Bahdaj Adam - Order z księżyca
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Bahdaj Adam - Order z księżyca |
Rozszerzenie: |
Bahdaj Adam - Order z księżyca PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Bahdaj Adam - Order z księżyca pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Bahdaj Adam - Order z księżyca Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Bahdaj Adam - Order z księżyca Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Adam Bahdaj
Order z księżyca
1
- Człowieku, to wy nic nie wiecie? - Rotmistrz Oksza patrzał na Andrzeja szeroko
rozwartymi oczami. Twarz miał dziwnie zatroskaną. Kościstą dłonią gładził leżący
przed sobą list, który przed chwilą przeczytał i położył na nie heblowanym
stole. Przesuwał palcami jak niewidomy czytający książkę.
Andrzej uniósł tylko ramiona. Był bardzo zmęczony. Zdawało mu się, że Oksza kpi
z niego.
Rotmistrz trzepnął palcami w biały arkusz papieru.
- Kto wam wręczył ten list?
- Major Smyga.
- Zgadza się - szepnął do siebie. - Czy wiecie, o co jesteście oskarżeni?
Andrzej pobladł. Końcami palców pocierał o mokrą wiatrówkę.
- Nie - wyszeptał prawie bezdźwięcznie. Rotmistrz wbił wzrok w białą kartkę
papieru. Mówił teraz wyraźnie, odrąbując jedno słowo od drugiego, jak szczapy
twardego drzewa.
- Jesteście oskarżeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów...
- To pomyłka! - Andrzej zerwał się, stanął przed rotmistrzem jakby gotowy do
walki. Jego jasna głowa sięgała niemal powały, zbitej z nie ociosanych
okrąglaków.
- Siadajcie - rotmistrz skinął suchą, ruchliwą dłonią. - Siadajcie - powtórzył
twardo. - Więc to wy sami przynieśliście ten list z Budapesztu? - zapytał nieco
łagodniejszym głosem.
- Tak.
- Kiedy wyszliście stamtąd?
- W piątek.
- To znaczy tydzień temu?
- Tak. Droga była trudna - dodał jak gdyby na usprawiedliwienie - Niemcy już są
na Węgrzech.
- Wiem. A te dolary? Te dolary kiedyście przynieśli?
Andrzej przygryzł wargę.
- Nic nie wiem o dolarach.
W kącie szałasu poruszył się porucznik Ornak. Andrzej znał go jeszcze sprzed
trzydziestego dziewiątego roku. Startował z nim kilkakrotnie w zawodach
narciarskich. Był to Góral z Nowego Targu. Po gimnazjum poszedł do podchorążówki
i ukończył ją przed wojną. Andrzej nie mógł sobie teraz przypomnieć, jak on się
naprawdę nazywał.
- Kiedy byliście poprzednio w Zakopanem? - zapytał Ornak, jak gdyby chciał mu
pomóc.
- Dwa tygodnie temu... Ale nie w Zakopanem. Szedłem wtedy przez Pieniny i Gorce
prosto do Rabki. To mnie właśnie zastanowiło, dlaczego do Rabki. Do tej pory
chodziłem, zawsze na Zakopane...
- Więc dwa tygodnie temu? - przerwał mu rotmistrz i z niedowierzaniem pokręcił
gładko przyczesaną głową. - Nie mieliście wtedy dolarów?
- Nie wiem, co niosłem - powiedział Andrzej podniesionym głosem. - Miałem pocztę
i jakąś paczkę.
- I nie wiedzieliście, co jest w tej paczce?
- Nie wiedziałem. Mieliśmy rozkaz nie zaglądać do paczek. To zarządzenie wydał
jeszcze pułkownik Obertyński.
- Ciekawe - powiedział rotmistrz do porucznika. - Okazało się, że zamiast
dolarów przyniósł plik pociętych gazet.
- To kłamstwo! - Andrzej wyprostował się. Zapadnięte ze zmęczenia oczy płonęły
gniewem.
- Siadajcie - wycedził rotmistrz. - Mam tu w liście czarno na białym, że
zabraliście w Budapeszcie dolary, a przynieśliście nam pociętą gazetę.
- Kto pisał list?
- Wasz bezpośredni zwierzchnik.
- Major Smyga?
- Tak.
- Więc oświadczam, że kłamie. Przez całą drogę nie rozwijałem paczki. Wręczyłem
ją taką, jaką dostałem.
Rotmistrz uniósł gwałtownie rękę.
- Czekajcie. Czy major mówił wam, że niesiecie jakieś pieniądze?
- Nie.
- Komu oddaliście pocztę w Rabce?
- Siostrze Karpowicz z sanatorium dla dzieci.
- Wręczyliście jej osobiście?
- Tak.
- Otrzymaliście pocztę powrotną?
- Tak.
- Co w niej było?
- Tylko poczta... To znaczy listy, papiery, nic więcej.
- Kto był przy wręczaniu poczty w Budapeszcie?
- Otrzymałem ją wprost z rąk majora Smygi. Nikogo przy tym nie było.
Rotmistrz zmęczonym ruchem przetarł czoło. Naraz oczy jego ściemniały,
zmatowiały.
- Więc wy posądzacie waszego zwierzchnika, majora Smygę, o to, że zamiast
dolarów wręczył wam plik pociętej gazety? - powiedział akcentując każde słowo.
Andrzej żachnął się.
- Ja nikogo nie posądzam. Powinienem wiedzieć, co niosę. Wtedy mógłbym za to
odpowiadać.
Nastała długa chwila ciszy. Andrzej utkwił tępy wzrok w jaśniejącej na stole
kartce. Przypomniał sobie moment, kiedy major wręczał mu ten list. Było to na
ławce w parku. Teraz widział dokładnie szeroką, płaską twarz majora,
przyprószoną jasnym zarostem, szare, chłodne oczy wpatrujące się w niego z
uporem i grube wargi lekko rozchylone w półuśmiechu. Cztery dni temu Smyga
ściskał mu dłoń, życząc dobrej drogi, a jednocześnie wręczał mu własnoręcznie
napisany wyrok. Tego Andrzej nie mógł pojąć. To było ponad jego siły. Zmęczenie
otępiło go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje.
Dopiero ciężkie, zniecierpliwione westchnienie rotmistrza przywróciło mu jasność
myśli. Patrzył na jego smagłą rękę ze złotym nalotem tytoniu na kościstych
palcach. Dłoń spoczywała na liście.
- Ja od trzydziestego dziewiątego jestem kurierem - powiedział jakby do własnych
myśli. - Czy mógłbym to zrobić?
Rotmistrz tarł wychudzony policzek.
- Będę was musiał postawić pod sąd. Pieniądze były przeznaczone dla organizacji
w kraju. Dwadzieścia tysięcy dolarów... - żachnął się zniecierpliwiony.
Andrzej uśmiechnął się cierpko.
- To ma być nagroda?
- Co? - mruknął z kąta porucznik.
- Ten sąd.
- Człowieku, nić innego nie da się zrobić - rzekł rotmistrz. - Sami
przynieśliście na siebie wyrok.
Andrzej gwałtownym ruchem uniósł obie dłonie do skroni.
- Przecież to straszne.
- Rozumiem, ale nic innego zrobić nie mogę.
- To draństwo - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Pst!... - syknął rotmistrz i uniósł ostrzegawczo rękę.
Kurier zwiesił bezsilnie ramiona. Zdawało mu się, że jego ręce są odlane z
ołowiu. Poczuł mdłości. "To z głodu" - pomyślał.
- Cztery lata chodziłem jak głupi - wyszeptał, a potem machnął tylko ręką. -
Jestem zmęczony, cholernie zmęczony. Od rana nic nie jadłem.
2
W piątek wyruszył z okupowanego przez Niemców Budapesztu. Warunki trasy zmieniły
się zupełnie. Wszystkie etapy zostały zerwane. Musiał więc przejść pieszo całą
Słowację. W Zakopanem łączniczka oznajmiła mu, że ma rozkaz zaprowadzić go do
oddziału partyzanckiego pod Turbaczem. Wiadomość ta zaskoczyła go. Do tej pory
oddawał pocztę i powracał. Był jednak tak zmęczony, że nie zastanawiał się nad
tym. Chciał jak najszybciej zdać pocztę i odpocząć. Miał nadzieję, że zostanie w
Gorcach. Do Budapesztu nie było już po co wracać.
Po czterech latach kończył służbę kuriera. Gdy myślał o tym, doznawał uczucia
żalu. Tyle lat wędrówki, tyle przebytych tras, tyle nieprzespanych nocy... Miał
takie wrażenie, jakby nagle zdradzał te szlaki, przekreślił dni i noce spędzone
na trasach - wśród słońca i pod mżącym blaskiem gwiazd, w zielonym puchu wiosny
i w ślepych zamieciach śnieżnych, w spokojnych czasach opadania liści, w ulewach
i we mgłach. Ileż to kilometrów przemierzył przez te gorączkowe, pełne napięcia
lata, ile ominął niebezpieczeństw, ile razy śmierć zaglądała mu w oczy.
Ciężko było żegnać te chwile, trudno porzucać szlak wielkiej przygody. I naraz
ten nieoczekiwany cios, jak uderzenie twardą pięścią między oczy: "Jesteście
posądzeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów... Będę was musiał
postawić pod sąd... Pieniądze były przeznaczone dla organizacji w kraju..."
Był straszliwie zmęczony, nie mógł zasnąć. Rzucał się w śpiworze, ciało parzyło.
Wolno, piekielnie wolno wlókł się czas. Sen nie chciał przyjść. Tylko
wspomnienia coraz wyraźniejszymi falami napływały z głuchej czeluści nocy.
Najczęściej stawała mu przed oczami postać majora Smygi. Widział dokładnie
moment, w którym Smyga wręczył mu tę paczkę. Było to dziewiętnastego marca, w
dzień zajęcia Budapesztu przez Niemców. Ranek pogodny, pachnący wiosną. Ulice
Budy zalane słońcem. Niebo gołębiosine, rozpostarte nad koronkową panoramą Góry
Zamkowej, a w dole Dunaj sunący cicho, mętny od wiosennego przyboru.
Smyga mieszkał na ulicy Uri w ekskluzywnej dzielnicy arystokratów, dyplomatów,
snobów, wielkoświatowych hochsztaplerów. Andrzej bywał u niego rzadko, ale
ilekroć miał tam pójść, ogarniał go niesmak i zakłopotanie. Nie znosił majora
organicznie. Nie lubili go zresztą wszyscy kurierzy. Traktował ich jak
osobistych gońców, nie jak towarzyszy walki. Od dawna przebąkiwano, że to
niebezpieczny człowiek. Mówiono, że wygryzł Obertyńskiego, a potem sam został
mianowany na jego miejsce. Podejrzewano go o spekulacje pieniędzmi organizacji.
Jako szef wywiadu na całe Węgry, miał nieograniczone możliwości. Nikt go nie
kontrolował. Sam rozporządzał wielkimi sumami. Podejrzenia nie były
bezpodstawne. Smyga prowadził wystawny tryb życia. Widywano go w
najwytworniejszych lokalach nocnych, wyjeżdżał do najmodniejszych uzdrowisk,
zajmował wykwintny apartament, nie liczył się z pieniędzmi. Oszczędny stawał się
dopiero wtedy, gdy miał do czynienia z kurierami.
"Więc tak... - myślał Andrzej wiercąc się w śpiworze. - Ten drań poczuł pismo
nosem. Zrozumiał, że nadarza się odpowiednia chwila, by zagarnąć okrągłą sumę
dla zabezpieczenia sobie bytu. Niemcy w Budapeszcie, organizacja rozsypuje się,
rwie się łączność z Londynem i z krajem. Można skorzystać. Dwadzieścia tysięcy
dolarów przyda się w tych niepewnych dniach wojny. Pakuje więc zamiast pieniędzy
pociętą gazetę. Kurier jest pewny, zdyscyplinowany, wypróbowano go przez cztery
lata służby. Nawet mu przez myśl nie przejdzie sprawdzić zawartość paczki.
Zalakowana, może spokojnie wędrować w jego plecaku."
Major golił się w łazience.
- To pan, panie Andrzeju? - zawołał przez lustrzane drzwi. Potem w uchylonej
szparce pokazał namydloną twarz. - Słyszał pan, co się dzieje? - zapytał z
przejęciem.
- Niemcy zajęli miasto.
- Psiakrew - zaklął. - Tego tylko brakowało. Zdaje się, że kończymy naszą
służbę.
- Mam dzisiaj wyruszyć?
- Oczywiście, oczywiście - rzekł pospiesznie. - Jest ważna poczta. Całe
szczęście, że trafiłem na pana. Będę przynajmniej spokojny. Ja wieję z
mieszkania.
Mogą mnie tu capnąć. Zgłosi się pan w Rabce u siostry Karpowicz w sanatorium dla
dzieci, Parkowa szesnaście.
- W Rabce? - zdziwił się Andrzej.
- Tak. Zmieniliśmy etap w kraju. W Zakopanem już śmierdzi. Pójdzie pan przez
Pieniny i Gorce. Dawne etapy już niebezpieczne. Widzi pan, czegośmy się
doczekali...
- Czy mam wracać? - zapytał Andrzej. Smygą odwrócił się.
- Oczywiście. Będzie pan musiał przeprowadzić mnie do kraju. Poczekam na pana. Z
panem będę się czuł najbezpieczniej. Zdaje się, że cała nasza robota na Węgrzech
traci już sens. Po prostu - kończy się. Zresztą, powiem panu, dość mam tego. W
kraju przynajmniej walczą, a tu... Tutaj można skisnąć. Poczekam na dyspozycje,
a potem pryskam. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo - ręcznikiem skrupulatnie
wycierał gładko wygolone policzki.
- Więc gdzie ta poczta?
- Już daję.
Przeszedł do przedpokoju, wyjął z palta kluczyk, otworzył nim skrzynkę zegara
elektrycznego, wyjął kilka listów i sporą paczkę zawiniętą w gruby papier,
starannie oplecioną, cienkim sznurkiem i zalakowaną w kilku miejscach.
- Co w tej paczce? - zapytał Andrzej.
Major spojrzał na niego z ukosa. Uśmiechnął się jakoś przekornie.
- A jeśli panu powiem, że maszyna piekielna na Hitlera, czy to coś panu pomoże?
- roześmiał się chrypliwie. Po chwili dorzucił: - Kurier raźniej się czuje,
jeżeli nie wie, co niesie. Zresztą mamy instrukcje...
- No, tak - skwitował Andrzej.
- A więc powodzenia. Po powrocie zgłosi się pan do pani Asłanowicz z Komitetu.
Tam zostawię wiadomość, gdzie ma mnie pan szukać. Następną turę przejdziemy już
razem...
"Wystrychnął mnie na dudka - myślał teraz Andrzej patrząc w szarą taflę małego
okienka, za którą stała zbita ściana lasu. - Szubrawiec, wierzył w moje poczucie
obowiązku. Nie zawiódł się. Dwadzieścia tysięcy dolarów zostawił sobie na czarną
godzinę. A potem jeszcze asekurował się na wszelki wypadek, żeby kiedyś nie
zarzucono mu kradzieży organizacyjnych pieniędzy. Zwalił wszystko na kuriera,
rzucił nań podejrzenie, wydał wyrok. Przewidujący gracz. Kto wie, może kiedyś
każą mu wyliczyć się z pieniędzy. Zawsze łatwiej jest występować w roli
patrioty, nieugiętego rycerza sprawy, niż w szmatkach zwykłego malwersanta,
złodzieja. Przebiegły. Wolał nie wracać ze mną do kraju. Zadekował się w jakiejś
węgierskiej dziurze. Ma nadzieję, że przetrwa razem z tymi dolarami i doczeka
się lepszych czasów, a potem... Potem będzie się śmiał z naiwnego kuriera,
któremu za sprzeniewierzenie organizacyjnych pieniędzy gdzieś w gęstym zagajniku
pod Turbaczem wpakowano kulę w łeb..."
3
Musiało już świtać, bo za maleńkim okienkiem szałasu wyłaniały się z szarego
mroku zarysy świerków.
Zapadł nagle w sen ciężki, pełen niespokojnych zjaw i widziadeł. Wspinał się
wąskim, spadzistym żlebem. Czarne skały, podobne do widmowych ptaków, wisiały
nad nim, grożąc w każdej chwili zerwaniem. A dnem żlebu, niby sypki,
zlodowaciały śnieg, sypał się popiół. Naraz jedna ze skał-ptaków oderwała się od
calizny i runęła wprost na niego... Wtedy poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Z
trudem otworzył powieki. Przecierał oczy. Nad nim stał porucznik Ornak. "Jak on
się właściwie nazywa? - zastanawiał się. - Ornak to przecież jego pseudonim
konspiracyjny. Dawniej, kiedy startowałem z nim w zawodach zjazdowych, inaczej
się nazywał..."
Za oknem różowiły się blado pnie smreków. Ornak szarpnął go.
- Wstawaj - szepnął. - Musisz wyrywać.
Andrzej patrzał nań nieprzytomnymi oczami.
- Słuchaj, jak ty się nazywasz?
- Wstawaj! - przynaglał go porucznik. Miał na sobie góralski półkożuszek,
przepasany starym koalicyjnym pasem. Z ramienia zwisał mu błyszczący od oliwy
sten.
- Będziecie mnie sądzić? - zapytał Andrzej ziewając.
- Nie. To śmierdząca sprawa.
- Dlaczego?
- Wiesz dobrze. Rotmistrz posłał do Rabki, do tej siostry. Nie ma jej. Zabrało
ją gestapo.
- Mnie nie wierzycie?
- Ja ci wierzę, ale sąd.
- Chcę, żebyście mnie sądzili.
- Nie mów głupstw. Wstawaj. Każdy sąd dałby ci "czapę".
- Za co?
Ornak schwycił za róg śpiwora, zaczął go ściągać z Andrzeja.
- Spiesz się. Już widno. Muszę cię wyprowadzić z obozu. Rotmistrz powiedział, że
najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do Budapesztu. Ja na twoim miejscu znalazłbym
tego majora i sprałbym mu mordę albo...
- Albo co?
- Zresztą - rób co chcesz. Rotmistrz powiedział, żebyś się nie starał przyczepić
do jakiegoś oddziału, bo wtedy będzie cię musiał oddać pod sąd.
- On myśli, że ja to zrobiłem?
- Nie wiem, co on myśli. Wiem, że kazał cię wyprowadzić z obozu i radził, żebyś
wrócił do Budapesztu.
- Tam Niemcy.
- Ale major też tam jest.
- Nie wiem.
- Ja bym go znalazł. Ja bym go poczęstował za ten kawał.
Andrzej wygrzebał się ze śpiwora. Palcami wyczesywał z włosów zeschłe liście.
- Ruszaj się, człowieku - poganiał zniecierpliwiony Ornak.
Zaczął zbierać swoje rzeczy. Zwinął śpiwór i wsadził go do plecaka. Potem szybko
sznurował ciężkie narciarskie buty. Ornak stał nad nim ciągle, przynaglał do
pośpiechu.
- Po co ta cała heca? - zapytał nagle Andrzej. I zaraz potem pomyślał: "Lepiej
wpakowaliby mi kilka kuł... Co ja teraz będę robił?"
Ornak wzruszył ramionami.
- Jesteś gotowy?
Andrzej, jak gdyby chcąc odwlec chwilę odejścia, wyciągnął paczkę węgierskich
symphonii. Poczęstował porucznika. Ten nie zapalił. Schował papierosa do
kieszeni.
- Chodźmy już.
Wyszli wprost w gęsty, smreczynowy młodnik. Wierzchołki drzew żarzyły się w
bladym blasku wschodzącego słońca. Powietrze było chłodne, wilgotne.
Andrzej drżał. Nie wiedział, czy z zimna, czy ze zdenerwowania. W dali, między
gałęzie smreków, wdzierał się siny, zamglony łańcuch Tatr. Ciężka rosa wisiała
na trawach, skapywała z gałęzi. W gęstwinie gwizdnęła wilga. A dołem, lasem, aż
po dolinę Dunajca zaległa ciężka, cierpka cisza.
Andrzej zaciągnął się głębiej dymem. Gorzki smak papierosa mdlił go, dym gryzł w
piekące od niewyspania oczy. Szli w milczeniu, rozgarniali gęstwinę, przemykali
między wykrotami i zasiekami przylasków. Andrzej przypatrywał się zgiętym nieco
plecom swego przewodnika. Podziwiał jego lekki, elastyczny krok. Taki krok mają
jedynie ludzie obyci z górami. "Jak on się nazywa? Przecież jeszcze w
trzydziestym dziewiątym roku podczas mistrzostw Polski startowałem z nim do
biegu zjazdowego."
- Słuchaj - zagadnął głośno - jak ty się nazywasz?
Tamten odwrócił ku niemu smagłą, suchą twarz.
- Ja... ano Ornak - rzucił przyjaźnie.
- Nie. Teraz... Teraz to wiem. Ale jakie twoje prawdziwe nazwisko? Śmieszne, co,
ale zapomniałem.
- Czy to ważne?
- Przecież wiedziałem. Jeszcze w trzydziestym dziewiątym startowaliśmy razem.
Męczy mnie to...
- Rajski - rzucił tamten szybko.
- No, właśnie - uśmiechnął się Andrzej. - Przecież w Nowym Targu co drugi to
Rajski. Ty od dawna tu w lesie?
- Od roku. A ty od (kiedy kursujesz?
- Od samego początku.
- Znasz Władka, gajowego z Krościenka?
- Znam. Chodziłem z nim razem.
- Co robi?
- Nie wiem. Pewno został w Budapeszcie.
- Pozdrów go, jak się z nim zobaczysz.
- Prawdopodobnie go nie zobaczę.
- A może...
- Nie... Chyba że wrócę na Węgry.
- Ja bym wrócił. Ja bym tego majora... - urwał nagle i przyśpieszył kroku.
Andrzej myślał, że ta rozmowa nie miała w ogóle sensu. Zaczął ją jedynie po to,
by przerwać przykre milczenie. Gdzieś w głębi świadomości nurtowały go inne
myśli. Przygnębienie ogarnęło go wielką, nienawistną, szarą jak mgła falą.
"Parszywe życie... Cztery lata na kurierskich szlakach i nagle rozpacz... Co
robić?" Porucznik jak gdyby odgadł jego myśli.
- Co ty właściwie chcesz robić? - zapytał nie odwracając głowy.
- Nie wiem... Ale chyba pójdę na Węgry.
- Kiedy?
Andrzej wzruszył ramionami. Zostawił pytanie bez odpowiedzi. Ale po chwili rzekł
jakby do własnych myśli:
- Parszywe życie. Inaczej je sobie wyobrażałem. Myślałem, że inaczej to się
skończy.
- Rozumiem - Ornak zwolnił nieco. Przechodzili przez głęboki jar zarośnięty
krzakami olchy. Kamienie usypywały się spod ciężkich butów. W dole płynął potok.
Bulgotał wśród gęstych zarośli. - Rozumiem - powtórzył porucznik, gdy wspięli
się na drugi brzeg jaru. - Paskudnie cię wpakował ten major. Ja bym mu nie
darował.
Wyszli na małą polankę, obrzeżoną jasnym seledynem świeżych smreczynowych kiści.
Młoda trawa srebrzyła się rosą. W górze błyszczało niebo jak kawał błękitnego
szkła.
- Musimy się pożegnać - powiedział Ornak stając na skraju polany. - Znasz chyba
drogę.
- Znam.
- Omijaj Kowaniec, bo tam możesz się naciąć na żandarmów.
- Dobrze.
Ornak wyjął spod półkożuszka małe zawiniątko w przetłuszczonym, żółtym papierze.
- Masz. Może ci się przyda. Kawałek góralskiej spyrki i pół oszczypka.
- Dziękuję. Wsadź mi do kieszeni plecaka.
- A forsę masz?
- Mam trochę. Wystarczy...
Porucznik spoglądał na Andrzeja przymrużonymi oczami. Kurierowi zdawało się, że
patrzy nań jak na skazańca. Nie chciał przedłużać chwili pożegnania. Wyciągnął
rękę.
- To... cześć! Nie martw się, jakoś dam sobie radę.
- Cześć! - nieco dłużej zatrzymał dłoń Andrzeja w swej ciężkiej wilgotnej dłoni.
- Słuchaj - powiedział przeciągle. - Nie staraj się dostać do partyzantki. Z
rotmistrzem nie warto zadzierać. Nie ma żartów. Jeśli się dowie, rozwalą cię na
amen. Zresztą on morowy chłop. Puścił cię przecież...
- Dziękuję - wyszeptał Andrzej z sarkazmem. - Pozdrów go ode mnie. Powiedz, że
mu się kłaniam.
Uniósł rękę na pożegnanie i ruszył nie patrząc na Ornaka. Ten krzyknął za nim:
- Ja bym poszedł do Budapesztu. Ja bym odnalazł tego drania...
4
Pociąg z Koszyc na Dworzec Zachodni przyjechał po północy. Andrzej znowu był w
Budapeszcie. Tłum podróżnych wysypujących się z wagonów przelewał się ospale
przez peron. Był to tłum zmęczony i dziwnie obcy. W każdym spojrzeniu, w każdym
niemal ruchu Andrzej wyczuwał okupację. Mundury niemieckich żołnierzy gęsto
przetykały szarą plazmę cywilnej ciżby. Pomalowane na niebiesko latarnie ćmiły
szarawym światłem, nadając twarzom wygląd kamiennych masek. Nie czuł lęku ani
podniecenia. Był tylko zmęczony i przybity. Dopiero widok kogucich piór na czaku
żandarma podziałał jak alarmowy dzwonek: "Trzeba uważać!"
Żandarm spod opuszczonego na czoło czaka lustrował twarze przeciekających przez
wąskie przejście ludzi. Andrzej zatrzymał się na chwilę. Machinalnym ruchem
dotknął kieszeni, w której trzymał sfałszowane dokumenty węgierskie. Potem już
zupełnie spokojnie wcisnął się w ciżbę. Gdy przechodził obok żandarma, poczuł
lekki skurcz gardła. Nic więcej. Minął zielony mundur z miną tak obojętną, jakby
wracał z turystycznej wycieczki. Odetchnął z ulgą i naraz krok jego stał się
lżejszy, jak gdyby pozbył się przykrego balastu. Naraz poczuł na ramieniu czyjąś
dłoń. Obejrzał się. Łysawy mężczyzna w źle skrojonym, granatowym ubraniu
świdrował go małymi oczkami. "Szpicel" - pomyślał Andrzej i naraz wydało mu się,
że to kres jego długotrwałej wędrówki. Zatrzymał się, posyłając nieznajomemu
znużone spojrzenie. Był tak zmęczony, że nawet myśl o grożącym mu
niebezpieczeństwie nie spłoszyła obojętności.
- Dokumenty! - powiedział szpicel cichym głosem.
Andrzej wolnym ruchem wyjął z wiatrówki legitymację studenta Politechniki
Budapeszteńskiej. Według niej był młodym Węgrem, Antalem Siposem, urodzonym w
Szekesfehervarze, studiującym na trzecim roku na wydziale mechanicznym.
Spoglądał teraz tępo na człowieka w granatowym ubraniu, przeglądającego
sfałszowany dokument. "Legitymacja jest dobrze zrobiona - myślał. - Nie powinien
się skapować. Za tępy na to."
- Skąd pan wraca? - usłyszał ostre pytanie.
- Jak pan widzi, z wycieczki - odpowiedział spokojnie i wzruszył ramionami, jak
gdyby chciał zwrócić uwagę, że ma plecak.
Szpicel przymrużył oczy.
- Skąd?
- Z gór Bükk.
- Aha... - szpicel podał mu legitymację i jeszcze raz spojrzał spod
przymarszczonych, rzadkich brwi.
- A co pan ma w plecaku?
- Ekwipunek i resztki żarcia.
- Niech pan pokaże.
Szpicel grzebał chwilę w rozwiązanym plecaku, ale gdy ze spodu wyciągnął róg
poplamionego śpiwora, uśmiechnął się z rezygnacją.
- To pan taki prawdziwy turysta - powiedział jakby do siebie i skinąwszy łysawą
głową odszedł.
"Prawdziwy turysta!" - Andrzej uśmiechnął się do siebie, zawiązał plecak,
zarzucił go na jedno ramię i wyszedł z dworca.
Plac Berliński tonął w ciemnościach. Przetoczyło się kilka ciężarówek z ślepiami
przygaszonych latarni. Ludzie ginęli w mroku. Zapanowała pustka. Andrzejem
wstrząsnął dreszcz. W skroniach poczuł przenikliwy chłód. "Jak w takim mieście
znaleźć Smygę? Gdzie go szukać? Czy major pozostał jeszcze na Węgrzech? Do kogo
się zwrócić? Przecież wszyscy kurierzy rozpierzchli się po świecie. A inni
Polacy? Przeczesało ich gestapo. Pozmieniali adresy. Pouciekali z okupowanego
miasta..."
Przez całą drogę myślał, że najpierw uda się do Marysi. Była to łączniczka
pułkownika Obertyńskiego, poprzednika majora Smygi. Pracował z nią przez dłuższy
okres swej służby i miał do niej zaufanie. Ale gdzie jej teraz szukać? Udać się
na ulicę Stefanii byłoby szaleństwem. Dziewczyna na pewno dawno zmieniła
mieszkanie. Nie czekała, aż ją gestapowcy wyłuskają.
Szedł wolno Wielkimi Bulwarami w kierunku ulicy Rakoczego. Jego podkute buty
dzwoniły głucho w ciszy i pustce. Nad miastem wisiało niebo przepastne i groźne.
Domy stały wymarłe. Naraz zajęczały w górze syreny. Ich przeraźliwy głos
rozniósł się potężnie i natarczywie. Przetoczył się przez miasto raz i drugi.
Ulica nagle ożyła, jak gdyby raził w nią piorun. Z kamienic, ciemnych plastrów
gigantycznych uli, niby strwożone pszczoły wysypali się ludzie. Ktoś głośno
krzyczał nawołując przechodniów, by szybciej kryli się w schronach. Kobiety
obarczone dziećmi biegały wzdłuż chodników. Mężczyźni dźwigali ciężkie toboły z
pościelą. Kilku wyrostków wspięło się na taras kawiarni. Pokazując na granatowe
niebo spierali się, z której strony nadlatują samoloty. Pijany włóczęga stanął
na środku jezdni. Rozłożył szeroko ręce i śmiał się, bliski szaleństwa.
Andrzej przystanął na chwilę. W skupieniu wyczekiwał jakiegoś odgłosu. Niebo
było wciąż puste. Połyskiwało bladą łuną rozgwieżdżonej nocy. Zbliżył się do
niego człowiek z opaską na ramieniu.
- Do schronu! - zawołał drżącym głosem. - Do schronu. Tu nie macie czego szukać.
Andrzej wzruszył ramionami i powlókł się w kierunku bramy, nad którą widniała
blado świecąca się lampa ze strzałką wskazującą wejście do schronu. Minął pustą
bramę i zszedł do zatłoczonej piwnicy. Było duszno i parno. Zalatywało piwniczną
stęchlizną i ludzkim potem. Wyszukał miejsce pod ścianą, zrzucił z ramion
plecak, usiadł na nim i poczuł, że wali się na niego zmęczenie. Nie wiedział,
kiedy usnął.
Gdy się zbudził, schron był pusty. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się
znajduje. Zdawało mu się, że jest w szałasie pod Turbaczem. Dopiero po chwili
zobaczył smugę światła, sączącą się szaro przez uchylone drzwi piwnicy. Podniósł
się, ziewnął głośno. Pod ścianą poruszył się jakiś cień. Andrzej wzdrygnął się
instynktownie.
- Ale pan ma mocny sen - usłyszał niski, zachrypły głos. W ciemności zobaczył
sylwetkę starego mężczyzny, opartego plecami o ścianę. Mężczyzna ćmił papierosa.
Wionęło od niego tanim, kwaśnym winem.
- Zaspałem - rzucił jakby na usprawiedliwienie.
- Nie szkodzi, nie szkodzi - zaśmiał się tamten. - Jeszcze nas nie zasypało.
- Czy bombardowali? - wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.
- To pan nic nie słyszał? Szczęśliwy z pana człowiek. Tu się wszystko huśtało
jak podczas trzęsienia ziemi.
- Zaspałem.
- Skończyła się zabawa - mówił tamten jakby do siebie. - Teraz Amerykańcy do nas
się zabrali. Co noc przylatują. Walą, gdzie popadnie. Zachciało się nam wojny.
Jak Amerykańcy skończą, to Ruscy przylecą. Będzie zabawa... - czknął głośno i
splunął pod nogi. Potem dorzucił intymnym tonem: - Ale mnie tam wszystko jedno.
Nawet weselej. Jest towarzystwo i muzyka - zachłysnął się śmiechem. - A pan to
co?
- Ja? - mruknął Andrzej, nie rozumiejąc, o co tamtemu chodzi.
- Pan też nie ma gdzie mieszkać?
- Przyjechałem w nocy. Alarm zastał mnie na ulicy. Nie zdążyłem wrócić do domu.
- I dlatego pan tu zasnął? - pokiwał tamten z niedowierzaniem kudłatą,
rozczochraną głową. - Ej, mocny pan ma sen. Tu się wszystko trzęsło, a pan
chrapał jak anioł.
- Byłem zmęczony.
Stary zbliżył się do Andrzeja. Teraz Andrzej mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był
to mały kościsty człowiek o wynędzniałej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie
śmierdzące łachy. Bił od niego kwaśny odór alkoholu. Andrzej odsunął się z
obrzydzeniem. Stary tymczasem wyciągnął z worka pękatą butelkę.
- Napij się, młody człowieku, nie wiemy, czy jutro gdzieś nas nie przysypie.
Andrzej zasłonił się ręką.
- Dziękuję. Teraz nie mam ochoty. Stary wyszczerzył spróchniałe zęby.
- W niobie będziesz miał ochotę.
- Dziękuję - rzekł Andrzej ostro i szybkim ruchem zarzucił plecak na ramiona.
Chciał minąć starego, ale tamten zagrodził mu drogę.
- Tyś taki sam jak ja, tylko udajesz - powiedział. - Gdybyś miał mieszkanie, to
byś tu nie chrapał do późnego rana. Napij się.
Andrzej odtrącił wyciągniętą butelkę.
- Powiedziałem, że nie piję. - Minął starego. Słyszał za plecami jego pijacki
śmiech.
- Lokator schronów. Ważny. Zobaczysz, że nas kiedyś razem przysypie... -
wrzeszczał, a na pożegnanie posłał mu wiązankę soczystych, węgierskich
przekleństw.
Andrzej wyszedł na ulicę. Oślepiło go słońce. Ulica pulsowała ruchem. Dzwoniły
tramwaje. Płynęły dwa strumienie ludzi. Miasto żyło po swojemu, jakby tej nocy
nic się nie wydarzyło. Andrzej dał się unieść prądowi przechodniów. Szedł
zamyślony. Czuł się bardzo samotny w tym wielkim, milionowym mieście. Gdy mijał
ulicę Dob, naraz usłyszał za sobą znajomy głos. Ktoś go wołał. Obejrzał się.
Przez chwilę zdawało mu się, że majaczy, że jeszcze nie wyrwał się ze snu. A
potem ogarnęła go nagła radość. Rozłożył szeroko ręce i nie zważając na
przechodniów, zawołał wesoło:
- Marysia! To chyba cud, że cię tutaj spotkałem!
5
- Niestety, nie mam pojęcia, co się stało z majorem Smygą - powiedziała mu w
tramwaju, który wiózł ich na ulicę Telepes, gdzie mieszkała od czasu zajęcia
Budapesztu przez Niemców.
"Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział major Smyga - myślał z goryczą,
zeskrobując niezbyt ostrą żyletką dwudniowy zarost. W małym lusterku odbijała
się jego twarz. Była wychudzona i spalona słońcem. Niebieskie oczy zmatowiały od
nadmiernego wysiłku ostatnich dni, zapadły głęboko. - Znowu daremny trud. Znowu
rozczarowanie. Czy tym rozczarowaniom nie będzie końca? Może już nigdy nie uda
mi się odnaleźć majora? Byłem naiwny, myśląc, że złapię go w Budapeszcie, tak
jakbym przypuszczał, że on będzie tutaj czekał na mnie: »Dzień dobry, panie
Andrzeju, jak to miło, że pana spotkałem. Bardzo pana przepraszam, że miał pan z
mojego powodu drobne przykrości. To tylko nieporozumienie. Postaram się
zrekompensować panu tę krzywdę...«" - ironizował, zaciskając z wściekłością
zęby. Po chwili pocieszył się: "Może jednak Marysia zdobędzie jakieś wiadomości.
Nie przyrzekała. Mówiła, że czasy są niepewne i trudno dowiedzieć się czegoś o
człowieku, który zniknął nagle i zapewne zależy mu na zachowaniu ostrożności.
Ale Marysia ma rozgałęzione znajomości w organizacjach konspiracyjnych. Może jej
się uda..."
Gdy myślał o Marysi, ogarniało go wzruszenie. Była dla wszystkich kurierów
symbolem poświęcenia i koleżeństwa. To ona potrafiła w najcięższych momentach
znaleźć radę i pokrzepienie. Jednym uśmiechem umiała rozpromienić czyjąś
zgnębioną twarz, pocieszyć zrozpaczonego, pokrzepić słabego, znękanego.
Napłynęły wspomnienia: Marysia czekająca w źle opalanych kawiarniach na
kurierów; Marysia idąca przez zaśnieżone drogi Słowacji w poszukiwaniu
zagubionych ludzi; Marysia pochylona nad chorymi kolegami; Marysia zawsze
uśmiechnięta, zawsze gotowa nieść pomoc.
Gdy przedstawił jej swą sytuację i opowiedział o Smydze, rzekła z uśmiechem:
- Nie martw się, ja ci pomogę.
Zagrzała trochę wody do golenia, rzuciła na krzesło czysty ręcznik i wyszła,
prosząc go, by zachował ostrożność, gdyż mieszka bez zameldowania. Był pewny, że
wyszła w jego sprawie.
Mył się długo i starannie. Woda była chłodna, pachniała rdzą i chlorem. Zdawało
mu się, że wraz z brudem zmywa z ciała zmęczenie. Potem podszedł do małej
komódki, wziął wodę kolońską i skropił sobie włosy.
Pokoik mieścił się w suterenie, maleńkie okienko wychodziło na ulicę. Andrzej
widział w nim nogi przechodniów, koła przejeżdżających samochodów. Czasem
zaplątał się w prostokąt szyby pies, zaprzeczając wycinkowemu charakterowi tego
zdeformowanego świata. Andrzej położył się na zaścielonym kocem łóżku. Czuł, że
znowu zasypia, ale było to złudzenie. Sen ocierał się tylko ó jego powieki,
pierzchał wraz z myślami, które napływały coraz natarczywiej. Wspomniał ciężką
drogę przez Niżne Tatry. Ogarniał go niepokój na myśl, że może nie odnaleźć
Smygi. Zastanawiał się, co zrobi w tym wypadku. Myśli rwały się, piętrzyły i nie
mógł ułożyć ich w logiczną całość. Wziął więc z nocnego stolika starą gazetę i
bezmyślnie odczytywał program wyścigów konnych.
Po godzinie wróciła Marysia.
- Spij, śpij - powiedziała od progu. - Ja ci nie przeszkadzam. Zaparzę herbatę,
a ty prześpij się trochę. Okropnie wyglądasz.
- Próbowałem zasnąć, ale nie mogę. Jestem tak roztrzęsiony, że wszystko kołuje
mi w głowie.
- Spróbuj jednak, może ci się uda. - Podeszła do niego i chłodną dłonią
pogładziła twarz. - Tak okropnie wyglądasz.
- To głupstwo. Grunt, żebym złapał tego drania. Marysia usiadła na krawędzi
łóżka.
- Byłam u Tuli. Znasz ją. Ta druga łączniczka Obertyńskiego. Pytałam o Smygę.
Andrzej uniósł się gwałtownie na łokciach.
- I co?
- Właściwie nic o Smydze nie wie. Podobno wyjechał z Budapesztu.
- To niewiele.
- Zna jedynie adres pewnej Węgierki, u której Smyga ukrywał się jakiś czas po
wkroczeniu Niemców. Jest to prawdopodobnie jego przyjaciółka. Ale to wszystko
mgliste i niepewne.
- Skąd zna ten adres?
- Zupełnie przypadkowo. Kiedyś spotkała Władka, Władek szedł właśnie do Smygi...
- Czy Władek jest w Budapeszcie? - przerwał jej gwałtownie.
- Nie. Władek znikł gdzieś bez wieści. Wiadomo tylko, że przez cały czas
utrzymywał kontakt ze Smygą. Smyga zlikwidował wszystkie swoje sprawy... A może
tylko tak udawał... Może zakładał nową siatkę. Mówię ci, teraz taki bałagan, że
nikt nic nie wie.
- Szkoda, że nie ma Władka. Zawsze mani takiego pecha.
Marysia położyła dłoń na ramieniu Andrzeja.
- W ogóle jesteś narwany. Na twoim miejscu splunęłabym na Smygę. Czy warto
narażać się dla takiego drania?
- Ja go muszę złapać - powiedział z uporem. - Ty mnie może nie rozumiesz, ale ja
go muszę za mordę zawlec pod Turbacz. Gdybyś tam była, gdybyś widziała
spojrzenie Okszy, gdybyś słyszała jego głos, to może byś mnie zrozumiała.
Słuchaj - zerwał się i usiadł obok Marysi - to przecież okropne. Ty mnie znasz.
Od którego roku chodzę dla organizacji?
- Od samego początku. Byłeś przecież pierwszym kurierem. Pamiętam doskonale,
kiedy wyszedłeś pierwszy raz do Zakopanego. Spotkaliśmy się wtedy na placu
Franciszkanów. Śmiałeś się, że idziesz zobaczyć, czy w Tatrach już można jeździć
na nartach.
- Tak. To było w październiku trzydziestego dziewiątego roku. Od tego czasu łażę
bez przerwy. A ten sukinsyn wsadził mi zamiast dolarów pociętą gazetę. Ja go
muszę złapać...
- Myślisz, że on tylko z tobą tak zrobił. On zawsze kręcił. Przecież pamiętasz
tę sprawę z Galianem. Nie wypłacił mu pieniędzy, a potem tłumaczył się, że dał
tę forsę komu innemu.
- Pamiętam. Dlatego właśnie muszę porachować się z nim za wszystkich. Wierz mi,
jeśli tego nie zrobię, nie będę mógł pokazać się wśród swoich... ani tu, ani tam
w kraju. Pomyślą, że rzeczywiście gwizdnąłem te dolary.
- Ty zawsze byłeś ryzykantem. Ale w tym wypadku ryzyko nie opłaca się. Będziesz
go szukał w Budapeszcie, a tymczasem sam wpadniesz. Nie masz pojęcia, jak teraz
wyłapują. Musisz uważać na każdym kroku...
Andrzej zrobił gest zniecierpliwienia.
- Zrozum, dziewczyno, ja się tak czuję, jakby mi ktoś napluł w twarz. Muszę mieć
świadomość, że ten drań zapłaci za swoje. Albo go zaciągnę na Turbacz, albo go
ukatrupię...
- Przesadzasz. Przecież ten Oksza ułatwił ci ucieczkę. Widać z tego, że nie
uwierzył listowi Smygi.
- Gdyby nie było tego faceta z Nowego Targu, to już dawno gniłbym pod Turbaczem.
To tylko szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności.
- Tym razem znowu liczysz na zbieg okoliczności, ale zapewniam cię, że teraz o
to coraz trudniej. Świat stanął do góry nogami. Polacy rozprysnęli się na
wszystkie strony. Będziesz miał cholernie trudną robotę. - Wstała, zaczęła
krzątać się wokół małej kuchenki elektrycznej. - Tymczasem zrobię ci herbaty.
Wiem, że lubisz mocną herbatę. To ci może rozjaśni w głowie - żartowała. - Mam
jeszcze trochę prawdziwej. Nie lubię pić tych lipowych ziółek. Połóż się,
kochanie, widać, że ledwo zipiesz.
Andrzej opadł na poduszkę, ale z coraz większą uwagą przypatrywał się
dziewczynie. Była smukła i zgrabna. Miała ładne dłonie.
- Miałem cholernie trudną drogę - powiedział cicho. - Cholerną drogę...
Myślałem, że już z tego nie wylezę. Pod Dobszyną wpadłem w kocioł. Przeczesywali
lasy. Mówię ci, nie byłem jeszcze w takim kotle. Żandarmi, hlinkowcy, wojsko...
Na Słowacji już się rusza. Pod Dżumbirem spotkałem partyzantów. Żebyś wiedziała,
jaką miałem ochotę przyłączyć się do nich... Ale wciąż myślałem o tym draniu. A
potem pod Dobszyną. Mały odcinek, a szedłem trzy dni. Nie miałem żarcia.
Myślałem, że tam zostanę... Szedłem tylko nocą... Ty wiesz, co to jest... Ale
właściwie nie szedłem, tylko czołgałem się... Wszędzie patrole, wszędzie
placówki, gęsto, psiakrew... A ja byłem już taki słaby, że czołgać się nie
mogłem. Popatrz, jakie mam łokcie. - Odwinął rękaw koszuli, uniósł łokieć zdarty
do krwi. Marysia ujęła delikatnie jego rękę.
- Zrobię ci opatrunek.
- Dziękuję, nie trzeba. Na mnie przysycha jak na psie.
Marysia pokręciła głową.
- Ej, Andrzej, Andrzej... I to wszystko przez tego... Udał, że nie słyszy.
- Najgorsze to, że właściwie straciłem pewność siebie. Dziwne, prawda? Dawniej
nigdy nie zastanawiałem się nad tym. Szedłem, jakby mnie ktoś za rączkę
prowadził. A teraz... Teraz to już inaczej. Zdaje mi się, że mi się nic nie uda.
A dlaczego? To proste. Nie mam właściwie celu. To tylko upór pcha mnie naprzód.
Ale na jak długo starczy tego uporu?
Marysia przykucnęła przed szafką. Wyciągnęła bochenek chleba.
- Zjesz chleba z morelowym dżemem. Niczego więcej nie mam. Takie czasy.
- Szkoda, żeśmy po drodze czegoś nie kupili. Mam jeszcze trochę pengö.
- Niewiele mógłbyś kupić. Dżem i turo. Sklepy już puste... Wszystko na kartki.
- Lubię bardzo chleb z morelowym dżemem... I herbatę oczywiście. Zresztą nie
martw się o mnie. Właściwie to mi się nie chce jeść. Pójdziemy do jakiejś
knajpy, wsadzimy kelnerowi w łapę, to nam poda coś solidnego.
Z przyjemnością patrzył na czystą serwetkę, ładne filiżanki i na ręce Marysi.
Pokoik był mały, wilgotny. W kątach zieleniały plamy pleśni. Ale biała serwetka,
kilka kwiatów sterczących w ładnym wazoniku i subtelny ruch dłoni Marysi
stwarzały nastrój domowego ciepła.
Marysia smarowała chleb.
- Aleś ty głupi - powiedziała, rzucając mu przelotne spojrzenie. - Dlaczego tak
się upierasz? Przecież to wszystko... - Machnęła ręką. - Tobie tego nie
wytłumaczę.
- Mówisz, że Władek kontaktował się ze Smygą? - zapytał wykrętnie.
- Tak. Widocznie Smyga, nie mając ciebie pod ręką, chciał wykorzystać Władka.
Może miał zamiar wrócić do kraju.
- Szkoda, że nie ma Władka. Gdyby był, ułatwiłby mi zadanie.
- Całe twoje zadanie polega na szukaniu wiatru w polu - zakpiła.
- Spróbuję poszukać wiatru w polu - rzekł sentencjonalnie. - Nie będziemy się o
to spierać.
Nalewała herbatę do filiżanek. W jej ruchach było wiele uwagi, jakby starała się
nie uronić ani jednej kropelki. To mu się bardzo podobało. Naraz zapytała:
- Właściwie co ty chcesz robić?
- Pójdę do Węgierki, u której mieszkał.
- Tula zna tylko adres, poza tym nie wie, jak ona się nazywa i kto to w ogóle
jest.
- Jeszcze jedna zagadka do rozwiązania. Pamiętasz, ile takich zagadek
rozwiązywaliśmy razem w sprawie Olgi Sperling?
- To były inne czasy i inne Okoliczności. Teraz mamy związane ręce.
- Pozostają jeszcze nogi i rozum. Skłoniła się zabawnie.
- Mój panie, podane do stołu. Herbata jest ciemna jak jodyna. Na twoją cześć
zaparzyłam pół paczki. - A gdy pierwsza usiadła, dodała: - Więc chcesz znaleźć
tę Węgierkę. Kiedy się tam wybierasz?
- Dzisiaj w każdym razie nie. Dzisiaj odpoczywam. Pójdę jutro rano. Muszę o tym
pomyśleć. A dlaczego o to pytasz?
- Bo... - uśmiechnęła się pojednawczo - może mogłabym ci pomóc.
Pocałował ją w rękę.
- Marysiu, jesteś prawdziwym aniołem... Ale w tym wypadku będę musiał
podziękować ci za pomoc. Nie mogę cię narażać.
6
Tallya utca 5. Zatrzymał się na skraju wąskiej, asfaltowanej uliczki i spojrzał
w głąb gęsto zarośniętego ogrodu. Za żywopłotem bieliła się ściana willi. Dalej
były krzewy bzu, jaśminu i złotego deszczu, osypane gęsto świeżym pachnącym
kwieciem. Z prawej strony stary człowiek zamiatał kort tenisowy. "Pewno dozorca
albo ogrodnik" - pomyślał. Chwilę wahał się, czy zadzwonić, ale wnet
przezwyciężył niepokój, podszedł do niskiej bramy oplecionej listowiem dzikiego
wina. Nacisnął guzik dzwonka. Na odgłos dzwonka człowiek zamiatający kort
wychylił się, by ujrzeć ukrytego za bramą przechodnia.
- Kto tam? - zawołał głośno.
"Oczywiście wszyscy lokatorzy mają swe klucze" - pomyślał Andrzej i zamiast
odpowiedzieć, zadzwonił jeszcze raz.
Staruszek oparł miotłę o siatkę ogrodzenia i wolnym krokiem, mrucząc coś pod
nosem, zbliżał się do bramy.
- Czego sobie pan życzy? - zapytał przeciągle. Podejrzliwym spojrzeniem badał
wygląd zewnętrzny nieznajomego.
Andrzej uśmiechnął się porozumiewawczo. Myślał, że tym uśmiechem zjedna sobie
staruszka.
- Czy w tej willi mieszka taka młoda, przystojna pani?
Twarz staruszka stężała. Wzrok się wyostrzył.
- O kogo panu chodzi? - zapytał ponurym, nic dobrego nie wróżącym głosem.
- Taka elegancka dama - zmrużył cwaniacko oko. - Pan wybaczy, ale zapomniałem,
jak się nazywa. Wczoraj odprowadziłem ją do domu. To moja nowa znajomość... Pan
rozumie, nie zdążyłem jeszcze...
- O kogo panu chodzi? - przerwał mu staruszek. - Jeżeli pan ją zna, to powinien
pan wiedzieć, jak się nazywa.
Andrzej zrozumiał, że wiele nie wskóra, ale z uporem odgrywał dalej rolę
przygodnego znajomego.
- Taka elegancka... Przecież tutaj wczoraj wchodziła.
- Tu mieszkają sami eleganccy ludzie - uśmiechnął się kpiąco staruszek. - A pan
niech lepiej dowie się, do kogo pan chce. - Posłał pogardliwe spojrzenie i
pokazał mu przygarbione plecy.
- Niech pan chwilę poczeka! - Andrzej chciał go zatrzymać i spróbował zjednać
sutym napiwkiem, ale staruszek wzruszył tylko ramionami i pokuśtykał w kierunku
kortu. Gdy był już przy siatce ogrodzenia, odwrócił się nagle i potrząsając
głową, zawołał: - Pełno teraz takich włóczykijów. Czego pan tam jeszcze stoi?
Andrzej chętnie pokazałby mu po sztubacku język, ale skwitował pytanie niemrawym
uśmiechem, odwrócił się i odszedł. "Trzeba być ostrożniejszym - myślał oddalając
się od bramy. - Ludzie teraz boją się. Prawdopodobnie ogrodnik wiedział o
nielegalnym przebywaniu polskiego uchodźcy w mieszkaniu Węgierki i nie miał
zamiaru udzielać jakichkolwiek informacji. Nie udało się. Popełniłem
nieostrożność, która może utrudnić dalsze poszukiwania."
Tak rozmyślając doszedł do skrzyżowania ulic. Przecznica pięła się stromo na
ubocza Martonhegy. Z jednej jej strony stały piękne wille, z drugiej ku stromemu
jarowi opadały łąki. Był to jeden z najbardziej uroczych zakątków Budy, pełen
starych drzew, starannie utrzymanych ogrodów, barwnych przylasków i pachnących
łąk. Na drogach spotykało się dobrze ubranych mężczyzn, wypielęgnowane kobiety,
dzieci w towarzystwie pielęgniarek, najnowsze modele samochodów. Najbogatszy
Budapeszt założył tutaj podmiejską rezydencję.
Andrzej spojrzał na zegarek. Była dopiero siódma. Dzielnica tonęła jeszcze w
porannym śnie. Tylko ogrodnicy, kierowcy samochodów i służące zakłócały
beztroski spokój. Speszony pierwszym niepowodzeniem, obmyślał nowy plan. Obierze
sobie dogodny punkt obserwacyjny, z którego będzie mógł widzieć bramę i
wychodzących z niej ludzi. Willa zapewne nie miała wielu mieszkańców, nietrudno
więc będzie rozpoznać młodą, samotną kobietę, przyjaciółkę majora Smygi. Plan
ten wydał mu się realny. Przeszedł więc na drugą stronę jaru i ścieżką wijącą
się wśród zarośli doszedł do punktu położonego naprzeciw willi na ulicy Tallya.
Stała tam mała ławeczka. Usiadł na niej, zapalił papierosa.
Jar tonął jeszcze w cieniu. Tylko najwyższe" kępy tarniny i głogu jarzyły się w
ukośnych promieniach słońca. W dole szemrał strumień, a górą niósł się śpiew
ptaków. Błękitna ważka usiadła na dmuchawcu. Pszczoły bzykały w zroszonej
trawie. Wiewiórka przemknęła przez gąszcz listowia i przycupnęła na chwilę na
gałęzi rozłożystej lipy. Z dali dochodził szum puszczonej z hydrantu wody.
Andrzej siedział ze wzrokiem utkwionym w małej bramie. Zdawało mu się, że jest
gdzieś bardzo daleko od Budapesztu, w krainie spokoju i ciszy.
Czekał może godzinę, zanim w bramie ukazała się pierwsza postać. Był to starszy
pan w białym płóciennym ubraniu i słomkowym kapeluszu. Szedł raźnym krokiem,
wywijając cienką laseczką. Wybierał się widocznie na spacer, skręcił bowiem w
boczną ścieżkę i na chwilę zatrzymał się, przypatrując się stadku sikorek
buszujących w gęstwinie tarniny. Po upływie pół godziny z bramy wyszła tęga
kobieta w perkalowej sukni. Niosła spory koszyk. Nietrudno było odgadnąć, że to
służąca. Trzecią osobą, którą Andrzej zauważył w bramie obserwowanej willi, był
młody, elegancko ubrany mężczyzna. Przy pomocy ogrodnika otworzył szeroko bramę.
Po chwili z głębi ogrodu wytoczył się wolno samochód. Andrzej przezornie ukrył
się za krzewy, by bystre oko ogrodnika nie spostrzegło go na czatach. Ogrodnik
tymczasem szybko zamknął bramę i znikł w cienistej głębi ogrodu. Po jakimś
czasie starszy pan w słomkowym kapeluszu wrócił ze spaceru.
Mijały minuty, kwadranse, godziny. Andrzej z coraz większym zniecierpliwieniem
spoglądał na zegarek. Dochodziła już jedenasta. Miał zamiar porzucić swe
stanowisko i ułożyć inny plan działania, ale nagle ujrzał w bramie różową
suknię. Serce zabiło mu żywiej.
"To pewno ona..." Kobieta wyszła na zacienioną uliczkę. Była to młoda, wysoka,
smukła kobieta o ruchach sprężystych i wdzięcznych, jak dobrze wygimnastykowana
sportsmenka. Jej suknia na tle soczystej zieleni przesuwała się jak różowy
obłoczek. Andrzej zerwał się z ławeczki i szybkim krokiem skierował się w stronę
skrzyżowania ulic. Tutaj ich drogi powinny się przeciąć. Istotnie, gdy zbliżył
się do skrzyżowania, tuż przed sobą zobaczył kobietę w różowej sukni. Szła
zamyślona. Nie zauważyła przechodnia.
- Przepraszam panią - zagadnął Andrzej głosem nieco stłumionym. - Mam ważne
wiadomości dla majora Smygi. Czy mogłaby pani skontaktować mnie z majorem? To
bardzo ważna sprawa. Wróciłem z Polski - wyszeptał jednym tchem.
Kobieta zatrzymała się gwałtownie. Rozbieganym spojrzeniem ogarnęła postać
Andrzeja. Stała przez chwilę wpatrzona w niego jak w złą zjawę. Wargi jej
drżały, jakby chciała coś powiedzieć, a nie mogła wydobyć głosu.
Andrzej uśmiechnął się przyjaźnie.
- Niech się pani nie obawia.
Kobieta cofnęła się o pół kroku, starała się opanować chwilowe zdenerwowanie.
Zmrużyła oczy, zacisnęła lekko wargi, potem powiedziała nienaturalnym głosem:
- Bardzo pana przepraszam, ale właściwie o co panu chodzi?
- O majora Smygę - szepnął konfidencjonalnie.
- Nie znam żadnego majora Smygi... i bardzo proszę, żeby pan odszedł jak
najszybciej. To chyba jakaś pomyłka.
Andrzej wiedział, że kłamie. Zbyt gwałtownie wypierała się znajomości ze Smygą.
Postanowił zagrać w otwarte karty.
- Proszę się nie obawiać. Dowiedziałem się, że major mieszkał w tej willi.
Jestem jego kurierem. Przyniosłem bardzo ważne wiadomości. Od pani w tej chwili
zależy, czy potrafię go odszukać. - Ujął ją lekko pod ramię. - Chodźmy. Po
drodze będziemy mogli rozmawiać. I proszę, niech pani tak na mnie nie patrzy.
Nie jestem ani konfidentem policji, ani agentem gestapo. Ryzykuję tak samo jak