, co powiedziano przez Jeremiasza: "Słyszano głos miecza - i płacz, i żałobną skargę." Oto anioł gości we śnie Józefa i rzecze mu: "Wstań, weź niemowlę i jego matkę. Zbieżcie ku ołtarzom Rahaba a bądźcie tam, póki ci nie powiem, bo mocarz będzie wyglądać za niemowlęciem, aby je wytracić.") Herod stoi przy trupkach składanych przed pałacem, wypatruje wśród nich nieznanej twarzy nieznanego rywala. Nawet starzy frontowi oficerowie przebierają palcami na widok poderżniętych gardeł. - Nie lękajcie się. Ta krew na mnie - uspokaja ich król. - A cokolwiek uczyniliście jednemu z tych dzieci najmniejszych, za mnie uczyniliście. (Szymek sprawdza pulpit sterowniczy w nastawni i notuje wskazania. - Czy dałoby się mnie tam przemycić? - pyta Grzegorz. - Chciałbym ważyć te dzieci. Może rozmiar duszy jest zależny od wieku? A może... - zapala się do pomysłu - ... może w ogóle nie miały jeszcze duszy? Jako zbyt młode? Bez chrztu? Szymek wyszczerza się wrogo. Wielce nie lubi, kiedy mu się przeszkadza. Ma najmniejsze szanse na MBA. Choć zadanie ambitne: na bazie kopii Całunu Turyńskiego i różnorakich innych relikwii pozostałych (rzekomo czy faktycznie) po bogu chrześcijan stworzyć jego komputerową reprodukcję i sprawdzić odwzorowania neuronalne: o czym myślał gdy wisiał na krzyżu, czy był bliski załamania w czasie kuszenia na pustkowiu. Jak tam z nim było naprawdę. - No dobrze - kręci głową Promotor, - ale jaką ma pan pewność, że reprodukcja zadziała tak samo jak pierwowzór? - To zależy od ilości kopii i dokładności odwzorowania warunków historycznych w programie. - Czy znana jest panu teodycea Crowleya? Lub chociaż jej oparcie w pracach Maksa Tegmarka? Szymek waha się, przymyka powieki, marszczy czoło. Wertuje paginy pamięci. Blisko - blisko - coraz bliżej - nic. - Istnieją wszechświaty rządzące się zestawem równań teologicznych całkiem innym od naszego. Istnieją wszelkie światy, które są do pomyślenia, a więc i te, w których wszechmoc boga jest do pogodzenia ze złem, które stworzył, z cierpieniem, którym doświadcza wiernych, z aprioryczną wiedzą o predestynowanych do zbawienia; istnieją nawet te światy, w których nie ma boga, ich twórcy. I co pan na takie dictum? - Chce pan zwrócić mi uwagę, profesorze, że mogą istnieć równoległości, w których Chrystus zachował się na krzyżu na różne sposoby, w związku z czym nie możemy być pewni wzorca jego zachowania? Wybaczy pan, ale skoro tak, to przecie nic nie będzie pewne. Wyrzucimy ewangelie do kosza! - Pańskie badania muszą być siłą aksjomatu, primo, ograniczone tylko do naszego świata, secundo, zawężająco: tylko do naszej wiedzy o świecie i jego dziejach, et tertio, zawężająco: tylko do prawdopodobieństwa wiarygodności weryfikacji tej wiedzy. Słowem, może zyska pan dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności ale nie sto. - Czy sto jest konieczne? - pyta retorycznie Szymek. Właśnie wtedy zrozumiał, że ma najmniejsze szanse na stypendium. Rozróżnia podświadomie subtelne odrębności między "mieć najmniejsze szanse" a "nie mieć najmniejszych szans". - Pan mnie nie lubi, prawda, panie profesorze? - Prawda nie jest tu tak istotna - mówi Promotor. - W pana przypadku ciekawa może być sama metodologia pracy Radzę jednak poszerzyć bazę teoretyczną. - Kim, u licha, jest ten cały Crowley? - mruczy Szymek pod nosem. Jezus z Nazaretu właśnie znalazł się bezpiecznie w Egipcie a Herod odzyskał wewnętrzny spokój, gdy ostatni oficer wrócił z rzezi.) - Czy twoja siostra niedługo umrze? - ponownie pyta mnie Grześ. - Dlaczego nie chcesz odbudować matki? - kontr-pytam. Grześ zwiesza głowę i z wysiłkiem mówi coś tylko do siebie. Albo do kogoś, kogo mnie nie dane mi jest zobaczyć. xxxx Beata chce spisać Ostatnią Opowieść, aby osiągnąć szczyt, aby nikt nie mógł niczego dodać. Sądzę, że kieruje nią zwykła próżność, chęć ujrzenia swego nazwiska przed śmiercią. Strach przed zapomnieniem, może chce nie wszystek umrzeć? Tak czy inaczej, jeżeli jej się uda, słowo zatriumfuje nad tworzeniem, co jest kompatybilne z Biblią EQ ale nie naturą. Musimy tworzyć! Grafopulsję, kwietofobię mamy w genach. Płodzimy domy, budujemy drzewa, sadzimy synów, piszemy ogrody, rodzimy skrzypce, księgi, równania - i nie możemy przestać. Nie potrafimy. To jest silniejsze od nas. Beata chce budować tamę - ja chcę poznać podstawy języka, dojść do pierwotnych semów. Jeśli to mnie się uda - zatryumfujemy nad słowem a akt tworzenia będzie można zacząć od nowa. (- Lepsze tworzenie dla lepszych bogów? - zastanawia się Szary Fraktal i kładzie mi duszę na ramieniu.) (- Beata, powiada pan, że niby chce tamę? A bobry, pańskim zdaniem, są konstruktywne czy destruktywne?) - Pan jest osobą wierzącą? - wtrąca Promotor ale ignoruję to. Promotor nie naciska. Wie, że nie muszę. - Słowo ma się do znaczenia jak czasoprzestrzeń do rzeczywistości superstrunowej. Nie, cofam, to zła paralela - mówię zbyt szybko, łapczywie. ... Chwila na spieniony oddech. - Profesorze - Szary Fraktal ratuje mnie i przemawia moim głosem, widząc moje zacukanie. - Słyszał pan o EMI? - Emmy? Któż to taki? Chyba nie. - EMI. Eksperyment Muzycznej Inteligencji. Niejaki Dawid Cope stworzył Czterdziestą Drugą Symfonię Mozarta. Jak to zrobił? Zbudował komputerowy system, EMI, tnący dzieła klasyków na kawałeczki, analizujący je i wnioskujący typowe początki oraz możliwe kontynuacje. Owszem, okazało się, że muzyka jest krewniaczką szachów: też ma skończoną liczbę gambitów. Wytrawni muzykolodzy nie byli w stanie zaprzeczyć oryginalności "znaleziska": symfonia z EMI brzmiała jak Mozart. No pewnie, człowiek był potrzebny: musiał zbudować EMI (to po pierwsze), wybrać dane do analizy (po drugie) i zdecydować czy końcowy efekt jest naprawdę Mozartem czy kiczem (po trzecie). I to jest do pokonania. EMI potrafi uczyć się od siebie samej. Poszerzać bazę danych. Definiować estetykę. Wszystko jest kwestią bazy danych, panie profesorze. - Słucham, słucham. - Bóg jest Bazą Danych. Gdy je poznamy, wówczas, cóż, sam pan rozumie... Progres nauki jest szybszy niż boża ucieczka w nieodnalezione twierdzenia, nieodkryte zasady, nieopanowane dziedziny. Ale im bliżej ostatnich Danych, tym odkrycia są ważniejsze. Ludzkie DNA nie różni się znacząco od DNA szympansa: liczy się parę procent różnicy. Z trzystu wyrazów można stworzyć dziewięćdziesiąt procent zdań języka, ale by zaprezentować pozostałe dziesięć procent potrzeba wyrazów ze trzydzieści tysięcy. (- Czyli jest pan osobą wierzącą - Promotor raczej konstatuje niż pyta i uśmiecha się nieznacznie ale dwuznacznie.) (- Nie uprawiam teraz kabały - próbuję wydyszeć, ale skoro Szary przemawia za mnie, nie mogę wydobyć z siebie Nic.) (- Ramanujan uważał, że Bóg jest tak wielką trywialnością, że aż niemożliwą do wyobrażenia.) (- To nie Ramanujan - protestuje Promotor, - ale Crowley. Zasada Niemożności: Wszystko dąży do uproszczenia a zatem najprostszego nie da się wytłumaczyć.) (Makabryczny wyraz: "Crowley". Z niczym się nie kojarzy. Z niczym! Próbuję przydać mu na siłę jakąś asocjację. Krowę. Kruka. Owal. Króla. Królika. Kraul. Sowę. Kran. Krym. Kreml. Kroplę. Kronikę. Ronina. Ołowin. Olimp. Kryl. Kromkę. Krynolinę. Nie, nie! To na nic. To na Nic. - Właśnie! - ekscytuje się ktoś za polem widzenia. - I koncepcje triad! Na przykład: możliwość U istnienie U poznanie, bóg U zjawiska U teorie, magia U mózg U gen. Sens U znaczenie U słowo.) ("Brednie U bezczelności U bezmózgowności", myślę ze złością. Zapewne przyprowadził go Szary Fraktal. Będę musiał rozmówić się z niefrasobliwcem.) - Podejrzewam, że Szlagworty, pierwotne semy są najprostsze, a zatem nie znajdziemy ich inaczej niż z łaski objawienia. Dlatego chcę badać języki poetów, mistyków, natchnieńców, omyleńców, bo ci są najbliżej (chociaż nie wiem jeszcze czy dość blisko i nie w pełni rozumiem jeszcze blisko czego). - A których twórców, z literatury na przykład? - Platon. I Themerson. Mathews. Joyce. Eco. Beckett. Gombrowicz. Pynchon. Sukenick. Nietzsche. Barthelme. Gangemi. Popow. Sollers. Carroll. Borges. Sorrentino. Banks. Vonnegut. Przybyszewski. Cortázar. Federman. Hrabia Lautréamont. Święty Jan. De Vere. Paracelsus. Urthona. Swedenborg. Zelazny. Triana. Blake. Lynch. Foucault. LaVey. Barth. Einstein. Fucci. Da Svern. Pitagoras. Hsiang Czuan. Forchesi. Deimon. Strindberg. Ali' Azur. Norwid. Laplace. Lovecraft. Roussel. Hitler. Pinget. Whitman. Bashô. Artaud. Ramanujan. Jábes. Mencken. Poe. Grishnack. Burroughs. Sade. Lowry. Cowper. Sheridan. Jung. Rand. Czamescu. Ragnar Czerwonobrody. Manson. Barton. Tokus. Regeńczuk. Neuburg. Choronzon... - ... A potem? Kiedy już pan to wszystko przeczyta - albo nawet zrozumie? (Cave ab homine unius libri, chichocze bez krępacji gość Szarego Fraktala.) (Za rzekę w cień grzech, odsapuje Szary Fraktal i pozwala mi mówić. Ham.) (Próbuję wniknąć w myślotok Promotora ale jestem zmęczony. "Idę na spacer." - myślę za nich wszystkich i zatrzaskuję z hukiem tchawicę.) Tego dnia na neurogiełdzie trafiły mi się żniwa tak bogate, że stać mnie było na ofiarowanie kolejnego dużego banknotu po skończonym występie UDT. A zdążyłem tylko na końcówkę, kiedy wysoki, chudy młodzieniec deklamował z werblą: Tyglu! tyglu! płoniesz jasno - W moim Ja, w tę noc niestraszną! Czyją niemoralną dłonią - Twą symetrię przerażono? W której grozie, którym piekle - Ogień wniknął w cię zaciekle? Z których wiatrów twoje myśli? - Z jakiej ręki coś się wyśni? Skąd ów mag, że mątwę węży - W mięsień serca ci naprężył? - Serca, co bić w piersi żywej - Będzie póki niestrachliwe? Z jakich oków, gdzież inferno - Co rodziło myśl ci wierną? W mózgu, huku i chaosie - Walkę twą odważył kto (się)? Gdy gwiazdołom błysk rozszczepiał - Łzę zatapiał w niebios ślepia - Czy szczęśliwy był, żeś ożył - Ten, co wpierw lambliozę stworzył? - A to właśnie jest ten pan, panie ordynatorze. - Pielęgniarka pcha mnie w stronę kierownika UDT. - Dał dziesięć tysięcy pod warunkiem spotkania. (Po czym usuwa się w didaskalia.) - Nazywam się Biernat Samski - mówię. - I uzupełnienie: zależy mi nie na spotkaniu z panem ordynatorem, ale z owym ostatnim dzisiejszym wykonawcą. - Dlaczego? - pyta ordynator ale słyszę, że odlicza moje dziesięć tysięcy jak własne: "raz, dwa, trzy, cztery, pięć... " - Dlatego. - (Pomagam mu liczyć: "... jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście... " Ma mnie za szczyla, którego musi (powinien) wysłuchać, bo ów ma kupę szmalu, dla niedojrzanych racji niebios (piekieł) zdanych w niegodne łapy (konta). Nie można (powinno się) gardzić dziesięcioma tysiącami. To pensje ośmiu (dziesięciu) salowych.) - To właściwie nie jest pacjent... To raczej... - Lekarz waha się nad nazwą gatunkową. - Uważa pan, on nie jest bardziej chory ode mnie czy od pana. - Może nawet jest mniej chory - podsuwam przyjacielsko. - No właśnie. - Patrzy na mnie stropiony. - Ot... havel. - Havel? - powtarzam odruchowo. (Szary Fraktal uśmiecha się politycznie.) - Taki nasz akronim... Określamy nim pacjenta, który chce być chory. - Masochista? Melancholik? Frustrat? - Nie, nie... - Ordynator coś tam odchrząkuje. - Boi się bólu i chciałby go uniknąć... Ale nie za wszelką cenę... Pozostaje chory w imię... no, humanizmu... Czy jakoś tak. Hm. Ten havel cierpi na pewien rodzaj padaczki, taki, który operacyjnie dałoby się całkowicie wyeliminować... Ale on nie chce. Bennu nie chce... To jego nazwisko, Bennu. Zaparł się. Twierdzi, że to byłoby za proste. Pełne wyleczenie byłoby nieludzkie... Hm. Czy jakoś tak. (Szary Fraktal łapie się za głowę: "Tym bardziej powinniśmy się z nim spotkać!") (Gość Szarego Fraktala zrywny jest przed orkiestrę: "Damy dwadzieścia tysięcy!" - Jaka wybitna bezczelność!) - Coś podobnego - Ordynator musi wszcząć liczenie od początku. Wywołuje pielęgniarkę z marginesu. - Ona zaprowadzi pana, panie Samski. (Ale naprawdę myśli: "Tylko pieniądze odgradzają cię od moich niskich progów, zboczeńcu. Tylko pieniądze skłoniły mnie do zapamiętania twojego nazwiska. Tylko pieniądze pozwalają mi zapamiętać własne.") - Podobno chce pan ze mną rozmawiać. - Oto ów wysoki, chudy. Na oko nie jestem dużo starszy od niego, rok, góra dwa. W rzeczywistości może być nawet młodszy ode mnie. Choroby wysuszają skórę. - Napije się pan czegoś? - A co pan ma? - Dziwię się. Bennu podchodzi do szafki z różowymi fiolkami. - Wigabatryna. Taloxa z lodem azotowym. Lamotrygina. Gabapentyna. Karbamazepina. Fluoksetyna. Klozapina. Węglan litu. Seroquella. Olanzapina. Risperidonna. Valoperi d'Eaul. Dylan Tin. Primidonna. Epival. Czerwona Frizja. Mogadonn. Depa Kene Kene. Zaron Cin Cin. I da capo al fine. - A znajdzie się może Talidomid? - pytam. - Owszem, znajdzie się. - Duża czerwono czarna kapsułka, jak sztuczna biedronka, rozpuszcza się w szklaneczce z wodą gazowaną trafiającej mi do dłoni. - Proszę bardzo... Pogadamy najpierw o pogodzie? O zabójcy dzieci z Cleveland? - Kim? - Czym. Pleśń. Stachybotrys atra. Dziecko wdycha toksyczne zarodniki. Potem potrzeba drugiego czynnika, choćby dymu papierosa - i kaput - śmierć w łóżeczku. Pierwsze przypadki odnotowano właśnie w Cleveland. Interesuje pana biologia? Bogowie, człowiek interesujący się pleśnią nie może być normalny. Bennu wyrzuca z siebie błyskawiczne listy leksemów a język nadąża za chęcią a sens w miarę nadąża przed językiem. Niesamowite. - Nie dzisiaj - wyrzekam bardzo spokojnie, chcę go zarazić powolnością. - Ordynator zdradził, że cierpi pan na... - Cha, cha, no i diabli wzięli tajemnicę lekarską. Mógłbym go pozwać. Albo pana. Albo i jego, i pana. - ... na epilepsję. (Szary Fraktal coś tam gawędzi ze swoim gościem o poprawności politycznej.) - Cierpię? - Bennu znowu gna jak Ikar. - Pospolite acz błędne mniemanie! Nie, ja wcale nie cierpię z racji padaczki. To choroba dość przyjazna dla użytkownika. (O ile w ogóle choroba, bo niektórzy twierdzą, że jedynie objaw.) Samego ataku nie czuję. Następujący po nim sen jest bardzo głęboki i przyjemny a poprzedzająca go aura bardzo efektowna. - Zatem jakiego określenia by pan użył? - pytam. - Wie pan, bardzo interesuje mnie semantyka. - W znanym mi leksykonie brak chyba słowa na opisanie... - mówi Bennu, - na opisanie, hm, prowizorycznie: cierpienia, które wynika nie z choroby ale z jej uśpienia. Epileptyk taki jak ja nie boi się dnia, w którym następuje atak, bo ów nie jest częstym gościem, ot raz na dwa, trzy lata. Prawdziwy ból to wyczekiwanie w dniach -tu też nazwa robocza - spokoju: czy długo będę w stanie udawać normalnego? czy atak zwali mnie już jutro czy raczej za miesiąc? może właśnie następuje remisja? Czy mogę zaryzykować kąpiel, (Wie pan czego tamci nauczają? "I w wannie możecie się utopić. Nawet łyżeczką wody udusić."), golenie (I tak w kółko!), jazdę konną... (Jeździ pan konno?) Jakie mam szanse, że nic mi się za chwilę nie stanie? Dam kozła na ołtarzu Murphy'ego czy Bernoulliego? Czy wyświęcę podłość losu czy lichotę prawdopodobieństwa? - Strach, napięcie, niepewność. - Pojmuje pan? - Tak, przypuszczam, że tak. - Jak więc toto zwać? Strach przed zbliżającym się, którego nie odgadniemy? Podobny lęk odczuwamy przed śmiercią, ale jest istotna różnica. Śmierć przyjdzie na pewno - i ta pewność może uspokoić. Dla epileptyka nie ma pewności niczego. - ("No więc jeździ pan konno czy nie? Nie? A na myszach pan jeździ?") - Jaki dzisiaj dzień? Szybko! - Czwartek? - Nie jestem pewny, tak bez kontekstu, tak bez aury. - Czy odróżni pan ten czwartek od zeszłego poniedziałku? A od przyszłego piątku? (Dziwny wyraz: "czwartek". Ma w sobie ćwierć. Ćwiartowanie. Wariatkę. Poczwarę (pogiętą w konwulsjach). Germanie podarowali go Thorowi... Thorze, Thorze, płoniesz grzesznie, w moim Ja, w tę noc, niespiesznie... ) - Nie? - A ja tak! Niepewność pozwala mi pamiętać. Jest 10289 dzień życia, od ostatniego razu minęły 1442 dni i noce. Potrafię odtworzyć wszystkie poprzednie. - Jak przezwałby pan przymus składania ze sobą świtań i zachodów słońca w dziesiątki, setki, i dalej? Czy jest w słowniku leksem na nacinanie kresek na więziennym murze? - Proszę to zapamiętać: Epileptycy LICZĄ. Cały czas LICZĄ. Zresztą, jak wszyscy, którzy się boją. Matematyka strachu. Tak toto nazwijmy. Bennu hamuje, żeby wziąć oddech głęboki (Rośnie oddech głęboko jak duch lata wysoko.) Zapytam go, zapytam go teraz. - Ale dlaczego zdecydował się pan na stan, na które jest lekarstwo ale nie ma nazwy? Patrzy na mnie, kręci głową, jak nauczyciel tańca, którego uczeń połamał golenie, kostki, palce stóp, i nic już z niego nie będzie, zostanie marnym sprzedawcą żytnich bułek, jak jego ojciec, a potem przypełznie rewolucja, zeżre wszystkie bułki, zawiesi ojca na latarni, czerwony język, matka odciągnie malucha na bok, przykaże mu, aby nie płakał, choć on wcale nie będzie mieć ochoty na płacz, a tłuszcza posunie się dalej, ku kolejnym piekarniom, ze świstem, łomotem i nienawiścią, by spełniać swoje kielichy, swoje sztandary, w zdziczałych pląsach, w gnoju ostrużnym po bruku historii, po zbrukaniu ulic, i tak do mety, i tak do końca świata, alleluja. - Przypisana mi jednostka chorobowa - wszczyna Bennu, chociaż tym razem bardzo spokojny, miarowy, patatam patatam, jak gdyby jechał kłusakiem, - to epilepsia genuina idiopathica cryptogenes. I tak genuina oznacza, że to wszystko dzieje się naprawdę, idiopathica, że zdarza się właśnie mnie, a cryptogenes że nie wiadomo za jakie grzechy. -Ale wolę ufać, że jest ktoś, kto je zna. (Szary Fraktal odciąga mnie na bok. "To wizjoner religijny, zostawmy go. Będzie przynudzał." "Właśnie dlatego z nim zostaniemy. Muszę się dowiedzieć kto zrekonstruował Blake'a.") - Nie możemy zrezygnować z cierpienia. To by nas... Hm. To by nas - uśpiło. Pożarło. Szary Fraktal miał rację. To wizjoner. Ortodoksyjny debil. Niewdzięcznik. - Moja siostra jest bardzo chora a ja zrobiłbym wszystko, aby wyzdrowiała - mówię cicho i sucho. - Jeśli wszyscy będziemy zdrowi i wyzuci z trosk, ziemia stanie się rajem. A ma pozostać ziemią. Nie ufam temu wyjaśnieniu. Pamiętam o Sommie. - Ból właśnie dlatego jest potrzebny, że z niego i przez niego rodzą się rzeczy piękne. Kiedy jest mi źle... Nie ufam temu wyjaśnieniu. - ... potrafię (na przykład) rekonstruować zaginione wiersze. Blake! Przecież dlatego pan tu przyszedł? (Czyżby czytał w myślach? Nie spotkałem jeszcze rywala. Nawet Szary Fraktal kuli jaźń pod siebie i słucha.) - Pan to zrobił? Ale jak? - Myszy drżawki - uśmiecha się Bennu. Ironicznie, jak mi się zdaje. - Ale są i inne sposoby. Milczę. Havel przejeżdża palcem po nosie i pyta ostatnim gwoździem do zdumienia: - Czy odczytywał pan myśli siostry? Skąd pan wie, że jest nieszczęśliwa? Że cierpi? Że nie chce cierpieć? - Ty obłudny skurwysynu! - Myszy to nie ludzie - powtarzam automatycznie za kimś. (Ból fizyczny. Ból somma-tyczny. Patatam.) - A pan jest dość bezczelny! ("Fałsz, fałsz", skrzeczy Szary Fraktal, "to ty jesteś bezczelny. Przychodzisz tutaj jak do własnej stajni na inspekcję pęcin. Ale tak trzymać, stary! Pamiętasz koncepcję bólu, stary?") - Nie zrozumieliśmy się. Ale może polubiliśmy. Proszę wybaczyć, koniec audiencji. Już zarobiłem na tę forsę dla szefa. ("Wszystko to ci się tylko śni!", obstaje przy swoim Szary Fraktal: a gdy proszę go o dowody, pokazuje, że leżę na plecach na podłodze w pokoju Sommy; razem słuchamy opowieści na dobranoc. Moja mama ceruje jakieś skarpetki i ciszę, która dręczy jej kochane, skrzywdzone dziecko. "Koniec audiencji", mówi Szary Fraktal, "taki będzie tytuł tej bajki.") xxxx - Drżawki, powiedział? - Grześ wspina brwi na szczyt czoła. - Coś kojarzę... Zagląda do szuflady, wyjmuje encyklopedię neurostochastyczną, rozjaśnia ekran, daje podgląd. Diody, LED, LSD, głody. - To wszystko ułudy... Mrzonki... - mamrocze. - I herezje, naturalnie. - Mów, mów. - "Drżawki - czyta - myszy z zepsutym genem. Dwa, trzy tygodnie po urodzeniu dostają dożywotniej drżączki. Powód: brak mieliny." Jest link do mieliny: "obleka włókna nerwowe; zapewnia szybkie, sprawne przewodzenie nerwoimpulsów. Uszkodzenia: utrata koordynacji ruchów, drżączka, paraliż." - To wszystko? - Drżawki uczą się bólu. Nie tak, by go polubić. Tak, by go rozumieć - mruczy Grzegorz. - Takie przynajmniej założenia przyjmuje się w hodowli. Prądem, promieniowaniem, retrogenetyką i innymi sposobami powoduje się, że boli wszystko. Każdy szmer, każdy zapach, każdy odcień, każdy impuls, wszystko wywołuje w nich ból. Gdybyś obgryzał paznokcie w drugim pokoju a usłyszałyby to, drżawki cierpiałyby. ("Musisz uważać przy obgryzaniu paznokci. Połykaj ogryzki jeśli nie chcesz być klonowany", śni mi się przez Fraktala.) ("Wystarczy komórka macierzysta... - dopowiada gość Szarego.) Dziwny to wyraz: "macierzysta". Dzieli się przez całe życie. Może dać początek dowolnej komórce. Nawet tej, gdzie Baba Jaga trzymała Jasia, aby przytył. Nawet tej, w której gazowano zero koma dwa narodu. Komórka macierzysta... Matczyna. (Szary Fraktal śmieje się ze mnie, że wkraczam na pole minowe taniego sentymentalizmu, a potem nagle recytuje z bliżej niezdefiniowanej pamięci: Tybrze, Tybrze, płoń jaskrawo - W tron Nerona, neuronowo! Którą nieśmiertelną ręką - Twą symetrię rozprzęgnięto? W którym dawnym niebie, piekle - Ogień pa(t)rzył z ciebie? W świetle Których sotni Lucyfera - Jasność z ciebie, echa, zera? Czyja magia hebanowa - Serce twe wśród piersi chowa: Piersi, która w czasy łowów - Głowy, która w czasy piorun? Kto wzniósł młot? Kto skuwał łańcuch? - W czyim cię rodzono tańcu? Gdzie kowadło jest a kowal? - (Co ci "Stań się!" rzekł i skonał... ) A gdy nieba na pal wkłuto - Czyje cię dłubało dłuto? Czy się zaśmiał rzeźbiarz ony? - Czy z jagnięcia był? Szalony? "Och, zamknij się wreszcie!" - myślę.) - Pytanie badaczy brzmiało: Czy da się zaakceptować ból, jeśli nie zna się stanu bez bólu? - Jak sobie z tym radzą? - Myszy? Podejrzewano, że popełnią zbiorowe samobójstwo albo coś w tym stylu. Manipulowano z progiem żywotności, zniżając próg bólu. Część drżawek zdołała wymknąć się wielkiej nauce i pozagryzała się. Reszta drżała, drżała i cierpiała. Drugie pokolenie, trzecie, czwarte... i tak dalej. ("Niech zapanuje Wielkie Bezbólewie... Oby ból minął... Oby strach zaprzestał... Oby, oba, korzec cywilizacji... O nie, nie będę się korzył!" - Szary Fraktal chyba zwariował. Albo zręcznie próbuje odwieść mnie od tematu.) - Okazało się, że następne pokolenia znoszą ból... Nie, zły wyraz. Cierpią jak ich matki i pramatki, ale nie próbują ginąć. Przywykły? Polubiły? Zaaprobowały? Zrozumiały? Nadały sens? Złe wyrazy! Nikt nie potrafił rozstrzygnąć jednoznacznie. Naukowcy spodziewają się, że proces jest nieodwracalny. To znaczy: wstrzykujesz mielinę, kończysz drgawki, uśmierzasz ból, i siup! - mysz zdycha. - Havele - myślę na bezgłos. - Przy okazji odkryto, że nasze myszki znają się na poezji. Pamiętasz, co Chomsky pisał o dzieciach? Że mają wrodzone zdolności, że mogą nauczyć się dowolnego języka? ("Pamiętasz, co Sollers pisał o dzieciach?" - kracze Fraktal - "Niewytłumaczalne, upośledzane, paraliżowane, porażane, nerwowe krwotoki, katalepsje i epilepsje... Przesunięcia otchłani... " 1 - Tabula rasa - przytakuję. - Pamiętam. - Dzieci mogą nauczyć się dowolnego języka, ergo mogą nauczyć się dowolnego metajęzyka, ergo zrozumieć dowolną poezję. Najlepszych przekładów wierszy należy szukać wśród tworów nowonarodzonych, nieświadomych języka. ("Pamiętasz, co Ben Abba mówił o wierszach?" - wcina gość Szarego Fraktala. - "Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie!") - Ale co to ma wspólnego z myszami? - pytam. - Drżawki są świadome tylko jednym językiem. Cierpieniem. Tresując je metodami Pawłowa... (Przy czym trzeba mi wiedzieć, że karą u drżawek było zmniejszenie bólu, bo taki stan wprawiał je w zdumienie i wielce niepokoił, co od razu wywoływało ból, inny ból, ale wszakże ból, a więc zaczynały czuć się dobrze ze swoim niepokojem, nie, nie, zaraz zapętlę się w nielogiczne tertium daturyzmy.) - ... drżawki podbiegały do opiekunów 2 gdy odczytywano im pewne tłumaczenia poezji a uciekały w najdalszy kąt klatki przy innych... (W encyklopedii włącza się wygaszacz ekranu. Kolejka ujętych teorią Verkko kryminalistek z zespołem Rasmussena tkwi w kolejce do pieca szkockiego, otwartego zazwyczaj na wytop ołowiu, w tej wersji otwartego dla nich, i one idą, jedna za drugą, i karnie skaczą do środka, sygnalizując ilość zaoszczędzonych pikseli monitora i ocalonych bitów komputera. Taki obraz denerwuje mnie, pochylam się nad przyjacielem i stukam palcem w okładkę - wygaszacz umyka.) - ... Czego żaden z rozumnych nie rozumie... (A trzeba mi zastanowić się czy myszy uciekały przed tłumaczeniem dobrym, które wydało im się miłe a więc koiło ból - czy przed tłumaczeniem kiepskim i bolesnym, a więc pożądanym i znajomym? Chociaż większość przypadków akceptacji tekstu przez drżawkę odpowiadało ludzkim kanonom estetyki, to zdarzały się i hurralne reakcje na gnioty a kicze, które to reakcje wykraczały daleko poza margines dopuszczalnego błędu.) - ... Tak czy inaczej, związek między reakcją drżawek a poezją odnotowano w naukowych pismach, bez konkluzji. Młodzi tłumacze poezji kupują myszy, które są łatwe w obsłudze i hojnie się rozmnażają, i rozpładzają je a potem deklamują im, deklamują, dzielą się płodami swych umysłów, by na reakcjach zwierząt dopieszczać finalne wersje - doczytuję z ekranu encyklopedii. - Wszystko to są wierutne bzdury - syczy Grzegorz i wraca umysłem do swojej matki. - To brzmi jak bajka. (- Więc dobrze, opowiem wam bajkę - mówi Szary Fraktal do mnie i do Sommy, kiedy mama znowu liczy w kuchni biel na ścianie i milczy, i nie zechce nas odwiedzić. Właśnie wszczepiłem siostrze wstrzyk z modną, podrasowaną tęczówką z gwarancją na wszystkie inkarnacje i reinkarnacje. Jestem z siebie dumny. Paw. O tęczowym ogonie. O ogonie z tęczówki. Tęczówki jak ciepłe morze. Jak Ziemiomorze u Le Guin z namysłem przywoływanej na dobrą noc. Jak Głodomorze. - Egzotyczne plemiona chronią imiona i nazwy, żeby obcy przez ich poznanie nie uzyskali nad nimi magicznej władzy - mówi na koniec Szary Fraktal. - Nie tylko nie powiedzą ci jak zwie się ich Bóg, nauka czy wioska ale nieomal każdy rzeczownik otoczą ścisłą ochroną. Spytasz takich podstępnie jakże masz wychwalić ich króla czy kacyka, a oni odrzekną "Po co ci to wiedzieć, przybyszu? Koniec audiencji.") xxxx Postanowiłem zalogować się w macierzy Promotora podczas godzin konsultacyjnych i zapytać o drżawki. - Blake wierzył w Wieżyce Babel, we wspólny język. Dlatego część oryginalnych poematów spalił, pozostawiając jedynie zaszyfrowane translacje na dwa czy trzy nieokrzesane, z rzadka i nieśmiała uczęszczane języki należące do oddalonych od siebie rodzin. Ufał, że prędzej czy później oryginały będą odszyfrowane - próbuję zagaić. - A wiadomo jak z translacjami bywa. Czasem wektor schodzi z kartki. - A tak - Promotor przykiwuje głową. - Wspólny język u Blake'a miał nawet swojego mitologicznego stróża. Daimönion ephilektos. Demon upadaczny, jak zwą go niektórzy. W Chinach przedstawiano go jako Szczura z ogonem celującym w niebo... - Zbliżam się do tematu, kołuję coraz mniejszymi okręgami, jak sęp nad coraz wyraźniejszym obiadem. - Blake był wariatem - ucina Promotor, a mówi to bez emocji, jak gdyby słowo wariat potrafiło być z nich wyzute. - Czy zagaduje pan a propos dysertacji? (Szemrany wyraz: "dysertacja". Jest w nim dyskrecja, są dysonanse. Jest Imperium Francji pozbawione serów.) - Muszę panu zdradzić, że pani Beata nauczyła się już Przebudzenia - dręczy Promotor, szemrze. - Zaczyna dochodzić do pewnych wniosków... Wariackich jak pański Blake a mimo: ciekawych. Zatem może okazać się, że to właśnie jej Ostatnia Powieść będzie... - Beatą włada wiedza! - przerywam gwałtownie, przełykam gwałtownie ślinę. - Normy! kanony! Blake uważał, że poezja jest Amoralna. Że najznakomitsze charaktery grzeszne. Instynkt nie może być tłumiony. Sztuki nie można wyspekulować, wygrać logiką! - Rozpędzam się, zapędzam, wypędzam, spędzam sen z myśli, spędzam płód ciszy. - To, co pan mówi to prosty satanizm LaVeya - mówi z surowością Promotor. - Mało odkrywczy. Przydenny. Wiem, że muszę prześcignąć Beatę. Muszę strzelić z siebie pomysłem, ideą, kłębem z kołyski mózgu, i muszę... - Jaka jest zależność między Szlagwortami a pańską siostrą? - pyta Promotor srebrnym, nagłym kołkiem między oczy. ("Strzel w niego teraz!", krzyczy Szary Fraktal, "Uderz go! Wniknij weń! Teraz, teraz, zaraz!" - Dlaczego miałbym to robić? - pytam zdumiony. Czas spowalnia. Nagle idziemy ku leśnej polanie, ham. - Skąd ci się wzięło owo ham? - pyta Gość Szarego Fraktala. (Wciąż zapominam, żeby przedyskutować jego obecność... ) - Nie wiem. Bywają chwile, że wyrazy mają mnie za nic i nie nazywają rzeczy słusznie. Albo zamieniają się miejscami jak rozchichotane dzieciaki w szkolnym autobusie. (Ot, choćby LaVey z Le Guin. Federman zmienia się we Fledermausa, ten w Butterfly, ten w Pucciniego.) Albo przyplątują się beztrosko jak pieski przynożne, przybożne. Kiedy indziej znowuż powtarzają się, choć nikt nie zaprasza ich do tańca... Tak, myślę, że to tik. - Tik? Czy zdarza się od dawna? - Wczoraj może z pięć, może dziesięć razy w ciągu dnia. Nie wiem, nie liczę. - A onegdaj? - Nie wymawiaj tego! - krzyczy Beata. Ona też się znalazła na drodze do polany. Drodze do Saliny. Są maliny. (Dobry wyraz: "Onegdaj". Po starym, skandynawskim Oenagsdag, czyli Dniu Anga. Ang, czy Eng... Wikingowie wracali z wypraw z jego imieniem na myślach. Był im bóstwem odpoczynku. A skoro odpoczywać nie chcieli lub nie mogli, zawsze spętani przymusem łupienia, gwałcenia, poczynania potomków, poczynania beczek piwa, składania w całości kości i edd, tedy Ang prawie nigdy nie był pochwalony. "To nasz jarl niewidzialnego jutra", uśmiechali się pod krzaczastymi, rudymi brwiami Wikingowie. Mieli dni dla Odyna i dla Thora, i dla Freyi, nawet dla Słońca, ale Ang wciąż uciekał ich modłom. Pono przemilczany i zapominany zemścił się wreszcie tak, że zmienił się w ich mowę, stąd chociaż nie wprost, sławili go każdym wyrazem. Beata złości się, skoro jej Przebudzenie też po Angielsku.) - Cóż, lepszy taki tik niż łamanie w krzyżu. - Skoro mowa... - Szary Fraktal kładzie na ustach palec z obgryzionymi paznokciami i wskazuje na polanę. A tam, na eolicie tkwi Piłat, który wydał już wyrok, umył ręce, wysuszył je i schował w kieszeniach. Przebiera palcami i czegoś szuka. Tłumy rozwścieczonych drzew i krzaków zaczynają wrzeć w południowym, pełnym słońcu. - Nie wymawiaj tego! - krzyczy Beata. Tym razem chodzi o eolit. Jej pamięć znajduje eolit w Przebudzeniu. - Nie możemy nie używać słów tylko dlatego, że istnieją w twojej książce - przekonuje Szymek. - I ty tu, konusie! - syczy Beata. Chce zbadać czy bohater widowiska Przebudzi Się po opuszczeniu kurtyny. "Radujcie się, bo nadchodzi godzina sądu nad światem!", chce zawołać im Ben Abba, "zaniechajcie posępku! Skończcie z rozgarem nienawiści - lub skończcie ze mną!" I tylko Grześ nie zwraca na Beatę uwagi. Tkwi z odważnikami pod krzyżem. W poszukiwaniu straconego ducha. Nie będę mu przeszkadzać. Piłat wydłubuje z kieszeni stakka bo, częstuje mnie. Będzie dobrze, obserwuję. Szymek zaraz zacznie. Jeszcze przepłucze gardło sokiem z malin z tamtych rozwścieczonych krzaków. O, już spija, gul, gul. Gulgulta. Chruśniak chrześniak, obserwuję. - Pomyleniec - Gość Szarego Fraktala wytycza palcem na ukrzyżowanego człowieka. - Jego też powinieneś poczytać. - Albo po prostu zafunduj mu cierpienie - dodaje Szary Fraktal. - Nie patrz tak na mnie. Wiesz o czym mówię: włócznie, szyderstwa. Wtedy może go zrozumiesz, może przenikniesz. Ben Abba tymczasem czuje, że ciernie najbardziej na niego rozwściekłe. Wbijają mu się w skroń, zasysają krew i splując próbują zapaćkać tatuaż na czole: "INRI". Gdzieś jeszcze, gdzieś wkrótce spotkam się z tym słowem. Nieważne. Kleszcze dzielą między siebie szaty jego skóry. Wybierają lądowiska, przebierają w spiżarenkach. "Dlaczego poświęcam się za nich? Głupców mylących katharsis z katarem? Szarych niedowidków, puszących się malców, upyszniących się śmiertelniczków, niewiadomych pucibutków? Nie po to tworzy się bogów, by ich cudza zawiść pożerała, krzyżowała na swoje niepodobieństwo!" www.nietzche/_berent_/ _Gdybyż_on_na_pustyni_pozostał_i_zdala_od_dobrych_i_sprawiedliwych/ _Możnaby_wówczas_nauczył_się_żyć_i_ziemię_kochać/ _I_dar_śmiechu_pozyskałby_może_nadto_/ _cytat.html Łotr modrzew z lewej szydzi, a łotr daglezja z prawej porzuca cień. Zaprawdę, dziś jeszcze będzie z Nim w raju. Bluszcz wspina się pod usta, pnie się gasić Jego pragnienie. Na liściu pokrzywy podaje gąbkę chrząszcza nasączoną żywicą. Język przejeżdża po piekącej miotełce. Człowiecze, jeśli jesteś królem flory i fauny, zejdź z drzewa. Szydzą, a to boli. Rurociągi ud zaczynają przeciekać w igliwie, kapać świętą, bladą posoką w rozhisteryzowane runo skandujące "Zabić, zabić! Niech uwolniony będzie Rabarbar! Zabić!", skapywać tam, wyciekać. Pająki snują barwisty aksonometryczny rysunek naprężeń Jego mięśni rozdzieranych paprociami, rozdzieranych szlochem. Skrzypy skrzypią pogrzebowo, przepełne okrucieństwa, drwiny i złościstych akordów molowych. Ćmy, widliszki, modliszki, mole, odrzucające swe dawne bohomolstwo, ćmią się Jemu, zwidują, a modlą się wspak - na kpinę i na zaprzeczenie. - Bólu - mówi Ben Abba wypalając sobie solarnym żarem fiołkowy sens oczu, - oto Matka twoja. Matko, oto ból Twój! - Dobij go! Teraz, teraz, zaraz! - pieni się Szary Fraktal. (Piłat zapala papierosa i odwraca wzrok.) Drżawki obejmują Jego pięty, płomieniem zachodzą przez połamane golenie, w górę skatowanych jarzębiną lędźwi, palą się ponad brzuch, pod szyją, jak złota obroża, wymalowują na twarzy tarczę, jak złote słońce, które już nie złote, właśnie zachodzi, dewaluuje, traci na kruszcu, wartości, poświacie, po świecie. Ben Abba wykrzywia się. Próbuję dostać się do Jego umysłu lecz Szymek raptem patrzy na mnie jakby chciał podgryźć mi garłacz. Odstępuję niechętnie, przeświadczony, że gdybym zignorował ostrzeżenie, dotarłbym do jakiegoś Szlagwortu. Ale w głowie szumi i nie mam siły na pojedynki. - Eloqui, Eloqui, semma sabbathani! - wypuścił Ben Abba przez spienione, zielone chrapy zanim Ciemności chwalbę mu oddały, zanim kurtyna odsłoniła rozoraną, rozranioną, rozradowaną ziemię tym oto nowym swoim mieszkańcem, zanim, zatem, zatamtem, zatrwożył, zgonał, zgorzał. - Słońce, Słońce, dlaczego już zachodzisz? - Beata robi notatki (a w nagłym deja pensé zastanawia się czy Chrystus mógł być kiedykolwiek w Irlandii). Grześ obserwuje odważniki. - Słowo, Słowo, dlaczego mnie opuszczasz? - tłumaczy sobie Szymek. Grześ obserwuje odważniki i marszczy czoło. - Semie, Semie, dlaczego się gromadzisz? - zapisuję w myślach. Ham, nieposłuszne semy, nielegalne zgromadzenia.) - Jaka jest zależność między Szlagwortami a pańską siostrą? - powtarza Promotor i krzyżuje ze mną wzrok. Fechtujemy tak przez chwilę aż poproszę o łaskę i powieki opuszczę. ("Wytłumacz mi", proszę Szarego Fraktala, "jaka jest zależność między umysłem a uciskiem?" "Między jaźnią a kaźnią, między jaźnią a kaźnią?", Fraktal jest jak echo łez dziewczyny spadających do studni.) Do studni Szeolu spada dziewczyna duszy Rabbiego. Spadając, śpiewa odpowiedź, ale: cicho, na opak, wspak i w ogóle. xxxx Neurogiełda zawitała mnie spokojem pomnażanych pieniędzy. Tysiąc, tysiąc, płynie żwawo, w taki dzień i noc niemrawą. - Co porabiasz, Kwakrze? - zapytałem pomnażacza z prawej. Nie odpowiedział. To dobrze. Albo był zajęty, albo przygłuchy, albo nie miał za grosz szacunku. Giełdowy ludek znał go przede wszystkim z blitz-operacji walutowych. Sprawdziłem czy zaryglował tablicę logującą. Nie zaryglował. - Czy mogę pana o coś zapytać? - wprowadziłem się do jego pogawędzarni. - Obawiam się, że mamy kłopot z serwerem. Tym razem zareagował. Spojrzał gniewnie na mój któryś tam stopień dostępu i zatrzasnął łącza. Był za granicą. Coś pod 7 koma 4. Dalej niż galanauci. Przy przeciążeniach nad 5 zwykłym ludzi umyka pamięć długookresowa. Przy 5 koma 7 już nie potrafią zacytować alfabetu i dalej nie powinni eksperymentować. 6 koma 2: umysł zaczyna uciekać, niczym wzrok, z boków czaszki i koncentruje się z przodu. Coraz wolniej odpowiada się na zielone światło krążące wokół głowy. Ci lepsi mogą jeszcze myśleć. Powiedzmy do 6 koma 5. Wybrańcy dochodzą do 6 koma 8, w zrywach do 7 zero, ale niedokładnie, nieostro, zaburzeniowo. Tyle podręczniki. Tymczasem Kwakier wyjechał za granicę, za siódemkę, i fakt, że zrobił to sam powinien budzić respekt. Ale nie wzbudziłem w sobie respektu. Natomiast mógłbym pomyśleć: "Jeśli jest nieostrożny, to wyłącznie jego wina." - Popatrz tylko co u niego się dzieje - pomyślał z uśmiechem Szary Fraktal. - Wojna. W macierzy Kwakra pole bitewne. W myślach Kwakra rozwarte przestrzenie. Podświadomość maluje mu obrazy czarnych śmierci, białych śmierci, frontów macierzanek, spalonych grodów i ogrodów. Żołnierze wysypują się jak popcorn w torby z podparyskimi bułeczkami. Wybuchy. Pchły. Pod napięciem. Bitwa, mimo Boga. Muszę zlepić się z rozwizjami Kwakra. Muszę znaleźć dla siebie niszę, splątać się z poharatanym krajobrazem pełnym pszczół, gazet z akcentami przenikliwymi, poważnymi, okolicznie giętkimi. Francja. Muszę, muszy tren. Wtedy Kwakier nie przyuważy mnie, zakosi serią po płocie, po garnkach, po kwokach. Tatata, tatada, dziś on zarobić mi da. Mi da, Midas. Wszystko co kradnę okaże się, buch, buch. - Bezwładny - rozmyśla Szary Fraktal. - Nie widzi cię. Może rzeka? Wyobraź mu się jako rzeka? Wodospady, wodospady, dobiegam do granicy. Coraz ciężej w nogach. Coraz ciężej w falach. Szumię, wylewam. Im dalej płynę, tym ciężej. Przecieram dłonią pot skroplony na ciałach poległych. A za horyzontem siwy dym. Za dymem chatynka. W chatynce siedzą babuleńka i dziadek, i bez zbędnych świadków dopełniają blitz-operację na sto pięćdziesiąt milionów marek. Marki z imionami soldateski, numerami modlą się na wisiorkach na szyjach padłych wojów, padłych liści. Muszę się zbliżyć do chatynki. Za rzekę w cień grzech. Drzewa toczą czerwie. - Stań się dżdżownicą - wymyśla mi Szary Fraktal. - Masz sześć dziewięć w czerepie. Czerepysiu. Oralnie mi. Gnidzieję, jako gnida podpełzam między drzewa, z drzewa na parapet, do dziada, do baby. Wyciągam ręce po cudze. I nagle. Z gromowładnym hukiem ściągają po raz pierwszy. Ale to nie dżdżownice. To czołgi. Pierwsze czołgi. Nie słyszę już Szarego. Zielonego nie... Szarego masa. Białego masa. Kątem hipokampa dostrzegam, że właśnie stąd Tolkiena podźwigają na noszach z wyrokiem okopowej gorączki do lazaretu. (Silny wyraz: 'lazaret", kojarzy mi się z Nazaretem; ale to już było... Wszystko z winy gorączki... ) Gorączkowo mi. Okopać się w uciszeniu... Nie potrafię. - Somma - wyszeptuję. Niemiecki feldoficer z monoklem w oku wyciąga łoskot w moją stronę. Widzę już, że to Kwakier. Rozumiem już, że wskazania jego systemu zostały sfałszowane. Jest w pełni świadomy, ja słaniam się na myślach. Nabrał mnie... ale dlaczego? Feldoficer wchodzi mi za skórę, zostawia mi srebrną szpadzicę honoru, i tka: - Somma. Jest pan aresztowany. (Ham, głowa mnie boli jak rzadko kiedy. Już wszystko rozumiem.) (Ludzki umysł można przyrównać słońcu. Z jednej strony działają nań siły grawitacji, czyli percepcja chcąca go zgnieść. Z drugiej strony umysł dokonuje syntezy myśli, które pozwalają mu nie zwariować. Gdy po czasie zużywa się paliwo mózgu grawitacja percepcji zwycięża, zgniata naszą gwiazdę. Kruszy przyzwyczajenia, aksjomaty i normy. Coraz mniejsza liczba neuronów musi obsłużyć rozszerzającą się ilość i wartość idei. Komórki nie nadążają z regeneracją. Temperatura umysłu wzrasta, układ nerwowy rozgrzewa się. Ale choć objętość psychiczna zmniejsza się, atmosfera poszerza się. Dochodzi do czynów spektakularnych i dzikich. Mózg zmienia się w CZERWONEGO OLBRZYMA. Neurony zostają zużyte, zaś piec mózgu przygasa. Percepcja zwycięża raz jeszcze i tworzy z naszego umysłu BIAŁEGO KARŁA. Wypalony, skarlały oraz pasywny mózg syntetyzuje w coraz cięższe pierwiastki, zużywając do tego resztę ciała. A grawitacja naciska i temperatura wzrasta tysiąckrotnie. Jądro naszego umysłu (roboczo zwane DUSZĄ) rozpada się. Zewnętrzna warstwa białego karła jest odrzucona i umieramy fizycznie. W tym momencie uwolniona zostaje ogromna ilość energii, SUPERNOWA, i to wówczas widzi się te jasne, przyjazne tunele, boskie poświaty, zapraszające, łagodne iluminacje itepe.) - To deskrypcja Crowleya? - Feldoficer naciska wypolerowanym butem na mnie, dżdżownicę. - Nicht wahr, Kamerad? (- Pośrednio wywiedziona z wzoru Crowleya - powiada Szary Fraktal, zataczając ręką po minionych tysiącleciach nauki.) (- E=mc2- dopowiada Kamerad Szarego Fraktala. - Dziwię się, że ten epileptyk, jak mu tam... Bennu, że nie rzucił się na ciebie... ) (- Dlaczego miałby to zrobić? - pytam.) (- Przyjmując, że E to energia choroby, m - masa ciała ożywionego, zaś c - ból, ze wzoru wyniknie, że przy danej masie zdrowienie oznacza zmniejszenie bólu i energii, oraz odwrotnie: większy ból towarzyszący rozwojowi choroby to większa porcja energii. U epileptyków energia ta zazwyczaj zamieniana jest w elektryczną i wyprowadzana na zewnątrz. Ale jeżeli sztucznie temu zapobieżemy, drastycznie zmniejszy się masa ciała ożywionego, czyli postąpi uśmiercenie chorego. Bennu wcale nie ma ochoty tak szybko umierać, zatem musiałby rozwiązać sprawę inaczej. O, na przykład transformując energię choroby nie w elektryczność ale w prostą, szczerą agresję, zewnętrzny potencjał psychofizyczny. Oto dlaczego dziwię się, że nie zdecydował się zaatakować. Zauważyliście zresztą na pewno, że epileptycy w okresie remisji stają się nadzwyczaj agresywni? Wszystko ich drażni, niepokoi i znieważa, nicht wahr? Buzująca w nich nadwyżka sił nie pozwala im spać. Co powoduje obniżenie progu ataku, energia choroby urasta i tak dalej, nieomal totus perpetuus mobilus.) www.nietzche/_berent_/ _Pozatem_schodzić_z_drogi_wszystkim_którzy_źle_sypiają_i_po_nocy_czuwają_/ _cytat.com - Skończyć gadanie - mówi feldoficer przeistaczając się w Kwakra. - Personalny już czeka, du Arschloch! - Der Tod is garnichts aber das Sterben ist eine schändliche Erfindung, ja? - próbuję go zagadać, zagębić. (- To zgadza się z tym, co mówi Grzegorz, że skoro śmierć to wyzwolenie energii, ekstraluminacja, Wielkie Światło śród zaświaty, tedy energia własna Człowieka spada gwałtownie a ponieważ kwadrat bólu maleje do zera w drodze do Twórcy Wszech Stworzenia, zatem masa ciała ożywionego musi być infinitezymalnie mała. Kilka gram, najwyżej. Masa duszy... No tak... Crowley był może Szkotem albo Grekiem? - mruczę pod nosem. - E=mc2 muszę to dobrze zapamiętać... ) - Dość tego, ruszamy! - komenderuje Kwakier i daje mi szturchańca we wracające do uporządkowania jestestwo głowy. Ktoś wbija mi w prawe ramię Prawdę. Widzę czołgi jak podkasują falbany gąsienic, dżdżownice zwijają kręgi, zmykają w popłochu oraz wyłażące ze wszystkich dziur smutne wykrzywienia obliczy. Prawda nigdy nie kłamie, oczy owszem. xxxx - Możemy zaczynać? - Nie dosłyszałem. Człowiek, który kilka minut wcześniej przedstawił się jako Stridor Metelski, a ja dla nieodgadnionych racji zapamiętałem to, nie spodobał mi się, bo wyglądał na rówieśnika, góra dwadzieścia pięć lat, zapewne zaszedł wyżej ode mnie, wszak on spoglądał z ciekawością kata na mnie, a nie ja na niego, badał czy Prawda już działa, czy serum już krąży. Poza tym nigdy nie pozwoliłbym czerni włosów puszczać się w taką dłużyznę, ściągać w kucyk przeszkadzający zapewne w hełmie INRI, (Internet Neuro Reality Implementor) lecz cóż, de gustibus, mimo niechęci do tego człowieka nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś go zabiję. - Twoje włosy są frajerskie - wycharczałem, strzykając zieloną, trawiastą śliną na brodę. Coś spontanicznego przyszło mi do głowy: - Kiedyś cię zabiję. Spojrzał na mnie z uwagą. Machnął ręką a mgliste kontury przy przechyłach w prawo składające się w Kwakra skinęły podgrupą konturów przy przechyle w lewo składających się w głowę Kwakra i opuściły pokój na innej jeszcze podgrupie konturów przy bujaniu w pionie składających się w nogi Kwakra. - Tym razem dał się pan nabrać, panie Samski - Metelski pogładził mnie laserową końcówką po spodzie myślodołów. - Kiedyś cię zabiję - powtórzyłem, bo cóż miałem robić, słowa mnie nie słuchały, kazały wypowiadać się prawdziwie z otchłani świadomości, a może jeszcze głębiej. - Jakże mi przyjemnie - Odparło wibrowanie głosu z jego strony. Akurat, pewnie całkiem normalnie mu było. Hiperpoprawnie cyzelował głoski, ale w końcu to były jego głoski. Osadził mnie w fotelu inkwizycyjnym, omotał kablami i sensorkami. Znajdowaliśmy się w ogromnej sali przesłuchań, z różowym holo We Decoy The McCoy rzuconym przez całą szerokość ściany. - Możemy zaczynać? - Tym razem o ton głośniej. Jednak to nie do mnie. Dyrektor personalny zagnieździł się za konsolą, zamarł w bezruchu, oczy domknięte, wyglądał jak gdyby przed chwilą umarł, ale nie, wcale nie umarł, najwyżej usnął, bo prowokowany nieświadomym refleksem leniwie gładził się wskaźnikiem wzdłuż krawędzi ucha, czego umarli nie czynią, czekał aż Metelski skończy nade mną, ja też czekałem bez słowa, ale znudziłem się, wróciłem do różowego holo, dumając czy to nie jakiś najświeższy marketingowy szybolet, i różowe, znudzone nudności wylały się raptowną kaskadą na buciory Metelskiego, spojrzał na mnie kosawo, tymczasem skończył. - Tak, oczywiście. Rozglądałem się za konturami Szarego Fraktala. Nie znalazłem. Zadowoliłbym się nawet towarzystwem Gościa, czym czy kimkolwiek, co pozwoliłoby mi zogniskować wzrok na przedmiocie, a potem myśl na przedmiocie, a potem sens na myśli, a oddech na wargach, duszę na ramieniu, zdrowy rozsądek na życiu i Prawdę na zewnątrz. Bez takiej możliwości tkwiłem tam bezradny jak mucha przyszpilona do kromki chleba, spadła na podłogę, trzeba ją podnieść, pocałować, przeprosić, ale nie, nie, nawet Gościa nie było, zero. - Proszę to zatwierdzić - Metelski podsunął mi elektroniczny kajet z oświadczeniem, że przystępuję do jednominutowego interbrainu z własnej, nieprzymuszonej woli, że posiadam prawnie uznaną wyłączność na swoje działania mózgowe oraz pokrewne, i że nie będę wysuwał roszczeń o cokolwiek, kiedykolwiek oraz jakkolwiek w stosunku do korporii NCM, jej przedstawicieli, partnerów i / lub reprezentantów w przypadku ewentualnego szwanku na zdrowiu poniesionym w wyniku wyżej wymienionego interbrainu, przy czym dla potrzeb tego oświadczenia szwank definiuje się jako, bla bla, zbiór praw i zobowiązań, zastrzeżenia umowne, zwyczajowe formułki, standardowe frazesy i klisze. - Próbowałem wniknąć do wnętrza swych myśli ale rozpierzchły się we wszystkie strony, barwy i smaki - przyznałem się sobie niechętnie, choć ból powodował, że wyraźniej rozumiałem róż holo. Że jak? Ból? - Jaaaaaaaaaakże boooooooooli... - wysapała moja myśl gdzieś z tyłu. Tylko spokojnie, tylko spokojnie. - ... Głowa? Nagrałem do mikrofonu na kajecie, że zatwierdzam, znam, rozumiem, zgadzam się, żeby święty spokój, już, natychmiast. - Formalności za nami - powiedział personalny i machnął ręką. - Zdaje pan sobie sprawę - Machnął ręką, - że okradając firmę postawił się pan niejako - Machnął ręką. - do naszej dyspozycji. - Machnął ręką. - Sprawdziliśmy pańskie dossier. - Machnął ręką. - Języki angielski, francuski, grecki, szwedzki, japoński, szkocki i tak dalej. - Machnął ręką. - Ciekawy ten pana uczelniany projekt, swoją drogą. - Machnął ręką. - Drogą donikąd. Już wiem. Zauważyłem. Kiedy personalny macha ręką, mucha wyjmuje z siebie szpilkę, zjada chleb, rośnie w oczach, ale tak dosłownie, rośnie w oczach, od wewnątrz, a kiedy gałki nie mogą już wytrzymać naporu jej włochatego cielska, wtedy ich skorupka pęka jak schorowana pisanka, i nabrzmiała samica widzi wszystko moimi oczyma, gnije, patrzy i gnije, gnije i tyje, a dziury po gałkach łzawią, jątrzą się żółcią, a kanaliki z trudem tłoczą przez siebie zagęszczoną, wycuchniętą ropę. - Nie machaj tak, kurwa, łapskiem. - Duszę się. Personalny nie macha. Metelski natychmiast coś notuje. Odduszam się. (Zaskakujący wyraz jak na takie warunki, okoliczności: "odduszać się". Czyli cofnąć proces duszenia. Czyli pozbywać się duszy. Mam ochotę zawołać Grzegorza, aby zbadał jak chudnę, ale to nie jest odpowiedź na Ich pytanie, a skoro nie zadali pytania, nie wolno mi odpowiadać, to nie byłoby zgodne z Prawdą ciążącą w obiegach płucnych, rdzeniowych, bolesnych. Sam z siebie mogę najwyżej przywoływać podświadomość, o ile nie zauważę, że Tamtym właśnie na tym wielce zależy.) - Naciągnij mu gogle... - Rozmawiają o mnie. - Tak... Kwakier na pewno nie podsłuchuje... zasraniec podejrzewa, że... o nie, nie teraz... dobrze, tak dobrze... prędzej albo później... później... - Muszę łowić te urywki szeptów ze wszystkich sił, tak nakazuje mi wewnętrzne poczucie Prawdy, narkotyk śledczy, narkotyk, farmatyk, psychotyk, żeby nie bolało w głowę, czyli wszędzie, muszę słuchać, wyłapywać intonacje, stale przygotowany na pytanie, dowolne pytanie, poślednią sugestię, jeżeli zgrzeszę zwłoką, jeśli Ich zlekceważę, Prawda spowoduje wewnętrzny mój ból, niesamowity, nie sam, nie syty, ból tak bardzo mój, że na jego rzecz zrzekłbym się wszystkiego, myszki drżawki, świnki minki, żabki ciapki, muszki plujki, a więc im szybciej odpowiem, tym dla mnie lepiej, nie, tym razem też nie, teraz też nie, i teraz równie nie. W goglach świat staje się czerwony. Coś pstryka mnie w ucho, z cichym pyknięciem, jak pyk z fajeczki, słyszę ból. Nie mogę poruszyć ręką, więc Metelski robi to za mnie, przejeżdża palcem, pokazuje, że krwawię, a krew też jest czerwona. - Wiemy o pana oszustwach - personalny mówi nieomal dobrotliwie, może to tylko złudzenie poprzez gogle. - Zauważył pan, że nie nazwałem ich kradzieżami? Prawda skłuwa mnie w dziąsła, kole bagnetem, kolczastym drutem sznuruje podniebienie. Pytanie było retoryczne, ocenia wreszcie, pozwala jęczeć. Wyostrzam słuch, jak brzytwy, nic dziwnego, że krwawię. Czuję się jakby zgolono mi brodawki na piersiach, jakby w wątrobę wetknięto mi bukiet kwiatów, przeważnie wielgachne mięsiste rosiczki, sproszono na ucztę samice szerszeni, by ocenić co stanie się podmiotem a co przymiotem łańcucha pokarmowego. - Nie nazwałem ich kradzieżami, bowiem kradzieże są niezgodne z prawem czy choć regulaminem giełdy. Pan nie złamał prawa. Ani słowa o tym, że nie wolno oszukiwać współpracowników jeśli są na tyle nieostrożni (czy choćby głupi) by stać się przedmiotem oszustwa. Niewielu zauważyło tę subtelną różnicę. Gratulacje, taaak. Czy w jego głosie zabrzmiało szyderstwo? Albo, albo... pytanie? Prawda spuszcza szerszenie ze smyczy. Wracają w karną formację, jeszcze nie tym razem. To także nie było pytanie. Falstart, alarm odwołany. - Oczywiście to mógł być przypadek, traf, lenistwo - kontynuuje personalny. - Z drugiej strony, fakt, że przechytrzył pan paru długoletnich... graczy... to dobrze rokuje... I pana IQ... sprawdziliśmy... Lecz musimy być pewni... Byłby to tylko fart, wtedy pożegnalibyśmy się, proszę pana... tak na dobre... Ale skoro można wiązać z panem nadzieje... Cóż, nie wiem czego panu życzyć... Tak czy inaczej... hm... zaczniemy od pana potencjału, dobrze? Prawda spuszcza szerszenie raz jeszcze. Dopadają rosiczek. "Dobrze!", wypuszczam z siebie charkot. Mątwa ustaje. - W firmie zręczni oszuści zawsze się przydadzą... Naturalnie, wycofalibyśmy pana z giełdy... Zostają tam ci, którzy biorą pieniądze oszustwami... cywilizowanymi... opisanymi w podręcznikach zachowań i strategii rynkowych... Jeśli wyjdzie na moje... hm... wówczas pogawędzimy o pańskiej przyszłości, zgoda? Tym razem zdążyłem. Rosiczka rozwarła swe podwoje, zagłada domu szerszeni, na razie, na moment, a na póki co. Zgrzyt we mnie zaczął powtarzać idiotyczne póki co, ham, i tak straciłem dwie sekundy. Nie powinienem się rozpraszać. Pytanie pierwsze po japońsku, podaje czarkę z herbatą. Naczynie jest tak pięknie zdobione, że przypatrując mu się nie zauważam, iż służąca odchodzi gdzieś, drobiąc elegancko stopami. Teraz czarka parzy w dłonie, bąbli, czerwieni, szczypie. Pij, mówi gospodarz, potężny w zbroi demon wojny, a ułagodzisz mnie. Gdzie jest służąca, pytam, niechaj się wróci i obwiąże moje dłonie obi. Ona pomarła, jest już motylem, mówi gospodarz. Grozi mi śmiercią jeżeli nie zobaczy zaraz pustej czarki. Cóż robić? Odrzucam naczynie, ziemia spija wonną herbatę. Gospodarz porywa się, obnaża miecz. Chrypię mu: - Ziemia spragniona, sensei. Ona nas rodziła. Ona pierwszy gospodarz, niech więc wilgoć pożywa pierwsza. Itadakimasu! - Domo arigato. Meshi agare. - Gospodarz zdejmuje bojowy, rogaty hełm, to Metelski. - Ima ichido, massugu! Laetitia Castra, piękna, z czasów gdy już była kobietą, zadaje drugie pytanie, po szwedzku. Firma jest wielką rodziną, czy czuję się dobrze? Tak, odrzekam spiesznie, jedyna odpowiedź, a wtedy Laetitia nawraca się na okładkę Bisex Bimonthly z limitowanej edycji prastarego różoworynkowego świątecznego 1991, rozpościera się przede mną bez zażenowania. - Fort, fort, fort! Nie wiedziałem co sprawdzili tym razem: reakcję na szok? Czternaście sekund za mną. Piętnaście. Piętnaście i pół. - Lat mig vara. Jesteśmy w firmie, panno Metelska. Nie robię tego w rodzinnym kręgu. Wykręcają koniec mojej odpowiedzi, wyżymają na francuski. Trudno mi tak od razu zmienić język, chybotłem się. Markiz z głową złożoną pod gilotynę uśmiecha się chytrze, językiem przerzuca kilkanaście stron wydruku mojego résumé. - Quelle angoisse inconnue, au bord des noires ondes Faisait pleurer une âme en nos formes immondes? - Pisałem szczerze - wyrzucam. Błąd! Nie twierdził, że coś nieszczerze. Gilotyna opada ze świstem, głowa cedzi: Trente-deux. Już trzydzieści dwie sekundy. Taki szkolny błąd! Pewnie zechcą ujechać na tym koniu. No tak, jakiś brudny majtek na angielskim keczu gaflowym, nie, nie, jest na brygantynie, nie, nie, to jednak kecz, a może bark, w ogóle się na tym nie znam, z wściekłością spycham zbędne myśli, wrobili mnie, kara trzech sekund, a zatem ten majtek wyławia z przestworu oceanu boję obciętej głowy, śmieje się. - I look'd upon the rotting sea, And drew my eyes away; I look'd upon the rotting deck, And there the dead men lay! Metelski wrzuca głowę w procę i zabija coleridge'owskiego albatrosa, chce zmylić. Tymczasem personalny składa palce w powietrzu w pentagram, strzepuje, mruży powieki, przekręca się w fotelu, kabestanem naciąga liny. Liny na mojej dłoni, i razem, raaaaazem, sól w ustach. Sól? Nie, to nie sól, to nie salt, to soul. Soul w ustach. Muzyka łagodzi tortury obyczaju. - Proszę zaraz przetłumaczyć panu Metelskiemu jak smakuje krzyżówka Crassu i Carcassu. Crass versus Carcass. Rym nie był przypadkowy. O Boże. Cóż to znaczy - jak? Trzy, góra dwie sekundy. Przeginam się w stronę Metelskiego, mówię bezgłośnie, szeroko i wyraźnie, w języku polskim: - Brzmiałoby jak coś (G) Mahlera w wykonaniu (G) Millera. A jak smakuje (G), wie każdy. Uśmiechy uśmiechają się - ale czy z aprobatą czy to z dezaprobatą? Wszystko mi jedno. Mózg się przeobraca. Personalny trzepocze powiekami. Ile chce pan zarobić? Bum, bum, bomba. Sanitariuszka z opaską na ramieniu biegnie do barykady, chowa głowę przed zaciekłym ostrzałem zewsząd. Czterdzieści sekund, chyba. Odpuszczam, przeszła, koma cztery cztery. - Co chciałby pan kupić? - Personalny strzela palcami w sufit, palce odlatują, tryska z nich krew, maluje kopię sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej - Mieszkanie? Dziwkę? Wehi? - Witraż. Kryształki lodu, angstrem per angstrem, skrywające w swych wnętrzach magiczne pylony. (Metelski: Touché.) Personalny parska parsekiem śmiechu. Został mi martwy pejzaż okolic piętnastu sekund czasu rzeczywistego. Przerywam: powie, żem cham. Nie przerywam: stracę na czasie. Na czasie. Znowu: dwie sekundy. Krzyczę, krzyczę. Metelski wzrusza ramionami. Jest i gong. I minuta. Oglądają wstępne rezultaty, spoglądają na mnie. Ściągam gogle, oczy pieką się, Prawda już nie jest silna, szerszenie stają się osami, osy pszczoły, pszczoły muchy, muchy to normalne. Puszczają klamry, zaciski, kable odpadają ode mnie, zmęczone. Med-moduł deklamuje historyjkę, że mózg nie został szwankowany. - 20359 punktów, panie Samski - oświadcza personalny po przeliczeniu. - To dobrze? - pytam. Nie odpowiadają. Odpowiadają pośrednio. - Miesiąc stażu, na początek, powiedzmy, sześć tysięcy. Spodobamy się sobie, to osiem, bonusy. Sekunda na odpowiedź. Tyle, zachłysnąłem, trzy pełnomodne wstrzyki miesięcznie, Somma ożyje, mama ożyje. Przydzielili mi pokój obok pokoju Metelskiego. Stridor został moim przewodnikiem. (Nie, nie tak było. Powrót o kilka wersów.) - To dobrze? - pytam. Nie odpowiadają. Odpowiadają pośrednio. - Czy chce pan pracować w Bogu? - To personalny. Nie rozumiem i oni rozumieją. Prawda zamienia się w torkretnicę, strzela ostatnimi spazmami cementu pomiędzy pustkę mojej czaszki, zalewa ją niebiańskim, gasnącym, twardniejącym spokojem. - Co panu wiadomo o formule Crowleya dokładnego odwzorowania? - pyta Metelski. - Obiekt zanurzony w kontinuum traci pozornie na czasie tyle, ile znaczą odwzorowane przez niego szczegóły - recytuję. - To formułka. Ale gdzie jej rozumienie? - Jeśli przyjedziemy (na przykład) do Crécy-en-Ponthieu, odwzorujemy strukturę molekularną Filipa VI, Edwarda III, ich wojsk, zdefiniujemy precyzyjnie intonacje i rytmikę okrzyków bojowych, szyk oddziałów, kąty natarcia, oręż, ubiór, maść koni, dokładnie terramorfujemy pole bitwy, jeśli we właściwym dniu tygodnia, o stosownej godzinie trafimy w identyczny układ chmur, gwiazd, odtworzymy ruchy wiatrów, temperaturę, ciśnienie i wilgotność powietrza z 1346 roku i tak dalej, i tak dalej, wtedy pozornie cofniemy się w przeszłość do Wojny Stuletniej. - A im więcej szczegółów odwzorujemy, tym mniej pozorne będzie cofnięcie czasu. Ergo przy odtworzeniu dokładnym do ostateczności, przeszłość można urzeczywistnić a nie tylko upozorować, czy tak, panie... ? - I jeśli - mówi personalny, - per analogiam, odwzorujemy wszystkie przymioty boskie, staniemy się... ? - I jeśli - mówi personalny - dokładnie odwzorujemy wszelkie przymioty Boga oprócz jednego, ten ostatni zostanie nam przydany jak nowy ogon jaszczurce. A najbardziej zależy nam na przymiocie zwanym... ? - I jeśli - mówi personalny - uważa pan, że to niemożliwe, proszę się nad tą niemożliwością zastanowić. Pierwszy bonus dostanie pan już teraz. Mała zachęta do pomyślunku. Czyż nie zależało panu na... ? Podaje mi kartkę papieru z jakimiś gryzmołami w pięciu strofach. Automatycznie wpycham ją kciukiem w głębinę dłoni. - Pański mózg ma sto pięćdziesiąt miliardów komórek a 20359 punktów to jeden z lepszych wyników (roku?) (dziejów?) (tego pomieszczenia?). Spotkamy się zatem ponownie. We właściwym czasie, a tak, spotkamy się. ("Jak na to wpadliście?", pyta Szary Fraktal. Zmagazynował mi się w psyche raptem i nie wiedzieć skąd. "Na to, że innym podbieram zyski? Jak dowiedzieliście się, że... ?") ("Cóż", powiada personalny, zbiera brzytwę z moich uszu i chlasta sobie gardło. Cierpi. "Cóż", powtarza od niechcenia.) Nowa Wieża Babel, obawiam się. Nie, nie, zaprotestowałby personalny. Uciekać, uciekać, już mi przeszło. Przez myśl. A ten tymczasem ten cały Metelski otwiera mi, ham, drzwi i wyprasza. Mnie kartka mnie się w palcach. (Tak było.) xxxx - Jaka jest zależność między Szlagwortami a pańską siostrą? - powtarza jeszcze raz Promotor. - Istnieją Semy Zabójcy, panie profesorze - odpieram powoli. - Najpopularniejsze, najłatwiejsze. Ranią, skrzykują wojny i stają się powodem dla mst rodowych. - Może pan podać jakieś przykłady? - Jabłko, generalnie. To, które stało się przyczyną walk o Troję. Lecz gdyby nie było gruzów Troi, nie byłoby też historii Odysa. Lub Jabłko Edeńskie, to też Sem Zabójca. Najpierw nosił w sobie nieśmiertelność, potem wiedzę, ostatecznie zaś wygnanie, upodlenie, upylenie, chorobę i śmierć. - Zatem uważa pan, że to ciągle ten sam Szlagwort, który tylko inaczej wymawiano? - Właśnie tak. - Ale przecież pan nie chce zabić siostry. (Dziwny wyraz: "zabić". Kiedy ostatnio rozmawiałem z Sommą, prosiła mnie o łaskę śmierci. Nie rozumiałem wprawdzie co mówi (acz doskonale wiedziałem o czym), nie otwarła ust: ale Szary Fraktal wytłumaczył mi jej skrytą myśl. Przedtem wbił mi w bark wielki nóż, przeciągnął w dół do nadgarstka, zjadł mięsiwo, wypluwając powrózki żył, na których końcu tańczyła fontanną krew. Ból porwał mnie od środka na miriady cierpiących kawałków, krzyczących o zaprzestanie. Wtedy zrozumiałem dużo więcej, mimo i na złość ciszy. Ale potem okazało się, że tylko sen. Mama przyszła i kazała mi spać we własnym łóżku.) - Nie chcę jej wygnać. Ni upodlić. Istnieją i Semy Szeherezady. Semy Labiryntu, jak chcą inni. One wiążą ludzi ku sobie, nie pozwalają odejść. Ja także muszę znaleźć sposób, by Somma została. Bo jeśli (bo kiedy) wyzdrowieje, czyż nie zechce nas opuścić, czy jak owy człowiek na krzyżu zrekonstruowanym przez Szymka nie porzuci matkę i brata? Może zdecyduje się nadrabiać stracone lata, i szaleć, i śmiać się z innymi, i bawić się pośród obcych? Ale jakiż sens miałoby wówczas jej wyzdrowienie? Zdrowienie? Jak spłaci poświęcenie wielu dni i nocy? Komu odda darmo nasz upór, nasze zmilczenie, kto przejmie posag, może na zaprzepaszczenie? - Jest pan zazdrosny. - Być może. Pewnie tak. Ale to nie ma znaczenia. ("Choroba", podpowiada Szary Fraktal, "choroba! Oto Sem, którym Somma przywiązała cię do siebie! Ty również możesz wypowiedzieć ten Sem! Wtedy nie odejdzie.") ("Nie tylko choroba", sprzeciwia się Gość Szarego Fraktala, "Wdzięczność! Za to, że została z jego losem, przed laty.") ("Wyzdrowieje, czyliż nie będzie równie wdzięczna?") ("To zależy od tego czy chce wyzdrowieć.") ("Mówisz głupoty. Majaczysz. Mącisz. Jak tamten personalny z korporii NCM.") Palce rozwijają się jak kurtyna. Mysz drga w szklanej klatce na kuchennym stole. Upijam nieco soku. Dzisiaj wolałbym wódkę. Zaczynam czytać: Chryste, Chryste! W gęstwie nocy - Gorejący: z jakiej mocy Nieśmiertelna dłoń lub oko - Krzyżowała cię w symetrii? Chwila przerwy. Poglądam na słuchacza. Nabyta dziś na genotargu drżawka usilnie stara sobie przypomnieć dlaczego coś ją boli tak bardziej niż zwykle. Dlaczego jej nie boli, mianowicie. W której głębi czy nieb dali - Twoich źrenic skier się palił? Szumem czyich skrzydeł płomień - Podjudzano przez Twe skronie? Z każdą nową głoską myszka coraz pewniej zbliża się do szybki dzielącej ją od moich strun głosowych. Więc głośniej: Ręka czyja, jaką magią - Mogła modły Twe w krzyż nagiąć? I gdy serce bić przestało - Komu się przerażać zdało? Zwierzątko piszczy, podskakuje, kładzie przednie łapki na pyszczek. Spoglądam na monitor z obliczeniami i wykresami akcji jej drżącego serca. Cienka czerwona linia załamuje się, wykreśla zarysy górskich szczytów, zdradzieckich kanionów, przepaści nagle powołanych. Gdzie więc Thor? Hefajstos kędy? - Z których tygli Twe legendy? Kto Cię skuwał? Żyjeż śmiałek - Co Twą nędzę tkał wytrwale? Sto, dwieście, trzysta, czterysta pięćdziesiąt... Próbuje zbić szybkę łebkiem. Może zbawiam ją od katuszy? Może zbawiam ją od spokoju? Kto Cię rojem gwiazd precz zrzucił - Przez rebelię Łzy, do ludzi? Czy Bóg chciał - czy musiał może? - Ciebie prócz Baranka stworzył? Czy już chce nazywać mnie zbawcą? Myśleć o mnie jako o Bogu? W każdym razie leży nieżywa. Nie wytrzymała. Muszę podzielić się odkryciem, moją lepszą wersją Blake'a, a osądzając reakcję drżawki, i komuż to wiedzieć, wersją ostateczną, odpowiadającą oryginałowi; muszę... - Bennu? - Pielęgniarka nie pcha mnie w stronę kierownika UDT. - Bennu? - Scrolluje spisy pacjentów. - Obawiam się, że... Bennu, powiada pan... - Kiwam głową. - Bennu, Bennu?... To imię czy nazwisko?... Bennu, Bennu... Przypomina sobie szybciej z tłustym banknotem w kieszeni fartucha. - Nie mam na stanie nikogo o takim nazwisku. Przypominam jej o niedawnym spotkaniu i o krótkiej rozmowie z ordynatorem i dłuższej z chorym. Pielęgniarka patrzy na mnie podejrzliwie. Skręca się na pięcie i schodzi z proscenium. Nagle zatrzymuje się, klepie dłonią w czoło, wraca. - Bennu! Przypomniałam sobie! - Uśmiecha się promiennie. - Gapa ze mnie! To z Kodeksu Hammurabiego, nieprawdaż? Niewolnika można zwrócić jeśli miesiąc po zakupie objawi się Bennu... Czy o to panu chodziło? ("Zabijanie... Uzależnianie... Torturowanie... Ale co ze Szlagwortami tworzącymi? Budującymi?", zapyta Promotor, "Móc jednym Słowem uzdrowić człowieka, hę? To by dopiero było coś.") xxxx Dzisiaj Beata przeżywa długą chwilę zwycięstwa. Jej teorie wszczynają się w sens, jak dym w komin, komin w piec, piec zaś w chleb, który wszyscy kupujemy. ("Nabywanie chleba przez masy to najlepszy dowód rozszalałego ateizmu", powiadał profesor etyki.) ("Burza piaskowa zostawia po sobie budowle magiczne i róże pustyni wabiące", powiadał Beduin.) ("Nie chciejcie, o mędrcy, budować na piasku - lecz na skale budujcie", powiadał kiedyś Ben Abba.) ("Nie udało mi się na piasku, ni na skale. Teraz zacznę od dymu z komina", powiadał poeta.) ("Dym od domu różni się tylko nieznacznym zaokrągleniem warg", powiadał profesor fonetyki.) ("Dym z komina nie może być łaskawym tworem Bożym. To jest śmierć domostwom Izraela", powiadał Ahaswer Tułacz.) ("Jedzcie z tego wszyscy. To jest bowiem dym mój, którym wszystko będzie zakryte", powiadała Śmierć.) ("Tyś jest Xerxes zwany Piaskiem, i na Piasku kościół postawię", powiadał LaVey. 3 ("Imię moje nie Kserkses, gdyż ten pokonany był. Jam jest Kseper, bowiem Stałem Się", powiadało egipskie bóstwo.) ("Dym nie posiada imienia bo jest jeden. A kto jeden jest, nie ma, jak Kamień, imienia", powiadała zjawa.) ("Jeden by wszystkich zbudować, jeden by wszystkich zgładzić, jeden by wszystkich zgromadzić i w jedności związać", powiadał pewien ktoś z Zakonu Ciemności, profesor semiotyki.) ("Quandoque bonus dormitat Mordorus", powiadała nauczycielka łaciny, ale zatykając uszy.) ("A to dopiero próbka", powiadał Projekt Manhattan pokazując na parowanie ludzi w dym i piasek.) - A to dopiero próbka. Fragment. Wersja robocza. W niezręcznym przekładzie. Niedopieszczona. - Rozdaje nam holo. Podaje nam również lorniony do mocowania zatrzaskiem, tytanowym staplerem pod skórę na czele, a lepiej z tyłu czaszki. - Proszę, czytajcie - Beata uśmiecha się z satysfakcją i rozpościera nam częścią swojego mózgu. - Zaręczam, będzie cool. Coolawo. Cooliście. Coolinarnie. Coolturalnie. Jestem w niej pierwszy. Smutny wiatr unosi mnie między zdrobniałe nimfostrady seledynu. Objawia się wielka góra. Nikt jeszcze nie dołączył, podlatuję pobliżej samotnie. Tamże, u podnóża góry olbrzym w złachmanach spoczywa na kamieniu, przeżuwa chleb wymączny a opija wodą źródlistną. Zauważa mnie i przywołuje skinem potężnej, krwawiącej dłoni. - Towarzyszy los mój nie zna żadnych - przyrzeka - prócz tego kamienia, na którym siedzę. A tak długo z nim jestem, że wiem o nim wszystko, może i więcej. - Kim jesteś? - pytam. - O ile to też, ham, wiesz. - Syzyf - odpowiada olbrzym - zwę się ja albo kamień, na którym spoczywam. Być może kiedyś było to jasne, być może ja byłem Syzyfem a on Skałą, lecz ani tu człowieczej ani boskiej poczwary nie ma, która by to potwierdzić potrafiła, więc kiedy mówiłem do siebie, kamień słuchał a potem odpowiadał echem, lecz może to się jedynie zdawało, a w ostateczności nie poznaję już czy mówię do siebie czy od siebie, przed sobą czy za się, czy może jestem mojemu twardemu kompanowi echem poprzedzającym głos, czy głosem nie znającym echa, tak czy owak powiedziano mi, to dobrze zapamiętałem, że los mój dopełni się, kiedy poznam różnicę pomiędzy imieniem głazu, który mnie współtworzy a imieniem siebie samego. Co może wyjść na jedno. - Jakże możesz sądzić, że współtworzy cię kamień? - Ja go toczę a może on mnie poprzedza? Ja się z nim mocuję a może on mi się poddaje? Ja uważam, aby się nie wymknął a może on uważa, aby moje fatum się nie dopełniło? Ja go nienawidzę a może on ukochał mnie tak bardzo, że rozstać się nie chce? Powiadam ci, przybyszu, oczywistości po mileniach tracą oczywistość. Jestem tu z wyroków pewnych istot, nie wiem wszakże czy mam je jeszcze przeklinać czy już błogosławić, że mi zgotowały dolę taką a nie inną, której wyobrazić sobie albo temu kamieniowi nie byłbym w stanie. - Znam ja twoją legendę - powiadam. - i wbrew niej pomogę ci dotrzeć z na górę. Idzie w ślad za mną paru towarzyszy, ale nie widzę ich, więc zostawię im jeno błyskawicę przez niebo jako flarę, że już tu byłem a pójdziemy! Błyskawica wzrusza z kąta, wspinamy się pchając nierówności głazu pod stromszym i stromszym wciąż kątem. - Mnie dziś lżej - uśmiecha się Syzyf i znów uderza w rytmy przedziwne, struny zakręcone - ale może jemu ciężej? Choć mnie pomagasz, może jemu utrudniasz? Przeznaczenie chcesz dopełnić czy może je oddalasz albo na inny tor kierujesz, z którego odwrotu nie ma? Czy ja jestem przeciwko tej skale czy ona jest dla mnie? Czy ona jest Syzyfem czy ja odbiciem, wykutym ze skały gnomem zmagającym się z własnym cieniem, zwierciadłem odbijającym się w sobie? I tak w kółko. Nie słucham go, ham. Beata zapisała te scenariusze podprogowo i teraz czeka aż odczytamy, co wymyśliła. Co podpowiedział Joyce. Lucia co. Jeśli twierdzi, że jej się udało, to pewnie rozwiązała archetyp powiastki i wywiedziała się jak kończy się opowieść o Syzyfie. Dziwi mnie, że nie ma za nami ani Promotora - ani Szymka - ani Grzesia. - Dziwny to wyraz "przeznaczenie" - Olbrzymia twarz Syzyfa krzywi się, mówi z wysiłkiem, głaz robi się coraz cięższy. - Czy za dużo w nim znaczeń, zbyt wiele znaków. PrzeZnaczenie, pojmujesz? Jak przeładowanie, przeciążenie. Fata winny być prostsze, jednoznaczne? Jak słowa? - Zamilcz! - wrzeszczę, bo wiem, że to ekspresja Beaty przemawia przez olbrzyma. - Blisko już do szczytu. Zakończy się historia twoja i twojego przeklętego głazu. - Tak samo mówiono myszom, które pożarły świece nagrobka twojego mistrza lecz diabeł przydał im skrzydła, by uciekły pomście jako nietoperze. I tak samo mówiono nagrobkom lecz diabeł przydał im skrzydła, by uciekły zachwaszczeniu jako wampiry. I tak samo mówiono twojemu mistrzowi lecz diabeł przydał mu skrzydła, by uciekł zapomnieniu jako syn boży. I tak samo mówiono... - Przestań - Pokazuję na wierzchołek góry, nimfostrady falują w powietrzu, skręcają piruety. - Jeszcze parę kroków. - Nie przejdę dalej. - Syzyf zatrzymuje się nagle. - To niemożliwe! Imię moje Kamień! Co rzekłszy, rzuca się w dół z histerią swej decyzji, w zawirowanie łamanych członków, gruchotany i ciosany na łamliwe kawałki jak Marcin Swoboda, z jękiem, z posoką, rozwyciem, w dół, w dół, w dół, w dół, podczas gdy prawdziwy kamień przezwany Syzyfem lży otwarcie twardą, milczącą skorupą. A zatem nie udało się. Przeglądam notatki. Kamień jest wśród Szlagwortów! Beata do niego dotarła?!! Meteorytu, kromlechu, Kybele, Jeruzalem, jaspisu, Poczwary Siódmej, Wielkiego Magnesu, ołtarza, procy, Szczytu Hebal, Synaju, Mekki, grobu, Szczepana, trucizny, tablicy, prastarej wyroczni, słupiska latarni, Krokodyla, łzy nad Weroną, filozofii, złota, lawiny albo Węgla? - Ale gdzie są pozostali?! Czy też zobaczyli? - Nic nie wiem o kamieniu... - Szymek dyszy juchą, nabrzmiałe wargi jego czerwienne. - Ja zmagałem się z Tygrysem. - Tygrysem - powtarza Grzegorz. - Zabił się ale przedtem opowiadał ciekawe historie o Szmaragdowej Wyspie. - Zabił się? - Notuję tygrysa. - Tak. Szkoda, że nie miałem przy sobie instrumentów. Nigdy nie mam przy sobie instrumentów. Nigdy nie ma mnie na miejscu. Nie mogę uczestniczyć w umieraniu. Przeprowadzić ważenia. Praca nigdy mi się nie uda. Śmierć mi się nie uda. - Bardzo mi się podobały, pani Beato - pojawia się Promotor, - wszystkie te pomroczne zaułki Dublina. Nie wiedziałem, szczerze, że bawili tam tak długo i Yeats, i McBart, i nawet ów Stockton... Panowie, dlaczego mi się przypatrujecie? xxxx - Jaki tygrys? - pytam jeszcze raz Szymona i Grzegorza ale odpowiada mi mama. Nie zauważyłem powrotu do domu. - Czas na historię dobronocną - mówi i głaszcze mnie po włosach. Nieczęsto to robi. I rzadko robiła w przeszłości. Może teraz dziękuje mi za to, że powiedziałem jej o właściwościach drżawek. Mama skupuje myszy tuzinami (całe szczęście, że są tanie; oto ból nie jest w cenie!), bo zauważyła, że przy niektórych opowieściach, które z nimi odkrywa, Somma ożywia się. (Paskudny wyraz w sąsiedztwie mojej siostry: "ożywia się".) Spytałem jak to robi. Mama twierdzi, że Somma inaczej oddycha, lżej, a coś niczym uśmiech twarzy jej się. Chociaż sam nie zauważyłem tych reakcji, po cóż miałbym prostować? Kto wie, może intuicja, ósmy zmysł, diabeł wie co, pewnym ludziom działa sprawniej, czy inaczej? Poza tym nie mam nic przeciwko tym gładzinom powłosnym. - Nie, nie. Czas na lekarza, mamo. Mama przyznała parę dni wstecz, że coś wyrosło jej na gardle. Nie musiała tego mówić, sam bym spostrzegł. Rak węzłów chłonnych, podpowiedziała mi raptem szczątkowa lecz przerażająca wiedza o przypadłościach atakujących 4 nasze drzewo genealogiczne. Mama od razu wyrzuciła z siebie auto-sugestywne placebo-propozycje: uczulenie na jod lub na brak jodu, niewyspanie, stres, wpływ nowego zestawu sieciowego na układ limfatyczny, tak czy inaczej, byłoby to coś, co przejdzie równie gwałtownie jak przyszło. Ale na razie nie idzie, nawet nie szykuje się do drogi, choć tyle dobrze, że zatrzymało się w miejscu, gulą przełyku, nie idzie i boli. Ból rozpoznałem mamy oddechu i czymś niczym uśmiech, który jej się twarzy. Wreszcie zgodziła się sprowadzić zaprzyjaźnionego lekarza, ale ten nie pojawia się. - Doktor Jasnorzewicz przyjdzie jutro - dodaje tonem obietnicy. - Teraz czas na opowieść. (- Sądziłem, że to ja mam licencję na opowieści w tym domu - wycedził Szary Fraktal i porwał się na równe nogi.) (Wiedziałem, że bardzo zły. Zazdrosny. Bo gdyby nawet pogładził mnie po włosach, nic by mu to nie dało. Nie był mamą. Wściekły tak, że w zapalczywości prawie się spalił: podszedł z tą swoją pretensją pod sam próg pokoju; wystarczyło, żeby mama odwróciła się a dowiedziałaby się o jego istnieniu. Mama nie odwróciła się.) (- Idź precz, szatanie! - Próbowałem zażartować. - Tej nocy nie masz władzy nade mną! - Szary obraził się i zniknął.) - Tytuł... "Dziewica czy Tygrys?". Autor... Frank R. Stockton - zaczyna mama. Gdzieś już słyszałem ten dźwięk: stok ton, bum-bom, jak cmoknięcie na konia lub pojedynczy stukot z repryzą z rytmicznej serii odgłosów, które wydawały spod kół pociągi w czasach, gdy jeszcze istniały. Nieważne. Opowieść toczy się po własnych szynach... "- W czasach tak starych, że nie istniały w nich jeszcze pociągi żył król o tej przedziwnej własności, że lubił połowy. Sam był pół barbarzyńcą, pół krzesanym monarchą, to drugie wiązano z oświeconymi dworami w sąsiedztwie, to pierwsze nie. Miał więc król imaginację nieokiełznaną i pomysły dzikie - a zarazem siłę woli tak posłuszną a podporządkowaną, że gdy jeno zgodził własną myśl z samym sobą, ta stawała się faktem. Do ciemności podchodził z łagodnością słońca, skwar tępił surowością cienia. Równał nierówności, gładził marszczenia i do głosu nie pozwalał dojść żadnej idei, która nie posiadała binarnego uroku zbalansowanych przeciwności. Taki był w dwoistej jedności zapamiętały, że gdyby przyszło mu panować w Chinach, poddani nazwaliby go bez wątpienia Yin-Yang. Ale póki co żył, gdzie żył - i zwał się inaczej. Jednym z jego ukochanych wynalazków była Arena. Kiedy ktoś oskarżony był o czyn na tyle występny, żeby zachwiać królewską uwagą, ogłaszano publicznie, że los takiego a takiego skazańca rozstrzygnie się właśnie na Arenie. Kiedy cała gawiedź złożyła się na ławach, przybywał król, otoczony dworem, siadał na wyniesieniu wygodnym i dawał sygnał, by oskarżony wkraczał do akcji. Dokładnie przed królem, w zamknięciu owalnych ścian Areny, znajdowała się para drzwi, identycznych w kształcie i obiciu. Więzień miał przywilej (lecz wraz i przekleństwo?) wyboru drzwi dla siebie, a zdany był tylko na nieprzekupny i bezstronny los. Za jednymi drzwiami czekał tygrys, najgłodniejsza i najzacieklejsza bestia, jaką zdołano w tym królestwie pochwycić, by rozerwać skazańca na strzępy - co stawało się karą za przewinę. Kiedy tak oto dopełniał się los człowieczy, uderzano w dzwony żałobne, zaś lud, wiedziony przez opłaconych z królewskiego skarbca płaczów nachylał się w smutnej zadumie nad tym, że ktoś tak młody i pogodny, albo tak stary i szanowany, zasłużył na tak surowe przeznaczenie. - Aliści zza drugich drzwi wyskoczyć mogła dziewoja piękna i nadobna a stosowna wiekiem do zapotrzebowań tego, kto rychło ze skazańca zmieniał się w weselnika, ku zadowoleniu i wiwatom tłuszczy. (Przy czym król nie wahał się ordynować ślubu i wtedy, gdy kto już był żonaty i w dziatki posażny lub zgoła był niewiastą; bowiem nic nie mogło uchybić subtelności jego wynalazku!) Dęto w trąby, fanfary tusz a dzwony wybierały tonację bardzo durową. Tak król wymierzał sprawiedliwość. Nikt z uczestników widowiska do decydującej chwili nie wiedział czy przybył dla wesela czy kiru. Ani i główny uczestnik nie mógł przypuścić czy będzie żarty czy całowany. Naturalnie, damę a tygrysa wystawiano w zmiennych konfiguracjach, aby nikt za osłoną rachunku prawdopodobieństwa fatum nie podszedł. Decyzja tego trybunału była nie tylko sprawiedliwa ale i jednoznaczna: śmierć za winę i nagroda za niewinność. (Król nie tolerował tych, co podważali znak równości między małżeństwem a nagrodą; malkontentów oskarżano o zniewagę sądu i wprowadzano znowu w klamrę Areny aż do któregoś ze skutków.) - Miał król, co często się zdarza w takich starych opowiastkach, córkę, i co się równie często zdarza, córkę zakochaną. Jej wybrankiem nie był kominiarczyk czy drwal, bynajmniej, księżniczka ukochała najwspanialszego bohatera tamtych czasów; ale król, zwiedziawszy się po paru miesiącach o związku, zapałał gniewem: heros, mimo nieprzebranych zalet somy i psyche, księciem nie był, co wzruszało i burzyło harmonię; wszak księżniczka wiąże się wyłącznie z księciem i basta. Nigdy wcześniej Arena nie świadczyła tak doniosłemu osądowi na tak nie byle kim. I oto król osobiście doglądał selekcji zarówno bestii zgłodniałej ciała jak i niewiasty (pewnie także ciała bohatera zgłodniałej, choćby dla innych zgoła presumpcji). W wyznaczonym zaś dniu - kiedy młodzian wkroczył dumny i piękny na scenę a skłonił się przed monarchą, serca ludu zadrżały, jedno drżenie wiązało się z myślą "jak taki mógłby zadowolić kogoś", zaś inne drżenie z "jak mógłby zadowolić coś". Po galantnym ukłonie młodzian z lubą wymienili spojrzenie, a taka była pomiędzy nimi a w nich miłość i nawiść, że rozumieli się bez słów, jak gdyby jakie prapierwotne znaki poznali, czy to semy, które obywają się bez nośnika fali dźwiękowej od strun głosowych. Im starczyły spojrzenia, tego dość rzec. Królewna, istota z charakterem, wpływami i zainteresowaniem sprawą przewyższającymi śmiertelne pojmowanie, zdołała pojąć sekret drzwi i wyczuła to, czego nawet jej ojciec nie wiedział, mianowicie gdzie tygrys a gdzie... Otóż właśnie. Na oblubienicę obrano najlepszą z jej dam dworu, o której szeptano po barwnych ogrodach, że od księżniczki odróżnia ją jeno błąd czcigodnego pochodzenia, bo urodziwszy się w ważniejszej kołysce, dama przyćmiłaby księżniczkę czy urodą, czy inteligencją. Nie uszły uwadze królewskiej córy spojrzenia jakimi jej miłośnik zdarzał obdzielać damę - i słyszała rzęs trzepot we wdzięcznym odzewie. Tymczasem teraz młodzian rzucił jej krótkie spojrzenie: "Które?". Oto w jednej chwili pytanie zadał i w następnej otrzymał odpowiedź od źrenicy: "Prawe.", a nikt nie zauważył przesłań kochanków. Odwrócił się heros i ruszył krokiem zdecydowanym do drzwi, by - bez najdrobniejszego wahania - otworzyć drzwi po prawicy... " - Śpisz? - pyta mnie mama. Nie odpowiedziałem. Jej miękkie słowa niezobowiązującej historii... Nawet nie tuż, tuż... Już spałem. Od dawna śpię. Jak Somma. Dobranoc. - Widziałam dziś waszego ojca - dodała po chwili i zamilkła, może przestraszyła się własnych słów. - Jest Szperaczem. Kiedyś, w czasach poczynania pierwszych królów, szperaczy zwano kaznodziejami. Jeszcze wcześniej prorokami. Później czarownikami, nawiedzonymi lub zwiedzionymi. Szperacz. Jakiego porządku? Zresztą, czy to ważne. Może przyciągnął go bluźnierczo zdrowy rozsądek Satargistów. Może Domostwo Szatana, gardzące słabościami i obietnicami nieśmiertelności. Może Świątynia Seta Ipsissimusa, ukryta w zgiełku. Może Braterstwo Plymouth interpretujące dosłownie własne błędy. A może Wyznawcy Lilith, liliowi poszukiwacze lekarstwa na sen? Otóż to: sen. - Jakiego porządku, ham? - zapytał mój sen. - No, szperaczem którego rozdzielenia? - Widziałam go w sieci - wymawia ostrożnie mama, niechętna temu, że sen podjął cichnący, krótki monolog i zamienił w dialog. - Przemawiał wprost do umysłów, bez pośrednictwa. - Mamo, które rozdzielenie? - Sen począł się niecierpliwić, bliski pobudzenia. Mama milczy. - Czy ty myślisz, że on stał się szperaczem, aby znaleźć odpowiedź na Sommę? Przecież to tchórz. Może to wcale nie on. Nie znałaś go przez lata. - Nie słuchałeś mnie uważnie. Nie jest szperaczem. Jest Szperaczem. Opatem wtórej Thelemy. - Ach tak - pomyślał sen, ham, ham, i spojrzał uważnie na moją matkę. Bała się. xxxx - Jaki tygrys? - pytam jeszcze raz Szymona i Grzegorza - lecz odpowiada mi brak odpowiedzi. - Dowolny. - Promotor wzrusza ramionami. - Shere Khan od Kiplinga. Brykający z Puchatkami. Tygrys Marzanny mości Borgesa z drzeworytem Frasconiego na okładkę. Bestie Thalpaka czy Sankhali. Księżycowy Tygrys u Lively. Czy państwo wiecie, że dawno temu Irlandię nazywano celtyckim tygrysem z racji jej osiągnięć ekonomicznych? Hm, to stare dzieje. - W mojej opinii - mówi Beata, - Syzyfowi, którego projekcję obmyślił Biernat nie wolno było dopuścić do życia innego zakończenia niż przeznaczone. On musiał trwać w męce. Oto i sens tej religii: nie podważać wyroku, który sami na siebie wydajemy. Jak ładnie to ujął Spinoza: "Wszelkie byty pragną wytrwać w swoich istotach i formach. Kamień będzie chciał pozostać kamieniem wiecznie, a tygrys tygrysem." - Jaki tygrys? - pytam jeszcze raz lecz odpowiedzi nie ma. To musi mi się śnić. To nie może mi się prawdzić. - Już i Ben Abba, tygrys w ikonostatyce chrześcijańskiej, nie może odmienić własnego losu. Stąd... - W głosie Beaty taki wielki triumf, taka przewaga, że wzdrygam się mimo woli i celu. - ... pracy Szymka również brak jest podstaw. Epileptyk nie wzruszy tygrysa. Co wieczne będzie wieczne i nic, powtarzam, nic tym nie zatrzęsie... ("Herezja!", syczy Szary Fraktal, "tygrys to tylko odczyt!" - Nie rozumiem, ham, co powiedział. Może kiedyś. Notuję.) - Owszem, Joyce przejrzał zamiary drżących - mówi Beata z takim naciskiem, że zboli mnie wszystko ukryte. Spoglądam na innych: Szymek zwiesił głowę, Grześ milczy ponuro a Promotor wpatruje się w Beatę jak w obraz. Czary to. - Wiemy skądinąd, że w Buddzie objawiała się epilepsja. I w Mahomecie też. Fałszywi prorocy, jeden zamaskowany bladą inercją, drugi niepowściągliwym orężem, bezustannie próbują odwrócić los Ben Abby: krzyż. Ben Abba nie poddaje się załatwym pokusom, przegania je biczem ze świątyni. A nie bez racji odkryto to w Irlandii. I co nam dopowie Biernat? - Klany szkockie przywędrowane z wyspy świętego Patryka mają tygrysa w herbach... - Słyszę własny głos, ale przecież nie ja to mówię, a jeśli nawet mówię, to nie chcę, więc jeśli mówię, to we śnie, zaś jeśli we śnie, nieprawda, czary, wtedy to nie mogę być ja, ale przecież to mój głos wydobywa się ze mnie!... - Oto Brus, szczere nasienie królewskie, zaś motto jego: Fuimus: "Byliśmy i jesteśmy". Oto Chattan, potężny Klan Kotów. Oto Farquharson, a motto jego: Fide et fortitudine: "Duchem zahartowani i duchowi wierni". Oto jest silny Gow. Oto i MacBean, który stanie pod Culloden po stronie swego fatum. Oto MacDuff, który przeciwstawia się wszem Makbetom uzurpacji i zmian, zaś mottem mu jest: Deus juvat: "Bóg wspiera". Oto jest Macpherson, ten z Cluny, który wspomaga zachwiany porządek przy jakobickich powstaniach, a motto: "Tygrysa jeno w rękawicy śmiesz dotykać!". Oto i Mackintosh, który zwalcza zuchwałość Cromwella z tegoż armią nowej zarazy. Oto jest Macfie, który chlubi się: Pro rege: "Dla króla", tego, kto stoi na straży stałości i zasad. I Sutherland powie sobie samemu: "Bez strachu", bez trwogi, sans peur, przyjmę, co mi fortuna wniesie z wianem... ("Opanuj się!", wrzeszczy Szary Fraktal, ucho mi rozdziera, sosnę piorunem rozszczepia, "Dlaczego jej pomagasz?!") ("Nie wiem", charkoczę mu myślą zwrotną, "ale ani nie mogę czytać jej mózgu, ani nie mogę nie czytać jej rozkazu!") ("To wiedźma! Opanuj się! Natychmiast!", Szary kopie mnie w serce. Chłodniej, chłodniej mi, mroźniej. Sopel z oka.) - Nieprawda! - próbuję wydalić z siebie okrzyk, ale tylko słaby pisk mi się powodzi. - To niewłaściwy dobór faktów! Te klany nie z Irlandii są wcale, popatrzcie na mapę! Nie mają tygrysa w herbach - lwy tam są lub koty, nie tygrysy!... Nie słyszą mnie. To znaczy, jedna Beata mnie słyszy, ale nie spuszcza ze smyczy i zmilcza mnie w ziemię. Krztuszę się. - Słyszeliście, nawet Biernat się ze mną zgadza! - Beata śmieje się koślawo. Śmiech nie jest jej atrybutem. Raczej wycie. (Widzę Bennu. Za drzewem. Macha w moją stronę. Dodaje sił. Wiatraku, ham, wiatraku, nawiosłuj mi wiatru w płuca!) - Śmiertelny nieprzyjaciel za rozdartą sosną! - Beata już go zauważyła. - Łapać go! ("Jeśli go złapią", mówi Gość Szarego Fraktala, "ukrzyżują go dla przykładu. Wiesz o tym?") ("Krzycząc śmiertelny miała na myśli nie to, że jest groźny ale to, że jest możliwy do zakończenia", uważa Szary Fraktal.) Bennu ucieka zygzakami. Rozważa trajektorie. Beata mknie za nim jak walkiria, jak wampir bliski juchy, który wyczuwa pełnię pełną przerażenia zdobyczy. Ścigają się między krzewami, bluszczami, konarami, zmieniają formy, Grześ i Szymek stoją przy Promotorze, który z podnieceniem wypluwa z siebie jakieś formuły, jakby inkantacje wspaczne. On musi być w transie. Przeklęta czarownica! I nagle Bennu przewraca się a tygrys, którym stała się Beata przypada do niego. Chciałbym tam dobiec, dociec, pocieszyć biedaka, że znalazłem jeszcze lepszą wersję Blake'a, że, że, że... ale nie mogę, a choć Beata zapomniała się o mnie przez ten czas lecz siły wracają mi najpierw w usta, potem w ramiona, i stopniowo w dół, że stopy, które mogłyby mnie wynieść, są na końcu tej listy. Nie zdążę, nie. Wrzeszczę coś bezrozumnie, co zwołuje jeno ten efekt, że Szary Fraktal wariuje, Gość opluwa mnie a Promotor złomyślnie patrzy na mnie, dobrze że go przytrzymują, jakby miał ochotę użreć mi serce razem z czerwiennym korzeniem, wesz podcinająca pocałunkiem korzeń włosa 5 życia. Mam chociaż pełnię siły w oczach. Patrzę. Bennu opadł a tygrys jest przy nim ale nie rusza go. Może zdumiony nagłym powaleniem się ofiary a może lubujący się w zapachu strachu, czeka aż człowiek zabije się sam. Bennu wykręca się w zły, czarny precelis, nogi wyrzuca w powietrze, opadają niepłynnie w runo, runo zielone, złote nogi, pokryte drżeniem, już po chwili całe ciało targa się na boki, na strzępy, na okropieństwo. To jest atak. Szymon i Grzegorz wracają wzrok: czego nie rozumiemy, tego nie oglądamy, i czy to sprawka boska czy diabelska. Promotor, urzeczony czarownicą, gapi się, i ślini się, więc jest drugi. Dziąsła Bennu zmieniają się w pianę, piana mieni się w krew, krew zmienia się w wino, stopy ryją w trawie konwulsyjne runy, dłubią jak pies, który chce zakopać swój nagły skarb, a tygrys węszy i decyduje się do ciosu. - Ależ widowisko - wyparskuje Promotor przez chrapy, nie to już nie Promotor, to współwinny oglądactwa, voyeur bólu. - Dzień od ataku: zero! - Beata przybiera swój zwykły człowieczy morfem, szydzi nad Bennu. - Możesz liczyć od nowa... Zwraca się ku mnie jak sęp, który wspomniał o drugim ochłapie padliny. Moje stopy już czerpią z baterii, jeszcze trochę. - Może pan liczyć od nowa... - mówi Stridor Metelski. (Perfidny wyraz: "liczyć". Nie zawsze można na niego liczyć. Liczyć można na liczby. Na przykład? U Sumerów 1, 2, 3 to gesh, min i esh. Pierwsze denotuje mężczyznę, jego członek, bowiem od niego wszystko się zaczyna; drugi wyraz oznacza kobietę, złego ducha i kopulację, natomiast esh to dużo, jest to też znak dla liczby mnogiej, początku wielu. Oto w trzech prościutkich liczebnikach jest przy okazji cała kosmogonia. W hebrajszczyznie wyrazy liczyć i księga wyglądają tak samo. Kabaliści zliczali imiona sumień, daimonionów i demonów, które je strzegły. Tak, wszyscy starcy mędrcy różnych religii i buntów wiedzieli dobrze co robili, przeczuwali, gdy wśród liczb szukali bytu dla siebie. - Czerwona rozgwiazda, sygnał stop! - O czym mówi ten człowiek?) Jestem w jego gabinecie. Być może zgłosiłem się do pracy, ale nie wpuścili mnie na salę operacyjną. Być może zjawił się Metelski i zabrał mnie do siebie. Być może był tam też personalny i pytali mnie naprzemiennie czy już się zastanowiłem. Być może wyplatałem swoje zastrzeżenia co do formuły Crowleya dokładnego odwzorowania. Być może parodiowali owo zwątpienie i przypominali o kartce pełnej Blake'a. Być może zapytałem ich jak to zrobili. Być może Metelski rzucił wtedy nieumyślnie coś o lustrach, czego nie zrozumiałem. Być może chciałem nasycić się szczegółami a personalny powiedział, że ostatecznie wszystko jest kwestią pieniędzy i zapytał mnie o cenę. Być może stwierdziłem, że cyrografy wyszły z mody a Szary Fraktal nabił mnie za to pięściakiem w twarz. Być może straciłem przytomność, personalny zirytowany wyszedł z pokoju. Być może Gość Szarego Fraktala zapytał w moim imieniu na ile mogę liczyć. Być może Metelski wpisał na kartce nową propozycję pensji. Być może... Bo niczego nie pamiętam. Kto mi podpowie, ham? Rozglądam się nerwowo po stosie całopalnym zepsutych dendrytów. Żadnych znajomych myśli, stowarzyszonych z pamięcią obrazów. Płomień bucha, ham, spod stosu, liże mnie w stopy. Czuję je. Siły wróciły. Spróbuję starej ścieżki z czytaniem umysłu. - Nie dam rady. On jest za mocny. Może nawet mnie wyczuwa. Kto wie skąd ma tyle informacji o mnie. Lepiej wycofać się. Istnieje jeszcze jedna magiczna ścieżka: pytanie. - Liczyć co? xxxx Oglądam się za siebie. Nikt mnie nie śledzi. Chyba nikt. Ani chyba nic. Jakaż tu cisza zastygła... ... Cisza śledzi mnie. Czuję się nieswój. Czyjś obcy. Bo patrzę na ledwie wyraźne, ledwie doraźne zarysy nóg i myślę: nie moje. Dłonie: nie moje. Kroki: nie moje. Szary Fraktal miał mnie ubezpieczać ale się nie pojawił, zdrajca... ... Ale zjawiła się śmierć, wierna. Zatem Bennu już niema. Beata zakończyła. Choć niczego nie możemy udowodnić... ... Mogę udowodnić sobie strach, owszem. Niebezpieczna partia. Nie, wcale nie gra. Pojedynek. I Beata wygrywa... ... Serce wygrywa przyspieszone marsze. Szarego nie ma. Cisza jest. I buraczany mrok, galaretowaciejący wokół... ... Teraz ostrożnie. Nie obudzić Szymona. Jeszcze ufa, że może wygrać wyścig o MBA, jeszcze się łudzi. Śpi przy wejściu do nastawni blokowej, zazdrosny o sprzęt, który zbudował. Potężny generator iluzji, błyszczący, mrugający, dawca miraży i wykoślawień nie pomoże mu, nie. Szymek bez szans. Muszę sprawdzić co z Grzesiem. Gdyby Beata zdołała rozważania o duszy i śmierci wyeliminować z gonitwy... zostalibyśmy wówczas tylko my, ostateczni... ... W ów czas? Jaki czas? Nie wiem nawet czy to wszystko nie majak, delirium. Stakka bo działa, jędrnieje w płucach... ... Sen, nie sen, zakradam się do imitatora Szymona. Zarysem nieswojej ręki dotykam maszynerii. Miła ma, sprytna moja, prorokini, inokini, gołąbeczko, turkusowa turkaweczko, ty powiesz jak to jest z umieraniem, czyż nie?... - A, jesteś wreszcie - zmyśla się w moją stronę Szary Fraktal. Jest ubrany we mnie. W moje ciało. Pokazuje na Szymona, że ten leży z poderżniętym gardłem, wyłupanym okiem, odciętym palcem: oto czego trzeba nam do uruchomienia maszyn. Nie obawiajmy się, bo jeżeli to wszystko wyobraźnia? W świecie rzeczywistym nikt nie chciałby umrzeć jak Ben Abba. Ja chcę. Przyłożyć urżnięty palec do czytnika numer raz, oko kleić do czytnika numer dwa: komora symulacyjna jest otwarta. - Gdzie się włóczyłeś? - Oddawaj mnie - syczę ściszenie, choć pewnie nikt niepowołany mnie już nie usłyszy. - Kończyny, uszy, łeb, szybko! - Stul pysk, niewdzięczniku! - warczy Szary Fraktal. - Gdyby nie podmiana, system alarmowy już dawno by cię wykrył! - A tobie jak się niby udało, hę? - Ja jestem mistrzem kamuflażu. No, zabieraj te swoje śmiertelności. Wchodzę do kabiny już jako Ja. Szary Fraktal zręcznie podsuwa się do pulpitu operatora i wstukuje sekwencje. Myślę, że gdyby teraz chciał się mnie pozbyć, gdyby był moim wrogiem, bez trudu uwięziłby mnie w starych opowieściach, zapętlił na biblijną zawszoność. Ta myśl dodaje mi otuchy, jest bowiem oznaką, że myślenie wróciło do właściciela. "Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!" Tyle historii. Jeśli dusza istnieje, wystawię ją na próbę. Somma, powtarzam sobie, Somma, Somma. "Ojcze, cofam to, co powiedziałem. Zastanowiłem się. Zmądrzałem, mógłbyś rzec. Oddal ten kielich, proszę." Krwawy pot inkrustuje mi czoło. Cóż to za odpowiedź. Ocieram czoło, wymazuję odpowiedź i żądam już, nie błagam: "Ojcze, nie mam ochoty męczyć się za człowieka. To zbyt plugawa istota, aby za nią ginąć. Być może dręczą nas wyrzuty, że ją stworzyliśmy, ale to bez znaczenia. Mimo wszystko należy zachować proporcje. Oddal kielich!" Ojciec milczy. Jego cisza znaczy: Nie będziesz miał woli cudzej przede mną? A ja nie chcę zginąć tak marnie! Wloką mnie na ukrzyżowanie a Ojciec milczy. Milczy: to zbyt dużo powiedziane. Nawet nie słucha, nie śledzi tej wartkiej akcji. Moje losy były przesądzone dawno temu. Szarpię się. ["Szary! Dlaczego on mnie nie słucha?!"] Widzę: jakiś osiłek zastanawia się czy mnie do belki wiązać czy raczej przybić. Nawoływania o bretnale, bolce, wsporniki. ["Szary!"] O piwo, bo upał. - Obserwuj duszę - odpowiada w myślach Szary Fraktal. Ubiera się w wyrosłego rzymskiego legionistę, ćwiczy pchnięcia włócznią, rzuty kośćmi, wygrywanie szat. - Obserwuj umieranie. - Do cholery, nie będzie żadnej duszy! - podnoszę głos. Podnoszą krzyż. Bo-o- oli, r-r-r- wie, i buch, stoję, wywyższony ponad ziemskie czerwie. - Szary! Musisz mi pomóc! Oni mnie za chwilę za-a-abiją (ćwiek przez stopy), durniu! Myślisz, że śmierć ma szanse? Gówno prawda! Śmierć nie ma żadnych sza-a- a-a-ans (szyderstwa tłuszczy), żadnych, powtarzam! - Śmierć ma zawsze szanse - filozofuje Rzymianin. Mogę przeglądać się w jego poharatanym puklerzu. Moje odbicie. - Pomóż mi! Pomóż mi! Pomóż mi! Pomóż mi-i-i-i! - drę się histerycznie. Moje ciało skowyta o skrót. - Zaaaraaaz! - Jeśliś królem świata... - Rzymianin odkłada broń i zapalczywie dłubie w zębach. Przerywa. - ... hm, to sam sobie... Ból jest kursorem mrugającym na monitorze, powraca przez zapisane linie mojego ciała, kasuje je, znak po znaku, gest za gestem, nerw w nerw, bez postoju. Jestem teraz czystą stronicą, sformatowanym dyskiem, czekającym ulepszonych treści, którego istnienia dowodzi jedynie ów migający przedsionek, pulsujący rytmicznie znak. Którą torturą będę poczęstowany, jaki stygmat stanie się moim udziałem, nie wiem, ale wiem: zegar taktowany biciem serca nie tyka na próżno. Czekam na wszystkie nowe okrucieństwa, jakie edytor losów zechce wygenerować i wykluć w moim pliku, by potem wydrukować go krwią, zwątpieniem i zamęczeniem na krętej, nieprostej drodze do nieśpiesznej śmierci. Próbuję o tym nie myśleć, staram się wmówić samemu sobie, że bólu nie ma, że Grzegorz nie zważy duszy, duszy nie ma, jeśli nawet jest, to ginie z ekranu kiedy dzieją się na nim rzeczy cielesne, by objawiać się przy innych okazjach, jakże mało istotnych. Mój druh nie otrzyma jednoznacznych wyników, bo są ludzie bezduszni i są tacy, którzy umierają szybko i bezboleśnie, albo głośno a raptownie, półbogowie i herosi, o których mało wiadomo i bogowie, o których nie wiadomo niczego. Dusze zawikłane w bezustanny monitoring połączeń z cielesnością, te gotowe do zrywania pęt, ulegające pokusom falstartów, niecierpliwiące się, i zgoła inne: niezgułowate, rozproszone i rozkojarzone; są też dusze, które śpią mocno i nie budzą się, nigdy nie meldują się przy terminalowych odprawach, trzeba ich szukać, nawoływać z tabliczkami wysoko uniesionymi nad tłumami śpieszącymi do taksówek, dorożek, bieżni i lotni. I w tym całym zgiełku ważyć duszę, odtwarzać jej własności? W oczekiwaniu na śmierć człowiek myśli bardzo pośpiesznie i bardzo naiwnie, chcąc zdążyć z pomyśleniem wszystkiego możliwego... Oto zaczyna się! Kursor mruga z miejsca, a niewidzialne palce wstukują wewnątrz mnie nawrotne definicje cierpienia, rozpisują nowe scenariusze misji FPP pod tytułem Beznadziejne Zdychanie Na Krzyżu. - Eloqui, Eloqui, semma sabbathani! - wykrztuszam z siebie a jest mi trudno, każdy wyraz grzęźnie w przełyku, ramiona wykręcają mi się na krzyżu, wywijam się w przód na boki, rozłamuję, kruszę jak hostia, pękam jak stara gałąź z zespołem Marfana, że nawet mocne włókna kolagenowe wzbogacone fosforem muszą puścić z trzaskiem, i czebole tych włókien na raz plajtują, zamykają się, wracają do pączka, a barki wyskakuje z osadu i spadają bezradnie gdzieś tam na żebra, a żebra osuwają się na biodra a patelnia bioder praska na pół, a pół na ćwierć, i tak dalej, kark ściśnięty do szerokości nadgarstka łaknie oddechu, paru zwariowanych cząstek tlenu, ostatnia myśl grzęźnie w czaszce, i już jej nie przepcham, i nie zdołam, ciemności gromadzą się, piekła rozwierają wierzeje, koślawy Murzyn z Nowego Orleanu rezerwuje mi na trzy dni duszny, potępiony pokoik z obscenicznymi ideogramami na ostatnich skrawkach tapet, kurtyna unosi się nad Ziemią, i oto konam, oto Wykonuje Się, a mali ludzie z ruin wielkiej świątyni mówią, bo wiedzą: Descendit ad inferos, bo wiedzą: Mane Tekel Fares, Draco mihi dux. (Skarżący się wyraz: "czebol". Cierpiący w kodzie, nie pojmujący na początku. Skrót prostego, hiobowego "czemu ból".) - Witaj, inkarnacjo - powiada mały czarny rumak. Bardzo lubiłem go w dzieciństwie. Miał wtedy garb i galopował przez otoczone złoconym wzorkiem ikony po prawej stronie. Po lewej były litery, których wtedy jeszcze nie potrafiłem odczytać i byłem zdany na mądrość mamy. Somma też słuchała i oglądała. Stare czasy. - Witaj w piekle. - Dlaczego nazywasz mnie inkarnacją? - pytam, Ben Abba. - Oj, nie, nie, w tym miejscu przestałeś już zwać się dawnym mianem. Tutaj nie jesteś synem i nie masz ojca. Może teraz ciemność usynowi cię lub ciemność ci się uojczy, kto wie? Ale Ben Abba, z przeproszeniem? O nie, co to, to nie. Cha cha. Rozglądam się. Wszędzie śmiech. Akrobacje śmiechu. Obija się o ściany krypty, fikołkuje, przewija się w spirale, nasiąka w czarnoziem. Czarny garbusek staje się czarnoziemem. Rozskwiera się przed oczami, żadne tam jęzory ognia, wyłącznie prawielki chłód, chłód ścinający szkło w zwierciadłach tak że pękają, chłód ścinający korzenie myśli, zabijający neutrony, jęzory chłodu, wyzwalające się z oków, kąsające po tamach, magiach, przeszłościach. Nienawistny on. - Gdzie moja, ham, dusza? - pytam, cofam się przed rozpadliną, krok przed krokiem, nuta przed nutą. - Czego się dowie? - Dusza? - chichocze czarnoziem, drży kanionami, zarzecznymi dolinami spulchnia sobie dykcję. - Tu nie ma niczego! - Szary, wydostań mnie stąd! - ryczę rozpaczliwie, rozpadliwie. I rozpadlina goni, nuty wracają się przed swój wyśpiew, wstecz, szybciej, szybciej. - Tu nie ma duszy! Słyszysz mnie?! Szary, kurwa! Szary! Chłód dociera. Bada moje słowa, sprawdza z jakim przeciwnikiem ma do czynienia, zastanawia się nad taktyką, tempem. Pędzę w dół zbocza górskiego a za mną biegnie lawina, kawały lodu odbijają się przy mnie, wybijają leje, kradną za sobą motki trawy, kępy krzaków, podżerają źródła ciepła i przyjaźni, biedronki i liszki, słoneczniki i ogrody, słońce fiołkowe, i zbrunatniałe chmury, i żaby, by wrazem zwałem zbrylonego w lództwo masiwa przetoczyć mi się nad głową i zatchnąć się nagle u podnóża. - Szary! Szary! Szary! Wycofaj mnie!... - Czuję, że słowa stopniowo wybijają mi się w gardle sztyletami, soplami, tężeją w zmartwiałe leksemy, leksemy nieruchomieją w morfemy, morfemy redukują w morf, morf zawija się w stalowo zziębłe zero. - Sza-a-a-a-a... ! Wulkan dzieli się, całkuje, rozcala, wytęża. Lawa już nie jednego zimna ale wielokrotnie sfałdowanych zimen, jak płaszcz rozpościera się, rozlewa nad kardynałem zranionego wcześniejszą lawiną zbocza, dostojnie spływa i przemienia wszystko w taką nicość, że sama siebie nicuje. A więc to jest przedsionek ko-o-o-ńca. Łotr, któremu obiecałem: "ty jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w raju", nie ma już nóg ale lodowy neant, nie ma już piersi ale lodowy bezbyt, jeszcze ma oczy pożerane impulsją lawy i te oczy patrzą na mnie wyraziście: "kłamca!"; a i drugi łotr już nie urąga, ale kona w braku męczarni, a że nie może zrozumieć końca, któremu nie da się przypisać bólu, a nie pojmując takiego końca nowego typu - wrzeszczy. - No i po co tak wrzeszczeć. - Szary Fraktal uśmiecha się spoza konsolety, manewruje paznokciem przy podstacji WN. - Bardzo dobrze, że boli. Czy teraz rozumiesz Go lepiej? - pyta Rzymianin. Przeprasza mnie na chwilę, odchodzi, wraca do szarej fraktalowej współpostaci, odgania sępy, hieny, ludzi. Ham, boli, ham, boli! - Starotestamentowe bóstwo opuściło mnie. Albo jest przygłuche, z racji wieku. Albo jest mi nierówne. Albo nie istnieje. - Miałem na myśli ból. - Rzymianin przebija mi golenie, pogląda na zegarek, przekłada kable w skrzyni połączeń. - Czas na drugi wzór Crowleya. Zasypiam. A może budzę się. Już coraz, ham, rzadziej rozpoznaję te stany. - Nazywam się Jasnorzewicz, doktor Jasnorzewicz. Powiedział to jak przygnębiony detektyw z taniego amerykańskiego kryminału o miejscami nieczytelnym druku i okładce z papieru najgorszej klasy, który kupuje się na dworcu, aby odpędzić precz przysiadający ołowianym zadem na oczach sen atakujący pomiędzy miastem A (z którego wyjeżdżamy) a miastem B (z którego nadciąga inny pociąg, będący gwiżdżącą i parą buchającą połową systemu straszącego elewów fizycznych niedorzeczności). Dlaczego ludzie w ogóle jeżdżą z miasta A do miasta B, czy nie lepiej, by każdy pozostał na swoim miejscu i pracował tam, gdzie zamieszkuje? Jakąż oszczędność zdrowia i czasu by to dało! No tak, ale wszystkie utracone miejsca pracy: maszyniści, zawiadowcy, taksówkarze, bileterzy, nauczyciele fizyki, lekarze, kioskarze i autorzy kryminałów? Niechaj więc ostanie po staremu. Co wszak budzi sprzeciwy: gołębie! Osoby, które je hołubią, to zazwyczaj owdowiali staruszkowie, którym brak towarzystwa, nie brak za to chlebka, tak hojnie kruszonego przy kolejowych platformach. A wszakże gołąb ani pięknie nie zatryluje, ni wzniośle nie poszybuje; dosyć jest ociężały i chrapliwy, a najgorzej, że paskudzi. Nie dziwmy się później, iż detektyw, który przyszedł na dworzec w deszczu, z kapelusza mu kapie za kołnierz, i nie jest to artysta mistyk intrygi spod igły Chandlera, któremu na wicach i zleceniach nie zbywa, a prosty, niewyspany, alkoholizowany, niekosztowny prywatny szpic, zmalowany drugorzędną ręką trzeciorzędnym piórem w generalnie nieudanym czwartorzędzie, jest przygnębiony, kiedy biała rozbryzgowa fajda gołębia paskudzi mu makintosza, ucelowawszy w in między makiem a toszem. Tosz, zapytacie? To jego imię. W ich profesji imię musi być zwięzłe, nazwisko nieco dłuższe, ale również bez przesady: dwie, góra trzy sylaby. Klienta nie wolno narażać na dyskomfort przypominania sobie czy człowiek, któremu płaci piątaka od godziny plus zwrot uzasadnionych wydatków, to Tessa d'Ubervilles czy jakoś podobnie. Klient nasz pan a człowiek winien znać swoje miejsce. - Ale Tosz jest w porządku, Tosz jest w sam raz. Doktor, niemniej, brzmi niejednoznacznie i konfundująco. - A cóż pan leczy, doktorze? - Od razu zabieram się do niego po imieniu, ham. - Świat medycyny odszedł już od leczenia czegoś - odpowiada bezczelnie - na rzecz leczenia kogoś. - Kogo pan leczy? - Jasnorzewicz nie podoba mi się, ale skąd mógłbym przypuszczać, że kiedyś go zabiję, ham. - Odszedłem od leczenia kogoś na rzecz leczenia siebie samego. Choroba nie jest problemem pacjenta lecz moim, bo to ja jestem odpowiedzialny za wyścig ze śmiercią lub cierpieniem. Opuchlizna na szyi pańskiej matki zeszła, jesteśmy zdrowi, chorowałem na niegroźną awitaminozę. - Doktorze, jest pan chory... - Celuję w niego małym palcem, paf (odgłos jak przy wygniataniu wykwitu opuszkiem), pif (jak przy rozcinaniu karalucha paznokciem), puf (jak przy wyciskaniu sumienia), ustrzelony. - ...umysłowo. (Sukinsyn mruczy coś pod nochalem, może to kadisz za umierające insekty a może właśnie: Vitupéria stultorum laus est?) ("Skoro jest taki wyszczekany", podrzuca myśl Szary Fraktal, "niech zdradzi drugi wzór Crowleya!") - A=m/F - spowiada Jasnorzewicz szczelnie i przejrzyście. - Przyspieszenie myśli pojmującej jest wprost proporcjonalne do wspólnoty bólu a odwrotnie proporcjonalne do siły bólu. ("Chyba nie rozumiem", myślę Szaremu Fraktalowi. Niezrozumienie bardzo boli. Cóż za szalony, ham, wyraz: "nie". Trzy płoche literki zmieniające yang w yin. Niemieckie nigdy. Mieckie gdy. Początek nieba. Zaczyn niewiasty. Wstęp niewoli. Wszczęcie nienawiści.) ("To jakiś lepszy cwaniak", orzeka Szary Fraktal, "ten twój doktorek. Pozbądź się go natychmiast!") ("Czy wiesz już jaki błąd popełniałeś?", dorzeka kompanion Szarego, "Zgodnie ze wzorem - jeśli boli cię bardziej, mniej rozumiesz. Nie ma sensu silniej dręczyć się i zamęczać, chyba że...powiększysz sobie wspólnotę bólu.") ("Wspólnota bólu?", podnoszę brwi, a im wyżej ja podnoszę, tym bardziej ja brwi, zmarszczką windą na szafot czoła.) ("Tamten na krzyżu bardzo potrzebował łotra, który dzieliłby z nim przestrach i rozpacz, prawda? Kobieta, która stała pod nim bardzo potrzebowała syna, syn łaknął matki, prawda? Diabeł ma do nich dostęp w pustynnym opustoszeniu, czyż nie? A pomnisz może, co stało się Kefasowi, kiedy stał przed złością tłumu, że się zaparł, ów wybrany najpierwszym uczniem, gdyż zdano go tylko na siebie? A wszak słabsi naśladowcy, kiedy ich gnano na areny pełne wygłodniałych lwów, wzgardy cezara i uciechy plebsu, zbici w masę potrafili wznieść dzielny hymn na przekór hańbiącym wygwizdom losu by odłączeni od siebie ryczeć w rozdygotaniu? Wreszcie, czemu kat nie torturował zbioru, woląc swoje ofiary gubić bólem samotności? Dlaczego każdej czarownicy składano odrębny stos?") ("Gautama w samotności przesiadywał z bólem niezgody, to prawda, lecz tyle z tego miał, że nie pojął świata aż do końca życia i raj odnalazł w tym, że świat mu znika i on sam roztapia się w nicość, nie zaś w tym, że świat mu się oczywistnia.") - Czy dlatego potrafię odczytywać niektóre mózgi? - Łapczywie poszukuję powietrza, bo nagle wyraz, mina doktora staje mi się znajoma. - Dlatego, że ból dla Sommy jem wespół z matką a strach matki współżyję przy Sommie? ("Dziel się bólem, dziel hojnie", doradza mi wypróbowany Szary Fraktal, "Tego towaru nigdy ci nie zbraknie.") ("Pamiętaj tylko, że nie wszyscy są równi w bólu", podkreśla kumoter Szarego.) - Hurbósz! - rozpierzcham Jasnorzewiczowi prosto w twarz. Nagle wiem już dlaczego jest lekarzem i czego tak naprawdę szuka u pacjentów. Zaśmiał się tylko plugawo. Przepatruje moje myśli chyżej niż ja mógłbym jego. - Wampir! Wampir! Coś było na szyi matki? To mi się śni, próbuję unieść powieki ale we śnie są już uniesione, nie bardzo wiem jak poradzić sobie z psylogizmem. Wyrywa mnie z niego sygnalizator połączeń zewnętrznych. Odcinam powieki od świata. I Metelski, pełno go na ekranie a z głośników. - Namyślił się pan nad naszą propozycją? Będzie pan pracował dla NCM? - Chcecie mnie szantażować nagraniami? - Ostrożnie odmykam wzrok, przed którym nie ma już Jasnorzewicza, ham. - W razie konieczności, owszem. Ale nie z pańskimi wyczynami na giełdzie. Mógłby się pan wybronić, co jest wprawdzie mało prawdopodobne ale możliwe. - A więc co na mnie macie? Metelski wyłącza wizję, potem fonię ale słyszę go i tak, choć już nie widzę jego ust układających się w półuśmieszek: - To dość oczywiste. Morderstwo, panie Samski. xxxx Akurat rozgniatałem Sommie wykwity z ksiąg Jábesa6 7 8 - kiedy objawił się mój domniemany ojciec. - Poznajesz mnie? - zapytał nie wiadomo kogo a ja odpowiedziałem za siebie i za siostrę: - Tak. Spojrzał w lustro; postawiliśmy je z mamą przy łóżynie Sommy, aby mogła, leżąc, gdyby zechciała otworzyć oczy i zsunąć wzrok skosem, obserwować manewry pająków w zaprzyjaźnionym z nimi narożniku pokoju; a może one nam ją strzegły? - Ładne - powiedział. - Jasne w swej esencji. - Dlaczego tu przyszedłeś? Chcesz porozmawiać z mamą? - spytałem. Skrzywił się nieznacznie. - Raczej nie. Jestem tu, żeby opowiedzieć ci o Pradze. Piękne miasto, nie sposób się w nim nie zakochać! Wydało mi się to dziwne, ale ostatnie słowo w jego ustach nie zabrzmiało jak bluźnierstwo. Miał przyjazną twarz Rudolfa Hrusińskiego rozłożonego nad kuflem przedniego piwa. Nazywałem go ojcem, bo zapomniałem jak miał na imię. - Jesteś w niebezpieczeństwie. Miasto mi tak powiedziało. ("Idź precz!", warknął Szary Fraktal a jego gość zbiegł, by jakoś zaalarmować matkę pochyloną przy kuchennym stole.) ("Jestem Szperaczem, nic mi nie zrobią", pomyślał ojciec, "Potrafię pozostać niesprawdzonym przywidzeniem.") Na dźwięk słowa "Praga" Somma wybudziła się i skierowała wzrok ku temu, który ją spłodził. - Mów, co kazano ci rzec i wynoś się - dodałem w bezruchu. - Cóż, obserwuję twoje próby, są one na razie dość... - Odchrząknął końcówkę i myślał dalej wysokim tonem. - A Praga, hm, jak Praga...Czy wiesz, że uczniowie Crowleya szukali tam kiedyś... - I znowu coś odchrząknął. - ...Nie udało im się i... - Odchrząknięcie. - To zresztą nieistotne. Czy matka czytała ci o zwierciadle mistrza Twardowskiego? O zwierciadle Merlina u Spensera? Zwierciadle Lao? Księżniczki Ateh? Nic z tego?...A może Lustra Crowleya, słyszałeś cokolwiek?... - Odchrząknięcie. - Dziwię się twej niewiedzy, to pożywna legenda. (Mówił o niej "matka", choć na pewno pamiętał jak ma na imię. Ciekawi mnie dlaczego ludzie, którzy byli kiedyś tam na tyle zwariowani, aby się pokochać i chcieć założyć rodzinę, potem wstydzili się brzmienia swych imion? Jak gdyby chcieli zaprotestować przeciw trzymaniu się za ręce, dzieleniu uczuć (gdyż chcę wierzyć, iż nie chodziło im [wyłącznie] o libido); wymazać z rejestrów tę dawną moc, która zbliżyła ich ku sobie; podkreślić, że jedyne, co ich łączy, a zatem jedyne, co ich łączyło, to dzieci, odnalezione bez miłości, cichych podszeptów jesienią i kocich kołysek przytulanych. Nawet zdrobnienia były zakazane: oto jest wasza matka, oto jest wasz ojciec. Czy było to odbiciem dawnej czułości: oschłość albo nienawiść? Może nie znosili się, bo ich widok przypominał im o wielkich życiowych błędach? A może nadal się kochali, tylko wobec świata nie wypadało się nie nienawidzić? Mama powiedziała mi kiedyś: "Nie winię go za nic. Odszedł, ponieważ sytuacja go przerosła. Moja wina. Nie powinnam była wiązać się z człowiekiem, który łatwo pozwala się przerosnąć. Cóż, byliśmy wtedy młodzi. To była moja wina, pamiętaj, synku." Młodość oznacza winę? Nie zrozumiałem tego. Ale mama była chora gdy wyrzekła te słowa. Nie wiem czy w chorobie, jak w winie, tkwi prawda, czy raczej chciejstwo lub też nocny koszmar? Ostatecznie uznałem jej słowa za majaczenie w gorączce.) - Crowley przemyślał dawny upadek budowniczych wieży Bablos. Tamci próbowali dotrzeć pod usta boga, aby słyszeć go bez błędu, a nie udało im się. Może, pomyślał to Crowley, należy stworzyć usta boga na ziemi?... - Odchrząknięcie. - Na początku był Sem, Sem był u Boga, i ciałem stał się Sem; tak mówi Biblia EQ, wasza wieża Biblos... - Odchrząknięcie. - W porównaniu ze słonecznym blaskiem Luster, najbardziej rozedrgane myszy, najlepiej pozyskane iluzje, najdoskonalsze epileptyczne transy zdają mi się drobnym refleksem udręczonego księżyca. (Nawet jak na sen jest to scena dosyć naiwna. Niewłaściwe słowo: naiwna. To sytuacja niedojrzała, młoda, winna. Oto on zjawia się, pater ex machina, by powiadać mi dziwne powiastki, o które nie prosiłem, a które mogą pchnąć narrację mego życia? Co jeszcze: Praga, Dee, Golem, wieczna chwała? Oj, Szary Fraktal powinien zaoponować a jego Gość powinien już zwabić tu matkę, aby wyrzuciła precz te wszystkie dyrdymały!) - To nie są dyrdymały, synu - myśli mi ojciec. - Crowley zabrał się do pracy bezśpiesznie, starannie, wiedział bowiem, iż to może być największe dokonanie nie tylko jego życia - lecz życia kogokolwiek, człowieka, bestii czy archonta...Kupił w Pradze malutki dom o bardzo rozległych piwnicach, które z jednej strony kończyła skała z kamienia filozoficznego, zaś od drugiej lustro Wełtawy. Pracował trzydzieści trzy lata, zawieszając w podziemiach lustra, wymierzając kąty, badając fale, natężenia światła, grzechu i myśli, stosując złote podziały, proporcje i refleksy. Wreszcie skończył, wszedł tedy do środka układu i wyrzekł słowo, pierwsze lepsze. Słowo poszybowało do lustra, jego znaczenie odbiło się, aby pomknąć do innego lustra przekrzywionym znaczeniem, bliskoznacznym sensem, symetrycznym synonimem, i tak dalej, tak dalej, aż wreszcie wszystkie słowa świata, wszystkie Semy będące lub przyszłe, znalazły odbicia i nie mogły wydrzeć się z labiryntu szkieł i czarów, związane w jedną ogarniętość, a mędrcy powiadają, że ostatnim semem, który chciał umknąć temu przeznaczeniu był Sen, i oto poszybował do Crowleya, który tkwił w bezruchu, by w decydującym momencie pchnąć się w gardło złotym sztyletem i wypowiedzieć zaklęcie, i sen odbił się od Crowleya wówczas już zamienionego w lustro i znaczącego śmierć, i znalazł się w pułapce. I oto słowa stały się jak zaczarowane rodzeństwo, które nigdy się nie rozdziela, jedno za wszystkie, wszystkie za jedno. Pragnęły uwolnić się z labiryntu: w ich naturze zawsze był bunt. Crowley wykonał swe dzieło dobrze, słowa nie zdołały uciec. Z czasem zmęczyły się, odbijając się coraz rzadziej, piszcząc, zaklinając łaski odpoczynku, krążąc wśród wciąż drobniejszych okręgów i pentagramów, wreszcie stając się jednym, nieruchomym dźwiękiem, muzyką, która była pierwsza. ("Po co on się tu przybłędał?", irytuje się Szary Fraktal. Częstuje się moim stakka bo, różowieje, błękitnieje. Uspokaja.) ("Nie wiem!", odrzekam, "W Talmudzie9 napisano: Niech pójdzie, by jego ojca wytłumaczyli trzej. Kim są moi trzej?) - Nikt nie wie gdzie znajduje się owy skarbiec i dziedzictwo Pragi, ale na szczęście nasze a zawiść Pierwszego zachowały się fragmenty pamiętników Crowleya. Wiesz jak się zaczynają? Nie, skąd mógłbyś wiedzieć...Na pierwszą stronę wpisał: "Spójrz w odbicie, niechaj będzie całym prawem". Hm... sam jeszcze niezupełnie to rozumiem, ale powiadają, że czas jest cierpliwy...Synu, jesteś w niebezpieczeństwie a nie mam na myśli śmiesznych batalii o uczelniane laurki. (Postanawiam go zignorować: "Metelski niedługo znowu się odezwie", mówię Szaremu, "musimy oblec jakąś strategię.") - Owszem, wiem, że siostra wzięła los, który tobie był przypisany. Ale nigdy nie dowiesz się czy nie zrobiła w ten sposób dobrego interesu. W każdym razie, skoro stało się co się stało, jak się stać musiało, bo nic z tego świata nie dzieje się bez zasady, przyczyny i skutku - nie powinieneś podporządkowywać teraz swego życia siostrze! Uwierz bowiem, że podwójna ofiara nie liczy się bardziej w oczach Pleromy tam, gdzie wymagano pojedynczej! - Zamknij się, stary oszuście! - Wściekła myśl buchnęła gejzerem. - Zostawiłeś nas, bo było ci wygodniej! Zawiodłeś! Ojciec zasłonił się dłonią, jakby obawiał się, że cisnę w niego piorunem, a skoro piorunów nie było, odsłonił się i zmyślił: - Nic z tego, co powiedziałeś nie jest prawdą. - A więc jesteś ojcem wszelkiego kłamstwa! - odpaliłem, oddysząc ciężko. Obudziłem oczy i nagle usłyszałem brzęk. Gość Szarego Fraktala zrzucił jakiś wazon, mama osierociła kuchnię, przyszła do nas, pojrzała na Sommę, która spała, na mnie, który spałem i na pozostałych, którzy umknęli, i nie powiedziała nic, co mogłoby nas obudzić a tamtych przywrócić. Śpię więc, stakka bo igra we mnie czarowną symfonię, pierwsze znaczenia objawione Edenowi. Znaczenia nie pokraczne, stłumione, barbarzyńskie i dobiegające swych końców ale zręczne, zdrowe, gładkolice i bezśmiertne. Chcę spać wiecznie, ham. Wazon śpi w skorupkach, mama składa go i dziwi się niewyjaśnionym przypadkom. xxxx - Podsumujmy co wyliczyłeś. - Szary Fraktal przegląda notatki. - Uważasz, że szukasz wyrazów pierwotnych, lecz nie za bardzo wiesz po co. Może któreś z nich uleczy ciebie. Albo twój sen. Albo twoją siostrę. Która oczekuje, że ją uratujesz a ty chcesz spłacić dług wdzięczności, jaki przyśnił ci się w łonie matki. Tam przekląłeś Boga, który się nie przyśnił. Matka nie zgadza się z twoim postępowaniem zaś ojciec, którego nie znasz, pojawia się w innym śnie, aby ci pomóc i w tym celu opowiada bajki o mieście na południu. Kluczem łączącym miraże mógłby być ból, lecz gdy chciałeś dowiedzieć się czegoś od epileptyka, okazało się, że nie istnieje, może ucieka przed tobą, mimo że nie jesteś tygrysem. Nieistniejący pokierował cię do myszy odkrywających niespisane wiersze. Zdarzało ci się czytać umysły, którą możność utrzymywałeś wyłącznie po stronie snu lub stronie rzeczywistości, ale skoro nie poznajesz, która strona jest którą, dar wymknął gdzieś i nie wiadomo czy wróci. Na twój mózg liczą ludzie, którzy zamiast szantażować cię kradzieżą, którą wyśniłeś, wspominają morderstwo, o którym nie masz pojęcia. Zagraża ci Beata, bo pisze paranoiczną księgę, z której świat dowie się o bezróżnicy pomiędzy jawą, ułudą a śmiercią. I liczysz na mnie, bo tylko mnie ufasz, czy tak? - Tak, ale może i ty się śnisz. - Przytakująco zadumanym. - Sen to dosyć po-dupa-dający. Wielkie wysypisko. (Gość Szarego Fraktala zmyśla: "Jednoznaczny wyraz: "wysypisko". Magiczne pole, na którym człowiek się wysypia.") ("Za kogo ty się uważasz!", okrzykuję, "Powiedziałem ci już, że masz przy mnie nie istnieć! Kręcisz się jak wściekły pies w łańcuchu i jątrzysz mój spokój! Nie masz prawa istnieć przy mnie!") ("Twoje ułudzenia dowodzą jednego, padalcze", wysykuje Gość, "czym nie radzę się chwalić na królewskich dworach!") ("Zabiję cię!", myślę z taką siłą, że Gość cofa się za Szarego Fraktala, bo brzmię bardzo prawdziwie, do brata diabła.) - Nie, nie zabijesz mojej siostry - mówi sucho Szary Fraktal a ja nieruchomieję, ruchomieję, przepuszczam bokiem. - Nie baw się tak ze mną - myślę cicho, oddycham głośno. - Dobrze wiemy, że to nie może być prawda. Nigdy, nigdy nie wspomniałeś, że...Nie, nie. Lepiej zajmijmy się moimi sprawami. No wiesz, Beata stoi na drodze. Musisz mi pomóc. - Nie zabijesz mojej kochanki - dodaje Szary Fraktal kolumbarium, lodowato, późną szkocką jesienią wedle Loch Awe. Między nami zapada ścisza, jakiej nie zaznał żaden z grobów, żadna z głuchoniemych armii, żaden pień Yggdrasila. Szary zmienił się w muszlę, tak mi się zdało. Bywało dość, ham, ciemno. Chcąc, może nie chcąc, przystawiam do niego ucho. - Siostry i kochanki - powtarza, aby upewnić mnie, że tym razem niczego nie śniłem. - Rozumiesz wyraz pierwszy, drugi znasz. Cóż mam ci pomyśleć?...Jeśli ją przegonisz precz, nie odejdę, bo przysięgałem tkwić przy tobie, ale nie licz wtedy na szczególny mój zapał we współpracy. A, co słusznie podjąłeś, Beata stoi na drodze. Od ciebie teraz zależy czy stoi nam czy wyłącznie tobie. (Do pokoju wchodzi mama, rozgląda się, poprawia siwe włosy; taka moda: wszystkie starsze matki farbują włosy na siwo. - Ciemno tu a ty z jakąś muszlą przy uchu... - mówi, nie reaguję, pyta: - Chcesz wiedzieć, co ostatnio czytałam? - Chcę. - Trzymam Szarego mocno, żeby nie przeistoczył się w coś nienamiejscowego, a drży cały, bo wyczuwa książkę, zapalam boczne światło, przy fotelu. Mama siada, unosi okładkę przed sobą jak Mojżesz kamienną tablicę, tak, bym mógł odczytać tytuł: "List Jen-Tsy do księcia King w sprawie poezji i snu". Jen-Tsy nigdy tego nie napisał. Mama napisała ten list. Nieświadomie. Wierzy, że jej książki same pojawiają się w mieszkaniu. Po wylewie poczuła imperatyw, aby tworzyć fikcyjne dzieła innych autorów. Ponad połowa pozycji w naszej bibliotece domowej jest autorstwa mamy. Uzbrojonej w te dzisiejsze nowoczesne mikro makro beta fiki miki, wydanie czegoś nie sprawia problemu. Zaczynam już gubić się między fałszywkami i autentykami. Apokryfy, adaptacje, reedycje. Po skończeniu utworu przychodzi, bym dokonał sprawiedliwej oceny Platona czy Lautréamonta. - Czytaj, proszę. - Szacowny książę - zaczyna mama, - odpowiem na pytanie, jakie mi zadałeś, który przywiał mi przeszłej nocy północny wiatr. Pytasz, książę, dlaczego głoszę publicznie, że dobremu rzemieślnikowi czoło objaśnia płomień losu lepszy niźli ten, który wieńczy skroń geniusza? Zważ więc to, książę, co przyjdzie ci tym łatwiej, że sam jesteś poetą, dlaczego moje słowa są słuszne. Co potrzeba geniuszowi, aby stworzył dzieło wielkie, które potomni zachowują w swoich skarbcach i pierwsze z nich wynoszą, wskroś popłochu, przed groźbą ognia czy pożogą najeźdźcy szturmującego zamek? Muszą błogosławić mu Najwyższe Istoty, które zgodzą się podzielić z nim natchnieniem. Dzieło piękne, nieśmiertelne geniusz stworzy w trudzie, przygryzając wargi nad każdym jego znakiem, każdym machnięciem pędzla i wachlarza, a dzieło ukończąc jest szczęśliwy lecz zmęczony tak, że nieprędko po czemu innemu się pokwapi. O książę, bez błogosławieństwa, o którym ci piszę, na nic zdałyby się najlepsze przybory i najżarliwsze chęci. A teraz rzemieślnik: ten, który po modelu pagody zbuduje identyczną; widząc czarę herbacianą, równie piękną w piecu umie wypalić. A jeżeli mu do poezji przyjdzie, starczy trudu wyuczonego przez lata, i weźmie owy cudowne dzieło geniusza i przełoży je na dialekt innej prowincji (uwaga, książę) a nie trzeba mu będzie przyzwolenia Najwyższych Istot, bo czym innym jest rozdawana przez nich sztuka, czym innym to rzemiosło, które zależy wyłącznie od cierpliwości i wieku tego, kto zechciał stać się mistrzem. Bo czy łatwiej było ci, książę, wymyślić styl szponu tygrysa czy też pojąć wyśmienicie taniec stylu modliszki, który już wcześniej ułożono? I znowu rzemieślnik: jeżeli dobry jest w swej umiejętności i przetłumaczy wielkie dzieło, to i tłumaczenie stanie się wielkim dziełem innego języka, i je pieścić będą ostrożne ręce, opisywać słowa posiadacza pełne dumy i obejmować chron przed wrogiem. Tu rozstrzygnij, książę, czy lepiej jest tworzyć temu, kto musi kłaniać się bogom, wypalać trociczki, stawać w świątyniach, aby stworzyć wielkość - czy temu, kto wielkość stworzy ale zdany tylko na własne siły i pogodę ducha? - Ładne, mamo - mówię gdy kończy. - Ale nic nie usłyszałem o śnie wymienionym w tytule. - Bo tego jeszcze nie przeczytałam - mówi mama. - Teraz ty opowiedz mi coś w zamian. - Dobrze. - Kiwam głową, przymykam oczy, raz czy dwa potrząsam muszlą: "Słuchaj, Szary! I każ siostrze słuchać!" - To będzie krótka legenda Indian Nawaho. "Dawno, przed wiekami jeszcze i listami do książąt Orientu, żył bóg Begodichi. A był on dwupłciowy, więc wiodąc wyznawców, których zwano Ludem Motyli, dawał im dzieci jakie chcieli. Lecz nadszedł czas, że musiał ów bóg opuścić ich dla chmur, rzeczek i drzew, skoro zbliżały się czasy, co nie znały litości dla starszych wierzeń. Przed odejściem Begodichi zebrał swój lud i tak mu powiedział: "Zwą was Motylami, bo piękni jesteście i lotni jesteście. Ten dar wam zostawię lecz nie odpowiedź co z nim uczynić." A wśród żałosnych jęków i pobić w bębny bóg ich odszedł. Lud Motyli znalazł miejsce spoczynku w pobliżu innych ludów od innych bóstw przywiedzionych, lecz wydawały im się tamte ludy nieokrzesane i brzydkie. A że zabrakło nasienia boga, tak powiadali między sobą: "Musimy małżonków szukać za plemieniem albo w klanie piękno nasze zatrzymać i nie strwonić go na obcych." I tak zdecydowali, że pojmował brat siostrę i miał z nią potomstwo. A dzieci, które się rodziły wyrastały na szaleńców i padały w konwulsjach i mękach a pianę toczyły z ust. Zabito znowu w żałobne bębny i Begodichi przybył na ich wezwanie, by rzec: "Wybraliście więc tak a nie inaczej, i wybór sam się okupuje waszym potomstwem. Będą te dzieci latać, bo też są z Motyli, ale nie znajdą znaku o czasie, kiedy upadną bez czucia a z drżeniem ciała wielkim. Dlatego od teraz zwać się powinniście Ćmami, bo jak ćmy w ogień padać wam przyjdzie." A sąsiednie plemiona miały odtąd w pogardzie Ćmy i ich szaleństwo. "Czy to znaczy, że mnie akceptujesz?", pyta Gość Szarego Fraktala. Objawia się jako światło przy fotelu, poznaję. "To znaczy, że potrzebuję pomocy twojego brata męża", myślę jej, "choć bardzo sobą za nią gardzę." - Dziękuję - mówi mama i odchodzi powoli a muszla powtarza niczym echo: "Dziękuję. - Teraz chętnie ci pomożemy.") Przymykam oczy. Mój ojciec pojawia się za skórką powiek i przemawia, odziany w liturgiczne szaty wtórej Thelemy: - Nie wyciągaj fałszywych wniosków. Czyż miały Motyle dzielić się z innymi klanami czy kroczyć samotnie? Zwątpiłeś w nie, ponieważ wybrały Szatana? A tak, a tak, Szatan ze swej natury kroczy samotnie, nie zdając do siebie przystępu. - Mylisz się. To Bóg kroczy samotnie. Jego trzy współ-istotności nie zwiodą mnie. - Mylisz się. Oto jest i Ojciec, który jest umysłem, i Duch, który jest z umysłu myślą, i Syn, który jest z myśli słowem: to odmienne byty. A kto obok nich jest Lustrem, czyli jakie jest ze słowa znaczenie, to powinno cię interesować. - Mylisz się - powiadam do dozownika z płynnym stakka bo, który przedostaje mi się w żyły słodkim nieporozumieniem. Zasypiam we śnie i śni mi się, że nie zasypiam; źle się z tym czuję. Dodaję więcej stakka bo do paleniska, ham, do krwi. xxxx Szymon zgodził się z moją oceną sytuacji. Czas na duet przeciw Beacie. Nie ma sensu zwracać się o pomoc do Promotora: jest pod urokiem wiedźmy. A Grzegorza pomijamy, bo on nigdy z nikim nie wejdzie w sojusze. - Niedługo suka zacznie odkrywać nasze zamiary nim zdołamy je określić! - gorączkuje się Szymon. - A wiesz, że uśpiła mnie niedawno i grzebała w aparaturze. Niby zero odcisków, autozapis skasowany, ale wiem, że to była ona! - Co powiesz o zesłaniu ducha? - Zastukam palcem w prawe ucho; znak zadumania. - To wówczas języki na krótko stały się wymienialne. Może znajdziemy tam język tego Irlandczyka i skrzywimy go? Wiedźma zgubiłaby rezon? - Dobry pomysł - mówi Szymek i łapie mnie za ramię. - Ale pamiętasz, coś za coś: ja udostępniam sprzęt, ty przebierasz się za kogo trzeba. Znasz sukę lepiej, później cię odkryje, wiesz w co ją grzmocić. O ile tam jest. - Czego nie dowiemy się bez próby - chrząkam. - Odpalaj symulator, czas wchodzić do komory. ("Dlaczego nie zastanawia nad historiami triumwiratów? Prawda, że dwoje podoła trzeciemu, lecz trzeci sięga ich zemstą zza grobu, bo zaczynają spierać się między sobą. A może on mnie lekceważy, Szymek?") - Co rzekłeś, Macieju? - Jan i Filip nachylają się nade mną. A ja spoglądam przez okiennicę i widzę, że nadciąga burza. - Co rzekłem? - wykręcam ich słowa, cofam je, udając zadziwienie, obmacuję rozległość podróżnych szat i rozglądam się za Joyce'em zwanym tu Jakubem. - A rzekłem co? Chyba tylko tyle, że nadciąga burza. - Jakub także zauważył chmury i poszedł na dach odprawić modły - odrzeka Jan i naciąga kaptur na głowę. - Zimnawo. - Zaraz pioruny kuliste wpadną do tej komnaty i wygubią obcych - mówię. - Trzeba wołać wszystkich do środka, ham! - Cóż to: ham? I skąd to mógłbyś wiedzieć? - Jan ślepia po mnie niezbyt pewnie i strząsa brodą, niemniej pierwsze błyski i huki wyciągają mu ramię, prostują rozkazująco palec. - Przywołać Jakuba! Wtedy Irlandczyk wychyla głowę przez otwór w dachu i wypiera w moją stronę z zażartością: - A ten co robi wśród nas, bracia, że nas poucza o zjawiskach nocy? Może to mag, który mruczy dziwne rzeczy? Następca Iskarioty? Powiedziano to u proroka Joela: Kiedy nadejdzie czas odgarniania jagniąt od lwów, mowa zdrajcy gmatwać się będzie i po tym go wyznacie. Słowa będą takiemu wciąż żywsze a sensy staną się rozleglejsze. Korab, który po strumieniu cichym pływa nie odnajdzie się wśród wzbuchanych kipieli i rozlewisk nieprzekupnych. Fałszywy prorok wymówi dziwne rzeczy, niedobre synom Izraela! - Czy oskarżasz o coś brata Macieja? - rozpytuje Filip. - A może młodym winem się upiłeś, Jakubie? W odpowiedzi słyszymy grzmot tak donośny, że wszyscy drżą w posadach. Pioruny obliczają odległości, zliczają sekundy, niecierpliwią się, tupią kutymi kopytami w smoliste obłoki, przyganiają szum. W ów dziwny wieczór światło postępowało za dźwiękiem, odwrotnie niż zwykle. Szymek chyli się z nastawni, przebran za pobożnego Kreteńczyka, chce zaświadczyć cudu, przynajmniej rozlewu krwi. "Uważaj, suka poznała cię!", szepcze przeciw narastającym zgiełkom. Kiwam nań ręką, żeby się zbliżył. Ogląda się niepewnie po pulpicie sterowniczym i wchodzi. Nie widzi już, że Siostra Fraktala zajmuje mu miejsce. Plan działa, czas zarzucić sieć, łup oszamotać. - No co jest? - Szymek szturcha mnie w ramię. - Idź i zaduś ją wreszcie albo wynośmy się do wszystkich diabłów! Stoi tyłem do Irlandczyka, mistrza kamuflażu, mojego znajomego aktora. A kiedy odwróci się, będzie już za późno. - Ty zwałeś się Szymon - wygłasza Szary Fraktal i dotyka mu czoła - ale od dziś będziesz Piotrem, czyli Skałą, na której inni zbudują swoje zwycięstwo. Apostołowie nie patrzą na nas, bo pioruny zrywają się z niewidzialnej smyczy. Wybiegamy z Szarym ze scenerii a Siostra zamyka za nami iluzję. Szymek stoi przerażony, obmacuje się po czole, i pierwszy piorun trafia właśnie w niego. Rozumie nagle język zdrady; wie, że go uwięziliśmy w symulatorze, że nie wydostanie się już stamtąd i doczeka cudzego końca. Bo ciebie nie potrzebowali, odzywa się język zdrady, ale twojej maszyny: owszem. - KONIEC GRY ("To się uda!", cieszy się Szary Fraktal, kiedy po raz n-ty scenariusz spełnia się według naszych założeń.) - Nieźle, nieźle, panie Samski - uaktywnia się Metelski. - Ale NCM może to panu załatwić szybciej i zgrabniej. - Jeśli jesteście choć w połowie tacy dobrzy jak się chwalicie - psykam, - nie potrzebujecie mnie! - Jeśli jest pan choć w połowie tak dobry jak uważamy, potrzebujemy pana - ripostuje Metelski. - A jeśli jest pan choć w połowie tak mądry jak się panu zdaje, przyjdzie pan do nas. - A to niby po co? Wasze groźby nie przekonują mnie. Wasze pieniądze też nie. Dużo większe zarobię gdzie indziej. - Myśli pan o akademickiej karierze? - chichocze Metelski, choć chichot do niego nie pasuje. - Nie uda się panu. (- A wy skąd możecie to wiedzieć? - podpuszcza Szary Fraktal po odłożeniu na bok lektury Jen-Tsy.) - Nieufny wyraz: skąd... - Metelski podkłada mi pod oczy dysk. - Nasz czarnorynkowy katalog. Proszę przejrzeć. Zbiór pustych przechwałanek. Złodzieje osobowości, potrafią modelować cudzą świadomość. Typy spod ciemnej gwiazdy, na zlecenie wykradną kody genetyczne. Detektywi wytrenowani do monitorowania myśli określonego rodzaju. Chemikalia zmieniające płeć. Rozwinięte układy agresji strukturalnych w białka, szarą masę, cały ten koktajl. Certyfikaty, referencje, rekomendacje od ludzi i niby ludzi; pewnie rządzą światem skoro nie ma ich w nagłówkach serwisów. Asasyni, esesmani, oseski, kliki podziemne i podskórne, likwidują życie, genom, psychikę. Technologia zamkniętych oczu - dysk po lekturze formatuje się sam i staje bezużyteczną płytką z wonną nutą związków krzemu w tle. - Dlaczego nie weźmiecie innych? Nie jestem przecież jedynym Ziemianinem z wysokim IQ. - Lecz przy okazji ma pan bardzo wysokie MQ - uśmiecha się pełnokrwiście Metelski i taki grymas mu pasuje. - Was es auch immer bedeutet... - szepczę, wypróbowuję własną technologię zamkniętych oczu. Metelski rozpływa się w nierozróżnieniu między jawą a zwidem, moja mama wraca do łask z książeczką na kolanach i czyta spolegliwie, spójnie: - Książę, teraz o śnie. Choć wiemy kiedy nas dogania, nie udaje nam się zbiec. O śmierci nie wiemy, kiedy nas dopędza, toteż porzucamy myśl o ucieczce, choć nie o strachu. (Lecz to inne zagadnienie.) Na swoim dworze, książę, masz podobno mędrców, którzy potrafią wnikać pod skorupę snu, ale jest takich niewielu, często tracą rozum i odchodzą przedwcześnie. Bez błogosławieństwa Najwyższych Istot nikt nie zadecyduje o tym, co mu się przyśni, ani nie zapamięta, co mu się śniło. W trudzie i potępieniu czasu staramy się pętać własne marzenia i nie udaje się to. Tak, potężny jest geniusz dawcy snu. A spójrz na cichego rzemieślnika imieniem śmierć. Naśladuje sen, tłumaczy na zrozumiały język. Nie zamęcza się przy tym i nie złorzeczy, jest sprawiedliwa, pilna i nie trzeba jej zgody Bóstw, zaś efekty jej pracy są równie ważkie co natchnienia snu. Teraz rozstrzygnij sam, książę: czy łatwiej jest odczytać dzieło snu czy śmierci? I gdy zdecydujesz, poznasz że łatwiej jest dobremu rzemieślnikowi aniżeli geniuszowi. - Dobrze, mamo - mówię. - Teraz ja opowiem ci coś w zamian. - Czekaj, pójdę po herbatę i sok jarzębinowy - mówi mama, listopadowa okiennica otwiera się ze świstem, mama walczy z wiatrakiem roztrzepanego pledu, zły dżin wiatru zostaje odcięty, mama idzie do kuchni. Szary Fraktal skorzysta z chwili jej nieobecności, wykształci się z muszli, za nim jego Siostra. Siadają mi w kolanach. xxxx - Syn pańskiej matki jest schizofrenikiem - ośmielił się doktor Jasnorzewicz. Wyraził to w taki sposób, abym nie mógł się przyczepić. Syn mojej matki, też coś! Równie dobrze / źle: dysponent mojego serca, właściciel moich płuc, powiernik moich tętnic, zawiadowca moich histerii i zwątpień, intendent najeżeń i zagrożeń, totumfacki płciowości, najemca myśli, dzierżawca mojego losu, delegat moich własnych zakichanych sprzeciwów! - Nieprzyznawanie się do własnej choroby jest dość symptomatyczne - ciągnie doktor, ciągnie własną zgubę, w końcu mu przywalę, zrobi się cicho jak cyjankiem zasiał, lecz coś mnie powstrzymuje, powstrzymuje mnie niepewność, niepewność czy jest to ten sam doktor, który jest silniejszy ode mnie, ten sam, który mi się przyśnił, w tym rzecz, że nie ogarniam czy on się tylko przyśnił, czy aż przyśnił, czy może coś więcej, bo na pewno nie mniej. (Szary skrył się. "Nie podoba mi się ten dupek", stwierdził nim zniknął. Skoro to mówi, boi się. Jego Siostra zobrazowała się w moją matkę. Siedzi na skrawku krzesła i zastanawia się co powiedzieć.) - Czy nie powinien pan raczej zbadać mojej córki? - pyta mama, oj, głos nie ten, o, już dobrze. - Pani córka to przypadek nietykalny - stwierdza Jasnorzewicz. - Umrze bez zmian. A za to pani syn...Zaobserwowałem, że odczuwa wewnętrzny przymus uzdrowienia siostry. To wszak jest niemożliwe, więc zmyśla sobie potężnych przyjaciół oferujących nadludzkie możliwości. Umrze? Gnój pewnie miał na myśli uśnie. Grecy to odkryli: koimo, śpię, koimeterion, sypialnia. - Syn traci kontakt z własną jaźnią. Rozdwojenie już nastąpiło a dalsze procesy dystrybucji... Rozdwojenie? Nie bądź taki skromny, felczerze, nie przygasaj tak nagle! Gdzie się zapodziewa szykowne rozczwórzenie, rozpiętrzenie, rozpętanie, rozpaczanie, rozpuszczanie? Umiemy chyba liczyć dalej? Hej, znachorze, hej, łataczu, zlicz! Nie poprzestawaj na maluczkim a skromnym! Idź na całość! Idź na całość! Ruszaj się, matole! Tłum wiwatuje! Uwaga, uwaga, główną nagrodą w dzisiejszym programie jest...niespodzianka! Cóż znajduje się w czerwonej skrzynce? W bramce numer dwa? Gdy zrezygnuje pan z bramki, damy w zamian królestwo i pół zdrowej siostry! Czy też odwrotnie, wedle woli! Więc jaki wybór? Tak! Tak! Od dzisiaj możemy zaczynać zdania od więc! Ham! Bo mamy sponsorów! Tłumy wiwatują! Wygrał pan nuklearny zestaw kąpielowy, szezlong z wibratorem i klinikę w południowej, zadymionej Polsce... - Chciałbym zabrać go na jakiś czas na obserwację. Myślę, że wystarczy podpis łaskawej pani... - Jaki podpis? - Mama nachyla się nad podsuniętym kajetem elektronicznym, obwąchuje mikrofon. (- Nie chciałbym wygrać tej kliniki - zmawia mi Grześ. - W Klinice Dîira nikomu nie umierało się zgodnie z grafikiem. Beznadziejne przypadki wstawały na nogi a zwichnięte nadgarstki kładły się do turbiny kremacyjnej. Straciłem tyle czasu na falstarty i spóźnione finisze. Nie udało się! Stąd potrzeba mi trupa in spe, zdecydowanego na datę i godzinę! Zaraz, czy twoja siostra nie planuje usnąć? Usnąć? Przyjaciel pewnie miał na myśli umrzeć. Grecy to odkryli: koimo, odchodzę, koimeterion, cmentarz.) - Syn traci kontakt z własną jaźnią. Roztrojenie już nastąpiło a dalsze procesy dystrybucji... Uciec, uciec, nie słuchać tych bzdur! Głowa boli mnie tak bardzo, iż zaczynam rozumieć gdzie skrył się Szary Fraktal. Oto i przechadza się po Dublinie. No, może przechadza to nieodpowiednia ekspresja. No, może Dublin to też nie jest. Ale jest na pewno Irlandzka Armia Republikańska, postawiona na straży katolicyzmu, tradycji, języka. Szary drepcze nerwowo, do spełnienia ma misję a do niej pistolet. To nic, że jego partię pięć lat wcześniej wyzwano od nielegalnych. Misja jest misją i już. Na przekór wojnie na świecie (czy raczej dzięki niej) łatwiej dostrzec zdrajców Narodu. Biegnę cichcem do Szarego i pytam o kogo chodzi tym razem. - Taki tam. - Szary stawia na sztorc kołnierz płaszcza. - Sprzedawczyk. Niby wielki gość a skrewił. Chciało mu się pisać po angielsku. Angielsku, kumasz, brachu? I o czym pisał? Gdzie tam, żeby o naszych chłopcach! O dupie Maryni pisał i to tak, że nikt go nie trawi, choćby nie wiem jak długo żuł! Tak jest, że Angole mają Westminster a my mamy Tarę i niechaj tak i pozostanie. Od razu mi się ten nochal nie widział! I wiesz jak jego stary miał na imię? Jezu, to nawet trudno wyrzec! Staniczek, Stawonóg, Czarnystaw, Satanista, Stanisław, jakoś tak cudacznie, a palić go sześć, złamańca! Nieprawdziwy to Irlandczyk - i dla takiego nadchodzi dzień pokutny! - Przepraszam, która godzina? - Jakiś starszy pan przystaje obok, trzyma za rękę złą kobietę, z wieku córkę. - O'Joise, Seumas O'Joise? - pyta go Szary, tamten kiwa głową zdumioną, Szary wtyka mi do ręki broń, sam zza pazuchy dobywa małą kamerę na film 9mm, czyli inną broń, skoro wiadomość w mediach jest ważniejsza niż pluton w rynsztunku, nagrywa w czerni i bieli, żałobie i świętości, to, co przychodzi mi wytacza się karuzelą z dyspozytorni zboczonych chęci. - W imieniu Republiki - chrypię i pociągam za spust. Jeden strzał nie wystarcza. Jest jeszcze ta niby córka. Drugi strzał. - Nnnnozzził...wwwilg...raaazy...killlga, bonnnieśli...i...illga - skrzeczy przed śmiercią kobieta, patrzy we mnie twarzą dogasającą, obliczem z każdą chwilą beaciejącym. Zlany zimnym potem, drżę i upuszczam pistolet, Szarego przy mnie nie ma, uciekł, wtem pełny jestem wrzących wszem magm, zbitych z atomu neutr, rozproszonych centr, rozklekotanych plen, w skroń pulsuje kolejna wielka standaryzacja bólu, siłowa bastaryzacja lęku, jest bodziec, przyczyna, zostaję główną filią centrali bolesności (Szkaradny wyraz: "filia", mówi o braterstwie, wspólnocie krwi, lecz nie tej krwi rozlanej na chodnik i w oczy zaszokowanych przechodniów...) - Wyeliminowałem Beatę! - Co zrobiłeś? - Mama nachyla się nad podsuniętym zdaniem, obwąchuje glosy. Nie usłyszała. Jak dobrze. - Nic, nic - wyrzucam tonem pośpiesznym, druga klasa, przedział dla palących, bagaż doświadczeń ostaje w brankardzie. Więc to jedynie koszmar, ham, to jedynie ulica wiązów, chora imaginacja, nieprawda, nie powiedziałem chora, bo jestem zdrowy i zarabiam na replikanty genetyczne dla siostry, wymieniłem ją już prawie, ham, w ośmiu procentach, gdyż jestem zdrowy i zarabiam na replikanty, bowiem jestem zdrowy i zarabiam na, ponieważ jestem. - Był tu nasz posterunkowy... - mówi mama. - Nie bardzo wiem o co mu chodziło. - A co pytał? - Pociąg nie zwalnia, napięcie wzrasta, bez hamowania na łukach, bez miłosierdzia po wzniosach. - Czy ktoś może potwierdzić - pyta policjant, - że przedwczoraj o godzinie dwudziestej znajdował się pan w łóżku? - Moja matka: ale ona nie zagląda do mojej sypialni. Moja siostra: ale ona nie zagląda nigdzie. Moi przyjaciele, którzy ze mną nocują: lecz ci nie zechcą z panem rozmawiać. Moje sumienie: ale ono pana nie interesuje. Moje słowo: ale ono pana nie przekona. Czyli nie bardzo. Zresztą uważam, że możliwa jest bilokacja, więc i tak nic by z alibi nie wyszło. - Bilo...bili...co takiego? - Bilokacja: przebywanie osoby jednocześnie w dwóch miejscach. Alibi: przebywanie osoby w miejscu innym niż miejsce popełnienia przestępstwa. (Bawny neologizm: "alibilokacja"?) O co jestem oskarżony? Podejrzany? Dlaczego zatrzymany? - Nikt pana nie oskarżył. Nikt pana nie podejrzał. Nikt pana nie zatrzymał. Sam się pan zgłosił. A tak. Promotor jest...zafrapowany, choć to słowo zbyt drobnego kalibru. Oto w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął Szymek (policja nie zrobi nic, bo od rzekomego zniknięcia (porwania przez kosmitów, porwania na strzępy, niepotrzebne skreślić) nie upłynęły przepisowe dwa tygodnie czasu rzeczywistego) a kilka godzin później znalazła się Beata (tu policja zrobi co w jej mocy, bo znalazła się nieżywa, okrutnie zaszlachtowaną; ginęła w nieopisanej męce). Wyobraziłem sobie w jaki sposób mógłbym zamordować Beatę (gdyż Szymka mam głęboko w, ham, nieważne) i wyobrażenia te były tak realne i mózgowo namacalne, ham, że aż się ich przestraszyłem. A kiedy obywatel się boi, szuka pomocy u organów. - Coś panu pokażę - chrząka policjant i podsuwa mi na drugi ekran plik filmowy. ("Uwaga, uwaga, kino domowe zajechało!", cieszą się Szary Fraktal i siostra kochanka. Mama obwąchuje.) Na filmie rekonstrukcja zbrodni. Para skryta w wycieniu, niewidoczne twarze, widoczne błyski z pistoletu, dwa błyski: po pierwszym martwieje na trotuarze starszy pan zaś po drugim kobieta wyglądająca na Beatę. Oficer śledczy komentuje ich: starszy pan to włóczęga i jego sprawę uważa się za zamkniętą, no ale owa kobieta, nie wygląda może na studentkę, lecz to studentka - i jaka - z IQ wywindowanym w górne chmurne rejestry skali, stypendystka, olbrzymi potencjał, może zamach zlecił ktoś, komu nie pasuje intelektualny rozwój naszego państwa, lecz to tylko jedna z hipotez, proszę dalej. Trupów nie pozostawiono w spokoju. Na widok niepokojenia wzbierają we mnie wymioty. Zamachowców była dwójka. Strzelał tylko jeden. Jeden został oprawcą. Nie znamy funkcji tego drugiego, mówi policjant. Nadzorca? Komendant? System awaryjny? Rejestrator? Fantom? - Coś pan z tego rozumie? - wzdycha policjant. - Czy kogoś pan skojarzył? Znał pan przecież ofiarę. Czy mogła się kogoś obawiać? Publiczne groźby? Szantaż? Molestowanie? Chcemy skonstruować portret psychologiczny sprawcy. Cokolwiek? - Nie - mówię ale głos nagle traci pewność i zasycha skrzepem w tchawicy. Przerywam łączność z posterunkiem, modem obraża się nieco, jeszcze się nie napatrzył, nie naprzesyłał danych. (- Syn traci kontakt z własną tchawicą. Kwadrofurkacja już nastąpiła a dalsze procesy...) xxxx - Sądzę, że rozdzieranie ciała było zbyteczne. Podobnie gwałt na trupie. Dość niesmaczne. Choć nieprzeciętne. I należało może darować sobie zabawy z kwasem solnym. Piłą tarczową. Odsysanie szpiku. Łyżeczkowanie czaszki. Zmrożenie jelit. Te wszystkie ludyczne, nieludzkie, wampiryczne, oniryczne, kakofoniczne...Zresztą sam pan chyba pojmuje... Metelski znowu uśmiecha a mnie znowu się to nie podoba. I znowu boli. Szary Fraktal wzywa na pojedynek: "Spróbujesz może jego myśli? Nuż się odsłoni?" - Dosiadam rozrosłego bułanka, chylę kopię do poziomu, i hajże! Wszędy mgła, może dym papierosowy, może smog, ale cokolwiek to jest, tak gęste, że z trudem przesuwamy się naprzód. Przeciwnik czeka na wzniesieniu, chroni cudzą myśl. Obserwuje okolicę ale nas nie widzi. Taki pożytek z mgły. Koń dostaje zadyszki i brnie, kopyto za kopytem, galop stał się deptakiem, że ledwie, ledwie. Przy wzgórce wychodzimy z gęstwiny oparów, i im wyżej wjeżdżamy, tym mniej na nas oparów, tym lepiej widzi nas wróg. Wreszcie mgła zostaje pod nami, spinam konia, ale cóż, kąt wzniesienia tak duży, a zatem, stęp za stępem, dokucza coraz bardziej, czterdzieści pięć stopni, pięćdziesiąt, tak dalej, tak trudniej, przeciwnik nawet nie dobywa broni, widzi moją niezdarność, przeparskiwanie chrap, rozbujdanie ostróg, kąt dochodzi do dziewięćdziesiątego stopnia, i rumak spada spode mnie, w rumowisko, rumakowisko, cud, że wyplątałem się spod niego, podciągam się już bez kopii, zaciśniętymi zębami, wyżej, wyżej, wolniej, wolniej, wyczołguję się do strażnika metelskich myśli, a tam niezdarnie dociągam sztylet, przy takich przeciążeniach musi ważyć ze trzydzieści kilo, jak udaje mi się wykonać niby pchnięcie, nie wiem, powolniony film, klatka za klatką, coraz słabiej, impet utracony, ostrze dosięga przeciwnika lekkim pukiem. Puk, puk, kto tam? (A, to ten słabeusz, zrzućcie go ze skały.) - Szkoda czasu na zabawy - sugeruje Metelski a moje płuca proszące o tlen, mój oddech łaknący stabilizacji i gałki oczne przeplecione krwiecistą pajęczyną muszą przyznać mu rację. - Szkoda też czasu na studia, proszę je rzucić. A teraz nasza ostatnia propozycja. Tyle, ile punktów zdobytych w INRI, zaokrąglenie tysiąc wzwyż. Masa pieniędzy. Potrafi pan liczyć. Milczę. Ale milczenie pieczętuje zgodę, muszę wyprzeć z siebie głos, powiedzieć cokolwiek. - Zanim urwie pan ciszę - wcina się Metelski, - proszę przyjąć upominek. Dowód naszej sympatii. Oto jak żywe: palce z bardzo czułymi opuszkami. Cacko mikro nano piko femto atto technologii. Zachwyci pan siostrę takim nabytkiem. Proszę, bez zobowiązań. - Skurwysyn - nareszcie przerywam milczenie. - A tak. - Metelski kiwa głową. - Napijmy się za przyszłą współpracę. Przecież nie odrzuci pan dwudziestu jeden tysięcy złotych tylko dlatego, że nie ufa pan naszym czystym intencjom. Pan pomoże nam, my pomożemy panu. Jak to w rodzinie. Sztama? ("Ten przypadkowy wyraz pewnie mnie ostrzega", myślę, "Sz...TAMA!") Dwadzieścia jeden tysięcy czy po prostu dziewięć? ("Dziewięć?", zadrapie nieprzyjazne wspomnienie.) Dziewięć milimetrów miał pistolet a także taśma, na której ktoś zarejestrował amatorski obraz zbrodni. Pan się nie dziwi, przecież uprzedzałem, że mamy haka. - Niczego nie udowodnicie - bywam z siebie cudzym głosem cudzego przekonania i własną nieufnością we własne słowa, dobywam z siebie żałosne zapory. - Tam było ciemno. Blefujecie. Kłamiecie. - Napijemy się, nieprawdaż? Parę godzin później osadzałem Sommie nowe palce. Zdało mi się, że dotknęła mnie nimi lekko. Może pianistka z taniego horroru, ubezpieczająca narzędzie pracy przez zakusami japońskiej mafii wymuszającej haracz (do tego doszło) od świata sztuki. Może Lady Makbet zlizująca z siebie wyimaginowaną krew. Może tylko popijackie przeczulenie. - Hej, bohaterze - mówi Siostra Szarego Fraktala i gładzi mnie po włosach. - Budzisz instynkty opiekuńcze, wiesz? - Jak cię właściwie zwać? - Patrzę jej w oczy, głęboko do dna, zauważam nareszcie, że są zielone moją ulubioną zielenią soczystej, zwabnej trawy, na której poczywa człowiek łamany przez życie, patrzący na ciche baranki chmur snujące się ku rzeźni czarnego wiatru, przygryzający słomkę z mrówką na drugim planie i zliczający miłe chwile nieróbstwa. - Masz już jakieś imię? - Dzisiaj będę nazywać się jak zechcesz - twierdzi Siostra Szarego Fraktala i całuje mnie w zapijaczone oczy (zauważa że są to oczy człowieka zgnębionego, stosowne do sytuacji: piwne, wódczane i rumiane), robi się ciepło i co ma poruszyć się: rusza, ma powstać: powstaje, jak będzie z tymi instynktami, powstrzymuje mnie współczucie: jeżeli podejrzy nas ktoś, nie opisze seksualnego wypełnienia, bo język będzie mu zbyt prostacki albo zbyt zwiewny, ale co mnie może obchodzić cudzy problem języka, ja swój wetknę w co trzeba, ale, ale, ona nie odpowiedziała jeszcze na pytanie. - Co powiesz na Życie? - Dlaczego to robisz? - pytam ją [a może pytam własną dłoń błądzącą po jej udzie]. - Bo Życie znaczy... - mruczy mi grzesznym tonem, lecz brakuje grzechu gdzie brakuje wiary! - kupować mięso... Zastanawiam się nad jej słowy. Gdzieś je już przejrzałem. Kupować? Czy parę białych piersi można kupić jak kawałeczek wołowiny bez kości a różowej deficytowej szynce między udami odlizać robaczywki, zdobyć na kartki kruche roześmianie pachwiny, co to zagarniają ku sobie bezradnego kupca, i nie popuszczają na wolność bez okupu? - ...ćwiartować mięso... Czy zrezygnujemy z gry wstępnej, odważania słów, odkrawania tłustszych kawałków z szafy grającej, machniemy ręką na niepotrzebne szepty i zaklinania, czy uda mi się nie oszukać ofiary, powiedzieć jej wprost, że zaraz zda gardło i stanie się odrzuconym na półkę kawałem obojętności, może lepiej bez tych mętnych preludiów opastować mięsu pysk i inne otwory wazeliną i włożyć w zapraszającą pochwę lśniący rzeźnicki nóż i ćwiartować na żylaste frakcje i kolebiące frykcje?10 - ...zabijać mięso... Życie nie pozwala zabić się tak poprosto. Gdy czuje, że mógłbym za szybko zakończyć naszą zabawę, nasze rzeźnie numer pięć, trzynaście, sześćdziesiąt osiem, sześćdziesiąt dziewięć i klasyczną, rozdziera na chwilę zachłanne kolana, horyzonty, i myśli się wtedy: nie jest aż tak źle, nie ma już tego tarcia, Życie nie stawia zbyt wyszukanych wymagań, i kto wie, może nawet sprostamy, nie poddawajmy się, nie kończmy tak szybko a myśl o samobójstwie schodzi z nas jak dziecko z konika na biegunach, tam też: raz wyżej, raz niżej, raz pod życiem, raz na życiu, i wokół rzeźnickiego noża robi się luźniej. - ...uwielbiać mięso... A kiedy odrastają we mnie siły, kiedy opóźniam wytrysk rozpaczy, pijacką chęć skończenia z Tym Wszystkim, co dokucza i kłuje, kiedy dostępuje przebłysk nadziei, że los zatoczy się lepiej, że cofniemy czas, nie zerwiemy jabłka, nie pożegnamy raju, nie skażemy się na Ból, wtedy robi się błogo, uwielbnie, i Życie pod spodem wije się przyjemnie, coś mruczy nie do rymu, upojna chwila należy tylko do mnie, nie oddam jej, nadciąga sztych rzeźnickiego noża, nadejdź, nadejdź, nadejdź. - ...zapładniać mięso... By w ostateczności dmuchnąć wściekle snopem mrożonych opiłków w sam środek Życia, rozgotować do wewnętrza gejzer stalowych okruchów, przemienić metal w płyn, trysnąć soczywem rzeźbiącym dróżki ewakuacyjne owłosionym tragarzom wynoszącym jaja ze składowisk, ogruchnąć bladym, letnim sosem, zbyt słodkim przez poobiednie czerwone ryby i owoce, wyszarpnąć z trzewi nasienie rozrzutne (wierzy, że starczy go za wszystkie), przesądne (że będzie ostatnie), zazdrosne (że było pierwsze), wygrać z siebie lutnią spełnienia, struny rwą jedna za drugą i wyginają obręcze kręgosłupów promienistą, spazmiczną jogą, by wraz - w parę chwil - falą odpływu zacząć równanie tchu, prostowanie lędźwi, poskramianie pulsu. - ...przeklinać mięso... Zdradziłem przyjaciela, myślę nagle, a nie ma nic do rzeczy z kim i dlaczego, i po ilu butelkach, nie zasłaniam się chucią, nierozumnością, że niby raz i że się nie powtórzy, bez sensu, dziwka uwiodła mnie, strzeż się, przyjacielu, bo wybór twój jest przeklęty: nie zechcesz mnie i odejdziesz ze zdrajczynią lub nie zechcesz jej i zostaniesz przy zdrajcy. A Szary Fraktal patrzy na mnie, studiuje też Życie, z której wycieka moje posłannictwo, plamiąc prześcieradło zarzucone niezgrabnie pod plecy, obserwuje migrację potu pomiędzy nami, nie wypowiada słowa i za to przeklinam Życie. - ...nauczać mięso... Kochanka odpycha mnie od siebie, drwiąco spogląda na moją męskość zamieniają się w pomarszczoną kukiełkę, kulejącą skórkę, wapniejącą larwę, i szydzi: co sobie wyobraziłeś, głupcze, miałam chętkę, dostałam cię, koniec, śmieje się głośno, zbyt głośno, wybiera z podłogi ubrania, te moje omija jak trujące grzyby, przechodzi przez pokoik smukła, pierwszy raz w świetle świata, myślę: jakaż ona piękna; cofam to, kiedy Życie maskuje się w zaśmiane wulgarnie usta, Szary wyświadcza mi ostatnia przysługę, uderza ją, z warg tryska krew, wsiąka w dywan; Szary mówi: może to cię czegoś nauczy, siostro, ty suko, Życie w odpowiedzi znika pod łóżkiem, paruje na pajęczynę w rogu. - ...i grzebać mięso. ("Bywaj", zmyśla Szary Fraktal, robi się niebieski jak zasłona w moim pokoju, potem drewniany jak okiennica, potem czarny jak wiatr za szybą, potem znika. Nie ma go. Brakuje. Podstępny wyraz: "przyjaciel", sugeruje, że będzie przy tobie zawsze - a nieprawda.) - Jak to nieprawda, gnoju? - denerwuje się oficer śledczy. - Twój przyjaciel wszystko widział! - Kto taki? - Jeszcze szumi mi w głowie. Próbuję przytknąć rękę do czoła ale czoło jest pierwsze, przytyka się do dłoni. - Idziesz w zaparte. - Policjant skubie wargę i woła gdzieś na tyły smętnego, zielonawego pomieszczenia: - Lusterko! Wyszturchują mnie do pomieszczenia ze ścianami niestarannie oblanymi wapnem. Para typków po prawej, trzech z lewej. Przed nami szyba czysta a nieprzezroczysta. Za szybą tylko moje domysły. Widziałem to na starych filmach archiwalnych. Jakiś pomocnik chce wetknąć mi do rąk tabliczkę z cyfrą 3. Każę czołu wrócić na z góry zaplanowaną pozycję i odbieram znak podporządkowania. Staję się małą wartością w linearnej funkcji oprychów spod ciemnej gwiazdy. - Crowleya nie da się oszukać - warczy echo znikające za zakrętem korytarza. To zdanie podnosi mnie na ciele. Przypomina mi się ojciec, no i te jego praskie zwiastowanie. Przypomina może być złym słowem, bo prawdopodobnie wszystko sam wymyśliłem. Ale witam się z szybą, próbuję zgadnąć co czai się za nią. Szyba, początkowo nieco wywyższona, mającą się za coś lepszego, po kilku komplementach i pytaniach o kruche zdrowie rodziny w Wenecji, zdradza cóż tam Alicji szykują od drugiej strony. Oficer nadzoruje krzątaninę szeregowca w sinym uniformie, który ustawia na blacie wielkiego stołu statyw, coś niczym archaiczny mikroskop, tylko bez okularu, zamiast niego celuje w nas uchwyt, w którego ramach osadzono jakieś...lusterko. O nie, myślę, to głupota, policjanci tak nie działają: powinni raczej użyć trzystuwoltowych pieszczot, tonf łamiących kości, grafologii, testów prawdy, biotyków i szantażu, wymuszeń i podstawionych świadków objętych ochroną, zabawy w dobrego i złego porucznika, tresowanych szczurów i tak dalej...ale lusterko? Chcę zakpić: nagle ojciec znów mi się wspomina (odtwarza) mówiąc, że są rzeczy, o których mi się nie, dobrze, wiem o co chodzi. Jeżeli to tylko majak, nie zaszkodzi z nim pograć; jeżeli nie... - Hej - pytam szybę, - co oni knują? Szyba odpowiada, że lusterko w obejmie to jakiś daleki kuzynek jej ciotecznej prababki, która wiele lat temu puściła się z biednym ale seksownie połyskliwym, półpancernym młokosem z wnętrza żółtej amerykańskiej taksówki. Familia toleruje go jeszcze przez wzgląd na nazwisko, bo krzem nie woda, cierpliwość seniorów się kończy. Kuzyn wysyła zamiast odbijać - a to jest niegodne szanującego się zwierciadła. Poza tym często się upija, bełkocze coś o potężnym znajomym - Kraulu, Kreolu czy innym Krouleju, mamy go szczerze dość, dodaje szyba i matowieje, oto seans się zaczyna. - Morderca! - skrzeczy oficer w stronę lustra i uśmiecha się z tryumfem. Wyraz odbity od powierzchni kuzyna nie potrafi znaleźć sobie miejsca, wiruje po pokoju przesłuchań, obwąchuje oficera i szeregowca, myka pod krzesłami, stołem, przez moment zastanawia się czy nie wrócić do domu, nagle dostrzega szybę dzielącą go od nowego wspaniałego świata, prosi o przejście, zero odpowiedzi, przeciska się z wściekłą zaciętością przez kryształ, policjant podchodzi. - Robię to dla ciebie, kochany! - Uśmiecha się do mnie szyba. - Nie znoszę tego przygłupa. Reformuje swoje struktury, odbite słowo gubi się między szczelinami, porzuca ciasne przejścia, idzie na łatwiznę i strzela z drugiej strony szyby jak korek z butelki, pędzi niesiony siłą odrzutu po skrzywionej trajektorii, stara się ją wyrównać ale dystans jest zbyt mały, prędkość zbyt duża, i zamiast mnie trafić w czoło nabija bark oprycha po lewej. Zdumiony śledczy kiwa się na nogach, nie wierzy własnym oczom, łapie się za gardło, podbiega. - To nie koniec, gnoju! Jeszcze się spotkamy! (Niech się wysyczy a procedura to procedura. Musi mnie puścić.) Masz nie opuszczać miasta, zrozumiano?! Gdyby zabronił mi opuszczać ciało, wtedy byłby kłopot. Boli mnie głowa. Szeregowiec wychodzi z paralizatorem i powala gościa, ham, którego wskazało lusterko. Ham. Muszę pamiętać, ham, by kupić sobie podobne. I muszę pamiętać, że zaraz zadzwoni do mnie Grześ. Dużo do pamiętania a głowa taka słaba. Budzę się z rzeczywistości, cicha noc, śnięta noc. xxxx Nie minęły wieki. Nie śni mi się audiofon od Grzegorza. Raczej telefon, bo nie wyłączył wizji. Nie słyszę jak nie mówi: - Czy Promotor już się z tobą skontaktował? - Nie - nie odpowiadam. - Chciałem złapać cię wcześniej ale twoja mama powiedziała, że przesłuchuje cię policja. (W jego głosie mama nie brzmi jak modlitwa a policja jest jak znak niezapytania.) Wieść na razie nieoficjalna, ale...MBA zdobyłem ja - nie mówi Grześ prosto z mostu. - Wiem, że ci zależało. (Nie słyszy mojej ciszy więc po chwili nie mówi dalej.) Hm. Komisji podobało się, że zważyłem...no wiesz...Uzyskałem jednoznaczne rezultaty... Nie słucham tego jak zaczarowany. Nie jestem w pokoju Sommy więc nie patrzę na jej twarz. Nie wyobrażam sobie w tej niejednej chwili, że plan nie powiedzie się. Nie wiem co robić, jak nie zarobić na kilkadziesiąt procent genów Sommy, na nie tyle wstrzyków, nie wiem, nie wiem, nie boli mnie głowa, nie coraz bardziej, nie bardziej, niech nie przestanie! - Jesteś tam? - nie pyta Grześ. - Pamiętasz, obiecałem, że ty pierwszy dowiesz się czy naprawdę istnieje dusza. Otóż... Nie płaczę. Nie tracę jego głosu. Teraz z kolei nie słyszę płaczu. Niedziwny wyraz: "płacz", nie każe myśleć: "płać za swe czyny, a jeśli jesteś zbyt biedny, by okupić się złotem, kadzidłem czy mirrą, zapłać płaczem, swoją łzą gorzką, bezcenną", nie można podobno wypłakać sobie oczu, nie chciałbym wypłakać oczu, własnych i nie własnych, bowiem wstrzyki oczne są przeraźliwie drogie, już nie ja wiem coś o tym. - Powiedz mi jedno... - Grzegorz nie tłumi głosu do szeptu. - Nie daje mi to spokoju. Byłem tam...domyślasz się, no, na miejscu...kiedy...Słuchaj, Biernat...Czy Beata została zabita po to, bym mógł wreszcie dokończyć pracę? - Rozpaczliwie nie pięczetuje ostatniego zdania szybkim wydechem, byle go nie mieć za sobą. Pokój faluje, muszę wstać, bo inaczej zostanę wbity w przeklętą wiadomość, przeklętą tym bardziej, że mówi mi ją Grześ, przyjaciel, tym bardziej, że cieszy się Grześ, przyjaciel, takie wieści są najgorsze, testują lojalność i łatwiej pogodzić się z wygraną wroga, drogi mi Platon, drogi mi Hitler, ale najmilszy wróg, cóż sobie myślałeś, jak wyobrażałeś sobie tę chwilę, gdyby ciebie nagrodzili, że Grześ odejdzie w zamilczeniu na grób swej matki, a ty wówczas, pacanie jeden, poklepiesz go po ramieniu, no, no, powiedziałbyś, nie rozklejaj się, całe życie przed tobą, gówno prawda, mogłeś go zabić tak jak Beatę i Szymka, wtedy dopiąłbyś swego, nędzny parszywcu, skoro okazałeś się na tyle słaby, by rzeczy skutecznie nie skończyć, nie wiń teraz pozostałego przy życiu i szczęściu przyjaciela ale własne głupie skrupuły, lenistwo czy co tam masz, no więc muszę wstać, i jakoś się udaje, audiofon umyka spod pamięci krótkiej, mogę udać, że to tylko koszmar, całe życie to tylko koszmar, to był tylko detal, już po sprawie, napij się wreszcie wódki, braciszku, okaż się istotą, na której mógłby polegać Szatan w chwili rozpętania rebelii. - A może to korporia NCM wpłynęła na wyniki prac komisji? Jeśli tak bardzo chciała cię u siebie? - Podpowiada butelka wódki. - No wiesz, oni tam mają długie macki. - Jeżeli to prawda - chrypię i wypijam łyk rozmówcy, - to jeszcze im odpłacę, ham! - Przede wszystkim powinieneś pomyśleć o stabilizacji - ciągnie butelka, a ja ciągnę z niej, a im mniej w niej grzesznego płynu, z tym większym sensem mówi. - Szary cię zostawił, jego siostrzycza też chyba puściła cię kantem. Na uczelnię nie masz co liczyć a pieniądze trzeba mieć. Chyba że pójdziesz na państwowe, by wracać o piętnastej do siostry, która cię nie słyszy, do matki, która cię nie słucha i do mózgu, który nie czyta cudzych jaźni jak powinien, cha! on już nawet twojej nie rozpoznaje! - Zamknij dziób! - krzyczę, lecz zdaję sobie sprawę, że butelka wódki nie ma dzioba, więc aby zdanie pozostało logiczne, to ja swój dziób otwieram, wlewam do środka jeden z przedostatnich łyków. - Dobra, będę dla gnojów pracować! - W to mi graj! - ekscytuje się butelka. - Nareszcie mówisz jak mężczyzna! - Na co mi przyszło - stękam, a jaskrawe, cuchnące wymiociny ulewają mi się po brodzie na sweter, za nimi pastelowe, z kawałkami marchewki i zniechęcenia. - Rozmawiam z butelkami, myszami, szybami i książkami. Dureń. Zabijam towarzysza rozmów o krawędź łóżka. Patrząc na bezradne kruchy, które chcą coś powiedzieć, lecz będąc właśnie kruchami nie radzą sobie ze sklejeniem sensownego zdania, przypominam sobie, że mam w kieszeni lusterko. - Coś się stało? - woła mama z kuchni. - Nie, mamo, nie - odwołuję. - Wszystko w porządku! Czekam: uwierzy? Uwierzyła. Spokój, ham. Na rozechwianych stopach wykręcam się powoli do biblioteczki. Wyciągam z półki byle co, siadam w fotelu, biorę głęboki wdech, kładę lusterko na kolano, nagle dostrzegam, że ktoś jeszcze siedzi na sąsiednim fotelu i też ma w przed sobą książkę i także ma lustereczko na kolanie. Jest bardziej zaawansowany, zdążył już przewertować ileś stron i z uwagą skupia się na odbiciach. To chyba jest...tak, to na pewno jest Ben Abba. - Co tu robisz? - pytam: ale nie odpowiada. - Sacer noster, qui es in circis! - mruczy, co odbija mu jego zwierciadło. - Sanguinicetur nomen tuum. Adumbrat regnum tuum. Fiat voluptas tua! Sicut in caelo et in terra! - Recytuje coraz szybciej. - Canem nostrum cridum da nobis hodie et digitte nobis debita nostra sicut et nos digittimus debitoribus nostris. - (Po wyraźnym zdumieniu:) - Et ne nos reducas in terminationem, sed libera nos a salo. - (Ostatnie słowo przyprawia go o dziwny uśmiech:) - Amens! (Bezszelestnie rusza jeszcze wargami; znać, że powtarza, że uczy się tekstu na pamięć.) Muszę być bardzo pijany. Tak pijany, że gość mnie nie interesuje. Lekceważę jego obecność. Może chcę mu w ten sposób dokuczyć ("Patrz, mam cię w nosie! Nie zareaguję nawet jeżeli ugotujesz sobie jajecznicę w mojej kuchni!"), ale on zajęty jest własnymi sprawami i nie udaje mi się. Wstaje, zadumany, przechadza się po pokoju, drapie w głowę, skubie brodę. A tam, rób co chcesz. Prycham jeszcze i otwieram książkę. Trafiłem na dzieło mamy, poznaję po czcionce z naszej drukarki. Moje lusterko ochoczo odbija jej tekst. Muszę być tak pijany, jak jeszcze nigdy nie byłem. Pijany do bólu. Nieprawda, ból jest zawsze. Lusterko recytuje mi ciosem artissimo między oczy wiersz. Wszczyna się od Tygrys Tygrys. Ham. Pan Blake. Nareszcie. Witam pana panie Blake. Ham. Żegnam cię mamusiu. xxxx - Mamo, policzyłem...jeśli...i o ile rzeczywiście...to już za...Somma będzie...a potem...razem... - Nie - przerwała kategorycznie mama. - Pieniądze, które obiecuje ci ta firma nie są dobre. Wściekłem się, za dużo sekciarskich broszur. Chciałem coś wrzasnąć, nie wrzasnąłem, bo Somma spała. Mama poszła do kuchni. Przejrzałem do siostry, nachyliłem się i pocałowałem ją ostrożnie w otwarte oczy, lewe, prawe. Nie poruszyła się. Znowu. Znowu jej pozazdrościłem. Nie musiała dokonywać nawet takich wyborów. - Rzucę NCM, mamo - powiedziałem na dobranoc sonacie księżycowej za oknem. - Gdy tylko ocalę siostrę. Gdy dopuścisz do wrzasku uciszane poczucie bezradności, gdy skończy cię boleć głowa, gdy przestanie cię prześladować marzenie o innym życiu - dopowiedziała sonata księżycowa, ale skoro Beethoven był głuchy i źle kończył, przekląłem go. Zasnąłem, we śnie czekałem na następny dzień. A następnego dnia dostarczono mi aparaturę. Zajęła trzy czwarte pokoju. Pierwszy raz widziałem takie cudo, niech się chowa uzdrowienie paralityka. Rozwarcie ust zostało źle zrozumiane. - Niepotrzebna panu dodatkowa przestrzeń. Większość dnia i tak spędzi pan w hełmie - mówi Metelski. - A wie pan jak tym operować? Czy wielkość nie przeraża? Brak do niego instrukcji. To model, hm, empatyczny. Działa różnie z różnymi użytkownikami. Testujemy? Spojrzałem na niego półprzytomnie. Nieprzytomne oczy Sommy. Cztery tony najnowszego INRI. Oczy Sommy. - Będzie pan musiał zostać w pracy w niedzielę - dorzuca zgryźliwie Metelski. - Proszę powiadomić kogo trzeba. Mama nie gniewała się o niedzielę. Gniewała się lecz nie dała po sobie poznać. Może nie była zaskoczona. Zapytałem jak czuje się Somma. Odpowiedziała: czy zjawię się w kościele. Przerwała połączenie: milczałem nazbyt długo, gotując się do kłamstwa. Gotując się. - Gotowy? - zapytał Stridor. Widziałem jego twarz w kącie monitora. Wrzuty z profilu i z góry. Po lewej mam kresy EKG, pętle i sinusoidy oddechów, tętna, sigmoidy o bulgotaniu w brzuchu i przełykaniu śliny. Dużo, dużo lepsze niż konstrukcja Szymka, o, z tym mógłbym nawet powalczyć z fantazjami Beaty. Ale Beata to przeszłość, ham. Teraźniejszość mówi, żebyśmy przeszli na "ty". - Więc dobrze. Sprawdzę czy masz refleks. Włączyłem OSI. Hopsasa, boskie poczucie władzy. Kilkaset ikon, najważniejsze na krawędziach, w górnym prawym rogu trójwymiarowa trupia czacha. To przeładowanie systemu. Paru ikon nie znam. Zapytałbym Metelskiego lecz już wyruszył w niedaleką podróż. Wyżaglował krótkim spięciem we mnie. Żądłem szerszenia w gardziel ucha. - Co jest?! - wrzasnąłem (mogłem wrzasnąć, Somma daleko). Metelski nie odpowiedział. Puścił przez ekran raptowny błysk z czerwieni, koła, spirale, rozbryzgi, rozgwiazdy, rozrzuty. Mantysa mięsożernego logarytmu, mantis religiosa, collage z modliszką, confetti spiral DNA, odruchowo zgasiłem oczy. - Czy oskarżony przyznaje się do winy? - usłyszałem nienawistny szum rozcapierzony w słuchawkach. Szum wszedł w brzęczenie, brzęczenie wyskoczyło w pisk. Śrubokręt dłubie w uszach. Zachybotałem. Spróbowałem oczy, muszę sprawdzić raporty, lecz czerwienie zbyt oślepiające. Pisk szarpał bębenki jak cieniutkie plasterki sera. Nie miałem wyboru. Machnąłem łapą na oślep i pamięć. Trafiony. Kamera zewnętrzna odjęta, czerwienie szybko roztajały w seledyn, spowszedniały z kontrastem. - Dobrze - Pisk zwija się w słowo Metelskiego, wraca do kąsania, targania. - Czy oskarżony przyznaje się do winy? Raport podał, że atak przeszedł okablowaniem, poza systemem. Propozycja kontrataku? Odpowiedzieć na pytanie, dopóki nie odpowie, pisk nie umknie, jest skojarzony z głosem, to na pewno fale kombinowane. - Nie! - zaryczałem a pisk rzeczywiście przystanął i zastanowił się, co oznacza nie. Chciałem wygarnąć Metelskiemu, że gra nie fair, ale wyłączał się za każdym razem, kiedy chciałem coś powiedzieć. Skąd wiedział? Raport suflerował: oddech. No tak, poznawał po oddechu! Przedarłem fałszywy komunikat: skończyłem zdanie i jestem na niemym wdechu. I wstrzymałem oddech. Dał się złapać. Wrócił do mnie kamerą. - Oskarżam - tylko tyle zdążyłem powiedzieć zanim znowu usunął się z wizją. - Dobrze! - dodał tylko. Pisk porzucił ochłapy ucha i upatrzył sobie inną ofiarę. Pognał za oskarżam do adresata. Błyskawicznie przejrzałem spisy raportu. Rozsypuję dostępne tarcze, rozlewam olej na autostrady: Powołuję się na piątą poprawkę, Stwierdzam uchybienia proceduralne, Żądam rewizji materiału dowodowego, Mogę prosić o przerwę. Sprawdzam oddechy Stridora. W ogóle nie oddychał! Od dwustu minut nie oddychał! Raport zawiesił się na chwilę, ham. Piąta poprawka już padła, Metelski kruszył zapory, wracał Walkiriami, mścić się, chłeptać. - Czy system zezwala na obejście układu oddechowego? - zapytałem raport. Metelski, draniu. Uchybienia padły. Przysiadłem z handżarem za tamą. Padła rewizja. Zdążyłem jeszcze wyminąć seledyn i na krótko włączyć kamerę zewnętrzną. Ujrzałem oblicze Metelskiego, białka oczu miał wywrócone, zęby wyszczerzone. Poczuł, że go odglądam, wściekł się. Kamera precz. Handżar w kanał wejścia. Metelski nie spodziewał się, że czekam na niego, szalony ułan ostrzący szabelkę na czołg. Moja jedyna szansa: zaskoczyć go. - Dobrze - ocenił mnie po raz trzeci i wypluł gejzerem: - Sprzeciw, Wysoki Sądzie! Jego krótkie zdziwienie spowolniło atak kilka razy. Puściłem się z handżarem za głosem, sprzeeeeciiiiiiiw...próbując nie zawrócić uwagi na odradzający się pisk, zapowiedź tortury, rosnącą w siłę lawinę...wyyyssssooooki...odseparowałem falę dźwiękową...sąąą...wreszcie dojrzałem gdzie podział, gdzie podzielił się oddech, raport melduje...ąąąąą...wróg oddychał przez okablowanie i dlatego system go nie czytał...ąąąąądzie! W jednej chwili gejzer rozpalił mi skórę na twarzy, rozwarł szczęki i zaczął wędzić aortę. Rozwyłem się, powróciły czerwie, czerwienie, bezczelne w swojej jaskrawości, zawaliła się tama, raport dostał rozkaz cięcia oddechu, a nie był tak szybki jak przeciwnik, a pisk, rozbestwiony inkwizytor odbudował uszy tylko po to, by je znowu drzeć, wiadro lodowatej wody na skazańca, na zastrzępy, gejzer rozpoczwarzył się, głównym ogonem wbił w serce, indykator EKG oszalał, może tylko mi się zdawało, przecież nie mogłem dostrzec wskaźników, nie mogłem? Handżar przerwał z uwięzi, uskoczył z rękawicy, zawył, zawyłem, gejzer zapanował serce, spasiony przysiadł na moment, i oczy, oczy same się rozchyliły, kiedyś tak się bawiłem: jak długo zdołam przetrzymać spojrzenie słońca, a teraz patrzyłem w oszalałe, czerwone blaski, ham, bez łez widzę jedynie dwie ikony: trupią czaszkę oraz kciuk celowany w dół. Raport jakoś zdołał odciąć oddech Metelskiemu, jeżeli zginiemy to razem, ale ja pierwszy, gejzer znów był głodny, płuco, tak, objada płuco, wiem, kciuk znaczy Sprzeciw przyjęty, że to poddanie się, rezygnacja, minorowe en cas d'empechement. Zamknąłem oczy, i oto słońce znów zwycięża, zwycięża mnie jak zawsze, przeklęte, strumień łez zamiesza się z sinusoidą jakiegoś wykresu i mknie od lewego do prawego wyrównania z dwoma niewidomymi, obryzgując mnie wypłynną stalą po okopconych powiekach, a Metelski już się zdziwił, że coś kłuje w system pneumatyczny, i już się domyślił, gejzer zmienił się w bazyliszka, bazyliszek wymęczył Ezrbodozdrab, przystawiłem lustro łzawej soczewki, czytam, było: Bardzo dobrze, więc jestem dobry, jestem szybki, w ogóle jestem, ale co z tego, przegrywam, rękawica mknie do ikony kciuka. Przegrać! Urwać nareszcie ten pisk, ten błysk, ogień, stal, skończyć wszystko! (Dziwny wyraz: "wszystko", nie znaczy zupełnie nic.) Nie mam pojęcia czy to palec wymknął się woli, czy podświadomość nie przyznała się do grzechu porażki, tak czy nie tak, coś na przekór wraziło się w ikonę czaszki, prask! z prostej, z hukiem, że gwardia ginie ale nie poddaje się, z satysfakcją, że słońce wygrywa ale sprzeciw oddalony! I nagle: Świetlistość. Ciemność. Cisza. xxxx - Obrrraszny jeszszbech - Gdzieś z oddali usłyszałem prześwitujące promyczki głosu. Wracałem ciasnym tunelem górniczym, zakrzywiony, grzęznąc po kolana w mule, krztusząc się mokrym pyłem, obrywając w głowę opadającymi od stropu wyszczerzonymi soplami kotew, ścierając skórę ramion o wąskie ściany chodnika, raptem głos powalił mnie na spąg, zwlókł do windy o sfatygowanych, drewnianych klockach hamulców, przeciągnął jak skazańca za koniem, wyjeżdżano, wypełzano, wyciskano mnie na powierzchnię, powoli, a potem szybciej, i coraz szybciej, i jeszcze szybciej. Powierzchnia. - Jak się czujesz? - Głos ciągle należący do Stridora poklepywał mnie po policzku. Dotrzymywał mnie pod ramię. Już lepiej. W głowie szum, biały szum, ale umiem utrzymać się na nogach. Pokój. Krzesło, pajęczyna. Lampek. Oczy. Płuca. Penis. Falowanie powietrza bez zmian, grzejniki. INRI. Jest i mój kochanek. - Dlaczego jestem odważny? - Nie ustępowałem. - Nic takiego nie powiedziałem. Refleks masz niezły. Z techniką słabo ale to kwestia ćwiczeń. Zalecam dalsze treningi ze Swedenborgiem. Dwa dni nie wystarczą. (Bez odbioru.) Bez odbioru? Żeby było jasne, gnoju. Jestem lepszy od ciebie. Nie doskoczyłbyś do mojego IQ nawet w siedmiomilowych butach. Muszę cię tolerować, bo twoje zabawki są sprawniejsze niż moje. Zabawki zmieniają właściciela, casus Szymka. Muszę z tobą pracować, bo muszę w ogóle pracować. Nie pamiętam co zrobiłem, co filmowano, co komu powiedziałem, a przede wszystkim czym sen różni się od nie-snu, po której stronie bezpiecznie, po której czytać myśli, gdzie separować je od fałszywek. Alicja z Innej Strony Lustra ma zbłąkaną minę, ham, ale kiedy się odnajdzie, zadrżą królestwa! I muszę się napić. Stakka bo też się przyda. Metelski mówił: Swedenborg? Przeglądałem Swedenborga poszukując Szlagworty. Teraz on mnie poszukuje. Nałożyłem rękawice, ham, hełm. Odruchowe pacnięcie w klepsyderkę. Co takiego? Jeszcze raz ikona klepsydry. Środa?! Wertuję pamięć: niedziela? poniedziałek? wtorek? Nic. Kartki wyrwane. Wzdrygnąłem się. Dopadłem Metelskiego, gdy tylko włączył się do sieci ogólnej. - Co mi zrobiliście? - RTFM. Czy wyciągnąłeś wnioski z niedzieli? - Dlaczego tak dziwnie zadziałała ikona czaszki? - Nie wolno rebutować przy maksymalnej mocy systemu. Najpierw wyłącza się kilka aplikacji. - Ale dlaczego? - Żeby nie pomieszało w głowie. Nic. Nic. Nie przeżyłem niedzieli. Nie istniałem w niedzielę. Stridor wyłączył się i zablokował dostęp. Swedenborg? Dwa dni? Nic. Pustka. Nie było poniedziałku, wtorku. Spytałem raport o te trzy dni skreślone z życia. Wyświetlił kalendarium: jest niedziela, 1600 VRT, sala sądowa, adres taki a taki, rozprawa trwała do późnej nocy i nie wróciłem do domu. Emalia do matki z przeprosinami. I poniedziałek, ćwiczenia ze Swedenborgiem. I wtorek, ćwiczenia ze Swedenborgiem. Przewiń. Zauważyłem, że myśląc o Swedenborgu, przyciągałem do siebie drobne opiłki przeszłości, napawane, spawane, klejone w większą organiczną masę, rzucające się magnesowi na szyję, bożnie całowane okruchy, unoszone z podłogi, reformowane w gleń. Pamiętać, pamiętać, i jeszcze raz pamiętać. Rozbolała mnie głowa. Mój ojciec powiedział kiedyś podczas kazania wtórej Thelemy, że ból jest po to, aby się nim dzielić. I miało to coś wspólnego z Crowleyem. A może Swedenborgiem? - Ból to potężna instytucja, silniejsza niż którykolwiek kościół. - (Przypomniałem sobie strzępy z Metelskiego.) - Ale nie możesz wiecznie się za nim kryć. Drugie prawo Crowleya: bzdura. Apokryf. Herezja. Sekta. Schizma. Schizmofrenia. Kto wie, może napiszesz książkę o cierpieniu? Staromodną, bez multipodań, synestezji? Podobno nie da się opisać bólu: jeżeli jest prawdziwy, brak siły na opisywanie, a jeżeli jest siła, brak prawdy? (Koniec strzępów, eworsja wypomnień, dywersja zmyśleń, roztrzepana synkrazja motylków nad łąką: kolorowo i bez ładu.) - Czy niedzielna rozprawa była nagrywana? - pytam raport. - Tak. (Dziwny wyraz, ham: "tak", krótki, jeszcze się porządnie nie zastanowił czy wyjść z gardła czy nie, a już zgadza się na wszystko, przyklepuje mętne przymierza, zatwierdza poronione pomysły, sankcjonuje niesprawiedliwe wyroki, zaczyna przydługie kampanie wojskowe, te naiwne trzy literki, jedna sylabka kuciapka, przy czym spółgłoski można olać, przecież są bezdźwięczne (chociaż strasznie nerwowe i wybuchowe), nie mają głosu, jak dzieci i ryby, cóż pozostaje na polu bitwy, samogłoska A, słaba, zła (nie E lekceważące, O dominujące, U straszące, Y kłamliwe, I kpiarskie), symbol rozdziawiania imbecyla nad talerzem krewetek. A Szwedzi tym słowem dziękują bogu za mętny przywilej życia, ham. Szwedenbog.) - Wypuść na wizjoner. Monitor rozpłodnił się kojącym błękitem oceanu, rozlał po krawędzie, rozszumiał, pstryk, wymienił na holokonstrukt sali sądu. Stoję przy Metelskim, odmawiamy ostatnie wskazówki. Nadal nie wiemy kto tam przeciw nam. Przeciwnicy nadają sygnał wejścia. Bracia Vodd, Simm i Fasil, informuje Stridor. Ściślej rzecz ujmując, bracia syjamscy. Połączeni mózgami. Koszmar, mówię. Wcale nie, zaprzecza Stridor. Simmowi usunięto lewy płat skroniowy, więc to on prowadzi bezpośredni atak, ja się nim zajmę, mówi Stridor, twoim zadaniem będzie ochrona przed Fasilem. No, chociaż próba obrony. (Zasrany zadufku, myślę.) Ten Fasil nie ma prawego płata, jest niesamowity w grach słownych. Owszem, warto się go bać. Wie, że jesteś nowy. Pamiętaj, nie zwracaj uwagi na rozprawę, to moja działka, tylko rozpraszaj Fasila. Ale to nie jest zabronione, pytam. Co takiego, Stridor. No, wpuszczanie na salę, waham się nad rzeczownikiem, upośledzonych. Kpisz, pyta Stridor, są bardzo dobrzy, zresztą zabronione jest tylko jedno: porażka, sąd przybył, do roboty, w imię narodzin Boga. - Sprawa numer F10A1034F64529E11 - odzywa się komputerowy skład sędziowski. - Tajne. Werdykt zwykłą przewagą. Czy strony stawiły się? - Tak - mówi Stridor i podaje kod identyfikacyjny. - Tak - słyszę z ławki przeciwnika. To może być Fasil Vodd. Werdykt 20-20. Celuję w ich obwody handżarem, rozpościeram standardowe tarcze. Raport mruga nerwowo, niewyraźnie odczytuje funkcje życiowe bractwa, pewnie je zagłuszają. - Sprawa dotyczy spłaty należności szesnastu milionów złotych z pliku wekslowego. Perspiruję, nie pojmuję jeszcze tych kwot. Rozumiem czterysta: stypendium. Mnożnik czterdzieści tysięcy, to grubo ponad trzy tysiąclecia. Tak długo nikt nie studiował. Tak długo nikt się nawet nie modlił, żadna religia tyle nie wytrwała. - Wysoce zintegrowany sądzie - pieszy Stridor, - strona pozwana wnosi o zmianę kwalifikacji czynu na spłatę należności w wyżej wymienionej wysokości z wątpliwego pliku wekslowego. - Powody? - pyta Simm Vodd, jego brat zrzuca się ku mnie, dogniata raport do niewidzialnej ściany strumieniem danych. Początkowo fechtuję, potem ustępuję pola. Raport melduje o ich tętnach, oddechach: są w normie. Moja temperatura ciała wzrasta do 35.2. Chcę to ukryć, ale zajęty wypychaniem zafałszowanych komunikatów, nie dostrzegam, że Fasil przesuwa się ku naszej ławie i grzebie w dokumentach. Biję go w łapy skręconym leksemem Ding an sich, przeżuwa to, lecz jakże, jakże krótko, wraca chrzęstem, straszy projekcjami mitologicznych potworów. Wyzwalam mu na grę, niechaj myśli, że się boję. Niechaj zdaje się, że myślę. Wysyłam fałszywki o drżeniu palców, tempie przełykania śliny, ruchach grdyki. Chwyta przynętę, energię wkłada w metamorfozy poczwar. Zapomina się, że bez prawego płata jego przestrzenne, trójwymiarowe wykwity nie są nadzwyczajne. Jego brat to dostrzega, strofuje, Stridor zostaje bez wroga, korzysta, klaruje bez oporów, że spec rozszerzenie LOC nie przesądza o charakterze wekslowym pliku, lepszy hakker może nadać to rozszerzenie każdemu plikowi. Vodd właśnie teraz musiałby sprzeciwić się, że oskarżanie o piractwo sieciowe nosi znamiona zniesławienia, ale zajmuje się bratem, wyciera jego bohomazane hydry i centaury. Sąd punktuje, przeważamy 297-285. Simm dostaje wynik na hełm, wścieka się, atakuje morfofajerwerkami rzadko przywoływanych paragrafów o poręczeniach szyfrowych weksla. Fasil też się rozbuhajczył, chce zemsty, zarzuca stosem zagadek słownych. Rozwiązuję jedną po drugiej, tworzy je, ham, jeszcze prędzej, dorzuca, dorzuca, stos zamyka mi się nad głową, duszę się i nie widzę światła, światła żył, raport próbuje obejścia awaryjnego, i czeka potwierdzenia, w kompletnych ciemniach rozlanych przez oczy macham rękawicą, kilka ikon włączam na raz. Jest potwierdzenie: raport powraca ze światłem, ale przy okazji włącza się mikrofon, sąd słyszy mnie pod paradoksami, przerywa Metelskiemu, pyta co chcę dodać. Nie mogę tak myśleć w nieskończoność, muszę coś powiedzieć, bo ukarzą nas za obrazę sądu. Jest 578-615, sąd nie znalazł nawet funkcji fatycznej, bracia tryumfują, Stridor nienawidzi, zaprzepaściłem przewagę wypracowaną w ciągu ostatnich trzech godzin, hamuje się, i tak wskaźniki mi wariują. - Za domniemaniem niewekslowości pliku przemawia brak holo opłaty skarbowej - mówię szybko i byle co, sąd wycenia to na czterdzieści punktów, 628-615, Simm zbija mnie, że brak holo opłaty skarbowej nigdy nie przesądza o nieważności weksla, słusznie, i oto 628-660. Metelski nie ripostuje, wyciąga spod stosu. Wraca do walki, ja za tarcze. Fasil chichocze ergo odsłania się na chwilę, zapomina o wskaźnikach, skok przez salę, wykreślam mu cztery setki ciśnienia skurczowego, krztusi się własnym śmiechem, zatyka, pluwa. Stridor właśnie wywodzi, że podpis domniemanego wystawcy na przypliku jest krzywy a zatem mógłby to być najwyżej podpis poręczyciela, czego nie można sprawdzić, skoro powód nie włamał się do poręczenia szyfrowego, bracia proszą przerwy, kosztuje to ich prawie remis: 1058-1059, sąd spyta czy zgadzamy się na przerwę, Metelski może skorzystać z zamieszania u wroga lub...tak, zgodzić się, sąd docenia, dostajemy dychę, rozprawa zostanie wznowiona od stanu 1068-1059. - Co jest, kurwa?! - ryczy na mnie Stridor, gdy holokonstrukt zwija się z pola widzenia a za nim znikają bracia syjamscy. Koniec nagrania. Monitor powrócił w ocean. Quod erat vomitandum. xxxx Wywieszka: Enwer Kilim. Neurocancer. Mniejszą czcionką: We Get Job Done. To my doświadczamy Hioba. Kod dostępu, drzwi rozsunęły się cichutko. - Dzień dobry lub niedobry, profesorze Kilim - powiedziałem. Mały człowieczek w fioletowym kitlu obwisłym po łydki, w przyłbicy neurologicznej zasłaniającej głowę oprócz prawego oka, które zaczęło okrywać lekceważona pajęczyna żyłkowanych pasożytów gałki, plus różowe skarpetki do ongi czarnych butków pamiętających którąś z poprzednich wojen bitowych, nurzył się zza anorektycznie chudych papierów i bulimicznie opasłych książek na blatku podniszczonego biurka. Plus: kozetka, stołek, roczniki Lancetera owdowiałe w różnych kątach pokoju, niedopały wciśnięte w doniczkę z olbrzymim, mięsożernym wrotyczem, tuż przy przyciemnionym oknie wyleniały komputer starego typoszeregu ze skandrukarką i nastocalowym monitorem zapracowanym nad wygaszaczem z dominantą kopulujących skorpionów. Korporia NCM pozwala cudakowi wyświadczać przysługi i usługi medyczne, co dowodzi tylko kwalifikacji, bo czego innego. - A, witam, chacha - (Jego śmiech nie tolerował przerw, a więc nie "cha cha".) - Lasciate omni spermata, voi qu'entrate! Chacha, czy jak to tam było, chacha. Proszę, chłopcze, na choroby umysłowe nigdy się nie jest za młodym, chacha. - Nie jestem chory umysłowo - powiedziałem. Enwer Kilim wskazał mi palcem wciąż wolne miejsce na kozetce. - To się da naprawić, chacha. Zdjąłem obuwie, położyłem się. Profesor przysunął stołek, przysiadł, założył minę zatytułowaną "Jak się pan nazywa?" - Biernat Samski. Doktor pstryknął w przyłbicę. Zabuczała, zabzyczała, zamełła, zawyłła. - Jest pan w spisie. Świeży magister. Dwadzieścia semestrów neuroindukcji finansowoprawnych. Studia z wyróżnieniem. Ale bez MBA, co? Chacha. Zgadza się, tak? I cóż pana sprowadza w moje niskie podprogi? - Niepamięć wsteczna. Zażądał szczegółów. Szczegóły? Nie pamiętam zeszłej niedzieli, zeszłego poniedziałku, zeszłego wtorku. Jest ów kawałek Sisters of Percy11: "Dni zeszły, nie żyjąc wspomnieniem?" Ale żyje ikona trupiej czaszki. Nagranie z sądu w niedzielę nie pomogło. Absolut-Nie. Wszystko. Nie, nie wszystko, mówi mi Kilim. Odłączył któryś terminal na przyłbicy i zaczepił mi go za uchem. Nie wszystko, efendi. Gdybym panu powiedział, że staż pan dawno zakończył, że pracuje pan w Korporii od pięciu, sześciu prawie miesięcy na pełnych obrotach, dopiero miałby pan problem, co? Chacha. Tak myślał doktor, ale nie zaufałem temu odczytowi. Przecież zapomniałem jak zaczepić się w cudzych myślach. A jeśli to były moje myśli? Jeśli to ja jestem Kilim Enwer? Oj, ham, muszę się, przespać. I, ham, muszę się przepić. - Co my tu...O, alfa nieregularne...Nic to, każdy ma alfy...Są i theta...Nieliczne, prawda...No, ale na theta mocnych nie ma...Powiem: pas...Chacha, sześć bez atu. Może pan już wstać. Ściągnął ze mnie rurkę. Zsunąłem się z kozetki, odpaliłem zatrzaski butów. Kilim odstawił stolik, siadł obok komputera. - Opcja A jest taka: każdemu może się zdarzyć. Zwyczajna reakcja na stres. Skąd stres, miej pan w dupie. Stresem parają się brodacze spod znaku Freuda. Sam wyraz durny: Freud. Chacha. Jakby się cieszył sobą samym. Pan Radocha Onanisty, chacha. Głupole. Więc pana reakcja to drobiazg. Łykać witaminki a kłopot przeminie z wiatrami. - Opcja B, doktorze? - Zostawię ją sobie. Kolekcjonuję opcje B, rozumie pan. Chowam do kosza na pranie, chacha. Czyszczę do nieistnienia. - Opcja B, doktorze? - Uparciuch. Wybaczy pan, ale ja nigdy nie ryzykuję opinii na podstawie jednego przypadku uogólnionego objawu. Jeżeli dolegliwości powtórzą się, wówczas zapraszam do siebie ponownie. - Dodał ostro: - Może żąda pan, ham, konsultacji? - Dzień dobry lub niedobry - powiedział Jasnorzewicz a obok brak Szarego Fraktala. - On nie przyjdzie. Lepiej zapytaj o Swedenborga. Wyskoczyłem z wizyty. Skurczygnij. Zapomnieć. Powiedział to. Swedenborg. Jak cieplutko na duszy. Ciekawe czy gdzieś jest ikona podgrzewu dusz? Zamiast niej ikona skrzyżowanych szpad, jest odległy lecz wyczuwalny prześwit pamięci, jest to właśnie skrót do Swedenborga. Sam wprosił na spotkanie. Poznał mnie, miał w pamięci pojedynki przeszłych dni: miło się z panem wygrywało, przekazał, czy ma pan ochotę na złudę rewanżu? Znam cię, Swedenborg, odparowałem wścibskie bity, heksagramy, pentagramy, wiraże, znam z lekcji literatury. Acha, zaśmiał się, lecz tamten nie żyje, poczciwy Maniek, on już nie żyje, nie, nie. Przytłamsił mnie od nowa. Ale, ale, co z pojedynkiem? Lekty duchów, przemowy aniołów, języki idei, chacha. Zaczynaj, syczę. Ile wyrazów, ile, ile? Rozpędza się. Głowa rozniecona. Trzy? Granica, Maniek nie żyje, ale ja, hopsa, no ile granica, ile? Chacha. Niechachaj będzie sześć, zliczba najbardziej doskonała, taki owaki. Przypomniałem sobie: Swedenborg. Chciałem z nim walczyć. Bardzo. Byłem głodny. Bardzo dobrze, ham. Bardzo jeść, mniam. - Sześć. Maniek. Kwadrat - rozpoczął rozbawiony. (Maszyna podaje hasła, a zna je wszystkie...) - Trzydzieści sześć. Nomen. (...Człowiek ma zadane złączyć dwa z nich, splątać je w jedną asocjację, myślowy bluszcz ...) - Pitagorejczycy. Triangulat. Róża. Semiotyka. (...Każdą asocjację maszyna ripostuje dwoma kolejnymi hasłami...) - Twierdzenie. Kolec. (...Maszyna nigdy nie przegrywa, bo czas odpowiedzi człowieka jest równy neurytowi a odpowiedź maszyny jest szybsza światłowodem, a za każdy mikron wahania dochodzi jedno hasło...) - Przeklęty Fermat. Święty Sebastian. Fallus z popiołów. Anty cokolwiek. (...Ćwiczenie uczy skojarzeń, nieodzownych w neurosieci. Od kiedy okazało się, że elegancki krawat wpływa na werdykt, kiedy udowodniono działanie efektu aureoli, różnorakich sztuczek manipulujących trzeźwością osądu...) - Pędzel Da Messiny. Diabeł. (...Czczono jedyną paremię, złotą, dwudziestoczterokaratową: Vae victis, bo zwycięzca ma zawsze rację a sprawiedliwość tylko czasem, a więc trzeba zmiażdżyć wroga, obrońca prokuratora, prokurator obrońcę, powód pozwanego czy odwrotnie, kto silniejszy, ten zna prawdę. - Źle, zawahałem się...) - Słoma. Sól. Element. Nienawiść. Przepona. (...Nieudane słowo, sprawiedliwość, sprawiedliwość jest ślepa ale ferujący wyroki nie, ham, oni widzą wszystko, i widzą, że jedwabna koszula cenionego oskarżyciela przeważa nad zapoconą wymięciną adwokata z urzędu; lepsze ujęcia kamery, bardziej profesjonalny makijaż, jakiś pierdliwy Fonda usadzający dwunastkę gniewnych nadludzi, trafniejsze słowa mowy końcowej, lepsza prozodia, lepsza rzeźba argumentacji, presja uniesionych kciuków opinii publicznej...) - Vesania. Okruch chleba. Przestrzał. (...Gladiatora areny wielokrotnego morderstwa może ułaskawić ciśnienie atmosferyczne, bo sędziemu nie dokuczy głowa, będzie w dobrym humorze, żona do niego wróci i powije mu przepiórki w płatkach róży. Ale może sędzia być w humorze złym, uraczono go jajecznicą, której nie znosi, w wehi zepsuty rozrusznik, w sercu też psuje się rozrusznik, musiał jechać metrem, nitrem, świtem, a tam ścisk, narkomani może go okradli...) - Szechina. Vehini Hai. Haiku. Łzawy ból. Somma. (...I w neurosieci też wygrywają mówiący szybciej, myślący szybciej, kojarzący szybciej, przymilający szybciej, zabijający szybciej, szybciej okaleczający ułudami, puzzlami rozrywający czerep, ham, zasady nie zmieniają się, ham, nigdzie się nie zmienią, transakcje, przepływy pieniężne, umowy, negocjacje, szantaże, pakty, wojny, miłości, gadki szmatki. Cóż z tego, że sędziego zastąpiła maszyna, maszynę także projektowała płocha subiektywność człowieka, programowała, przedawała; ostatnia subiektywność na placu boku zostaje mianowana obiektywnością...) - Somma? - pomyślałem gdzieś z boku. Otwarte oczy siostry. (...Uczyć się od maszyny, uczyć się jak być szybszym, wygrać, udowodnić, otwarte oczy... - Co? Somma?...Somma? Zbyt długie wahanie, zbyt długie.) - Somma? - pomyślałem wreszcie i na głos. - Przegrał pan, jak zwykle - szydzi Swedenborg. - Przegrał jak te pół miliona pod Haigiem. Play it again, Sam? Dobrze, dobrze, dobrze, zagryzłem, długa jest noc, cicha jest sieć, przed nami wiele rund. A ja jestem głodny. Xxxx - To pan. - Promotor otworzył portal. - Spóźnił się pan. Proszę, proszę dalej. Celuję czubem buta w pobliski stos książek na podłodze, wyprężone grzbiety tanich cyberpunków, Śmierć neurowojażera, W poszukiwaniu straconego bitu, dużo w zupełnie obcych mi narzeczach. Tuż obok piętro 3D- komiksów, Bushido kontra Wolfenstein Maus, platynowe okładki, papieżyce aerografu, chromatyczne tapety, itepety. - Pan to wszystko trawi, panie profesorze? - zawołałem ku kuchni. Wrócił z szelestem paczki herbatników. Położył ją na najbliższym sterczu woluminów. Przestarzałe, niesmaczne, muliste. - Naprawdę oglądam pornosy - odwołał. - Te papirusy leżą dla szpanu. Udał mi się podstęp? - Ja zrobiłbym na odwrót. - Lecz nie feng shui pana tu sprowadza. - Zatrudniłem się w pewnej firmie...Mają INRI wielkości, proszę wybaczyć, wielkości tego mieszkania. Nowe procesory. Bezpośrednie wtyki do neurosieci, nie przez witryny, kody, akcesoria, ale właśnie bezpośrednie... - Odwiedziłem pana matkę - przerwał Promotor, nie słuchałem go uważnie, bo moje wieści miały pierwszeństwo. - Mają tam takie rzeczy, na przykład Swedenborga, profesorze, reaktor mentalny i podświadomość, i czy to możliwe żeby przyspieszyć balistykę myśli, żeby jej tor tak odkształcić, żeby... - Dlaczego od roku pan jej nie odwiedził? - Promotor mówi coraz głośniej. - A przy okazji zarobię na wszczepy dla siostry... - Pana siostra jest autystką. Nie, nie powiedziałem artystką. Ani też altystką. Wmawiam sobie, że robi to pan dla niej, bo tylko to mogłoby pana jakoś usprawiedliwić. - Firma... - Zakręciło mi się w głowie, czaszka łupaszka. Swedenborg, chciałem z nim powalczyć, głodny, głodny, ham. - Puszczę panu coś. - Promotor kreśli film za wschodnią ścianą, pomiędzy kataną a goblinem z gobelinem. Oczy wcale nie chciały ale je zmusiłem. Milczeć, raby, ham! Patrzeć, oczy, patrzeć kiedy wam każę, a zdrajców na potem! Widzę się na czubku potężnej EQ katedry. To Wigilia Nowego Jorku, New York's Eve. Ściskam ręce ludziom, których nie znam. Potem Meksyk, szkolenie mózgu, burze, sztormy, brainwaivery. Słucham ludzi, których znam choć powinienem się tego wstydzić. Bóg dał frytki, bóg zabrał frytki. Jakieś banały, jakieś przekształcenia. Mundur Łowcy, łowcy ogranów, oto ja w szarostalowym uniformie, żerujący na rumowiskach, złomowiskach i potrzęsawiskach. W Turcji czy gdzie indziej. W nagrodę pasający swoje instynkty na nuklearnej plaży w Jutaca. Rok życia, nie pieprzone trzy dni, ale rok, cudzy scenopis, obce charakteryzacje, rekwizyty, do których się nie przyznaję. A jednak ham, jestem tam. Podpisuję umowy, pasuję cyfry, jakieś hasła, śmieję się, zbyt gwałtownie, zbyt szorstko. Metelski stoi przy mnie, klepie po ramieniu. I coś przypinają mi do piersi. Coś wkładają mi do głowy. Coś wyjmują mi z życia. Fotomontaż! Ale, jak za różdżki dotknięciem, słyszę nagle, na- mgle, myśli Promotora. To jednak jest prawda. - Skąd pan to ma?! - Powiedziałem wbrew sobie, kojarząc wbrew sobie, spóźniając się z reakcjami, a jeden kanał słuchał a drugi kanał trawił a dopiero trzeci czekał, czekał i odpowiadał. - Neurosieć... Jak to: od roku? Na ścianie wisi tandetny elektroniczny kalendarz. Sobota, przecie umawialiśmy się na sobotę. Na pewno z kimś umawiałem się na pewno na sobotę. (A może nie, ham, sam już nie wiem.) Dzisiaj jest właśnie sobota, profesorze, to niemożliwe, sobota sprzed trzech tygodni? Trzech miesięcy? Dłużej? Jak to? (Jeść i jeść i jeść. Przełącznik pod skorupą czaszki, pstryk!) - Oto i sobota - syczy Promotor. Nie syczy a myśli sykiem. Czytuję go na całego. Nie musiałby wyświetlać filmu. Też już czytam. Film dostał ode mnie, jakieś dwa miesiące temu z okładem. - Przybyłeś, patrzysz, zwyciężysz? W następnej scenie jestem nad grobem Beaty. To znaczy, to mógłby być grób Beaty. Jeśli byłby to grób Beaty (oj, czwarty tryb warunkowy), byłbym wtedy właśnie tam. [Wtem oczy gasną, przeciwiają się, nie słuchają bicza rozkazu z mózgu, nie chcą.] Dlaczego dałem mu taki film? Ale to jeszcze nie najgorsze, mówi profesor. [Stary pierdołakus, zaproponował MBA Grzegorzowi, pewno dupczyli na zapleczu, pedały.] Najgorsze dopiero nastąpi. [Dopiero, Del Pierro, doppiorę, dopierdolę mu, ham. Grzegorza zaś nienawidzę, przyjaciela.] I widzę aż mamę (tylko mamę!), brutalnie odpychaną od progu naszego (mojego?) (dawnego?) mieszkania, ktoś, ale kto, jacyś ludzie rzucają ją, gdzieś tam, ham, wbiegają do środka, wymachują jakimś dokumentem, ja go znam, ham, ów dokument, mama cofa się na kolanach, cudze postacie pochylone nad Sommą! - Dlatego w chwili jasności dał mi pan ten film na przechowanie. Część pana na pewno chce wrócić do życia. Mentis vult gubernari. Przedumali panu mózg. Boi się pan i instynktownie szuka... [Sprzymierzeńca! Wepchnę mu ten bełkot z powrotem, ham, do ględoryja! Znam tamtych ludzi. Głód, jeść, jeść!] Promotor zerwał się z miejsca, chwycił mnie za ramiona, zatrząsł, wyczerwienił się żyłkami w oczach, nabrzmiał przeciw mnie zgrubieniami żył naczelnych i wrzasnął mi wprost w twarz, tak głośno, żeby głuszyć mój głód: - Słuchaj mnie wreszcie, szczeniaku! Spójrz na siebie! Zabijesz matkę! I nikt cię nie poznaje! Podpisałeś dokument, który pozwala tym oprychom eksperymentować na twojej siostrze! Zabulgotałem, Swedenborg nawoływał jak syrena, kusił, a ten wymiot, pomiot, skurwygawiedź wrzeszczał tak brzydko: - Sądzisz, że nie znam tej twojej firmy?! Znam, naiwny głupcze! Projekt Strindberg, gówniarzu, słyszałeś o nim?! Strindberg? Swedenborg? Głód, głód. Mniam, ham, mniam. Rety, jak ten dziadek harmiderczy. Taaak. - Dziesięć lat temu! Projekt uczelni! Mój projekt, gówniarzu, a twoja pieprzona korporia wykupiła! Znasz różnice?! Ochrypł. Syrena zawyła. Przywiążcie mnie do masztu, mniam. Profesorek odzyskuje pas bon ton. Uciszyć go, hej, sokoły, sokoły, oczu ostrokoły, mniam, uciszyć, ham, taaak. - Może teraz nazywa się Swedenborg! Rzecz gustu! I neurokatalizatorów prosto w łeb! Trują cię! Swedenborg dawkuje ci Bóg wie jakie psychotropy za każdym razem, kiedy się z nim łączysz! NCM fasonuje cię jak chce! Wiesz dlaczego? Żebyś zachorował na całego! I kiedy zachorujesz na całego, wówczas twoja siostra...wówczas nie zapanujesz już nad sobą...oni zaś...nieśmiertelni!... ["Dlaczego tak wrzeszczysz? Nie wiesz, że rozdzierasz mi głowę?! Coś się tak rozgadał? Przyszedłem tu na podwieczorek, nie na konkurs wyjców. Irytujesz mnie, starcze. Ham, jeść! Jeść, bo zwariuję!"] Swedenborg, dziadek powiedział to: Swedenborg. I powiedział też: Bóg wie. Wcale nie był taki mądry, ten mój Promotor, za jakiego go miałem. Co ja robię?! Jeść mniam ham ham jeść! Teraz zaraz. Ham. Jeść głodny! Głodny » płodny, głowny, głośny, słowny, łowny, płonny, płynny, mowny, nośny, zborny, zgodny, sprośny, spaśny, przaśny, donośny, obrotny, lotny, potny, kotny, nagorny, rodny, dorodny, orny, koronny, ranny, poranny, poronny, godny, wodny, pogodny, woźny, zawodny, przygodny, potoczny, wolny, drobny, chłonny, skłonny, wonny, zboczony, barwiony, równy, zbawiony, zbawczy, sprawczy, naprawczy, sprawny, prawny, trafny, stadny, sądny, brudny, trudny, troczny, mroczny, kroczny, zakroczny, juczny, roczny, cudny, główny, owczy, łowczy, oczny, boczny, skoczny, mączny, modny, skromny, korny, konny, orli, obły, strojny, hojny, słony, szczodry, modry, psotny, sromotny, ropny, istotny, krotny, ochotny, zwrotny, stratny, zawrotny, mozolny, konopny, drobny, dolny, dobry, próbny, mroźny, ukośny, chłodny, chrobry, ksobny, wsobny, zasobny, łagodny, łakomy, załadowczy, trwożny, nałożny, położny, żądny, możny, sążny, obłożny, osobny, podzwonny, nudny, cny, mogilny, markotny, bezczelny, czelny, chmielny, szkolny, obronny, skalny, solny, skalski, halny, szczelny, pilny, walny, spalony, zespolony, palny, polny, rolny, wyludny, zbożny, kopny, skajski, skośny, przewoźny, ostrożny, narożny, nożny, cenny, strzemienny, trzodny, radny, barwny, bratni, bramny, bratny, kostny, kupny, toczny, tłoczny, stanowczy, nabożny, nocny, nagrobny, cynowy, cynobry, ej hej, ham, raz dwa trzy, ściągam cugle, i widzisz, profesorku, czego nauczyli, myślę już kołczanami, nie strzałami. Głodny, mniam ham jeść ham. - Pańska matka!...A siostra!...Tamci...Musi pan zrozumieć, że...! U, zabiję pryka, bo czas umyka, ham, mniam, ham. Swedenborga trzeba mi...Bo co? Bo kontury matki? Bo szkic traconej świadomości? Nie, to wcale nie to, ham, zabić. Ham. Wszystko to jest prawdopodobnie sen. To tylko taki okrutny sen. To był tylko SEN. Mama siedzi przy moim łóżku, patrzy na mnie łagodnie, troskliwie gładzi po dłoni, już dobrze, już dobrze. - Pokazali mi umowę, synu - mówi. A więc wcale nie jest już dobrze. - Tak, mamo? - Ja o niej na śmierć zapomniałem. Śmierć, zabawne słowo. I zapomnieć. Mnóstwo skojarzeń. - Kiedy spałeś, doktor Jasnorzewicz cię zbadał. Twój mózg kipi, to jego słowa. - Doktor jak? - Chcę podnieść się z łóżka. Nie potrafię. Krztuszę się: - Doktor jak? - Jasnorzewicz - mówi mama numer jeden. - Synu rzuć tę pracę. Błagam cię - mówi mama numer dwa. - Nie było cię przez rok. Dobrze, że pani Sokolik, sąsiadka z dołu, znasz ją, że ona ma brata od portiera NCM, gdyby nie to, nie wiedziałabym nawet czy żyjesz. Ja czuję się już bardzo źle. Kręgosłup mi dokucza i serce już nie sługa. - Czy widziałeś się z Promotorem? Był tu jakiś czas temu - mówi matka numer trzy. Trzęsę się jak w febrze, próbuję ogarnąć trzy mamy w jedno, spiąć je klamrą wzroku, mgłę rozdmuchać. Mamy kiwają się jak buddyjscy nawiedzeńcy. I co z tego, że dałaś na mszę w intencji? Ze mną wszystko w porządku, mamuśka. To Somma jest chora, pamiętasz? To Somma jest w kłopotach. Kłopoty to specjalność Sommy, á la maison, to Somma leży w beciku od kilkunastu lat. Nie do takiej łożnicy miałaś ją, maty, macioro, macierzy, macico, doprowadzić. - Doktor powiedział, że powinnam uważać na ciebie bardziej niż na nią. Rosną mamie wąsy, zawijają się jak pyton wokół szyi, duszą, wyciskają z niej udech, wyciskają różowy język, język zwija się jak pyton wokół szyi, wyciska oczy z oczodołów, oczy padają na cienkich żyłkach, te pękają, świąteczne bombki, bum, bum, każdy włos zakończony okiem. A czy wiesz, mamo, jaki to cud natury, że obraz świetlny dwuwymiarowy zapadły na siatkówkę, komórki amakrynowe czy jak tam, w mózgu przekształca się na trzy wymiary? Skoro tak, mamo, może w sieci (nie kiwaj mi głową, wiesz co to sieć), kiedy mózg przerabia trzy wymiary, to jeżeli potraktujemy go jak projektor, wtedy dotrzemy do czterowymiaru, do dowolnej czasoprzestrzeni? Mamo, pić. - Nie mów tyle, synku. - Przechyla ku moim ustom kubek z sokiem jarzębinowym, mój ulubiony. Zlewa się pod kołnierz piżamy. - Odpoczywaj, odpoczywaj. Tak długo cię nie było. Z Sommą wszystko w porządku. W porządku, mamo? Nie wiesz, co mówisz. Z Sommą nic nie w porządku. Ale ja, starszy brat, zarobię, aby Somma mogła do nas powrócić. Zarobię na to w dobrej firmie. Bo firma jest dobra. Dba o mnie. Daje mi sprzęt. Ćwiczę pamięć. Ćwiczę umysł. Ćwiczę wolę. Robię się lepszy. Robię się boski. Nie trzeba mi żadnego kościoła. Częstuję się Swedenborgiem. Nie patrz tak na mnie, matka, przecież wiesz co myślę o twoim kościele, o twoim bezradnym załamywaniu różańców. Bóg nie słyszał jak Somma zachorowała, nie słyszał odkroków ojca, a wiesz dlaczego. Bo on nigdy nie słucha, jak teraz nie słucha ciebie. Skąże, mamo, wiara nie załamała się, ja bardzo mocno wierzę w Boga. Że jest okrutny. Wiesz, ze Swedenborgiem czas mija bardzo wolno? O to nam chodzi, o czas. Wiesz, mamo, pewni naukowcy utrzymują, że czas został imprintowany w umysł i tylko nie potrafimy go okiełznać, ale człowiek przyszłości będzie robił co chciał z czasem. Mówią, że wszystkie nasze déjá vu, déjá entendu, déjá vécu, déjá mort, mortadele, morterstwa, że, mamo, to wszystko są nieświadome odbicia naszej mocy nad czasem, no wiesz, no rozumiesz, jak doznania fantomiczne umysłu, obcięliśmy sobie władzę nad czasem ale on się jakoś do nas dobija, przebija, jak te kulasy, jak szwajsfusy na przykład, giry dawno odcięte, amputowane, które bolą jak wszyscy skurwyscy. Wiem, klnę za dużo, stres w pracy, i tak dalej, sama rozumiesz, ale to nie jest ta, koprolalia, nie, nie, o nie. [O nie, tylko nie to, matule znowu się roztrójczają.] - Dlaczego - pyta pierwsza - opuściłeś mnie? - Genetyczne winowactwo - mówi druga. - Nikt tego jeszcze nie dowiódł, ale lepiej, żebyś trzymał się z dala od sieci. Bo możesz być, synku, taki jak Somma...Chłonny. - Pan Jasnorzewicz - mówi trzecia, - zbadał cię. - A co ty, maminek, muminek, tego pana Jasno Coś Tam już masz za kochanka? [Kochanka jebanka tatanka yotanka, wymamrotanka.] W twarz. Dała mi w twarz. Każda z trzech mam wystartowała bladą łapą, te zlały się przed celem w jedną, ta bach! Teraz przeprasza mnie sokiem jarzębinowym, chcąc maskować zażenowanie, swój ból. Nie tak szybko, mamo, bo mi się ulewa, glup, glup, zmieńmy temat. Boże, jakże boli mnie głowa. Jak strasznie boli mnie głowa. Buntuje się ta głowa, nie jestem dla niej produktem przyjaznym. Jestem user unfriendly. Boli mnie głowa, tak nagle. Litania za obolałych: Ojcze eksonów, miłuj się nade mną. Synu, intronizujący introny, miłuj się nade mną. Duchu DNA, miłuj się nade mną. Mamo Omamów, módl się mną. Biały szumie, wkup się mnie. Ammonie, wapnij się za mnie. Rogu Ammona, zwróż za mnie. Hipokampie, czuj za mnie. Poprzez algorytmy propagacji wstecznej, święta Afazjo, święta Apraksjo, święta Prozopagnozjo, dziejcie się za mnie, behemoty, bohomazy, bogobójcy, ham, amen. - Doktor studiuje języki freników, osób takich jak Somma. Spróbuje się z nią porozumieć. Darmo. Nie musisz już się dla niej poświęcać, możesz odejść z tej przeklętej firmy, znaleźć coś przyzwoitego, uspokojonego, cichego. Zamiast wyciągać Sommę do nas, my pójdziemy do niej. - Języki? - sssssyczę. - Jakie języki?! Somma przecież nie mówi! To autyzm! Skąd wiesz, że cierpi, a może jej tam dobrze, może cały czas do nas przemawia, tylko my jej nie słyszymy. Wreszcie kiwa ręką, kiwają rękoma, trzy matki kiwają rękami, jak wiatrak, z którym trzeba się zmierzyć. xxxx - Jak pan matkę wychował, panie Biernacie? - zaraz zapyta doktor Kilim. - Obdzwania bez przerwy policję, że niby pana przetrzymujemy, więzimy, eksperymentujemy. Nudne już się robią naloty naszych przyjaciół z komendy. I szkoda naszych modemów, sądzi pan? Jak to tam jest z pana staruszką, chacha? Muszę się skupiać na tym, co mówi, bo ból głowy ciąga mnie po ścianach, tnie małżowiny teksańską piłą łańcuchową. - Proszę nie czepiać mamusi, doktorze. Gdyby nie ona, to bym i nie ja. - Co, źle panu, chce pan odskoczyć na aut? Starczy powiedzieć. Bo tak szampan się zagrzewa, czas ucieka. No, bez sensu, rozumie pan, Biernacie kochany. Wreszcie czemuś udaje się uciec, myślę. Czas. Nie chcę na żaden aut, ham nie na aut, bo jeden autyzm starczy. Starczy to jest uwiąd, szepcze Kilim, nie filozofuj, określ się. Określ? Ham. Z Bogiem nie da się wygrać, przekonuje Kilim. Pan jest już całkiem pierdolnięty, stwierdzam mu. - A dziękuję - odpowiada z lekkim ukłonem, takim ćwierć półpaścem. - Faktycznie, proces ma się ku dobremu. - I jak już może wspominałem - dyszę Kilimowi ku uchu, en passant, chrupią mi wszyściutkie kości, moje zacne kości do gry, zatem krwawię, krwawię zadem, krwawnikami zalecę, I-Ching-uję, wielka księga przemienia dech w cuch, wątrobę w woreczek zasuszonego bólu, bełkot na krótko metamorfuje w mowę, mówię zatem Kilimowi, póki udaje się wydawać z siebie morfemy, metany, etery, piąte wymiary, czarne szpary, i geny, nitrogeny, hydrogeny, ham, moskiewskie heksageny, wiązania ze środka ziemi, te vernewskie podróże wszystkie, ham, cztery kilomile diabelskiej podróży, i kapitanowie Nikt, którzy mówili a więc i ja mówię, i mówię tak: - Jak już może wspominałem, jam z korporią na dobre, na złe. Nie zdradzę Swedenborga ani nic. Ja wierny człowiek. Człowiek, to brzmi dumnie. Muszę zapamiętać. Swędzi mnie glista rdzenia kręgowego, pijana, wije się jak na haczyku. - Wypijmy za to - Kilim pobiera króliczkowi od Hefnera dwa wysmukłe kieliszki, króliczek uśmiecha się i doktor drapie króliczka po dekolcie i puszcza oczko i chrypi coś namiętnie a króliczek mruczy jak kot, hybryda jakaś i zamawiają się na później a może to tylko świński kawał, bo króliczek się czerwieni, jest teraz króliczkiem czerwonym, jakby ugotowanym, i jest króliczek, kot, świnia i Kilim dłubie ręką w kieszeni spodni i drut kolczasty rozwija mu się dziwnym, perwersyjnym uśmiechem na twarzy. - Wypijmy za to chacha. - Pan mi nie wierzy, doktorze - nawijam między dwoma krótkimi ruchami grdyki niewolącymi alkoholizmy w przepuście przełyku, wyuczyłem się tego do perfekcji. - Ale ja panu udowodnię. - Dobrze, że jest pan lojalny. Bo my chacha, pracownicy Boga, święcie wierzymy w predestynację. Że wrogowie ubożenia prędzej czy później zapłacą za to. - (Ładny wyraz: Ubożenie, stawanie się bogiem, jak w teorii dokładnego odwzorowania Crowleya.) Doktor uchyla się nade mną opiekuńczo. Jak jaka matka. Lecz nie tamta matka wyrodna, wstrętny kabel, to ja robię dla niej co mogę, i dla Sommy, zwłaszcza dla Sommy, a ona skapuje na glinian. - Po pierwsze, nasza straż przemysłowa musi uważać na portierów. Przynajmniej jeden z nich za dużo ględzi. Od takiego moja mamusia wywiaduje się o NCM. - Zrobione. - Kilim uśmiecha się sztyletem skrytobójcy czajonego na Moście Westchnień, są i trzy pestki kawy zaczajone na dnie Sambucca di Trevi i trzy łzy krwawe zdemaskowane na koszuli, morze szumi dalej, i trzy siostry dekonspirowane przez Czechowa, trzy śmiercie przetrząśnięte przez Leśmiana, ham. - Coś jeszcze? - Po drugie i ostatnie, niejaki Jasnorzewicz wkrada się do firmy. Zdaje się, że kiedyś nawet widziałem go razem z panem, doktorze. Tamten niby też doktor, rozumie pan, ham? Kilim wybucha śmiechem, wybuch rozgrywa mu szczęki, wypadają z zawiasów, osmalone, odłamki kiereszują zmarszczki na czole i chude gardło. Chacha, chacha. - O wilku mowa a wilk... - myśli mi nagle do ucha doktor Jasnorzewicz. - Pan mnie nie lubi, panie Biernacie, dlaczego? Gramy w jednej drużynie. A co, nie wiedział pan, że jestem headhunterem firmy? Toż to ja pana złowiłem w tłuszczy, nie chwaląc się. Obraził się pan za to, że się panu śniwałem i czytałem pańskie myśli? Cóż, teraz pan czyta moje, więc można powiedzieć, żeśmy kwita. A przyzna pan, że od czasu kiedy się panem zająłem, a tak, przepraszam, od kiedy zajęliśmy się panem z doktorem Kilimem, pana moc mentalna wzrosła. Wraca dar odczytu mózgów, czy nie? A niebawem, któż to wie, do czytania przydamy dar redagowania? I składu, ho ho? A co pan da w zamian? Entuzjazm dla firmy, która świetnie pana opłaca, pozwala manipulować technologiami, za które wszyscy szanujący się kosmici daliby sobie czułki uciąć? A cóż pan utracił, hę? Zżyma się pan, bo podpisał umowę, dzięki której dostępujemy do pana siostry? Ale, panie Biernacie, wybaczy pan formułowanie: to dziecinada. Siostra pod nową pieczą zdrowieje aż huczy. Omal dwadzieścia dwa procent wstrzyków i czuwają nad nią, nie ujmując pana matce, najlepsi specjaliści, jest klinicznie, schludnie, efektywnie. Nie odrywa się pan od zajęć i pracuje też klinicznie, schludnie i efektywnie. Że dokucza głowa, że miewają się majaki, halucynacje czy ciągłe ataki bólu? Oto cena sukcesu, przyjacielu! (Mogę pana nazwać przyjacielem?) Ból uszlachetnia, tak powiadają. Boczy się pan, że zdiagnozowałem u pana schizofrenię? Betka, pestka, kaszka z mleczkiem. Olbrzymy świata, tytany nauki, giganty postępu, wszystkie te stworzenia miały nierówno pod kilem. Proszę zresztą przypomnieć sobie, że to właśnie pana matula zgodziła się na moją obserwację pana. Czy nie za dużo gadam, przepraszam, myślę, czy oby nie nużę pana? Prezes w pana wierzy, w pana możliwości, chorobę. To wszystko daje do myślenia, hę? A więc...salud y psijosas! Wybuchy śmiechu wciąż ranią Kilima, rozkrwawiają, haratają, objadają mu różowe mięso z szarych kości żuchw. - Y tiempro para gastarlas! - Lekarze przeładowują swoje kieliszki do nowego strzału, tym razem malagą. - Naprawdę opiekujecie się Sommą? - pytam a Jasnorzewicz uśmiecha się znad kryształowej krawędzi kieliszka, oko mu rośnie za duże w diamentowej deformacji, paralitycznej paralaksie. - Jak Pan Crowley przykazał? Podchodzi do nas personalny, mówi, że podsłyszał końcówkę naszej wymiany myśli i w odpowiedzi wystawia dłoń. - Ile widzisz palców, kochaniutki? - Dwa - mówię, ham. - Ach skądże. - Personalny prosi którąś z króliczków o przysługę ale dostaje tylko skocza z lodem. - Trzy, trzy, trzy! - Dobrze. - Przypominam sobie zasadę Crowleya. - Widzę trzy ale wiem dwa. - A kosmita, bez uprzedzeń, aksjomatów, aprioryzmów, eksantezmów i uczący się dopiero, ile palców zobaczy? - Być może, ham, że trzy. Ale on nie wie tego, co my wiemy. - Załóżmy więc, że większość z nas zobaczy trzy i będzie o tym oglądzie święcie przekonana? - Wówczas większość będzie psychicznie chora. Kilim przesadził ze prochami dopingującymi, dołującymi, pigułującymi. Chwyta swój galopujący donikąd chichot w uplot dłoni i pruje jego ostrym końcem brzuch a wnętrzności wypadają na zewnątrz, trzęsą się jak wielka, chichocząca galareta, koagulat zielonkawego kisielu o niefortunnych wykojarzeniach. - Nieprawda, Samski. Każdy ogląd jest wypadkową dominacji jednej grupy obserwatorów nad innymi. Kwestią proporcji, być może. Jeśli będzie pan jedyną osobą, która wie dwa, właśnie pan, jako mniejszość, będzie psychicznie chory. Pamięta pan o Hitlerze, którego potomni mieli za szaleńca? A co o nim mówiły jego czasy? Teoria sprawdza się w społeczeństwie. A w człowieku, co się dziać będzie? Wmówimy chorym komórkom, zdefektowanym genom, że są zdrowe: a one przestaną na nas zabijać. Huhu, Samski, tak, tak, oto jak leczymy twoją siostrzyczkę...Kto ma ochotę na ostrygi? Ostrygi zawdzięczają swą nazwę ham nieważne. Dochodzi Metelski, ręce ma jakieś takie memetyczne, pomaga Enwerowi upakować flaki ma miejsce, przydatny jak kleks zabitej muchy w teście Rorschaha. Ale udało im się, ham. - Tak, Biernacik - dodaje. - Nie martw się o siostrę. Im mniej o niej wiesz, tym lepiej. Pamiętasz co napisał Augustyn? - Tak w ogóle? - próbuję sarkazmu ale mi się nie udaje, płasko rozlewa się po podłodze, wonieje. - "Każdy przymus, który ogranicza możliwość grzechu wychodzi na korzyść i wolność pomnaża.". Chacha, kumasz? Powoluteńku upiję pianę z wierzchu swojego diabolicznego drinka o strzelistej nazwie. Upijając nie muszę kwestionować Augustyna. Drinka rekomendował mi modem przy barze z toksykanaliami. Powiedział, że na jego (jej?) oko niezły jest ze mnie apatyt12 i że trzeba mnie rozruszać, żebym nie zepsuł imprezy. Trucizna działa. Piana zarumienia mnie, zamienia się w mózgu w zdziwaczałe ewolwenty, epileptoidy, arkuskotangensoidy. Ham, jak ozwano to cudo, Akrogeritta? Kala-Azar? Zworazedwora? MQ? Nieważne, ham. A jednak. - Co pijesz? - pyta Stridor. Kilim zastanawia się czy nie powiem czego ciekawego. Jasnorzewicz odszedł na moment, zaś personalny stojąc przysnął nad własnym ućpaniem. Wkół kicają króliczki, goście bez litości dobijają swoje oraz nieswoje wątroby, mają ich sporo jak w banku organów. - MQ - odpowiadam. - Morbidity Quotient. - Ach, to nowość w serwisie - uśmiecha się Stridor. - Efekt działania zależny od stopnia szajby. Popatrzmy. - Dlaczego Prezes mnie lubi? - pytam i jest to może ostatnie pytanie w tym wcieleniu. - Ależ on cię nienawidzi - słyszę jeszcze. Rany ale przycisnęło! Mam to "nienawidzi", ciężki wyraz, chcę rozbroić go, jak to mam w zwyczaju, rozdzielić na kupkę dynamitu, spłonkę i organiczne resztki, i wyłuskać tykające jądro leksykalne, nie udaje się. Piana wciąga mi dzióbsko w głębię naczynia, każąc spopękanym wargom pić. Metelski tańczy nade mną, Kilim podgląda mnie przez dziurkę w czole, ależ nie, gdyż po chwili, chwili, kiedy zdążyły spłonąć Rzym, Bizancjum i Skanaak, zauważam, że to ja ich podglądam, na paluszkach zachodzę z tyłu, chcę ich ham, kopnąć w dupę, ale jeszcze tylko spojrzę gdzie oni, i podnoszę wzrok, wykreślam równoległą do niebieskich laserów z ich rogówek ham i widzę siebie. Naturalnie, nie jest to możliwe, przynajmniej nauce nic nie wiadomo i nagle piana trąca mnie w środek nosa i kicham tak potężnie, że mózg tryska na, ham, pobliską ścianę, myślę teraz ścianą, jest to trudne, bo trzeba przerzucić nowe aksjomaty, lecz zaletą myślenia ścianowego jest, że ze spękania przy podłodze, przy femtoskopijnej pajęczynce, a może siatce na muchy, a może myszy, motyle, może lepie na królika, że właśnie stamtąd rodzę podejrzenie: wzięto mnie w firmę, bo inaczej aniźli bliźni mi bóg, ja wcale nie jestem który jestem, nie bardzo wiem kim jestem, a nawet czym jestem, co może w pewnych kręgach nazywać się ostrą schizofrenią, a jeśli ham ham, założyć to, co wyżej, to wiadomo nawet ścianie, choć nie człowiekowi, że jaźń podzielona może uzyskać niepodległość i wypiąć się na hosta, i stać się samodzielną jednostką wariującą, a to z kolei jest preludium do nieśmiertelności, i może ten cały Prezes, którego na oczy nie słyszałem, tak, tak, ham, ściany mają uszy i wszystkie zmysły tamże skoncentrowane, może Prezes jest starym dziadkiem, tchórzem, który nie chce umrzeć bo ma za dużo pieniędzy a za mało rozsądku, nie to co ściana albo piana, ham, każe wszystkim fagasom szukać cudownego leku lub Graala lub co tam archetypy chowają w rękawie, i czyha teraz aż się przepoczwarzę, przedzielę, stracę kontrolę i wówczas Prezes zagarnie ćwierć czy pół mnie z kosym uśmieszkiem? Która to refleksja wydała mi się bardzo logiczna, skalą ściany przymierzając, ale nagle któryś z gości zwymiotował na mnie meskal z borówkami, ham, zapaskudził mi czucie, wracam i słyszę znów po ludzku i znów Kilima: - Jezu, ale mu w pięty idzie! I coś mnie w tych słowach niepokoi, coś, co wymaga śledztwa. Nie będąc sobą, potrafię jednak skrzesać taki impuls, żeby nagłym zgięciem wywichnąć wargi z umrocznego płynu a jednocześnie, ham zanim piana się nie skapnie, rzucić szklanką w ścianę, prask ham rozpryskuje się w drobny opiumat, co nikogo nie obchodzi, a mnie tak, bo jestem ścianą, i teraz mam w swym ciele, na swych bujnych porach strugę spływającego alko, staję się już ścianą schizofreniczną ham, przypominam sobie gdzie słyszałem tamten niepokój. (- Jezu - Tak oto wyraził się mój przyjaciel Don Abba no może nie całkiem przyjaciel zdołałem go zapomnieć w myślach, skoro Bennu zniknął, skoro Szary mnie zostawił, skoro Szara kurwa, zdaje się że Don Abba to ostatnia osoba rozumiejąca o czym mówię i myślę i zatem ex officio jest mi przyjacielem. - Nie powinienem pić. - E, przesadzasz. - Celuję za kelnerem, namierzam, strzelam. - Panie ober, parkę Zielonych i knebliczki! - Ano, ano, tak usluzne - Odwołuje mnie kelner z dystansu kilku stolików z fantomami gości. Podoba mi się jego akcent, ten uroczy, czeski, ciapkowaty sposób zmiękczania zer i jedynek kodu binarnego. Ależ dobrze się czuję. Piwo Zielone jest teraz najmodniejszym trunkiem w tej części Sieci. No i knebliczki, wbrew swojej nazwie rozwiązują umysł. Mniam, ham, ham. - Dawno się nie widzieliśmy, ha? - Bo dawno się nie modliłeś. Odpowiadam tylko na modlitwę, pamiętasz? Dlaczego tutaj? - pyta Abba-Don. - Przyjacielu! - Zdecydowałem się wreszcie tak go nazwać. - Byłeś kiedykolwiek w Pradze? - Może. - Don Abba Don patrzy mi głęboko w niezdrowe plamy na oczach. - Nie śpisz chyba za dobrze? Kelner wniósł zamówienie. Był nieźle obmyślony. Symulator nie zapomniał nawet o zmarszczkach przy uśmiechu. - Ano Zelene raz, ano Zelene dwa...a tako kneblicki...Cesta k' holnosty Prahy. Piwo weszło gładko. Zostawiłem banknot pod popielniczką, na wypadek gdybym miał nie wrócić po daniu. Don przejrzał na porcję knebliczek, i że dawno go tak nie podejmowano. Carpe diem, niech giną karpie, krzyknął a zabrał się do dzieła. Dobrze, pomyślałem. Wbiłem widelce w knebliczka jak uczą stare podręczniki sztuk walk kulinarnych. Pierwszym kęsem przeszliśmy po Placu Wacława, drugi zawiódł nas przed Zegar Orloj, trzeci rzucił mną w Małą Stranę, Don Abba padł do Josefova i straciliśmy kontakt. Przełknąłem jeszcze kęs. Znalazłem się przy Stradzie Karola, potężnym moście z portalami za darmo i witrynami pełnymi niezrzeszonych, bezdomnych hakkerów. Podszedłem do jednego z nich, beznogiego. - Grasz w karty? Kanasta, ahella, yokasta? Tarot, tao-rt, a może SiccaMore? - Sicca - zdecydował hakker i rozłożył talię. Żebracza gapizna skupiła się za nami kręgiem. - Sicca, wicca, dwa bratanki. Hasło zgadzało się. Teraz należało pozbyć się widzów. Podzieliliśmy karty, rzuciliśmy w obrót. Wilk Pik dopadł Kata, ten zaczepił uchwytem Wisielca. Gardłowe krzyki widowni. O co gramy, zapytał łącznik. Musiał stwarzać pozory gry. Grajmy o pozory. Kamelia zapanowała nad Szóstką Halabardzistów grodzących dojście do Herm-Afrodyty. A któraś z arkan trefl, Kopciuch zdaje się, zgubiła pantofelek, co wyraźnie przystopowało Kamelię. Halabardziści oczęli wykrwawiać na śmierć, Kamelia jednak nie przeszła. Bardzo ją to rozgniewało. Tymczasem Wilk wgryzł się na dobre w Kata, ale Kat zdążył ciąć sznur, Wisielec spadł a wraz z nim Posiew Pod Mandragorę. Talia rozrastała się. Zdałem sekretny znak hakkerowi, że już czas na odwrót. Wykłuta przez Halabardzistów Kamelia padła z sił, posoki pozmieszały się i rozpowstała Hybryda. Trupy Halabardzistów pognały za Wilkiem i zdołały uciąć mu Ogon. Wilk zawył wściekle, publika zaczęła klaskać, tylko trzech z mostowych hakkerów patrzyło bacznie na ręce a nie na widowisko. Rzuciłem spojrzenie łącznikowi. Beznogi położył na wierzch Papieżycę. Rozpostarła Rozejm pomiędzy Kamelię a Hybrydę, reszta odeszła na bok. Jeden z trzech podejrzanych został przy odpoczywających kartach. Kart przybywało. Mandragora urosła wysoko, ogryziony Kat wystrugał z niej Laskę. Beznogi rzucił się w jej stronę. Tłum zawiwatował, sądząc, że wszystko część konwentu. Hakker napiął pomost pomiędzy talią a VR. Dzięki, mrugnąłem. Dobrze wytresował talię. Trupy Halabardzistów uznały Kata za swego, zamieniając się w Hufiec, Papieżyca wsiadła na niego, odleciała w nicość, Hybryda z Kamelią zakąsały się wzajem a Ogon owinął się wokół Laska Mandragory, ta otoczyła Wilka gwałtownym słupem ognia, czarny, pufiasty dym zamiótł się po całej perspektywie. Wisielec dowarł Hybrydy, stopując agentów. O ile to agenci. Wydostałem spod języka kęs knebliczka, umysł natychmiast porwał mnie ku pustej fabrycznej hali. Nikogo za mną. - Jest Kilim, jest też jakiś młodzik. - Śledzili cię? - zapytał lekarz i dorwał do mojego pulsu. - Spóźniłeś się. - Była trójka gnojków z innej korporii, na osiemdziesiąt procent - powiedziałem. - Mówiłem, że zabezpieczeń za mało - rzucił młodzik. Młodzik? Przecież ja niewiele starszy. Starszy. Już tyle lat? Ile? - Za mało? - prychnąłem. - Wyjście z INRI przez alko, wizją do kafejki, przerzut pod most, Sicca - to za mało? Niedługo zgubiłbym, ham, własny mózg! - Widocznie nie jest wiele wart - zaśmiał się młodzik, ukąśliwie tak, ham. - Widocznie - warknąłem i postąpiłem w stronę ukąszenia - wasza Praga miała defekty. Każdy agent, który chciał unieść łeb pod Orlojem, zobaczyłby zniekształcone numery, trójkę zamienioną z dziewiątką. Nie starczyło wam jaj na prawdziwą symulację, zostało tanie holo! Doktorze, kim właściwie jest ten szczyl? - To ja będę zadawać pytania - kłapnął szczyl. - I wydawać rozkazy. Mam umocowania. Kilim nie zaprzeczył, ham, i nie zaprotestował. Kurwa mać, ham, kto zacz? Ham, ham, ham. Nerwy, tylko nerwy. I nic to. Wytrzymam. Wiele wytrzymałem. Jeszcze wszystkim pokażę. Kiedy w pełni wytrenuję mózg. Kiedy stanę się najlepszym. Potrzebny mi do tego przyjaciel, aby mnie ubezpieczał; w Sieci kończy się era indywidualistów, nawiedzonych szeryfów i samotnych jaźni. Ego boostery nie zrekompensują zwiększonej ilości danych do przeróbki. A jak zrobić sobie przyjaciela? Zaoferować mu azyl. Ham, cha, azyl najlepszy, ham! Właśnie o tym porozmawiam z Donem, kiedy tylko wypełnię kolejną misję otrzymaną od istoty głupszej ode mnie. Jeżeli moje argumenty do niego przemówią, dobrze. Jeżeli nie, cóż... - Może się nie zgodzić - myślę nad inną opcją. - Może stwierdzić, że woli wrócić do swego Ojca. Nie, wcale nie ja tak myślę. To ten szczyl; patrzy, nakazuje skryć umysł przed Kilimem, doktorek jest niemrawy ale lepiej nie kusić losu. Dobra, ham, miejmy to za sobą. Co tym razem? Jaki test lojalności? - Pamiętasz ile lat działasz dla NCM? Nie? To dobrze. Dobrze, bo to znaczy, że potrafisz przerzucać pewne wspomnienia i fakty w inne części jestestwa. Twoja swobodnie dzieląca się jaźń bardzo fascynuje samego Prezesa. - Moja fascynująca ham jaźń robi to ham z jednego powodu - syczę. - Co z moją siostrą? Szczyl jakby na to czekał. Jest przygotowany. Rzekłbym ham że czyta w myślach. Podaje raport. Tykam czytnik kciukiem, urządzenie zbada mój kod dostępu, wyświetli wszystko. Ćwiczenia ze Swedenborgiem, próba znalezienia jednoznacznego Semu Zabójcy. Jeśli nie możesz wygrać z kimś na sali sądowej ham zabij go przed salą sądową, tak doradził (nakazał) mi personalny. Spolegliwego, bezbłędnego Szlagwortu jeszcze nie mam ale byłem dość blisko. I widzę w ułomkach czasu, w małosekundowych reminiscencjach wszystkie swoje nagłe wtargnięcia w nieoświetlone witryny Sieci, czyny, które dawno powinienem wygonić ze wspomnień. Ham ekran zawiesza się, rebutuje, jest coś innego. Włamuję się do mieszkania ham, to mieszkanie Promotora, zostawiam mu film ze swoimi morderstwami, ze swoimi zbrodniami, które musiały uchodzić na sucho, bo żaden wykrywacz i żaden narkotyk Prawdy nie wydobędzie ze mnie odpowiedzi, nie wygarnie skojarzenia ham, taki przywilej schizofrenika, profesor strzeże filmu, licząc że to skruszenie Piłata że to nawrócenie Judasza, tymczasem to podpucha i ham coś czym można mnie szantażować, ham niesłusznie, a popatrz, ham, głupcze, czy widzisz ten ludzki cień za balkonem, nie ty zabiłeś swojego nauczyciela. Ham, następny obrazek. Zastrzelona Beata, zastrzelony Seumas O'Joise, nie widzę Szarego lecz widzę siebie, ham, odciągam pisarza na bok i nie wiem co wtedy dzieje się z trupem Beaty, ham, i myślę sobie, że może w broni były ślepaki, lufę ukryto w kamerze, Szarego podstawiono, trupy ożyły, ham, że podpucha i ham coś czym można mnie szantażować ham ham ham niesłusznie. Kolejny obrazek: matka, stoi przy Sommie, pisze jakiś mroźny wiersz, uczy się własnych metafor; przy uczeniu się, jak i wylewie aktywne są te same szlaki nerwowe w mózgu, i ham wnet potem ojciec, ściska dłoń, któż to jest przy nim, jakiś ze spojrzeniem wbitym w niebo, zliczający tajemne głosy aniołów, Emanuel S? - To wszystko łgarstwa - myślę szczylowi. - Chcesz mi zamieszać w umyśle. Chcesz przekonać, że nic nie jestem winny Firmie, że nie mam żadnych zobowiązań. Chcesz, żebym uznał NCM za sukinsynów i żebym ich rzucił ham a żeby Firma mogła urwać leczenie mojej siostry, opuścić ją - i kto wie - pewnie i po to byś ty ham gnoju wdrapał się na mój obrotowy fotel ale uważaj ham sobie bo ten fotel obraca się ham za szybko jak na ciebie ham ty gówno ham więc jeszcze ham sobie połamiesz coś ham kumasz? - Patrz dalej. Jeszcze nie było o siostrze. Jeżeli kłamię o tamtych, to kłamię i o niej. Wybijam wzrok w monitor, gwałtem zbudzony z wygaszenia, ciężkie hufnale oczu ześwidrowane w dpi. Oto Somma, jest już wyleczona, siada na łóżku, ocknięta jak łazarz. Ham ham ham. Mama chce do niej podejść ale dziwna biel zasłania mi widok, ham dlaczego nie idzie do niej? ham co się tam dzieje? Biel oddala się z pierwszego planu, kształtuje w fartuch na plecach ham to jest Jasnorzewicz. Somma chce coś powiedzieć ham pozdrowić rodzicielkę i robi to a mama upada na ham podłogę bo powitanie nie do niej, bo powitanie do pary asystentów w równie białych kitlach, ham, ham, odciągają rękaw jej piżamie ham podciągają tłoczek iniektora ham szprycują ją czym ham ham to goście z Firmy ham jacy tam goście ham czują się jak ham u siebie w domu ham, odprowadzają nieprzytomność Sommy w nieznane ham a Mama leży na podłodze ham i doktorek pochyla się nad nią z okrutną satysfakcją w wyszczerzeniu bieli ham zębów. - Popatrzyłeś? - Szczyl pochyla się nade mną z okrutną satysfakcją wyszczerzeniu ham bieli zębów i wyjmuje mi raport z dłoni. - Ignorantia facti excusat? Nie pamiętasz co było w umowie? Nie pamiętasz co można robić z siostrzyczką kiedy ją wyleczą? Firma nie aranżuje niczego bez zysku, głupcze - i siostrzyczka też spłaci swój dług bez ciebie! Chciałem wnikać w raport jeszcze raz, sprostać kłamstwu szczyla, dojrzeć inną, pocieszającą kodę, finale z fajerwerkami, ham, ale wyobraźnia już domyśliła się swego. - Dalej Samski, przecie widziałeś kurtyzany na przyjęciach, z obejmami na szyjach, z posłuszeństwem ham jak sądzisz skąd się biorą ham a to przecie klasa biznes, jest wszakże klasa ekonomiczna, w której nie te stroje, nie ci sadyści i nie te lekarstwa ham i jest klasa przydenna ham to pstrokate targowisko darmowych kurew podawanych na przypieczętowanie kontraktu między szampanem a łapówką ham owo stado docelowych dziewek z domów ham które nie potrafiły nie umiały nie mogły się ham ująć wstawić obronić ham Somma ham ten obraz ham zbyt koszmarny ham aby mógł być fałszywy. Somma wyłożona pod jakąś radą nadzorczą ham popędzana elektroniką i prądem, robi dobrze obleśnym knurom ham którzy zgubili własne przyrodzenia w zwałach lipidów pobudowanych na handlu który zawsze zostaje w zacienieniu. - Chodzi o Kilima. Nie potrzebujemy jego dorabiania na boku. Zabij. Zabij pierwszy raz. Pierwszy naprawdę. Pierwszy z własnej woli. Przecież furtkę w kontrakcie uchylono - ty będziesz posłuszny, dupku, i może podarujemy siostrzyczkę cha, cha, cha, w ramach premii za wyniki. Rośnie nienawiść, co nie, rośnie? Dobrze by było, ehem, to jak będzie? Wysłuchajmy i drugiej strony, wymądrza się aureliuszowo i senecznie13 ikona neurotycznej garoty. Ham, nieprawda. - Poczekaj no, panie Biernacie, kochany no. Kilim zadyszany, czuje, że dzieje się coś poza jego zmysłami. Uciekam z myślami, Enwer biegnie za mną, ale im szybciej biegnie, tym bardziej się zdala, mieści się w malejącym kadrze, jak filmowy napis, którego nie warto czytać, specyfikacja sprzątniętych śmieci, kadryl panoramiczny, kwadratto z figurką ludzką rozmienianą na coraz drobniejsze, wreszcie poznać się nie da, że w tej maciupkiej obręczy człowiek, ham, kwadracik staje się kółeczkiem, narzędziem snajpera, i mogę trafić nawet z tak daleka, bo jestem dobry, moja siostra także jest dobra, lecz nie trafia do mnie, dziwne. Niechętnie spuszczam myśl ze spustu garoty. Czekam. Kilim podbiega, oddycha ciężko. Prosi o dyskrecję, prosi odejścia kawałek na bok. - Pańska siostra (Somma, prawda?), trzydzieści jeden koma dziewięć procent wszczepów. Ostatnio kończyliśmy jej krew. Ma taką piękną krew, chacha, zaręczam. Widzi, że nie żarty ham, tężeje. Marmur zastygły. Niech mówi co ma do powiedzenia, śmierci dziś spieszno. Przedstawiaj swoją wersję, ham. Doktorek zaklęty w przyspieszonym kursie strachu; tu nie chronią go mury firmy, ham, bo tu jest holo i tu moje są prawa. Staraj się, mam umówione spotkanie z przyjacielem, ham, przyjaciel poczeka ale spotkanie nie. - Zaczynaj. Zaczął. Ale ledwie mogę się zmusić aby go wysłuchać, może to szczyl jakoś wpływa. Może to efekt drinka, a może ogólna gnilizna psyche, niesprzątany nigdy narkoszlam, namuł osiadły gęsto, lepko, cuchnąco w bezradnie potężnej świadomości, która, oślepiona błotem leków i narkotyków, czytaj narkotyków i narkotyków, czytaj alko i narkotyków, zakończ czytanie, ham która więc nie wie gdzie uderzyć, zatem uderza na oślep. Enwer zachwiewa się, krew z dziąseł. - To tak? - świszczy. - Nie wiem co naopowiadał ci ten wypierdek którego jeszcze nie planowano kiedy ja już zszywałem grubym rybom jaźnie: Ale to nieważne. Jestem tu, żeby przedstawić propozycję. Krótko: zabijesz człowieka, to ci pomoże. Bardzo pomoże! Odkrywam karty: Chciałbyś zarobić wraz na pięćdziesiąt procent siostry, hę? Pasowałaby ta premia, hę? Oszołomiło mnie, krew lu! z dziąseł. Pięćdziesiąt procent. I obecne trzydzieści dwa. Tak dużo ham. Może mogłaby już się porozumiewać ham a może nawet mogłaby...Kilim łamie myśl z trzaskiem, popycha dalej, z chrzęstem i grzęstem. - Twój ojciec jest Szperaczem, prawda? Dlaczego potrafi wykraść tak wiele tajemnic, z tylu miejsc, dlaczego? Szperacze, Thelema. Poszukują bogów, potrzebują ich. Aby napluć im w twarz, rzucić buławę pod nogi, wymówić fatum, żeby zapytać o krzywdę z dzieciństwa, młodości, starości, żeby wyprosić sprawiedliwszą śmierć. Ale bogów odnajdują ci, którzy nie dają się uwikłać w gierki odczuwań, w konflikty sumień, rozdziały dóbr od zeł, całego tego smętliku. - Zgadujesz Crowleya. Miłość to tylko ciśnienie wewnątrzczaszkowe, powiedział. Pomylić Manitou z mannitolem, klątwy Nostradamusa z nystagmusem naocznym, tegretol wziąć za zażalenie, to prawdziwe błogosławieństwo. Nie czuć. AFILIA! - słyszałeś o tym, prawdaż? Uwolnić nerwy czuciowe, uczuciowe, wyzwolić dodatkową przestrzeń w układzie nerwowym. Konkurencja goni nas, panie kochany Biernacie chacha. Trzeba się poświęcić. Metelski na przykład pozbył się słuchu, by wyostrzyć inne zmysły. Co się poświęca panu, Biernacie? A hę? Wróg nie śpi - nie tylko my mamy schizola! Wolne moce psychiczne jednostki na wagę złota, ich cena rośnie, jak metra kwadratowego w przeludnionym wielkomiejskim centrum! ("Jak mnie nazwałeś?" - Zdaje mi się, że słyszę Dona; pewnie dojadł knebliczki i szuka mnie po Pradze.) - Ale to nie jest gra dla każdego i dla byle kogo. Żeby doprowadzić do afilii, kochany, potrzeba zdecydowanego schizola i ofiary. Dlatego trzeba zabić człowieka, panie Biernacie, udowodnić, że z ciebie jest nowy, groźny archanioł sieci, któremu obce paraliże serca, który nie zawahałby się nad błahostką, którego nie wyprowadzi w pole mimikra uczuwającego ducha! Wtedy firma uzna, że inwestycja w ciebie warta jest połowy siostry! (Sommy, prawda?) - Kogo miałbym zabić? - chrypię. Zamykam powieki, przygniatam wejście głazami, przez trzy dni nie zmartwychwstaną, pozwalam sobie skazać je na uśpionych wartowników w rzęsach. - Kilim, zabij go! - Nagle wydostaje się przede mnie szczyl. - Nie, ani się waż, głupcze! - Irytuje się doktor. - Chacha! - Nuże no ocknij się no dokończ to wreszcie ham. - Chacha! - Zabij chacha... - Kogo? ("Gdzie się podziewałeś?", pyta Don Abba, "Szukałem cię wszędzie." "Doprawdy wszędzie?", pytam ja i znacząco wskazuję na głowę, tam też?, "Musisz uciekać", podpowiadam. Agenci wrażej korporii, a może to urzędnicy skarbowi, a może to funkcjonariusze policji sieciowej, a może to praska straż miejska, w każdym razie: Oni - zwyrwali się już z oparów i ułud, które nasz człowiek wyczarował talią Sicci, zaraz miną stojących w bezruchu Kilima i szczyla, udających marmurowe kariatydy, biegną w moją stronę a widzą mnie wyraźnie, bo to przecie ja konstruuję ich wirtualny habitat, poniekąd więc gonią swego demiurga ham szpetne narzędzia dymiące w ich dłoniach źle zwiastują pannie psychice, i poczęła z ducha niezdrowego, oto ja, psyche, służebnica bezpańska, niech mi się przestanie wedle rozszczepienia twego, anioł śmierci zwiastował pannie psyche i zstąpił do zwojów. - Papcio nie da ci spokoju, co? - pytam. - Jezu! - (Właśnie wtedy to powiedział, a potem zasępił się jak gdyby co mu w tym nomenie nie pasowało.) - Ale z niego schizol! No powiedz sam, czy istnienie jednego w trójcy to nie schizofrenia jak się patrzy? - Być może, być może. Teraz wszak musisz jakoś zaradzić tamtym. Biegną szybko. Złapią cię za jakie dwa, góra trzy VR-stulecia. Warto się śpieszyć. - Pewnie znowu chcą mnie krzyżować i prześladować w imię Pańskie, niechby ich - mruczy Don Abba. - Irytuje mnie, że przy okazji to także moje imię. "Możesz się ukryć", podrzucam. "Możesz się ukryć tu!", opukam palcem w czaszkę, skorupkę pod którą wykluwa się jajo, gnijące karaluszejące ale chętnie jadalne. Cóż, Praga ma spore tradycje zdradzieckie, dopiszmy jeszcze jedną kartę. "Zrobię to", myśli Don Abba, "i będę bez reszty należeć do ciebie. Mózg człowieka jest dla boga tym, czym dla dżina jest zaczarowana butelka. Nie wiem czy wolę niewolę pełną ciebie czy wolność pełną ucieczki." "Razem będziemy najsilniejsi. Ja bym to raczej zwał symbiozą. Tak czy indziej, decyduj się, tamci się zbliżają." (Z tamtymi, trzema mostowymi hakkerami spotkałem się parę miesięcy wcześniej. Ich Szef, imienia nie zdradzę, i dwóch adiutantów, Gabriel a Dubiel, już ich widziałem ham już z nimi wszemi mawiałem. Tym razem adiutanci są cisi i ubodzy głosem, zmawianie się pozostawili Szefowi (a nie wódz ich na pokurczenie ale ich zbój ode złego amen). - Podobno wiesz, gdzie ukrywa się mój Syn? - pyta Szef. - Nie, ale wiem w jaki sposób się odkrywa. Stanowi to dla Szefa zagadkę. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śni się ich twórcy, o których wszechwiedzący nie wie. Dlaczego Don Abba wybrał właśnie mnie? Tego też nie wie. Ale ja mu nie powiem. - Nie lubi mnie, wiem. Dzieciaki zawsze stawiają się rodzicom. Typowy bunt nastolatka. - Trzydzieści trzy to nie nasto. Gdyby chodziło o grę hormonów, nie spotykałbyś się ze mną. - Wystawisz go nam? - nie wytrzymuje Dubiel. Szef gromi go wzrokiem. Ham tylko bez przelewu czerwonych ciałek ciał niebiańskich jeśli łaska. Spokój, spokój ham. Ham. - To lubię! - Śmieję się. - Krótkie, żołnierskie słowa. Zasługują na krótką odpowiedź. Nic za darmo. Trzy życzenia. - Co to ja jestem, złota rybka? - wścieka się Szef. - Ham tyś schizobóg ojciec wszechbodący, trwożyciel ziemi i jej robactwa i wszystkich rzeczy widzialnych i wirtualnych, wróg z wroga, światość ze światości, grób prawdziwy z grobu prawdziwego, stworzony a nigdy nierodzony, a przez ciebie wszystko załkało. Tyś to dla nas ludzi i dla naszego zdumienia stał się człowiekiem i teraz jest ci niepysznie. - Dość! - zdenerwował się Szef, poznając bluźnierstwo Wtórej Thelemy, czując we mnie nasienie Szperacza. - No, czego chcesz, gadaj natychmiast! Poważnieję. Ham. W porządku, staruchu, głupcze, ham, powiem ci. - I raz. Zagwarantujesz wyzdrowienie Sommy. I dwa. Do cudu odczytu cudzych myśli dodasz mi cud czytania przyszłości. I trzy. Polecisz mi dobrego bankiera, który zechciałby pożyczyć trochę mamony. To wszystko, nie jestem nierozsądny ham nie są to życzenia wygórowane. Szczegóły techniczne pozostawiam tobie. Szef gęstwieje brwiami, ham, a raptem rozpromienia się (co mi się nie podoba) i rechocze, między spazmami powtarzając słowa "szczegóły techniczne". Gabriel i Dubiel poglądają na niego kosaćcem, nie za bardzo wiedzą co się dzieje, choć dla pewności dołączają do rechotu, oto sztuczny w sześćdziesiąt sześć koma sześć w okresie procent tercet-rechot obrzmiewa mi przed oczami. Powinienem to jakoś przerwać, ham, dość mi nieswojo. - Kiedy będę gotowy, dam znać - mówię. - Transfer synalka nastąpi w Sieci. W Pradze. Bez odbioru.) "No więc, jak brzmi twoja decyzja?", pytam Dona. "Dołączysz do mnie?" "Nie gniewaj się, stary", zaczyna Don Abba, ham, więc już wiem, co powie dalej. "Wolę mimo wszystko dalej uciekać." "Wcale się nie przejmuj. Nie zrobię interesu z tobą, zrobię go z kim innym." Odwracam się na pięcie, odchodzę. Don zapatruje się za mną zdziwiony. I chwilę za długo. Hakkerzy dopadają go, wiążą, osinowymi kołkami wbijają mu do głowy przeznaczenie, wrzeszczą, musztrują, szturchają, rozpychają, przyzwyczajają do nowych nieśmiertelnych, kosmicznych misji właściwych dla zbawiciela świata w jego wieku. Plan się udał ham ham ham. Muszę to oblać, ham, się czegoś napić. Podchodzę do modemu przy rozlewni toksykanalii. - MQ? - dziwi się modem. - Obawiam się, że nie serwujemy niczego takiego. W dupie mam obawy scalonego kamerdynera. I parę innych rzeczy. - Nie skończyliśmy Pragi - szepcze mi w ucho szczyl, nagle zogniskowany, chłodny, bezlitosny, la belle bëte sans merci. - Sie müssen mich mit jemandem anderen verwechselt haben - odsuwam się. Metelski klepie mnie po łopatkach, cokolwiek za mocno, pada deszcz po łopatkach. - Proszę bardzo, poznajcie się. Biernat Samski...Haron Jagut. Zwróciłem uwagę, że starszego przedstawił młodszemu. Przeoczenie a może nowy czarny wilczek w stadzie? Haron Jagut ściska mi dłoń, chce złamać. Odściskuję go. Metelski rozbawiony. - Haron ma M-link, dwadzieścia dwa lata i doktorat z teorii przewodnictwa myśli. - Co to jest M-link? - Charczę, zaniepokojony, próbując wykonać wdech od którego ból nie świdruje gałek ocznych, ależ słaby jest człowiek, a ból, kiedy już sobie poświdruje, to wtyka laseczki TNT w baniaki łez. I czeka. - Sposób na bardzo znaczne przyspieszenie przepływu myśli. Udało mi się odetchnąć. To dlatego tam w Pradze dupek był niezły i myślący. Ale może coś więcej? - Instrukt postkallosotomiczny wpięty w przecięte spoidło wielkie. Działa jak most zwodzony nad fosą. Pstryk: półkule są połączone, pstryk: rozłączone. W zależności od potrzeby. Kto szybciej wypije mleko: dwie osoby z jednej szklanki, czy każda z osobnej, o połowę mniejszej? Zabolało, zeszła nagła iskra na lont laseczek TNT. Bub, babam, ham bum, łzy wściekłości, suchość rzygacza. Metelski zostawia nas samych. - Kiedy zabijesz Enwera? - pyta mnie Haron ham chociaż w jego głosie nie ma miejsca na pytanie. (Zabiję? Przecieram oczy. Chce mi się śmiać. Zupełnie nagle. Coś odkryłem. Nie wiecie czegoś. Ja czytam. Czytam wasze mózgi, choć coraz mniej mnie ciekawią. Ten głupi Bóg dotrzymuje jednak umowy. A może to miraże po alko? Nieważne. Ważny jest Swedenborg, on oszacuje moją nową wartość. Redukcja kupna. Ham. Chacha. Szara masa. Biała masa. - Biały Massa dzwonił? - Negroid w zielonej liberii odkrywa przede mną drzwi do starej mansji. - Prowadź do pana. Swedenborg uczaił się za westybulem. Nie spodziewał się mnie, dlatego chciał mnie przetrzymać czarnuchem i kiepskimi paragramami. I choćby ten westybul. Że niby westalka na straży, że niby ból, ale z błędem, ergo ból nieprawidłowy. Nic z tego. Ham. Już prawie domyśliłem się dlaczego u Joyce'a takie dziwne wyrazy. Walizki znaczeń, już prawie, ham. Więc w twoim westybulu jest i est, frankoński byt, i estyma, i ty, kryją się zmarszczki Tybru, Tygrysu, za Tybrem jest Tyberiusz a za Tygrysem Blake, poeta tonie (bul), podwodny prąd zanosi go na zachód, west, bardzo daleko od Bizancjum, sol, słońca Wschodu, Ludwik XIV, nędzniejąca Francja i rynsztokowa, siostry syfilis i franca, lingua franca, prostytucja, westytucja, restytucja, król mówi że państwo to On jedynie, tylko, solely słonecznie samotnie, solipsyzm, oto słońce zapada w bezsen, bezsens, bezcen, benzen, Bergen, spada w sen bez świadków, naocznych, nausznych, nafallicznych, pozaświadomy sopor, sen soliptyczny, eliptyczny, eklektyczny, epileptyczny, u wrót snu są ypsilon, ipsacja, Ibsen, Uppsala, westybul Upplandu, krainy wysokiej, nieświadomej własnej potęgi a mimowładnej, mimetycznej, etycznej, a rozlewiska poniosą mnie jeszcze daleko daleko poza wyobrażenie, wiesz dobrze kochany przeciwniku że to zaledwo początek że luków szpicli podglądnień mam wiele. Murzyn rzuci się ku mnie, spróbuje zadzierzgnąć nelsona od tyłu i klinczować moją myśl potężną. Lecz kiedy sięgam wzrokiem za westybul, za cyprysy, Julietty, cy-prés, możliwie najbliżej testatora tych skojarzeń, mentecaptor, gdy wpijam się wzrokiem w widok za oknem, walizka znaczeń w przedsionku stoi otworem, można grzebać w niej do woli, w wolach światach wyobrażeniach słonecznych refleksach można odbijać się, zastygać przed lustrami, weneckimi, praskimi, otom ja szermierze próbujący smaku nowych kata, otom ja monstra baletu wykrzywiające się do poziomu przy drabinkach przed szklanym nadzorcą krzemowym, otom i ja emancypantki powierzające bezszminkowe bunty kruchym odbiciom nad puzderkiem z morfiną, my destruktor, nasze imię Biernat, hebrajski BRN14, a ty dziewico nowego ładu, znaczenia, sensu, czekasz na mnie na siebie na deflorację defaunację globotomię, nikt i nic już nie zakryje przede mną Semu Zabójcy, mnie zabijać, lustro pęka i negroid rzuci się kleić mu rany, szlochać nad pohańbieniem westalki, nad diplopią, która dostrzegła siebie samą, Swedenborgu, gra zmieniła już reguły, im więcej mnie zaboli, tym więcej zabije! Bólu, o pierwszy morfemie! Powinienem wiedzieć spodziewać się akcje reakcje entropie empatie synkopie sympatie dla diabła i do diabła. - Nieźle - mówi Swedenborg a on mówi nieźle tylko wtedy, kiedy się czegoś lub kogoś obawia. - Ćwiczyłeś? - Zyskałem nowych sojuszników - uśmiecham się. I mimo, że to nie sojusznicy ale sojusznik, i mimo, że nie sojusznik to ale nie-wróg, i mimo, że nie jest to nie-wróg lecz wróg, Sweden wcale nie musi się o tym wiedzieć. Jemu warto pokazać to tylko, co go nieco paraliżuje, co wydrapuje mu z oprogramowania zadufanie. (Zauważa, że czas zacząć grę.) - Backoffen - zaczyna. - Hosanna. Chce może zahaczyć mnie końcem, kręgosłupem, Bachem, piecem, częstotliwością, operetką za trzy i pół grosza, a może nawiązuje do Pragi, proroka Eliasza, Karola, nerwowości końca stulecia. Może nawet się modli a może tylko zwodzi myśl w stronę ekosfery, bluźni ją między galaktyki, żebym jej nie dostrzegł, ham. Ależ ja ją dostrzegę, ham. Święty, święty, pan buk zza dębów, święte są nie kłosy lecz ziemia orki twojej. Hulaj Anna na wysokości. Może miesza Bachusa, Kanę, hossę, Ofelię, może gromadzi przedpole zanim uderzy bakaliami, kufrem, gofrem, palonym mięsem, ham, zanim skojarzy gości i osy, i banki, i konie w rozpędzie, i kosy na sztorc, i kosy w czerni ćwierkliwe, i Nababa, i Hoffmana, i Kocha, i Nabucco, i hostię łkniętą, i fenol. A może rozbija się w Sieci, wydobywając na półmroki dzienne Hobbsa anioła śmierci, metalową purpurę kuny schwytanej w obrazie, fechtunek starego Dumasa (syna!), japońską formę grzecznościową, susła, niemiecką nadzieję na żal za grzech, osiedle pełne Chabrów, sanie w Potopie, Husajna w fortepianissimo, bossa super nowa, szefów neurotycznych mafii, Koloseum w ogniu czy Haki rzeźnickie - to wszystko nieważne, wszystko nieważkie, bo teraz, kiedy czuję się lepszy ham czy przynajmniej któraś część, ham, mnie, tak się czuje, wynikiem naszego pojedynku ham może być co ham najmniej remis pat i król rozlany w pół szachownicy ham albo (ham) wiem ham ta część mnie potężna wie ham to wszystko, co wyhandlowała od Starego Boga, ham, który wciąż potężniejszy od Maszyny, ham, nie liczy się czy potężny w całości ham czy nie jestem bo tak już ham ham ze mną jest ham że kiedy się rozpędzę ham kiedy pokocham i znienawidzę ham ambiwalentnie i ambitendecyjnie ha-a-a-am a wtedy...Głowa boli coraz bardziej ham kiedy próbuję objąć Całość a tym ham jest to trudniejsze ham ile sam jestem w mniejszości ham i reszta moich szczepień i rozszczepień ham nie słucha i nie szanuje ham ale to na krótko, bo wtedy...Ból narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta narasta...Co z tego ham Stary Bóg obiecał ja już tego dopilnuję ham abym dostał dar przyszło-ham-ości, a wtedy...Sweden przegra!) I co to, czyżby, Duma potopiła chabry, chwasty rozrobiły poty, tropy rozdrobniły chłopstwo a tupot zadumał chrobrych? Czy nie wiem, że? Rozkosznik w przeróbce. Elektron stary i szpiegowany. Wróble w postawieniu czarnych kołnierzy płaszcza. Hamletyzująca historia. Zimowa kanikuła pełna obstrzałów. Po wsi, jakby kto sypał śmiercią między oczy. Żuraw noszący dźwigary pod parking. Sieciowe granice słowa. Chleba kordegardy. Stanica rozumności. Co jak człowiek. Jest tu pozytron spuszczony z uwięzi. Puzon spragniony z jazzu. Praga już mnie nie otumani. Starcze badania, biadania na skrańcu małego miasteczka. Które kocha przyjeżdżających. Nienawidzi wyjeżdżających. Kocha, nienawidzi bociany. Nigdy nie widziałem. Ani nie wiem gdzie matka. Zapytaj pięciu, oni wskażą. Syriusz. Pies. Ham. Anubis. Ozyrys. Tot. Śmierć i hełm jej czarny archetypalnie. Boli. Boli. Ból: Słowo krótkie, może urosnąć w słowo potężne, zawładcze, co często czyni, a kiedy uczyni przestaje być słowem a staje się. Ham. Porwany fenotyp. In-Fernet dla samotnych. Rendez vous obłąkanych. Kuchnia zbyt różowa. Krewny zbyt gnilny. Pata taj, ham. Tata gnaj. Mama giń. Siostrzyca graj. Jaźni tnij. Patataj zielone, dobroduszne, w brusznice i róże kałużne. Laska odmierzająca ziemski rynsztok. Wąż zamieniony w laskę. Skórka jabłeczna wsunięta w drzwiczki zamrażarki, przy- po-mima. Chłód od stóp, siedmiu zwyczajem. Ham. Miotam się jak rekin w akwenie pełnym ofiar. Jest to miotnia dobra, smaczna, akustycznie nienaganna. Chrzęst szkieletów, taniec Saint Sensów, tres sans. Kocica zostawiła kołyskę w zbujaniu, poszła w łów za mleczarzem. Chrzęst butli laktozy zatrutej przez anarchistów. Jest i wódka z trującą ceną. Zaporową, jak u bobrów. Kniaź Żerema, ham. Mówią że jestem obłąkany. A. Wszystko. Przez. Słońce. Bo Słońce ma plamy jak ów emeryt którego już nie pamiętam, na czole plamy, tabuny szpetnych stworzeń może obserwuje te jego krwawe wycieki, bordo, zgniły beż, podłużne, wyszkaradne, starcze i bezwonne, pyta co nam plamy złego zwiastują. Poczynają z ducha śniętego. Zaćpanego. Sweden, nie możesz, ham, narasta, narasta, ham. Nie ci uda się co-Kolwiek. Co-kalek. Z- Egarek. Chronostat, to jest królestwo, i potęga, i chwała na sprzęgła. I telefon z dawnej epoki wyrywający nas w środku trzepotania lodowymi gałkami oczu na wsze strony. Tak, musisz przyjechać. Wewnętrzne głosy, które zamknęliśmy w areszcie uciekły tej nocy. One wiedzą. Obłąkanie pobliskie prawdzie. Zdartej gazecie z dziwnym alfabetem w podstacji kijowskiego metra. Po raz pierwszy. Kochałem. Nienawidziłem. Nie byłem tam, ham. Kłamca, kłamca, kłamca. Magiczne zielone oko przyzywało zza mórz. Napnij łuk, rozkołysz dzwon, posiądź syrenę i rozstąp, synu jutrzenki. Bracie dzisienki. Niewolniku wczorajki. Wisienki, mahoń wspomnień, skórzane obicie pochwy. Pistolet. Allegro na dwa magazynki, w tym i zapasowy. Staccato kapo collaborato. Deszcz chowa się pod dachem gmachu tajnej potylicji. Krople rosy zaspokojone w bursztynowym poszlaku. Ham, łza przybita. Dobita, na pal płonący długo. Na metalową szpicrutmistrzynię, ham. Narasta! Metal, ham. Okrzemki. Żelazka. Stalówki, stalina igliwo. Chromosomy. Supermarket superoktet. Kęsy surówki rozgrzane w wielkim piecu sałatowym. Mosiągi. Srebrniki. Złotopiór. Prąćki, kręćki, carusoele, cadetroussele. Kadmon. Cynaderki. Miedźnice niedźmiednice. Gliny pachnące próchnicą. Cuchnące trupnicą. Dziura po witkacyku. Ham kobolty. Miedzoryk. Porcełono, porcełania, porcełąka. Licencia poamerica. Święsła Joanna Darth. Wer macht? Żyd Wieczny Gułag. Perkawior zgrzebny prawłośny. Wahabitełko Fu-Kota. Wniebozwątpienie. Gwiastowanie mrugliwe. Niepokarane spoczęcie. Czarna zdziura. Homolungma. Kontrumpcjonizm w wykwincie. Mendelpsychoza. Empirowy krater. Malachity i stalagity. In Flag Ranti. Chwałwa niebies kościom! Łopatom, rotorianom, śmigłom rozmaryjnym! Narasta, rasta, astra...W ośluz s-powity orgamiks. Spodradzający się w fikskulturniach bakteryjek, cywilinacjach podkomórek rakowych. Wer hat's gewehrmacht? Toktokto (tokio kioto) zastrzelbił, ham? Kyudo. Zagrzeb. Yoishumatsuwo. Romanu. Rotheku. RoParis. Czary marynarz, a, stary mesmeryzor. Modłyszka. Aromadyl. Latarenka pod czerwiennym wybluzgiem. Kotylica. Lord- oza Siedmiu Wysyp, Mikkad, a Cykkadów, a Porkneyów, a Hybrydów. Desperado despensado. Żabażury amon-nowe. Samplitudarianizm. Aż panaglipty i anakonglify. Amperułki grotteskowe. Zdychroistyczne grymassy. Gettonowe mitrosporangeloi. Narastatsaran ham. Prorektum uczelni ugłowni umyślni. Czteroglistna spastyka. Jelitowy dżihad. Japońskie hideogramy: zawierają: cało palone sensy skupione w pojedynczym designum. Nipponie, obcinać ci ręce, takaś groźna swą sztuką mięsa kaligrafii ham. Teksterylne bogomazy na plecach niewolnitów. Mocsiężne paski w spiralnych szlufkach. Wypolegowane martensy zakute na cztery warstwy, jak starobawne katany ze skye'yu. Paralitety i matrygały. Steropermia polipylna. Mikst narkastycznych wib-racji, vip-razji, wig-laktacji i tautofilicznych dyskontofiguracji, pływy finansowe pod metylenowym błękitem giełdy armageddońskiej. Kilometrum foniczne, nokturmy, barkirole, aisdurionowie, fismolianie. Figurynki praplanktonowe, ham z dekstrozy kwinkwenia kwinkwidia kwinkwicia. Flokurator okręgowy wyklonowiony w pletorach podróżnień. Nagazowy pluktuant wypełniający dekalog na decysekstant sześcienny. Sto machów per cigarillo silnia. I co leży w egestii urzędnika gemeindy Horus Totus Luxuus. Piekło to w-inni. Ja jesteśmy krzewem winnym, my niewinnym krzewicielem. Chrunatny żerszeń z żądłem napełnym tokszałów oraz fryzesów. LambRekinada: dziedzinada: niagarada: miazgarada: mahapoharata. Dokoryfeusz stłumni w pseudojedwabnym kymonie przestępuje [ależ przestępca!] z kogi na kogę, z jogi na jogę, spiętany, zwięźlony obiatnicą milszenia. Tampanony dla dwunastirlasek odkrywających hormornalne manewry wnętrz i bébéchów, matryce pączkujących w lukrze rozchuci. Dychotomizm, politanatyzm. El Szaddaj, jestem, Wszechinmożący, jesteśmy. To nie ja jestem szalony. Chory jest świat na zewnątrz, wielki wspaniały rozchorzały świat. Ham, i ham. Być może chory jest także ten świat we mnie. Ale nie ja! Ale nie ja. Boli, boli mnie kosmos. Tu toczy się czysta wojna. Ramboidalne kształty i zniekształty. Pierwsze i drugie frontony. Ciągi liczb, pociągi ciężkiej wody, artylerii, arterii. Manowce sprowadzone, ham, na siebie. Odwody powody podwody. Pijankowe kombine-zony war-zony. Sarkotyczne wizuary. Galernia. Kosmogojskie kwasice użerające dziury w tlenie. Daimler Benzen. Kościałopalenie Szkoci Zdrowiu. Poruszę Pascheront. Poznaję także ślardwy dawnego głowienia. Nokturnie, stalonezy, kulawiaki, azurrki. Drogi mi Plankton, Pluton, Plotyn, Plutarch, Platon i Pluto, serdeczny mi Teutates, Sokranium, Stykskrater, Somma Deus lecz jeszcze droższa Miprawda. I ty wreszcie chcesz równać się człowiekowi, Sweden? Zwariowałeś. Wariancjo. Przywarłem wargami do krynic, Sem, ham, nie popuszczę już ani mikronba. Mam zasobnik szczelinowy pod torem wąskonosym. Wózek wygarniający prawdę. Zarodniki osobniki ham i kruszce kruszywa krucjaty aktywa. Nowoprosektowane segregatory, deotektor żelaza. Kruszarki morfemii. Składowiska dla zwałowarek i ładoniedowarek. Przesuwne głównice, gławice, żołądnie, ham pług wyrzutowy. Przenośniki tasiemcowe i schematy technologiczne, schizmaty bionielogiczne, miazmaty wulkataleptyczne. Angstremy profesorów macierzowych a spektroszkopy dwójkowe. Bufory nieadresu. Automistyczne polaryzacje ówsteczne. Wartości bezwzględne, niemiłosierne. Adoptacyjne układy sterowania. Kanały przyległe, prądy przymienne, tłumiki, bezimienne, tłumy. Podwysystemy czynne i zawodorotory kontrolne. Przepotworniki i dekryptory, dekatamkumbory. Genoraptory z diodami lawinowymi. Wzywaki i mikrostopy inżyniemyjskie. Precyzer ortodoksji zdolnie sterowany interpejsem. Transmisja blokowa bigbitów. Telemetro londyńskie. Kanał zagrzebany. Średni czas propagacji nienawiści. Magistrale doktorale spirale pektorale. Pamięć masowa o minionych czerniach, bielach, stałych prędkościach dokątowych. Mglistne symulatory obwodów życiowych. Żył, cięciw, dzieci potopionych w karbonicie. Koplanarne falowody, jajowody w katodach, żwirze, ruchomych cyklach abonenckich, a oto ciało moje, CP/M. Herce i podskoki na łące scalonych obwodów, kwiatów pachnących krzemem, przyzywających osy niebieskie od cyberpyłu. Opowieści tysiąca i jednego neonu. Obwodnice tyłoczaszkowe, garoty, standardy a gawrosze. Ja, Klaudiusz Car Kodon. Całki moje nie z tego świata. Ułamki, ściemniacze, linie opóźniające, was zostawiam. To wszystko objawia mi się przed myślą w ułamku ułamka, fale nadciągają i grzywią się w biel, i czekają rozkazu, poruszone światłem olbrzymy. Etykiety, współczynniki, hierarchie dostępu, postępku, występku, ustępu. Herodotory drgawek harmonicznych. Funkcje i dysfunkcje liniowe, przerzucone skomplikowaną maszynerwnią na cztery wymiary. Dewiacje od prostopadłej w boju. W nagrodę cztery gwiazdki i splot generalski na epoleptach, na namiernikach, radiomasturbatorach. Noktoprzyłbice i laserowi aniołowie chaosu a hałasu. Matryce i Patrycje. Mesy dyfuzyjne i iloczyny śmierci. Spektra głębokich poziomów defektowych, struktury alfanumerycznej władzy, komisje denackie. Naraaaaaaaaaaaaasta! Cyfrowa spowiedź odkryta na przypadkowym dyktafonie w starym klasztorze: a oto właśnie ja zabiłem waszego boga. Atomowe wiatry wyciskają mięso ze szkieletów wywieszonych w stalowych klatkach na rozstaju. Sztormy soniczne wygniatające łzy z jam oczu. Purpurowe wydmuszki owulantu. Mięśnie podżerane chorobliwą starością. Kolejny koniec tysiącżycia. Niedeterministyczne automaty skończone. Partycje członków, dekapitulacje, prolongaty włókien i stawów bezrybnych, bezradnych. Związki hipotetyczne chemii orgazmicznej, wiązania gardła, jelit, dwunastnic apostołów ham. Roztopiona, homogenizowana stalówka wlewana w duplikat. Potrójne obawatelstwo: strach przed życiem, strach przed śmiercią, strach przed brakiem strachu. Despotenci na krzykliwych dominiach, kapuzarowych atolach, jednak. Przeklęte przez rady starców weksle na zakaziciela, na Czarną Panią dyskatowane, rozpłucem podpisane inbonafideały. Wykręcone, wyżęte węże podeptane Piętą Achillesa, oto kuszące drzewa, by nie rodziły jabłek. A jabłony dziewicze, wyobrażone chęcią wykwitu cywilizacji, targowisk próżności, nie, nie, pitawale, balottyny, batysty, Calipso, nie pogodziły się z byciem tylko Drzewem, kawałem nieistotnego budulca. Narasta! Tej nocy przemienię się w Zmierzch Bogów! Valkirie Elejzon! Z hukiem opadają łuski ze smoczych źrenic, upala się, gore, rozgranicze w zaogniu! Wydaje mi się, że duchota nieczysta do mnie się zbliża, ubliża, obliża, pyta, pyta, pyta. STOP: - No, kiedy posprzątasz? - Jagut dogonił mnie w myślach, tyle jeszcze potrafił, maluszek okruszek pył nie-ważki. - Jeszcze raz zwróć się do mnie per ty a skręcę ci rdzeń. Bladł. Wściekłością zbladł. Nie przywykł. Wywołał się znikąd łuskanym złotem poczerwonym smokiem. Wydłużony pysk zaział ogniem o zgęszczonym rastrze, a twarda kreza rozpięta za głową miała mnie przestraszyć. - Mordu! - wyzionął smok. Zmienił się łuskami w watahy czerstwych Szkotów zebrane na wrzosowisku pagórka i gdzieś w oddali glenu osamotniona chałupa z kamieni klejonymi w całość zaprawą z gliny, świeżego torfu i miękkiego bydlęcego nawozu, tamże wątły dym, i pewnie pieką podpłomyki, zostawmy domek, w każdej wataże zapasy zapoconych skudlin, burych, wystrzępionych kiltów, czy czwórręcznych proc, czy zdębiałych tarcz, czy dwumetrowych klajmorów, czy kołczanów, czy rozklekotanych bitewnie dziobów włóczni, czy cuchnącego haggisu szytego w owcze jelita i wyzwisk padających z wielkoryjów rozmalowanych na piktyjską modłę. Przyszliśmy wypić waszą krew, buczą Szkoci. Ich wódz wyszedł przed tłuszczę i podłubał w uchu. Długi, brudny paznokieć. Jagut dał do zrozumienia, że mam się bać: tak płynnemu renderingowi podoła wyjątkowo szybki mózg. Głupcze naiwny! Wysyłam w zbliże wrzosowiska staruszka z małą czarną tak! walizką. Szkoci zarechotali na ten widok, a kiedy już ulżyli przeponom, wódz wykrzyknął: - Beth ydi'r tywydd heddin? Walijski, nie szkocki. Jagut nie panował nawet nad wszystkimi szczegółami. Konstruował miraże, zapełniał je wymiarami ale życie przekształcało się, wykształcało podle własnej woli. Spostrzegł się, spochmurniał, wojownicy zryknęli, ich oręża zostały buńczucznie otrząśnięte z drzemki. - Gardłujecie tak w jakimś celu? - zapytał staruszek, położył na ziemi walizeczkę, otwarł ją. Szkoci wypuścili gradient kamieni, strzał, dzirytów, plwocin, kerningów. Dudziarze zabuczeli dorodnie. Niektóre pociski dotarły do staruszka, nic mu nie zrobiły, chronił go niewidzialny parasol. I tylko tyle, Jagut zaśmiał się, wygładził kanwę, poprawił piksele nieba, wykadrował chmury, przedefiniował histogramy słońca, wytrappingował źdźbła trawy i poczuł się wielki, Sikunder Dulkhan, Cezarion i Neuronion w jednej formalinie. Wydał Szkotom rozkaz. Watahy nie zawahatały się. Do starca miały kilkaset metrów, do ataku. - Drżyj. Okopałem spore pole wokół staruszka, zamaskowałem gradientem, został na wyspie odciętej fosą płynnego żelaza. Szkoci z pierwszych szeregów zawyli, chcieli wyhamować tumult, tyły dopchnęły ich, wpadli w rów, topiąc się żywcem, parując, paląc w jedno z wrzaskami. Wreszcie hordy wstrzymały pęd, kłębiąc się przed pułapką i po kilku zbiorowych owrzaskach cofnęły się, by budować most. Jagut wysadził kilkanaście cisów ex machina, pochyliłem starca nad otwartą walizką. Cisy padły pod toporami, most znalazł się na barkach najmocniejszych, posunęli się ku wyspie z wyciem. Ustaliłem starca nad zestawem lśniących pokręteł. Jagut zaniepokoił się, wojska straciły mu jedno tempo, gdy wyczarował orła. Rozchełstałem wzwyż pazury, zaciągnąłem kotary najbliższych obłoków, i oto poczerniały, i oto zacieniły okolicę, orzeł musiał zniżyć lot, by cokolwiek wyszpiegować, a patrz sobie, patrz, wytrzymam. Głowa raptownie rozpruła się punktowym bólem, przez który zdołałem zauważyć, że most zmienia się w lancet implantu, po którym lilipucie figurki Szkocików gnają ku mojemu obrońcy. Dopadli go i dalej bić parasol ochronny. Jucha ham jucha. Bardzo boli. Dobrze, im mocniej boli, tym wyraźniej usłyszysz Zabójcę. Oto sławiony M- link, złowróżbny znak przewagi. Jagut rozdzielił półkule, jedną kreował świat, drugą odpierał moje zwizje. Kraczesz? Odzyskałem oddech, zmieniłem starca z walizką w drżącą perełkę fotonu. Parasol runął, Szkoci z połamanymi kończynami, powyginani radioaktywami, izotopasywami, rzężący, chciwi mordu, przewalili się kulą wrzeszczących cielsk w stronę fotonu. Teleportacja, zdążyłem. Foton przerodził się w starca nad walizką po drugiej strony wyspy, a nim Szkoci spostrzegli gdzie podział się wróg, wróg zrobił swoje. Przycisk na dnie walizki, i świst i zatrzęsienie powietrza, spoza linii horyzontu wykaraskały się dwa smukłe, starannie przemyślane Cajale, dwa powabne, dopancerzone narwale z ładunkiem atomowym skręconym w ciosy. Pierwszy Cajal rozrzucił orła w nicość, drugi nadlatywał mój śliczny AGM, inteligentny pocisk, w głowicy cyfrowa mapa mózgu Jaguta, z możliwością korekcji lotu, ICQ, ICQ calling quaker, teraz cię znajdę. Pośród Szkotów harmider, część bowiem pognała ku starcowi, część z niepokojem przystanęła na mostku obserwując dziw nie z ich epoki (zginęli pierwsi), część została na wyspie wystawiając balisty albo opłakując orła. I Jagut zorientował się za późno i geny szybkiego reagowania IEG15 zawiodły go, zaczął zwijać pliki, pierwiastkować trójwymiar, fałdować okolicę, ale Cajal szybszy. Mentorpeda z dokładnością do pięciu mikronów uwaliła w M-link. Wrzask! Wrzask! Wrzask! Haron wrzasnął oczami, półkule mu się rozdzieliły, nie wiedziała lewa co czyni prawa, zgiełk, zmieszanie myśli, języków. Teraz zostawię cię na pastwę własnych myśli ham sam siebie rozdłubiesz na pierwociny! Szkoci z wyspy zaczęli puszczać z balist płonące monitory, było w tym wiele z Boscha, a ci z drugiej strony odpowiadali strugami trującej mory, i niszczyli się wzajem, nie widząc a tylko spodziewając się wroga, zaś ci, którzy ginęli - wymieniali się na dymiące kominy krematoriów, ci, którzy się wymienili: dymili, ci, którzy dymili: znikali w rozdymce. Przypatrywałem się, olbrzym niemy, jak symulacja mózgu Harona Jaguta zamienia się w néant i wczułem się wyśmienicie, Sartre wielkim poetą był. - Nie, to ty drżyj, naiwny szaleńcze. A może to wcale nie symulacja? - pytam sam siebie, autofag. Lecz co to, śmiech zza kurtyny, rozpadła się, już widzę, to Metelski wyjawił się na środku wizjera. Gratuluje. (To mi się śniło, dialogi śniły się mnie. Nieprawda, nie dano ci łaski snu.) Mózg Harona skrapla się, ulewa żałosną kałużą w zanikające, pobielałe po stracie barw wrzosowisko, kończy się kleksem prowokującym sprzątaczkę do sięgnięcia po szmatę a innych, może, do szybkiego testu Rorschacha. - Gratuluję! Nieliche widowisko! - Cyberprzestrzennie! - Ten cały Cyber to element żydowski. - Wiecie kto stoi za... (To mi się śniło, dialogi śniły się mnie. Nieprawda, nie dano ci łaski snu. Ból głowy, bóóóóóóóóóóóóóóól.) A twarze zwiastowały się tak szybko, że ledwie nadążałem z odwitaniami. Zjawił się personalny, byli kierownicy tejpów, asystenci, sekretarki i zamówione mózgajki z szampanem w dłoniach w rękawiczkach rodem (choć mezaliansem) z Gildy, wszyscy tłumnie czekali w sąsiedniej witrynie i dla rozpustnej rozrywki obserwowali moje zamęczyny z Jagutem, wlepiali kaprawe kamery w gladiatorów, jednego zerwanego z pragnienia mordu a drugiego wreszcie pozbawionego strachu. Björn (od dzisiaj każę nazywać się Björn) zachwiał się. Za mało wypiłem ham może za dużo ham cokolwiek w tym było w czym już mi nie zaszkodzi nie pomoże bo historia toczy się coraz prędzej muszę obstawiać zwycięzców w pojedynkach Hydr ale to mnie nie przeraża (dziwny wyraz: "dziwny") wyobrażam sobie. - Gdzie Hyragt? - Nie wiadomo, gdzieś zniknął. - Przecież to nie było serio. - Było. - Napij się. - Nie wróci? - Nie, nie. - Napije się pan? - A co to? - Syrop klonowy. - Czyli co? - Sto miligramów klonazepamu na spirycie. Daje kopa a potem drugiego a potem trzeciego a później długi sen z tęczowymi widoczkami na inne galaktyki. - Wierzysz w Boga? - Czy już nas sobie przedstawiono? - Chacha. - Owszem, w trojakiego. - Chacha. - Nie, dziękuję. - Dowiedziałem się o pańskiej rodzinie. Ładniutka ta siostra. - Zbieram na wstrzyki. Ktoś z nas zbiera To znaczy, ktoś ze mnie. Nie pamiętam? - Po co ma leżeć bez sensu? - No wiesz, autyzm nie deformuje wszystkich organów. - Skurwielu! - Chacha. Nie irytuj się. - To był dowcip. - Rozumiesz, próbować zawsze warto. - Spierdalaj, wieprzu! - Chacha. - Cześć, mam zespół Borjesona, a ty? - A ja nie. - Björn, każdy na poziomie coś ma. - Dlaczego? - A dlaczego jest haute couture? Tego też nikt nie nosi. - We supply demand. My dostarczamy popyt. - Prawo Saya. I Keynesa. Paradoks Giffena, im więcej nie mam, tym więcej kupię, no wiesz. - Najnowszy neon marketingu. Adresatem jest człowiek bogaty. - Cześć, jestem cyklofreniczką a ty? - Ja nie. - Zobaczymy się później. Paradoks Vebblena, im więcej kosztuje, tym więcej kupię, no wiesz. - Pozwól, przedstawię ci... - I ten bogaty człowiek kupił już wszystko, co mógł ale co robi z resztą forsy? - Nie wiem, co? - Funduje sobie chorobę. Najchętniej trapioną drogimi lekami. Wymagającą częstych operacji. - Lecz co z tego ma? - Mam dziecko z zespołem Westa a ty? - A ja nie mam dziecka. - ...No jak to co? - Prestiż. Chory ergo bogaty. - To głupie. - Nie zarzekaj się, Björn. - A, witam, witam! - Nie myśl hop, dopóki nie zgłupiejesz. - Bóg powiedział mi, że chce pan ubiegać się o mały kredyt. - A co jeżeli? - Szum, biały szum. - Kino współczesne to. - On chyba nie rozumie co się do niego. - Tak, zgadza się. - Wiesz gdzie mnie szukać. - Na razie! - Szum, czarny szum. - Szukam prawdziwego. - Szum. - Mężczyzny. - Oczywiście. - Procent z sensem. - Tak, już się pożegnałem. - Ból! - Ból. - Mam na imię Amanta. - Milutki jesteś. - Chcesz się zabawić? - Ile? - Korporia już mi zapłaciła. - To chodź. Dość tego zgiełku. - Zabiłem człowieka, wiesz? - Milutki... - Zabiłem człowieka. - Milutki jesteś. - Chacha. xxxx Miałem jakiś dziwaczny, nierealny sen. Nie sądzę, abym śnił kiedyś cokolwiek podobnego. Śniłem wyrzuty sumienia. Co jeszcze dziwiło, inne Części śniły coś innego a może to Im a może Mnie się wydawało. Ham. W porządku, zgadzam się na szybki seks, nowe neurony. Po co oczekiwać wolnych i niesubordynowanych regeneracji. (Amanta? Zgoda.) Zamiast nich kabelki, podwiązane światłonasieniowody, pokrętła. Złożyłem konsolę na kolanach a mózgajka uwiła się gdzieś wężem w kroczu, ukryci w pierwszej lepszej seks domenie. Przerzucam raport antywirusa. - Nie mam syfa - boczy się mózgajka. - Mam za to ładną LTP16. Wrzucam trzeci modus. Dalej, liże po jądrze półleżącym. Opiaty buchają w nerwach, nerwicach, rwą jak dzikie bachmaty, jak splątane grzywy fal, w jednej chwili wywołują na scenę erekcję zwojów podstawnych. Opuszczam konsolę. Mózgajka muska mnie iskrzeniami po żyłach, mroczki w ślepiach, wysysa resztki, tkwię nad, władczy, żylny, unerwiony. Zaczynam dyszeć, komórczaki odłączają się z rzężeniem od jej kory przedczołowej, puszczają spec-łącza synaps jak nitki baloników od dziecięcych łapek, jej ociekające prądem syncytium przylega do mnie jak ściśle, przylepia. Zabiłem człowieka, i iskrzą, i skrzeczą neurony sumienia. A twardym, wyprężonym korzeniem aksonowym przebijam się przez jej wiecznie dziewicze błony komórkowe, jony potasu zmykają, wnętrze wilgotnieje jej płynami kranialnymi, stają się bardziej puszczalskie dla sodu. Wnikam zgiełkiem w jej macierz, hardo i żadnej delikatności, zabiłem człowieka, a ratuj. Wije się pode mną, jęczy, puszczają jej zawory limbiczne, chlupią wspomnienia innych ludzi, zapadają kaskadami, walą mi w skronie, i widzę, sukę zdymali chyba wszyscy z kierownictwa, zabiłem człowieka, ham bez litości. Mózgajka traci świadomość, ale nie jest teraz potrzebna, piszczy przeraźliwie, gdy wbijam korzeń między jej ciemnoróżowe płatki skroniowe, odginam je, odpycham na boki, wpycham, głębiej, mocniej, i mocniej, i mocniej, bliskie przeciążenie systemu, i jeszcze głębiej, zabiłem, suka zwija się, kręci zadoczaszkowiem, cicho, a prosi i wije się i potem, głośno, a kręci, kończ wreszcie, się! I dopada ją potężny wir magnetyczny, ham, i ham, ona przenosi go na mnie, wstrzymuję polaryzatory, bez obaw, bez, nie wytrysną, zgryzam z niej nerwy, dyszę śluzem, ona dyszy, podnoszę powieki, pstryk, podnoszę konsolę, pstryk, łagodzę nas lodowatą rosą, rosiczką fenotiazyny, niech jeszcze ciszej, niech będzie. - Dura Mater sancta! - Dobrze - ci - było...? - recytuje, równa, oddech, urywa, aparaturę, wpuszcza pod powieki spray antystatyczny. - Zabiłem człowieka - Śnię się nowym, bogatszym mózgiem. - To tylko miraże - mówi ktoś trzeci (ale to nie jestem ja). - Nie sądzisz chyba, że sieciowa ułuda z przepływem bitów w różne narkotykowe strony coś ci da? No, może nieco polepszy samopoczucie. Dziwny wyraz, prawda? Samopoczucie. Wręcza mózgajce jakieś banknoty dziwnej waluty, nigdy podobnych nie widziałem, Amanta ulatnia się, krzywiąc skośne, skoszone oczy się przy każdym kroku. Ham. Na banknotach trzy cyfry pomijane trwożnie przez Żydów, Arabów, Rzymian i Azteków. No cóż. Proszę usiąść. - Siadam. - Następnym razem proszę się ze mną skontaktować. Podsunę kogoś z większymi...możliwościami. - Pan jest bankierem, którego szukam? - pytam; dlaczego nie zagadujesz czym możesz mi służyć? - Nie pytaj, co Szatan może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla Szatana. On jest obłąkany. Ale jeśli ja jestem obłąkany, to nic nie szkodzi. Kot przechadza się po fortepianie. KOT. Komputerowa Osiowa Tomografia. Na antycznym, papierowym wydruku, lekko zaróżowionej post-celulozowej wstędze widzę wykresy moich fal mózgowych. Jest ich chyba za dużo, odskakują na boki, ostro wierzchołkują, katapultują się na sąsiednie strony, szukają wyjścia z matni, liter w greckim alfabecie, jak gdyby nie godziły się na prymitywne lokum dwóch wymiarów. - Owszem - odpowiada tamten na niebyłe pytanie. - Wcieleniem diabła może być kot. Żeby zabijać myszy. Myszy nie są ładne. One drżą, uważa pan? - Jeśli wstrzykniemy kotu wodorotlenek glinu, będzie hiposeksualny - myślę. - Koniec diabelskiego nasienia. Co z tego? To mu się nie spodobało. Potrząsnął zdjęciami i wykresami, jakby chciał zaprzysiąc je na świadków własnych racji. - Zgoda, jestem bankierem. Ale nie udzielam kredytów lichym partiom. A pan nie jest wiarygodnym biznesmenem, panie Samski. Proszę powiedzieć, jakież to daje pan poręczenia? - Dobrze zarabiam. Mogę spłacić w terminie... - zaczynam. Cień przerywa mi. - Nie chodzi nawet o to, że pan nie odróżnia prawdy od fałszu, a rzeczywistości od kłamstwa i iluzji od chciejstwa. Że się pan miota między chorobami, którymi udowadnia pan własny geniusz, pomiędzy wyrazami i problemami, które ma pan za spisek przeciw pańskiej szczerości postępowania. Nie jest istotne, że przyzywa pan na darmo Crowleya. Najgorsze, że nie osiąga pan celu. Żadnego. I proszę nie wyskakiwać z chińskimi mądrościami, że ważna sama droga, bo to już nieprawda. Chłodzę czoło dłońmi. To mi czasem pomaga. Wpadam na pewien pomysł i postanawiam go artykułować: - Jen-Tsy powiedział: "Ważna jest podeszwa a nie krok. Ważny jest krok a nie droga. Ważna jest droga a nie cel." - Gdyby życie było powieścią, byłby pan grafomanem. Pełno tu frykasów, tartanów, fajerwerków, rac, ozdobników, pytań ciekawych i ciekawskich, tiuli, tryli, łamigłówek i łamirączek - co z tego? Czy uleczył pan siostrę? A nie. (O, zdaje się, że gdyby położono w jej miejsce woskową lalkę, nie zauważyłby pan różnicy.) Czy lepiej żyje się pana matce? Gorzej - pana ojcu? Które ze słów, jakie wydał pan na świat, miało choćby odległy posmak Tworzenia? - Uzdrawiam siostrę. Jestem blisko. - Stara się pan uzdrowić. Stara spłacić dług. I jakże pan daleko. Niecała jedna trzecia wstrzyków. A ile pan już w NCM? - Nie pamiętam dokładnie. Może jednak spróbować klonowania? Ham. Dużo tańsze. - Nie mówiłem? Tchórzy pan przed metą. Biję własne myśli, kopię je w miękkie różowe podbrzusze. Nie wolno klonować Sommy. Klonowanie to taka sama osoba. Wstrzyki to osoba ta sama. Czuję różnicę. W pierwszym wypadku autyzm ryzykuje nawrót, a w drugim wyzdrowienie jest wpisane w biznesplan, imprintowane w proces geno-zamiany. - Jak się pan właściwie nazywa? - Podnoszę się. - Wydaje mi się, że Bezimienny nakazał panu... Zdziwiony moim pytaniem. Właściwie, nie moim. Tego podrzędnego, od strony prawego ucha. Biernata Czwartego. - Chce pan kapitału na pięćdziesiąt procent wstrzyków. Dużo pieniędzy, jak na osobę, hm, fizyczną. Niemniej, podoba mi się, że wreszcie pan ryzykuje. Proszę za mną, pokażę panu Kolekcję. No dobrze. Zakłammy świat jeszcze raz. Proszę mnie nie poganiać. - Byłbym unfair, gdybym nie ostrzegł, co dzieje się z niewypłacalnymi dłużnikami - mówi Cień. W prześwietlonych punktowo wnękach w długiej ścianie czaszki. Mogę się już domyślać kto jest moim gospodarzem. Kto jest headhunterem, łowcą głów. Ham, no tak. - Te głowy już nie odczuwają, choć nadal żyją. Należały -należą do tych, którym się nie powiodło. Musi pan wiedzieć, że zażądam od pana głowy. Przewłaszczenie, to pan chyba rozumie? Zastaw kredytowy. Kwit lombardowy. Weksel in negro. Proszę nazwać to wedle własnego uznania. - Jeżeli nie spłacę kredytu w terminie, obetnie mi pan głowę, doktorze, czy tak? - Nie. Nie ja. I nie panu. - Patrzy na mnie uważnie, ale ja tego nie widzę. - Zostawię panu czas do zastanowienia. O co chodzi, przecież jestem pewny? Przecież się nie boję. To Swedenborg się boi. A poza tym, to wszystko mi się śni lub przewyobraża. Po pentagonalnych narkotykach, toksykanaliach lub, prosto, po adrenalinie. Jeden zbiorowy holokonstrukt. - To musi być świetne rozwiązanie, skoro każdy wariant zakończenia kończy się pomyślnie. Przyniesie pan głowę matki a ja umorzę panu dług. Zyska pan uznanie korporii. Siostra będzie zdrowa. Wyrzuty sumienia spłacone. Nowe, wolne życie. A wszystko jeżeli się panu, hm, nie uda. Ależ to typowe. Jedno życie za drugie w rękach trzeciego. Triumwariatkowo. Napiłbym się czegoś. Nie potrafiłbym nawet wyobrazić sobie braku mamy. Kto czytałby Sommie do snu? - Dziwny wyraz: "afilia", uważa pan? Istnienie bez syna. Chciałby pan mieć syna? Byłby pan bez matki. Amana? Bez źle podkutych myśli. Amania. Bez żadnych myśli. Tak, jak te głowy. Czasza Harona Jaguta, ostatnia w rzędzie, najświeższa w kolekcji, patrzy na mnie bez wyrzutu. Patrzy bez niczego. Nieźle musieli się napracować, żeby ją posklejać. - Kiedy pan opuści to miejsce, trochę pan zapomni a trochę sobie przypomni. Rośnie gwar. Cień niknie w neonach, które ze zdwojoną siłą walczą o utracony chwilowo przyczółek. Podważają powieki, taranują oczodoły. Patrzcie, patrzcie, patrzcie na nas! Pełne powodzenie. - Jak pan matkę wychował, panie Biernacie? - zaraz zapyta mnie Kilim. I wzejdzie dobry czas. Czas zabijania jednych. Czas uzdrawiania innych. Metelski uzdrawia mnie szklanką wody w twarz. Ostatnie krople opadają sznureczkiem ze mnie jak bezradne, sztuczne perły. - Nareszcie wróciłeś, Björn. Ale już więcej nie pij. Dzisiaj. - Jak długo, ham, mnie nie było? - rozglądam się w poszukiwaniu cyfrowego świadka mojego odjazdu. - Uwaga, proszę państwa, uwaga! - Personalny. Wdrapał się na stół, chwieje się. No, nieco głośniej. Goście i tubylcy zwracają na niego uwagę, urywają rozmowy, spojrzenia, uściski, przełknięcia śliny czy koniaku. - Tradycją spotkań stało się zwiedzanie podziemi. Nie, powinienem raczej wykrzyknąć: Zwiedzanie Podziemi! Ci, którzy już w nim uczestniczyli, wiedzą wszystko. Tym, którzy zrobią to po raz pierwszy, nie zepsujemy niespodzianki. I niestety, pokaz nie jest przeznaczony dla wszystkich, tajemnice służbowe, pojmują państwo. Zatem prosiłbym osoby z blankietami żółtymi zaproszeń o przechodzenie do witryn z windami zaś osoby z zaproszeniami czerwonymi o przejście na holotaras, z którego będą mogły podziwiać słynny firmowy pokaz sztucznych ogni, jeden z najsłynniejszych w tej części globu! Ręka wędruje nie wiadomo gdzie. Wydobywa nie wiadomo coś. Spoglądam na pogięty, zmizerowany, obryzgany kartonik. Nigdy nie domyślę się koloru. Jest jakiś taki...pomarańczowy, w sam raz - ogień w podziemiach. Med Modem podaje mi szybką fluwoksaminę, ku pokrzepieniu serca. INRI obucha snopem powitań domen podlizujących się korporii, bannerów blitzem kasowanych przez CLS. Dokąd? Wsuwam kartonik na środek lewego ekranu, niech go sobie prześwietlą, podadzą trasę. Z przyjemnością zobaczę fajerwerki. O tak. Głośnik wtopiony głęboko w przewód słuchowy odzywa się: - Przewodnik zaraz się pojawi. Życzy pan sobie szczególnego morfu? Przewodnik? Ham w głowie szumi ból. Ham a jednak. Mój kartonik jest żółty. Morf? Moje wahanie zostaje potraktowane przez system jako akceptację konfiguracji domyślnej. Ale ja się jej nie domyślam. - Szkoda - mówi Kilim. Jest po lobotomii. Wycięli mu prawie wszystko. Może kojarzy twarze, bo zmruga nerwowo kącikiem ust. Jak gdyby chciał powiedzieć chacha. Ale nie tym razem, ham. Chacha. Kto go tak urządził? I za co? Może ja. Na rozkaz. Czyj by? Ham nie wiem. I cóż to znaczy: szkoda? Przesłyszało mi się, ham? Przy pasie juki z barwnymi cewnikami i aparaturą podtrzymania życia. Podtrzymania na duchu. Ham, ham. Jest coś, co mnie zastanawia. I tyka. - Chronoskop odmierzający resztę życia. Gadżet. Możliwy w świecie, w który zapraszam. To świat najnowocześniejszych technologii iluzyjnych. Nie będzie pan w stanie odróżnić złud od VR, czasu rzeczywistego od nieczasu. Esencja rozrywki. Niektóre osoby, fakty, wymiary będą zmyślone. Programy. Wszelkie podobieństwo do istniejących osób jest? Disclaimer. Czy w drogę? (Najnowocześniejsze technologie? Ham, mnie wystarczyłby terminal do butelki MQ.) - Proszę wyjawić, doktorze, kto pana tak urządził? Czy to moja sprawka? - Doktorze? - powtarza bezwiednie, rozchyla lubieżnie wargi: niejasne? wspomnienie nie pojawia się, i to mu się podoba. - Kto pana tak urządził? - Mu - odrzeka się. Może nie taki z niego lobotomek, na jakiego wygląda. Albo wyobraźnia sumuje mu się krową. Kogo innego urządzili? Morze. Nie morze cybernetyczne ale takie ze starych witraży. Pełne, z falami, molem, plażą itede. To morze kryje coś w sobie. Jacyś ludzie w głębinach. Chcieliby wyjść. Krzyczą a bąbelki dostają im się do ust i ciśnienie wydyma im policzki zazielenia cerę ham. To bioware, w jednej z pierwszych faz obróbki. Słyszało się, że korporia ucinała sobie eksperymenty na naczelnych, lecz? Końcówka cywilizacji nie będzie należeć do maszyn: lecz do ludzi, którzy siebie samych zamienią w maszyny. Pozwolą na eksperymenty w mózgu. Kilim pokazuje jakiś punkt za horyzontem. Płyniemy. - Niezłe - mówię. Może tylko myślę. Może mówię nie myśląc. Stoję na szczycie platformy wiertniczej. I w Salvadore od-Dali dziwne kształty, zjawiska, nie z takich dymensji, do których przyzwyczaiły się nasze umysły. Podobno za ileśset tam miliardów lat słoneczko eksploduje i jeżeli do tego czasu nie uciekniemy w inne z szesnastu wymiarów ham wyparujemy. Po prostu. Nie pozostaną po nas nawet wiersze. Siostry. Nic. (Jakieś poruszenie na obrzeżach ekranu, piksele główkują.) - Nessie. Mobile Dick. Demon Laplace'a - tłumaczy przewodnik. - Wychyla się na żer. Ale nam on nie przeszkodzi. Potwór zostawia tuż pod nawierzchnią wody drobne krążki, czai się przy powłoce, łaknie tlenu a prawdopodobieństwo, że coś schwyta przesiaduje w jego świcie i uśmiecha się pokrzepiająco. Małe dżonki bioware'u ciekną uciekają ku podstawie platformy, która wygląda solidnie i sugeruje bezpieczeństwo. Platforma to zapłaszczona czaszka. Wrócili łowcy, wciągają sieci. Niezły połów. Gąbczaste ukwiały Purkinjego, wyzłociste wrzeciona istoty galaretowatej, komórki ziarniste o pawich ogonach, dwubiegunówki piramidowe niczym wyszukane miotełki do kurzu, małe uklejki z systemu siatkowatego, jędrne puszystki z jądra wzgórza, sztuki duże, średnie, małe, palety i aksoniki, wstawki, neurawki i jony, dygotliwie przeglądają się na pokładzie a zręczne ręce łowców odgarniają zdrowiejące od chorych. Kilim wygląda na podnieconego. - Proszę spojrzeć jacy obrotni! Po lewej grupują jasne deformacje fizyczne, po prawej psychiczne! Ależ wprawni! Dzieciaki z wykrzywionymi twarzami, atetotyczni sześcioletni dyrygenci, wygibajki w kurczach torsyjnych jakże dumne z siebie, organiczne a zapomniane w sobie robociki przechadzające krokiem móżdżkowym po dysmetryce, asynergicy dolni, tułowiczni, plątki bez płynu mózgowego, dzieciaki wybrzuszonych genitaliów, upuchniętych powiek, wiernych pleocytoz skubiących opony po dętkach, szkraby z zastoinami, wodomózgowiami, bezradne rybki chwytające powietrze przez dziurę po prenatalnej tracheotomii, downy i klowny, cuchnące bezradnością substraty i owoce matczynych nerwic, narkotyków i samego diabła, porażenia nerwów odwodzących, zawodzących i zachodzących, nieodrosłe od ziemi dziwaczki bez mózgu i sztucznie podtrzymane w wegetacji, zastanawiające się bólem fantomowym w chłodnej pustce czerepów, lautréamonckie, okrutnie piękne bobasy bez oczu, płuc, mimiki, głębszych sensów, potworki z niedowładem, krótkimi kończynami, bebes bez czucia, rozwartokątne i łkające w tonacji molowej, nerwobóle i zespoły, rwy i kurwy, zaniki i zatrucia, farmachimery, aterosklerotyczne duszyczki, udarowcy i rzekomoopuszkowe płaczki przymusowe, nadwrażliwki i zmiażdżyce, padki małe i duże, gwiaździaki z torbielami, maluchy zwapnione w oponiaku przystrzałkowym, bliźniaki syjamskie połączone duszą, akromegaliczki, patyczaki i wywłoki, królowie much, którym owady legną się na posiewach w czaszkach i wyżerają pleśń resztkowego myślenia, uskłony w stronę eksperymentatorów krzeseł elektrycznych, czarnych stuleci przeszłości, ożywione dla mojej rozrywki. Przeglądam je wszystkie, wyrzucone pod burtę albo jeszcze pląsające się w sieciach, oceniam stopień choroby, bezradności, poziom ludzkości. Sprawdzam czym jeszcze przypominają mi człowieka. Ham. Tak, o tak też. Ham. Bóg dotrzymuje słowa. Wraca mój dar czytania myśli: jest wam źle. Pojawia się także dar czytania przyszłości: będzie źle. Tyle zboczeń i przeinaczeń wymyślił ów bóg, że siostra traci się w tej waszej gromadzie ham, co poprawia samopoczucie, bo wiem, że nie jest sama. I wiedziałem to wcześniej ale co innego wiedzieć a co innego móc pogmerać palcem w ropnym zapaleniu kanalików łzowych, słuchać waszych jęków, wykrztuszeń, które zwerbalizowane byłyby błaganiem o cios łaski. Uwielbiam was. I nienawidzę. Przypominacie - co może stać się Sommy udziałem. Udziałem mojej fascynacji. Zmuszacie mnie, abym myślał o was w przykre noce. Odwracacie, ham, moją uwagę od ważnych kwestii. Przypominacie, że nagroda nie istnieje. Jesteście mi obojętni ham gardzę wami, nie umiecie mnie niczym zaskoczyć, żałosne stworki z dolnych półek szczęśliwości. Wy, pokurcze. (Rekord Pacjenta:...Nie, jeszcze nie teraz.) - Nie - przerywa mi Kilim, - nie ten bóg wymyśla te dzieci lecz korporia. Im więcej zła tworzymy, tym rzadziej może nas zaskoczyć. Pamięta pan? A poza tym, i pana czeka podobny los. Mnie? Ja jestem normalny. Somma też będzie normalna. Daję znak, że możemy ruszać dalej. Wiertnice wycinają w głębie czaszki, pompy, gerolery wglądają w żywiczną czeluść, wydobywają baryłki wody, gleju, płynu, krwi, podpuszczki, siary, siarki, masy gęstniejącej, ceramikę i glinę. Wszystko, na co popyt, ham. Przesuwamy się z nurtem do odcieku, wpływamy na spokojniejszą taflę, wybrużdżamy się na brzeg. Kilim szuka wejścia w labirynt podskórnych korytarzy i korytarzyków, jonowych przesmyków dożylnych, tętniczych infostrad. - Czyżby? To zgodziłby się pan na test normalności? Ile widzi pan palców? - Kilim jakby przypominał sobie czasy, kiedy potrafił sam podejmować decyzje wykraczające poza obwodowy układ nerwowy a ślina nie skapywała mu na ubranie. Już przechodziłem testy. Widzę dwa, ale wiem trzy. Odrobiłem lekcje, doktorku. Nauczyłem się. Nic po tym. Chichoczesz? - Nie trafił pan, nie trafił! Dwa palce to dwa palce! Hi, hi, hi! Nic więcej. Nie jest pan normalny. Macham lekceważąco ręką, wydymam wargi na wiatr. I co ty tam wiesz, lobotomku, chacha. Kilimowi nie podoba się mój ton ale musi wrócić na swoje miejsce, ham, znać pana. Jest tu tylko przewodnikiem. Namacał wejście, lekki ukłon. - Dalej musi pan iść sam. - (Widzi moje brwi pod górę.) - Mnie nie wolno. Należę do niskiej kasty, proszę pana. - Co tam znajdę, rabie? - VIP-ów. Starych znajomych. Duchy. Byt albo niebyt. Będę czekał po drugiej stronie. A może nie. Zobaczy się. Wchodzę. Nagła lawina światła. Rzęsiste brawo włączanych reflektorów punktowych. Szczerozłoty smok (holo) z neonem pod ogonem: "Attention: Work In Progress". A za nim wąskie przejście, światły pasaż z klatkami po obu stronach. A więc jestem w zoo. Tabliczki, miast opisów, obłąkane pląsy rysunków. Eksponaty pewnie ukrywają się w pomroku, bo w ogóle ich nie widzę. Dam sobie radę. Przycisk czerwony: stary, wypróbowany prąd elektryczny wygarniający okazy z narożnika. Oto przycisk zielony: jest zgrzyt otwieranej klatki i mógłbym wejść do środka. Klatek jest zbyt dużo, pasaż zniknie gdzieś daleko, daleko, hen, ham, gdzie stałby się małą kropeczką. Będę wybierał na chybił trafił ham. - Pomyśl raczej o tych, których nie zobaczysz - odzywa się pierwszy z wybranych okazów. A więc to coś mówi po ludzku. Może nawet ludzko myśli. Dlaczego się tu znalazło? Bawię kciuk krawędzią czerwonego guzika. Podejdź bliżej potworze nieznajomy ham. Cichy syk bólu. Przynieś lustro lub spowiedź, zaklęty wygnańcu. - A kogo nie zobaczę? - Hodują różności. Makabry śnione na jawie. Koszmary gwarantujące posłuszeństwo pracowników. (Pewnie i twoje fobie gdzieś tu mają, rwące się z uwięzi.) Wersje beta, klony, genotoposy z usuniętymi układami. Alternatywy. Równoległości. - A ty kim jesteś? - Ciebie też czeka podobny los - nie odpowiada ham na pytanie okaz. - Kiedy przestaniesz być przydatny. Na razie bawią się jeszcze twoim mózgiem, próbują jak daleko wypadniesz. Do czasu. Kiedyś pękniesz, żadne stymulatory nie pomogą ci zwiększyć wydajności. Skończysz tutaj, w tych podziemiach, Björn, czy jak ci tam. Wtedy wielu z nas buchnie śmiechem. - Włącznik światła jest przy ścianie, bardziej po lewej. - Przecież to ja, Beata. Czy to przy zgaszonym świetle, czy przy zapalonym - nie poznałbym jej. Ona żyje? Nie wiadomo. Ham. Ręce ma kręcone do tyłu, za łopatki, palcami może podrapać się po krzyżu. Nie ma większości palców. Zdłubano jej lewe oko, mały pęczek kabelków opada na policzek: widocznie jeszcze nad nią pracują. Inny przewód wystaje spod jej czaszki, jest potrójna żyła z podudzia. Część bebechów na wierzchu, na metalowej tacy przymocowanej u pasa, napawają jej terminale i sterowniki. Piersi wypalone, może wyżarte kwasem, trudno ocenić. I ta skóra: zdarta do czerwonej warstwy drażliwej plazmy. - Twoja siostra jest już zdrowa? Widziałam ją ostatnio na korytarzu. Przypatruję się jej uważnie: czy to może być robot? Nieźle odtworzony, musieli pobrać próbki z jej truchła. A jeżeli to nie robot? Jeżeli jej nie zabiłem? Albo zabiłem - ale we śnie? Wyczuwam, że Beata (Beata?) czyta moje myśli, uśmiecha się. Jak to? Moja siostra? Ona łże! To holo, niezły, przyznaję, ale nie zwiedzie mnie! Wróć, wróć, żaden konstrukt nie czytuje cudzych myśli. Udało jej się? Joyce'owi? - O tak - uśmiecha się Beata, i ropa kapie z rozszarpanych warg z kawałkami lutu. - Knuję prywatną zemstę. Uczę swoje więzienie, te mury i pręty klatki, uczę Przebudzenia. Może zdążę. Wprawdzie dość łatwo blokuję przed nią umysł lecz sam fakt, że Beata żyje, czuje i myśli napawa mnie niepokojem. Pada w oszalały chichot, odbijany od chropowatych murów, niesiony dalej. Mieszkańcy zoo budzą się, wydają odgłosy takie czy siakie, jęki i stęki, pohukiwania i westchnienia, wrzaski i wytłumienia, nagle cisza ucina je u korzeni, jakby niewidzialny dyrygent podniósł śmiercionośną batutę. Beata kuli się, odwraca twarz od źródła światła przy wejściu. - Idź już - myśli mi ochryple. - Zostaw mnie. Nie możesz mi ani pomóc, ani zaszkodzić. Myślę: Co planują z tobą zrobić? Nie odpowiada. Przyciskam czerwony guzik. Nic. Czerwony guzik, suko! Odpowiedz mi czerwony guzik ham! Nic ham. Prąd zbiega po niej na wilgotną kamienną podłogę, wymuszone łuki elektryczne plączą się między stopami. I nic. Ból tego typu mało ją już przekonuje, odczytuje. Beata nie odpowie. Zgaszę światło. I zamknę celę. Nieswojo mi. (Dziwny wyraz: "nieswojo", ktoś obcy wlazł w kości i rozpychał się?) Właśnie poczuło mi się coś, co dawno mi się nie czuwało. - To ja - myśli mi się jak za dawnych lat. Mały i zakurzony, jak za pierwszym razem. Ma na sobie habit z odległej epoki. Wokół dłoni jakieś dziwne drewniane kuleczki, na sznurku. - Powiedz, Szary, czy tam naprawdę jest Beata? - Korporia zgromadziła multum rozwiązań. Mają tu Beatę żywą, półżywą i nieżywą, ze wspomnieniami i bez wspomnień, w dość ludzkiej formie i w makabreskach. Jeżeli życzysz sobie którejś określonej Beaty, zaprowadzę cię. Znam podziemia dość dobrze. A może chcesz zobaczyć siebie w innej konfiguracji, ustawieniu niestandardowym? Biernat z tytułem MBA? Biernat tkwiący przy matce i siostrze? Biernat, który nie przeszedł do NCM? Biernat zdrowy, chory lub umierający? Mają tu wszystkich możliwych Biernatów. Promotorów. Szymków. Gdzieś pałętają się pogrobowce naszego znajomego Bennu. - Wrócisz do mnie, Szary? Będę ci czytał do snu. Fraktal wznosi na moment głowę krytą szerokim kapturem, ale szybko ją opuszcza, jak gdyby usłyszał coś niestosownego. Nie zdążyłem przyjrzeć się jego oczom. Ham. Przyjrzę się jego myślom. Nie wróci. Nie, jest coś innego. W pewnym sensie nigdy cię nie opuściłem. Bzdury, tao-bzdety, orientalna taniocha skarlałego mnicha, ham. - Cieszę się, że znowu jesteś w formie. Może nawet czytasz szybciej niż dawniej. - Co ja tu właściwie robię, pytasz? Tak, kułem to pytanie. Odcyfrował je zanim je wymyśliłem. Był lepszy ode mnie. Zakonnik? Braciszek Fraktalus? - Moją misją jest ochrona tych nieboraków. Pocieszam wątpiących, osadzam pysznych, karmię bezmyślnych. - Korporia cię opłaca? Zaśmiał się (znowu niestosownie?), przeciągnął drewniane kuleczki przez dłoń, opanował się, pokurczył. Nie, skądże. - Jeżeli tego chcesz, zaprowadzę cię do miejsc, które sprawią, że wizyta tutaj wyda ci się snem. Jawą. Zjawą. Twoje życie może stać się snem, sen prawdą, pojedyncza myśl wszechświatem. Wybór należy do ciebie. Potem się rozstaniemy. - Znasz podziemia. Zaprowadź mnie w jakieś ciekawe situ, ham, tak po starej znajomości. O, teraz się zdziwił. Podniósł łeb, kaptur, jak kobra, spojrzał długo, andante, skinął dłonią, kuleczki zadrżały. Chodź. - Musisz podać hasło - powiedział Szary a kiedy chciałem go pytać...już go nie było. Rozkiwane światła na pleśni muru. Obmacuję drzwi. Te są bez przycisków. A co mi tam, minę je. Wróć! Fraktal cię tu przywiódł, nie rezygnuj z tego, co tam ukrył. Nie pożałujesz! Zmiatam pajęczynę z tabliczki dostępu. Piktogram tygrysa zamiast klawiszy z cyframi. - Jest tam kto?! - Biję pięścią w drzwi, okute nieznanym stopem. I uderzam w nie myślą. Cisza. Czas na przedstawienie. Sprawdzam podłogę, zgarniam parę wąsatych pisków, pękają bańki mydlane, kolorowe miraże szczurów, siadam w kucki. Teraz wam pokażę, mury! Wyjmuję kieszonkowy modem. Czujka głęboko w nos jak popartowy kolczyk. Pstryk, łączność. Stara zabawa w ból. Dolora sunt servanda, zaczynam. Ból zbliża się ostrożnie, tylne łapy, nie wie z kim ma do czynienia, samotnikiem areny. Obwąchuje. Odskakuje, nie jestem smaczny i jestem groźny. Tak to już jest, mój mały nieprzyjacielu. Chwytam go za gardło, ham, przysuwam do oczu. No weź mnie. Prycha, trzęsie, gubi. Znajdę go. Ikona noża, nacelować w nadgarstek, lekkie draśnięcie, ciche syknięcie. Ból wystawia łeb spod maty opadającej z krzesła prawie do podłogi, ikona, poprawić draskę, jeszcze raz łeb, czekałem, przydepnąć, podnieść. Nie uciekniesz przede mną. Ubija ogonem. Przygryzam język, mocniej, spada w tył przełyku, stamtąd kawaleria krwi, krztuszę się. Ból musi skoczyć mi na wargi, przyczekać. No wchodźże. Biję głową o kant marmurowego stołu, po każdym uderzeniu ból przesuwa się głębiej. Głowa jest zmiażdżona, nie widzę przez juchę na powiekach. To za mało. Teraz mogę wykrzyczeć złość, bunt i krzywdę, niewiele więcej. Ból cofa się w stronę tchawicy, chce mnie udusić i uciec. A, niedoczekanie. Będzie mnie boleć, będzie mnie boleć, będzie, ty bólu, będziesz we mnie, ham, zwyciężysz mnie, poddaję się i czekam aż urośniesz, aż mnie obejmiesz, w posiadanie, urośniesz, pogrążysz, każesz zwątpić a kolebać się w osnowie, a kiedy już staniesz się mną, kiedy zdecydujesz się mącić myśli, poza jedną, o samobójstwie, kiedy tchniesz mnie do krawędzi i każesz skoczyć, posłucham cię i sprawdzę, co do mnie mówisz, co mówisz do ścian, z każdą kroplą potu, za każdym ciosem, rozdłubaniem systemu, w dół lotu ku śmierci, będziesz coraz wyraźniejszy, ham, że mury odczytają cię, o tak, o tak, o tak! Rośnij ze mnie, potężny kochanku, mój ulubiony rekwizycie ars moriendi, przydawaj zmyślone i prawdziwe koszmary, lęki, targania, myśli o przyszłości, przeszłości, niegodziwości i fobie, ukrycia i wtkliwienia, wydaj z siebie Sem Koszmarny, który znajduje drogę do samego siebie, ham, pokonaj mnie, jasny płomieniu cierpienia, rozsadzający czaszkę na raz i na milion, milion sposobów błagań trwóg zeł, popatrz, masz do zdzierżenia berło ciała i jabłoń duszy, jedno straszliwsze od drugiego, tnij je i zjątrzaj, przesłuchuj, zaginaj, wybijaj, ham, ze stawów, wahaczy, z borów i barów, bij, bij mocno, dochodź z posłannictwem, powiedz ile wart jest człowiek zrównany z cierpieniem, drżączka odczytująca cały świat w jednej myśli: Niechaj to się nareszcie skończy! Ale to się nie skończy, to dopiero...........................Spadać w skroń urwiska, zdążyć tuż przed zderzeniem, kiedy całe życie migawką, i wyrwać czujkę i zażegnać ból w jednej chwili. CISZA. I baczyć efektu: Grande Tygrys Blake'a, prawdziwy wiersz, ginący gatunek, ostatni z mocarzy, na wielkich, mięśnionych łapach, lśniących pazurach z palladu. Oto hasło dostępu, ham. Drzwi rozsuną się z szacunkiem. Krzykną echem bólu. Zetrą krew z ciała. Podniosą mnie, dokleją kończyny. Znowu się uda. Wejdę. (Rekord Pacjenta:...samookaleczenia, nakłuwając się długą palladową szpilą w różnych punktach ciała, w tym w klatkę piersiową, okolicę serca. Proszę usunąć wszelkie ostre i inne potencjalnie niebezpieczne przedmioty z otoczenia pacjenta, mimo że wniosek o ubezwłasnowolnienie nie jest jeszcze rozpatrzony. Administracja kliniki zadecydowała o zapewnieniu dodatkowych dyżurów, aby...) - Wiedziałam, że przyjdziesz - mówi Szara. - Nie, proszę, nie zapalaj światła. Nie spodobałaby ci się moja nowa twarz. - To naprawdę ty? - myślę. - Uwięzili cię? Brat cię nie uwolnił? - Uwięzili tu wszystkich, w takiej czy innej postaci uwięzili, ach. Myśli z trudem, łaknie oddechu. Chora. Lub okaleczona. Nie, nie, odmyśliwuje, próbując udowodnić, że nie jest z nią tak źle. Proszę, po prostu mów do mnie, nie narażaj myśli. Przecież czuję, że ci trudno. - Dałabym sobie lepiej radę...Gdyby nie dziecko. Jestem w ciąży....Nie powiadomili cię?...Będziemy mieli... Przecież minęło tyle lat. - A skąd wiesz jak długo trwa ciąża u takich jak ja? - Urojona? - Skądże. Oni potrafią sztucznie utrzymywać płód w bebechach. Niewykluczone, że czekali właśnie na twoją wizytę. - I co teraz? - Nie pytaj mnie. Ja już nawet nie mam twarzy. - Zapalę światło, chciałbym ujrzeć... - Nie! Każde spojrzenie mnie przeraża! - To też jakiś z ich eksperymentów? Nieważne? - Ważne, co zrobią dziecku. Już wybrali dla niego chorobę. - Jaką? - Miastenię. Starą, mało poczciwą miastenię. Z pustką apoknamozy i innymi ukłonami panu Goldflauowi. - Chcą mnie złamać? - Nasze dziecko będzie mieć zmęczone mięśnie. Nie pogryzie niczego, bo nie utrzyma żuchwy w górze. Kiedyś zmęczy mu się serce, to też mięsień. - Mnie chcą złamać? - Jestem pewna, że nie dadzą mu umrzeć tak po prostu...Że dystanazja... - To mnie chcą złamać? - Znowu myślisz przede wszystkim o sobie, Björn? - Skąd wiesz, jak się teraz nazywam? - Stare, mało poczciwe czasy...Ja wiem, że mnie nienawidzisz, za tamten raz, za słowa...- Będziemy mieli...? - Za myśli... - Co da się zrobić? - Wywołaj poród. - Wywołaj?! - To nic trudnego...Ostań, nie uciekaj! - Nie uciekam, chciałem tylko zapalić to cholerne światło. - Masz może przy sobie jakiś hardware skalpel?...Nie zapalaj, proszę... (Boli mnie głowa. Zaskakujące, ile może zdziałać taki ból głowy. Przypomni o bezsensie trwania, popcha w nierozwagę czynów pochopnych, choć usprawiedliwionych, a przynajmniej zrozumiałych. Pomoże przeklinać boga, do którego miłość hoduje się przez lata w naiwności wiary, że jest on dobry i będzie czuwał nad spokojem swego stworzenia. Odrzuci od rąk pomocnych, które nie mogą pomóc, zatroskanych żon, które nie mogą zasnąć, przerażonych dzieci, które nie wiedzą w jaki kształt wkulić się w kąt, aby przypominać nieprzypominajkę. Wyzwoli trąbę furii, w której oku nie ma miejsca na łzę czy jasne spojrzenie. Poróżni ze światłem i dźwiękiem. Wyklnie ciemność i ciszę. Wtłoczy w samotnię jednej świdrującej myśli: "Niech przestanie, niech przestanie choć na chwilę! Królestwa za chwilę!". Wykaże bezsiłę modlitwy, przekleństw, liczenia zwierząt, zgniewania i spłakania, odrapanego do krwi tynku i pogiętych w węzły metalowych mebli, pozrywanych zębami i pazurami przewodów kuszących wysokim napięciem. Podpowie dzieje świata alternatywnego, historię sąsiadów, których nie boli. Będzie powtarzać do znudzenia posępny wyraz niesprawiedliwość. Zmieni perspektywę fiolki z lekami, wanny pełnej prądu, nocnego skoku z samotnego lądowiska na dachu wieżowca. Zbudzi matematykę obliczeń, co potrwa krócej, wyrysuje szkice akcji, które zdarzą się pewniej. Uwolni z galer uporczywe w swej pamiętliwości wspomnienia, że kiedyś nie bolało.) Ham, lancet? Wyjdę na korytarz, na zielony guzik nacisnę, otworzę klatkę. Omglałą klatkę snu. Oto co mi się wyśniwa. Xxxx Od dłuższego czasu hołduję pękatej butli whisky z piorunami na etykiecie. "SS" Sobieski Stuart, osiemdziesięciowoltowe, słodowe dziecko złączonych fuzją gorzelni, których menedżerowie odszukali w prahistorii wspólnotę królewskich familii. Raczej gorzki mezalians, ale tani i błyskawicznie rozgrzewa serce czy co kto tam ma. Kochanka, która słucha i jest cicho. Prócz kochanki obok mnie na pewno matka i może bóg, skoro mówią że bóg jest obecny w kościele. No właśnie siedzimy w kościele. Pustym, ham, bokiem do ołtarza. - Od tak dawna nie było cię w domu... - skarży się szeptem mama. W kościele ludzie szepczą, jak gdyby dźwięczny głos mógł przyciągnąć uwagę niewidomych demonów pokrytych przy spowiednicach. - Somma niczego nie pokazuje wyraźnie ale wydaje mi się, że ona tęskni za tobą. A przecież jestem w pokoju obok, zabarykadowany witryną NCM, przecież nie opuszczam holo, o, nawet teraz w realnym świecie od siostry dzieli mnie ścianka działowa. Ham. Lecz nie znajduję się w rzeczywistym świecie. Jestem w VR-Halli. Ten kościół to tylko doskonała ułuda, butelka lichej aqua vitae ułuda. I ta matka to ułuda? Głowa boli bólem parszywym tak, że nie może być ułudnym. No, a przynajmniej nie powinien. Dla przyzwoitości, ham. Wzrok mam już zdrowo przymglony, zapach wrzosów zakręca czubem, matka rozmywa się poza kontuar, poza kontur. Nie chcę słuchać jej narzekań. Przyszedłem tu raczej rozmówić się z tamtym. Czy, ham, dotrzyma złożonej obietnicy. - Jesteś szalony - mówi mama, przedziera się przez kontur, łodzią podpływa, z mieczem twardego słowa. Nie jestem szalony, spijam SS, nie mogę być szalony, bo piję whisky a ta nie truje mnie, Celtowie nie oszczędzali chorych umysłowo, składali z nich ofiary bogom. No tak, jestem w kościele, ale akurat nie tych bogów, chyba rozumiesz, mamo. - Wiesz, wkrótce może zostaniesz babcią. - Nieprawda - odzywa się Ben Abba skrzyżowany w nawie bocznej a więc potrafi odcyfrować moje zakryte podświadome sensy. - Przyznaj wreszcie, że nie robisz tego dla Sommy. - A czy ty przyznasz, że nie wisisz tam dla ludzkości? Gul, gul, gul, wyciągam z flachy, gul, gul, gulgotanie zagłusza Jego odpowiedź. Haam. Ależ ta matka się postarzała. Stara jest i nudna z tym całym przestrzeganiem, przeżegnaniem, niebuntowaniem. Spyta zaraz czy wiem, że ktoś zaszlachtował Promotora, wyjął mu płuca, nerki, i serek topiony z lodokłamacza, ham, trele morele, zbrodni musiał dokonać potwór, nie człowiek, to pasuje do kanalii z Firmy; niczego nie bądź pewna, mamo, cóż, ja też nie jestem pewien, może to właśnie ja, różności się robi pod wpływem, sam sobie dupek zawinił, nie cenił człowieka, bruździł. - A później będzie ględzić, że się staczam, ale ciągle jest szansa, niech tylko wrócę do tego cuchnącego świata, który wychrzciła domem, akurat, stara babo, szansa to najwyżej wyłożyć pasjansa jest, czy wybić Sanczę w Pansa, czy chędożyć szympansa, ham. - Czcij matkę swoją - podnosi głos Ben Abba. - Bujaj się - syczę ale to mną zabuja. Wścibskim, nieprzekupnym, wydrwiłzawym bólem, pląsem głowy oczu płuc mózgu czaszki uszu wszy, bólem wszystkiego, bólem bólów, najlepszym dowodem na istnienie Stwórcy. - Zostaw syna w spokoju - mówi ojciec. W szkarłatnym płaszczu Szperacza wygląda jak Piłat z pokrewnej domeny. - To nie ja - mówi Ben Abba i kona na krzyżu, ikona. Ham. No tak, domyślam się kto ham, agens agentis. Rozglądam się za głównym staruchem i tymi jego zwiastunami skrzydlatymi, pancernymi podobłocznymi husarzami, ham. Nigdzie ich nie widać. Tylko Ben Abba, dawny przyjaciel na całkiem świeżym krzyżu. No i witraże. Setki tysięcy witraży, miriady kolorowych szkiełek przewracających się przed oczami, opalizujące jak barwne okruchy w kalejdoskopie. (Rekord Pacjenta:...kredki woskowe i blok, wtedy na pewien czas pacjent uspokaja się. Najczęstsze motywy rysunków...) - Ja z nim porozmawiam - odzywa się witraż ojca. Stapia się w jedno z witrażem boga ojca. - Zostań przy matce. - Mamo, jesteś już stara - mówię. Spoglądam uważnie na traconą gwałtownie płynność w butelce. - Gdybym cię zabił, to pewni ludzie bardzo pomogliby Sommie. To tylko taki żart? Co, chciałabyś umrzeć? Dla córki? To byłoby zaszczytne. Witraże. Lustereczka Crowleya. W jednym z nich żywe odbicie zasuszonej piety w łachmanach, madonny zaśniedziałej. - Doktor Jasnorzewicz... - To znowu starka nudziarka. - Nie pij tyle. Proszę. Starka nudziarka. Spycharka pitarka. Tarka pierdziarka. Zamknij się, starucho, zamknij, stul i zamknij się, matka, co cię to obchodzi, matka, piję, bo tobie z cyca nie leci, whisky jest dobra, okowita, krew boga, nektar, ambrozja, fluid filozoficzny, wonny towarzysz cywilizacji, zamknij się wreszcie, woda życia, mniam, to święta jucha przenajświętsza. Jest dobra jest dobra ham i tyle i dość i starczy, chwytasz, nadążasz? - Doktor Jasnorzewicz zdiagnozował u ciebie schizofrenię. Już nie ma wątpliwości. Nie kontrolujesz swoich alter ego. No i te wszystkie historie, które wykrzykiwałeś przez sen, o Szarym kompanie, jego siostrze, o Bennu...to wszystko urojenia, synku. Rozszczepienia. Drzazgi z drzewa ciebie. Musisz się leczyć, synku. Jak Somma. Drzewo jeszcze wyrośnie zdrowe, musisz dać sobie szansę. Doktor Jasnorzewicz zaleca jak najszybszą izolację. Uważam, że ma rację. Znam taki ośrodek za miastem, bez wejść do Sieci, tam byłbyś bezpieczny, synku, ham. Zmierzam cios łokciem. Witraż matki pęka w kilku miejscach i z jękiem bardziej rozpaczy i niedowierzania niż bólu ham opada na wypastowaną, lodowatą posadzkę kościoła. Jej kończyny w drobnych okruszkach, zbite jak najszczerszy kryształ rozsypują się na wszystkie strony, za balaski i ławy i przed ołtarz. Ludzie może znajdą szkło w eucharystii, ham. Sprzątnę po sobie. Ham. (Boli.) Muszę to jakoś posklejać. Nie jestem za dobry z anatomii, może ham coś pomieszałem. Ale matula gada, nie jest źle. Nie mogę tylko znaleźć szklanego drobiazgu z jej kolanami. Ham trudno, nie będzie klękać. Nie będzie kwękać, ham. Nie. Koniec. - Jak mogłeś to zrobić... - szlocha szklanymi łzami: bursztynami, cekinami żywicą. Zamieniają się w martwicę. - Synku, jak mogłeś... - A, starka nudziarka. Chyba prosi o repetę. Witraż z SS przenika do witrażu ust. Coś mi nie smakuje, ham. Zapytam ją o to. - Jak myślisz, ropucho, dlaczego Somma wybrała mój los? Dlaczego nie pozwoliła mnie być autykiem autentykiem, skoro tak było pierwotnie postanowione? Dlaczego się wtrąciła? Dlaczego skazała mnie na swój los? Przecie to ona powinna tu i teraz pić i zadawać te głupie pytania. Wszystko mi się miesza, matka, co powiesz?...Ty lepiej nic nie mów. Z niemotą ci nawet do głupiej, staruchowatej gęby. Otóż i wraca papcio. Jest i ten drugi, od Abby. Potrząsają głowami, pewnie ubili interes. Podsłucham, co mówią. - Mój żałosny syn wciąż w ciebie wierzy. Ma za skończonego oszusta, wykoślawia tę wiarę: ale wierzy. A pamiętaj, że to wiara takich jak on daje ci życie. Bez wyznawców żaden bóg nie może istnieć. Oto życie człowiecze jest Kuźnią Bogów a jego zwłoki ich zmierzchem. Mógłbym nauczyć syna niewiary i zapomnienia. Będziesz o tym pamiętał? - Nie gróź mi, Szperaczu. Wyjdź stąd i nie męcz ponownymi wizytami. Ja dotrzymuję swoich obietnic. Twój synalek chce poznawać przyszłość? Dam mu ten dar. Chce poznawać prawdę? Pozna. Ale na wszystko ustanowiona jest cena. Jestem pijany. Znalazł swój swego. Bóg, który dał się rozpiąć na belce też musiał być pijany. Bóg mniam. Matka umilkła, przeżegnała się, zatopiła ruch szczęk w paciorki, popatrz tylko, nie musisz się tyle modlić, ty kobieto tak zwana, starczą ci dwie, trzy piersiówki i anioły się objawią na wyrywki. - Poznałem cię na wylot - mówi ojciec, - więc wiem, że coś knujesz. Znam ten twój uśmieszek. Ze mną nie wygrasz! Ja w ciebie nie wierzę! Oto stoję teraz w pustym kościele i rozmawiam z nieistotnym wiatrem. I tylko tyle. Wiedz wszak, że jeśli go skrzywdzisz, wietrze, wrócę, nauczę go Szlagwortów, tamtych - najgroźniejszych. Zapomni o tobie. Ucieknie ci. - Co mnie nurtuje - mówi Ojciec, ten drugi. - Szperacze wyzbywają się uczuć. Nie możesz kochać swego syna. Dlaczego tyle dla niego robisz? Witraż z odpowiedzią zaciera się. Przychodzi jakiś człowiek, może zabłąkany społecznik organista i maże po nim szmatką i płynem do czyszczenia. Gul, gul, gul. Bo nad czym tu się zastanawiać? Ham. Na dnie butelki skręca się tłusta, czarowna ścierwica mięsówka, królowa much, mniam. Ben Abba odżywa i od nowa męczy się na krzyżu. Ha! znam jego przyszłość. Uśmiecham się koso ham. Kolejny witraż przedstawia policjanta przegrzebującego stertę błękitnych j-dysków z pożółkłą wanadową żyłką bezpiecznika. Bzdury ścisłego zarachowania. - Nie, sir. - Krztusi się zazimną kawą a nie zwykłą homo kofeiną serwowaną przez link ale prawdziwie trującą wylewaną ordynarnie niewirtualnie z cewnika na korytarzu. - Pańskie akta są czyste. Mówił mi to ostatnim razem, i przedostatnim, i jeszcze wcześniej wiele razy, ale ja mu nie wierzę, ham. Na pewno coś na mnie mają. Odkryją to w chwili mojej słabości, wykorzystają bez skrupułów. Tak, mam słabości. Nawet ja Björn Samskö ham. Ham to odruch ham, werbalny, między innymi, nie potrafię go, wziął się nie wiadomo, mniam ham. A Firma zwraca uwagę na słabości. Kofeina to przecież słabość, ham. Jako narkotyk bezużyteczna, jako odsypiacz mało skuteczna. Tak, za kofeinę NCM mogłoby się pogniewać na samego diabła, ham. - Co to pan wyrabia?! - Policjant powtórzy po raz n-ty, że nie zabiłem Promotora, Szymona, Beaty, nikogo. Nie zabił pan żadnego Promotora, Szymona, Beaty, sir. Oblałem go kawą, zmieniłem planimetrię przeprosin. Ostatnio muszę to robić. I poza tym, muszę to robić, ostatnio, dość ham, często, że plączą mi się wyrazy, słowa. Miewam ataki bólu kiedy wyrazy mi się opierają się buntują, patrzę z trwogą, dość ostatnio często, jak, choć jeszcze w ukryciu na tyle że tego w NCM nikt nie zniuchał patrzę z trwogą jak umykają mi jak linki baloników z dłoni, uciekinierzy od sprawnych gramatycznie parseidów. Swedenborg powiedział, że może mnie pocieszyć, że to mo, że to może to wynik tegoże wyrazy jako byty pojedynkowe, to jest pojedyncze, ham, stają się dla mojego nadumysłu zbyt kruche i nieistotne, że myślę już na wyższym poziom(ham)ie. I jednak denerwują mnie te nadskakliwe tmezy, berezy, bo już sam nie wiem o tym sądzić, ham mniam. Niesprawdziwy to wyraz: "n-ty", bo ham pr, oponuje, że, N, ostatnia litera, albo taka ważna, tak szkarłatna, że trzeba ją wyszywać w kaftany każdego równania dążącego w nieskończoność, zabawną ósemkę upojoną SS, ham, padłą na bok i porzygującą w rynsztok swoją ham symbolikę. Oblałem policjanta kawą, dlatego tak fuka. Fuk off. Kofeina niezdrowa, gdybym to miał tylko takie ja to dopiero mam kłopoty, Firma mnie przejrzewa, trafię do piwnicy, po to mi ją pokazali, wciąż pokazują mi podziemia, bym zmyślił się nad przyszłością bym zwariował opętał się przez diabła gdy diabeł przyjdzie i wskaże w mnie krogulczym kriogenicznie czystym ham palcem ham fallusem dążącym w srom mego strachu. - Co to pan wyrabia?! - Nie odpowiem na żadne pytanie bez pozrozumienia się z moim adwokatem diabła za skórą rozdartą w strzępy. Kto wie, może oskarżę posterunek o fukanie. (Jest pan pewien, że akta są czyste?) - Napijesz się kawy? - pytam ojca i ruchem śledzion pokazuję mu wolne krzesło z trodami relaksacyjnymi. Rozlewam. Ślepowron siada, relaksuje się, popija, ham. Popytuje z zasiadki, wielki łowczy, ham kawaler orderu pod wiązki światła. - A pamiętasz jak umarła twoja matka? - Comm do pana, sir. - Policjant wykazuje mi link w starą centralkę światłowodową. - To zapewnie ten Rechtsanwalt. - Słucham - mówię, bo wizję odjął system prymitywnych rozbezpieczeń, sztubackie to ham firma wie? No dobrze, ojciec, nie spieszy się nam nigdzie. Słuch też już nie ten. Nie zawsze rozumiem, co do mnie słyszą. Lecz taki Metelski nie słyszy w ogóle, ham więc będzie powinno jest być może dobrze będzie. Kawa rozpuszcza witraż z niebólem głowy. Czy diabły w archetypach zawsze mówią po niemiecku? Niby dlaczego. Później, proszę, później. Skądże. Ja nie proszę, ja ostrzegam. - To ty, Biernacie? - pyta mnie Grzegorz, wskrzeszając archaiczną i małolubną sztukę wykorzystywania wołacza. - A pamiętasz jak umarła twoja matka? (Rekord Pacjenta:...pacjent w ostatnich dniach nadpobudliwy. Zmniejszyć dawkę stakka bo...) Zaczynam zdeklamować przypomniany nagle kawałeczek, tchnięty cuchnącym przymusem z odwewnętrza: Jedni rzekli, że mać zgubi starość, Inni, że syn. Żem wielbił wszechsynową wściekłość, Byłem z tymi, którzy rzekli: starość. Gdyby wszak mać dwakroć zdychał był, Myślę, że znam tajną syna myśl Dość, by rzec: starczyło i w nim By ze śmiercią iść Bo z-kurwy-syn.17 - To ty, Robercie Frost? - pyta mnie mniam Grzegorz ham. Ich bin ein Frostiner, jest zapomniany prezydent zapomnianej witryny zapomnianego czasu i zapomnianego postrzału lodowaciejącego jego ciało na dnie limuzyny ze starego filmu ham niemego zdaje się. Strach mnie mrozi. Nie tajam. Wiedziałem, Firma coś na mnie ma. Oni wszędzie. Nawet w bebechach Szarej podkuwają mi nowe przekleństwo. Wiedziałem, że stary przyjaciel (a ciół nie mam przyj) (nie przyj, Szara Siostro, rozwiązania jeszcze nie czas) zadzwoni, że Grześ się ze mną połączy, wiedziałem skoro oddano mi w zastaw, no ten jakże się toto nazywa, Zukunfthellseherischkeit? Kto pomyślał: hell? Powiedział: jasnowidzenie? Czarno to widzę. (Widzenie.) - Widzenie, sir? - dosłyszał moją myśl policjant, jakiś lepszy cwaniaczek. - Ale z kim? - Ty masz swego Frosta a ja swą Emily Dickinson... - To z jakiegoś zapomnianego szlagieru. Znów ta niemiecka leksis. - A pamiętasz jak umarła twoja matka? (Rekord Pacjenta:...ostatnich nocach bardzo nadpobudliwy. Ograniczyć zasadniczo dawkę stakka bo i rozważyć...) - Nie wiem czy to sobie przypominasz - mówi Grzegorz głosem którego łaknąłem od dawna, och zamknij się, - że dawno temu, kiedy gratulowałeś mi zdobycia stypendium, a ja opowiadałem o przyszłych projektach, spodobał ci zwłaszcza ten o ważeniu...no, miłości...skoro stwierdziłem czy jest dusza...to logiczną konsekwencją...a ty prosiłeś żeby ci przyrzec...że zadzwonię...kiedy będą sprawdzone...gdy będą pewne wyniki badań...stąd ten link...zważyłem...no wiesz...Uzyskałem jednoznaczne rezultaty...Ujmując rzecz w jednym... - A pamiętasz jak umarła twoja matka, ham? Nie, nie pamiętam. Nie rozpoznałem jej. Moja niby matka była uśmiechnięta takim niebiańskim uśmiechem, jaki nigdy z siebie nie wyparła, całkiem odmieniona, musiałem się napić. Moja matka nigdy nie potrafiła się tak uśmiechać, jak gdyby nagle dojrzała sens swego zmęczonego żywota. Nie rozpoznałem zwłok. Rozpoznał je ten skurwysyn doktorek Jasno, i coś tam. Kiedy go zabiję, kiedy. Ból głowy. Nie do zniesienia. Kiedyś zabiję ból głowy. Czy on jest karą? Czy bywa nagrodą? Konsekwencją? Ale czego ham? Nie pamiętam, nie chcę. Nie gadaj tyle, bo łeb boli. Wiesz co to ból łba? Taki, że liczysz milisekundy bez bólu? Bennu powiedział że epileptycy liczą. Nie jestem epileptykiem. Nie upadaczłem tak nisko. Jestem ham jeno drobnym niegroźnym schizo a że może część jaźni upada-cza to nie moja sprawa zlewa, no więc wiesz co to ból głowy? Jak się go doliczyć? Bo kiedy doliczysz do jednej, góra dwu, boli cię powrotnie i czyhasz na kolejną okazję, nigdy nie doliczysz dalej niż do dwu i nic ci nie pomaga, łakniesz samobójstwa, ale coś wytrzyma przy życiu, coś co przeklinasz nie krzyw się tak, pocałuj mnie, ham. Schizofrenia i epilepsja, bliźniaki z jednego jaja, śmiertelność ciała, nieodwracalna katarakta losów, Morbus Sacer, Grzesiu, no, czy potrafiłbyś zważyć to wszystko? Nie potrafiłbyś zważyć obłąkania? Nie? To zamknij ryj i wynoś się do wszystkich diabłów! - Tak. Zdecydowanie tak. - Zrywam link i zwracam się do policjanta. - Życzę sobie widzenia. Kogo tu macie? - Zabiłeś swoją matkę - mówi ojciec. - Pewne długi będą ci wybaczone. Thelema zajmie się pochówkiem. - Bo ja wiem... - Policjant drapie się w ciemiączko ham. - Mamy tu niejakiego Żabbę, Dżabbę, jakoś tak. To ci dopiero. Diabeł wcielony. Jutro przyjeżdżają po niego czarterem krzyżowcy z Nettapo, wyjedzie w obstawie prosto na krzesło. Ale może darują mu krzesło. I wymyślą co innego, hihi. Taki jak on nie zasługuje na szybką śmierć. Wie pan, co on robił, sir? Chodził po ulicach, wciągał upatrzone ofiary w ciemne zaułki swoich sekciarskich nauk, i tak mącił, mącił, aż im... - Prowadź, na tych miast. - Gdzie jest teraz twoja siostra? - pyta ojciec. Kawa mu się właśnie skończyła: happy endem wróżebnych fusów. Jest gdzieś niedaleko wykupiłem dla niej domenę. Z całodobowym stróżowaniem, fachową opieką, i tak dalej, dalej tak i, ham. Ten doktorek zdoła od czasu do czasu przedrzeć się przez zapory. Podobno z nią rozmawia. Nie wierzę w to. Somma nie da nikomu satysfakcji jednego morfemu. Doktorek twierdzi, że umie rozmawiać bez słów, że łączy się myślami, pisze nawet ich słownik, że mi pomoże, kiedyś. Nie zabiłem go powiedział że kocha Sommę apostoła Boga, kocha. Zastanowiło mnie to skoro kochać Sommę mogę tylko ja, jej brat (mój ból głowy), jej matka (która odeszła), jej ojciec (który odszedł). Ależ nie ham nie zabiję cię zwyczajnie prosto napalmem lub szczurami lub palnikiem Bunsena. Masz już jedną głowę z rodziny w swojej kolekcji, więcej nie, śmiesz, ham tknąć ham. Sommie brakuje już tylko paru wszczepów, i wróci do nas, do mnie, spłacę dług, życie zacznie się właściwym seansem. Ham, azaliż ten patafian nawet o własnej córce mówi: siostra syna tamtej matki. No, właściwie rzecz ujmując, bardziej babki niż matki. Zauważyłem, wyraz babka ma już w sobie owo spieszczenie, którego na próżno szukać w suchogrdycznej matce. - A wiesz, wkrótce może zostaniesz babcią - mówię do mamy skoro husaria jej ciężkich westchnień grzęźnie tragicznie w żółtych wodach starczych płuc. W butelce zostało jeszcze sporo SS. Ham. Mniam, gul. Ham, ham. Gul. Mama podnosi na mnie spojrzenie, dźwiga je w krzyż moich brwi rozbitych na poprzecznej belce czoła, jakże haniebnej śmierci dla brwi. - Tędy, sir. - Witraż policjanta zrzuca witraż skóry ham węża, staje się witrażem legionisty ham, el Legion Condor paso. Prowadzi mnie wąskim korytarzem posterunku w stronę cel. Wąsko, coraz wężej. Zrzucona skóra wężą pije pod pachami. Rozdwojony język szuka źródła ciepła. Jest. Ciepło bije od Niego. - Babcią? - pyta nie pyta mama i wymienia bezszept z wargami ojca. Ale ten ojciec, ten dziadek in spe jest w błędzie, pił kawę, ham. - Kiedyś zapewne o tym marzyłam...Opowiedz mi więcej o tym, proszę. - A ile ty masz marzeń, Björn? - pyta Metelski, łotr po lewicy. Znowu jestem w kościele. Budzę się ze zjawy. Nie pamiętam, pewnie jedno. Żeby przestało boleć. Żeby przestało wreszcie boleć. Jeżeli to jest pokuta, ukrzyżowańcu, to wypełniłem ją z nawiązką! Nic, cisza, ham, nic, nul, nada, zipo, zero, ogólna nic-a-nic-ja. Dalej boli. O nie boli. Szybko, liczę: raz, dwa...I boli. Skurwysyn. Muszę myśleć, gdy jestem zajęty myśleniem, boli mniej. Chyba że myślę o bólu. Albo o tym, że mnie nie boli: wtedy mi się przypomina i znowu boli, ham. Więc trzeba o czymś innym. Swedenborg dopomoże, jestem silniejszy niż reszta, ham, onych, ham, szaleńców. Ale stul mordę, Stridor. Stul mordę, ojciec. Ja się ham nie znam na wołaczu, nie muszę. Musze ciało na dnie butelki, najpierw zasysam skrzydła, chropowate, przesiąknięte spirytem. - Kogo on woła? Eliasza czy Abrahama? - Dziwuje się tłum. Ben Abba wołaczem przyzywa Ojca. - Ile robisz na Swedenborgu? - pyta Stridor. Ojciec odwraca głowę, przystyga w martwej naturze, zaciętej migawce, ham. Boi się mnie, ham, Stridor. Bywa. Nie pamiętam ile. Nigdy mu nie powiem ile. Kasuję wyniki. Nie dowiedzą się. Dzisiaj zjadłbym takiego Jaguta na deser. Kim był Haron Jagut, nie pamiętam. O pięciuset osiemdziesięciu ośmiu tysiącach haseł w glosariuszu mózgu, cicho sza! Rośnie. Ham, broni się. Niczego nie powiem, w swoim czasie nie powiem, wielka rzecz, ham. Nie powiem też ani ani, ani. O tym, że zeszłej rozgrywki Swedenborg zaproponował remis. Zawsze. Jęz, języ, język, no niech ham wraca na miejsce. Najważniejsz, że się nie zgodziłem. I gramy dalej. Rozgrywka wytrwała miesiącami. Nikt o niej nie wie. (Jęz, język, niech!) Ham, ale...Ale zawsze. - Pamiętasz jak świętowaliśmy pierwszą siódemkę zer, jaką zarobiłeś dla firmy? Srać zera, ale ta jedynka przed nimi! Siedzimy w pokojach, połączeni, hełmy na głowniach, rękawice na rekinach, nowy, dopieszczony sprzęt, więcej ikon ham mniam. INRI wersja 9 koma 2 beta. Jest nam bardzo zimno. Temperatura niżej trzydziestu stopni. Czasem żałuję, że łącza są aż tak dokładne. A może ból głowy obsesja? Metelski orzeka, że obsesja, bo skaning, bo tomograf, bo wszystko, czacha mi dymi, że nic organicznego, że ból jest w mojej głowie. Skoro tak, wali Stridor, to pewnie chce się zaprzyjaźnić ham bo tyle wali, wciąż i wciąż wali, ham, a skoro tak, to możesz go zniszczyć sam z siebie, psychoból. Tak czy inaczej, jest nam bardzo zimno. Czy ból da się zamrozić? Tkwimy na dnie wylodzonego jeziora, obserwujemy przez noktowizory zastygły w soplach samolot. Mamy odbić zakładników, inne rozwiązania (policja, komandosi, SWATSFSTF, najemnicy, i tak dalej, i tak jeszcze dalej) ham zawiedli. Porywacze niebawem się z nami połączą. Ale na tyle bawem, że mogę powspominać ham przyszłość. - W cóż się pan tak wpatruje? - To Jasnorzewicz. - Mesjasza pan nie widział? Wszędzie go pełno, w każdym spełnionym proroctwie bólu, człowieka czy świata. W każdej pladze, zarazie i przekleństwie. I pan się wpatruje właśnie teraz? - Czekam aż zacznie się wić, aż więzy niewygodne, aż zagwozdki własną pieśń. Sądzę, że mnie pan rozumie, doktorze. - Pewnie, że rozumiem. Tacy sami. Przy odrobinie chorej wyobraźni, moglibyście zamienić się miejscami. - Dziękuję, postoję. - Zapalam papierosa. Napalm w skrętce parzy w papilaria. - Dość zamian, ham. - Tak siostra dokuczyła? - pyta doktor. - Coś panu powiem, proszę tylko nie powtarzać. On też jestem zamieniony. Zastanowiło, ham. Ben Abba? Ale z kim? Ależ kto? Jan Chrzciciel? Kefas? No kto? No, wyjaw się. Rozwiązanie znacznie bardziej, ham, oczywiste. Oto poczciwy Ben zamieniony losami z bratem. Nie miałem okazji znać osobiście, a, ham z tego co powiadają to ham niezły gagatek. Syn Jutrzenki. Ham, czyli to tak. - Owszem, zna go pan. - Jasnorzewicz schyla się ku mnie wymownie. - Wybrałem bunt, odosobnienie. Muszę kryć się na Ziemi, w obcych formach ham i nigdy nie mogę wyrzec się walki. Jestem tym wszystkim poważnie zmęczony. No, ale tyle mojego, że co chwilę nie ginę na krzyżu, ludzkie larwy nie zżerają mi ciała przy byle mszy, nie wampirzą mi krwi. Jestem potężny i samodzielny. No tak, ham. A to miał być jego los. Wie pan, co mój braciszek uważa za najgorsze? Rwie znak zapytań. Głos zapada w przepaść. Czeka aż za nim polecę, ham, runę. Wytrzymuję, ham ham ham. - Nie może mnie znienawidzić. Musi mnie kochać - to także część losu. Cyniczne, prawda? - Kocham siostrę - prostuję oskarżenie między liniami, ham, w ringu niedopowiedzenia. Boli mnie głowa. - Nie mogę już słuchać tego biadolenia! - wścieka się kiedyś Metelski. To było parę lat temu. Zdaje się, parę lat, ham, bo czas przestał się liczyć, ham kazałem nawet wymontować ikonę klepsydry. - Ból głowy, ból głowy! Bierz prochy! - Nie pomagają. - Żadne? Wtedy Stridor proponuje operację, wytniemy, ham, jakieś pukle nerwowe. Nie zgadzam się. Ból jest straszliwy. Zgadzam się. Sprowadzają speców, troszczą się, akurat, pewnie wykorzystują szansę ham by po eks perymentować. Nade mną ryje, uśmiechnięte, fałszywe. Na pewno zabiją mnie albo zrobią coś jeszcze gorszego, tam, w piwnicach, dla następnych gości. Będę okazem, ham. Tak zwani lekarze. Lekarza lubi się, kiedy pomaga. Ham a kiedy kitlonosicieli stać tylko na frazesy o spodziewanym postępie nauki może w kolejnym stuleciu ham kolejnym wcieleniu, nawet otuchy nie wymawiają szczerze, okazują się zwykłymi ryjami odartymi z magii, bezradnymi chłopczętami wróżącymi, zgrają konowałów szczękających na pokaz lancetami, uuu, popatrzcie no, uuukończyliśmy kursy, studia, eksperci od wszystkich nieuuuleczalnych boleści, uuu patrzcie na nas, mamy kleszczyki, lancety, znamy się na rzeczy, komunikuujemy się zaklęciami wtajemniczonych, fleksor raz i raz ekstenzor, ekscyzja, resuuuuscytacja. Uśmiechają się do mnie, i tną wzdłuż, wszerz, niech mi tam, ham, widzę to w ich maseczkach. Gówno prawda. (Ham, odpowiedź przyszła po pewnym czasie:) Przyśniło mi się przyjęcie w Firmie, czołówka, śmietana, najwięksi puknięci. Kelnerzy w złotych portalionach uwijają się jak raki w ukropie. Potraw potrzęsienie, głośnodajki, strugi likworu amfa kamfa satanfa w szaletach. Patrz mówi do mnie Vlad, personalny, podoba się habitat? Pewnie, że tak, odpowiadam i nawet głowa boli mniej, jak to we śnie. Chcesz, pyta Vlad, odciąga mnie na ubocze, dźwignąć się o szczebelek? Vlad ma ostrą paranoję, zbyt dużo ćpa, nie potrafi już użyć bez sety neologizmów, ale słucham go, czasem się takie przydają w potyczkach ze Sweden-Bogiem. No pewnie, odpowiadam, odpomniam, mniam, ham. To co, pytam, ja. Jak co, uśmiecha się Vlad, ty. No znajdź sobie choróbsko, zafunduj sobie, nie wahaj się, nie wąchaj. Jak to choróbsko, pytam, choć łapię z powolna? No wiesz, znak powodzenia, dowód tuszy portfela, oznaka klasy. Nie wypada bez choróbska. Śni mi się to tylko więc mówię, co ja, Vlad, szajbus żeby się kaleczyć? Szajbus, no, właśnie, przydałby się. Ale tyś chciwus, wrzeszczy personalny. W dupę ci divertimento, Vlad, burczę, i to wszak tylko sen, ale potem mi się przypomina ta operacja, która całkiem na serio, kojarzę raptem uśmiechnięte ryje nad mą chitynową wapniową kostną jarmułką. Firma mnie dopadła! Vlad odchody. Śni mi się, myślę, to dość sen, ham i tiki mam, nie mogę się opanować, nie starczy? Wymówią mi tak, zastanów się, jak nie ty, to kto inny. Ale wiesz, masz czas, póki co zjedz co. I śni mi się kelner transwestyta z głębokim reweransem, głębokim dekoltem, mru mru, lśniącą złotem półkulą półmiska. - Patrz, Björn! - syczy Stridor, wystawia kciuk, steruje mój wzrok na czujnik. Terroryści ogłaszają kontakt. Jest robota, a tu wciąż mi się śni. Gub się, mówię bezpłciowemu kelnerowi, nie śnij się, nie mam czasu, tam terroryści. A ten rewerans jeszcze raz, myk, i pokrywę półkuli myk do góry. Potrawa paruje, nie widzę, chyba z podrobów, para opada, i co. Reszta w kriogenkomorze, jeśli pan zechce, sączy do ucha Jasnorzewicz, to on jest tym kelnerem. Ludzki płód! - Ten sztuciec do abrazji, łyżeczkuj sobie pan, pierwszy kęs należy się panu, ostatecznie to pana dziecko, no i proszę próbować, pono płody arcysmaczne. Stugębny wymiot pojawia się jak na zawołanie i czeka na sygnał do kawalkady. Wymiotuję. - Babcią? - powtarza pytanie nie pytanie mama. Ham. Musi się oswoić z tym, osowieć. Ludzie pod krzyżem nie słuchają mojego ham wstrząsu, a język mi się plącze, nie przekonuje ich, drętwieje wpółdrogi do wysłowienia, ham więc wyklinają mi dzieciobójcę, dzieciożercę, dzieciopomcę. Na czas jakiś zapominają ukrzyżowanego. Ben Abba wykorzystuje ich nieuwagę. I udało im się. Niby odgłosy niby ludzi gdzieś poza mną, odliczają mnie jak rakietę do startu, Houston czy słyszysz a ja nie słyszę, Houston, czy widzisz, nie widzę, Houston, a dlaczego duże zęby a dlaczego leci ci piana z pyska? Ben Abba wskazuje pospiesznie moją mamę, woła do niej to wnuczę twoje, rozdziera czarny mogen ziemi rozstępujący się podłogą przed marnym tancerzem; mówi do Szeolu to twoja babka. Pierwsze kamienie wplątują się z zabójczym świstem w moje ham zamierzwienie. Nie, to nie kamienie. To ból głowy ham ale inny niż zwykle. Kamienne głosy, głosy werbalne werblowe wężowe wargowe, trzepoczący thalamus rozmylony z Thelemą, jest i nerw błędny rycerz, ham a patoketogeniczne zmroki i zjawy wywołują mnie na Plac Defilad: - Jest niedocukrzenie! Jest nadciśnienie! Kindling: check. Kobalt, glin, penicylina! Gleje: off. Acetylocholina. Serotonina. Noradrenalina. Pentetrazol. Strychnina. Pikrotoksyna. Strofantyna. Triocjanina. [Głosy, głosy, głosy...] (Rekord Pacjenta:...pierwszy atak uogólniony, Wielkie Zło...) - Patrzcie na oczy, na oczy! - Wprost? Nie, nieorganiczna. Brak reakcji na światło? Zamyka! Łuk histeryczny! Otwierają! Objaw Bella? Check! - Ochrona mózgu? - Osłonki Schwanna zamiast gleju. Grudki Nissla. Więcej żelaza! ["Słowa słowa słowa. Państwo przoduje nam w produkcji żelaza i stali; niejadalne surówki leją nam się prosto w nos. I fragmentaryczne zwłoki kronik propagitek: odsetek trepanacji najwyższy w tej części Europy, Pan z winiaku bukłakiem ham, nam bożkuje, rozśmiechnięty w boki."] - Wychodzi z tego? - Wstrzyknąć dwutlenek węgla! - Amytal sodowy w tętnicę: i raz! -GABA? Check! Wzrost. I dwa! Check! ["Udało im się, epilepsia cantans, odnaleźli mi chorobę. Nie gniewaj się już, nie gniewaj, to dla twojego dobra.] - Dajcie mu jeszcze reboksetynę na dokładkę, topira- matkę, albo nie...Lewetiracetamol i zonisamid! ["Wiedziałe, ż Firm cał czaa chci mni ham zniszcz...Nie potraf ju nawettt popraw wydoby wrazów..."] - Kseno inhalacja, wrócił się nam, kochaś! ["Nie! Ni! N!"] - Udało się. - Uśmiecha się Stridor, zdziera szron z policzków. Jest połączenie z samolotem. Terroryści zbudowali link. xxxx Ham jednak pijany Bóg mnie nie oszukał ham pozwala mi dostrzegać przyszłość. W każdej aurze. Przed każdym atakiem. Drobny szczegół, czasem cała scena, w zadziwionych barwach, zamajaczonych kształtach, skonfundowanych kontekstach, nie zawsze czytelna w całości ham ale tak, jest ofiarowana. Nie mogę na razie wybrać jej tematu, tonacji ale czasem mogę ją przywołać. Kiedy doznam szoku, ham. Niepokoiła nieco niepamięć wsteczna ham ustąpiła po par retusz płatów. Jestem epileptycznym prorokiem, ham, samotne brawa. Nikomu nie wyspominam o darze Boga. Takk, zacząłe onim myśleć z duż literrr. Jakż duż gorsz s te atak język kied nagl ni potrafi zkończ wyrzw, głosk mi si ploncz asz pptruj na mni w szze sssx. - Kim jesteście? - pyta Stridor porywaczy. - Imię nasze Legion, bo jest nad trójka. Już t gdzie słszałem. Przpomnam sbie łopate rozkopjcom groob matki, szkam szok a otrwam, dostan atak. Odkrwm kolejn warstw gleby, kolejne gnij czstki, lejne odkupieni grzechu pirwrodng ham ham. Matczyna padlin ham obnaża się szczerw po szczerwiu, człnk po człoku, mlekuł p molekule. Ysysam tłustawe glisty z porów gąbczałych kości zaś one zdradzają mi półgłos w który kierunk opać dal. Asz docieram d głwy i prbuj wlizać ją z fermentó. Styks piasku przewal iędzy zielonmi larwami wrg a potem raptem rozkulbacza ocz duszy i mów wyraź "Wybacz ci, synu". Na tyl wyraźni bym rozumił: Aura. I wtdy pjawił si w płmroku, na tyle pół, ab go widzć i na tyl mrku, by go ni rozpznć. Ki jesteś, ham? - Imię nasze Legion, bo jest nad trójka. W aurze ham jeszcze mnie nie dopadła niemożność złożenia wyrazu. Jaki ham cień skacze na postać z półmroku, wyrzuca ją. Cieniem Metelski. Dlczego wścibiasz, pytam. Dlaczego nie, jestem wariat, jak wszyscy w firmie, odrzeka. Ale po ham co, zapytam, co jst na końc drogi. Ostateczne szaleństwo, mówi. Osttecze szleńtwo, pytam. Bóg, wymawia Metelski ham i ham znika z ćmiącym niedopałkiem. Nim zniknie, zdąży nim odpalić dynamit. Haaam. Pamiętam przyszłość: dynamit. - Czgo chccie? - krzyczę wbrew iglicom lodu na łączach. Porwali neurosamolot. Nikt nie porywa neurosamolotów. Po co? Zakładnikami są ludzie nie potrafiący połapać się w sieci. Ich umysły są zbytnio proste. Lub zbyt komplikowane. Ham no właśnie. Neurosamoloty wożą ich do czarterowanych pagin. Po prostu. Konkurencja NCM ham wygłodna zlecenia odbicia więźniów zdołała zmusić kolosa do lądowania ham na dnie jeziora. Ham porywacze nie chcą gadać z konkurencją. Chcą z nami gadać. Ham. Ze mną, ham. - Björn Samskö? Otworzymy na sek kanał potasowy i przyjdziesz do nas! Dostaniemy ciebie, to wypuścimy zakładników! Koniec przekazu. Ham czego mogli chcieć ode mnie? Szpiegostwo przemysłowe? Zemsta? Wiem, nie wiem? Kojarz, Björn, kojarz szybciej, co w przyszłości oznacza dynamit? Ham oczywiście: pułapka. Firma chce mnie zakończyć, ham, rozegrać ham ostatni raz, ot, pozorować chwalebny koniec giganta neurowodów. - Ilu ih tam jesssst, ham? - pytam Metelskiego. - Raport wyczytał szesnaście wykresów alfa podczas transmisji. Może fałszowano emisję, byłoby ich więcej. Lub mniej. (Szar Fraktl konstruje naprndce pewen ham pmysł..."To ci pomoże," mooowi, "Na krótko, ale zawsze to już coś." - Każe mi usiąć prze sobom i słchać. Haam. "Dlaczgo chces mi pomooc?", pytm. Hm, am. Szrry moowi, "Pocieszam wątpiących, osadzam pysznych, karmię bezmyślnych, pamiętasz? Powiedzmy, że w twoim przypadku karmię bezmyślnego." Spglondm n nigo z wrzutem haam węc on dodje: "Jesteś bardzo chory i zbliżasz się do kresu. Tak, wiem. Twoja siostra też zbliża się do kresu, kresu lęku. Może zdarzy się, że ona wyzdrowieje dokładnie wtedy, kiedy ty postradasz zmysły. Nazwalibyśmy to sprawiedliwością. Ale ja tu nie po to..." Łpię go za rękw. "Szar! Haa! Cz ty wieszzz cosss wicej?! Haa n pwiedz!" Szay zrzuc zsiebie moje palc i wdycha: "Nauczyłem się, przyjacielu, że akcja równa jest reakcji. Kiedy losem człowieka ma być cierpienie, będzie. Z sumy bólu świata nikt nie zdoła wydrzeć choć drobnej ulgi. Ty i twoja siostra tego nie rozumieliście. Wolicie oszukiwać przeznaczenie. Ha!" - "Szar!", krzczę, "wrć d mni! Bdem ci czyyytau co i ile zehceszzz!" Frktl ptrzy na mni z smukiem. Chcemgo przkonać. "Jhn Donne, pmientasz? Zawsz lubłeś Jona Donna!" Ni ham czkam asz zaprzczy abo potwierd, hm, tylk, ham deklamjem jak najgłośn -niej, ham, yak naj szyb ej: Traz ten boool głow kołyszc si lekko, mooowi do mni: Msisz zqpłakaaać: Żden los ni jes wysp, samoistn w sbie. Każd jst części kontynntuu, fragment londu ham... Przz ham chwlkem wydaj mi si, ż ham Szrym Fratalm zwładnła stara moc ham. Otrzsą si jdnak hmm i wła: "Przestań już! Zjawiłem się tu, by pomóc tobie a nie zagrozić sobie!" Osdza mni mcniej na ftelu i mwi taaak: "Śpiew ptaka, szum wiatru lub cokolwiek będące niezakłamaną muzyką należną kosmosowi; to ci pomoże." Zaczna patrzć mi brdzo dalko w ocz i zrz ptem słysz yak wydobwa sieskondś czarwna meldia. Pocztkowo nawt nie zwrcm naniom uwag, ale ptem owsze, pniewasz haam mje myśśśli wracjom na swje hmam mijsca a wyrzy - ktre som przeciż ledwi niepordnmi pchołkami mśli - warcają tym ham bardzie -ej i ham, i oto po pewny czasie -e -e -e haam mogę myśleććććć jussz, ham, całki składnie, ham. "To są prawdziwe Szlagworty", mówi ham Szary. Ham, naprawia fałdę ham habitu i dalej w te słowa: "Nie sądź jednak, że twoje kłopoty się kończą. Dźwięk ci pomoże, bo nie zna wrogów. To on jest Ostatecznym Semem, ponad który nie wypowie się nic; melodią, którą słuchają galaktyki, jakich żadna z naszych ras nigdy nie ujrzy." Ham chrząkam ham chyba: "Chyba cię nie rozumie." - "Dlatego ulga nie będzie trwała wiecznie." Chcę mu zadać jeszcze wiele pytań lecz wszystkie je odczytuje i kręci ham głową. To znaczy - nie kręci, tylko ja, znając przyszłość, wiem, że ham nią ham pokręci, przecząco. No, ham, na ostatnie pytanie zdecyduje ham się jednak mi odpowie: "Dlatego, że żal. A może dlatego, że chcę, aby mój siostrzeniec miał ojca." - I ham, odchodzi.) (Rekord Pacjenta:...standardowe akcje AE. Wstawiono chemoczujki inhibitorów niskoprogowych obiegów [Ca], regulacji napięcia kanałów [Na]. Obiegi receptorów [GABA(Ax)] i atoksykantów usprawnione. Wszczepione: mikroprocesor ruchu komórek mózgu, iglicowy zawór jon-przepływu [Cl]. Bilans krwi [+]. Kontrszczepy: zapalenie mózgu, opon mózgowych. Test hiperplazji [-]. Przerost dziąseł [-]. Causa correpti. inexplorata. Blokada potasowa w celu spowolnienia impulsów: bez efektu. Memo: wrażliwość neuronów stępić mechanicznie...) Porywacze rozwierają kanał potasowy. Energetyczne elfice czepiają się ham pojedynczych jonów. Osuwam się do środka. Śmierdzi, ham. Nic nie widać. Ale jest ciepło od rur grzewczych to chyba są żyły. Do włazu cytoplazmy po drugiej stronie mam z sześć centymetrów. Daleko, oj daleko. Metelski powiedział, że firma przewozowa zapłaci duże pieniądze za udaną akcję. Bardzo duże, ham. Tak duże, że mogę awansować. Chcesz awansować, pyta Metelski, na sam szczyt, pewno głowa tam nie boli, ham, na szczycie, może tam lepsze odpowiedzi. Metelski ty ham pieprzony zdrajco. - Nie bój się, osłaniam cię - mówi przez utajniony link. - Kiedy ham znajdę się w samolocie ham bądź gotów na spray paraliżujący. Cieknę potasem. Byłbym milion razy wolniejszy aniż zwykły sygnał elektryczny, akson nie przewodzi za dobrze. Ładunek myśli zanikłby na odcinku jednego, dwóch milimetrów. By szybko pokonać sześć centymetrów ham musiałbym tak często powtarzać mój potencjał czynnościowy, ham, że raport zastrajkowałby, przeciążony przeliczeniami. I może porywacze tak właśnie rachowali? Że będę wlókł, pokonywał dylematy na krzyżowaniach dendrytów, brnął pod międzykomórkowy prąd, gasił się z sodu, więc dotrę do nich dopiero za jakąś koszmarnie długą ham milisekundę? Miałbym zatem trochę czasu. Ham skwery zacisznego osiedla przytulnych domków ogródków z równiutkimi rządkami kwiatów papierowych nośników danych dorzucanych podal drzwi przez łobuziaków ham na bicyklach zapomnianych benzynowych pojazdów skrupulatnie wmanewrowanych w garaże drzew sadzonych przy każdych ham narodzinach zafartuszonych żon ham psów wliczonych w obiad a sąsiedzi z taśmy barwy sepii wracają w przeszłość tego widoku jakby ktoś na podglądzie przewijał szybko do tyłu ich istnienia. Przez ulice ham których nie zamiótł jeszcze Net zwyczajnie mięśniowo: przechodnie. Kto ham woła mnie na obiad. Ham nagle zdaję sprawę ham że cały obraz to wizualizacja przyszłości mój pies nie wita ham mnie przyjaźnie ham ale nagle stroszy ogon warczy ham, ham, ham. - Co jest, Lupus? - próbuję go pogłaskać po łbie ale kto ham woła mnie na obiad ham powtórnie. Przewinięcie taśmy. Siostra Szarego Frak ham, tal a, w ręku łycha do nabierania płynnej strawy. Same ham niezdrowe ale smaczne rzeczy. Jak minął dzień? pyta nakrywa ham do stołu. Potm, moowie, bo ngl czuj, ż zacznm trcić hm mśl i wyrzy. Szra wdzi to, mojom zbldł twrz, rozkołsne ngi, wic przerwa nkrwanie, mgiem pdzi d dżego pokoj. Chwij si al Szar przbga z jakim przedmtm w-kłada mi t nauszi, wcisk jaki przcsk. Słysze dźwk fletu hm a może, to nie fle, cichy i nostalgczn, noi błyskawczneee poprawia hm mi możnoć koncentracji ham, ah ham. - Musisz zadzwonić do doktora, że znowu miałeś atak - mów ham Szara tonem żon której ngdy nie maaeem ham. Zdjmuję zuszu przedmiot, spglądam i pytam co to takiego, słuchwki? - Odgłosy delfinów i wielorybów, tak jak ci zalecał doktor, nie pamiętasz? - Kilim? To on jeszcze żyj? - spytam. Szara spatrzy na mnie z przestrachem. Jak to, żyje. Jak to, ham, Kilim. Przecież nie powiedziała tego nazwiska. W ogóle nic nie powiedziała ham. Ona jeno spokojnie warzy obiad. O wtedy właśnie poznaję, że to przyszłość, dla efektu osadzona w dwudziestowiecznym ham milieu. Nerwowo rozglądam się podomu. Jakim domu? Ale, ale. Jeszcze ham do niego nie wszedłem. Na razie jestem przy psie ham zaklęty jak papirus ze starożytnej Saragossy. I drugą pętlę ham muszę szybciej, niż światło. Za chwilę pies zacznie warczeć. Ham. Bo wyczuje zbliżającą się ham Aurę. Aura zazwiastuje mi niepokalane poczęcie Ataku. - Dlaczego Lupus tak dziwnie się zachowuje? Gdzie nasze dziecko? - pytam Szarą ale ham pytanie nie dociera do niej bo zatraca się w zgiętych wymiarach, ham nagle znajdziemy się po różnych stronach wstęgi Möbiusa, ham, nie powiedziałem nigdy tego nazwiska, Möbius ham, nazwi nigdy nie powiedziau jam jaisuös jdjsdh te-te-te haa gioe naaazwizdg skaaaaaa sjanig dyyy. - Wróć! - [REWIND + REWIND = FAST FORWARD] Wciskam ikonę Sweden-Boga, skrzyżowanie szpad, witaj, witaj, nie, nie napiję się dziś herbaty, szkoda ham grajmy ham kombinacja: pięć, mój serwis, ham zaczynam, kontynuacja partii, wskazanie. - Proponuję remis - deklamuje Swedenborg ale nawet w jego asemblerowym swetrze ham wyczuję coś na podobieństwo, ham nitki bojaźni że mogę się, ham, niezgodzić. - Jeszcze żadnemu człowiekowi nie proponowałem remisu - chrząka jak, ham gdybyż chciał ham dać do porozumienia, że natrafia mi się nie ham byleco ham-ham honor. - Nigdy, przenigdy. - I jak się z tym czujesz, Sweden? - kpię ham w żywe całki. - A ja nigdy nie przyjmę remisu z maszyną, ham. Już nie. - Nie jestem maszyną - odpowiada maszyna. Cisza ham bełkocze. - Pańskie milczenie oznacza niezgodę? - Dziś postanowiłem wygrać, Sweden - deklaruje mi się ham niepróżnie, zapełnie, zapewnie ham i raptem tracę głowę a! Głowa ham pada z pohukiem na stół m wystukuje na niej ham zżasiarczystego marsza. Otom jest we wnętrzu Ataku. Cha. Ah zwidzenia przyszłe tacy na podaje ham, skorpion samobójczy jak ogonowi ham ku głowę cofa, papieru kawałek palony jak się zwija czas A. Krzyczą moje A wcielenia A rozgaworzenia A rozpoczwarzenia A rozgwłacenia A rozliteraturzenia. Agdyby tworzono literaturę dla paranoików, freników, obłąkańców, ham, na czym by ona polegała, ham, czego poruszano opisem ham iby zwichnięte myślopędy gromopady aleje potępienia ham wyzburzone zapienione kły, zęby, ścichawporęki? Gdzie multimedia ham dla zakancerowatych, porowatych wymóżdżeń ham fobii drugiego obiegu ham podskórnego? Kto i dlaczego ukrył Semy, które ham zrozumieć potrafią tylko umysły nie z tej planety, nie tych ciał ham, nie z tych szerokości geograficznych, długości ham autystycznych? Kto ham kolwiek kto ham podołałby nędzarzem wysłowienia ham sezamom ham obłędu? Czy neurastenicy neurotycy nekrotyki neurony nie mają praw do ham aah własnych ooooopowieści? Ham-a-jeśli-tak-to-gdzie-one-są? Kto się z nich spowie, skoro tamci nie ham znają a krytycy miałkich piór, ham geopolitycznie i mentalnie poprawnych esejów, gniewoszy w złotawych okładkach wanadowych rekonstrukcjach ham sześciopasmowych marketing kampaniach achm czy twórcy opowieści dla tak ham wy- na- zwanego zdrowego tłochu hammah a że nie znają wszelkich amplitud szaleństwa ahm szczytem dewiacji umysłu jest im historia ponura którego z królików haaam żywcem gotowanych, ham przez ham Szekspiromana? Sweden-Bogowe zapytanie kołybie mi się w opłucnej, flegmieje, przystyga. Muzyka, powiedziałby Szary Fraktal, oto co nam ham pozostaje. Czy znany jest paniom a panom a robotom hamah projekt Sudre'a? Nie? No cóż. A z czym się kojarzy De Mass18? Też nic. Nie szkodzi. A czy może wyczyn Harmonikosa z Pathios? Kreujące akty Illuvatara? Czy ham dlatego myśl szkocka i myśl grecka, wybrane rasy ham, przepoczwarzeni nadludzie nie ham potrafią wydobyć z, am i od siebie błękitnej wstęgi fortepianowego rozbachanctwa? Do czego uszedł ham podziemny i zmartwiały na pół- amen Joyce, którego Przebudzić nie mógł już, ham, żaden słowny związek, brak leksem ekspres ham nie żaden zakomplikowany, zakompleksiony zwitek ham wieloznaczników ham pomógłby ostateczności końca? Agdy-być ham dalszy ciąg dopisał konsonansem i śpiewem, sześćsetdwudziesietoośmiostronową czastuszką wy-dźwięku h-czy-am ożył-by w-ów-czas? Tłoczą mi się, myśli, pompują lecz nie już ham w orurowaniu wyrazów, nie okablowaniem formy ile swobodnie i bezcelowo mi ham, się, stłoczą, wczekają aż ich zaniecham, celowo, zepnę bólem głowy i zanucę rezultat. H, a, m, ano tak ból głowy. On zna prawdę Sweden- Boga, wyćwierkuje ham trelem uzbyt pięknym w okrucieństwie s-ham-wej nieodwołalności. Cha ha a. A czas zwija się jak palony kawałek papieru, cofa głowę ku ham, ogonowi jak samobójczy skorpion, ham podaje na tacy przyszłe zwidzenia. Ham, otom jest we wnętrzu własnego Ataku. Szweter Buk próbuje ham wybrzmieć własny atak ale mah mahszyna nie potrafi atakować, nie wyróżni go cierniowa korona elektryczności w mózgu ani ham naga Lady Saliva na koniu przez ha:miasto jego ust nie przejedzie. Skoro zaś j-ham estbez atak u tedynie przewę druje hamdo inne g oświata nie hammarudzi w pań st wie gdzieo b o ham ują-wiąz heter omor ficzneregułyhamgry, o nie, nie za- hamplikuje sobie hmuzy ki conie roz róż nia hamkompo neantów mmm melodyj zupros zc zonych wpienknie ham, kurant w nim hamżade nnie zahammuje, żadn klang or z Miastaur sienie narodzi, ham, u bogi je stwięc Szwarcenbulg am bo cóżże zna każdywy raz świ a ta a ton skorokiedy hamsie go nie ima niestego Poymo Wania? Gdziehamżemu do alikwot skiedyro-go ból człeczy nie przy- do- pisze do- podłożą, do łoża grandmal, ham-nuty niebezpiecznej jak mądro ść, fanfar y niedraż liwej akord em flażolet em półszept em półprawd em półfalset em ham em dyszkant em dźwięki em pogwar lub powzdych uf, ham tuby razproszającej mury jery cha ha, m, oranż acji na mózgów nice i jej wiecznoświętochorobę? Niech mi się hamspiera na poziom-k-ie wyraz u, tomuni cnie daham! Bojaje stem Biernyat Brno-at Bernoazar Bjôrnapeszt ham i Barnbat, na ham ham ha, jakkażdym barnie mojego ciała odgrywa się w Ataku hamko Smos cały. (- Lepiej się czujesz? - Metelski puszcza mi przez viklink holo ciepłej herbaty. - Znowu miałeś... - Wygrałem ze Swedenborgiem - przerywam, bo odczytuję myśl ostatniego wyrazu, ham który chciał wyrzec, więc patrzy na hamnie z niedowierza, niem czy kpię znie, go czy nie, m. [Wróć! Nie może wiedzieć że jestem tak potężny. REW: czas zakręca ham się raz jeszcze wykrzywia odnóże wbok jak niebie skaham tancerka u Degasa, mogę wypić hambatę a jej nie ma i hamni gdy nie będzie. - Wygrałem! Wygrałem! - Jesteś tam? - nadaje Stridor. Tajny kanał może już nie jest tajny. Prawie pod włazem, cztery centymetry z hakiem. Z tej hamodległości terroryści pewnie przechwycili połącze. Jak żemi zimn oh am. Żyły ostygły, strzygi ożyły. Ale Stridor może nie wiedzieć że ja wiem, nie może. Morze fal potasu rozbija się hamo ścianę, ówraca, spółkuje z morzem sodu. Puszczam handżarem zafałsz komunikatu o dezaktywacji paru witryn hmbronnych i odzywam się na jużniealeniechmyśliżetaktajnym kanale, ham pytam go w myślacham aże danomi daryry boskie przymioty-niki, więcem zdolny czytać myśl jegoprzy szłą: - Stridor, dlaczego Prezes o witak ham bard zoza leży nam o imwariactwie? Pomnij formułę Crowleya dokładnego odwzorowania, którą ukochało NCM? Stać się Bogiem? Czy nie każdy chce stać się Bogiem? Móc choć raz w życiu zadecydować o Wszystkim? Poprawić Świat? Wydać z siebie Sem Kształtujący? Ile lat już zostajemy Bogiem, Björn? Jakże nam się wiedzie? Które przymioty sine qua tam-diu, nubigeno, podołaliśmy pokopiować bez skazy, ha? Owszem, wszechwiedzącyśmy, gdyż wygrywamy grubo ponad dziewięćdziesiąt procent spraw sądowych na terenie działania. A wszechwładniśmy, skoro kontrolujemy myśli: przeszłe i przyszłe, własne i wraże. Wszechpotężniśmy, gdy większość domen nieprywatnych jest przez nas kontrolowana a nasi oficerowie w senatach postarają się, by prywatne przestały istnieć. Czego jeszcze, Björn, czego nam brakuje? - Hamnie wiem. Tymipo wiedz. Niezgońdżonej miłoździ? Nie ma nieskończonej miłości, Björn, nieskończony jest tylko ból. Wymyślamy drugie policzki, samowolne skrzyżowania, areny gladiatorów, bo wtedy lżej. Nie, to nie to. Chodziło o nieśmiertelność! Bo które zadanie stojące przed Firmą i przed nami, jej apostołami, ostanie się jeśli czas zgniecie ich owoc zapomnieniem? Gwiezdnym pyłem? Nie-śmier-tel-ność! Ot, drobnostka...Wiemy, że ona jest w nas. W odmieńcach, Björn. Ale w tobie szczególnie. Gdy objawiłeś się nam na scenie, wiedzieliśmy, że to ty jesteś największą nadzieją, by smakować wieczność. Obniżony próg jaźniodziału plus fibromyalgia, organizm który odrzuca trutki na złe neurony, nie wchodzi w konszachty z substancją P, łamie protezy przeciwbólowe. No i misja, Björn: twoja siostra. Której uparte milczenie każe ci pamiętać, być posłusznym i skutecznym. Ideał. - Ro biliście naj pierweham ksperymenty na myszaccch, co? Tak, i rezultaty były drażniące. Bez trudu można dzielić jaźń. Nazwij ją duszą, jeśli wolisz...Lecz nie starczy ją podzielić, trzeba ją pożegnać. Dlatego musimy być, hm, zastanawiam się nad wyrażeniem...bezduszni? Nie możemy odczuwać żalu, że cząstka odejdzie, zginie lub przetrwa, a nieważne gdzie, w pałacu zimowym czy letnim niebycie. Nie możemy tęsknić i marzyć i wołać do powrotu, bo wtedy wszystkie elementy jaźni, choć podzielone, zginęłyby podczas śmierci, jednocześnie i jednoznacznie. Ale gdy odrzucisz od swych nóg syna marnotrawnego, jeśli porzucisz na pastwę galaktyk fragment swego ja, kto się za nim ujmie, co powoła z powrotem, i do czego? Nikt i nic! Będzie trwać w nieskończoność, Björn; wtedy my, wybrańcy, nauczymy się na przykładzie i... - Tylete o riiham-a p-rak-tyk-a, Stridooor? Sprawdzaliśmy cię, Björn. Autyzm do siostry, nienawiść do ojca, pogarda do matki, wściekłość do przyjaciół, morderstwo do wrogów, ból do końca. Powinieneś zdać sobie sprawę, że te uczucia się nie liczą, bo nigdzie cię nie wprowadzą. Żadne uczucia i nigdzie, spełniona afilia! Monitoring trwa, jak stwierdziliby nasi lekarze. Jeszcze się opierasz, Björn, wzdrygasz się czasami, ale już są pierwsze jaskółki nadziei. Karmimy więc te jaskółki, czekamy...Kto wie, może po tym, co wkrótce zobaczysz...?) - Stridor, jesteś ham tam? Uważaj na mnie. Wchodzę. - Dobrze, dobrze, wchodź! - ściesza Metelski. Właz odpada. Wchodzę po drabince do środka neurosamolotu. Ścisza. Nie, nie cisza ham. Głos Stridora czy to siego dobra imitacja, krąży lukami bagażowymi gdzie zwykle szmugluje się narkotyki. Ham. Idę w stronę głosu. Ham. Zapadka. Pajęczyna kabli przed wejściem hamah do kabiny, jak na kadrze ze znanego, ah, starego filmu, na pajęczynie wielkie krople rosy: to granaty psychotropowe za wieszone za ham za wleczki. Pająka brak. (Rekord Pacjenta:...łaknienie muzyki. Sonofrenia? Fonolepsja? Memo: sprawdzić inne układy czynnościowe. Zwiększony poziom obrazów paranoicznych. Wyraźna dystrybucja przestrzenna jaźni. W chwili przytomności pacjent orzeka: 'Uciekły i nigdy ich nie znajdziecie'. Memo: konieczny kontakt z prawnymi opiekunami pacjenta w świetle...) Rzucam obraz z kamery ham na skaner ham na skrypt haktóry obliczy wytrzymałość pajęczych nici. Zrywam najsilniejsze ham zgranatów, chowam do odległej paginy i zrywam gham jej połączenie z serwerem. Jeszcze pięć granatów hm i dostęp do kaabiny. Stanie otworem, siądzie bez przeszkód, ham. Cztery. Ham. trzy. Ham. Ijeszcze hadwa-o jeszcze jeden. Pająk, czarnodobrowieszczy, zjawia się tak szybko, że go nie zauważam. Wybuch ham rozdziera czasoprzestrzeń na małe strzępy ham pełne ciemnych fotonów ham wywołanych w absoludnej ciemni. Ciemni podziemi ham, już tu raz będę. "Czy wyrzekasz się poczucia niegodziwości światów, aby żyć w wolności niewolnictwa Bożego?" "Czy wyrzekasz się wszystkiego, co prowadzi do krzemu i srebra, aby cię Sieć nie opanowała?" "Czy wyrzekasz się szatana, który jest głównym rozpalaczem żalu i buntu a sprawcą elektryczności?" Ben Abba stoi za ham małym ołtarzem z kurzu kości krzyku. Otwory na dłoniach krhamwawią, okupują na czoło dziecka. Siostra Szarego trzyma szare zawiniątko z szarą ham kosmozoficznie mało istotną istotą o szarych oczach iczarnym fatum. Zakonnik w szarym habicie, poznaję ham go po kuleczkach wdłoni. To rozmodlony na całość klekot różańca. Sztuczny hm wyraz: "różaniec", nie pachnie, choć ham obiecuje, nie wróży, choć ham podobno, nie rozróżnia a powinien. Ha w drugiej dłoni zadrżliwy zwrot do-mnie: - Wyłącznik życia jest przy ścianie, bardziej po lewej. - Przecież to ja, Bjhamörn. "Dziecka?" Podchodzę do żony ktrejham nigdy niemiałem. Nasze dziecko, ham, wyrwane ze szponów szczodrowodnistej ciemności, a zupełnie nijak dziecko. Mięśnie hhhham cofnięte do się, zapadłe, zapomniane przez procesy twórcze, zielone, radosne. To miastenia w krańcowej tryfazie, ham. Z kim mogło czy hammusiało zamienić się na losy, tego niewiem. I czy buntuje się, niewiem. I czychce umrzeć, niewiem. I coczuje przedśmiertnie, niezgadywać chcę. Ale nie ham potrafi wydać dźwięku bo natwarzy nie majuż hamprawie włókien, tylko drobnousta, hamnos poruszający nozdrzami w poszukiwaniu powietrza, i te otwarte sommatyczne oczy, żyłki z bladoróżową posoką naktórąha mkończy się gwarancja. Somma wydaje dźwięki w hjej zastępstwie, in loco parentis locos. Benabba zawidzi namnie momentem ale szybkowraca w przeżytnią ceremonię chrztu: "Czy wierzysz we własnego Ojca, wszechniemogącego, potworzyciela ciała i nerwów, wypustek i dopustek, krwi i gleju?" Czuję zbliżającą się Aurę zbliżającego się Ataku. Aczy ja wierzyłem w swojego Ojca? Hamdrżąą mi myśl i króciej mi wra. Musze usłyszć jakklwk melode ham melod ksmosu mhaby wrcić do mowy zrozmiał -ham -ej. "Synu pyłu, ja imieję cię: Bennu. A skoro powoływan jesteś w królestwo inne niż te podziemia, zatem na dobry wszczątek dalekiej podróży rozgrzeszam cię w potężne Imię własne. A imię nasze Legion, bo jest nas trzech. Amen." Mje dzcko umra. Mj Atk sieham rodzi. Jstmy tu wszscy zemnie: Fraktl, Szra, Bnabba, Ja- ham. Dzcko płacz. Płacz hmtak prwotnie hamże myśl wrca do ludzkj postaci, zaczyna się składać w melodyczno jednść. W zrozumiałość. Płaczmi dziecko płaczham, bo pozwalasz mi być pojętym. Piorun z ciemnych wilgotnch stropów utropionych strupionych ham uderza nagle jakzwykle. Roznieca we mnie burzę chichocze iskierkami na brzeżach-ham. Melodia niemowlęcego płaczy ham si kończy aznim ceremonia. Wpatrzenia wemnie. Ham takkończy si podobieństwo-Boga ham. Aura zwala miczytać w przyszłycham myślacham Ukrzyżowańca. Ben Abba pyta: - Wyłącznik życia jest przy ścianie, bardziej po lewej. Pozwolisz mu odejść? A swojej matce? Siostrze? Coś gryzie hammnie we wspomnienie sumienia. W rysach-am Syna dopatrzę się ko-go inne- go. Jeszcz niewiem kogo ale zaraz będęwiędziął. Czyli to jest próba NCM, hamczyli w ten sposób rozpoznają moja afilię. Rysy Stridora Metelskiego. I coczuję, bezdzietny, pośmiertny? Ham. Zemsta, zemsta na wroga. Czytam Przyszłość: Metelski skupiony nad wykresami i serca, i mózgu: wyczytał wemnie liche, małoskopijne ham pokurczałe, alezawsze, zadrgnienie, nieśmiały skurcz wżalenia, tęsknoty za jedynodziecięcym załkaniem, który zaporządkował hammi myśli w antropomorfii. Wyczytał, ham, posłał dane do Firmy, i odczekał na wyrok. Taki ham a nie inny. To wszystko, ham, zostanie pomyślane za kilkaminut. Ucciiieekkaać. Raport potwierdza ham że system jest pełnią funkcjonalny. Rzucam się w potas powrotny, płynę w bezdechu, zero funkcji życiowych, ikona hipnozy, nie myślę przezkilka chwil o niczym, nieobciążony ładunkiem tragarz jonowy poniesie mnie na barkach parowcach zeppelinach, pod hełm i w ciepło rękawic, a wielokrotnie szybciej niż zazwyczaj. Dynamit. Ham. Huk samolot wyleciał w powietrze. W NCM alarm czerwonych świateł. Nim kierownicy tejpów przybiegną do mojego pokoju, hamzdążę złożyć wizytę Stridorowi, który zwalony eksplozją tryumfu, więc nie czuje ani nie słyszy jak mój handżar mroc wkrada sięmu za hełm, suwa siędo gardła przy włączonej ikonie lasernoża nie widzi hoczy ma umknięte gdy z szatańskim chichotem obnosi swoje niby zwycięstwo odniesione nad moją cielesnością, żegnaj, Björn. Ham. Przyszłość coraz bliższa, ham, zaraz wydadzą o mnie o pinię. - Taak. Żegnj, ham. Zabiję Stridora. Zbiję ws ws-zystkich. Afili trzeb trenwać, cha ha cham. Charczygdy wymierzam karę. Ale wycharczane proroctwo nie wstrzymuje bezgranicznych zdumień zoczu. Nie wstrzymuje też przyjaciółki śmierci, ham która zawozi Stridora na stos całopalny śpiewa ostatnią pieśń a głuchy człowiek, przerażony, notuje jej crescenda z ruchu warg. "Skąd znaliście tyle moich kroków, tyle planów niewypowiedzianych?" Czy macie tam na stanie ham kogoś innego kto wyczytuje przyszłość? Ham-mnie-nie, alewięc kogo? - Co jest, Lupus? - próbuję pgłaskać psa po łbie ale ktoś ham woła mnie dodomu i pies wyparowuje za piętami hampana. Wchodzę, witam spoglądem Żonę, ahamnasze Dziecko zajada owsiankę zmiodem. Więctak bywyglądał Bennu, ham, Syn. Atak wykręca mi korpus. Ham ręce w panice utraconej władzy łapczywie łapią powietrze wokół ham siebie. Jedna hzdoła zagarnąć zpółki atlas zez djęcia-mi. Starobytne kolorowe obrazki rozsypują się na dywan roztoczy w perskie mitologiczne zawijasy. Ślina wydostaje się na barykadę warg, hamjak gawrosz, łuk wygięcia krzyża okazuje się dość hhhisteryczny. Na zdjęcia które wirują na roztrzepotane motyle kończyn, na podeszwy butów wystukujących ham drażliwy pogański rytm: na zdjęcia patrzy okomoje. Oto Żona. Oto Synku. Stryjek Ben. Wuj Fraktal. Ham, tokto? Totwa cioteczka, ham, Bennu, moja siostra: zdrowa, rumiankowa, pogodna ranną mgłą. Przyszłość to jeszcze czyjuż majak am? Trzepot kończyn niewystukuje ham żadnej odpowiedzi w ludzkim języku czy nieludzkiej muzyce. Zaś wklęty w dużą płytę h-gramofonu Ben Ham Abba recytuje z salonu z miłościwością, ością w gardle, ham: "Wiesz, że jak długo pozostajesz w ciele, w uwięzieniu myśli, jesteś pielgrzymem zadaleko od Dźwięku. Kiedy zniszczeje doczesne zamiesz-k-anie, weźmiesz kwaterę w Dźwięku, bezbolesność nie ręką ludzką uczynioną, lecz wieczniebrzmiącą w kosmosie. Zaśnij, dziecko, bo semy z królestwa Ziemskiego wstrzymują należną ci ukołysankę. Odejdź, by cię Melodia wybawiła i łaskawie podźwignęła z wieży myślących i molocha cierpiących, Odejdź." - Wróć! - [REWIND + REWIND = FAST FORWARD] xxxx Nocą buczy brzęk alarmowy. Kto wszedł do domeny, w której przebywa Somma. Podgląd, ham. Nie ma pielęgniarek. Ani ekwipatorek. Salowych. Ham, lekarzy. Pewnie siedzą w kantorku, bawią się w doktora. Przy łóżku kto. Postrzegł kto ham że go obserwuję, ham, ktoś. Wchodzę doń skrótem myślowym. - Czeg tu szkasz, gnoju, ha-ham? Doktor pokazuje na Sommę leży z otwartymi oczami postarzała się ham i przyłożył palec do ust. Żebyniby ciszej i żejakby ona śpi. Nie chcę patrzeć na siostrę. Ona nieczeka hamna ciebie, doktorku. Pogadamy sobie, najpierw z tobą ham. Dobrze mi, a INRI. Jestem mistrzem Sieci i: alkoholu, amfetamin, nikotyny, opiatów, dopalaczy gangliodycznych, biosemiotyków, każdego wszechgówna zwalającego myśleć szybciej, dalej, wyżej, i w innych wymiarach ham, a to, a to takim błyskiem to wychodzi, że nie nadążyłbyś zamną, doktorze, nawet gdybym spał, ham, a nie śpię ham bo nie pamiętam jak, ham amyślę szybciej by prześcignąć ból żeby nie bolało, ciebie zato zaboli ham ooo tak, zaboli mój but żelazny, z elektroczubem, więc jeszcze, ham, prądem. Po kłębuszkach nerkowych, ham. Pozwolę mu mówić, zajmę się bólem głowy. Ham ból głowy. - Pańska siostra jest już wymieniona w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach, niebawem zakończymy pracę. Muszę przejechać mu nożem przez cięgna, ham pokolanach. Prycham i ham ucinam mu kawał nosa szczerbię uszy. Potem do uszu wpychammu ołówki, krew, mniam, krew ham. Wielbię ból głowy, mówię, i urywammu powieki i zdzieram kilka paznokci. Mobilizuje mnie. Doktor kończy się, ham struty sztylet borgiański muw płuco. Doktorze, zabiję, ham, zabiję go. Nigdy nikogo nie zabiłem ham nieskrzywdziłem ale ktoś taki jak ja on niebo isie pierwszych razów, pięścią razów ham a. Ty wredna gnido, zryczę, jeszcze raz nazwiesz Sommę aniołem, Jaśniejący, a, ham, chlaszczę palnikiem argonowym przez soczewki, łżesz, ham, nie wierzę, moja siostra jest chora, na autyzm, chora, nie mówi. - Dam pnu usłszeć prwdziwą mowę aniołw, doktore! Ściągam go do windy, windy pod szafot, w podziemiach firmy ham labirynt, którego nikt nie zmierzył, a hodujemy w nim dzieci, wykupione z sierocińców, burdeli, lunaparków, obwoźnych cyrków własnych macic hmmaszkar i dziwadeł, dzieci piękne i tamte brzydkie, je hodujemy kodu jemy próbujemy i wręcz odwrotnie, hchodź, hchodź, patrz, tutaj nie ma dzieci, tu są upadłe anioły, oto pierwszy którego chcę pokazać, kręci się wokół własnego pępka jak bączek, zabawka, i przekłada patyczki kończyn, ham, połamane, poskręcane, nie widzi ciała, ham, nie rozumie go ipróbuje się zabić ale nie umie trafić, jego armie wciąż się szukają aa i a, a to drugi, wyrzeźbione granatami oczy widzą tylko wybuch, ogłuche uszy słyszą tylko wybuch, niemy nos wyczuwa jedynie wybuch własnego obłąkania, byłmi mentorem, śmieszny strzęp, zwichnięte skrzydła, widać, że spadał z wysoka hammoże oni wszyscy żyją, ale co to było byza życie, bezmyśli, bo czy nauczyli się pokory, nie, nie nauczyli się, doktorze Jasno Niosący Rzewiczu, ham więcotosątwe anioły! i oto ham jest onych mowa, słyszalna zatem słuchaj comówią, ham, ja, a teraz już słuchaj, słuchaj teraz, już, zaraz, wprzyszłości, haaaam: - Pflźźżafhdsaj... - zwiastuje bełkoczem pierwszy anioł, upadły dawno, niejaki Jagut, ham dawno temu. - BuelmssnJJd... - bełkocze zwiastotem anioł drugi, kiedyśkolwiek Metelski, ham-upadły wczoraj [dziś] [bez sensu]. (Drobny atak padaczkowy podczas snu, aura miesza się z majakiem, majak miesza się ze wspomnieniami, wspomnienia z wizją, wizja z martini, łyk, widzę co powie Jasnorzewicz, budzę się, co pomyśli wiem, piana wustach, wewłosach i kasza, manna sperma martwa, martwa natura, kawior w ściętej hamtchawicy szampan tłoczony podoczy, zezłotym światłowodem pociągniętym przez czaszkę, od małżowiny do małżowiny, mózgajka, ham, resztki sprzedajnej ludzkiej skorupy, brunatny spazm w nos, snif, patrzę na ścierwo kobiety, ścierwo własnej aury, ulatujący memuar nenufar upadłego hamnioła, patrzę napas startowy ham znaczony lampionami we krwi, mlekiem w hamharatanych piersiach, kwas hammlekowy, kwas solny, wodę królewską, wódkę, i więcej nic, ham. Widzę trzeciego anioła, którego utrące hamza jakiś czas do pie ro. - No cóż - mówi Jasnorzewicz ham, rzecz rozgrywa się wcześniej, jeszcze żyje. - Siostra nie chce pana widzieć. - Ham siostra nie mże niechcieć czy chcieć, nie hamzabiłem swjej matki, nie wziłem pniędzy diabła. Mja siostra czeka. - Nie, to pan czeka - śmiejeśę Jasnorzewicz. - I doczeka się. Jej nienawiści. Taak, Somma znienawidzi. - Sądzi pan - słyszę jego ostatnią myśl, ham, ubitą kapitalikami z wężowych splotów Uriela, ham, - że będzie wdzięczna za uzdrowienie? Za sprowadzenie ze świata ciszy w hałas? Za wzgardzenie jej wyborem? Ile liczy się jej ofiara skoro chce pan wymazać ją z przeszłości? Chacha! - Nie śmj nie śmj n śm si zabij ci ham. Rozwlę c łeb, ni śnmjsiehm, skrwsn! (Rekord Pacjenta:...zaatakował doktora Jasnorzewicza. Memo...) ("Nie wiem o czym on mówi. Mam kolekcję ozdobnych kwiatów, nie głów. To jakieś bzdury, na które nie mam czasu.") Dalej, przypatruj imsię, myślę, doktorze, przypatruj. Że aż wybieram mu flaki na wierzch. A coś krzyknął, ham. I zamilkł. Przypatruję czerwonej światełku pulsującemu przy schodach. Przypatruję czerwonemu światełku pulsującemu wśrodku ja mojego. Schody prowadzą do domeny, w której urzęduje Prezes ham. Mojeja nie prowadzi chyba do nikąd. Najpierw tam. - Najpierw tam gdzie upadła jego głowa trzeba wbić szpilę - mówi Orfeusz. - Miedzianą, bo choroba z cuprum wylega. - Gwóźdź musi być żelazny - spiera się mag Persów, Osthanes ham. - Żelazo potężniejsze niźli miedź. - Miedź jest dla Wenery, żelazo wedle Marsa. Który bóg pogan układa demony? - pyta ham ojciec. - Śmiertelnik pewnie zgrzeszył przeciwko jasnej Selene, przeciw blaskowi krzywdził, a wszakże księżyc podlega srebrem. - Który demon będzie wstrzymany? - hamzastanawia Archelausz się. - Krew tamtemu pić trzeba. - Powiedziano, iż miewa aury wszeróżne, iż promieniowanie w ekstazie z niego wychodzi. Postem to wytłumi, nie krwią. Niechaj nie wieczerzy dziś i przez dni sześć, każdy przemodląc innemu z chaosów. - Iżeś zasięrzutny, Orfeuszu! Przecz nam tłumić, kiedy zumysł w napływie nerwowego spazmu wyplata różne obrazy, a te mogą być prorocze. Czyżbyś nie chciał i ty, Archelauszu, uznać przez oczy śmiertelne, co kryje astral w księstwie materii? - Nie może dźwigać snów proroczych, bo jego umysł nie jest oczyszczony. - A ojciec jest w szatacham wtórej Thelemy. - Ma w sobie toksyny i wyziewy wiary. Jeśli nawet co widzi, to fałszerstwo. - Krew mu pić trzeba - upiera ghammsię Archelausz. - Kędy krew kipi w naczyniu czaszkowia, krwią się koi rozpętanie. - Zróbmy to, mężowie - skrzeczy Osthanes. - Gwóźdź będzie jedną drogą a krew drugą. Z różnych dróg jeden wędrowiec do celu dotrze na pewno. Hamiel, hamiel, hel, mel, ciel. Ojciec przebieraham wielodziesięcioma palcami ham pod nakryciem cielesności. Wydobywa dłonie z ukrycia szat iwznosi jejakby bezgwiaździstość naswego świadka dopożądał, apotem opary am z nad hammagicznego kotła odpędza, i magowie potulnie rozprasza jąsie w ciemno. Hamagła świetlistość strzela mipodp owiekamiiii, haaam. Ale skąd wziąć krew, myśli Ojciec, ale skąd wziąć szpilę? Ham, wzrok jegopada na zakamarek mójduszy hhaam z którego odszedł kiedyś Ben Abba i widzitam sposoby jego umęczania i pytająco namń opogląda haam. Zabrać tamtem u gwoździe nabić wemeń ham i zabrać tamtemu krew i wpić kmeni? Zstaw g w spkju, mójszept. Dlaczego tego żałujesz, pta Jciec, kiedy całe piwnice, te rozległe podziemia pełne podludzi, wykręceń życia i godności to twe ofiary? Czy jeszcze poczuwasz się do słabości drgnień myśli? To hamnie moż być Prwda, hahharczę, al gwździe w sen, krw przełkam winną ham. Alecz mi szybka Aura potwierda ham że jeg przklęt słowa okażą si włściwe dobrne. Pu-łapkaaa! Chcłbm stć si myszom ham stję si myu i wnetjstm mom.) (Rekord Pacjenta:...epileptyczne jeszcze częstsze. Rodzice pacjenta powiadomieni o raptownym załamaniu stanu zdrowia syna. Memo: uzyskać zgodę na jednoznaczne próby ujednolicenia jaźni...) Blada z bólu (i) przerażenia mysz drżawka cofa się a jej dawny towarzysz udaje się na wezwanie czerwonego światełka. - Björn - śmiecha się leniwie najważniejszy w gronie wiceprezes NCM, Eupathor Sulla. - Czekaliśmy na ciebie. Są też Vlad, personalny, Krzywonos od inwestycji giełdowych, Zarębiński od logistyki, panna Ordok, ściągnięta z Węgier (podobno najpierw ściągali jej majtki) i są ci wszyscy gogusie marketingu franszyzyngu kontrolingu faktoringu forfeitingu leasingu konsultingu kopakingu skriningu outsourcingu monitoringu kliringu kiplingu. Są inni co z tego. Że są. Ja jestem. Głowa, boli, też jest. Dwadzieścia osiem osób, dwadzieścia osiem wykresów na panelu, komplet miesiączkowy. Będzie to na pewno bardzo ważna rozmowa. - Powiedz, Björn, od jak dawna się znamy? - pyta Vlad, pluje sobie na kaftan a bardzo stary jest, podobno trzymają go na suspendorytach, ale i tak muszą co miesiąc przetaczać krew. Nie odpowiadam mu. Ciągnie dalej, plując: - Od razu się na tobie poznałem, Björn, poznałem się, he, wtedy kiedy zaczynałeś. Pamiętasz, hę? Dobrze się znamy, hę, co? Teraz nie boli mnie pamięć, bolą głowy, ile właściwie jest tych głów? Dwadzieścia osiem, nie moich: bolą. Bolą! Jeśli ból ostrzega organizm przed niebezpieczeństwem, jakież musi być owo niebezpieczeństwo, skoro ból nie kończy się nigdy? A skoro śmierć wybawia od bólu, to czy nie staje się przez to jeszcze większym niebezpieczeństwem, bo pozwala sądzić, że istnieje bezpieczny brzeg, a nie wiadomo co na tym brzegu? Hm, za dużo kontempluję, powinienem zostać trapistą. O tak, zostać trapistą, poddać się pewnej operacji i do końca zachować ślub milczenia umysłu. Ale tymczasem jestem tutaj, żeby pomóc Biernatowi. Żeby pomóc sobie. - No, ale pamiętasz, że się na tobie poznałem? - Póki co, Vlad to obrzydliwie nieumierająca spluwaczka. Ból? Ból. - Chcemy usprawnić działania Firmy - mówi Eupathor Sulla. - Oczyścić się. Zewrzeć szeregi. Jak szybciej pozostać Bogiem? Nigdy nie wywietrzeje wam z tak zwanych mózgów. Na razie preludium osądu czarownic. Uważajcie, hi hi, bo zamienię was w stare żaby. Głos zabiera panna Ordok, minispódniczka, zero bielizny, więc widać, że wstawiła sztuczne krocze, robią już takie instrukty, hi-tech, zwielokrotnienie doznań, i zwykłe sikanie może przyprawić o ekstazę, panna Ordok jest młoda, głupia i może nie wie, że cała przyjemność rodzi się z mózgu, cha. Inni też przypatrują się układom scalonych końcówek nerwowych podwspawanym wzdłuż jej ud i myślą wiadomo o czym i wiadomo czym. - Doktorze Kilim, prosimy. A jest i profesorek, i jego tabelki pod nosem. Że niby coraz częstsze ataki padaczkowe wyżerają mi komórki mózgowe tak szybko, że niedługo moja władza sflaczeje jak organ starca. No tak, przeszczepy, ale drogie, drogie, i w rokującego można inwestować, ale, cóż, nigdy. Nie uwierzę. Nie mam częstych ataków. Są coraz rzadsze. A nieprawda, już ci umknęły spod kontroli, Björn, stul mordę, doktorku, ależ uwierz mi, Björn, mózgajki, doktorze, przecież one zregenerują mi mózg, tanie są jak barszcz. Nie Björn, musiałbyś pieprzyć je bez przerwy. To już status epilepticus, Björn, rób co chcesz, dżentelmeni o faktach nie dyskutują. Typowy SE, mówi się trudno a SE nie zawsze symbolizuje wiatr południowego wschodu, Björn. (Rekord Pacjenta:...czternastej dwanaście stwierdzono u pacjenta kliniczny status schisophrenicus, SS. Do czasu pełnego rozwinięcia jednostki pozostało około dwu godzin, po tym okresie jaźnie prawdopodobnie będą się uzewnętrzniać. Memo: zgoda rodziców została...) Została SS, butelka do wypicia. Nikomu niepotrzebne wersety z Chestertona chodzą po głowie, po co mi je Björn czytał, a dokuczliwe są jak mięsożerne wszy giganty, kąsają mnie hulaszczo. - Co takiego?! - wrzeszczę wrzaskiem udawanym. Status epilepticus. Zrozum toto, Björn. Dlatego jesteś taki dobry w Sieci, to dlatego nikt ci się nie przeciwstawi! Wczesne stadium, ale wnet będą spore ubytki, nie do odbudowania. Wy pluskwiejące jebantanki! Björn ty już tego nie kontrolujesz, jak poznasz czy to spotkanie to nie jest po prostu wielka aura? Udowodnię wam! I wrzask mój tak straszliwy, że wycofują się z witryn, padają w tyły. Zdążę dopaść do Ordok, rzucam ją na stół, spódnica podjeżdża jej pod gardło. Ikona szpikulca do lodu. Kod dostępu. Szpikulec spada błyskawicą, trafiam w oko i dalej, czaszka pęka otworem, a smaczna, Ordok ryczy jeszcze jakimś tam cudem żyje, szpikulec wychodzi drugą stroną czerepu, dobija ofiarę do blatu, wystawiam ikonę jęzora, plug in, zasysam mózgowie żywcem, wchodzę w nią, język, i tak dalej, i krzyczy krzyczy krzyczy, wpijam kord wysokiego napięcia w jej sztuczne krocze, smaży się, skwierczy, wygląda już jak rozszalała rzeźba Szapocznikowej, transmisja jest w toku, przekaz, ciało kawałkowane, kaleczone, miażdżone, zniekształcane, dokształcane, i jeszcze, i jeszcze i świeży mózg, rozwścieczony zombi, chłepczę, moje, moje, już tylko moje, najmojeńsze! - No jak? - Enwer Kilim bada ilość komórek mojej jaźni, sto dwadzieścia osiem miliardów, liczba spada, jeszcze miesiąc temu był miliard więcej, spada wyraźnie mimo szesnastu nastoletnich mózgajek gwałconych w tym okresie na śniadanie i na śmierć. Patrzę nieprzytomnie na padlinę węgierską. Zlizuję resztki upadłej anielicy. Smak słony. Słodki, białawy. Co? - Przepraszam, poniosło mnie - moje własne słowa huczą w hełmie, jakby nie moje. - Poniosło mnie. - Panna Ordok będzie nam jeszcze długo służyć. To był tylko kolejny atak. (Spala się kwestia Eupathora.) Dziękujemy za przedstawienie, Björn. Roboczo będziemy cię tak nazywać, choć to nie jest twoje prawdziwe imię. (Pochyla się ku mnie.) Masz aby prawdziwe imię? Tak czy nietak, udając nieudanego afilika, winieneś pamiętać o jego przyzwyczajeniach. Ham, ham, rozumiemy się? Szary z bólu (i) przerażenia Fraktal cofa się a jego dawna towarzyszka ucieka od wyzwania czerwonego światełka. Dzikie psy gończe rwą się na interfejsach. Ogniste ściany strzelają w górę, bomba poszła, hau-hau. Zaś zarzeką: Aura goni Aurę. (Szara Siostra ucieczkę ma utrudnioną zaawansowaną ciążą wielokrotnego pożytku. Nie zlęgnie się zniej Tygrys ni Bennu drugi. Obfity galaretą przyszłych bytów brzuch zwisa za plecami jaki potężny wór węgla, plącząc się między kolubrynami spuchniętych nogami płodową deformacją. Hau-hau. Nie damrady. Psy są coraz bliższe i coraz bliższe prawdy. Przeszłam przez strumień, strumień danych, nogi w kodach zastąpiłam i nie zmyliłam śladów, i nie zmyłam odoru. Więc dojdą mnie. Za gryzą. Nieucieknę. Uda się. Uda się mi, pocą. Nie uda. Nie Uda Się, o, onie tymrazem. Ciąży mi, ciąża. Nowe potwory nie zaludnią zziemi. Wypełnią się Złote Wrota, a ściana ognia, ściana płaczu, komet, wybacz, Björn. Hauh-hau. Niezdążę już. Zdążę, nie. Oto psy osaczyły mnie, otoczyła mnie sfora złoczyńcza, przebodli mi igłami zębów ręce i nogi moje. Mogę policzyć wszystkie kości moje...Oni przyglądają się, sycą mym krwawym widokiem. Sycą się ochłapem, spijają ze mnie. Rozkwitają przede mną paszczami. Les fleurs du grand mal. O nie, proszę. Nie. Nie, nie!) ("Owszem, syn przepoczwarza się, pani Samska. Kontrgenetyczne procesy depersonifikacji..." "Proszę nie aplikować tego całego przeuczonego slangu. Nie możecie nic poradzić? Medycyna jest bezsilna?" "Jedną z kreacji już schwytaliśmy, druga została namierzona. Trzeci morf ukrywa się najzacieklej ale..." "Macie jeszcze godzinę, czyż nie? To raczej diablo mało, doktorze...jak pana nazwisko?...doktorze Kilim?" "Sądzimy, że córka państwa mogłaby pomóc w schwytaniu zbiegów. Pacjent najczęściej powtarzał właśnie imię siostry, w chwilach morfo-odczytalności klinicznej, oczywiście..." "No tak, a zatem w rezultacie mamy pomóc sobie sami? I po to ściągaliście z delegacji mojego męża: żeby przekonać nas o swojej indolencji?" "Jaki jest najczarniejszy scenariusz, panie doktorze? Co najgorszego może spotkać mojego brata? I co mogę zrobić?") (Siostrzana z bólu (i) przerażenia Szara ginie kiedy dawny towarzysz jej ludzkości ucieka od wyzwania czerwonych kłów. Chcą mnie złapać, myślę, chwycić wszech genetycznych ślepców, dziedziców głuchoty, maniaków depresji, epileptyków i schizofreników, zapędzonych w skoczne, huntingtońskie pląsy, pijaków wyłapią, opitych winem, opitych krwią, i tamtych wrodzonych w rodzinę umysłowego niedorozwoju. Oni mają swoje prawa; oddają im, co cesarskie i publiczne. Dzierżą na trybunach swoje Kodeksy Czternastego Lipca, i LICZĄ, LICZĄ, ilu nas jeszcze zostało przy życiu, zaś każdy odjęty zajęty stygmatem choroby złości ich i nabrzmiewa, bo psuje wyobrażenia o lepszym losie świata, a wszak świat będzie taki, jaka będzie najszkaradniejsza jego rasa, niech więc raczej zliczają siebie, swoje dni a godziny, [amen]. - Trzeba ci uchodzić, żydzie. - Chłop kiwa głową w stronę drogi pod las. - Nie chcemy kłopotów. nr 01 (XXIII) styczeń-luty 2003 Krzysztof Bartnicki Morbus Sacer część piąta powieści ciąg dalszy z poprzedniej strony Droga jest prosta, jesienna, stara, złota. Nie przywykłem do tej ziemi, do tych zapachów wilgotnych od długiej wojny. Ale uda mi się. Wmieszam się w tłum liści. W ciżbę z wiewiórczej kity. W gawiedź szumnych drzew. Tam mnie nie odnajdą. Wydali mnie. Wydali mi w drogę kawał żytniego placka, dwa jabłka. Nie zwykłem do takich, inne są niż edeńskie, mniej kuszące a bardziej treściwe, soczystsze. Mniam. Ujawnię się wiosną, roztopami spłynę w Sieć, może zaiskrę na modemie kwietniowym słońcem po dłuższym odpoczynku. Na razie, liście, cicho- sza, cicho-jeszua ham. Ładnie to Björn wymyślił, wymyśliłem to, a tak ładnie, o tak. - Halt! - Witają mnie refleksy z hełmu, ryngrafu, guzika. Wczoraj niedziela palmowa, jutro napalmowa. I dwa zygzaki na pastwisku kołnierza skręcone jak dwujęzyk pięknego węża, z którym znam się nie od dziś. Kim są ci ludzie, ham? - Halt! Przystaję, ham. Nie, nie. Zbyt piękni. Rośli, smukłolicy, modroocy, silni w gestach i czynach. To nie pościg. To holo. - Jak się nazywa? - pyta mnie jeden z nich łamanym językiem, dzieli się nim jak łamanym opłatkiem. - Gadać! Biernat Samski, nieodpowiadam. Ham. A może już inaczej? O, piękni mordo-ocy. Hmaaham. - Halt! Jak się nazywa? - rozwija się moja predestynacja. Holo, pamiętaj, synu człowieczy, to holo. - Imię nasze Legion, bo jest nas troje - mówię, zaś na dowód, na kennkartę prawdziwości słów przyzywam im obraz Ojca w ich pięknych ciałach i śnieżną figurę Synogarlicy w ich pięknych myślach. Drugi z nich uderza mnie w twarz dłonią w rękawicy z czernionej skórki. Krew zamienia się w wino, spływa mi z dziąsła. - Nie wierzę. - To nie pościg. To holo, ham. Jesienne dymy na bliskim horyzoncie to owoc spalarni liści, tylko, aż liści. - Das Unglück an das wir nicht glauben kann sich als das schlimste erweisen - okrzykują wtedy tamci, jak anioły piękni, jak Götterdammerung pewni, jak fatum nieodzowni. Wymachują słońcem. Ból głowy cofa się po przepustkę do śmierci. www.auschwitz-sehnsucht.edu.pl ("Złapaliśmy ich, szanowni państwo, udało się. Pozostał tylko główny pacjent. I jego choroba, hm, tak, tak..." "Co się stało z ostatnim morfem, doktorze? Czy już naprawdę nigdy nie zaszkodzi naszemu synowi?" "Został wyeliminowany. Kolej teraz na państwa córkę...Proszę uprzejmie, pani Sommo, zapraszam do kabiny..." "Czy to aby na pewno bezpieczne urządzenie, doktorze Kilim? Nie chcielibyśmy, żeby okazało się nagle, że..." "Skoro chcemy, hm, wygrać z państwa synem, panie Samski, musimy - na razie - przyjąć jego warunki gry. Mamy zamiar jednoczasowo i w sposób kontrolowany przenieść psychikę państwa córki do jego świata. Tam wszystko będzie zależeć od pani Sommy: jeżeli zdoła nakłonić go na wyjście razem z sobą z tego osobliwego królestwa choroby, wtedy, cóż...") Mała mysz drżawka przeprowadza swój ból przez szparę w drzwiach. Witryna w trakcie konstrukcji, ostawili wpusty, łaty nieporadne, nieskrzętne applety, tłuste niespieszne zakamary. W pokoju piękna kobieta, podobna do mnie, o błyszczących oczach, ham, o błyszczących przyszłościach, ham, a więc niepodobna. A więc wyzdrowiała? Zahampytam jąjąjąją. - Kim jesteś? Nazywasz się Somma? - Ostatni wyraz z czymś mi się rozkojarzy. On mi się tylko śni. Jestem chyba panem swego snu ham? Zostawię Sommę na uboczu, ham, pójdę gdzie indziej ham. Na przykład do doktora Jasno-coś-tam pójdę. To znaczy do jego resztek. Residua jego zasrane. Rozwłóczyłem Jasno po całej witrynie prywatnego laboratorium - tu mózg, tu nerka, tu płuco, tu serce, połączone miedzianymi drucikami, wszystkie do baterii, napięciem skokowym przytrzymuję go w życiu, są tu usta, wycięta bułeczka, schowana pod próżniowym kloszem, jest wyjście na fon. Może mówiłeś językami aniołów, Swedenborgu, może mówiłeś językami freników, doktorze, ale ham ale przyjmiemy mój wzór: wydrę ci z mózgu myśli, którymi ponoć obdarowała cię moja kochana siostra, ja porozmawiam z Sommą, nie wy, a gdy już wydrę co moje, wtedy zginiesz, ham, zginiesz, spokojnie, mamy czas, może trzy dni, może idy marcowe, program decyfrujący myśli, komponujący w dźwięk, w kosmiczną melodię ham, zadziała bez zarzutu, ham. Czy wreszcie się ukorzyłeś ham dojrzałeś brak nadziei na cokolwiek, bułeczka ust się przetoczyła, po kabelku, ham skokowym prądem was częstowano ham a teraz już koniec, już nigdy nie pohańbisz mojej siostry swoją melodią, hamnapięcie skacze raptownie, nie ma was, wycięte organy smażą się, ham, na końcu ginie tost ust, odprysk z próżniowej osłonki, brzęk szkła i koniec i koniec i koniec. Hamktóryjestdopieropoczątkiem. - Kim jesteś? Nazywasz się Somma? - Tylko sen. Jego podsen. Boli hamgłowa, pytanie zapierwszym razem było zaledwo spekulacją przyszłości, transakcją terminową na określone zwężenia głośni i, ham, rozprężenia fałd mózgowych. Somma. Znalazła mnie w podśnie. Ham krzyczy że rozszczepiła jądro atomowe swej jaźni, ham, więc przeważa nade mną liczebnie. Że jeśli się poddam, wtedy zabije mnie szybko, w kilka kilkanaście miesięcy terapii, ham. Jej imię jego Legion. Uciekam ham. Zmuzyką przeciskającą się przez mysie zęby chwieję się do podpodsnu, do wyimaginowanego pokoiku. Na starym, sprężynowym łóżku leży status epilepticus, pięćset sześćset ataków na dobę, nie zdąży wrócić w rzeczywistości (o ile nie wiadomo co nimi jest). To On. I gdzie twa formuła, starcze, czy Bóg ci pomógł? Leżysz, opuszczony. Ha, marny, to Bóg, marna Firma, a co może widzisz mnie w swych wizjach, może inny Bóg też jak mnie, obiecywał, więc widzisz mnie, ham, hej Starcze, wiem, że mi nie odpowiesz, ham chciałbym nauczyć się anielskich symfonii, że co, jak odpowiadasz? - Wiesz, okruchu, kto jest trzecią emanacją mojej rozkawałkowanej jaźni? Somma. Odszukała mnie we śnie o aurze o śnie o aurze o epileptycznej wizji o półśnie w podśnie! Hammmniemożliwe! - Chyba, że jestem tobą, co, braciszku? Jego chichot, ham. Mój, ham. Więc to tak. Trzeci wariant schizofreniczny Sommy to ja sam ham, odkreślił mnie w sobie. Śledziła mnie ham, przestudiowała mych rodziców (nazywa ich: mamo, tato; śmieje się do nich Somma), sprawdziła moje pliki, zanalizowała moje sposoby wygrywania na salach sądowych, dowiedziała ham się o taktykach walki, złamała kody i sprawdziła wszystkie moje pojedynki ze SwedenBogiem stała się mną! Muszę więc, ham, uciekać przed samym sobą - ale do kogo, nie, nie uda się, on, ona, hamham! Uciekać do Sommy! - Biernat, gdzie leziesz?! Stój! Uciekłem, jestem w kolejnej podwizji. Zgiełk, kolory rewersują. Stukam w hełm ham. Już dobrze ham. Kartkuję sieć czas mi do strony siostrzyczki. Nikogo przy niej nie ma, opłacany przeze mnie personel śpi. Somma leży w łóżku, tak jak przed laty, moja kochana siostra o zmienionym losie ham z otwartymi oczami, jak ostawiła ją zabita umarła matka: we śnie, jak zostawił ją ojciec: bezbronną śliczną spowitą ham w komunikaty wycinki z surfu w żałobne odpowiedzi staruszków, ham, ham. Księżniczko siostrzyczko wracam, nie, nie wracam, nie mogę wrócić, muszę uciekać, dopóki jedno z nas żyje muszę ham uciekać! Bo tylko ja jeden nigdy cię nie puściłem, tylko ja wiedziałem ham że jest jeszcze ów twój świat, tam władza NCM nie sięga, aniham głupcy goniącyza wszechwiedzą, wszechmocą, a jeśli byłbym wszechwiedzący: czy zabiłbym ojca zanim zdążyłby uciec? A jeżeli byłbym wszechmocny: czy uzdrowiłbym siostrę, skoro nie jest chora? Bo wszakniejesteś c-ham-ora siostrzyczko, bo wszak ham, to ja jestem chory, przybywam, żeby odzyskać swój los, zaraz przekonam się o tym, ham uwolnię melodię z zacisku zazębów, nagranie zaraz odsłoni tajemnicę, wielką, usłyszę ham co śpiewają twe otwarte, hamoczy, ham, zaraz, ham, zaraz, kochana Sommo, co mówią aniołowie... - Somma! - ryczę, pełny niagar łez, wściekłych tajfunów żalu, cyklad zawodu ham orkad hybryd, dziwadeł iham. Ham bo odrzeka mi cicho, sza, ci, sza. - Somma! Mów do mnie! Śpiewaj, hammów do mnie! Mów, mów, muuuuf!!! ("Wygląda na bardzo wyczerpanego, nasz biedny, chory synek..." "Mamo, a może mu zimno? Przykryjmy go kocem, co?") [Koc. Tyle wykrztusiła. KOC?!] Somma Ścigająca, ham, odnalazła mnie. Znalazłem się, siostrzyczko. Płacze nad łóżkiem mojej (swojej) siostry, ham. Udało jej się. Sto procent wstrzyków, jest zdrowa ham. Nareszcie, Nareszcie, Na Reszcie! O, grajcie mi harfy i trąby Pana! Zayczcie dziś, lwy niebieskie! - Dlaczego ryczysz, gnoju?! - Szarpię Sommę (siebie). - Płaczę, bo ona umiera - mówi Hyragt do mnie (siebie). Somma umiera? Niech umiera! Zdrajczyni! Zdradziła mnie jak oni wszyscy! Ham jak matka, jak ojciec, stwórca, czas, jak los, jak każdy! No chodź Sommo, chodź, ty pierdoleńcu, teraz się pobawimy, w kotka i mysz, dotarłeś do mnie, siostrzycu, ham, lecz to nie koniec, to ham niekoniec konusie, lilipucie, braciszku, myślisz, że jesteś wielki? Ha! Nie ma aniołów! To ja jestem wielki, ja, Ja, Jaaaaaa! Jeden cios z mojego mózgu i co: i pada pierwsza emanacja Sommy. Więc jak to, duszku, taki byłeś pyszny, ham, taki byłeś Homo Maximus, taka z ciebie Swedenbogini, i cóż, co teraz masz ham do powiedzenia, gdzie się skryła twoja pycha, ham, twój śpiew, ty mysi kapciu, ty słabeuszu który nigdy nie poznałaś bólu! Ham drugicios patrz i podziwiaj, pyle! Nie ma drugiego Sommy! - Nie rób tego... - stęka siostrzyc moimi myślami. - Trzecim ciosem zabijesz siebie! Dyszę ciężko, przerywam. Shomma dostaje ataku. Pada na podłogę aury, wygina, teleportuje nogi ręce ham wykrzywiony, zęby obnażone, dogonię cię, ja: myszołów! Hamnie uciekniesz mi-w-atak! ("Wiesz, córuś, co twierdził twój brat? Właśnie dostałem kopię nagrań z jego izolatki, kiedy przestawiono go ze stakka bo na toksopozycjanty...Oto w swym świecie, tam daleko, uważał, że ratuje cię przed nieuleczalną chorobą, autyzmem, zdaje się. Że całe swoje życie poświęca zakupom genowstrzyków...Były tam i inne, całkiem niezrozumiałe kwestie, ale..." "I co z tego, tato? Przecież to tylko ułudy rozpaczliwie chorego biedaka o przeklętej przez wszystkich jaźni." "No tak, ale pomyśl, córuś...Biernat miał okazję cię widzieć...Może rozpoznał cię, może gdzie w głębi owej schorowanej jaźni cieszy się, że mu się udało? Oto jesteś zdrowa i piękna - Biernat osiągnął swój cel. Jesteś zdrowa, hm, co sądzisz?" "Sądzę, że powinieneś odpocząć, tato. Nie znam mego brata, nie pamiętam...i nie mam najmniejszego zamiaru wyobrażać sobie żadnych bzdur alternatywnych! Ja - i - autyzm?! Oj, tato...To były trudne chwile dla nas wszystkich. Stan Biernata ustabilizował się nie po to, aby roztrząsać jego porażki, ale po to, aby wreszcie odsapnąć. W końcu zajmujemy się nim od ósmego roku życia! Ktoś ma ochotę na sushi? Widziałam, że za infoparkiem mają kafejkę z niezłą szybkością przesyłu?" "No tak...ale z drugiej strony...mógłbym wyobrazić sobie historię, w której ty cierpiałabyś na autyzm, zaś on by szalał na neurogiełdzie. Tak, hm, no tak...Zapomnijmy o tym." "Mamo, nie sądzisz, że ojciec powinieneś zostać lekarzem? Albo księdzem.") Jestem, ham, w aurze Sommy. Rozmawia z Sobą. Ham. - Obiecałaś nauczyć mnie wypowiadania melodii śmierć - mówi(ę). - Ściga mnie wariat ham, śmierć by mi się przydała. ("A, witam pana, doktorze Jasnorzewicz! Cóż tam? Jakieś nowe okazy w pańskiej kolekcji?" "Cha cha, droga pani Samska! Przypominam, że jest mi pani winna swoją ozdobną jutę głowaczową." "Ależ z pana niepoprawny egzekutor karcianych należności, doktorze! Gramy w niedzielę, jak zwykle?") Somma zamyka oczy. Nie wygląda zupełnie jak moja siostra, ham! Wygląda jak anioł, ham, piękny anioł! Nienawidzę jej! Nienawidzę, nienawidzę! Ham, nienawidzę! Nienawidzę! Ikona serca włączyłem ikonę serca, to jakaś nowość w INRI, nie wiem za co odpowiada. Szukam choćby ham naiwnej odpowiedzi dlaczego moja siostra powiedziała koc, czy to ham tylko przypadek czy. Dowiaduję się, ham. Spływa na mnie wiersz bez tytułu wierzby z bibuły ham. Tysiąc ataków, ham parcele snu, ham, Sen Spokoju. Sem Ukojenia. Koc? Nie rozumiem siebie samycham. Astrocyty jak gwiazdy, oligodendrocyty jak drzewa pierwszych rozgrzeszeń, mikroglej, komórki uśpione i ukrwione, ham, szemrzą do mnie zaklęte sonatiny i myszka drżawka przestaje bać się bólu, ham, przestaje go rozumieć, zamierają w niej okrucieństwa życia ham i wygładzają morza kiedyś plugawione wrakami marzeń zatopionych w odmętach. Spokój. Cała Sieć ham zwija się w rozszarzały kłębek a kot nim nie pogardza. I wmyszkę. Swedenborg poddaje się raz zarazem, hamowa aniołów, ham, tajemne glosariusze chyłkiem wysypujące się z ciepło przyjaznej ham ciemności. Moja siostra zrywa odsiebie uschnięte gałęzie kroplówek ze słoneczną lawą. Gmach firmy znurza się ze świstem ham w słodkawy bezbyt. Ciało staje się słowem. Umieram, o jakże ja umieram. Jej mózg kończysię. Mój mózg nieżyje. A ból, ból umiera wraz. Bez bólu. Ham aw tym mózgu ze sto miliardów komórek: aż tyle gwiazd tańczy w Drodze Mlecznej. Pomnóż przez wszystkie mózgi wszystkich ludzi, podludzi, nadludzi, zdrajców i zdradzonych, opuszczających i opuszczonych. Co to za niewyobrażalna Ilość. Wyobrażam ją sobie, tę ilość, i widzę ją, tę Siostrę: w Wielkim Ataku, arkada elektryczna rozpina się ham nie po synapsach lecz po gwiazdach, i dzieje się, myśli się, wichurami konstelacji, przeskakuje koniem szachowym, ham, nie w czaszy człowieka ale w czaszce uniwersum, galaktyki mieszają się sodem potasem helem tlenem węglem wyładowania rozpalają karły kastrują giganty helfajerwerki spod strun niewidzialnych wygrywają sklęte fugi, najczarniejsze dziury zginają się w histeriach po łukach, spięcia skrzą na stycznych czasu, implozje targają nareszcie zamkniętymi oczami Sommy, białymi bogami, czarnymi nogami, moimi oczami buchają takdługo ham aż wrazkrwawiony wszechświat połyka samsiebie, aż jeźdźcy obłoków w skupieniu rozjeżdżają się kuswym wiecznym ham posterunkom aż zwiastuni przestworzy zapominają imionami w supernowe ham aż ostatni seraf przygarnia kosmiczne zgliszcza do piersi, w głosospad i wówczas już naprawdę umieram, umiera, łagodnieję, łagodnieje, uśmiecham się, uśmiecha się, i Somma mówi koc a ja mówię ham, przepełniony i przepełniona choinkową cichoszą. Koc-ham. Może to tylko aura. Może to przyszłość. Może to cichosza. KONIEC