Babula Grzegorz - Czekanie na cud
Szczegóły |
Tytuł |
Babula Grzegorz - Czekanie na cud |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Babula Grzegorz - Czekanie na cud PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Czekanie na cud PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Babula Grzegorz - Czekanie na cud - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Babula
A To Mistyka
Czekanie na cud
I
- Ja go chyba zabiję!!!
Tak wtedy powiedziałem. Miałem do tego powód. Każdy na moim miejscu by się zdenerwował. Wszystkiemu
winien był ten partacz hydraulik. I oczywiście administracja.
Zaczęło się całkiem prozaicznie - od windy. Nie, właściwie jeszcze wcześniej. Od przewrotu w komunikacji.
Było to chyba jesienią 1996 roku. Rozpętała się prawdziwa rewolucja naukowo-techniczna. Przyczyną był
wynalazek angielskiego fizyka Hodgsona. Silnik
podprzestrzenny. Rewelacja na miarę pierwszego pojazdu spalinowego. Silnik podprzestrzenny, zasilany
minimalną ilością energii, co było jego dodatkową
zaletą w dobie powszechnego kryzysu paliwowego, pozwalał na pokonywanie dowolnych odległości w czasie
równym zeru. Po prostu omijał przestrzeń. Z mojego
dyletanckiego punktu widzenia wyglądało to nieskomplikowanie. Wchodziło się do hermetycznej kabiny
zaopatrzonej w ów cud techniki, za pomocą klawiatury
sterującej ustalało się współrzędne punktu docelowego, przyciśnięcie startera - i już. Wychodziło się w innym
miejscu. Wspaniałe uczucie - w ułamku sekundy
znaleźć się w odległym o tysiące kilometrów punkcie świata. Ba, nawet na innej planecie. Wszędzie, gdzie
dusza, zapragnie.
Wynalazek szybko wdrożono do produkcji, choć wykonanie nastręczało wiele problemów. Kabina musiała być
pancerna i doskonale hermetyczna. Zachodziła bowiem
możliwość wylądowania w próżni kosmicznej, w jądrze jakiegoś słońca i diabli wiedzą gdzie jeszcze. Z
początku było sporo wypadków. Mnożyły się zniknięcia
niewprawnych podróżników. Nie zahamowało to rozwoju nowej formy komunikacji. Po kilku latach kabina PP
stała się przedmiotem powszechnego użytku jak niegdyś
samochód. Silnik podprzestrzenny stał się wszechobecny. Ze względu na jego niewyobrażalną wręcz taniość,
zastosowano go również w windach. Kabina PP docierała
wszędzie, trudno, jednak było nią wjechać wprost do mieszkania.
Nasze osiedle, jako jedno z pierwszych w Warszawie, obdarzone zostało windami o nowym napędzie. Miały one
specyficzną konstrukcję. Ponieważ silnik, niezależnie
od swych gabarytów, miał stałą moc, zastosowano ograniczniki w układzie sterującym. W innym przypadku
winda mogłaby wyprysnąć nie wiadomo gdzie, a pancerna
nie była. Wyglądała tak samo, jak jej używane od lat poprzedniczki. Jedynie klawiatura miała odmienny kształt.
W bloku, w którym mieszkałem, winda zepsuła się już po tygodniu. Przestał działać układ programujący jej
skokowy ruch i zaczęła poruszać się płynnie.
To znaczy zatrzymywała się między piętrami. Trzeba było dużej wprawy i wyczucia w palcach, żeby utrafić we
właściwe piętro. Od początku podejrzewałem,
że ta awaria to sprawka syna dozorczyni. Przepraszam - gospodyni domu. Wszyscy pamiętali, jak pomalował
psa Kozłowskich na różowo i podpalił śmieci w zsypie.
Na pewno dorwał się też do windy. Ale nie miałem na to dowodów. Co innego jednak leżało u źródeł tej historii.
Nawaliły kryzy w instalacji c.o. Kryzy przy
rurach, które przemyślny projektant umieścił w szybie windy. Hydraulik Bączek nie przychodził tygodniami. A
w szybie - Niagara. Lało się po ścianach i
przeciekało przez sufit kabiny. Zalało piwnice. Wreszcie fachowiec przyszedł, podłubał, powiedział: "Tera już
będzie git" i poszedł. Było git przez dwa
dni. Potem znów coś strzeliło i potop zaczął się na nowo. Telefon osiedlowego pogotowia technicznego nie
odpowiadał, a Bączka widywało się przeważnie w
kawiarni "Jagusia". Zalanego jak nasze piwnice.
Taki był obraz sytuacji na dzień 16 lutego, kiedy to wyskoczyłem z domu po "Express". Kiosk stał pod domem,
więc chociaż było minus 10, nie założyłem
na siebie nic ciepłego. Na moim piętrze wsiadłem do windy, zatrzasnąłem drzwi i począłem gmerać przy
przyciskach, starając się utrafić w parter. I wtedy
- stało się. Wrzątek z uszkodzonych rur przeciekł przez strop i polał mi się za kołnierz. Niezbyt dobrze potrafię
opisać, jak to się rozegrało, bo były
to ułamki sekund. Wrzasnąłem, prawą ręką schwyciłem się za poparzoną szyję, a lewą... No właśnie. Lewa ręka
przeleciała mi po wszystkich przyciskach i
potencjometrach, coś w nich trzasnęło, kątem oka zaś dostrzegłem błysk elektrycznego spięcia. Następna porcja
gorącej wody rzuciła mną o ścianę i oparłem
się o starter. Rozległ się cichy świst, jak zawsze przy skoku przestrzennym, i nastała cisza. Jeszcze przez chwilę
rozcierałem sobie obolały kark, zanim
zrozumiałem, że wydarzyło się coś niedobrego. Przeniosło mnie. Nie wiadomo gdzie. Za szybą drzwi nie widać
już było dobrze znanego korytarza mojego bloku.
Ten był zwykle ciemny, bo znowu pokradli żarówki. Teraz do wnętrza windy wlewało się jaskrawe, białożółte
światło. Chyba słoneczne. Zastygłem z bezruchu
i usiłowałem zdać sobie sprawę z sytuacji. Z wolna ogarniał mnie lęk. Nie byłem już w moim domu, bo woda
przestała się lać. Winda, wyrwana wraz ze mną
ze swojego szybu, powędrowała w nieznane. Przez zapaćkane szkło usiłowałem wypatrzeć, gdzie właściwie się
znalazłem: Nic nie mogłem dostrzec, bo szybka
była dokładnie zasmarowana błotem. Pewno znowu chłopak dozorczyni. Myślałem szybko. Nie mogło być to
miejsce niebezpieczne, pozbawione atmosfery, bo już
bym się udusił. Przez szpary przy futrynie przeciskało się ciepłe powietrze, o lekkim zapachu. Przypominał mi
on wieś, nie bardzo wiedziałem dlaczego.
Zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie jestem już w moim bloku, to na nic zda się operowanie klawiszami. Mój
"pojazd" nie miał przecież własnego zasilania,
a prąd czerpał z ogólnej sieci elektrycznej za pomocą styków umieszczonych w ścianach zewnętrznych. Tak czy
siak pozostawało mi jedno. Musiałem stąd wyjść.
Bez względu na konsekwencje.
Nie będę usiłował twierdzić, że nie drżała mi ręka, gdy chwytałem za klamkę. Nie otworzyłem drzwi
energicznym gestem, znamionującym pewność decyzji.
Żadne tam "raz kozie śmierć" czy "do odważnych świat należy". Już raczej "i chciałbym, i boję się". Powoli,
ostrożnie, jak saper rozbrajający minę, uchylałem
drzwi, starając się nie słyszeć ich skrzypu, od którego bolały zęby.
- Chwała Bogu! - powiedziałem głośno do siebie, gdy wyszedłem na zewnątrz. Westchnienie ulgi poruszyło
moją pierś, i mięśnie, napięte z emocji, sflaczały
nagle. Nadmiar wrażeń sprawił jednak, że zakręciło mi się w głowie i bezwładnie usiadłem na ziemi. Zdawało
się, że wypadek zakończył się szczęśliwie.
Znajdowałem się na łące. Niebo było bezchmurne, wiał lekki wiaterek, łagodnie falowały trawy. Powietrze
wypełniał miły zapach kwiatów i świeżego siana.
W oddali widać było zarys lasu. W najbliższej okolicy nie rosły żadne drzewa, jedynie sylwetka mojej windy
zakłócała ten równinny krajobraz. Siedziałem
na trawie, rozkoszując się uczuciem odprężenia, które mnie ogarnęło po chwilach lęku. Rozglądając się wokoło,
dostrzegłem nie opodal wydeptaną ścieżkę.
Napełniło mnie to otuchą. Dalszy ciąg mojej eskapady wydał mi się szalenie prosty. Dojdę do najbliższego
zamieszkanego przez ludzi miejsca i stamtąd zwyczajną
kabiną PP wrócę do domu. Jedyne, co mi grozi, to możliwość dłuższego spaceru. Ale ścieżka wyglądała na
często używaną, więc droga do wsi nie mogła być
daleka. Posiedziałem jeszcze kilka minut i gdy zaczęło mi już być niewygodnie, zdecydowałem się ruszyć na
poszukiwanie ludzi: Wstałem, popatrzyłem na bezużyteczną
bez prądu windę i skierowałem się ku ścieżce. Maszerowało mi się przyjemnie. Oczy cieszył widok
rozkwitającej roślinności, wiatr chłodził skronie, więc
nic dziwnego, że zacząłem nawet pogwizdywać. Szedłem w kierunku lasu. Nie wiem czemu, ale pomyślałem
sobie, że właśnie tam prędzej znajdzie kres mój niecodzienny
wypad turystyczny. Po przejściu kilkuset metrów gwizd zamarł mi na ustach i mimowolnie zwolniłem kroku.
Zaraz, zaraz - pomyślałem ze zdumieniem - przecież mamy teraz zimę. A tu lato w całej pełni.
To było rzeczywiście zastanawiające. Chyba... chyba że znajduję się na drugiej półkuli. Jakaś Australia czy
Nowa Zelandia. Naokoło jednak rozpoznawałem
znajome rośliny. Chabry, gdzieniegdzie bratki, mięta i wszechobecny mniszek, rozsiewający wszędzie swe
puszyste nasionka. Gorączkowo usiłowałem przypomnieć
sobie, czy na antypodach mogą występować podobne gatunki. Nie miałem na ten temat wiadomości. Widać
mogą.
Co za różnica - pocieszyłem się w duchu. - Australia czy Argentyna. Najwyżej zobaczę kangura. Mogę stąd z
łatwością wrócić do Warszawy.
I tak, błogosławiąc i przeklinając równocześnie kabiny PP, powędrowałem dalej. Niedaleko, bo kolejna myśl
sprawiła, że nogi wrosły mi w ziemię. Uświadomiłem
sobie, że jest słoneczny dzień. SŁONECZNY!!! Podniosłem głowę i rozejrzałem się po niebie. Że też od razu
tego nie zauważyłem.
Nie było słońca!
Nieboskłon był błękitny, bez jednej chmurki, pogoda jak drut, a słońca ani śladu. Światło wydobywało się nie
wiadomo skąd. Spojrzałem pod nogi. To było
przerażające. Nie rzucałem cienia. Zaschło mi w gardle. Z wysiłkiem przełknąłem ślinę.
- To skutki szoku! - powiedziałem głośno. Nie zabrzmiało to zbyt przekonujące.
Nie myśleć o tym, nie myśleć - mówiłem do siebie. - To zaraz minie. Zdenerwowałem się i mam przywidzenia.
Wmawiałem sobie, że za chwilę napotkam ślady cywilizacji, wrócę do domu, wezmę na uspokojenie, prześpię
się i wszelkie omamy znikną. Nie czułem się bynajmniej
pocieszony. Radosny, słoneczny krajobraz zaczął emanować grozą i podmuch tajemnicy zmroził mi członki.
Ruszyłem jednak do przodu. Nie mogłem stać przecież
w miejscu. Zbliżałem się do lasu.
Gdy byłem kilkadziesiąt kroków od niego, ujrzałem coś, co na powrót napełniło mnie otuchą. Ścieżka skręcała w
szeroką przecinkę, a na zakręcie stał słup
z tablicą. Chyba ogłoszeniową. Już z daleka rozpoznawałem litery. Anons był jednak bardzo dziwaczny. Gdy
zbliżyłem się już wystarczająco, by pojedyncze
znaki ułożyły się w zdania, odczytałem:
KILO OBIEREK DAM ZA KOPEREK PYTAĆ W BRAMIE O AKUSZERKĘ
A poniżej:
SPRZEDAM ZAPAŁKI, TROCHĘ UBYWANE WEZMĘ CO BĄDŹ. NAJCHĘTNIEJ WIECZOREM
Dziwne. Może to żart? Zagadkowy był ponadto fakt, że napisy były po polsku. Nie jestem więc w Australii. W
takim razie gdzie? Szedłem przed siebie, jak
zahipnotyzowany wpatrując się w idiotyczne napisy. W pewnym momencie litery zatańczyły mi przed oczami,
zamigotały i rozwiały się jak dym. Potrząsnąłem
głową, mocno zaciskając powieki. Kiedy je rozwarłem, na tablicy widniał nowy tekst. Zbliżyłem się na
odległość wysuniętej ręki i z zaciekawieniem oglądałem
domniemany słup ogłoszeniowy. Było to jednak coś innego. Do wpuszczonego w ziemię, nie okorowanego pala
niedbale przybito sosnową deseczkę, na której niewprawną
ręką wypisano kilka słów. Czerwoną farbą, jaskrawie odcinającą się od tła. Jak mogłem się tak pomylić? To był
zwyczajny drogowskaz. Napis głosił:
DO ZATOKI - DWA KROKI
I strzałka. Wskazująca wyraźnie, że do owej zatoki należy iść ścieżką zagłębiającą się w las. Napis był co
prawda śmieszny, ale nie tak znowu dziwny.
Pomedytowałem chwilę nad przywidzeniami, nawiedzającymi mnie tak nieoczekiwanie. Nie doszedłem do
żadnych budujących wniosków. Trzeba było iść dalej.
II
Przecinka wiła się jak oszalała, co o ile mi wiadomo, nie leży w charakterze przecinek. Dawno też zrobiłem te
"dwa kroki", a nigdzie nie było widać wody.
Zdenerwowany i znużony przeciągającą się wędrówką, zacząłem baczniej rozglądać się na boki. A było co
oglądać, jak się zaraz okazało. Ale kolejno następujące
po sobie wstrząsy sprawiły, że zacząłem obojętnieć. Oto co rejestrowały moje otumanione zmysły.
Na pobliskich sosnach wcale nie rosły szyszki. O, nie! Z gałęzi zwieszały się miniaturowe co prawda, ale
prawdziwe orzechy kokosowe. Wiem, bo sprawdziłem.
Roztłukłem jeden o kamień i po raz pierwszy w życiu spróbowałem mleczka kokosowego. Smakowało jak zupa
ogórkowa i miało podejrzaną, niebieską barwę.
To szok - powiedziałem sobie, nie wiadomo który raz. Nie zdziwiło mnie więc to, że orzech rozłupał się na dwie
idealnie równe połowy i że żadna kropla
nie spadła na ziemię. Nie zaskoczyło mnie również to, że gdy odrzuciłem pusty orzech, obie połówki opadły
obok siebie, odbiły się i złożyły z powrotem
w doskonałą kulę. Zachichotałem, bo rozbawiło mnie to wydarzenie, i już miałem ruszyć przed siebie, gdy
usłyszałem tętent. Uskoczyłem za drzewo i z napięciem
oczekiwałem na konia. Właściwie nie wiem, czemu się schowałem, ale chyba dobrze zrobiłem. To nie był koń.
Po ścieżce przegalopował centaur. Pół człowieka,
pół ogiera. Ubrany w elegancki, ciemny garnitur w popielate prążki, pod szyją muszka, na głowie zaś kapelusz
typu borsalino. Marynarka nie była zapięta
i jej poły rozwiewały się w pędzie, ukazując śnieżnobiałą koszulę w granatowe grochy. Pod pachą ściskał
parasol i aktówkę. Miał zaaferowany wyraz twarzy
i przypominał Bustera Keatona. Na jego płowym zadzie dostrzegłem okrągły znak, jaki się zwykle wypala
koniom, z napisem: "Stadnina Koni - Janów Podlaski".
Gdy mnie mijał, coś zabrzęczało o kamienie i potoczyło się po trawie. Odczekałem, aż się trochę oddali, i
wyszedłszy zza drzewa zacząłem szukać zguby.
Błysnęło wśród leśnej runi i bez zdziwienia podniosłem podkowę. W pierwszym odruchu chciałem krzyknąć za
nim, ale się powstrzymałem. Uważniej obejrzałem
znalezisko. Oczywiście nie była to zwyczajna podkowa. Połyskiwała starannie wypolerowanym metalem, w
którym rozpoznałem miedź, i miała wytłoczone litery.
Bardzo ozdobne. "Pamiątka z Sopotu".
Wzruszyłem tylko ramionami. Przestałem się zdumiewać, ale zaczęła mnie ogarniać wściekłość. Gdzie ja do
cholery jasnej jestem? Z rozmachem odrzuciłem
podkowę. Odbiła się od drzewa i upadła dokładnie w to samo miejsce, w którym ją znalazłem. Czary, psiakrew.
Z nagła zaniepokoił mnie jakiś szelest. Drgnąłem
i gwałtownie obróciłem się w kierunku, skąd dochodził. Spomiędzy krzaków bzu, pokrytych różanym kwieciem,
wynurzyła się przepiękna dziewczyna. Kompletnie
pozbawiona odzienia, jeżeli nie liczyć drobnego listka figowego w wiadomym miejscu, trzymającego się
tajemniczym sposobem. Zaszczyciła mnie obojętnym spojrzeniem
i nie zwracając uwagi na moją osobę, szła ku przeciwległej stronie przecinki. Poruszała się z gracją modelki.
Kiedy tylko odzyskałem oddech, zawołałem
do niej ochryple (znów zaschło mi w gardle):
- Halo, panienko!
Zatrzymała się, odwróciła głowę i zamrugawszy sarnimi oczyma, zastygła w wyczekującej pozie. Podszedłem
ku niej parę kroków i starając się, by mój głos
przestał być podobny do skrzeku, zapytałem:
- Przepraszam najmocniej, pani tutejsza?
- Niewątpliwie - aksamit, czysty aksamit. Mogłaby prowadzić nocny program radiowy.
- A co to jest właściwie za miejsce?
- Niewątpliwie - brzmiała kolejna odpowiedź.
- Przepraszam, nie zrozumiałem - pochyliłem się w jej kierunku i do mojego nosa dotarł zapach perfum "Chanel
5". - Czy mogłaby pani wyjaśnić to dokładniej?
- Niewątpliwie.
- A więc?
- Niewątpliwie - goła Wenus opuściła firanki rzęs i nie wiadomo czemu zarumieniła się. Opadły mi ręce.
Niedorozwinięta czy co? Zaryzykowałem następne
pytanie:
- Czy umie pani mówić coś innego?
- Niewątpliwie - odparła. Co było zresztą do przewidzenia.
- Więc niech pani coś powie! - zacząłem się gorączkować:
- Niewątpliwie - rozmowa przypominała popularną zabawę w "pomidor". Ale ja nie byłem już dzieckiem i
bawiłem się w to ostatnio czterdzieści lat temu.
- Wykrztuś coś z siebie, na litość boską! - wrzasnąłem. Pracujesz w zegarynce?!
- Niewątpliwie - powiedział katarynkowy anioł w ludzkiej skórze i znienacka wyciągnął zza pleców palącego się
papierosa. Po jego duszącym smrodzie rozpoznałem,
że był to "Ekstra-Mocny". Z wściekłością patrzyłem, jak się zaciąga, wypuszcza dym i odwróciwszy się ode
mnie plecami, odchodzi w kierunku ściany lasu,
by po chwili zniknąć w gąszczu. Na ustach zawisły mi ostatnie słowa; jakie chciałem do niej skierować. "W lesie
się nie pali, jest sucho!" ale dałem za
wygraną, choć buntował się we mnie praworządny i obowiązkowy członek społeczeństwa. Odkrzyknęłaby:
"Niewątpliwie!" i paliłaby dalej.
Poczułem wzbierającą wściekłość. Ale już nie na nią. Przypomniał mi się człowiek, który był odpowiedzialny za
sytuację, w jakiej się znalazłem. Za to,
że tu byłem, i za to, że nie wiedziałem, co mnie dalej czeka. Hydraulik, który spaprał kryzy. Zabulgotało mi w
krtani i wtedy właśnie głośno powiedziałem:
III
- Ja go chyba zabiję! Żebym go tylko dostał w swoje ręce!
Coś niespodziewanie mignęło mi przed oczami, jakby zgęstek mgły, a gdy mgła się rozwiała, na ścieżce pojawił
się on. Hydraulik. Stał bokiem do mnie i
początkowo nic nie dostrzegał poza butelką piwa, którą właśnie przechylał do ust. Był ubrany w ufajdaną
smarami fufajkę i drelichowe spodnie. Wyszmelcowany
berecik zsunął zawadiacko na ucho. Zauważyłem resztki szybko topniejącego śniegu na jego butach. Widać
porwało go wprost z ulicy, na pewno spod jakiejś
szaszłykarni.
- Bączek!!! - wrzasnąłem.
Zakrztusił się i spojrzał na mnie wybałuszonymi ze zdumienia oczami. Z przerażeniem rozejrzał się dookoła i
znów popatrzył na mnie. W jego rozszerzonych
źrenicach pojawił się błysk zrozumienia.
- Aaa, pan spod sto szesnastego! Co pan... co ja tu robię?
- Szukasz śmierci, łobuzie! - sapnąłem. - Mam cię! Ze skóry cię obedrę, obwiesiu! - i ruszyłem w jego stronę w
niedwuznacznych zamiarach. Cofał się zaskoczony
i butelka wypadła mu z dłoni.
- Coś pan, co jest grane? - wybełkotał i widząc w moich ruchach zdecydowanie, rzucił się do ucieczki.
- Stój! - krzyknąłem. - I tak mi nie ujdziesz! Kości ci porachuję! Zapamiętasz, czym grozi niesolidność w
robocie!!! - i ruszyłem w pogoń.
- Ludzie, ratujcie! - wydzierał się Bączek. - Wariat! Milicja!!! - zerwał przewieszoną przez ramię torbę z
narzędziami i miotnął ją w krzaki. Pozbycie
się ciężaru dodało chyżości jego biegowi i odległość między nami poczęła się zwiększać. Skonstatowałem, że
nie dam rady go dogonić.
- Stóóój!!! - krzyknąłem jeszcze raz. Nawet się nie obejrzał. Opętały mnie złe moce i nie wiedząc, co robię,
porwałem z ziemi kamień, by cisnąć nim w
uciekiniera. W następnej chwili zrozumiałem niebezpieczeństwo i z przerażeniem patrzyłem na pocisk szybujący
wprost w kierunku Bączka. Uświadomiłem sobie,
czym to grozi, i zimny pot zrosił mi czoło. Zatrzymałem się. Kamień spadał... jak kamień. I trafił. Ale jak! Jego
ostra krawędź dosięgła pleców hydraulika
i nie dotykając ciała przeorała fufajkę, rozcinając ją na dwoje.. Ukazały się gołe, wystające łopatki. Potem
kamień niby nóż rozciął pasek i spodnie. Te
natychmiast opadły do wysokości kolan. Bączek zaplątał się i runął na ziemię, wzniecając tuman kurzu.
Zamierzałem wydać z siebie bojowy okrzyk radości,
gdy zaparł mi dech widok wzoru, w jaki ułożył się wzniesiony upadkiem pył. Był to nader czytelny symbol
domów "Centrum". Zniknął zaraz, gdyż Bączek, miotając
się na piaszczystej ścieżce, wyrzucał w powietrze kolejne porcje kurzu, który tym razem uformował się w pisany
kunsztowną kursywą cytat: "Klaskaniem mając
obrzękłe prawice..."
- A żeby cię... - wyszeptałem bezwiednie.
Hydraulik wyplątał się w końcu z podartych portek, zerwał się na równe nogi i podjął dalszą ucieczkę, nadal
drąc się wniebogłosy. Świecił, za przeproszeniem,
gołym tyłkiem. Zrezygnowałem z pogoni. Pomykał jak łania. Wkrótce znikł mi z oczu za zakrętem przecinki, ale
przez kilka długich chwil słyszałem jego przestraszone
wrzaski. W końcu i one ucichły. Zostałem sam. Samotny pośród lasu tajemnic. Poczułem się tak nieszczęśliwy i
otępiały, że nie potrafiłem się nawet zastanawiać
nad zagadkowością miejsca, w którym się znalazłem, niesamowitym pojawieniem Bączka i innymi
osobliwościami. Wiedziony raczej podświadomym impulsem niż
przemyślaną decyzją zszedłem ze ścieżki i zagłębiłem się w las. Coś mi podpowiadało, że ścieżka nie
doprowadzi mnie do nikogo normalnego.
IV
Kilka godzin trwało moje błąkanie się po mrocznym borze. Zmęczyło mnie to porządnie, ale nudne bynajmniej
nie było. Atrakcje, można powiedzieć, wręcz
czyhały na każdym kroku. Raz był to dzięcioł, wystukujący tarantellę z precyzją zawodowego perkusisty, bądź
mrowisko w kształcie regularnego sześcianu,
innym znów razem kupka zeschłych gałęzi do złudzenia przypominająca wieżę Eiffla. Trudno mi jest wszystko
wyliczyć, gdyż z nadmiaru wrażeń mąciło mi się
w głowie. Zaczynałem być już mocno głodny, gdy spomiędzy drzew zaczęło przebijać światło. Dochodziłem do
skraju lasu. Gęstwina przerzedzała się szybko
i szybciej też zaczęło bić moje serce.
Dostrzegałem zarysy budowli wykonanej prawdopodobnie ludzką ręką. Chociaż... kto wie. Niczego tutaj nie
można być pewnym. Gdy minąłem ostatnie zarośla,
oczom moim ukazało się spore jeziorko z brzegami zarosłymi trzciną i tatarakiem. W jego taflę wcinało się
kilkumetrowej długości molo. Nie heblowane deski
byle jak przymocowane były do krótkich palików, ledwie wystających nad powierzchnię wody. W połowie
zbocza, stromo zbiegającego ku oczyszczonej z trzcin
zatoczce, stała chata. Bardzo prymitywna, kryta wiązkami siana, ale z wyglądającymi solidnie ścianami.
Szczeliny między nasmołowanmi bierwionami utkane
były konopnymi powrozami, a wykonane z jednego kawałka drewna drzwi ręka nieznanego artysty przyozdobiła
w ryte głęboko kwietne wzory. Jedyne okno miało
szyby z rybich pęcherzy. Nieśmiało zbliżyłem się do budyneczku i usiłowałem zajrzeć do środka przez mętną
błonę. Nic nie było widać. Zdołałem tylko zauważyć
.stojącą na wąskim parapecie pelargonię w doniczce z tykwy. Zamierzałem właśnie zapukać w ścianę, gdy
usłyszałem z tyłu wesoły głos:
- Cóż to, niespodziewany gość?
Odwróciłem się gwałtownie. Po stoku schodził mężczyzna w sile wieku, odziany w majtki gimnastyczne i
przerzucony przez plecy kawałek nie wyprawionej
cielęcej skóry. W ręku trzymał sękaty kij. Mimo że się szeroko uśmiechał, cofnąłem się o krok i przywarłem do
ściany.
- Nie bój się pan - roześmiał się serdecznie nieznajomy. Pan normalny czy stąd?
Jeszcze mocniej przycisnąłem się plecami do kanciastych bali. Czułem, jak wystający sęk boleśnie wbija mi się
w kręgosłup.
- Nie bardzo rozumiem - wymamrotałem. - Normalny, jak najbardziej normalny. W żadnym wypadku nie stąd.
- Niemożliwe! - ucieszył się facet. - A ja myślałem, że to kolejne miejscowe paskudztwo.
- Nie, nie - zaprzeczyłem żywo. - Ja z Warszawy!
Obcy podszedł bliżej i oglądał mnie z wyraźnym zadowoleniem. Poczułem się nieswojo. Chce mnie zjeść, czy
co?
Gdy już nacieszył oczy moim widokiem, znów wybuchnął tubalnym śmiechem, klepnął mnie z rozmachem po
ramieniu i ryknął:
- A ja z Lublina, brachu!!! Góra z górą się nie zejdzie, a Polak z Polakiem i tak dalej! Co tu porabiasz, brachu,
długo tu jesteś?
- Kilka godzin - odparłem, nadal niepewny, jak się mam zachowywać.
- Toś ty szczawik, kochany, świeży. Dlatego taki markotny. Nie wiesz, co się dzieje, co? - śmiał się bez przerwy.
Kiwnąłem głową i poskarżyłem się:
- Głodny jestem.
- To dlaczego nic nie jesz? - zdumiał się szczerze.
- A co? - spytałem.
- Cokolwiek, chociażby to - schylił się, podniósł garść ziemi i podsunął mi pod brodę. Widząc zdumienie w
moich oczach, opuścił rękę z dziwacznym poczęstunkiem.
- Co, boisz się? To zaczekaj chwilę.
Wszedł do chaty i powrócił po chwili z dwoma taboretami.
- Siądź, odpocznij, a ja przygotuję obiad.
Usiadłem i z niepokojem przyglądałem się jego poczynaniom. Wyniósł duże tekturowe pudło, wsypał do środka
trochę trawy, parę garści ziemi, zamknął i
zaczął potrząsać.
- Ciekawe, czy coś wyjdzie. Nigdy nic nie wiadomo - wyjaśnił.
Potrząsanie trwało koło minuty. Wreszcie przestał, zdjął pokrywkę i oznajmił z wyraźnym zadowoleniem:
- Udało się.
Postawił mi pudło na kolanach. Zajrzałem. W środku parowała jakaś nie znana mi potrawa. Wyglądała
apetycznie. Podniosłem na niego pytający wzrok.
- Co to jest?
- Po mojemu chyba souvlaki. Byłem kiedyś w Grecji i tak to wyglądało. Jedz śmiało, brachu, a potem mi
wszystko opowiesz zachęcał mnie do jedzenia gestami
ręki. Co miałem robić, spróbowałem. O dziwo, było to niebywale smaczne. Pikantne i delikatne jednocześnie.
Podczas gdy jadłem, nieznajomy usiadł naprzeciwko
mnie i przyglądał mi się z zadowoleniem matki obserwującej pałaszujące szpinak dziecko.
- Skończyłeś? - spytał, kiedy pochłonąłem ostatni kęs. Potwierdziłem skinieniem głowy.
- To opowiadaj, jak się tu znalazłeś - powiedział rozkazująco.
Opowiedziałem mu całą moją historię. Szczególnie długo rozwodziłem się nad partactwem Bączka. Słuchał
uważnie, kiwając od czasu do czasu głową, i nie
wydawał się być niczym zaskoczony. Nie zrobiły na nim wrażenia wszystkie niezwykłości napotkane przeze
mnie w tym dziwnym miejscu. Westchnął głęboko, gdy
w opowieści doszedłem do naszego spotkania. Spoważniał.
- Taak - podrapał się po zarośniętej piersi. - Prawie tak samo, jak ze mną.
- A pan kim jest? - zapytałem nieśmiało.
- Przepraszam, że od razu się nie przedstawiłem - wstał i oficjalnym gestem wyciągnął ku mnie dłoń. - Docent
Chram z UMCS. Chemik.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Chram usiadł i opowiedział mi z kolei swoje dzieje.
- Ja też tu trafiłem przez tę przeklętą kabinę PP. Podróżowałem sobie któregoś weekendu po kosmosie, na chybił
trafił ustawiałem stery, zwiedzałem rozmaite
planety, aż znalazłem się tu. Byłem początkowo oszołomiony jak ty, pozwolisz, że będziemy po imieniu, tak
poręczniej. Potem przyzwyczaiłem się i zrozumiałem.
Zbudowałem sobie dom i żyję. Jestem tu od ośmiu lat.
- Jak to? - podskoczyłem na taborecie. - Dlaczego nie wracasz? Masz chyba nadal kabinę?
- Stąd nie można wrócić - odparł smętnie. - Drogi powrotnej nie ma. Zostaniemy tu na zawsze, my i ten twój
Bączek.
- Kabina nie działa?
- Działa, jest w pełni sprawna, ale tutaj to na nic. Nic nie rozumiałem. Działa i nie działa.
- Więc możesz mi w końcu powiedzieć, co to jest za miejsce, gdzie przestają działać prawa fizyki? - uniosłem
się trochę i zacząłem mówić głośniej. -
Jak to możliwe, żeby nie uszkodzona kabina podprzestrzenna nie chciała prawidłowo funkcjonować?
- A kto ci powiedział, że tu nie działają prawa fizyki? Chram był nieco dotknięty. - Pojawiły się tylko nowe, nie
znane na Ziemi.
- Gdzie my jesteśmy, powiesz mi wreszcie?
- Jasne, że powiem, nie krzycz tak, bo uszy bolą. Jeszcze się obrażę i co wtedy zrobisz? - zachichotał.
Zacisnąłem pięści i policzyłem w myśli do dziesięciu.
- No?! Gdzie? - powiedziałem na tyle uspokojony, że rozluźniły mi się palce.
Chram nachylił się do mojego ucha i dramatycznym szeptem zakomunikował:
- W centrum wszechświata!
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, wietrząc żart, ale nie - mówił zupełnie serio. Kiwnął z powagą głową i
dodał: W samym jego jądrze.
Nadal nic nie pojmowałem.
- Co to tłumaczy?! - wzruszyłem ramionami. - Takie samo miejsce jak każde inne.
- A nie, przecież sam widzisz, że nie - zamachał rękami docent chemik. - Ale tłumaczenia zacznijmy od
eksperymentu. Zerwał się i pobiegł do chaty. Ja
siedziałem otumaniony, nie wiedząc, co o nim myśleć. Wrócił z plikiem kartek papieru i zatemperowanym
ołówkiem. Wcisnął mi to w ręce i podłożył pod kartki
pokrywkę tekturowego pudełka. Jako pulpit.
- Zamknij oczy i nie myśląc o niczym, nabazgrz coś na kartce. Byle jak, nie zastanawiając się - zażądał.
Czułem się idiotycznie, ale spełniłem jego polecenie. Zacisnąłem powieki i mazałem ołówkiem na oślep.
Wyrwał mi kartkę natychmiast, gdy przerwałem, i
z wyraźną satysfakcją odczytał:
Dwa korce ziemniaków,
gęsich jajek kopa,
żeby móc to połknąć,
tęgiego trza chłopa.
Zerwałem się na równe nogi.
- Co to za bzdury?! - krzyknąłem. - Pokaż.
Podał mi kartkę uśmiechając się pod wąsem. Rzeczywiście. Widniał tam wypisany moją ręką powyższy
wierszyk. Nie wierzyłem własnym oczom.
- Chcesz jeszcze raz spróbować? - spytał Chram ironicznie.
Nie odpowiedziałem, tylko usiadłem z powrotem, zamknąłem oczy i z wściekłością zacząłem pokrywać papier
bezgrołami. Robiłem to znacznie dłużej niż poprzednio.
Po skończeniu sam przeczytałem na głos wierszyk będący efektem tej, jak mi się wydawało, bezsensownej
pisaniny:
Zagrajże mi, zagraj, moja fujareczko.
Zatrudnię się w biurze,
Będę chodził z teczką.
Będę miał stempelek, pióro i stalówki,
Tym będę stemplować,
Co dają łapówki.
Opadła mi szczęka. Z niesmakiem spojrzałem na Chrama, który kulgał się po trawie ze śmiechu. Poczułem się
dotknięty.
- Z czego się śmiejesz, psiakrew. Sam nie wiem, dlaczego akurat coś takiego mi wyszło. Lepiej byś wyjaśnił, o
co tu chodzi, zamiast się głupio śmiać!
- Nie ma się o co obrażać - Chram z trudem łapiąc oddech podniósł się z ziemi. - Sam robiłem takie
doświadczenia. - Sapiąc głośno, usiadł na taborecie.
- Kiedyś pisałem przez całą noc, a potem po południu czytałem, co nakreśliła moja ręka. Siadaj, nie burmusz się
tak.
Mechanicznie opadłem na stołek.
- I wiesz, co stworzyłem? - zawiesił głos. Pytanie było retoryczne. Mógł przecież stworzyć wszystko. -
Hamleta!!! - ogłosił triumfalnie. - Ale jakiego!
Hamlet idzie do klasztoru, Ofelia puszcza się z królem, a całość kończy mecz piłkarski Polska-Dania. Wyniku
nie pamiętam, ale chyba przegrywa Dania, bo
padają słowa: "Źle się dzieje w państwie duńskim". Sędziuje Makbet. Jak ci się to podoba?
Nie odpowiedziałem nic. W duchu twardo sobie postanowiłem, że od tej pory niczemu nie będę się dziwił.
- Milczysz? Taaak. Znasz to powiedzenie, że gdyby milion małp posadzić przy maszynach do pisania i kazać
bezmyślnie stukać, to po milionie lat napiszą
wszystkie dzieła Szekspira. Całkiem przypadkowo, ale zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa. Muszą tylko
wystarczająco długo pisać. Małp tu co prawda
nie zauważyłem, ale złapałem dzięcioła. Przywiązałem go do maszyny.
- Skąd miałeś maszynę? - spytałem tępo.
- Znalazłem pod drzewem. Remington - wyjaśnił.
Skinąłem głową na znak, że rozumiem, wierny zasadzie niedziwienia się. Chram kontynuował.
- Więc przywiązałem go do maszyny, a on zaczął pukać. Puściłem go następnego dnia. Przez cały czas
oczywiście zmieniałem mu papier. Szekspira co prawda
nie napisał, ale czekaj, niech sobie przypomnę ten tytuł - dumał wpatrując się w niebo. - Był bardzo długi. O, już
mam. To było tak:
Ontologia bytu a struktura skał magmowych
górnego Kaukazu
w aspekcie najnowszych osiągnięć
inżynierii genetycznej
Apokryf muzyczny na balet i bęben
Wyobrażasz to sobie?! Wodewil filozoficzno-geologiczny! I nie tak całkiem bez sensu. Niektóre fragmenty były
wprost porywające!
Spojrzałem na niego ponuro. Jego zachwyty były całkiem nie na miejscu. Rozpierający go optymizm
odczuwałem jako niestosowny.
- Tak, brachu. To był czysty synkretyzm - nagle popadł w zadumę. A ja nadal nie zbliżyłem się ani na cal do
rozwiązania tajemnicy. Już miałem się dowiedzieć
konkretnych szczegółów, bo docent właśnie otwierał usta, gdy przerwało mu żałośliwe wołanie: - Halo,
panowie!!!
Obejrzeliśmy się obaj. Zza porastających skraj lasu zarośli ktoś machał do nas białą szmatą. Wytężyłem wzrok i
rozpoznałem dziurawy podkoszulek, rozpięty
na patyku. Hydraulik się poddawał.
- To Bączek? - półgłosem spytał Chram.
- Tak - odparłem. - Następny Rip van Winkle. - Co jest?! - krzyknąłem w stronę krzaków.
- Już nie mam zdrowia do tego cholernego lasu - zajęczało z gąszcza. - Weźcie mnie do siebie!
- Chodź pan! - machnąłem z rezygnacją ręką. Nie miałem siły więcej się z jego powodu denerwować.
- A nie będziesz pan bił? - doleciało pytanie.
- Nie!
- Bo jakby co, to urwałem sobie kij! - zastrzegł się.
- Jak mówię, że nie będę, to nie będę. Wyłaź pan stamtąd!
- Ale ja jestem bez spodni!
- Tu sami mężczyźni!
- Dobra, idę - powiedział z desperacją. Wynurzył się z zarośli i szedł do nas. Nieudolnie przykrywał się podartą
fufajką i podkoszulkiem. W prawej ręce
ściskał sękaty drąg. Popatrywał na mnie z bojaźnią i gdy do nas doszedł, natychmiast schował się za plecami
Chrama.
- Siadaj, Bączek! - powiedział docent. Hydraulik opadł na ziemię, sapiąc ze zmęczenia.
- Już nie mogę - pożalił się ocierając spocone czoło. - Co za zoo. Pegazy, gołe baby, duchy, niedźwiedź gadał do
mnie ludzkim głosem, kto w to uwierzy?
Jakby mi ktoś takie banialuki opowiedział, dałbym po pysku. A tu masz... Do czubków trafiłem, czy co?
- Nie denerwuj się, Bączek - uspokajał go Chram. - My ci wierzymy. A tu ci nic nie grozi, nie masz się czego
obawiać.
- O Jezu, co ja przeżyłem - lamentował nadal Bączek. - Ja do baby po ludzku, pytam o drogę, a ona do mnie:
"niewątpliwie", ja grzecznie: "gdzie tu najbliższy
bar?", a ta znowu to samo. I tak w kółko. A goła jak niemowlę. Obraza boska. O Jezu. Pognałem smarkatą
kijem, niech nie gorszy porządnych ludzi.
- Ty też bez spodni - trzeźwo zauważył Chram.
- A to już tego chuligana robota - obruszył się Bączek wskazując mnie palcem. - Rzucił się na mnie bez zdania
racji, kamieniami ciskał. Nie macie, panowie,
piwa? - zmienił nagle temat.
- A jest tam w chacie, w lodówce. Z dziesięć chyba butelek. Weź sobie - powiedział docent.
- Pewnie, że wezmę. Dzięki za poratowanie spragnionego Bączek wstał i ciągle obserwując mnie z obawą, tyłem
wszedł do chałupy. Ostrożny. Myślał chyba,
że zerwę się niespodzianie i przyłożę mu czymś ciężkim po łbie. Ale nawet tego mi się nie chciało.
- Mów dalej - zwróciłem się do gospodarza.
- A on? - Chram pokazał wzrokiem chatę.
- A co go to obchodzi. I tak nic nie zrozumie. Ma zresztą swoje ukochane piwo, reszta jest dla niego nieistotna.
Z chałupy dobiegł głośny gulgot zakończony mlaśnięciem i westchnieniem rozkoszy.
Słyszysz? Prędko stamtąd nie wyjdzie.
- Pewno masz rację - zgodził się Chram. - Więc chcesz dowiedzieć się prawdy? Proszę, oto ona. Jak już
mówiłem, znajdujemy się w centrum wszechświata.
Znasz tę hipotezę o jego powstaniu? Tak zwana teoria "Wielkiego Wybuchu". Potężny wybuch z jednego atomu,
potem ucieczka galaktyk, w następstwie tego cały
kosmos się rozszerza z szybkością światła i tak dalej. Znasz?
- Coś niecoś słyszałem - odparłem wykrętnie.
- Wydaje ci się to możliwe?
- No, cóż - zacząłem niepewnie. - To poważna hipoteza, wiele autorytetów naukowych ją popiera...
- Krótko. Wierzysz czy nie? Możliwe czy nie?
- W zasadzie innych hipotez nie ma. Ta chyba jest najlogiczniejsza, istnieje mnóstwo faktów ją
potwierdzających.
- Pytam o sam początek.
- No, więc... trochę to nieprawdopodobne. Żeby tak ni stąd, ni zowąd, z jednego atomu...
- Bardzo nieprawdopodobne - stanowczo stwierdził Chram. - Może i bardzo - wzruszyłem ramionami.
- I właśnie dlatego, że nieprawdopodobne, zdarzyło się w rzeczywistości.
- Cooo? - wybałuszyłem oczy. Jego logika była doprawdy osobliwa.
- Jest tak, jak mówię - Chrama nie dotknęło moje połączone z niedowierzaniem zdziwienie. - Miejsce, gdzie się
znajdujemy, nazwałem roboczo "Obszarem
Niemożliwości".
- Mów do mnie jaśniej, bo nadal nic nie pojmuję.
- Posłuchaj - Chram przystawił stołek bliżej mojego. Wszędzie panuje równowaga. Jest plus, jest i minus. Mamy
materię i antymaterię. Ładunek elektryczny
dodatni i ładunek ujemny. Zgadza się?
- Jak dotąd, tak - przystałem na tę część jego wywodów.
- A widzisz. Skoro więc w całym kosmosie zdarza się tylko to, co jest możliwe, zachodzą jedynie takie zjawiska,
które są zgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa,
stąd wniosek, że musi być takie miejsce, gdzie dzieją się rzeczy nieprawdopodobne i niezgodne z panującymi
gdzie indziej prawami. Powtarzam, musi być,
dla zachowania powszechnej równowagi. I to jest właśnie to, "Sfera Cudów". Tylko tutaj mogło zajść tak
niewiarygodne wydarzenie, jak początek wszechświata.
Byłem poruszony i wstrząśnięty.
- Nie wierzę - powiedziałem. - To stek bzdur.
- Mało ci jeszcze dowodów - docent zatoczył ręką wkoło. Chcesz jeszcze jakichś eksperymentów? Możesz
rzucać kostkami do gry. Wyrzucisz same szóstki albo
kostki upadną jedna na drugą tworząc słupek. Coś w tym guście. Mogą w ogóle nie dolecieć do ziemi, tylko
rozpłynąć się w powietrzu, trudno przewidzieć.
Miał rację. Dowodów było wystarczająco dużo. Nie mogłem od niego przecież żądać zaświadczenia na piśmie
opatrzonego pieczęcią Królewskiej Akademii Nauk
w Sztokholmie. Jednak dopytywałem się dalej.
- Więc tutaj zdarzają się wyłącznie cuda?
- Z grubsza można tak powiedzieć. To, czego się nie spodziewasz. Ale bez przesady. Jest w tym pewien umiar.
Nie mogą się dziać wyłącznie rzeczy nieprawdopodobne,
bo ich powszechność sprawiłaby, że stałyby się normalne i spodziewane, a przez to właśnie prawdopodobne. -(-
5) równa się --5. Tak to jest. Prawdopodobieństwo
nieprawdopodobieństwa sprawia, że staje się ono zwyczajnym prawdopodobieństwem.
- Przestań - potrząsnąłem głową. - Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.
- Zrozumiesz, zrozumiesz. Samo przyjdzie.
- A możesz mi powiedzieć, kto to jest ta naga kobieta?
- Panna "Niewątpliwie"? - uśmiechnął się Chran. - To wynik jednego z moich doświadczeń. Do dużego pudła
wlałem wody, dodałem posiekanej trawy, piasek
i potrząsnąłem, bo chciałem zobaczyć, co się tam w środku uformuje. I wyszła ona.
- A dlaczego ona mówi tylko "niewątpliwie"? - zaciekawiłem się.
- Bo ja wiem - Chram wypiął pierś i prostował krzyż, zmęczony siedzeniem na stołku bez oparcia. - Pojęcia nie
mam. Nikt ci na to nie odpowie. Cud.
- A Bączek, skąd się wziął Bączek? My, to rozumiem, takie zdarzyły nam się współrzędne w silniku, ale on?
- To proste - docent był chyba już znudzony moimi pytaniami, bo wstał i rozglądał się dokoła, jakby chciał
dokądś iść. - Myślałeś o nim i w tym momencie
wydało ci się, że najmniej prawdopodobną rzeczą jest to, żeby zjawił się obok ciebie. Dlatego właśnie go tu
przyniosło.
- Zaraz, zaraz, więc gdybyśmy chcieli, to moglibyśmy tu sprowadzić wszystko, co chcemy, o czym tylko
pomyślimy - byłem zafascynowany otwierającymi się
przede mną możliwościami. - Na przykład mógłbym pomyśleć o mojej żonie i...
- Nie bądź za cwany - Chram uśmiechnął się ironicznie. Nie zjawi się z tego powodu, że teraz wydaje ci się to
prawdopodobne. Masz przykład na to, o czym
ci mówiłem. Prawdopodobieństwo nieprawdopodobieństwa...
- Już dobrze, dobrze - zatkałem uszy i też wstałem ze stołka. Dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie.
- I naprawdę nie można się stąd wydostać?
Chram ziewnął i przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach.
- Nie, kochany. Próbowałem nieraz. Sfera wydaliła z siebie wszystko, co można, już na początku. Nic więcej nie
wypuści. Potrafi tylko wchłaniać. Ale
nie martw się, tu jest wspaniale. I zdaje mi się, że można tu żyć wiecznie. Ale sprawdzimy to za kilkadziesiąt lat.
Patrz, jaka wspaniała pogoda, idziemy
się wykąpać? - Nie czekając na moją odpowiedź pobiegł po stoku ku wodzie. Stałem niezdecydowany. Co
miałem jednak począć? Pobiegłem za nim. Z chałupy dobiegł
mnie fałszywy śpiew Bączka, widać dzielnie uporał się z zawartością butelek:
Wołał żołnierz na Agatkę,
chodź, pokażę ci armatkę,
ale ona wciąż wolała...
V
I tak tu sobie żyjemy we trzech. My z docentem zwiedzamy las pełen niespodzianek, udało mi się nawet
ujeździć jednego pegaza. Centaury się nie dają,
potrafią nawymyślać i przyłożyć parasolem. Bączek chodzi własnymi drogami, żywiąc się głównie szampanem
tryskającym z pobliskiego źródełka. Wiecznie pod
gazem. A kaca nie ma.
Na własny użytek stworzyłem sobie teorię, z którą Chram częściowo się zgadza. Chodzi o sprawę naszego
powrotu. Doszedłem do wniosku, że wrócić będziemy
mogli wtedy, gdy na Ziemi zdarzy się coś nieprawdopodobnego. Nasza kabina, w ramach równowagi, będzie
mogła prawidłowo zadziałać. Ale musi to być rzecz
zupełnie niebywała. Na przykład, żeby administracja na naszym osiedlu naprawiła wreszcie centralne
ogrzewanie.
Nie... to jednak zbyt nieprawdopodobne.