14523

Szczegóły
Tytuł 14523
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14523 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14523 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14523 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jakub �wiek K�amca 2005 iMN Anio�om, tym prawdziwym, najbli�szym... codziennym PROLOG ANIO� STRӯ Chicago Przypadkowe wersy na otwartej na chybi� trafi� stronie Pisma. Tak zwyk� przemawia� B�g. Ale Boga ju� nie ma - skarci� si� w my�lach - a ja i tak nie mam wyboru. Raz jeszcze pochyli� g�ow� nad Ksi�g� i przeczyta� wylosowane s�owa z Ewangelii: - Wy macie diab�a za ojca i chcecie spe�nia� po��dania waszego ojca. Od pocz�tku by� on zab�jc� i w prawdzie nie wytrwa�, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy m�wi k�amstwo, od siebie m�wi, bo jest k�amc� i ojcem k�amstwa. Podni�s� wzrok i dostrzeg� w lusterku zdumione spojrzenie kierowcy. - Prosz� zatrzyma� przy tamtej knajpce - poleci�. - Przy �Afrodycie�? - Taksiarz u�miechn�� si� oble�nie. - Tam Biblia na niewiele si� przyda. - Mam um�wione spotkanie. - Pasa�er usi�owa� powiedzie� to naturalnie, jednak drwi�ce spojrzenie kierowcy sprawi�o, �e zaczerwieni� si� niczym ma�y ch�opiec. Um�wione spotkanie z K�amc� - doda� w my�lach. * * * Taks�wka zatrzyma�a si�. Szczup�y siwy czterdziestolatek o budz�cej sympati�, pucu�owatej twarzy, poda� kierowcy dziesi�ciodolarowy banknot. Po chwili wahania do�o�y� jeszcze jeden i burkn�� ciche do widzenia. Wysiad� pospiesznie, czuj�c na sobie pe�ne drwiny spojrzenie taks�wkarza. Wyci�gn�� paczk� papieros�w i przetrz�sn�� kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Zaciekawione miny mijaj�cych go przechodni�w uzmys�owi�y mu, �e za bardzo rzuca si� w oczy. Schowa� wi�c papierosy i przetar� r�kawem spocone czo�o. Rozejrza� si� dok�adnie, po czym ruszy� w stron� wej�cia. Nigdy wcze�niej nie by� w takim lokalu. Tu� za drzwiami siedzia�o na sto�kach dw�ch barczystych ochroniarzy, kt�rzy nakazali mu zostawi� p�aszcz w szatni. Nie oponowa�, cho� twarz szatniarza poznaczona �ladami rozlicznych wstydliwych chor�b raczej nie wzbudza�a zaufania. Sil�c si� na naturalny u�miech, wzi�� numerek i wszed� na g��wn� sal�. W szerokim na ca�� �cian� lustrze nad barem dostrzeg� swoje odbicie i stwierdzi�, �e z ca�� pewno�ci� nie pasuje do tego migaj�cego niezliczon� liczb� neon�w wn�trza. Poczynaj�c od wystroju, a ko�cz�c na ko�ysz�cych si� na parkiecie parach, wszystko by�o jakie�... wyzywaj�ce. �liczna, sk�po ubrana dziewczyna mrugn�a do niego, przechodz�c obok. Obejrza� si� za ni� i zderzy� z przechodz�cym kelnerem. Przeprosi� grzecznie, ale tamten zby� go pogardliwym prychni�ciem. M�czyzna uciek� wi�c z przej�cia i oparty o �cian� pr�bowa� wypatrzy� tego, z kt�rym mia� si� spotka�. Nie dosta� �adnych wskaz�wek w stylu go�dzika w klapie czy Biblii w lewej kieszeni marynarki. Szuka� kogo� niezwyk�ego. Po chwili u�miechn�� si� i ruszy� w najbardziej zaciemniony r�g sali. - Przepraszam - zapyta� niepewnie, podchodz�c do stolika. - Czy mam przyjemno�� z panem Lionelem Smithem? Ten od�o�y� gazet� i uni�s� g�ow�. - Tak si� nazywam - potwierdzi�. - Ale nie masz przyjemno�ci. Sp�ni�e� si�. - Przepraszam, ale... Smith przy�o�y� palec do ust i wskaza� miejsce naprzeciwko siebie. M�czyzna usiad�. Przez chwil� przygl�da� si� towarzyszowi. Nie tak go sobie wyobra�a�. Oczekiwa�... Sam nie wiedzia� kogo, ale na pewno nie d�ugow�osego blondyna, kt�ry wygl�da� na ledwie dwadzie�cia pi�� lat, a i to tylko z powodu dodaj�cej powagi starannie przystrzy�onej brody. Ubrany w dobrze skrojony czarny garnitur sprawia� wra�enie �wietnie zapowiadaj�cego si� prawnika lub maklera. - No? - ponagli� go m�ody elegant. M�czyzna odchrz�kn��. - Nazywam si� Kwiryniusz - powiedzia�. - I jestem anio�em str�em. Twarz Smitha rozci�gn�a si� w u�miechu. - Wspaniale. A ja jestem schrystianizowanym nordyckim bogiem. - Si�gn�� do stoj�cego na stoliku kubeczka z wyka�aczkami. - Skoro mamy za sob� te �mieszne oczywisto�ci, mo�e przeszliby�my do rzeczy. Po�ow� twojego czasu poch�on�o sp�nienie. Anio� nerwowo poskuba� si� po czubku nosa. Jeszcze m�g� zrezygnowa�. - Przychodz� - wyduka� po chwili - bo potrzebuj� pa�skiej pomocy, panie Smith. - Wystarczy Loki. - Wyka�aczka pow�drowa�a do ust i znalaz�a przytu�ek w prawym k�ciku. - I nie m�w mi rzeczy, o kt�rych ju� wiem. Nikt z waszej uskrzydlonej gromadki nie zadaje si� ze mn�, je�li nie musi... Mo�esz odpu�ci� sobie r�wnie� histori� o dw�ch twoich poprzednich podopiecznych. Znam relacje z ich wypadk�w w najdrobniejszych szczeg�ach. - Nie moja wina - �achn�� si� Kwiryniusz - �e przydzielali mi samych ateist�w. Bez wiary i modlitwy mam zwi�zane r�ce. Loki wzruszy� ramionami. - Nie interesuj� mnie techniczno-teologiczne niuanse. Tak samo jak nie wnikam, gdzie teraz kryje si� tw�j aktualny klient. Nie moja sprawa. Kr�tko, czego chcesz i jak p�acisz? - Potrzebuj�, by� nawr�ci� moj� obecn� podopieczn� - odpar� anio�. - A p�ac� tym. Rozejrza� si� niepewnie i si�gn�� do wewn�trznej kieszeni marynarki. Poda� Lokiemu niewielk�, cienk� kopert�. Ten zajrza� do �rodka i wyci�gn�� bia�e pi�ro. Przez chwil� g�adzi� je, sprawdzaj�c autentyczno��, po czym w�o�y� z powrotem. - Ma�o - zakomunikowa�. Kwiryniusz zrobi� zdziwion� min�. - Jak to ma�o? To przecie� anielskie pi�ro! - Tak - odpar� spokojnie Loki. - Anielskie jak cholera, ale tylko jedno. Z tego co wiem, jeste� po drugim ostrze�eniu i przy nast�pnej pora�ce czekaj� ci� ch�ry. A pora�ka to niemal pewniak, je�li ci nie pomog�, prawda? Dwa pi�ra albo zacznij ju� stroi� harf�. Anio� opu�ci� g�ow� zrezygnowany. - Zgoda - b�kn�� w ko�cu. Loki u�miechn�� si�. Wsta�. - W takim razie jutro id� si� rozejrze�. B�d� w kontakcie. * * * Susan pchn�a drzwi i pewnym krokiem wesz�a do redakcji. Jej mina nie wr�y�a nic dobrego. Min�a kilka boks�w, po czym zatrzyma�a si� przy zdecydowanie najbrudniejszym. Na �ciance wisia�a tabliczka JACK RAYAN - AKTUALNO�CI. Zastuka�a we framug�. - Jack? M�czyzna przy lepi�cym si� od brudu biurku oderwa� wzrok od monitora. Zmierzy� dziewczyn� wzrokiem. - Witaj Susan - powiedzia�, nie kryj�c rozbawienia. - �licznie wygl�dasz. Nie wiedzia�em, �e masz przebity p�pek. - Pieprz si� - warkn�a, zas�aniaj�c odkryty brzuch torebk�. Si�gn�a do niej i wydoby�a zrolowan� gazet�. - Dlaczego nic o tym nie wiem? Rzuci�a rulon na biurko. Jack nawet bez rozwijania rozpozna� najnowszy numer ich pisma. MICHAEL LEVINSON NA WOLNO�CI! - krzycza�y litery na p� tabloidu. - Jak to nie wiesz? - zapyta� z niewinnym u�miechem. - Przecie� pisz� o tym w gazecie. Dziewczyn� a� zatrz�s�o. - Nie rozumiesz, idioto? - wrzasn�a. - To przecie� ja go wsadzi�am. Ja i m�j artyku�! Stoj�cy niedaleko czarnosk�ry sprz�tacz w pomara�czowym uniformie zbli�y� si� do nich, nie przestaj�c szura� mopem po pod�odze. Nikt nie zwr�ci� na niego uwagi. Jack wsta� i wyci�gn�� przed siebie r�ce, pr�buj�c uspokoi� dziennikark�. - Nie powiedzieli�my ci, bo wczoraj nie mogli�my si� do ciebie dodzwoni�, a sprawa wysz�a niespodziewanie - wyja�ni�. - Wypu�cili go ze wzgl�du na z�y stan zdrowia. Ale jest pod sta�� obserwacj� policji, wi�c nie masz si� czym martwi�. Pr�bowa� po�o�y� jej r�k� na ramieniu. Odepchn�a go. - Na przysz�o�� masz dzwoni� a� do skutku - nakaza�a, po czym odwr�ci�a si� gwa�townie. Zawirowa�a kr�tka plisowana sp�dniczka, ukazuj�c wi�cej, ni� Susan chcia�aby pokaza�. Jack u�miechn�� si� szeroko. Sta� w progu boksu, dop�ki dziewczyna nie znikn�a mu z pola widzenia. Dopiero wtedy podszed� do biurka i zrzuci� z niego zwini�t� w rulon gazet� prosto do kosza. Usiad�. Nim napisa� akapit, czarnosk�ry sprz�tacz sko�czy� ju� z pod�og� i zabra� si� za opr�nianie koszy. * * * Pomi�dzy gwar ulicy w�lizn�y si� cichutkie takty �Stairways to heaven�. Kwiryniusz wydoby� telefon i przy�o�y� do ucha. - S�ucham? - Loki - odezwa� si� znajomy g�os. Anio� westchn��. W�tpliwo�ci, jakie mia� co do K�amcy, nie zd��y�y si� jako� rozwia�. Wr�cz przeciwnie, by� coraz mniej zadowolony z wczorajszej decyzji. - I co? - zapyta�. - Kim jest Michael Levinson? - To... w�a�ciwie... - zacz�� Kwiryniusz nie do ko�ca pewien, co powinien powiedzie�. K�amca wszed� mu w zdanie. - Ja ci wyja�ni�. A w�a�ciwie przeczytam, co pisz� o nim we wczorajszej gazecie. W s�uchawce zaszele�ci�o. - Michael Levinson, znany powszechnie jako �Szubienicznik�, ponownie na wolno�ci. By�y nauczyciel biologii jednej z nowojorskich szk�, kt�ry do czerwca ubieg�ego roku zgwa�ci� i zamordowa� blisko dwadzie�cia dziewcz�t (dusz�c je radiowym kablem), zosta� zwolniony wczoraj w godzinach przedpo�udniowych ze wzgl�du na z�y stan zdrowia. Levinson ca�y czas pozostaje pod nadzorem policji... Czyta� dalej? Czy mo�e kojarzysz ju� go�cia? Kwiryniusz przejecha� r�k� po spoconym czole. A co� mu m�wi�o, �e powinien dzi� posiedzie� przy podopiecznej. - Kojarz� - wycedzi�. - Tylko ci� ostrzegam na wypadek, jakby� nie czyta� prasy - kontynuowa� Loki. - Niewiele mnie obchodzi, dlaczego nie zajmujesz si� swoj� podopieczn� i co w takiej sytuacji da ci jej wiara, ale wiedz jedno, jak przyjdzie co do czego, nie b�d� jej ratowa�. Nie widz� �adnego interesu w tym, by zajmowa� si� jeszcze Levinsonem. To twoja sprawa. Ty jeste� str�em. Jasne? Kwiryniusz chcia� odpowiedzie�, ale K�amca ju� si� roz��czy�. Anio� niepewnie popatrzy� wok� siebie, po czym zamacha� na przeje�d�aj�c� taks�wk�. * * * Loki roz��czy� si� i wsadzi� telefon do kieszeni. Wci�� mia� na sobie pomara�czowy uniform sprz�tacza, ale wr�ci� ju� do swej twarzy. Z ni� czu� si� najlepiej. Podszed� do najbli�szej �awki i usiad� wygodnie. Musia� pomy�le�. Wci�� jeszcze nie wiedzia�, jak zabra� si� do zadania. A nawet gdyby na co� wpad�, to przez wyj�tkowy antytalent Kwiryniusza i tak jego wysi�ki mog�yby p�j�� na marne. Wystarczy tylko, �e ten ca�y Levinson postanowi si� zem�ci�. Mimo to Loki naprawd� nie mia� ch�ci na wykonywanie pracy str�a. Zreszt�, gdyby dowiedzia� si� o tym kto� z g�ry... A zdecydowanie wola� tego unikn��. Jaki� m�czyzna wszed� do pobliskiej budki telefonicznej. Loki przyjrza� mu si� uwa�nie pewien, �e sk�d� zna t� pobru�d�on� twarz. Zerkn�� na le��c� obok gazet�, gdzie widnia�o zdj�cie Levinsona. - O wilku mowa - burkn�� i ponownie wyci�gn�� z kieszeni telefon. Zanim us�ysza� g�os anio�a, mia� ju� w g�owie ca�y plan. * * * By�o dobrze po dwudziestej drugiej, gdy Susan stwierdzi�a, �e czas i�� do domu. Dopiero gdy oderwa�a oczy od ekranu monitora, u�wiadomi�a sobie, jak bardzo jest zm�czona. Odchyli�a si� do ty�u i przeci�gn�a. Naprawd� potrzebowa�a snu. Pozbiera�a wszystkie papiery, wyci�gn�a dyskietk� ze stacji, wsta�a i... I wtedy w�a�nie dostrzeg�a kopert�. Wisia�a na �ciance boksu naprzeciwko. By�a ca�a czerwona i mia�a namalowane oczy, kt�re spogl�da�y wprost na Susan. Dziennikarka rozejrza�a si� niepewnie, ale nie dostrzeg�a nikogo. Ostro�nie si�gn�a po kopert�. W �rodku by� artyku� o Levinsonie. Na zdj�ciu przedstawiaj�cym skutego m�czyzn� o atletycznej budowie, kt�rego dw�ch funkcjonariuszy wyprowadza�o z budynku szko�y, kto� czarnym flamastrem dopisa�: WITAJ. Cofn�a si� powoli do swojego boksu, po czym gwa�townie z�apa�a za s�uchawk� i wystuka�a numer ochrony budynku. Przeczeka�a kilka sygna��w. Nikt nie odbiera�. Chwyci�a przycisk do papieru w kszta�cie Z�otego Globu. Mocno zaciskaj�c na nim palce, pogna�a ku wyj�ciu. Zjecha�a na d� i zastuka�a do drzwi pokoju ochrony. �adnego odzewu. Nacisn�a klamk�, ale drzwi by�y zamkni�te. Jarzeni�wki nad jej g�ow� zamigota�y i zgas�y. Wrzasn�a. �wiat�o zn�w zamigota�o, by za chwil� rozb�ysn�� blad� po�wiat�. Susan kolejny raz rozejrza�a si� nerwowo i wyrzucaj�c Glob na posadzk�, ruszy�a biegiem w stron� wyj�cia. Kiedy znik�a za zakr�tem korytarza, drzwi pokoju ochrony powoli si� otworzy�y. Wyszed� zza nich u�miechni�ty Loki. Jego twarz powoli zacz�a si� zmienia�. * * * Michael Levinson czeka�. Tego akurat nauczy� si� w wi�zieniu ca�kiem nie�le. Ca�y ten czas by� dla niego czekaniem. Na t� w�a�nie chwil�. Cofn�� si�, by ca�kowicie znikn�� w cieniu zau�ka. Z miejsca, w kt�rym sta�, doskonale wida� by�o wn�trze boksu Susan umiejscowionego przy oknie. Nigdy nie zas�ania�a �aluzji. Widzia� wi�c, jak si� zbiera, jak wraca pospiesznie, by porwa� co� z biurka, jak w ko�cu wybiega. - Ju� za chwil� przestaniesz si� tak spieszy�, male�ka - szepn��, nie kryj�c zadowolenia. - Sp�dzimy ze sob� du�o czasu. Bardzo du�o. - Przepraszam - us�ysza� naraz za plecami. Odwr�ci� si� b�yskawicznie i dostrzeg� m�czyzn� w prochowcu. M�g� mie� nie wi�cej jak czterdzie�ci lat. W ustach trzyma� wyka�aczk�. - Musimy powa�nie porozmawia� - powiedzia� nieznajomy. * * * Susan zmusi�a si�, aby zwolni�, cho� nadal nie przestawa�a wypatrywa� jakiej� taks�wki. G�os rozs�dku powoli przebija� warstw� paniki. To pewnie kt�ry� z ch�opak�w - my�la�a. - Nie pierwszy raz pr�buj� mnie przestraszy�. Przecie� policja nie spuszcza drania z oczu. I musi by� powa�nie chory, skoro go zwolnili. Zwyk�y nauczyciel nie ma przecie� takich znajomo�ci, by si� w ten spos�b wywin��. Nieco uspokojona skr�ci�a w niewielk� uliczk� wiod�c� do domu i przystan�a. Zazwyczaj nie ba�a si� t�dy przechodzi�, nawet p�no w nocy, ale ostatnio jacy� smarkacze wyt�ukli wi�kszo�� lamp. Dwie cudem ocala�e dawa�y akurat tyle �wiat�a, by obudzi� groteskowe cienie na �cianach starych kamienic. Czu�a, �e powinna zawr�ci�. Wst�pi do najbli�szej knajpki, tam spokojnie wyjmie kom�rk� i zadzwoni na policj�. Co tam, najwy�ej si� wyg�upi... Z drugiej jednak strony, je�li przejdzie jeszcze kilka metr�w, zobaczy ju� swoje okna. Raptem chwilka i b�dzie bezpieczna. Poprawi�a torebk� i szybkim krokiem ruszy�a w g��b uliczki. Przyspieszy�a, mijaj�c ciemn� bram�. W �rodku co� zaszele�ci�o, ale si� nie obejrza�a. To na pewno szczur. - Zacisn�a z�by tak mocno, �e rozbola�a j� szcz�ka. - Pe�no ich pa��ta si� w tej okoli... Kto� wypad� spomi�dzy �mietnik�w, str�caj�c pokryw�, kt�ra uderzy�a o asfalt z g�o�nym brz�kiem. Susan z trudem st�umi�a wrzask. M�czyzna, z ca�� pewno�ci� pijany, pos�a� jej zdumione spojrzenie, po czym schyli� si�, by podnie�� blaszan� klap�. - Cii - wybe�kota�. - Bez ha�asu, male�ka, ludzie �pi�. Odruchowo skin�a g�ow�, nie kryj�c ulgi. Szybkim krokiem dosz�a do drzwi swojej kamienicy, w�o�y�a klucz do zamka i przekr�ci�a. Wesz�a w pogr��ony w mroku, jednak znajomy korytarz. Ale gdy nacisn�a w��cznik �wiat�a, nic si� nie sta�o. Nacisn�a jeszcze raz. I jeszcze. - Nie stukaj tak, nie stukaj. Wysiad� pr�d, dziecino. Dziennikarka westchn�a z ulg�, unosz�c g�ow�. Wprawdzie nic nie widzia�a, jednak trudno by�oby nie pozna� ochryp�ego g�osu starej dozorczyni. Dobiega� z wysokiego parteru. - Ma pani jak�� latark�? - A my�lisz, dziecino, �e sta�abym tak teraz po ciemku, gdybym mia�a? Baterie szlag trafi� wieki temu, a nie ka�dego sta� na te akumulatory. Umilk�a. Susan wymaca�a por�cz i ruszy�a w g�r� schod�w. Przynajmniej by�a ju� w domu. C� mog�o jej teraz zagrozi�? - Jak chcesz, dziecino, mog� ci da� par� �wieczek - powiedzia�a po d�u�szym namy�le dozorczyni. - Mo�e jedn� na drog�. W domu pewnie znajd� jak�� latark�. Susan zaczeka�a chwil�, a� staruszka odpali trzyman� w fartuchu �wiec� i podzi�kowa�a, obiecuj�c, �e odkupi. - Jak nie zapomnisz - odpar�a dozorczyni z rozbawieniem. - Wy, m�odzi, zawsze macie tysi�ce spraw na g�owie. Ale niewa�ne, jak widzisz, radz� sobie i bez �wiat�a. Zawsze mia�am kocie oczy. Dziennikarka raz jeszcze podzi�kowa�a i ruszy�a w g�r�, chroni�c d�oni� nik�y p�omie�. * * * Wesz�a do mieszkania i zamkn�a za sob� drzwi. Odruchowo si�gn�a do w��cznika, ale przypomnia�a sobie, �e to nic nie da. Namaca�a szafk� z narz�dziami i wydoby�a z niej sporych rozmiar�w latark�. Sprawdzi�a, czy dzia�a, i dopiero wtedy zdmuchn�a �wiec�. Uzbrojona w w�ski snop bia�ego �wiat�a przesz�a do pokoju. W ciemno�ci jej mieszkanie wcale nie wydawa�o si� przyjazne. Wr�cz przeciwnie. Liczne meble - jak wtedy, gdy Susan by�a ma�� dziewczynk� - sta�y si� norami i kryj�wkami najpaskudniejszych stwor�w. Tego dnia, rzecz jasna, wszystkie mia�y jedn� twarz. I wszystkie nuci�y �I got you, babe�, zupe�nie jak Levinson tamtego dnia podczas og�aszania wyroku. Poci�gn�a nosem. Mia�a wra�enie, �e teraz nawet pachnia�o inaczej. Zna�a sk�d� t� wo�... W�a�nie wtedy dostrzeg�a le��c� na stole paczk�. Poczu�a nag�e uk�ucie strachu, zaraz opami�ta�a si� jednak. Do paczki przyklejona by�a karteczka z kr�tk� notk� od dozorczyni. Stara kobieta, dzi�ki uk�adom z listonoszami, do�� cz�sto odbiera�a za lokator�w przesy�ki polecone, by potem zostawia� je u nich w mieszkaniach. Z wyj�tkiem jednego gbura z pierwszego pi�tra, wszyscy byli jej za to wdzi�czni i nikt si� nie skar�y�. Dozorczyni musia�a po prostu zapomnie� jej o tym powiedzie�. Odebra�am o 18:30 - by�o napisane na karteczce. - Powiedzia�, �e bez op�at. Susan usiad�a z paczk� i trzymaj�c w prawej r�ce latark�, lew� rozerwa�a papier. W �rodku znajdowa�a si� prosta drewniana ramka z modlitw� do anio�a str�a. Nakierowa�a �wiat�o na starannie wykaligrafowane litery i przeczyta�a: - Aniele bo�y, str�u m�j, ty zawsze przy mnie st�j, rano, we dnie, wiecz�r, w nocy, b�d� mi zawsze ku pomocy... Przerwa�a i raz jeszcze poci�gn�a nosem. Dziwny zapach jeszcze si� nasili�. Gdzie� w jej g�owie cicho popiskiwa� alarm, �e powinna go skojarzy�, �e... I w tym momencie przypomnia�a sobie. Jej cia�o przeszy� dreszcz. Nie by�a w stanie si� poruszy�. Zacisn�a palce na ramce. Drzewo sanda�owe - dok�adnie tak pachnia� Levinson na rozprawie. A teraz ta wo� wype�nia�a jej mieszkanie... Wzi�a g��boki oddech, staraj�c si� wm�wi� sobie samej, �e istniej� przecie� z�udzenia zapachowe. Gdzie� o tym czyta�a. Znowu skupi�a wzrok na tabliczce. Czy na pewno przynios�a j� dozorczyni? Czy na kr�tkiej notce rzeczywi�cie by�o jej pismo? Wyczu�a za plecami jaki� ruch, odwr�ci�a si� gwa�townie, ale nikogo nie dostrzeg�a. Mocniej chwyci�a latark�, a lew� r�k� pr�bowa�a na o�lep od�o�y� ramk� na st�. Wtedy kto� z ciemno�ci chwyci� j� za nadgarstek. Wrzasn�a i odwin�a si�, by uderzy� latark�. Napastnik przechwyci� cios. - Mam ci�, dziecinko - wychrypia�. W snopie �wiat�a na moment pojawi�a si� twarz. Ta twarz! Wykrzywiony w paskudnym u�miechu pysk Levinsona. Wrzasn�a ponownie, pr�buj�c si� wyrwa�, ale doskonale wiedzia�a, �e nie ma szans. By�a zbyt s�aba, by poradzi� sobie samej, a szanse, �e kto� zareaguje na jej krzyki, r�wna�y si� zeru... Jednak nagle eksplodowa� b�ysk - tak mocny, �e czu�a jak wypala jej oczy. Zacisn�a powieki z ca�ej si�y. I zn�w krzyk, ale nie jej. M�ski, obcy. Nie by� to wrzask przera�enia jak Susan, tylko b�lu, potwornego i nieustaj�cego b�lu. Tak mogli krzycze� pot�pie�cy. Pok�j wype�ni� si� zapachem kwiat�w i owoc�w. Woni� cudnego ogrodu podobn� do tej, kt�r� pami�ta�a z dzieci�stwa... tylko jeszcze pi�kniejsz�... A potem �wiat�o zgas�o. Susan siedzia�a jeszcze przez chwil� z zamkni�tymi oczyma, a gdy je otworzy�a, by�a sama. Nie czu�a ju� tego pi�knego zapachu, ale nie czu�a te� drzewa sanda�owego. Przez kr�tk� chwil� zacz�a nawet wierzy�, �e dozna�a tylko jakiej� niezwyk�ej halucynacji... i wtedy w�a�nie dostrzeg�a wypalony na stoliku �lad r�ki. Tu� obok le�a� kabel, taki sam jak ten, kt�rym Levinson dusi� swe ofiary. A na ma�ej ramce z modlitw� do anio�a str�a zobaczy�a ogromne, �nie�nobia�e pi�ro. * * * - Co z ni�? - zapyta� Kwiryniusz z trosk� w g�osie. Sta� teraz na ty�ach domu ko�o �mietnika i do pojawienia si� Lokiego zerka� na przemian to na okna mieszkania Susan, to zn�w na drzwi wyj�ciowe budynku. K�amca wzruszy� ramionami i wyci�gn�� z kieszeni paczk� wyka�aczek. Jedn� z nich w�o�y� do ust. - Zemdla�a - odpar�. - Ale my�l�, �e gdy si� obudzi, jest twoja. Aha, to iluzyjne pi�ro zniknie za kilka dni, �lad na stoliku te�, wi�c postaraj si�, by mia�a jakie� g��bsze podstawy do wiary. A �lad najlepiej po prostu wypal przy okazji. Niech ma pami�tk�. - Ca�y czas zastanawiam si�, czy nie przesadzili�my - westchn�� anio� str�. - Nam nie wolno pokazywa� si� podopiecznym w pe�nej chwale, a ju� zw�aszcza by nak�ania� ich w ten spos�b do wiary. Loki wzruszy� ramionami. - To nie by�a twoja chwa�a, tylko moje sztuczki. W�tpi�, by twoja moc by�a r�wnie pot�na. A teraz p�a�. Co� mi si� nale�y za przywdziewanie tej ohydnej g�by Levinsona. Ta dozorczyni i pijak to te� nie by�a przyjemno��. Przy ka�dym z tej tr�jki nawet pachnie� musia�em inaczej. Takie szczeg�y cholernie m�cz�. - Napracowa�e� si� tej nocy - przyzna� Kwiryniusz. - I my�l�, �e... - P�a�! Anio� wr�czy� K�amcy kopert�. - Mi�o si� wsp�pracowa�o - powiedzia�. Loki wyplu� wyka�aczk� i pokiwa� g�ow�. - No, tak si� podobno m�wi... tyle, �e zwykle w filmach. U�cisn�� d�o� anio�a i powoli ruszy� przed siebie. Jednak nie uszed� nawet pi�ciu krok�w, gdy poczu�, �e jest obserwowany. Odwr�ci� si�. Anio�a nie by�o. Pewnie sta� si� ju� niewidzialny. K�amca uni�s� g�ow�. - Witaj, Gabrielu - powiedzia� do siedz�cej na ozdobnym gzymsie postaci. Archanio� u�miechn�� si� i odgarn�� w�osy z czo�a. - Oj, Loki, Loki - westchn��. - I co ja mam z tob� zrobi�? K�amca u�miechn�� si� szelmowsko. W budynku, kilka pi�ter wy�ej, pewna kobieta ockn�a si� i po raz pierwszy od wielu lat jej usta zacz�y szepta� modlitw�. JAK BY�O NA POCZ�TKU... M�OT, W�� I SKA�A Gdzie� Poza czasem Wy�oni�a si� z mg�y. Jej ko� z majestatem godnym kr�lewskiego rumaka przest�pi� szar� granic� �wiat�w i wkroczy� na szerok� drog�. Rosn�cy po obu stronach traktu g�sty las przywita� przyby�� cichym westchnieniem i b�yskiem kropel na li�ciach sk�panych w ksi�ycowej po�wiacie. U�miechn�a si�. Nareszcie w domu... Z bia�ej chmury wyjechali kolejni je�d�cy. Po czterech, ze zwieszonymi g�owami, jakby pogr��eni w p�ytkiej drzemce. W przeciwie�stwie do swej dumnej, odzianej w �wietlist� zbroj� i skrzydlaty he�m przewodniczki nie prezentowali si� imponuj�co. Na ich powyginanych zbrojach dawno ju� przekwit�y rdzawe kwiaty wzrastaj�ce zwykle tam, gdzie pancerz okazuje si� zbyt s�aby. Pop�kane puklerze pe�ne by�y zamocowanych w po�piechu klamer, a miecze i topory szczerb. Niekt�rzy z je�d�c�w nie mieli twarzy, tylko mi�siste papki, z kt�rych wyziera�y opuchni�te, przekrwione oczy, b�d� te� niemal nagie czaszki ze strz�pami sk�ry i poszarpanymi mi�niami. Byli w�r�d nich i tacy, kt�rym miecz lub top�r odr�ba� �uchw�, i teraz pozbawione oparcia j�zyki zwisa�y niczym u zm�czonych biegiem ps�w. Wbrew wszystkiemu jednak wojownicy �yli. Jakim� cudem zros�y si� roz�upane niegdy� g�owy, a jedyn� pami�tk� po �miertelnych ciosach by�y wg��bienia ci�gn�ce si� od czo�a po kark. Na powr�t wepchn�li w oczodo�y wy�upione oczy i teraz spogl�da�y na �wiat z niemal identyczn� jak niegdy� ostro�ci�, a zasklepione t�tnice poder�ni�tych garde� na nowo t�oczy�y krew. Bez cienia w�tpliwo�ci dano im drug� szans�. Po d�u�szej chwili, podczas kt�rej da�o si� s�ysze� jedynie miarowy stukot kopyt na ubitym trakcie, ostatnia z blisko dwudziestu czw�rek wjecha�a na drog�. Ci wojownicy wygl�dali na bardziej wyczerpanych ni� kompani, ale to dlatego tylko, �e krew wok� ich jeszcze nie tak dawno �miertelnych ran wci�� mieni�a si� szkar�atem i nie przesta�a tworzy� swych w�skich, zakrzep�ych �cie�ek. Ich oczy, wci�� pe�ne zdumienia, bezwiednie wpatrywa�y si� w plecy jad�cych przed nimi, jakby w nich szukaj�c odpowiedzi na rodz�ce si� pytania: w jaki spos�b? dlaczego ja? czy tak b�dzie wygl�da� wieczno��? Zd��yli ujecha� kilka krok�w, gdy od drzew po obu stronach drogi oderwa�y si� cztery skrzydlate postaci odziane w barwy lasu. Jedna z tych istot unios�a do g�ry zaci�ni�t� pi��. Lew� r�k� wyci�gn�a z przymocowanego do nogawki pokrowca d�ugi n� o czarnym, matowym ostrzu. Poczeka�a, a� pozosta�e zrobi� to samo i chwyciwszy ostrze w z�by, woln� na chwil� d�oni� wykona�a kilka gest�w. Towarzysze potwierdzili skinieniami g�owy. Ca�y czas wzniesiona prawa pi�� opad�a gwa�townie. Ksi�yc skry� si� za chmurami. Nikt nie dostrzeg�, jak sfrun�li kilka st�p nad ziemi� i �api�c mocny powietrzny pr�d, pognali za kolumn�. Wyhamowali w ostatniej chwili, by nie zdradzi� si� nienaturalnym powiewem, po czym wzlecieli ponownie dzi�ki delikatnemu drganiu skrzyde�, tym razem jedynie na wysoko�� siode�. Pi�� dow�dcy ponownie pow�drowa�a w g�r� i zaraz opad�a. Nim ofiary zd��y�y si� odwr�ci�, skrzydlaci siedzieli ju� na koniach tu� za je�d�cami. Doskona�e wyszkolenie lataj�cych wojownik�w da�o o sobie zna�. Skrzyd�a b�yskawicznie zawin�y si�, otaczaj�c wrog�w i kr�puj�c im ruchy. Lewe d�onie pow�drowa�y na ich usta, t�umi�c rodz�cy si� krzyk, a prawe, uzbrojone w no�e, g�adko rozp�ata�y gard�a. Zanim krew wskrzesze�c�w zd��y�a dotkn�� ziemi, napastnicy, opanowawszy konie, skr�cali ju� w las, by moment p�niej znikn�� w g�stwinach. Chwil� potem od drzew oderwali si� kolejni skrzydlaci. * * * Ko� jad�cej na czele Walkirii nie by� zwyk�ym zwierz�ciem. Rzadko kt�ry rumak jest w stanie szybowa� pod niebem i mieni� si� przy tym niezwyk�ym blaskiem niczym spadaj�ca gwiazda. I pomimo �e zdolno�� ta zamiera�a, gdy tak jak w tej chwili wkracza� na mityczne ziemie, zawsze pozostawa�a w nim odrobina magii. Objawia�a si� przede wszystkim niezwykle wyczulonymi zmys�ami i ogromnym zapa�em do walki. Gdy pierwszy oddzia� skrzydlatych postaci run�� z nieba, rumak Walkirii przystan�� na moment. Jego pani, zm�czona �owami, zlekcewa�y�a jednak ostrze�enie. Uderzy�a pi�tami w boki konia i wpl�t�szy palce w grzyw�, wyszepta�a zakl�cie. Wierzchowiec ruszy� zgodnie z jej wol�. Par� krok�w dalej stan�� jednak ponownie. Zastrzyg� uszami i parskn��. Tym razem wojowniczka zareagowa�a. Odwr�ci�a si�, by spojrze� na sw�j oddzia�, si�gn�a do pasa po r�g i uni�s�szy go do ust, zad�a kr�tko. Wskrzesze�cy unie�li g�owy. - Przeka�cie tylnej stra�y, by byli ostro�ni - zawo�a�a Walkiria. Kilka g��w odwr�ci�o si�. Przez chwil� s�ycha� by�o szepty i pe�ne zdumienia okrzyki. - Pani! - zabrzmia� pierwszy skierowany do niej. - Nie ma tyl... Rzucony z g��bi lasu n� ze �wistem przeszy� powietrze i zag��biaj�c si� w gardle, st�umi� reszt� meldunku. Drzewa zaszumia�y, jakby tysi�ce ptak�w wzbi�o si� nagle do lotu, a ksi�yc w jednej chwili znikn�� zas�oni�ty chmar� unosz�cych si� nad drog� istot. Spomi�dzy konar�w wylecia�y dziesi�tki strza�. Walkiria spi�a konia i jednocze�nie zn�w si�gn�a po r�g. Gna�a przed siebie, dm�c ile si� w p�ucach, nawet nie zauwa�aj�c grot�w, kt�re odbija�y si� od otaczaj�cej j� niewidzialnej aury. Jednak na wzywanie odsieczy by�o ju� za p�no. D�wi�k rogu bogini miesza� si� z wrzaskami trac�cych sw� drug� szans� wskrzesze�c�w, z g�o�nym szumem dziesi�tek par skrzyde� i z hukiem, jaki wype�nia� jej g�ow�. Tu� przed ni� pojawi�a si� nagle �ciana ognia. Szkolony do podobnych sztuczek rumak nawet nie zwolni�, przeskoczy� przez p�omienie i gna� dalej przed siebie, wci�� nabieraj�c pr�dko�ci. Odg�osy walki cich�y powoli, gdy Walkiria dotar�a do zakr�tu. Przed sob� widzia�a wielkie jezioro, a �e siedz�c w siodle znajdowa�a si� nad lini� tatarak�w, mog�a dostrzec p�on�ce daleko na przeciwnym brzegu lasy, spomi�dzy kt�rych wy�ania�a si� oblegana teraz ze wszystkich stron Walhalla. To po to mnie wezwali - pomy�la�a, a jej cia�em wstrz�sn�� dreszcz. - To Ragnarok. W tej samej niemal chwili ko� zbyt ostro wszed� w zakr�t. Szarpn�a go za grzyw�, ale by�o ju� za p�no. Zachwia�a si� i z impetem run�a na ziemi�. Na szcz�cie trafi�a na rozmi�kczon� wod� skarp�, przez co upadek nie by� szczeg�lnie bolesny. Wojowniczka potoczy�a si� do wody. Przez chwil� le�a�a w bezruchu, nas�uchuj�c, czy nie naje�d�a po�cig, po czym z wysi�kiem podnios�a si� na kolana. Na �cie�ce dostrzeg�a jaki� b�yszcz�cy przedmiot, w kt�rym, gdy odgarn�a z czo�a w�osy i przyjrza�a si� uwa�niej, rozpozna�a sw�j he�m. Nie posz�a po niego, tak jak i nie wsta�a, by zobaczy�, jak radz� sobie jej wojownicy (Pewnie ju� sobie nie radz� - pomy�la�a). Zamiast tego wydoby�a sztylet, by poprzecina� paski zbroi. Zdj�a z siebie wszystko i naga zag��bi�a si� w tataraki. Nie ufa�a ju� �cie�kom ani drogom, a skrzydlaci przecie� nie pop�yn�. Dotrze do Walhalli, tam umrze. Nigdzie indziej. Obok niej drgn�a nagle ma�a �ody�ka, a chwil� p�niej w tym samym miejscu wynurzy�a si� ociekaj�ca wod� g�owa. W z�bach trzyma�a n�. * * * Cherubin Nathaniel zeskoczy� z konia i odpowiadaj�c niedba�ym gestem na saluty wartownik�w, ruszy� w g��b obozu. Szed� pewnym krokiem z niewielkim tobo�kiem w gar�ci, mijaj�c brudne, obszarpane namioty przepe�nione rannymi. Le�eli cicho na po�amanych pryczach otuleni we w�asne skrzyd�a uwalane w b�ocie i krwi. Za�ywali spokojnego snu po ci�kiej, wyczerpuj�cej walce. Ci, kt�rzy mieli wi�cej szcz�cia, chronili swoje zabanda�owane g�owy czy r�ce i oddawali si� �wiczeniom, by nast�pnym razem nie ulec wcze�niej ni� inni. Nathaniel podziwia� ich zawzi�to��. Szcz�k mieczy milk� tylko na chwil� potrzebn�, by odda� ho�d mijaj�cemu ich oficerowi, po czym znowu przybiera� na sile wzbogacony �wistem nier�wnych oddech�w. Rumor, jaki rozleg� si� przy wartowni, �wiadczy� wyra�nie, �e reszta oddzia�u Nathaniela dotar�a ju� do obozu. Cherubin u�miechn�� si�. Nie ma to jak dobre wra�enie - pomy�la�, skr�caj�c w prawo, w szerok� dr�k� mi�dzy namiotem narad a jadalni� oficer�w. Przed nim wznosi� si� ju� namiot wodza. Nathaniel stan�� przed wej�ciem i przywo�awszy stra�nika, wyrecytowa� formu�� wej�cia zawieraj�c� dyskretnie zawoalowane has�o i status odbytej misji. Wartownik znikn�� na chwil� we wn�trzu namiotu, po czym pojawi� si� ponownie, wpuszczaj�c oficera do �rodka. Cherubin poprawi� pancerz i wszed�. Wn�trze namiotu by�o surowe jak wojna i tak jak ona pozbawione wyg�d. Na lewo sta� pusty stojak na zbroje, a tu� obok wojskowa prycza. Wygl�da�a jak robiona na miar� dla olbrzyma. Obok niej na sto�ku kto� pozostawi� w nie�adzie gliniane naczynia z resztkami posi�ku. W centrum znajdowa� si� st� otoczony tuzinem nieociosanych pie�k�w, a po lewej na podwy�szonej �awie roz�o�ona by�a wielka makieta pola bitwy. Nad ni� w�a�nie pochyla� si� w�dz. Sta� ty�em do wej�cia, a trzy pary jego gigantycznych skrzyde� porusza�y si� delikatnie jakby muskane wiatrem. Pomi�dzy nimi wisia� zamocowany wzd�u� kr�gos�upa pot�ny miecz. Oficer odchrz�kn��. - Melduje si� cherubin Nathaniel, archaniele - wyrecytowa�. - Z pierwszego... W�dz wzni�s� r�k�, zmuszaj�c go do zamilkni�cia. - Wiem, kim jeste� - odpar�. Wzi�� z makiety niewielk� figurk� i przestawi� j� odrobin� dalej. - Gdyby by�o inaczej, nie wszed�by� tu. Cherubin zdusi� w sobie przekle�stwo. Jego dobre samopoczucie odp�yn�o w jednej chwili, nadal mia� jednak do zdania raport. Ca�kiem dobry raport. Godny pochwa�y. Mo�e nie wszystko jeszcze stracone... - Archaniele Michale! Oto g�owa Walkirii. - Z dum� rozwin�� tobo�ek i pokaza� jego zawarto��. - Pragn� zameldowa�, �e misja zosta�a wykonana. Przy minimalnych stratach... - Co?! W�dz odwr�ci� si� tak gwa�townie, �e przewr�ci� skrzyd�ami makiet�. �awa run�a z hukiem, niewielkie figurki rozsypa�y si� po klepisku, wbijaj�c swe male�kie mieczyki w ziemi�, a miniaturowa Walhalla p�k�a na dwoje. Do �rodka wpadli dwaj wartownicy, ale widz�c, �e dow�dca nie jest zagro�ony, wycofali si� pospiesznie. Archanio� ruszy� powoli w stron� cherubina, a jego pi�ci na przemian zaciska�y si� i rozlu�nia�y. - Chcesz mi powiedzie�, �e mamy straty?! Nathaniel bezwiednie zrobi� krok do ty�u. - Doprawdy minimalne, panie, my... - Zamilk�, nie mog�c doda� ju� ani s�owa. Micha� zatrzyma� si� krok od niego. Jego poznaczona bliznami twarz wyra�a�a teraz niczym niehamowan� w�ciek�o��. Wytatuowany wok� lewego oka p�omie� zacz�� mieni� si� czerwieni� i ��ci�, a zaci�ni�te z�by ze �wistem przepuszcza�y powietrze. - Dosta�e� dwie setki doborowych wojownik�w - wycedzi� - i cudowne miejsce na zasadzk�. Przeciwnik nieomal �aden, A TY MI M�WISZ O STRATACH?! Nathaniel zrobi� male�ki kroczek do ty�u i z przera�eniem odkry�, �e oto w�a�nie dotar� do �cianki namiotu. Wbi� skrzyd�a w p��tno. - Oni mieli t� bro�, panie - spr�bowa� obrony raz jeszcze, prawie szeptem. - T�, kt�ra... Archanio� wzi�� g��boki oddech, po czym cofn�� si� o krok. Sta� przez chwil� w milczeniu, jakby co� rozwa�aj�c. - Zostaniesz odprowadzony pod stra�� do swojego namiotu - powiedzia� wreszcie ju� niemal spokojnym g�osem. - Nie wolno ci go opu�ci� do czasu, gdy postanowi�, co z tob� zrobi�. Zg�o� si� do wartownik�w i powiedz im, co rozkaza�em. A teraz zabierz sobie ten wra�y czerep i precz! P�tak - my�la�, patrz�c na wychodz�cego cherubina. - Otaczaj� mnie tch�rze i p�taki. Ile� to odpraw po�wi�ci�, by zdyskredytowa� mit o owej zab�jczej broni, ow� plotk�, kt�ra nieopatrznie wyrwa�a si� z ust stra�nik�w olbrzyma Aegira i rozlaz�a po jego armii niczym szara�cza po polach Egiptu. Przekl�ci! Jednym zdaniem zrobili wi�cej, ni� wszystkie Alfy, Kar�y i Walkirie swymi mieczami czy toporami. Przez chwil� przygl�da� si� le��cym na ziemi figurkom, po czym podni�s� jedn� z nich. By� to dobrze zbudowany wojownik o kruczoczarnej brodzie i opasce na oku. Na jego zbroi widnia� emblemat wielkiego drzewa ze zwisaj�c� z ga��zi szubienic�. - Nie przejmuj si�, Odynie - wyszepta� archanio� Micha�, u�miechaj�c si� krzywo. P�omie� na jego twarzy zn�w rozgorza�. - To nie op�ni naszego spotkania. * * * Niemal w tym samym momencie, gdy Micha� przem�wi� do trzymanej w d�oni figurki, siedz�cego na tronie Odyna przeszy� dreszcz. Chwil� p�niej zatrz�s�o si� wszystko. Kufle z czaszek zagrzechota�y na sto�ach, a z glinianych mis powypada�y piszczelowe �y�ki. Ogo�ocone z broni stojaki run�y na rozci�gni�te na pod�odze zwierz�ce sk�ry. Stoj�cy na �rodku sali b�g piorun�w Thor po�o�y� na ziemi sw�j m�ot i stan�wszy w rozkroku, roz�o�y� r�ce. Nawet on nie bez trudu utrzyma� r�wnowag�. Wstrz�sy usta�y r�wnie szybko, jak si� rozpocz�y. Zn�w s�ycha� by�o tylko dobiegaj�ce zza mur�w odg�osy bitwy, anielskie ryki tryumfu, gdy pada�y kolejne fortyfikacje, no i oczywi�cie r�wnomierne uderzenia tarana we wrota Walhalli. B�g piorun�w ponownie si�gn�� po m�ot, podrzuci� go, z�apa� lew� r�k� i zakr�ci� m�ynka nad g�ow�. Odyn skrzywi� si� z niesmakiem. - Mog� wiedzie�, czemu ci tak weso�o, synu? Thor wzruszy� pot�nymi ramionami. - Trudno powiedzie� - odpar�. - To chyba przez te wstrz�sy. Przypomnia�y mi o starych czasach. Przez to wszystko niemal zapomnia�em, �e on tam jeszcze siedzi. Odyn spojrza� na wisz�ce pod sufitem jezioro, dar morskiego olbrzyma Aegira. Tego samego, kt�ry wymy�li�, �e ze skrzydlatymi mo�na si� uk�ada�. Biedny g�upiec! - Za to ja ca�y czas pami�tam o K�amcy - rzuci� smutno w�adca Walhalli. - I czasem mam ochot� zej�� tam i zako�czy� jego pod�y �ywot. Pan grzmot�w spojrza� na niego z wyrzutem. - Nie mo�esz! On przecie�... - ...ma by� przyczynkiem ko�ca, wiem - ojciec wszed� mu w zdanie. - Tyle tylko, �e oto w�a�nie nadszed� koniec, nie widzisz?! Zza drzwi od strony komnat wy�oni�a si� g�owa kar�a. Thor machn�� r�k�. - Nie przeszkadzaj nam teraz, Gloinie. Pokurcz pos�usznie znikn�� za drzwiami. B�g prze�o�y� m�ot za g�ow� i opar� na ramionach. - Wiesz, �e jest spos�b, prawda? - zapyta�. - Pami�tasz o sekretnych drzwiach w twej komnacie i... - Zamilcz! - niemal wrzasn�� Odyn. B�g burzy westchn��. - Wi�c o to chodzi - stwierdzi�. - Do niedawna my�la�em, �e masz plan, potem, �e w rozpaczy zapomnia�e�. Ale ty pami�tasz. Tylko, ojcze... stch�rzy�e�! - Kaza�em ci zamilkn��! - Bo c� mi zrobisz? - szydzi� dalej Thor. - Nie masz odwagi, by zrobi� to, czego nikt z nas, ani ja, ani ta pochowana po komnatach ho�ota, zrobi� nie mo�emy. Nie masz odwagi, by uratowa� Walhall�. Odyn poderwa� si� i z�apa� stoj�c� obok tronu w��czni�. Jego syn ani drgn��, tylko kilka male�kich niebieskich b�yskawic prze�lizn�o mu si� po zbroi, a spoczywaj�cy na ramionach m�ot zamrucza� cichutko. Zabrzmia�o to jak odleg�y grzmot. W�adca As�w usiad� i zakry� twarz. - Nie wiesz, jak to jest - odezwa� si� cicho. - Gdy ostatni raz odda�em si� Drzewu... To by�o co� potwornego. Ale wtedy wiedzia�em, �e mam szans� na powr�t. A teraz... Ja nie wr�c�. Trudno to poj�� komu�, nad kim do tej pory wisia� tylko odleg�y Ragnarok. Thor podszed� do tronu. Przez chwil� patrzy� na Odyna z g�ry, po czym przykl�kn��. Z�o�y� m�ot pod stopy ojca i odda� mu pok�on. - Wybacz m� zuchwa�o�� - wyszepta�. - Oczywi�cie zrobisz jak uwa�asz. Tyle tylko, �e Drzewo to nasza jedyna szansa, a je�li... je�li... Brama zatrzeszcza�a, posypa�y si� pierwsze drzazgi. Odyn powoli podni�s� si� z tronu i zdj�� he�m. Pusty oczod�, do tej pory ukryty za metalow� przes�on�, nada� jego pooranej bliznami twarzy nowy, bardziej przera�aj�cy wyraz. Wyraz kogo�, kto nie ma ju� nic do stracenia. - Potrzebuj� kilku chwil przygotowa�. Musisz mi da� czas, Thorze - powiedzia�, podaj�c he�m synowi. Ten przyj�� go i od razu za�o�y�, nie bacz�c na ograniczaj�c� widzenie przes�on�. - Ile tylko zdo�am - odpar� b�g piorun�w. Wsta� i otrzepa� kolana. Podni�s� m�ot. - Ca�y czas naszego �wiata. Ca�y m�j czas. * * * Po�y namiotu wodza unios�y si� i do �rodka wkroczy� kolejny oficer, ostatni spo�r�d wezwanych. Zasalutowa� archanio�owi i skin�� siedz�cym przy stole towarzyszom. Stoj�cych za wodzem dw�ch mrocznych, sze�cioskrzyd�ych postaci odzianych w czarne togi wola� nie dostrzega�, zreszt� zgodnie z przyj�tym zwyczajem. Uda� te�, �e nie zauwa�a przewr�conej makiety, cho� jakie� wewn�trzne przekonanie kaza�o mu dot�d my�le�, �e skutki trz�sienia ziemi omin� ten namiot. W jego g�owie powsta�a nagle niepokoj�ca my�l, �e skoro myli� si� w tej kwestii... - Usi�d� tutaj, Mazariaszu - poleci� archanio�, ust�puj�c mu miejsca. Oficer pos�usznie usiad� przy stole, czuj�c si� wyr�niony tym zaszczytem, ale ju� po chwili zakl�� w duchu na chropowato�� i w�sko�� wskazanego pie�ka. Zna� d�ugo�� odpraw - czeka�a go nieprzyjemna godzina. W�dz z�o�y� r�ce na piersi, otuli� si� skrzyd�ami, po czym skrzywi� usta w pozornie z�o�liwym, a tak naprawd� starannie wy�wiczonym u�miechu. - Pewnie dotar�a ju� do was, pod�e plotkary, wie�� o niekompetencji Nathaniela - rzuci� z przek�sem. - Wiem, �e zw�aszcza Treazar lubuje si� w podobnych historiach. Wskaza� g�ow� na postawnego anio�a o twarzy pucu�owatego dziecka, kt�ry zawstydzony wzruszy� ramionami. Pozostali rykn�li �miechem. - Nie wiem jednak, czy dotar�a do was wiadomo��, �e wasz szanowny przyjaciel pr�bowa� t�umaczy� si� ow� rzekomo zab�jcz� dla nas broni�... Pomruki �miechu urwa�y si� nagle. Archanio� westchn��. - Niestety, tym razem pog�oski by�y prawdziwe. Przeszukali�my wszystkie zw�oki i dotarli�my do tego. Pokaza� im trzymany w d�oni wisiorek. By�o to oprawione w z�oto oko. - Oto i oko Odyna - wyja�ni�. - Dzi�ki niemu m�g� on dzieli� si� ze swymi poddanymi w�asn� moc�. Rzecz jasna, moc ta nie by�a tak wielka, by zaszkodzi� mocniejszym anio�om jak wy, ale wystarczaj�ca, by sia� ferment w�r�d naszych �o�nierzy. Ale teraz zdobyli�my oko Odyna i... - A co, je�li wyd�ubie sobie i drugie? - wyrwa� si� Mazariasz. - Wyd�ubie, oprawi i ofiaruje na przyk�ad olbrzymom? Przecie� i bez tego giganty s� niezwykle gro�nym przeciwnikiem. A maj�c takie oko... Jedna ze stoj�cych za Micha�em mrocznych postaci post�pi�a krok do przodu i zdj�a kaptur. Naraz wszyscy ujrzeli przepi�kn� twarz archanio�a Gabriela - boskiego pos�a�ca i anio�a �mierci. Po�wiata, jaka od niej bi�a, przy czarnym stroju milcz�cego dot�d wojownika, przywodzi�a na my�l roz�arzony do bia�o�ci metal �wiec�cy w�r�d w�gli. Tylko archanio� Micha� wytrzyma� ten widok doskona�ego pi�kna i grozy. U�miechn�� si� z wy�szo�ci� do swych podkomendnych. - Nie ma potrzeby, by martwi� si� drugim okiem Odyna - zapewni� swym melodyjnym g�osem Gabriel. - Ani �adn� inn� cz�ci� jego cia�a. By co� mog�o sta� si� artefaktem, musi najpierw by� s�awione w legendzie. Jak to oko na przyk�ad. A na zbudowanie legendy wok� drugiego oka nie maj� ju� czasu. Micha� powi�d� wzrokiem po zebranych. Nie wygl�dali na przekonanych do ko�ca, ale wystarczaj�co, by spe�nia� rozkazy. A byli wszak o krok od zwyci�stwa. - To wszystko, co chcia�em wam dzi� powiedzie�. - U�miechn�� si�, widz�c zdziwienie na twarzach swych oficer�w. - Mo�ecie odej�� - zezwoli�, rozk�adaj�c skrzyd�a. Anio�owie pos�usznie wstali z pie�k�w i opu�cili namiot. Micha� odczeka� jeszcze chwil�, po czym odwr�ci� si� do Gabriela i drugiej mrocznej postaci. - Znakomicie si� spisali�cie - pochwali�. - Przyznam, �e nie wpad�bym na to. Gabriel wzruszy� ramionami. - Ca�a zas�uga nale�y si� naszej informatorce - stwierdzi�. - To ona przekazuje nam takie genialne pomys�y, prawda Rafaelu? Mroczna posta� skin�a g�ow�, ale nie wyda�a z siebie �adnego d�wi�ku. - Rafael ca�y czas jest z ni� w kontakcie - wyja�ni� Gabriel. - Zbudowa� drog� do jej umys�u. - Dokona� tego? - zdziwi� si� Micha�. - Tak, bracie - odpowiedzia� mu �miech pos�a�ca �mierci. - A wiesz, co ona robi w tej chwili? W�a�nie... Do namiotu wpad� stra�nik wraz ze skrwawionym �o�nierzem. - Wa�ne wie�ci z pola bitwy, panie - wyskrzecza� wojownik. - Brama Walhalli ust�pi�a. - Doskonale! - zawo�a� Micha�, poprawiaj�c miecz. �o�nierz pokr�ci� g�ow�. - Nie do ko�ca, panie. Bo tak naprawd� to nam nie robi �adnej r�nicy. * * * Na �awie sta� kielich. Sta� tam pe�en, od kiedy pierwsze spo�r�d anielskich oddzia��w przys�oni�y niebo swymi skrzyd�ami, i znajduj�cy si� w nim mi�d nie smakowa� ju� tak jak w chwili, gdy zosta� nalany. Po jego powierzchni p�ywa�y drobinki kurzu i kilka ma�ych robaczk�w, musia� wi�c smakowa� podle. Mimo to Odyn wypi� kielich do dna i nawet si� nie skrzywi�. Widok le��cych obok lin i tej przekl�tej p�tli, kt�ra ju� za chwil� zaci�nie si� na jego szyi, odbieraj�c resztki oddechu, nadawa� trunkowi dodatkowego posmaku. Zgni�ej s�odyczy �ycia. Si�gn�� po n� i rozci�� rzemienie przy napier�niku. Zdj�� go powoli, by po�o�y� obok sznur�w. Podobnie uczyni� z reszt� zbroi. Po chwili by� ju� nagi. Rzuci� przelotne spojrzenie ku zwierciad�u i widok wcale go nie ucieszy�. Spogl�da� w oczy zamkni�tego w ciele si�acza starca. Zm�czonego �yciem, ale i przera�onego �mierci�, zagubionego w �wiecie, kt�ry zmieni� si� w jednej chwili. Widzia� w swej twarzy oblicze stoj�cego na wzg�rzu g�upca, kt�ry ca�e wieki temu zawar� pakt z K�amc�. Na swoj� zgub�... Nagle zakr�ci�o mu si� w g�owie. Zrobi� kilka niepewnych krok�w, a przed oczyma zata�czy�y mu b��kitne i zielone ogniki. Jego gard�o, a potem ca�y prze�yk zacz�y si� rozgrzewa� coraz mocniej i mocniej, a� w ko�cu zap�on�y �ywym ogniem. Spr�bowa� krzykn��, ale nie by� w stanie wydoby� z siebie �adnego d�wi�ku. Nogi ugi�y si� pod nim i pad� na kolana. Wszystko, co widzia�, dostrzega� jakby przez mg��. I wtedy w�a�nie zza kotary wy�oni�a si� ona. Rozpozna� j� od razu. Sygin, �ona Lokiego zwanego K�amc�. Odyn pami�ta�, jak kpi� z niej, gdy przysi�g�a zosta� przy ma��onku na wieczno��, chroni�c jego twarz przed potwornym jadem wisz�cego nad nim w�a. Wtedy nie wierzy�, �e wytrzyma. Ale ona trwa�a na posterunku przez wszystkie te lata, stulecia, milenia, z pokor� znosz�c docinki i wyzwiska. Nie opu�ci�a K�amcy nawet na moment. A� do dzi�. - B�d� pozdrowiony, Odynie, kr�lu szubienic - zadrwi�a Sygin, pochylaj�c si� nad w�adc� Walhalli. W jego oczach by�a teraz jedynie kszta�tn� plam� bieli na tle bordowych zas�on. - Widz�, �e nie czujesz si� najlepiej. Sapn�� co� w�ciekle w odpowiedzi. Sygin roze�mia�a si�. - �atwo by�o zgadn��, �e b�dziesz chcia� odkupi� Walhall� przez dobrowolne m�cze�stwo. W�a�ciwie, widz�c co si� dzieje za murami, to rzeczywi�cie by�o jedyne wyj�cie. Tyle, �e... ty nie umrzesz m�cze�sko. Wsta�a i podnios�a z �awy pusty kielich. - Nie smakowa�o ci jako� inaczej? - zapyta�a. - Na przyk�ad jadem? Ta pod�a �mija wisz�ca nad Lokim chlapie tym paskudztwem na lewo i prawo, wi�c kilka kropel mog�o wpa�� i do tego kielicha. Smutne, prawda? Nikt nigdy nie otworzy ju� tych drzwi, nikt nie ujrzy ju� serca Drzewa i nie odda mu swego cierpienia. I nikt nie skorzysta ju� z jego pot�gi. Odyn zamkn�� oczy i z potwornym wysi�kiem wycharcza�: - Dlaczego? Sygin pochyli�a si� jeszcze ni�ej i si�� unios�a mu powieki, zmuszaj�c w�adc� Walhalli do spojrzenia jej prosto w oczy. - Krzywd uczynionych rodzinie si� nie wybacza - wyszepta�a. - Nigdy. Wsta�a i przysiad�szy na kra�cu sto�u, czeka�a, a� Odyn umrze. * * * Z oddali wida� by�o, �e u wr�t Walhalli wre zaci�ta walka. Gabriel co rusz dostrzega� szturmuj�ce ku bramie oddzia�y, kt�re przy wt�rze b�yskawic i grzmot�w zamienia�y si� we wzlatuj�ce ku niebu cia�a zmasakrowanych anio��w. S�ysza� te� potworny ryk dobiegaj�cy jakby z przepastnych czelu�ci. To, �e w rzeczywisto�ci �w krzyk wydobywa� si� z p�uc stoj�cego na progu twierdzy samotnego obro�cy, nie pociesza�o go ani odrobin�. Odwr�ci� si� w stron� Micha�a. W�dz poprawia� ostatnie poluzowane paski napier�nika i przeciera� szmatk� matowe miejsca na zbroi. P�omie� na jego twarzy mieni� si� czerwieni�. - Rafael przekaza� mi w�a�nie, �e Odyn nie stanowi ju� zagro�enia - rzuci� Gabriel. Micha� skin�� g�ow�. - Zastanawiam si� tylko, dlaczego nasz kochany patron dr�g nie przekazuje mi tych wie�ci osobi�cie - powiedzia�. - By�oby pro�ciej i szybciej. Anio� �mierci u�miechn�� si�. - Powiedzia� mi kiedy�, �e boi si� budowa� drogi do twego umys�u. Zbyt cz�sto spogl�dasz w otch�a�. Powiedzia�, �e ona zwykle odpowiada tym samym. - Kto? - w�dz nie zrozumia� aluzji. - Otch�a�. Spogl�da r�wnie� w ciebie. A Rafael nie chce by� przez ni� podgl�dany. Poza tym to ja jestem jej pos�a�cem i to moja praca, nie? Micha� nie odpowiedzia�. Wydoby� miecz spomi�dzy skrzyde� i przypi�� go do boku. Z�o�y� d�onie i wy�ama� palce. - Dobra, jestem gotowy. Czas pogada� z tym od�wiernym. Pewnym krokiem zszed� ze wzg�rza i wkroczy� mi�dzy wojska. Te rozst�pi�y si� przed nim w jednej chwili, tworz�c szerok� drog� a� do samych wr�t, gdzie czeka� nieco zdezorientowany nag�� przerw� w walce uzbrojony w m�ot olbrzym. W�dz szed� spokojnie. Nie reagowa� na wiwatuj�ce wojska, na d�wi�k tr�b, kt�re nagle rozbrzmia�y nad polem bitwy. W�a�ciwie jedynym, co widzia�, by�a rosn�ca z ka�dym krokiem barczysta sylwetka na ko�cu drogi. Cie� przys�aniaj�cy sob� �wiat�o zwyci�stwa. Gdy zbli�y� si� na jakie� dwadzie�cia krok�w, stan��. Wydoby� miecz i uni�s� go do g�ry. - W imi� Boga Wszechmog�cego nakazuj� ci ust�pi� mi miejsca - przem�wi�. Jego twarz wykrzywi�a si� w pe�nym drwiny u�miechu. - Ust�p z drogi silniejszemu od siebie. Thor, stoj�cy dot�d z nisko pochylon� g�ow�, teraz j� uni�s�. Nawet zgarbiony g�rowa� nad archanio�em, ale w owej chwili zdawa� si� przerasta� go niemal dwukrotnie. M�ot w lewej d�oni obro�cy Walhalli mrucza� cicho niczym przychodz�ca z daleka zapowied� wiosennej burzy. Olbrzym zdj�� z g�owy he�m Odyna i zarzuci� z�ocist� grzyw�. Stan�� w rozkroku i chwyci� bro� w obie r�ce. Po trzonku przebieg�y dwie b��kitne b�yskawice. - Ty i ja, przybyszu - zawo�a� hardo. - Ty i ja. Micha� skin�� g�ow� i mocniej �cisn�� r�koje�� miecza. G�ownia zap�on�a. Przez chwil� przeciwnicy wpatrywali si� w siebie, mierz�c swoje si�y, a� w ko�cu niemal r�wnocze�nie ruszyli do ataku. Syn Odyna porusza� si� z nieprawdopodobn� wr�cz szybko�ci�. Zacz�� od wykroku do przodu, chc�c lepiej wykona� b�yskawiczny obr�t. Z impetem uderzy� w miejsce, gdzie jeszcze przed chwil� by�a g�owa wroga. Ten jednak zd��y� si� uchyli� i wykorzysta� sytuacj�, tn�c od do�u na udo olbrzyma. Miecz uderzy� w metalow� os�on�, nadtapiaj�c j� nieco, ale samemu Thorowi nie czyni�c krzywdy. B�g piorun�w odskoczy� do ty�u z wykrzywion� w�ciekle twarz�. Stoj�cy naprzeciw archanio� r�wnie� cofn�� si� i bacznie obserwuj�c przeciwnika, ruszy� po �uku. Najpierw wykona� jeden krok w prawo, by sprawdzi�, czy wzrok olbrzyma pod��a w �lad za nim, a potem zacz�� powoli przemieszcza� si� w lewo. R�wnocze�nie z ka�dym poruszeniem niemal niezauwa�alnie zmniejsza� dziel�cy ich dystans. Thor nie da� si� zwie��. Po trzecim kroku wiedzia� ju�, �e je�li d�u�ej b�dzie czeka�, wejdzie w bliskie starcie... i zginie. Trzymaj�c m�ot obur�cz, powoli uni�s� go do g�ry, jakby szykuj�c si� do pot�nego uderzenia. Wygi�� lekko ca�e cia�o do ty�u, niby �e bierze pot�ny zamach. I nagle zabra� praw� r�k� z trzonka. Trzymany w lewej r�ce m�ot pomkn�� do ty�u, z ka�d� chwil� nabieraj�c pr�dko�ci. Jednocze�nie wojownik wyskoczy� do przodu. Micha� zareagowa� instynktownie, robi�c unik i ustawiaj�c miecz do bloku. I o to w�a�nie chodzi�o bogu piorun�w. M�ot z pe�nym impetem uderzy� od do�u, bez trudu zbijaj�c bro� przeciwnika, a jego samego wyrzucaj�c w g�r�. Archanio� wypu�ci� r�koje�� z d�oni i polecia� do ty�u, po czym zary� skrzyd�ami w piach. B�yskawicznie owin�� si� nimi i odturla� na bok. Wycelowany w jego g�ow� m�ot uderzy� w ziemi�. Micha� potoczy� s