14500
Szczegóły |
Tytuł |
14500 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14500 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14500 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14500 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Z tajnego laboratorium Pentagonu uciekaj� otrzymane
na drodze eksperyment�w genetycznych dwie istoty:
obdarzony niemal ludzk� inteligencj� pies oraz
koszmarna bestia stworzona po to, by zabija�.
Pies zaprzyja�nia si� z cz�owiekiem i zamieszkuje
w jego domu.
Psychopatyczny zawodowy morderca zabija wszystkich
uczonych zwi�zanych z hodowl� zbieg�ych istot.
Bestia, trawiona niepohamowan� nienawi�ci� do psa,
pod��a jego �ladem, siej�c po drodze �mier�
i zniszczenie.
DEAN R. KOONTZ
OPIEKUNOWIE
Prze�o�y�:
MIROS�AW KO�CIUK
Tytu� orygina�u: WATCHERS
Data wydania oryginalnego: 1987
Data wydania polskiego: 1993
Ksi��k� t� po�wi�cam
Lenartowi Sane,
Kt�ry jest nie tylko najlepszy w tym, co robi,
Ale r�wnie� niezwykle sympatyczny.
A tak�e
Elizabeth Sane,
Kt�ra jest r�wnie czaruj�ca jak jej m��.
Cz�� pierwsza
KRUSZENIE PRZESZ�O�CI
Przesz�o�� to nic innego jak pocz�tek pocz�tku i wszystko, co jest
i by�o, stanowi tylko brzask �witania.
H.G. Wells
Spotkanie dw�ch osobowo�ci przypomina kontakt dw�ch substancji
chemicznych: je�eli nast�pi jakakolwiek reakcja, obie ulegaj�
zmianie.
C.G. Jung
I
1
W dniu swych trzydziestych sz�stych urodzin, osiemnastego maja, Travis Cornell wsta� o pi�tej rano. Ubra� si� w d�insy i bawe�nian� koszul� z d�ugimi r�kawami w niebiesk� krat�, na nogi na�o�y� mocne buty do pieszej w�dr�wki. Wsiad� do p�ci�ar�wki przed swym domem w Santa Barbara i ruszy� w stron� Santiago Canyon, drogi biegn�cej przez tereny rolnicze, ci�gn�ce si� wzd�u� wschodnich obrze�y Orange County, na po�udnie od Los Angeles. Zabra� ze sob� jedynie paczk� ciastek, du�y pojemnik z napojem pomara�czowym oraz nabity rewolwer Smith and Wesson, kaliber 38 Chiefs Special.
Podczas dwuip�godzinnej podr�y ani razu nie w��czy� radia. Nie nuci�, nie gwizda� ani nie �piewa� pod nosem, jak zazwyczaj czyni� ludzie samotni. Po prawej stronie przez jaki� czas m�g� ogl�da� Pacyfik. W pobli�u horyzontu ocean mia� ciemn� barw�, wydawa� si� twardy i zimny niczym ska�a, ale przy brzegu poranne �wiat�o zdobi�o jego powierzchni� jasnymi plamami w kolorach mosi�dzu i r�u. Nawet na chwil� widok morza, kt�re blask s�o�ca przyozdobi� wspaniale tysi�cami cekin�w, nie wzbudzi� w Travisie uczucia zachwytu.
By� szczup�ym, muskularnym m�czyzn� o g��boko osadzonych ciemnobr�zowych oczach i tej samej barwy w�osach. Mia� w�sk� twarz, patrycjuszowski nos, wystaj�ce ko�ci policzkowe oraz ostro zako�czony podbr�dek. Ascetyczne rysy pasowa�yby znakomicie do jakiego� mnicha z zakonu, w kt�rym wci�� jeszcze wierzono w zbawienne skutki samobiczowania i mo�no�� oczyszczenia duszy poprzez cierpienie. On sam zreszt� niema�o ju� w �yciu wycierpia�. A przecie� ta twarz potrafi�a by� mi�a, ciep�a i otwarta, jej u�miech czarowa� kobiety. Ale to by�o kiedy�. Ju� od dawna si� nie u�miecha�.
Ciastka, nap�j i rewolwer w�o�y� do ma�ego zielonego plecaka z nylonu, kt�ry le�a� teraz na fotelu obok. Od czasu do czasu posy�a� spojrzenie w jego stron�, jakby poprzez tkanin� potrafi� dojrze� na�adowan� bro�.
Z Santiago Canyon Road skr�ci� na w�sz� szos�, kt�ra wkr�tce przesz�a w fataln� drog� gruntow�. Kilka minut po wp� do dziewi�tej zaparkowa� sw�j czerwony w�z na poboczu, w cieniu ga��zi roz�o�ystego �wierka.
Zarzuci� plecak na ramiona, po czym ruszy� w kierunku podn�a g�r Santa Ana. Od dzieci�stwa zna� tutaj ka�de zbocze, dolin�, grzbiet czy w�ski par�w. Jego ojciec mia� kamienny domek w g�rnej cz�ci kanionu Holy Jim, po�o�onego najdalej spo�r�d wszystkich zamieszkanych kanion�w, tote� Travis ca�ymi tygodniami przemierza� dzikie tereny w promieniu wielu mil od chaty.
Uwielbia� te dzikie kaniony. W czasach jego dzieci�stwa okoliczne lasy zamieszkiwa�y czarne nied�wiedzie; dzi� nie by�o ju� po nich �ladu. Spotyka�o si� tu jednak jeszcze zwierzyn� p�ow�, cho� r�wnie� nie tak cz�sto jak przed dwudziestu laty. Na szcz�cie krajobraz nie utraci� nic ze swej urody: wspania�e fa�dy tektoniczne i g�azy narzutowe, osza�amiaj�ce sw� bujno�ci� krzewy i drzewa pozosta�y takie jak dawniej; w wielu miejscach droga bieg�a pod prawdziwymi baldachimami kalifornijskich d�b�w i sykomor.
Co jaki� czas mija� chaty stoj�ce samotnie lub ca�e ich skupiska. Cz�� mieszka�c�w kanionu stanowili osobnicy przekonani, �e zbli�a si� kres cywilizacji, kt�rzy szukali przed nim schronienia w tej g�uszy, nie maj�c do�� odwagi, by uda� si� w miejsca jeszcze bardziej odludne. Wi�kszo�� tworzyli jednak zwyczajni ludzie, kt�rym obrzyd� zgie�k nowoczesnego �ycia i kt�rzy woleli mieszka� tutaj pomimo braku instalacji sanitarnych czy elektryczno�ci.
Chocia� owe kaniony po�o�one by�y w znacznej odleg�o�ci od o�rodk�w miejskich, ju� wkr�tce mog�y do nich dotrze� szybko rozrastaj�ce si� przedmie�cia. Wewn�trz ko�a o promieniu stu mil, w przenikaj�cych si� nawzajem okr�gach Orange i Los Angeles, kt�rych rozwoju nic nie by�o w stanie pohamowa�, �y�o bowiem prawie dziesi�� milion�w ludzi.
W tej chwili jednak t� nie tkni�t� przez nowoczesn� cywilizacj� ziemi� zalewa�y promienie krystalicznego �wiat�a i w jego blasku wszystko wydawa�o si� czyste i dzikie.
Dotar�szy do pozbawionego drzew grzbietu wzniesienia, gdzie rozwijaj�ca si� podczas kr�tkiej pory deszczowej trawa zd��y�a ju� wyschn�� i zbr�zowie�, Travis przysiad� na szerokiej p�ycie skalnej, po czym �ci�gn�� z grzbietu plecak.
D�ugi na pi�� st�p grzechotnik wygrzewa� si� na od�amku ska�y oddalonym o jakie� pi��dziesi�t st�p. W�� uni�s� odra�aj�c�, kanciast� g�ow� i obrzuci� go uwa�nym spojrzeniem.
B�d�c ch�opcem zabi� po�r�d tych wzg�rz dziesi�tki grzechotnik�w. Wydoby� z plecaka rewolwer, po czym podni�s� si� ze ska�y. Post�pi� kilka krok�w w stron� gada.
Grzechotnik wyci�gn�� g�ow� jeszcze wy�ej, ani na chwil� nie spuszczaj�c ze� oczu.
Travis zrobi� jeszcze dwa kroki i przyj�� postaw� strzeleck�, z obiema d�o�mi zaci�ni�tymi na kolbie broni.
W�� zacz�� zwija� cia�o. Wkr�tce u�wiadomi sobie, �e nie zdo�a uderzy� z takiej odleg�o�ci i w�wczas spr�buje ucieczki.
Cho� Travis by� pewien, �e trafi w tak �atwy cel, poczu� ze zdumieniem, �e nie b�dzie w stanie nacisn�� na spust. Przyby� do tych wzg�rz nie tylko po to, by przypomnie� sobie czasy, gdy cieszy� si� �yciem, ale tak�e po to, by zabija� w�e, je�li tylko je napotka. Ostatnio, doznaj�c ci�gle napad�w depresji i frustracji na przemian, wywo�anych samotno�ci� oraz poczuciem bezsensu w�asnej egzystencji, mia� nerwy napi�te niczym ci�ciwa kuszy. Musia� si� roz�adowa� w jakim� gwa�townym dzia�aniu, a zabicie paru w�y - akt, kt�ry nikomu nie mia� przynie�� szkody - wydawa�o si� doskona�� recept� na dolegliwo�ci. Tymczasem, wpatruj�c si� w w�a doszed� do wniosku, �e jego w�asne istnienie jest czym� mniej sensownym ni� �ycie tego gada; grzechotnik zajmowa� w�a�ciw� sobie ekologiczn� nisz� i prawdopodobnie czerpa� z tego o wiele wi�cej rado�ci ni� Travis. R�ka zacz�a mu dr�e�, a rewolwer co chwila zsuwa� si� z celu. Nie potrafi� znale�� w sobie do�� si�y, aby wystrzeli�, tote� w ko�cu opu�ci� bro� i wr�ci� do ska�y, na kt�rej zostawi� plecak.
W�� by� najwyra�niej pokojowo usposobiony, gdy� przytkn�� g�ow� do powierzchni g�azu, ponownie popadaj�c w odr�twienie.
Travis rozerwa� opakowanie ciastek. By�y przysmakiem jego dzieci�stwa, ale nie pr�bowa� ich ju� od pi�tnastu lat. Smakowa�y niemal tak dobrze, jak to zapami�ta�. Popi� je napojem z pojemnika, lecz tym razem spotka�o go rozczarowanie. P�yn by� zdecydowanie zbyt s�odki dla jego doros�ego podniebienia.
Przysz�o mu na my�l, �e niewinno��, entuzjazm, rado�ci i �ar�oczno�� m�odo�ci mo�na wydoby� z g��bi pami�ci, lecz zapewne nigdy nie da si� ich w pe�ni prze�y� powt�rnie.
Zarzuci� plecak ponownie na ramiona i pozostawiaj�c za sob� p�awi�cego si� w s�o�cu grzechotnika, zacz�� schodzi� po�udniowym zboczem w obszar cienia rzucanego przez drzewa rosn�ce u wylotu kanionu. Dotar�szy do nachylonego w kierunku zachodnim mrocznego dna kanionu, skr�ci� na �cie�k� wydeptan� przez jelenie.
Kilka minut p�niej, przeszed�szy pomi�dzy dwiema okaza�ymi kalifornijskimi sykomorami, kt�rych pochylone ku sobie pnie tworzy�y jakby sklepione przej�cie, wkroczy� na niewielk� zalan� s�o�cem polan�. Po drugiej stronie przesieki opadaj�ca �agodnie w d� �cie�ka nikn�a z powrotem w g�stwinie �wierk�w, laurowc�w i sykomor. Kiedy tak sta� na skraju s�onecznej plamy, m�g� st�d dojrze� tylko niewielki odcinek biegn�cego w�r�d zaskakuj�co g�stych ciemno�ci szlaku.
Tr� vis zamierza� w�a�nie wkroczy� w obszar cienia, gdy spomi�dzy suchych zaro�li po prawej wypad� zadyszany pies i skierowa� si� prosto ku niemu. S�dz�c z wygl�du, by� to rasowy z�ocisty retriever. M�g� mie� najwy�ej oko�o roku, bo chocia� rozmiarami przypomina� doros�e zwierz�, pozosta�o mu jeszcze co� ze �wawo�ci szczeniaka. G�sta sier�� by�a zmierzwiona i mokra, poprzetykana kawa�kami ga��zi i li�ci. Pies zatrzyma� si� na wprost Travisa, przysiad�, przekrzywi� g�ow�, a nast�pnie popatrzy� na niego bardzo przyja�nie.
Cho� niezwykle brudny, retriever sprawia� sympatyczne wra�enie. Tr� vis pochyli� si�, poklepa� go po g�owie, podrapa� za uszami.
By� prawie pewien, �e lada moment wy�oni si� z zaro�li zasapany i w�ciek�y w�a�ciciel czworonoga, jednak nie pojawi� si� nikt. Zwierz� nie mia�o ani obro�y, ani �adnego znaczka.
- Z pewno�ci� nie jeste� dzikim psem, prawda, ch�opie? Retriever parskn��.
- Nie, jeste� zbyt przyjazny, �eby by� dzikim. I raczej si� nie zgubi�e�, co?
W odpowiedzi pies obw�cha� mu r�k�.
Na jego prawym uchu Travis dostrzeg� ciemn� plam� zaschni�tej krwi. �wie�� krew wida� by�o na przednich �apach, jak gdyby zwierz�, w�druj�c d�ugo przez skalisty teren, pozdziera�o z nich sobie sk�r�.
- Wygl�da na to, �e mia�e�, bracie, ci�k� podr�.
Pies zaskomla� cicho, jakby zgadzaj�c si� ze s�owami Travisa.
Nadal g�adzi� retrievera po grzbiecie i drapa� go za uszami. Po paru minutach przy�apa� si� na tym, �e spodziewa si� po nim czego�, czego czworon�g z pewno�ci� nie by� w stanie mu da�; �e dzi�ki niemu odnajdzie sens �ycia, uwolni si� od poczucia rozpaczy.
- Ruszaj w swoj� stron�. - Poklepa� go lekko po boku, podni�s� si� i rozprostowa� ko�ci.
Pies nie ruszy� si� z miejsca.
Wymin�� go i ruszy� przed siebie ton�c� w mroku �cie�k�.
Retriever szybko obieg� go doko�a i zast�pi� mu drog�. - Odsu� si�, ch�opie.
Zwierz� obna�y�o z�by, a z g��bi jego gard�a dobieg� ostrzegawczy, niski pomruk.
Tr� vis zmarszczy� czo�o.
- Odsu� si�. Dobry piesek.
Spr�bowa� i�� dalej, lecz retriever zawarcza� i wyszczerzaj�c k�y dopad� do jego n�g. Pospiesznie odskoczy� dwa kroki w ty�.
- Hej, co w ciebie wst�pi�o?
Pies przesta� warcze� i znieruchomia�, sapi�c g�o�no.
Travis zdecydowa� si� na jeszcze jedn� pr�b�, lecz pies zaatakowa� go natychmiast ze wzmo�on� furi�. Nadal nie szczeka�, ale uparcie warcz�c i szczerz�c z�by, zmusi� cz�owieka do cofni�cia si� w g��b polanki. Travis zrobi� kilka niezgrabnych krok�w na �liskim pod�o�u, przykrytym warstw� obumar�ych �wierkowych i sosnowych szpilek, po czym potkn�� si� i z rozmachem klapn�� na ziemi�.
Gdy tylko Travis upad�, retriever przesta� si� nim interesowa�. Podbieg� na skraj �cie�ki i zapatrzy� si� w zalegaj�cy w dole mrok. Jego uszy unios�y si� do g�ry tak wysoko, jak by�o to mo�liwe w wypadku obwis�ych uszu retrievera.
- Przekl�ty pies - rzuci� Travis. Zwierz� ca�kowicie zignorowa�o jego s�owa.
- Co si�, u diab�a, z tob� dzieje?
Stoj�c w plamie cienia czworon�g nadal wpatrywa� si� w jeleni szlak, kt�ry bieg� u podn�a g�sto zadrzewionego zbocza kanionu. Podkuli� ogon i prawie wepchn�� go pomi�dzy zadnie �apy.
Travis uzbiera� gar�� kamieni, podni�s� si� z ziemi i cisn�� jednym z nich w retrievera.
Cho� pocisk ugodzi� psa w bok z du�� si�� i na pewno sprawi� mu b�l, zwierz� nie wyda�o z siebie �adnego d�wi�ku. Zaskoczone rozejrza�o si� tylko doko�a.
No to si� doigra�em, pomy�la� Travis. Teraz skoczy mi do gard�a.
Tymczasem retriever pos�a� mu jedynie pe�ne wyrzutu spojrzenie i nadal wcale nie zamierza� wpu�ci� go na �cie�k�.
By�o co� w tym wyn�dznia�ym stworzeniu, w wyrazie szeroko rozstawionych ciemnych oczu lub w sposobie, w jaki pochyla�o du��, kanciast� g�ow�, co sprawi�o, �e Travis dozna� niejasnego poczucia winy. Nie powinien w niego rzuca� kamieniem. Wygl�da�o na to, �e ten cholerny pies rozczarowa� si� do niego. Zrobi�o mu si� wstyd.
- Hej, pos�uchaj - powiedzia� - przecie� to ty zacz��e�. Pies nie spuszcza� z niego oczu.
Travis wyrzuci� na ziemi� reszt� kamieni.
Pies odprowadzi� je wzrokiem, potem ponownie spojrza� na cz�owieka. Travis m�g�by przysi�c, �e na psim pysku pojawi� si� wyraz aprobaty.
Travis m�g� zawr�ci�. M�g� te� poszuka� innej drogi w d� kanionu. Ow�adn�o nim jednak irracjonalne pragnienie, by prze� naprz�d, postawi� za wszelk� cen� na swoim. W tak wa�nym dla siebie dniu nie zamierza� pozwoli�, by co� takiego jak zwyczajny uparty pies mog�o wp�yn�� na zmian� jego plan�w lub cho�by na op�nienie ich realizacji.
Podni�s� si�, ruchem ramienia poprawi� po�o�enie plecaka, odetchn�� g��boko �ywicznym le�nym powietrzem i �mia�o ruszy� przez polan�.
Retriever zacz�� znowu warcze� ostrzegawczo, spod jego warg ponownie ukaza�y si� z�by.
Z ka�dym krokiem odwaga Travisa mala�a, a kiedy znalaz� si� o kilka zaledwie st�p od psa, przysz�o mu do g�owy inne rozwi�zanie. Zatrzyma� si�, pokr�ci� g�ow�, po czym zacz�� go �agodnie �aja�.
- Niedobry pies. Jeste� bardzo niegrzeczny! Wiesz o tym? Co si� z tob� dzieje? Hmmm? Przecie� nie jeste� chyba z�y od urodzenia. Wygl�dasz mi na dobrego pieska.
Pod wp�ywem tej przemowy retriever przesta� warcze� i kilkakrotnie zamacha�, troch� niepewnie, puszystym ogonem.
- Dobry piesek - powiedzia� przymilnie Travis. - Tak jest znacznie lepiej. Chyba zostaniemy przyjaci�mi, co?
Pies zapiszcza� pojednawczo, wydaj�c z siebie �w znajomy, przyjazny d�wi�k, za pomoc� kt�rego wszystkie psy wyra�aj� w�a�ciw� ich gatunkowi potrzeb� mi�o�ci.
- No, to w ko�cu do czego� doszli�my - powiedzia� Travis robi�c krok w stron� retrievera. Zamierza� podej�� bli�ej i go pog�aska�.
W tej samej chwili pies rzuci� si� na niego, g�o�no warcz�c, i z powrotem odepchn�� go na skraj polany. Wpi� si� z�bami w nogawk� d�ins�w, z w�ciek�o�ci� trz�s�c g�ow�. Travis pr�bowa� wymierzy� mu kopniaka, lecz chybi�. Zamachn�� si� tak mocno, �e na moment straci� r�wnowag�, co skwapliwie wykorzysta� czworon�g. Z�apa� go za drug� nogawk� i energicznie poci�gn�� w bok, zmuszaj�c do szybkich podskok�w na jednej nodze. Cho� Travis rozpaczliwie walczy� o utrzymanie si� na nogach, wkr�tce raz jeszcze wyl�dowa� na ziemi.
- O cholera! - wykrzykn��, czuj�c si� niezmiernie g�upio. Odzyskawszy przyjazny nastr�j, pies ze skomleniem poliza� mu r�k�.
- Ty chyba masz schizofreni� - powiedzia� Travis.
Pies powr�ci� na przeciwleg�y skraj polanki. Stan�� ty�em do Travisa, ca�� uwag� koncentruj�c na opadaj�cym w d�, pomi�dzy drzewami, jelenim szlaku. Nagle zni�y� g�ow�, przygarbi� grzbiet. Wida� by�o napinaj�ce si� pod sk�r� mi�nie, jakby zwierz� szykowa�o si� do gwa�townego skoku.
- Czemu si� przygl�dasz? - Travis zda� sobie naraz spraw�, �e psa interesowa� mo�e nie sam szlak, lecz to, co si� na nim znajdowa�o. - Mo�e pumie? - zastanawia� si� g�o�no, wstaj�c z ziemi. W latach jego m�odo�ci w tutejszych lasach by�o pe�no pum, par� sztuk mog�o wi�c zachowa� si� nawet do dzi�.
Retriever znowu zawarcza� przeci�gle, tym razem nie na Travisa, lecz na �w przykuwaj�cy jego uwag� obiekt. W niskim, ledwo s�yszalnym pomruku pobrzmiewa�y zar�wno z�o��, jak i strach.
Kojoty? Wzg�rza si� od nich roi�y. Stado g�odnych kojot�w mog�o wzbudzi� niepok�j nawet du�ego zwierz�cia.
Z przera�liwym skowytem pies nagle zawr�ci�, zostawiaj�c za sob� mroczny trakt. Wymin�� Travisa i pop�dzi� ku przeciwleg�ej �cianie drzew. Zamiast jednak biec dalej, zatrzyma� si� w �ukowatym przej�ciu utworzonym przez dwie sykomory, kt�re Travis min�� jaki� czas temu, po czym wyczekuj�co popatrzy� na cz�owieka. Rozczarowany brakiem reakcji wr�ci� do niego, zatoczy� ciasne ko�o, schwyci� w z�by nogawk� spodni i ruszy� ty�em staraj�c si� poci�gn�� Travisa za sob�.
- Zaczekaj, zaczekaj, ju� dobrze.
Retriever rozwar� szcz�ki, wydaj�c r�wnocze�nie kr�tki odg�os, bardziej przypominaj�cy pot�ny wydech ni� szczekni�cie.
Najwyra�niej - cho� trudno by�o w to uwierzy� - pies podj�� celowe dzia�anie, aby powstrzyma� go przed wej�ciem na mroczn�, wydeptan� przez jelenie �cie�k�, poniewa� co� na niej by�o. Co� niebezpiecznego. A teraz chcia� sk�oni� go do ucieczki, gdy� tamto niebezpieczne stworzenie podesz�o bli�ej.
Co� nadchodzi�o. Ale c� to takiego mog�o by�?
Travis nie czu� strachu, lecz tylko ciekawo��. Cokolwiek by to by�o, mog�o wystraszy� psa, ale przecie� �adne z zamieszkuj�cych te lasy zwierz�t, nawet kojot czy puma, nie zaatakowa�oby doros�ego cz�owieka.
Popiskuj�c z niecierpliwo�ci retriever ponownie z�apa� z�bami nogawk� spodni Travisa.
Zachowywa� si� w spos�b zupe�nie niezwyk�y. Je�eli by� przera�ony, to dlaczego nie uciek�, zapominaj�c o przypadkowo napotkanym cz�owieku? Przecie� on, Travis, nie by� jego panem; nie ��czy�y ich �adne wi�zy uczuciowe. Zwyczajne psy nie przejawiaj� poczucia obowi�zku wobec nie znanych sobie ludzi, obca im jest moralno�� i wsp�czucie. Co ten zwierzak sobie w�a�ciwie wyobra�a� - �e jest drug� Lassie? - Ju� dobrze, dobrze - powiedzia� Travis. Uwolni� si� z uchwytu retrievera i ruszy� za nim ku bramie utworzonej z dw�ch pochylonych ku sobie sykomor.
Pies wysforowa� si� naprz�d. P�dzi� pod g�r� szlakiem pn�cym si� ku kraw�dzi kanionu, gdzie rzedn�ce drzewa przepuszcza�y nieco wi�cej �wiat�a.
Mijaj�c sykomory Travis przystan��. Zmarszczywszy czo�o spogl�da� poprzez roz�wietlon� s�o�cem polan� ku mrocznej dziurze w poszyciu, miejscu, w kt�rym szlak zaczyna� opada�. Co te� nim nadchodzi�o?
Ostre krzyki cykad urwa�y si� raptownie, jak gdyby kto� uni�s� nagle rami� gramofonu znad p�yty. W lesie zapanowa�a nienaturalna cisza.
Zaraz potem do uszu Travisa dobieg�o dziwne szuranie. Grzechot poruszonych kamieni. Cichy chrz�st zesch�ych zaro�li. Zwierz� musia�o by� dalej, ni� sugerowa�y to d�wi�ki, wzmocnione echem powstaj�cym w w�skim tunelu pomi�dzy pniami drzew. Niemniej jednak zbli�a�o si� szybko. Bardzo szybko.
Teraz dopiero Travis po raz pierwszy poczu�, �e zagra�a mu �miertelne niebezpiecze�stwo. Wiedzia�, i� �adne zwierz� nie by�o na tyle wielkie lub odwa�ne, aby go zaatakowa�, w tym momencie rozum uleg� jednak instynktowi. Czu�, jak serce �omoce mu w piersi.
Retriever, kt�ry wspi�� si� ju� znacznie wy�ej, dostrzeg� jego wahanie i zaszczeka� nagl�co.
Kilkana�cie lat temu m�g�by przypuszcza�, �e szlakiem p�dzi rozw�cieczony czarny nied�wied�, doprowadzony do ob��du przez chorob� czy b�l. Ale mieszka�cy kanion�w oraz niedzielni wycieczkowicze dawno ju� wyp�oszyli par� ostatnich ocala�ych nied�wiedzi daleko w g��b g�r Santa Ana.
S�dz�c po odg�osach, nieznany stw�r w ka�dej chwili m�g� wypa�� na polan�.
Nag�y ch��d sp�yn�� w d� po grzbiecie Travisa niczym opadaj�cy po okiennej szybie �nieg z deszczem.
Chcia� zobaczy� to zwierz�, ale jednocze�nie d�awi� go g��boki, instynktowny l�k.
W g�rze kanionu rozleg�o si� znowu gor�czkowe szczekanie retrievera.
Travis zawr�ci� na pi�cie i pobieg� w jego stron�.
By� w dobrej formie, nie mia� nawet funta nadwagi. Poprzedzany przez dysz�cego retrievera, przycisn�wszy ramiona do bok�w p�dzi� szlakiem w g�r�, nurkuj�c pod zwieszaj�cymi si� ga��ziami. ��obione podeszwy jego but�w zapewnia�y dobr� przyczepno��, wi�c cho� potyka� si� na obluzowanych kamieniach czy te� �lizga� na grubej warstwie suchych sosnowych szpilek, to jednak nie upad�. Biegn�c przez ka�u�e s�onecznego �wiat�a, kt�re wygl�da�y jak plamy �ywego ognia, czu�, jak w jego p�ucach zaczyna gorze� inny ogie�.
Travis Cornell do�wiadczy� w swoim �yciu wielu niebezpiecze�stw i tragedii, a jednak do tej pory nigdy nie ucieka� jeszcze przed niczym. Nawet w najgorszych opresjach nie poddawa� si� przera�eniu, potrafi� spokojnie znosi� b�l i doznawane straty. Teraz jednak sta�o si� z nim co� niezwyk�ego. Utraci� panowanie nad sob�. Po raz pierwszy w �yciu uleg� panice. L�k, kt�ry nim ow�adn��, dotar� do g��bokiej pierwotnej warstwy jego osobowo�ci, gdzie dotychczas nic jeszcze nie zdo�a�o si� przebi�. W czasie tej gonitwy na z�amanie karku �cierp�a mu sk�ra, a ca�e cia�o sp�yn�o zimnym potem. Zupe�nie nie m�g� zrozumie�, dlaczego nieznany prze�ladowca budzi w nim tak ogromny strach.
Nie ogl�da� si� za siebie. Pocz�tkowo nie odrywa� ani na chwil� wzroku od kr�tej �cie�ki, bo ba� si� zderzy� z wisz�cymi nisko ga��ziami. W miar� jak bieg�, panika ros�a, tote� po przebyciu kilkuset jard�w nie chcia� spogl�da� w ty� przede wszystkim dlatego, �e obawia� si� tego, co m�g�by zobaczy� za plecami.
Zdawa� sobie spraw�, �e jest to zachowanie ca�kowicie irracjonalne. Ciarki wzd�u� kr�gos�upa i przenikaj�cy wn�trzno�ci ch��d by�y oznakami wr�cz zabobonnego strachu. A mimo to cywilizowany i wykszta�cony Travis Cornell podda� si� w�adzy przera�onego dzikiego dziecka, jakie zamieszkuje w ka�dej ludzkiej istocie - owej genetycznej spu�ci�nie po tym, czym kiedy� byli�my - i mimo olbrzymiego wysi�ku nie udawa�o mu si� odzyska� panowania nad sob�, chocia� przez ca�y czas by� �wiadom absurdalno�ci swych reakcji. Rz�dzi� nim teraz zwierz�cy instynkt i w�a�nie �w instynkt kaza� mu biec, przesta� my�le� i biec.
W pobli�u wylotu kanionu szlak skr�ca� na lewo i licznymi zakolami pi�� si� strom� p�nocn� �cian� w g�r�. Min�wszy zakr�t Travis dostrzeg� le��c� w poprzek drogi k�od�, spr�bowa� nad ni� przeskoczy�, lecz zawadzi� stop� o stercz�cy konar i run�� jak d�ugi, t�uk�c bole�nie pier�. Oszo�omiony, przez chwil� nie by� w stanie zaczerpn�� tchu czy cho�by si� poruszy�.
By� przekonany, �e lada moment co� zwali si� na niego i rozszarpie mu gard�o.
Nadbieg� retriever, z �atwo�ci� przeskoczy� nad Travisem i pewnie wyl�dowa� na �cie�ce za nim. Zacz�� zawzi�cie ujada� na �cigaj�ce ich stworzenie, a szczeka� znacznie gro�niej ni� poprzednio na Travisa. Travis przetoczy� si� na bok, po czym usiad�, ci�ko dysz�c. Nie dostrzeg� niczego na biegn�cym w d� odcinku szlaku. Dopiero po chwili uprzytomni� sobie, �e zagadkowy przedmiot wrogo�ci retrievera musi si� znajdowa� w innej stronie. Pies sta� bokiem do �cie�ki, z g�ow� zwr�con� ku poszyciu g�stego lasu le��cego na wsch�d od nich. Pryskaj�c �lin� szczeka� zajadle i tak g�o�no, �e ka�de szczekni�cie d�wi�cza�o w uszach Travisa niczym eksplozja. Nabrzmia�y niepohamowan� furi� g�os brzmia� przera�aj�co. Pies ostrzega� w ten spos�b niewidzialnego wroga, by nie podchodzi� bli�ej.
- Spokojnie, piesku - powiedzia� Travis. - Spokojnie.
Retriever przesta� ujada�, lecz nawet nie zerkn�� na stoj�cego obok cz�owieka. Z napi�ciem wpatrywa� si� w zaro�la ods�oniwszy z�by spod czarnych warg. Z g��bi jego gard�a dobywa�o si� g�uche warczenie.
Wci�� z trudem �api�c oddech, Travis podni�s� si� na nogi i omi�t� spojrzeniem wschodni� po�a� lasu. Drzewa iglaste, sykomory, kilka modrzewi. Tu i �wdzie z�ociste ig�y �wiat�a przyszpila�y do ziemi �aty cienia. Zaro�la. Wrzo�ce. Dzikie wino. Troch� zwietrza�ych, postrz�pionych ska�. Nie dostrzeg� niczego niezwyk�ego.
Po�o�y� d�o� na g�owie psa, a ten, jakby pojmuj�c jego intencje, przesta� warcze�. Travis wstrzyma� oddech, staraj�c si� dos�ysze� w zaro�lach jakie� odg�osy.
Cykady nadal milcza�y. Ukryte w�r�d ga��zi drzew ptaki przerwa�y r�wnie� sw�j �piew. W lesie zapanowa�a cisza, jak gdyby skomplikowany mechanizm kosmicznego zegara nagle przerwa� sw�j ruch.
By� pewien, �e to nie on sta� si� przyczyn� tego z�owr�bnego milczenia. Gdy jaki� czas temu przemierza� kanion, nie przeszkadza�o to ani cykadom, ani ptakom.
W pobli�u znajdowa�o si� co� jeszcze. Intruz, kt�rego obecno�ci zwyczajni mieszka�cy lasu nie chcieli aprobowa�.
Zaczerpn�� g��boko powietrza i ponownie zamieni� si� w s�uch, usi�uj�c pochwyci� cho�by najs�absze poruszenie w g��bi zieleni. Po chwili dobieg� do niego szelest zaro�li, trzask �amanych ga��zek, cichy chrz�st suchych li�ci oraz denerwuj�cy, dziwaczny, ci�ki i nier�wny oddech czego� du�ego. D�wi�ki dochodzi�y z odleg�o�ci jakich� czterdziestu st�p, lecz Travis nie potrafi� okre�li� bardziej dok�adnie po�o�enia ich �r�d�a.
Stoj�cy przy jego nodze retriever wyra�nie zesztywnia�, a jego obwis�e uszy nieco si� unios�y.
Chrapliwy oddech nieznanego prze�ladowcy brzmia� tak przera�aj�co - mo�e dlatego, �e wzmacnia�o go echo odbite od �ciany lasu - i� Travis pospiesznie �ci�gn�� z ramion plecak, odpi�� klap� i wyci�gn�� nabit� trzydziestk� �semk�.
Pies popatrzy� na rewolwer. Travis odni�s� dziwne wra�enie, �e zwierz� wiedzia�o, do czego s�u�y �w przedmiot, i jego pojawienie si� przyj�o z aprobat�.
Nie maj�c pewno�ci, czy kryj�ce si� w�r�d drzew stworzenie nie jest cz�owiekiem, Travis zawo�a�:
- Hej, kto tam si� chowa? Wyjd� i si� poka�!
Opr�cz oddechu dobiega�o teraz stamt�d niskie z�owrogie warczenie. S�ysz�c te niesamowite, gard�owe odg�osy Travis nie potrafi� opanowa� dr�enia. Serce zacz�o mu bi� jeszcze szybciej, a mi�nie zesztywnia�y, podobnie jak u stoj�cego obok retrievera. Przez kilka wlok�cych si� w niesko�czono�� sekund nie m�g� zrozumie�, dlaczego ten d�wi�k wzbudzi� w nim tak pot�n� fal� strachu. P�niej poj��, �e tym, co go przerazi�o, by�o co� zaskakuj�co dwuznacznego, tajemniczego, co us�ysza� w tym pomruku, g�os stworzenia by� bez w�tpienia g�osem zwierz�cia... a jednak gdzie� w jego g��bi pobrzmiewa�y nuty �wiadcz�ce o inteligencji, da�o si� s�ysze� tony i modulacj� przypominaj�ce spos�b m�wienia rozz�oszczonego cz�owieka. Im d�u�ej si� Travis ws�uchiwa�, tym wi�kszego nabiera� przekonania, �e d�wi�ki te nie by�y wydawane ani przez zwierz�, ani przez cz�owieka. A je�li tak... to kto czai� si� w zaro�lach?
Dostrzeg� jaki� ruch w k�pie wysokich krzew�w. Dok�adnie na wprost siebie. Co� zbli�a�o si� w ich stron�.
- St�j! - wrzasn�� ochryple. - Nie zbli�aj si�! Istota zbli�a�a si� nadal.
By�a ju� nie dalej jak trzydzie�ci st�p od Travisa.
Porusza�a si� teraz nieco wolniej, stara�a si� zachowa� mo�e ostro�no��, mimo to z ka�d� chwil� by�a coraz bli�ej.
Z�ocisty retriever zawarcza� gro�nie pr�buj�c odstraszy� niewidzialnego wroga, dr�a� jednak wyra�nie na ca�ym ciele. Cho� grozi� ukrytemu w zaro�lach stworzeniu, musia� odczuwa� g��boki l�k przed konfrontacj�.
Widz�c ten wyra�ny strach psa Travis zaniepokoi� si� jeszcze bardziej. Retrievery s�yn� z odwagi. Sprawuj� si� znakomicie jako psy my�liwskie, s� te� cz�sto u�ywane w niebezpiecznych akcjach ratowniczych. Jakie zagro�enie lub jaki przeciwnik mog�y wzbudzi� przera�enie w tym silnym, dumnym zwierz�ciu?
Ukryte w zaro�lach stworzenie znajdowa�o si� ju� tylko o dwadzie�cia st�p od nich.
Cho� jak dotychczas nie zobaczy� jeszcze niczego niezwyk�ego, nie m�g� si� uwolni� od zabobonnego wr�cz l�ku, rodz�cego si� z wyczuwalnej obecno�ci nieznanej i niesamowitej istoty. Wci�� powtarza� sobie, �e natkn�� si� na pum�, po prostu na zwyczajn� pum�, kt�ra w dodatku by�a zapewne bardziej wystraszona ni� on sam. A mimo to uk�ucia lodowatych igie�ek, zaczynaj�ce si� u podstawy kr�gos�upa i biegn�ce a� po czubek g�owy, zamiast ust�pi�, wci�� przybiera�y na sile. Zaci�ni�ta na kolbie rewolweru d�o� by�a tak spocona, �e bro� w ka�dej chwili mog�a si� z niej wy�lizn��.
Pi�tna�cie st�p.
Travis wycelowa� trzydziestk� �semk� w niebo, po czym odda� strza� ostrzegawczy. Huk run�� w g��b lasu i poni�s� si� echem wzd�u� �cian d�ugiego kanionu.
Odg�os wystrza�u nie zrobi� na retrieverze �adnego wra�enia, natomiast ukryte w krzakach stworzenie natychmiast zawr�ci�o i pobieg�o na p�noc, w g�r� zbocza, ku kraw�dzi kanionu. Travis nie dostrzeg� go, m�g� jednak �ledzi� jego szybki odwr�t, obserwuj�c, jak si� poruszaj� g�sto rosn�ce, si�gaj�ce piersi chaszcze.
Poczu� na chwil� ulg�, bo s�dzi�, �e uda�o mu si� sp�oszy� intruza. Zaraz potem dostrzeg�, �e ich prze�ladowca w�a�ciwie nie ucieka. Kierowa� si� na p�nocny zach�d wzd�u� linii przecinaj�cej si� gdzie� w g�rze ze �cie�k� jeleni. Travis czu� instynktownie, �e stworzenie zamierza odci�� im odwr�t, zmuszaj�c w ten spos�b do opuszczenia kanionu dolnym szlakiem, gdzie mia�oby korzystniejsze warunki do ataku. Zupe�nie nie rozumia�, sk�d o tym wie, mimo to by� pewien, �e si� nie myli.
Zacz�� dzia�a�, pos�uszny nakazom pierwotnego instynktu samozachowawczego, nie my�l�c zupe�nie o wykonywanych ruchach, automatycznie robi�c to, co zrobi� nale�a�o.
Takiej nieomal zwierz�cej pewno�ci dzia�ania nie odczuwa� od prawie dziesi�ciu lat, od czas�w, gdy by� w wojsku.
Staraj�c si� nie traci� z oczu rozchwianych krzak�w po prawej stronie, odrzuci� plecak i tylko z rewolwerem w d�oni pomkn�� strom� �cie�k� do g�ry. Porusza� si� szybko, nie tak szybko jednak, by m�c wyprzedzi� niewidocznego wroga. Kiedy zda� sobie spraw�, �e nie zdo�a znale�� si� na szlaku powy�ej miejsca, gdzie dotrze tamten, jeszcze raz wystrzeli� w powietrze, a gdy nie odnios�o to �adnego skutku, skierowa� bro� w stron� poruszaj�cych si� zaro�li i dwukrotnie poci�gn�� za spust, zupe�nie nie przejmuj�c si� tym, i� w g�stwinie mo�e si� ukrywa� cz�owiek. Nie wierzy�, aby uda�o mu si� trafi� prze�ladowc�, musia� go jednak przestraszy�, gdy� stworzenie wreszcie zaniecha�o po�cigu. Travis nawet nie zwolni�. Gna� dalej na z�amanie karku chc�c jak najszybciej wydosta� si� poza kraw�d� kanionu, na grzbiet wzniesienia, gdzie drzewa i krzaki ros�y rzadziej i nie by�o tylu miejsc zacienionych, daj�cych ukrycie.
Gdy dotar� tam po kilku minutach, by� straszliwie zm�czony. Mi�nie �ydek i ud przenika� piek�cy b�l. Serce bi�o mu w piersi tak mocno, �e nie zdziwi�by si�, gdyby us�ysza�, jak jego �oskot powraca echem od przeciwleg�ej �ciany kanionu.
W�a�nie tutaj zatrzyma� si� jaki� czas temu, aby zje�� par� ciastek. Grzechotnik, kt�ry wygrzewa� si� wtedy na du�ej p�askiej skale, gdzie� znikn��. Z�ocisty retriever nie odst�powa� Travisa na krok. Zatrzyma� si� tu� obok niego, ci�ko dysz�c i spogl�daj�c co chwila za siebie, na drog�, po kt�rej si� tu wspi�li.
Travis czu� si� nieco os�abiony, mia� wielk� ochot� usi��� i odpocz�� troch�, jednak�e zdawa� sobie spraw�, �e wci�� jeszcze zagra�a im nieznane niebezpiecze�stwo. On tak�e przyjrza� si� biegn�cemu w dole szlakowi, usi�uj�c wypatrzy� co� po�r�d zaro�li. Je�eli tropi�ce ich stworzenie nie zaniecha�o pogoni, to sta�o si� ostro�niejsze i pi�o si� w g�r� nie zdradzaj�c swej obecno�ci.
Retriever zaskomli� i otar� si� o nog� Travisa. Pobieg� do przodu i min�wszy w�ski grzbiet wzniesienia znalaz� si� na pochy�o�ci prowadz�cej do nast�pnego kanionu. Widocznie on tak�e uwa�a�, �e zagro�enie nie min�o, i uzna�, �e powinni wynie�� si� st�d jak najszybciej.
Travis by� tego samego zdania. Ulegaj�c atawistycznemu l�kowi i presji rozbudzonego przeze� instynktu pobieg� za psem i ju� po chwili zacz�� schodzi� do s�siedniego, g�sto zadrzewionego kanionu.
2
Vincent Nasco musia� czeka� w ciemnym gara�u przez wiele godzin. Nie wygl�da� na kogo� stworzonego do czekania. By� pot�nie zbudowany - mia� ponad dwie�cie funt�w �ywej wagi, sze�� st�p i trzy cale wzrostu, �wietnie rozwini�te mi�nie - i tak pe�en energii, �e wydawa�o si�, i� lada moment eksploduje z jej nadmiaru. Jego szeroka, spokojna twarz zazwyczaj pozbawiona by�a zupe�nie wyrazu. Tylko zielone oczy p�on�y �ywotno�ci�, obserwuj�c wszystko doko�a z nerwow� czujno�ci� i z wyrazem dziwnego g�odu, kt�ry dostrze�ony w oczach jakiego� dzikiego zwierz�cia, na przyk�ad mieszkaj�cego w d�ungli wielkiego kota, nie dziwi�by nikogo, ale dojrzany w oczach cz�owieka musia� budzi� niedowierzanie i groz�. Cho� obdarzony ogromn� energi�, podobnie jak kot, odznacza� si� godn� podziwu cierpliwo�ci�. Potrafi� ca�ymi godzinami w milczeniu i ca�kowitym bezruchu wyczekiwa� na swoje ofiary.
O dziewi�tej czterdzie�ci we wtorek przed po�udniem, znacznie p�niej, ni� Nasco si� spodziewa�, zamek w drzwiach ��cz�cych gara� z domem wy��czy� si� z pojedynczym g�o�nym trzaskiem. W otwartych drzwiach pojawi� si� doktor Davis Weatherby, zapali� �wiat�o, a nast�pnie si�gn�� do guzika, kt�rego naci�ni�cie mia�o spowodowa� podniesienie du�ych, ci�kich wr�t.
- St�j - powiedzia� Nasco, prostuj�c si� i wychodz�c zza maski szaroper�owego cadillaca doktora.
Weatherby zaskoczony zamruga� oczami.
- Kim, u diab�a...
Nasco uni�s� zaopatrzony w t�umik walther P-38 i strzeli� doktorowi w twarz.
Ssssnap.
Urwawszy zdanie w po�owie Weatherby upad� do ty�u na pod�og� utrzymanej w weso�ych barwach pralni. Padaj�c uderzy� g�ow� o suszark�, a nogami potr�ci� metalowy w�zek do przewo�enia bielizny.
Vince Nasco nie przejmowa� si� ha�asem, poniewa� Weatherby nie by� �onaty i mieszka� zupe�nie sam. Pochyli� si� nad zw�okami i delikatnie dotkn�� twarzy doktora.
Kula trafi�a Weatherby'ego w czo�o, zaledwie o cal ponad grzbietem nosa. Krwi by�o niewiele, gdy� �mier� nast�pi�a natychmiast, a kula nie mia�a tyle energii, by przebi� czaszk� na wylot. Szeroko otwarte br�zowe oczy Weatherby'ego spogl�da�y z wyrazem bezbrze�nego zdumienia.
Vince pog�adzi� palcami ciep�y policzek zmar�ego, przeci�gn�� d�oni� po jego szyi. Zamkn�� niewidz�ce lewe oko, po chwili to samo zrobi� z prawym, cho� wiedzia�, �e pod wp�ywem po�miertnej reakcji mi�ni za par� minut otworz� si� z powrotem. Z g��bok� wdzi�czno�ci� w g�osie powiedzia�:
- Dzi�kuj�, dzi�kuj� bardzo, doktorze. - Uca�owa� powieki martwego m�czyzny. - Dzi�kuj�.
Dr��c z przyjemno�ci Vince podni�s� z pod�ogi kluczyki do samochodu, wr�ci� do gara�u, a nast�pnie otworzy� baga�nik cadillaca, staraj�c si� nie dotyka� powierzchni, na kt�rych m�g�by pozostawi� wyra�ne odciski palc�w. Baga�nik by� pusty. Dobrze. Przyni�s� cia�o Weatherby'ego z pralni, w�o�y� je do baga�nika, zamkn�� klap� i przekr�ci� klucz.
Powiedziano mu, �e cia�o doktora nie mo�e zosta� odnalezione wcze�niej ni� jutro. Nie mia� poj�cia, dlaczego czas odgrywa� tu tak istotn� rol�, zawsze jednak szczyci� si� tym, �e powierzon� mu robot� wykonuje solidnie, bez pud�a. Dlatego raz jeszcze przeszed� do pralni, ustawi� wieszak na miejscu, gdzie sta� powinien, i rozejrza� si� dooko�a w poszukiwaniu �lad�w pope�nionej zbrodni. Zadowolony z wyniku ogl�dzin zamkn�� dok�adnie drzwi pralni pos�u�ywszy si� kluczami Weatherby'ego.
Zgasi� �wiat�a w gara�u, przeszed� na drug� stron� pogr��onego w mroku pomieszczenia i opu�ci� je bocznymi drzwiami - tymi samymi, przez kt�re w nocy dosta� si� do �rodka sforsowawszy po cichu s�aby zamek za pomoc� karty kredytowej - zamkn�� je kluczem doktora, po czym spokojnie oddali� si� od domu.
Davis Weatherby mieszka� w Corona del Mar, w bezpo�rednim s�siedztwie Pacyfiku. Vince zostawi� swego dwuletniego forda furgonetk� o trzy przecznice od domu doktora. Powrotny spacer do samochodu sprawi� mu du�� przyjemno��, o�ywi� go. Bogate wille, kt�re mija� po drodze, odznacza�y si� zdumiewaj�c� r�norodno�ci� styl�w architektonicznych; kosztowne hiszpa�skie casas harmonizowa�y zaskakuj�co wspaniale z wzniesionymi w ich s�siedztwie pi�knie zdobionymi domami w stylu Cape Code. Wsz�dzie by�o mn�stwo przepysznej zieleni, kt�r� najwyra�niej piel�gnowano bardzo starannie. Chodniki ocienia�y palmy, fikusy i drzewa oliwne. Tysi�cami kwiat�w okry�y si� czerwone, koralowe, ��te i pomara�czowe bugenwille. Kwit�y r�wnie� drzewa butelkowe, a ga��zie jacarandy obsypane by�y purpurowymi p�atkami, delikatnymi jak koronki. W powietrzu unosi� si� ci�ki zapach ja�minu.
Vince Nasco czu� si� cudownie. By� teraz silny, tak pot�ny, tak bardzo �ywy.
3
Chwilami pierwszy szed� pies, chwilami prowadzi� Travis. Przebyli d�ug� drog�, zanim Travis u�wiadomi� sobie, �e otrz�sn�� si� ju� ca�kowicie z rozpaczy i poczucia beznadziejnej samotno�ci, kt�re przywiod�y go do podn�a g�r Santa Ana. Wym�czony pies towarzyszy� mu a� do samego wozu, zaparkowanego na poboczu gruntowej drogi, w cieniu ga��zi ogromnego �wierka. Zatrzymawszy si� obok p�ci�ar�wki, retriever popatrzy� za siebie.
Daleko w tyle po bezchmurnym niebie kr��y�y czarne ptaki, niczym zwiadowcy wys�ani przez jakiego� czarnoksi�nika z g�r. Ciemna �ciana drzew majacz�ca w oddali przypomina�a mury z�owrogiego zamku. W lesie panowa� wprawdzie ponury mrok, ale gruntowa droga, po kt�rej kroczy� Travis, ton�a w s�o�cu i spiek�a si� na jasny br�z. Pokrywaj�cy je drobny, mi�kki py� oblepia� buty przy ka�dym kolejnym kroku. Zdumia�o go, �e w tak pogodnym dniu ow�adn�o nim nagle tak przemo�ne, dominuj�ce nad wszelkimi innymi doznaniami poczucie obecno�ci z�a czaj�cego si� gdzie� w pobli�u.
Wpatruj�c si� w las, z kt�rego uda�o im si� uciec, pies zaszczeka� po raz pierwszy od p� godziny.
- Wci�� za nami idzie, co? - zagadn�� Travis. Pies spojrza� na niego, po czym zaskowycza� �a�o�nie.
- Tak - powiedzia� Travis. - Ja te� to czuj�. To jakie� szale�stwo... a jednak to czuj�. Ale co, u diab�a, tam jest ch�opie? Hmmm? C� to mo�e by�?
Pies zadr�a� gwa�townie.
Za ka�dym razem, gdy Travis dostrzega� objawy przera�enia u zwierz�cia, jego w�asny strach wzmaga� si�. Opu�ci� klap� skrzyni i mrukn�� do psa:
- W�a�. Podwioz� ci� kawa�ek. Pies natychmiast wskoczy� do �rodka.
Travis z hukiem zatrzasn�� klap�, a nast�pnie przeszed� wzd�u� boku samochodu. Otwiera� w�a�nie drzwi szoferki, kiedy wyda�o mu si�, �e co� si� porusza w pobliskich zaro�lach. Nie w tyle, od strony lasu, tylko tu� obok, po drugiej stronie drogi. Ci�gn�o si� tam w�skie pole pokryte si�gaj�c� do pasa, kruch� jak siano, br�zow� traw�; tu i �wdzie wyrasta�y z niej nastroszone k�py mesquity oraz krzaki oleandr�w, kt�re zakorzeni�y si� dostatecznie g��boko, by zachowa� sw� ziele�. Kiedy skierowa� wzrok wprost na pole, nie zauwa�y� niczego, co potwierdzi�oby to, co, jak mu si� zdawa�o, spostrzeg� przed chwil�, by� jednak niemal pewien, �e si� wtedy nie pomyli�.
Znowu czuj�c wewn�trzny nakaz po�piechu wsiad� do wozu, a rewolwer po�o�y� na siedzeniu obok. Odjecha� tak szybko, jak tylko na to pozwala�y stan drogi i troska o bezpiecze�stwo czworono�nego pasa�era na skrzyni.
Gdy dwadzie�cia minut p�niej, powr�ciwszy do �wiata asfaltowej cywilizacji, zatrzyma� si� na poboczu Santiago Canyon Road, wci�� jeszcze czu� si� s�aby i rozdygotany wewn�trznie. Jednak�e strach, kt�rego wci�� jeszcze nie m�g� si� pozby� do ko�ca, r�ni� si� ju� od tego, jaki odczuwa� w lesie. Serce nie wali�o ju� jak oszala�e. Zimny pot na czole i d�oniach zd��y� ju� wyschn��. Ust�pi�o to zdumiewaj�ce mrowienie karku i g�owy, niedawne prze�ycia za� wydawa�y mu si� teraz czym� nierzeczywistym. W tej chwili bardziej ni� jakiej� niezwyk�ej istoty obawia� si� w�asnego dziwnego zachowania. Czuj�c si� bezpieczny poza obszarem las�w, nie potrafi� sobie odtworzy� owego gwa�townego przera�enia, jakie nim w�wczas ow�adn�o, i dlatego swoje dzia�anie ocenia� jako irracjonalne.
Zaci�gn�� r�czny hamulec i wy��czy� silnik. By�a jedenasta, poranny szczyt na drogach ju� dawno min�� i tylko co jaki� czas wiejsk� dwupasmow� asfalt�wk� przemyka� przypadkowy samoch�d. Travis siedzia� nieruchomo przez ponad minut�, usi�uj�c przekona� samego siebie, �e instynkty, kt�re nim kierowa�y, by�y dobre, s�uszne i pewne.
Zawsze szczyci� si� swym niewzruszonym spokojem umys�u i g��bokim pragmatyzmem. Potrafi� ch�odno kalkulowa� nawet w najgor�tszych momentach. Umia� podejmowa� trudne decyzje w u�amkach sekundy i zawsze godzi� si� z ich konsekwencjami.
Z jednym wyj�tkiem. W miar� jak czas p�yn��, coraz trudniej mu by�o uwierzy�, �e w kanionie naprawd� goni�o go co� dziwnego. Zacz�� si� zastanawia�, czy rzeczywi�cie prawid�owo zrozumia� zachowanie psa, i czy to co�, co porusza�o si� w�r�d krzak�w, nie by�o wy��cznie tworem jego wyobra�ni, kt�r� pos�u�y� si� pod�wiadomie, by przerwa� wreszcie ci�g�e u�alanie si� nad samym sob�.
Wysiad� z szoferki, przeszed� ku ty�owi p�ci�ar�wki i znalaz� si� naprzeciwko stoj�cego na skrzyni retrievera. Pies wyci�gn�� ku niemu sw� siln� g�ow�, po czym poliza� go po szyi i brodzie. Cho� wcze�niej pokaza�, �e potrafi gry�� i ujada�, teraz sprawia� wra�enie bardzo uczuciowego. Brudny i mokry wygl�da� przy tym op�akanie i Travis po raz pierwszy dostrzeg� w nim co� nieodparcie komicznego. Spr�bowa� odepchn�� czworonoga, ten jednak pragn�c koniecznie poliza� mu twarz par� do przodu tak gwa�townie, �e omal nie wypad� na ziemi�. Travis parskn�� �miechem i zag��bi� palce w zmierzwionej sier�ci.
O�ywienie retrievera, radosne wymachiwanie ogonem wywo�a�y zaskakuj�c� reakcj� u Travisa. Od d�u�szego ju� czasu widzia� �wiat wy��cznie w czarnych barwach, wci�� nie m�g� si� uwolni� od my�li o �mierci, kt�re zreszt� szczeg�lnie dotkliwie dr�czy�y go podczas dzisiejszej podr�y. Ale ogromna, niek�amana rado�� istnienia, bij�ca od psa niczym snop �wiat�a z reflektora, przebi�a si� przez g�sty mrok, w jakim pogr��ona by�a dusza Travisa, przypominaj�c mu o ja�niejszej stronie �ycia, kt�r� dawno temu przesta� dostrzega�.
- C� to w�a�ciwie mog�o tam by�? - zastanawia� si� g�o�no.
Pies przesta� go liza�, przesta� te� wymachiwa� sko�tunionym ogonem. Wpatrywa� si� we� powa�nym spojrzeniem, a jego �agodne, ciep�e, br�zowe oczy zdawa�y si� przenika� cz�owieka na wylot. Kry�o si� w nich co� niezwyk�ego, jaki� nieodparty urok. Travis czu� si� tak jakby uleg� cz�ciowej hipnozie, a pies sprawia� wra�enie, jak gdyby i on doznawa� czego� podobnego. Czuj�c na twarzy pieszczot� wiosennego wiatru z po�udnia, Travis usi�owa� zajrze� w g��b psich oczu licz�c, �e uda mu si� tam znale�� sekret ich niezwyk�ej mocy i uroku. Nie dostrzeg� jednak niczego nadzwyczajnego. Tyle tylko, �e... tak, wydawa�y mu si� bardziej wyraziste ni� oczy przeci�tnego psa, bardziej inteligentne. Wzi�wszy pod uwag� bardzo ograniczon� zdolno�� koncentracji w�a�ciw� psom, to uparte spojrzenie retrievera nale�a�o uzna� za co� zdumiewaj�cego. Sekundy p�yn�y, �aden z nich, ani cz�owiek, ani pies nie przerywa� tego osobliwego pojedynku i Travis czu�, jak narasta w nim wra�enie niesamowito�ci. Przeszed� go dreszcz, wywo�any nie strachem, lecz uczuciem, �e uczestniczy w czym� zupe�nie wyj�tkowym, �e stoi na progu wstrz�saj�cego odkrycia.
A potem pies potrz�sn�� g�ow�, poliza� d�o� Travisa i czar prysn��.
- Sk�d przybywasz, ch�opie? Zwierz� przekrzywi�o g�ow� w lewo.
- Kto jest twoim panem? G�owa pow�drowa�a w prawo.
- Co mam z tob� zrobi�?
Jakby odpowiadaj�c na pytanie, retriever zeskoczy� na ziemi�, przebieg� obok Travisa i wspi�� si� do kabiny.
Kiedy Travis zajrza� do �rodka, zasta� go rozpartego w najlepsze na fotelu pasa�era, ze wzrokiem utkwionym w jakim� punkcie za szyb�. Pies spojrza� ku niemu, po czym mi�kko parskn��, jak gdyby zniecierpliwiony opiesza�o�ci� cz�owieka.
Usiad� za kierownic�, przeni�s� rewolwer pod sw�j fotel.
- Nie s�d�, �e b�d� si� m�g� tob� zaopiekowa�. To za du�a odpowiedzialno��, bracie. Bardzo mi przykro, ale nie pasujesz do moich plan�w.
Pies patrzy� na niego b�agalnym wzrokiem.
- Wygl�dasz na g�odnego, ch�opie.
W odpowiedzi us�ysza� jedno mi�kkie warkni�cie.
- Okay, mo�e przynajmniej w tym potrafi� ci pom�c. W schowku powinien by� batonik... a niedaleko st�d jest McDonald, gdzie pewnie znajdzie si� par� hamburger�w dla ciebie. Ale p�niej... no c�, albo ci� zostawi�, albo zawioz� do schroniska.
Travis nie sko�czy� jeszcze m�wi�, kiedy pies uni�s� przedni� �ap� i uderzy� ni� w guzik zwalniaj�cy zamkni�cie schowka. Pokrywa opad�a z cichym trzaskiem.
- Co, u diab�a...
Czworon�g pochyli� si� do przodu, wetkn�� pysk w otwart� skrytk� i wyci�gn�� z niej z�bami czekoladk�, przy czym zrobi� to nies�ychanie delikatnie, nie naruszaj�c w og�le opakowania.
Travis zdumiony zamruga� oczami.
Retriever wyci�gn�� w jego stron� batonik, jakby prosz�c, �eby mu go rozwin��.
Oszo�omiony, si�gn�� po paczuszk� i zdar� z niej papier.
Retriever, oblizuj�c wargi, �ledzi� czujnie jego ruchy.
Travis po�ama� batonik na kawa�ki i poda� go psu na d�oni. Zwierz� przyj�wszy z wdzi�czno�ci� czekoladk� zacz�o j� zjada� z godn� podziwu gracj�.
Przygl�da� si� temu zmieszany. Nie by� pewien, czy to, co ogl�da�, nosi�o istotnie znamiona czego� wyj�tkowego, czy te� pozwala�o si� wyja�ni� w racjonalny spos�b. Czy�by pies rzeczywi�cie zrozumia� to, co m�wi� o zamkni�tym w schowku baloniku? A mo�e po prostu poczu� zapach czekolady? Z pewno�ci� tak w�a�nie by�o.
- Ale sk�d wiedzia�e�, �e trzeba nacisn�� guzik, aby otworzy� schowek? - zapyta� psa.
Retriever popatrzy� na niego, obliza� si� i zjad� kolejny kawa�ek smako�yka.
- Okay, okay, mo�e kto� ci� nauczy� tej sztuczki. Cho� szczerze m�wi�c nikt na og� nie uczy ps�w takich rzeczy, prawda? Le�enie na grzbiecie, udawanie nie�ywego, dawanie g�osu, czy nawet chodzenie na tylnych �apach... tak, w�a�nie tego uczy si� psy... ale nikt ich nie uczy otwierania zatrzask�w.
Retriever t�sknym wzrokiem wpatrywa� si� w ostatni kawa�ek czekoladki, lecz Travis cofn�� na chwil� d�o� z przysmakiem.
Zbie�no�� w czasie by�a doprawdy niesamowita. W dwie sekundy po tym, jak wspomnia� o baloniku, pies dobra� si� do niego.
- Czy zrozumia�e� to, co do ciebie m�wi�em? - zapyta� Travis. Czu�, �e si� o�miesza, podejrzewaj�c psa o znajomo�� ludzkiego j�zyka. Mimo to powt�rzy� pytanie: - No wi�c jak? Rozumia�e� mnie?
Z oci�ganiem retriever oderwa� wzrok od resztek balonika. Ich oczy spotka�y si�. Travis poczu� ponownie, �e dzieje si� co� niebywa�ego; zadr�a� podobnie jak przedtem.
Zawaha� si�, chrz�kni�ciem oczy�ci� gard�o.
- Hmmm... czy nie b�dziesz mia� nic przeciwko temu, je�li zjem ostatni kawa�ek czekoladki?
Pies przywar� wzrokiem do dw�ch ma�ych kwadracik�w wci�� jeszcze spoczywaj�cych na d�oni Travisa. Parskn�� jakby z �alem, a potem zacz�� kontemplowa� krajobraz za oknem.
- A niech mnie diabli! - zakl�� Travis. Pies ziewn��.
Staraj�c si� nie porusza� d�oni�, by nie wzbudzi� w psie zainteresowania czekolad� w �aden inny spos�b poza u�yciem s��w, zagadn�� go jeszcze raz:
- Wiesz co, ty chyba potrzebujesz tego bardziej ni� ja, ch�opie. Je�li chcesz, mo�esz sobie wzi�� ten kawa�ek.
Retriever popatrzy� na niego z uwag�.
W dalszym ci�gu nie poruszaj�c r�k�, trzymaj�c j� przy sobie i daj�c w ten spos�b psu do zrozumienia, �e musi chwil� poczeka�, nim dostanie czekoladk�, powiedzia�:
- Je�li chcesz, to go sobie we�. Je�li nie chcesz, zaraz wyrzuc� go przez okno.
Retriever poruszy� si� niespokojnie, po czym pochyli� w jego stron� i ostro�nie zabra� czekoladk� z d�oni.
- A niech mnie wszyscy diabli! - wykrzykn�� Travis.
Pies stan�� na czterech �apach i jego g�owa niemal zetkn�a si� z dachem. Wyjrza� przez tylne okienko, po czym nagle cicho zawarcza�.
Travis rzuci� okiem w tylne lusterko, nast�pnie spojrza� w boczne, lecz nie zauwa�y� niczego niezwyk�ego. Za plecami mieli tylko dwupasmow� asfaltow� szos� oraz opadaj�ce w d�, poros�e chwastami zbocze.
- My�lisz, �e powinni�my si� st�d zabiera�? O to ci chodzi? Pies popatrzy� na niego, znowu utkwi� spojrzenie w tylnym oknie, a potem przysiad� na zadnich �apach i skierowa� wzrok do przodu.
Travis w��czy� silnik, wrzuci� bieg, po czym ruszy� Santiago Canyon Road, kieruj�c si� na p�noc. Zerkaj�c na swego towarzysza podr�y powiedzia�:
- Czy naprawd� jeste� czym� wi�cej, ni� na to wygl�dasz... czy to mo�e tylko ja dostaj� bzika? A je�li jeste� czym� wi�cej... to czym, do cholery, jeste�?
Dotar�szy do wschodniego kra�ca Chapman Avenue skr�ci� na zach�d, w stron� baru McDonalda, o kt�rym wspomnia� wcze�niej.
- Teraz ju� nie mog� ci� zostawi� lub odda� do schroniska. - Po minucie za� doda�: - Gdybym ci� nie zatrzyma�, umar�bym z ciekawo�ci my�l�c o tobie.
Przejechali jeszcze dwie mile, zanim skr�cili na parking McDonalda.
- Tak wi�c my�l�, �e sta�e� si� moim psem - powiedzia� Travis. Retriever milcza�.
II
1
Nora Devon czu�a l�k przed cz�owiekiem, kt�ry zjawi� si� w jej mieszkaniu, by naprawi� telewizor. Cho� wygl�da� na jakie� trzydzie�ci lat (a wi�c by� jej r�wie�nikiem), przejawia� agresywn� zarozumia�o�� w�a�ciw� przem�drza�ym nastolatkom. Gdy na d�wi�k dzwonka otworzy�a drzwi, otaksowa� j� od st�p do g��w �mia�ym spojrzeniem, po czym przedstawi� si�: - Art Streck, Wadi�w TV - a kiedy ich oczy spotka�y si� znowu, mrugn�� porozumiewawczo. By� wysoki i szczup�y. W bia�ych firmowych spodniach i takiej�e koszuli, starannie ogolony, z kr�tko przystrzy�onymi ciemnoblond w�osami, wygl�da� bardziej na grzecznego maminsynka ni� na gwa�ciciela czy psychopat�, a jednak Nora od razu si� go wystraszy�a, mo�e dlatego, �e jego �mia�o�� i agresywno�� k��ci�y si� z jego wygl�dem.
- Chce pani skorzysta� z moich us�ug? - zapyta�, gdy niezdecydowanie zatrzyma�a si� w progu.
Chocia� pytanie by�o ca�kiem niewinne, akcent po�o�ony na s�owo "us�ugi" nada� mu w odczuciu Nory irytuj�ce, seksualne zabarwienie. Nie s�dzi�a, �e jest a� tak przewra�liwiona. Ale przecie� to ona sama zadzwoni�a do Wadi�w TV, wi�c nie mog�a teraz odprawi� Strecka bez s�owa wyja�nienia. Wyja�nienia z kolei doprowadzi�yby prawdopodobnie do sprzeczki, a poniewa� nie nale�a�a do os�b o bojowym temperamencie, po prostu wpu�ci�a go do �rodka.
Prowadz�c przybysza szerokim, ch�odnym korytarzem do salonu, nie mog�a si� pozby� nieprzyjemnego wra�enia, �e jego schludny wygl�d i szeroki u�miech stanowi�y elementy starannie opracowanego kostiumu. Mia� w sobie bowiem jak�� przenikliw� zwierz�c� czujno��, jakie� wyczuwalne napi�cie, pot�guj�ce dodatkowo jej niepok�j, kt�ry narasta� ci�gle, w miar� jak oboje oddalali si� od drzwi wej�ciowych. Trzymaj�c si� zdecydowanie za blisko niej, niemal wisz�c na jej piecach, Art Streck powiedzia�:
- Ma pani �adny dom, pani Devon. Bardzo �adny. Naprawd� mi si� tutaj podoba.
- Dzi�kuj� - odpar�a sztywno.
- Cz�owiek mo�e by� tutaj szcz�liwy. Tak, tak, cz�owiek mo�e by� tutaj bardzo szcz�liwy.
Dom zosta� wzniesiony w stylu zwanym niekiedy Starym Hiszpa�skim Stylem z Santa Barbara: jedno pi�tro, jasne stiuki po��czone z czerwon� dach�wk�, werandy, balkony, wszystkie ostre kraw�dzie zast�pione przez mi�kko zaokr�glone linie. Bujnie rozkrzewiona czerwona bugenwilla oplataj�ca p�nocn� �cian� budynku, pokryta mn�stwem jaskrawych kwiat�w. Miejsce to wygl�da�o uroczo.
Nora go nienawidzi�a.
Mieszka�a tu od chwili, gdy uko�czy�a dwa lata.