14523
Szczegóły |
Tytuł |
14523 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14523 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14523 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14523 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jakub �wiek
K�amca
2005
iMN
Anio�om, tym prawdziwym,
najbli�szym... codziennym
PROLOG
ANIO� STRӯ
Chicago
Przypadkowe wersy na otwartej na chybi� trafi� stronie Pisma. Tak zwyk�
przemawia� B�g.
Ale Boga ju� nie ma - skarci� si� w my�lach - a ja i tak nie mam wyboru.
Raz jeszcze pochyli� g�ow� nad Ksi�g� i przeczyta� wylosowane s�owa z Ewangelii:
- Wy macie diab�a za ojca i chcecie spe�nia� po��dania waszego ojca. Od pocz�tku
by� on
zab�jc� i w prawdzie nie wytrwa�, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy m�wi k�amstwo,
od siebie
m�wi, bo jest k�amc� i ojcem k�amstwa.
Podni�s� wzrok i dostrzeg� w lusterku zdumione spojrzenie kierowcy.
- Prosz� zatrzyma� przy tamtej knajpce - poleci�.
- Przy �Afrodycie�? - Taksiarz u�miechn�� si� oble�nie. - Tam Biblia na niewiele
si�
przyda.
- Mam um�wione spotkanie. - Pasa�er usi�owa� powiedzie� to naturalnie, jednak
drwi�ce
spojrzenie kierowcy sprawi�o, �e zaczerwieni� si� niczym ma�y ch�opiec.
Um�wione spotkanie z K�amc� - doda� w my�lach.
* * *
Taks�wka zatrzyma�a si�. Szczup�y siwy czterdziestolatek o budz�cej sympati�,
pucu�owatej twarzy, poda� kierowcy dziesi�ciodolarowy banknot. Po chwili wahania
do�o�y�
jeszcze jeden i burkn�� ciche do widzenia. Wysiad� pospiesznie, czuj�c na sobie
pe�ne drwiny
spojrzenie taks�wkarza.
Wyci�gn�� paczk� papieros�w i przetrz�sn�� kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki.
Zaciekawione miny mijaj�cych go przechodni�w uzmys�owi�y mu, �e za bardzo rzuca
si� w
oczy. Schowa� wi�c papierosy i przetar� r�kawem spocone czo�o. Rozejrza� si�
dok�adnie, po
czym ruszy� w stron� wej�cia.
Nigdy wcze�niej nie by� w takim lokalu. Tu� za drzwiami siedzia�o na sto�kach
dw�ch
barczystych ochroniarzy, kt�rzy nakazali mu zostawi� p�aszcz w szatni. Nie
oponowa�, cho�
twarz szatniarza poznaczona �ladami rozlicznych wstydliwych chor�b raczej nie
wzbudza�a
zaufania. Sil�c si� na naturalny u�miech, wzi�� numerek i wszed� na g��wn� sal�.
W szerokim na ca�� �cian� lustrze nad barem dostrzeg� swoje odbicie i stwierdzi�,
�e z ca��
pewno�ci� nie pasuje do tego migaj�cego niezliczon� liczb� neon�w wn�trza.
Poczynaj�c od
wystroju, a ko�cz�c na ko�ysz�cych si� na parkiecie parach, wszystko by�o
jakie�...
wyzywaj�ce. �liczna, sk�po ubrana dziewczyna mrugn�a do niego, przechodz�c obok.
Obejrza� si� za ni� i zderzy� z przechodz�cym kelnerem. Przeprosi� grzecznie,
ale tamten zby�
go pogardliwym prychni�ciem.
M�czyzna uciek� wi�c z przej�cia i oparty o �cian� pr�bowa� wypatrzy� tego, z
kt�rym
mia� si� spotka�. Nie dosta� �adnych wskaz�wek w stylu go�dzika w klapie czy
Biblii w lewej
kieszeni marynarki. Szuka� kogo� niezwyk�ego. Po chwili u�miechn�� si� i ruszy�
w najbardziej
zaciemniony r�g sali.
- Przepraszam - zapyta� niepewnie, podchodz�c do stolika. - Czy mam przyjemno��
z
panem Lionelem Smithem?
Ten od�o�y� gazet� i uni�s� g�ow�.
- Tak si� nazywam - potwierdzi�. - Ale nie masz przyjemno�ci. Sp�ni�e� si�.
- Przepraszam, ale...
Smith przy�o�y� palec do ust i wskaza� miejsce naprzeciwko siebie. M�czyzna
usiad�.
Przez chwil� przygl�da� si� towarzyszowi. Nie tak go sobie wyobra�a�.
Oczekiwa�... Sam nie
wiedzia� kogo, ale na pewno nie d�ugow�osego blondyna, kt�ry wygl�da� na ledwie
dwadzie�cia pi�� lat, a i to tylko z powodu dodaj�cej powagi starannie
przystrzy�onej brody.
Ubrany w dobrze skrojony czarny garnitur sprawia� wra�enie �wietnie
zapowiadaj�cego si�
prawnika lub maklera.
- No? - ponagli� go m�ody elegant.
M�czyzna odchrz�kn��.
- Nazywam si� Kwiryniusz - powiedzia�. - I jestem anio�em str�em.
Twarz Smitha rozci�gn�a si� w u�miechu.
- Wspaniale. A ja jestem schrystianizowanym nordyckim bogiem. - Si�gn�� do
stoj�cego na
stoliku kubeczka z wyka�aczkami. - Skoro mamy za sob� te �mieszne oczywisto�ci,
mo�e
przeszliby�my do rzeczy. Po�ow� twojego czasu poch�on�o sp�nienie.
Anio� nerwowo poskuba� si� po czubku nosa. Jeszcze m�g� zrezygnowa�.
- Przychodz� - wyduka� po chwili - bo potrzebuj� pa�skiej pomocy, panie Smith.
- Wystarczy Loki. - Wyka�aczka pow�drowa�a do ust i znalaz�a przytu�ek w prawym
k�ciku. - I nie m�w mi rzeczy, o kt�rych ju� wiem. Nikt z waszej uskrzydlonej
gromadki nie
zadaje si� ze mn�, je�li nie musi... Mo�esz odpu�ci� sobie r�wnie� histori� o
dw�ch twoich
poprzednich podopiecznych. Znam relacje z ich wypadk�w w najdrobniejszych
szczeg�ach.
- Nie moja wina - �achn�� si� Kwiryniusz - �e przydzielali mi samych ateist�w.
Bez wiary i
modlitwy mam zwi�zane r�ce.
Loki wzruszy� ramionami.
- Nie interesuj� mnie techniczno-teologiczne niuanse. Tak samo jak nie wnikam,
gdzie
teraz kryje si� tw�j aktualny klient. Nie moja sprawa. Kr�tko, czego chcesz i
jak p�acisz?
- Potrzebuj�, by� nawr�ci� moj� obecn� podopieczn� - odpar� anio�. - A p�ac� tym.
Rozejrza� si� niepewnie i si�gn�� do wewn�trznej kieszeni marynarki. Poda�
Lokiemu
niewielk�, cienk� kopert�. Ten zajrza� do �rodka i wyci�gn�� bia�e pi�ro. Przez
chwil� g�adzi� je,
sprawdzaj�c autentyczno��, po czym w�o�y� z powrotem.
- Ma�o - zakomunikowa�.
Kwiryniusz zrobi� zdziwion� min�.
- Jak to ma�o? To przecie� anielskie pi�ro!
- Tak - odpar� spokojnie Loki. - Anielskie jak cholera, ale tylko jedno. Z tego
co wiem,
jeste� po drugim ostrze�eniu i przy nast�pnej pora�ce czekaj� ci� ch�ry. A
pora�ka to niemal
pewniak, je�li ci nie pomog�, prawda? Dwa pi�ra albo zacznij ju� stroi� harf�.
Anio� opu�ci� g�ow� zrezygnowany.
- Zgoda - b�kn�� w ko�cu.
Loki u�miechn�� si�. Wsta�.
- W takim razie jutro id� si� rozejrze�. B�d� w kontakcie.
* * *
Susan pchn�a drzwi i pewnym krokiem wesz�a do redakcji. Jej mina nie wr�y�a
nic
dobrego. Min�a kilka boks�w, po czym zatrzyma�a si� przy zdecydowanie
najbrudniejszym.
Na �ciance wisia�a tabliczka JACK RAYAN - AKTUALNO�CI. Zastuka�a we framug�.
- Jack?
M�czyzna przy lepi�cym si� od brudu biurku oderwa� wzrok od monitora. Zmierzy�
dziewczyn� wzrokiem.
- Witaj Susan - powiedzia�, nie kryj�c rozbawienia. - �licznie wygl�dasz. Nie
wiedzia�em,
�e masz przebity p�pek.
- Pieprz si� - warkn�a, zas�aniaj�c odkryty brzuch torebk�. Si�gn�a do niej i
wydoby�a
zrolowan� gazet�. - Dlaczego nic o tym nie wiem?
Rzuci�a rulon na biurko. Jack nawet bez rozwijania rozpozna� najnowszy numer ich
pisma.
MICHAEL LEVINSON NA WOLNO�CI! - krzycza�y litery na p� tabloidu.
- Jak to nie wiesz? - zapyta� z niewinnym u�miechem. - Przecie� pisz� o tym w
gazecie.
Dziewczyn� a� zatrz�s�o.
- Nie rozumiesz, idioto? - wrzasn�a. - To przecie� ja go wsadzi�am. Ja i m�j
artyku�!
Stoj�cy niedaleko czarnosk�ry sprz�tacz w pomara�czowym uniformie zbli�y� si� do
nich,
nie przestaj�c szura� mopem po pod�odze. Nikt nie zwr�ci� na niego uwagi.
Jack wsta� i wyci�gn�� przed siebie r�ce, pr�buj�c uspokoi� dziennikark�.
- Nie powiedzieli�my ci, bo wczoraj nie mogli�my si� do ciebie dodzwoni�, a
sprawa
wysz�a niespodziewanie - wyja�ni�. - Wypu�cili go ze wzgl�du na z�y stan zdrowia.
Ale jest pod
sta�� obserwacj� policji, wi�c nie masz si� czym martwi�.
Pr�bowa� po�o�y� jej r�k� na ramieniu. Odepchn�a go.
- Na przysz�o�� masz dzwoni� a� do skutku - nakaza�a, po czym odwr�ci�a si�
gwa�townie.
Zawirowa�a kr�tka plisowana sp�dniczka, ukazuj�c wi�cej, ni� Susan chcia�aby
pokaza�.
Jack u�miechn�� si� szeroko. Sta� w progu boksu, dop�ki dziewczyna nie znikn�a
mu z
pola widzenia. Dopiero wtedy podszed� do biurka i zrzuci� z niego zwini�t� w
rulon gazet�
prosto do kosza. Usiad�.
Nim napisa� akapit, czarnosk�ry sprz�tacz sko�czy� ju� z pod�og� i zabra� si� za
opr�nianie koszy.
* * *
Pomi�dzy gwar ulicy w�lizn�y si� cichutkie takty �Stairways to heaven�.
Kwiryniusz
wydoby� telefon i przy�o�y� do ucha.
- S�ucham?
- Loki - odezwa� si� znajomy g�os.
Anio� westchn��. W�tpliwo�ci, jakie mia� co do K�amcy, nie zd��y�y si� jako�
rozwia�.
Wr�cz przeciwnie, by� coraz mniej zadowolony z wczorajszej decyzji.
- I co? - zapyta�.
- Kim jest Michael Levinson?
- To... w�a�ciwie... - zacz�� Kwiryniusz nie do ko�ca pewien, co powinien
powiedzie�.
K�amca wszed� mu w zdanie.
- Ja ci wyja�ni�. A w�a�ciwie przeczytam, co pisz� o nim we wczorajszej gazecie.
W s�uchawce zaszele�ci�o.
- Michael Levinson, znany powszechnie jako �Szubienicznik�, ponownie na wolno�ci.
By�y nauczyciel biologii jednej z nowojorskich szk�, kt�ry do czerwca ubieg�ego
roku
zgwa�ci� i zamordowa� blisko dwadzie�cia dziewcz�t (dusz�c je radiowym kablem),
zosta�
zwolniony wczoraj w godzinach przedpo�udniowych ze wzgl�du na z�y stan zdrowia.
Levinson
ca�y czas pozostaje pod nadzorem policji... Czyta� dalej? Czy mo�e kojarzysz ju�
go�cia?
Kwiryniusz przejecha� r�k� po spoconym czole. A co� mu m�wi�o, �e powinien dzi�
posiedzie� przy podopiecznej.
- Kojarz� - wycedzi�.
- Tylko ci� ostrzegam na wypadek, jakby� nie czyta� prasy - kontynuowa� Loki. -
Niewiele
mnie obchodzi, dlaczego nie zajmujesz si� swoj� podopieczn� i co w takiej
sytuacji da ci jej
wiara, ale wiedz jedno, jak przyjdzie co do czego, nie b�d� jej ratowa�. Nie
widz� �adnego
interesu w tym, by zajmowa� si� jeszcze Levinsonem. To twoja sprawa. Ty jeste�
str�em.
Jasne?
Kwiryniusz chcia� odpowiedzie�, ale K�amca ju� si� roz��czy�.
Anio� niepewnie popatrzy� wok� siebie, po czym zamacha� na przeje�d�aj�c�
taks�wk�.
* * *
Loki roz��czy� si� i wsadzi� telefon do kieszeni. Wci�� mia� na sobie
pomara�czowy
uniform sprz�tacza, ale wr�ci� ju� do swej twarzy. Z ni� czu� si� najlepiej.
Podszed� do najbli�szej �awki i usiad� wygodnie. Musia� pomy�le�.
Wci�� jeszcze nie wiedzia�, jak zabra� si� do zadania. A nawet gdyby na co�
wpad�, to
przez wyj�tkowy antytalent Kwiryniusza i tak jego wysi�ki mog�yby p�j�� na marne.
Wystarczy tylko, �e ten ca�y Levinson postanowi si� zem�ci�.
Mimo to Loki naprawd� nie mia� ch�ci na wykonywanie pracy str�a. Zreszt�, gdyby
dowiedzia� si� o tym kto� z g�ry... A zdecydowanie wola� tego unikn��.
Jaki� m�czyzna wszed� do pobliskiej budki telefonicznej. Loki przyjrza� mu si�
uwa�nie
pewien, �e sk�d� zna t� pobru�d�on� twarz. Zerkn�� na le��c� obok gazet�, gdzie
widnia�o
zdj�cie Levinsona.
- O wilku mowa - burkn�� i ponownie wyci�gn�� z kieszeni telefon. Zanim us�ysza�
g�os
anio�a, mia� ju� w g�owie ca�y plan.
* * *
By�o dobrze po dwudziestej drugiej, gdy Susan stwierdzi�a, �e czas i�� do domu.
Dopiero
gdy oderwa�a oczy od ekranu monitora, u�wiadomi�a sobie, jak bardzo jest
zm�czona.
Odchyli�a si� do ty�u i przeci�gn�a. Naprawd� potrzebowa�a snu.
Pozbiera�a wszystkie papiery, wyci�gn�a dyskietk� ze stacji, wsta�a i...
I wtedy w�a�nie dostrzeg�a kopert�. Wisia�a na �ciance boksu naprzeciwko. By�a
ca�a
czerwona i mia�a namalowane oczy, kt�re spogl�da�y wprost na Susan.
Dziennikarka rozejrza�a si� niepewnie, ale nie dostrzeg�a nikogo. Ostro�nie
si�gn�a po
kopert�.
W �rodku by� artyku� o Levinsonie. Na zdj�ciu przedstawiaj�cym skutego m�czyzn�
o
atletycznej budowie, kt�rego dw�ch funkcjonariuszy wyprowadza�o z budynku szko�y,
kto�
czarnym flamastrem dopisa�: WITAJ.
Cofn�a si� powoli do swojego boksu, po czym gwa�townie z�apa�a za s�uchawk� i
wystuka�a numer ochrony budynku. Przeczeka�a kilka sygna��w. Nikt nie odbiera�.
Chwyci�a przycisk do papieru w kszta�cie Z�otego Globu. Mocno zaciskaj�c na nim
palce,
pogna�a ku wyj�ciu.
Zjecha�a na d� i zastuka�a do drzwi pokoju ochrony. �adnego odzewu. Nacisn�a
klamk�,
ale drzwi by�y zamkni�te.
Jarzeni�wki nad jej g�ow� zamigota�y i zgas�y. Wrzasn�a. �wiat�o zn�w
zamigota�o, by za
chwil� rozb�ysn�� blad� po�wiat�. Susan kolejny raz rozejrza�a si� nerwowo i
wyrzucaj�c Glob
na posadzk�, ruszy�a biegiem w stron� wyj�cia.
Kiedy znik�a za zakr�tem korytarza, drzwi pokoju ochrony powoli si� otworzy�y.
Wyszed�
zza nich u�miechni�ty Loki. Jego twarz powoli zacz�a si� zmienia�.
* * *
Michael Levinson czeka�. Tego akurat nauczy� si� w wi�zieniu ca�kiem nie�le.
Ca�y ten
czas by� dla niego czekaniem. Na t� w�a�nie chwil�. Cofn�� si�, by ca�kowicie
znikn�� w cieniu
zau�ka.
Z miejsca, w kt�rym sta�, doskonale wida� by�o wn�trze boksu Susan
umiejscowionego
przy oknie. Nigdy nie zas�ania�a �aluzji. Widzia� wi�c, jak si� zbiera, jak
wraca pospiesznie, by
porwa� co� z biurka, jak w ko�cu wybiega.
- Ju� za chwil� przestaniesz si� tak spieszy�, male�ka - szepn��, nie kryj�c
zadowolenia. -
Sp�dzimy ze sob� du�o czasu. Bardzo du�o.
- Przepraszam - us�ysza� naraz za plecami.
Odwr�ci� si� b�yskawicznie i dostrzeg� m�czyzn� w prochowcu. M�g� mie� nie
wi�cej jak
czterdzie�ci lat. W ustach trzyma� wyka�aczk�.
- Musimy powa�nie porozmawia� - powiedzia� nieznajomy.
* * *
Susan zmusi�a si�, aby zwolni�, cho� nadal nie przestawa�a wypatrywa� jakiej�
taks�wki.
G�os rozs�dku powoli przebija� warstw� paniki. To pewnie kt�ry� z ch�opak�w -
my�la�a. - Nie
pierwszy raz pr�buj� mnie przestraszy�. Przecie� policja nie spuszcza drania z
oczu. I musi by�
powa�nie chory, skoro go zwolnili. Zwyk�y nauczyciel nie ma przecie� takich
znajomo�ci, by si�
w ten spos�b wywin��.
Nieco uspokojona skr�ci�a w niewielk� uliczk� wiod�c� do domu i przystan�a.
Zazwyczaj
nie ba�a si� t�dy przechodzi�, nawet p�no w nocy, ale ostatnio jacy� smarkacze
wyt�ukli
wi�kszo�� lamp. Dwie cudem ocala�e dawa�y akurat tyle �wiat�a, by obudzi�
groteskowe cienie
na �cianach starych kamienic. Czu�a, �e powinna zawr�ci�. Wst�pi do najbli�szej
knajpki, tam
spokojnie wyjmie kom�rk� i zadzwoni na policj�. Co tam, najwy�ej si� wyg�upi...
Z drugiej jednak strony, je�li przejdzie jeszcze kilka metr�w, zobaczy ju� swoje
okna.
Raptem chwilka i b�dzie bezpieczna. Poprawi�a torebk� i szybkim krokiem ruszy�a
w g��b
uliczki. Przyspieszy�a, mijaj�c ciemn� bram�. W �rodku co� zaszele�ci�o, ale si�
nie obejrza�a.
To na pewno szczur. - Zacisn�a z�by tak mocno, �e rozbola�a j� szcz�ka. - Pe�no
ich pa��ta si�
w tej okoli...
Kto� wypad� spomi�dzy �mietnik�w, str�caj�c pokryw�, kt�ra uderzy�a o asfalt z
g�o�nym
brz�kiem. Susan z trudem st�umi�a wrzask.
M�czyzna, z ca�� pewno�ci� pijany, pos�a� jej zdumione spojrzenie, po czym
schyli� si�,
by podnie�� blaszan� klap�.
- Cii - wybe�kota�. - Bez ha�asu, male�ka, ludzie �pi�.
Odruchowo skin�a g�ow�, nie kryj�c ulgi. Szybkim krokiem dosz�a do drzwi swojej
kamienicy, w�o�y�a klucz do zamka i przekr�ci�a.
Wesz�a w pogr��ony w mroku, jednak znajomy korytarz. Ale gdy nacisn�a w��cznik
�wiat�a, nic si� nie sta�o. Nacisn�a jeszcze raz. I jeszcze.
- Nie stukaj tak, nie stukaj. Wysiad� pr�d, dziecino.
Dziennikarka westchn�a z ulg�, unosz�c g�ow�. Wprawdzie nic nie widzia�a,
jednak
trudno by�oby nie pozna� ochryp�ego g�osu starej dozorczyni. Dobiega� z
wysokiego parteru.
- Ma pani jak�� latark�?
- A my�lisz, dziecino, �e sta�abym tak teraz po ciemku, gdybym mia�a? Baterie
szlag trafi�
wieki temu, a nie ka�dego sta� na te akumulatory.
Umilk�a.
Susan wymaca�a por�cz i ruszy�a w g�r� schod�w. Przynajmniej by�a ju� w domu.
C�
mog�o jej teraz zagrozi�?
- Jak chcesz, dziecino, mog� ci da� par� �wieczek - powiedzia�a po d�u�szym
namy�le
dozorczyni.
- Mo�e jedn� na drog�. W domu pewnie znajd� jak�� latark�.
Susan zaczeka�a chwil�, a� staruszka odpali trzyman� w fartuchu �wiec� i
podzi�kowa�a,
obiecuj�c, �e odkupi.
- Jak nie zapomnisz - odpar�a dozorczyni z rozbawieniem. - Wy, m�odzi, zawsze
macie
tysi�ce spraw na g�owie. Ale niewa�ne, jak widzisz, radz� sobie i bez �wiat�a.
Zawsze mia�am
kocie oczy.
Dziennikarka raz jeszcze podzi�kowa�a i ruszy�a w g�r�, chroni�c d�oni� nik�y
p�omie�.
* * *
Wesz�a do mieszkania i zamkn�a za sob� drzwi. Odruchowo si�gn�a do w��cznika,
ale
przypomnia�a sobie, �e to nic nie da.
Namaca�a szafk� z narz�dziami i wydoby�a z niej sporych rozmiar�w latark�.
Sprawdzi�a,
czy dzia�a, i dopiero wtedy zdmuchn�a �wiec�. Uzbrojona w w�ski snop bia�ego
�wiat�a
przesz�a do pokoju.
W ciemno�ci jej mieszkanie wcale nie wydawa�o si� przyjazne. Wr�cz przeciwnie.
Liczne
meble - jak wtedy, gdy Susan by�a ma�� dziewczynk� - sta�y si� norami i
kryj�wkami
najpaskudniejszych stwor�w. Tego dnia, rzecz jasna, wszystkie mia�y jedn� twarz.
I wszystkie
nuci�y �I got you, babe�, zupe�nie jak Levinson tamtego dnia podczas og�aszania
wyroku.
Poci�gn�a nosem. Mia�a wra�enie, �e teraz nawet pachnia�o inaczej. Zna�a sk�d�
t� wo�...
W�a�nie wtedy dostrzeg�a le��c� na stole paczk�. Poczu�a nag�e uk�ucie strachu,
zaraz
opami�ta�a si� jednak. Do paczki przyklejona by�a karteczka z kr�tk� notk� od
dozorczyni.
Stara kobieta, dzi�ki uk�adom z listonoszami, do�� cz�sto odbiera�a za lokator�w
przesy�ki
polecone, by potem zostawia� je u nich w mieszkaniach. Z wyj�tkiem jednego gbura
z
pierwszego pi�tra, wszyscy byli jej za to wdzi�czni i nikt si� nie skar�y�.
Dozorczyni musia�a
po prostu zapomnie� jej o tym powiedzie�.
Odebra�am o 18:30 - by�o napisane na karteczce. - Powiedzia�, �e bez op�at.
Susan usiad�a z paczk� i trzymaj�c w prawej r�ce latark�, lew� rozerwa�a papier.
W �rodku
znajdowa�a si� prosta drewniana ramka z modlitw� do anio�a str�a.
Nakierowa�a �wiat�o na starannie wykaligrafowane litery i przeczyta�a:
- Aniele bo�y, str�u m�j, ty zawsze przy mnie st�j, rano, we dnie, wiecz�r, w
nocy, b�d�
mi zawsze ku pomocy...
Przerwa�a i raz jeszcze poci�gn�a nosem. Dziwny zapach jeszcze si� nasili�.
Gdzie� w jej
g�owie cicho popiskiwa� alarm, �e powinna go skojarzy�, �e...
I w tym momencie przypomnia�a sobie.
Jej cia�o przeszy� dreszcz. Nie by�a w stanie si� poruszy�. Zacisn�a palce na
ramce.
Drzewo sanda�owe - dok�adnie tak pachnia� Levinson na rozprawie. A teraz ta wo�
wype�nia�a jej mieszkanie...
Wzi�a g��boki oddech, staraj�c si� wm�wi� sobie samej, �e istniej� przecie�
z�udzenia
zapachowe. Gdzie� o tym czyta�a.
Znowu skupi�a wzrok na tabliczce. Czy na pewno przynios�a j� dozorczyni? Czy na
kr�tkiej notce rzeczywi�cie by�o jej pismo?
Wyczu�a za plecami jaki� ruch, odwr�ci�a si� gwa�townie, ale nikogo nie
dostrzeg�a.
Mocniej chwyci�a latark�, a lew� r�k� pr�bowa�a na o�lep od�o�y� ramk� na st�.
Wtedy kto� z ciemno�ci chwyci� j� za nadgarstek. Wrzasn�a i odwin�a si�, by
uderzy�
latark�. Napastnik przechwyci� cios.
- Mam ci�, dziecinko - wychrypia�.
W snopie �wiat�a na moment pojawi�a si� twarz. Ta twarz! Wykrzywiony w paskudnym
u�miechu pysk Levinsona. Wrzasn�a ponownie, pr�buj�c si� wyrwa�, ale doskonale
wiedzia�a,
�e nie ma szans. By�a zbyt s�aba, by poradzi� sobie samej, a szanse, �e kto�
zareaguje na jej
krzyki, r�wna�y si� zeru...
Jednak nagle eksplodowa� b�ysk - tak mocny, �e czu�a jak wypala jej oczy.
Zacisn�a
powieki z ca�ej si�y.
I zn�w krzyk, ale nie jej. M�ski, obcy. Nie by� to wrzask przera�enia jak Susan,
tylko b�lu,
potwornego i nieustaj�cego b�lu. Tak mogli krzycze� pot�pie�cy. Pok�j wype�ni�
si� zapachem
kwiat�w i owoc�w. Woni� cudnego ogrodu podobn� do tej, kt�r� pami�ta�a z
dzieci�stwa...
tylko jeszcze pi�kniejsz�...
A potem �wiat�o zgas�o.
Susan siedzia�a jeszcze przez chwil� z zamkni�tymi oczyma, a gdy je otworzy�a,
by�a sama.
Nie czu�a ju� tego pi�knego zapachu, ale nie czu�a te� drzewa sanda�owego.
Przez kr�tk� chwil� zacz�a nawet wierzy�, �e dozna�a tylko jakiej� niezwyk�ej
halucynacji... i wtedy w�a�nie dostrzeg�a wypalony na stoliku �lad r�ki. Tu�
obok le�a� kabel,
taki sam jak ten, kt�rym Levinson dusi� swe ofiary. A na ma�ej ramce z modlitw�
do anio�a
str�a zobaczy�a ogromne, �nie�nobia�e pi�ro.
* * *
- Co z ni�? - zapyta� Kwiryniusz z trosk� w g�osie. Sta� teraz na ty�ach domu
ko�o �mietnika
i do pojawienia si� Lokiego zerka� na przemian to na okna mieszkania Susan, to
zn�w na drzwi
wyj�ciowe budynku.
K�amca wzruszy� ramionami i wyci�gn�� z kieszeni paczk� wyka�aczek. Jedn� z nich
w�o�y� do ust.
- Zemdla�a - odpar�. - Ale my�l�, �e gdy si� obudzi, jest twoja. Aha, to
iluzyjne pi�ro
zniknie za kilka dni, �lad na stoliku te�, wi�c postaraj si�, by mia�a jakie�
g��bsze podstawy do
wiary. A �lad najlepiej po prostu wypal przy okazji. Niech ma pami�tk�.
- Ca�y czas zastanawiam si�, czy nie przesadzili�my - westchn�� anio� str�. -
Nam nie
wolno pokazywa� si� podopiecznym w pe�nej chwale, a ju� zw�aszcza by nak�ania�
ich w ten
spos�b do wiary.
Loki wzruszy� ramionami.
- To nie by�a twoja chwa�a, tylko moje sztuczki. W�tpi�, by twoja moc by�a
r�wnie pot�na.
A teraz p�a�. Co� mi si� nale�y za przywdziewanie tej ohydnej g�by Levinsona. Ta
dozorczyni
i pijak to te� nie by�a przyjemno��. Przy ka�dym z tej tr�jki nawet pachnie�
musia�em inaczej.
Takie szczeg�y cholernie m�cz�.
- Napracowa�e� si� tej nocy - przyzna� Kwiryniusz. - I my�l�, �e...
- P�a�!
Anio� wr�czy� K�amcy kopert�.
- Mi�o si� wsp�pracowa�o - powiedzia�.
Loki wyplu� wyka�aczk� i pokiwa� g�ow�.
- No, tak si� podobno m�wi... tyle, �e zwykle w filmach.
U�cisn�� d�o� anio�a i powoli ruszy� przed siebie. Jednak nie uszed� nawet
pi�ciu krok�w,
gdy poczu�, �e jest obserwowany. Odwr�ci� si�. Anio�a nie by�o. Pewnie sta� si�
ju�
niewidzialny.
K�amca uni�s� g�ow�.
- Witaj, Gabrielu - powiedzia� do siedz�cej na ozdobnym gzymsie postaci.
Archanio� u�miechn�� si� i odgarn�� w�osy z czo�a.
- Oj, Loki, Loki - westchn��. - I co ja mam z tob� zrobi�?
K�amca u�miechn�� si� szelmowsko.
W budynku, kilka pi�ter wy�ej, pewna kobieta ockn�a si� i po raz pierwszy od
wielu lat jej
usta zacz�y szepta� modlitw�.
JAK BY�O NA POCZ�TKU...
M�OT, W�� I SKA�A
Gdzie�
Poza czasem
Wy�oni�a si� z mg�y. Jej ko� z majestatem godnym kr�lewskiego rumaka przest�pi�
szar�
granic� �wiat�w i wkroczy� na szerok� drog�. Rosn�cy po obu stronach traktu
g�sty las
przywita� przyby�� cichym westchnieniem i b�yskiem kropel na li�ciach sk�panych
w
ksi�ycowej po�wiacie. U�miechn�a si�. Nareszcie w domu...
Z bia�ej chmury wyjechali kolejni je�d�cy. Po czterech, ze zwieszonymi g�owami,
jakby
pogr��eni w p�ytkiej drzemce. W przeciwie�stwie do swej dumnej, odzianej w
�wietlist� zbroj�
i skrzydlaty he�m przewodniczki nie prezentowali si� imponuj�co. Na ich
powyginanych
zbrojach dawno ju� przekwit�y rdzawe kwiaty wzrastaj�ce zwykle tam, gdzie
pancerz okazuje
si� zbyt s�aby. Pop�kane puklerze pe�ne by�y zamocowanych w po�piechu klamer, a
miecze i
topory szczerb. Niekt�rzy z je�d�c�w nie mieli twarzy, tylko mi�siste papki, z
kt�rych
wyziera�y opuchni�te, przekrwione oczy, b�d� te� niemal nagie czaszki ze
strz�pami sk�ry i
poszarpanymi mi�niami. Byli w�r�d nich i tacy, kt�rym miecz lub top�r odr�ba�
�uchw�, i
teraz pozbawione oparcia j�zyki zwisa�y niczym u zm�czonych biegiem ps�w.
Wbrew wszystkiemu jednak wojownicy �yli. Jakim� cudem zros�y si� roz�upane
niegdy�
g�owy, a jedyn� pami�tk� po �miertelnych ciosach by�y wg��bienia ci�gn�ce si� od
czo�a po
kark. Na powr�t wepchn�li w oczodo�y wy�upione oczy i teraz spogl�da�y na �wiat
z niemal
identyczn� jak niegdy� ostro�ci�, a zasklepione t�tnice poder�ni�tych garde� na
nowo t�oczy�y
krew. Bez cienia w�tpliwo�ci dano im drug� szans�.
Po d�u�szej chwili, podczas kt�rej da�o si� s�ysze� jedynie miarowy stukot kopyt
na ubitym
trakcie, ostatnia z blisko dwudziestu czw�rek wjecha�a na drog�. Ci wojownicy
wygl�dali na
bardziej wyczerpanych ni� kompani, ale to dlatego tylko, �e krew wok� ich
jeszcze nie tak
dawno �miertelnych ran wci�� mieni�a si� szkar�atem i nie przesta�a tworzy�
swych w�skich,
zakrzep�ych �cie�ek. Ich oczy, wci�� pe�ne zdumienia, bezwiednie wpatrywa�y si�
w plecy
jad�cych przed nimi, jakby w nich szukaj�c odpowiedzi na rodz�ce si� pytania: w
jaki spos�b?
dlaczego ja? czy tak b�dzie wygl�da� wieczno��?
Zd��yli ujecha� kilka krok�w, gdy od drzew po obu stronach drogi oderwa�y si�
cztery
skrzydlate postaci odziane w barwy lasu. Jedna z tych istot unios�a do g�ry
zaci�ni�t� pi��.
Lew� r�k� wyci�gn�a z przymocowanego do nogawki pokrowca d�ugi n� o czarnym,
matowym ostrzu. Poczeka�a, a� pozosta�e zrobi� to samo i chwyciwszy ostrze w
z�by, woln� na
chwil� d�oni� wykona�a kilka gest�w. Towarzysze potwierdzili skinieniami g�owy.
Ca�y czas
wzniesiona prawa pi�� opad�a gwa�townie.
Ksi�yc skry� si� za chmurami. Nikt nie dostrzeg�, jak sfrun�li kilka st�p nad
ziemi� i
�api�c mocny powietrzny pr�d, pognali za kolumn�. Wyhamowali w ostatniej chwili,
by nie
zdradzi� si� nienaturalnym powiewem, po czym wzlecieli ponownie dzi�ki
delikatnemu
drganiu skrzyde�, tym razem jedynie na wysoko�� siode�.
Pi�� dow�dcy ponownie pow�drowa�a w g�r� i zaraz opad�a. Nim ofiary zd��y�y si�
odwr�ci�, skrzydlaci siedzieli ju� na koniach tu� za je�d�cami.
Doskona�e wyszkolenie lataj�cych wojownik�w da�o o sobie zna�. Skrzyd�a
b�yskawicznie
zawin�y si�, otaczaj�c wrog�w i kr�puj�c im ruchy. Lewe d�onie pow�drowa�y na
ich usta,
t�umi�c rodz�cy si� krzyk, a prawe, uzbrojone w no�e, g�adko rozp�ata�y gard�a.
Zanim krew
wskrzesze�c�w zd��y�a dotkn�� ziemi, napastnicy, opanowawszy konie, skr�cali ju�
w las, by
moment p�niej znikn�� w g�stwinach.
Chwil� potem od drzew oderwali si� kolejni skrzydlaci.
* * *
Ko� jad�cej na czele Walkirii nie by� zwyk�ym zwierz�ciem. Rzadko kt�ry rumak
jest w
stanie szybowa� pod niebem i mieni� si� przy tym niezwyk�ym blaskiem niczym
spadaj�ca
gwiazda. I pomimo �e zdolno�� ta zamiera�a, gdy tak jak w tej chwili wkracza� na
mityczne
ziemie, zawsze pozostawa�a w nim odrobina magii. Objawia�a si� przede wszystkim
niezwykle
wyczulonymi zmys�ami i ogromnym zapa�em do walki.
Gdy pierwszy oddzia� skrzydlatych postaci run�� z nieba, rumak Walkirii
przystan�� na
moment. Jego pani, zm�czona �owami, zlekcewa�y�a jednak ostrze�enie. Uderzy�a
pi�tami w
boki konia i wpl�t�szy palce w grzyw�, wyszepta�a zakl�cie. Wierzchowiec ruszy�
zgodnie z jej
wol�. Par� krok�w dalej stan�� jednak ponownie. Zastrzyg� uszami i parskn��.
Tym razem wojowniczka zareagowa�a. Odwr�ci�a si�, by spojrze� na sw�j oddzia�,
si�gn�a do pasa po r�g i uni�s�szy go do ust, zad�a kr�tko.
Wskrzesze�cy unie�li g�owy.
- Przeka�cie tylnej stra�y, by byli ostro�ni - zawo�a�a Walkiria.
Kilka g��w odwr�ci�o si�.
Przez chwil� s�ycha� by�o szepty i pe�ne zdumienia okrzyki.
- Pani! - zabrzmia� pierwszy skierowany do niej. - Nie ma tyl...
Rzucony z g��bi lasu n� ze �wistem przeszy� powietrze i zag��biaj�c si� w
gardle, st�umi�
reszt� meldunku. Drzewa zaszumia�y, jakby tysi�ce ptak�w wzbi�o si� nagle do
lotu, a ksi�yc
w jednej chwili znikn�� zas�oni�ty chmar� unosz�cych si� nad drog� istot.
Spomi�dzy konar�w
wylecia�y dziesi�tki strza�.
Walkiria spi�a konia i jednocze�nie zn�w si�gn�a po r�g. Gna�a przed siebie,
dm�c ile si�
w p�ucach, nawet nie zauwa�aj�c grot�w, kt�re odbija�y si� od otaczaj�cej j�
niewidzialnej
aury.
Jednak na wzywanie odsieczy by�o ju� za p�no. D�wi�k rogu bogini miesza� si� z
wrzaskami trac�cych sw� drug� szans� wskrzesze�c�w, z g�o�nym szumem dziesi�tek
par
skrzyde� i z hukiem, jaki wype�nia� jej g�ow�.
Tu� przed ni� pojawi�a si� nagle �ciana ognia. Szkolony do podobnych sztuczek
rumak
nawet nie zwolni�, przeskoczy� przez p�omienie i gna� dalej przed siebie, wci��
nabieraj�c
pr�dko�ci.
Odg�osy walki cich�y powoli, gdy Walkiria dotar�a do zakr�tu. Przed sob�
widzia�a wielkie
jezioro, a �e siedz�c w siodle znajdowa�a si� nad lini� tatarak�w, mog�a
dostrzec p�on�ce
daleko na przeciwnym brzegu lasy, spomi�dzy kt�rych wy�ania�a si� oblegana teraz
ze
wszystkich stron Walhalla.
To po to mnie wezwali - pomy�la�a, a jej cia�em wstrz�sn�� dreszcz. - To
Ragnarok.
W tej samej niemal chwili ko� zbyt ostro wszed� w zakr�t. Szarpn�a go za grzyw�,
ale by�o
ju� za p�no. Zachwia�a si� i z impetem run�a na ziemi�. Na szcz�cie trafi�a
na rozmi�kczon�
wod� skarp�, przez co upadek nie by� szczeg�lnie bolesny. Wojowniczka potoczy�a
si� do
wody.
Przez chwil� le�a�a w bezruchu, nas�uchuj�c, czy nie naje�d�a po�cig, po czym z
wysi�kiem podnios�a si� na kolana. Na �cie�ce dostrzeg�a jaki� b�yszcz�cy
przedmiot, w kt�rym,
gdy odgarn�a z czo�a w�osy i przyjrza�a si� uwa�niej, rozpozna�a sw�j he�m.
Nie posz�a po niego, tak jak i nie wsta�a, by zobaczy�, jak radz� sobie jej
wojownicy
(Pewnie ju� sobie nie radz� - pomy�la�a). Zamiast tego wydoby�a sztylet, by
poprzecina� paski
zbroi. Zdj�a z siebie wszystko i naga zag��bi�a si� w tataraki. Nie ufa�a ju�
�cie�kom ani
drogom, a skrzydlaci przecie� nie pop�yn�. Dotrze do Walhalli, tam umrze.
Nigdzie indziej.
Obok niej drgn�a nagle ma�a �ody�ka, a chwil� p�niej w tym samym miejscu
wynurzy�a
si� ociekaj�ca wod� g�owa. W z�bach trzyma�a n�.
* * *
Cherubin Nathaniel zeskoczy� z konia i odpowiadaj�c niedba�ym gestem na saluty
wartownik�w, ruszy� w g��b obozu. Szed� pewnym krokiem z niewielkim tobo�kiem w
gar�ci,
mijaj�c brudne, obszarpane namioty przepe�nione rannymi. Le�eli cicho na
po�amanych
pryczach otuleni we w�asne skrzyd�a uwalane w b�ocie i krwi. Za�ywali spokojnego
snu po
ci�kiej, wyczerpuj�cej walce.
Ci, kt�rzy mieli wi�cej szcz�cia, chronili swoje zabanda�owane g�owy czy r�ce i
oddawali
si� �wiczeniom, by nast�pnym razem nie ulec wcze�niej ni� inni. Nathaniel
podziwia� ich
zawzi�to��. Szcz�k mieczy milk� tylko na chwil� potrzebn�, by odda� ho�d
mijaj�cemu ich
oficerowi, po czym znowu przybiera� na sile wzbogacony �wistem nier�wnych
oddech�w.
Rumor, jaki rozleg� si� przy wartowni, �wiadczy� wyra�nie, �e reszta oddzia�u
Nathaniela
dotar�a ju� do obozu. Cherubin u�miechn�� si�. Nie ma to jak dobre wra�enie -
pomy�la�,
skr�caj�c w prawo, w szerok� dr�k� mi�dzy namiotem narad a jadalni� oficer�w.
Przed nim
wznosi� si� ju� namiot wodza.
Nathaniel stan�� przed wej�ciem i przywo�awszy stra�nika, wyrecytowa� formu��
wej�cia
zawieraj�c� dyskretnie zawoalowane has�o i status odbytej misji. Wartownik
znikn�� na chwil�
we wn�trzu namiotu, po czym pojawi� si� ponownie, wpuszczaj�c oficera do �rodka.
Cherubin
poprawi� pancerz i wszed�.
Wn�trze namiotu by�o surowe jak wojna i tak jak ona pozbawione wyg�d. Na lewo
sta�
pusty stojak na zbroje, a tu� obok wojskowa prycza. Wygl�da�a jak robiona na
miar� dla
olbrzyma. Obok niej na sto�ku kto� pozostawi� w nie�adzie gliniane naczynia z
resztkami
posi�ku.
W centrum znajdowa� si� st� otoczony tuzinem nieociosanych pie�k�w, a po lewej
na
podwy�szonej �awie roz�o�ona by�a wielka makieta pola bitwy. Nad ni� w�a�nie
pochyla� si�
w�dz.
Sta� ty�em do wej�cia, a trzy pary jego gigantycznych skrzyde� porusza�y si�
delikatnie
jakby muskane wiatrem. Pomi�dzy nimi wisia� zamocowany wzd�u� kr�gos�upa pot�ny
miecz.
Oficer odchrz�kn��.
- Melduje si� cherubin Nathaniel, archaniele - wyrecytowa�. - Z pierwszego...
W�dz wzni�s� r�k�, zmuszaj�c go do zamilkni�cia.
- Wiem, kim jeste� - odpar�. Wzi�� z makiety niewielk� figurk� i przestawi� j�
odrobin�
dalej. - Gdyby by�o inaczej, nie wszed�by� tu.
Cherubin zdusi� w sobie przekle�stwo. Jego dobre samopoczucie odp�yn�o w jednej
chwili, nadal mia� jednak do zdania raport. Ca�kiem dobry raport. Godny pochwa�y.
Mo�e nie
wszystko jeszcze stracone...
- Archaniele Michale! Oto g�owa Walkirii. - Z dum� rozwin�� tobo�ek i pokaza�
jego
zawarto��. - Pragn� zameldowa�, �e misja zosta�a wykonana. Przy minimalnych
stratach...
- Co?!
W�dz odwr�ci� si� tak gwa�townie, �e przewr�ci� skrzyd�ami makiet�. �awa run�a
z
hukiem, niewielkie figurki rozsypa�y si� po klepisku, wbijaj�c swe male�kie
mieczyki w
ziemi�, a miniaturowa Walhalla p�k�a na dwoje.
Do �rodka wpadli dwaj wartownicy, ale widz�c, �e dow�dca nie jest zagro�ony,
wycofali
si� pospiesznie. Archanio� ruszy� powoli w stron� cherubina, a jego pi�ci na
przemian
zaciska�y si� i rozlu�nia�y.
- Chcesz mi powiedzie�, �e mamy straty?!
Nathaniel bezwiednie zrobi� krok do ty�u.
- Doprawdy minimalne, panie, my... - Zamilk�, nie mog�c doda� ju� ani s�owa.
Micha� zatrzyma� si� krok od niego. Jego poznaczona bliznami twarz wyra�a�a
teraz
niczym niehamowan� w�ciek�o��. Wytatuowany wok� lewego oka p�omie� zacz��
mieni� si�
czerwieni� i ��ci�, a zaci�ni�te z�by ze �wistem przepuszcza�y powietrze.
- Dosta�e� dwie setki doborowych wojownik�w - wycedzi� - i cudowne miejsce na
zasadzk�. Przeciwnik nieomal �aden, A TY MI M�WISZ O STRATACH?!
Nathaniel zrobi� male�ki kroczek do ty�u i z przera�eniem odkry�, �e oto w�a�nie
dotar� do
�cianki namiotu. Wbi� skrzyd�a w p��tno.
- Oni mieli t� bro�, panie - spr�bowa� obrony raz jeszcze, prawie szeptem. - T�,
kt�ra...
Archanio� wzi�� g��boki oddech, po czym cofn�� si� o krok. Sta� przez chwil� w
milczeniu,
jakby co� rozwa�aj�c.
- Zostaniesz odprowadzony pod stra�� do swojego namiotu - powiedzia� wreszcie
ju�
niemal spokojnym g�osem. - Nie wolno ci go opu�ci� do czasu, gdy postanowi�, co
z tob�
zrobi�. Zg�o� si� do wartownik�w i powiedz im, co rozkaza�em. A teraz zabierz
sobie ten wra�y
czerep i precz!
P�tak - my�la�, patrz�c na wychodz�cego cherubina. - Otaczaj� mnie tch�rze i
p�taki. Ile�
to odpraw po�wi�ci�, by zdyskredytowa� mit o owej zab�jczej broni, ow� plotk�,
kt�ra
nieopatrznie wyrwa�a si� z ust stra�nik�w olbrzyma Aegira i rozlaz�a po jego
armii niczym
szara�cza po polach Egiptu. Przekl�ci! Jednym zdaniem zrobili wi�cej, ni�
wszystkie Alfy,
Kar�y i Walkirie swymi mieczami czy toporami.
Przez chwil� przygl�da� si� le��cym na ziemi figurkom, po czym podni�s� jedn� z
nich. By�
to dobrze zbudowany wojownik o kruczoczarnej brodzie i opasce na oku. Na jego
zbroi widnia�
emblemat wielkiego drzewa ze zwisaj�c� z ga��zi szubienic�.
- Nie przejmuj si�, Odynie - wyszepta� archanio� Micha�, u�miechaj�c si� krzywo.
P�omie�
na jego twarzy zn�w rozgorza�. - To nie op�ni naszego spotkania.
* * *
Niemal w tym samym momencie, gdy Micha� przem�wi� do trzymanej w d�oni figurki,
siedz�cego na tronie Odyna przeszy� dreszcz.
Chwil� p�niej zatrz�s�o si� wszystko.
Kufle z czaszek zagrzechota�y na sto�ach, a z glinianych mis powypada�y
piszczelowe �y�ki.
Ogo�ocone z broni stojaki run�y na rozci�gni�te na pod�odze zwierz�ce sk�ry.
Stoj�cy na �rodku sali b�g piorun�w Thor po�o�y� na ziemi sw�j m�ot i stan�wszy
w
rozkroku, roz�o�y� r�ce. Nawet on nie bez trudu utrzyma� r�wnowag�.
Wstrz�sy usta�y r�wnie szybko, jak si� rozpocz�y. Zn�w s�ycha� by�o tylko
dobiegaj�ce
zza mur�w odg�osy bitwy, anielskie ryki tryumfu, gdy pada�y kolejne fortyfikacje,
no i
oczywi�cie r�wnomierne uderzenia tarana we wrota Walhalli.
B�g piorun�w ponownie si�gn�� po m�ot, podrzuci� go, z�apa� lew� r�k� i zakr�ci�
m�ynka
nad g�ow�. Odyn skrzywi� si� z niesmakiem.
- Mog� wiedzie�, czemu ci tak weso�o, synu?
Thor wzruszy� pot�nymi ramionami.
- Trudno powiedzie� - odpar�. - To chyba przez te wstrz�sy. Przypomnia�y mi o
starych
czasach. Przez to wszystko niemal zapomnia�em, �e on tam jeszcze siedzi.
Odyn spojrza� na wisz�ce pod sufitem jezioro, dar morskiego olbrzyma Aegira.
Tego
samego, kt�ry wymy�li�, �e ze skrzydlatymi mo�na si� uk�ada�. Biedny g�upiec!
- Za to ja ca�y czas pami�tam o K�amcy - rzuci� smutno w�adca Walhalli. - I
czasem mam
ochot� zej�� tam i zako�czy� jego pod�y �ywot.
Pan grzmot�w spojrza� na niego z wyrzutem.
- Nie mo�esz! On przecie�...
- ...ma by� przyczynkiem ko�ca, wiem - ojciec wszed� mu w zdanie. - Tyle tylko,
�e oto
w�a�nie nadszed� koniec, nie widzisz?!
Zza drzwi od strony komnat wy�oni�a si� g�owa kar�a. Thor machn�� r�k�.
- Nie przeszkadzaj nam teraz, Gloinie.
Pokurcz pos�usznie znikn�� za drzwiami. B�g prze�o�y� m�ot za g�ow� i opar� na
ramionach.
- Wiesz, �e jest spos�b, prawda? - zapyta�. - Pami�tasz o sekretnych drzwiach w
twej
komnacie i...
- Zamilcz! - niemal wrzasn�� Odyn.
B�g burzy westchn��.
- Wi�c o to chodzi - stwierdzi�. - Do niedawna my�la�em, �e masz plan, potem, �e
w
rozpaczy zapomnia�e�. Ale ty pami�tasz. Tylko, ojcze... stch�rzy�e�!
- Kaza�em ci zamilkn��!
- Bo c� mi zrobisz? - szydzi� dalej Thor. - Nie masz odwagi, by zrobi� to,
czego nikt z nas,
ani ja, ani ta pochowana po komnatach ho�ota, zrobi� nie mo�emy. Nie masz odwagi,
by
uratowa� Walhall�.
Odyn poderwa� si� i z�apa� stoj�c� obok tronu w��czni�. Jego syn ani drgn��,
tylko kilka
male�kich niebieskich b�yskawic prze�lizn�o mu si� po zbroi, a spoczywaj�cy na
ramionach
m�ot zamrucza� cichutko. Zabrzmia�o to jak odleg�y grzmot. W�adca As�w usiad� i
zakry�
twarz.
- Nie wiesz, jak to jest - odezwa� si� cicho. - Gdy ostatni raz odda�em si�
Drzewu... To by�o
co� potwornego. Ale wtedy wiedzia�em, �e mam szans� na powr�t. A teraz... Ja nie
wr�c�.
Trudno to poj�� komu�, nad kim do tej pory wisia� tylko odleg�y Ragnarok.
Thor podszed� do tronu. Przez chwil� patrzy� na Odyna z g�ry, po czym
przykl�kn��.
Z�o�y� m�ot pod stopy ojca i odda� mu pok�on.
- Wybacz m� zuchwa�o�� - wyszepta�. - Oczywi�cie zrobisz jak uwa�asz. Tyle tylko,
�e
Drzewo to nasza jedyna szansa, a je�li... je�li...
Brama zatrzeszcza�a, posypa�y si� pierwsze drzazgi.
Odyn powoli podni�s� si� z tronu i zdj�� he�m. Pusty oczod�, do tej pory ukryty
za
metalow� przes�on�, nada� jego pooranej bliznami twarzy nowy, bardziej
przera�aj�cy wyraz.
Wyraz kogo�, kto nie ma ju� nic do stracenia.
- Potrzebuj� kilku chwil przygotowa�. Musisz mi da� czas, Thorze - powiedzia�,
podaj�c
he�m synowi. Ten przyj�� go i od razu za�o�y�, nie bacz�c na ograniczaj�c�
widzenie przes�on�.
- Ile tylko zdo�am - odpar� b�g piorun�w. Wsta� i otrzepa� kolana. Podni�s� m�ot.
- Ca�y
czas naszego �wiata. Ca�y m�j czas.
* * *
Po�y namiotu wodza unios�y si� i do �rodka wkroczy� kolejny oficer, ostatni
spo�r�d
wezwanych. Zasalutowa� archanio�owi i skin�� siedz�cym przy stole towarzyszom.
Stoj�cych
za wodzem dw�ch mrocznych, sze�cioskrzyd�ych postaci odzianych w czarne togi
wola� nie
dostrzega�, zreszt� zgodnie z przyj�tym zwyczajem.
Uda� te�, �e nie zauwa�a przewr�conej makiety, cho� jakie� wewn�trzne
przekonanie
kaza�o mu dot�d my�le�, �e skutki trz�sienia ziemi omin� ten namiot. W jego
g�owie powsta�a
nagle niepokoj�ca my�l, �e skoro myli� si� w tej kwestii...
- Usi�d� tutaj, Mazariaszu - poleci� archanio�, ust�puj�c mu miejsca.
Oficer pos�usznie usiad� przy stole, czuj�c si� wyr�niony tym zaszczytem, ale
ju� po
chwili zakl�� w duchu na chropowato�� i w�sko�� wskazanego pie�ka. Zna� d�ugo��
odpraw -
czeka�a go nieprzyjemna godzina.
W�dz z�o�y� r�ce na piersi, otuli� si� skrzyd�ami, po czym skrzywi� usta w
pozornie
z�o�liwym, a tak naprawd� starannie wy�wiczonym u�miechu.
- Pewnie dotar�a ju� do was, pod�e plotkary, wie�� o niekompetencji Nathaniela -
rzuci� z
przek�sem. - Wiem, �e zw�aszcza Treazar lubuje si� w podobnych historiach.
Wskaza� g�ow� na postawnego anio�a o twarzy pucu�owatego dziecka, kt�ry
zawstydzony
wzruszy� ramionami. Pozostali rykn�li �miechem.
- Nie wiem jednak, czy dotar�a do was wiadomo��, �e wasz szanowny przyjaciel
pr�bowa�
t�umaczy� si� ow� rzekomo zab�jcz� dla nas broni�...
Pomruki �miechu urwa�y si� nagle. Archanio� westchn��.
- Niestety, tym razem pog�oski by�y prawdziwe. Przeszukali�my wszystkie zw�oki i
dotarli�my do tego.
Pokaza� im trzymany w d�oni wisiorek. By�o to oprawione w z�oto oko.
- Oto i oko Odyna - wyja�ni�. - Dzi�ki niemu m�g� on dzieli� si� ze swymi
poddanymi
w�asn� moc�. Rzecz jasna, moc ta nie by�a tak wielka, by zaszkodzi� mocniejszym
anio�om jak
wy, ale wystarczaj�ca, by sia� ferment w�r�d naszych �o�nierzy. Ale teraz
zdobyli�my oko
Odyna i...
- A co, je�li wyd�ubie sobie i drugie? - wyrwa� si� Mazariasz. - Wyd�ubie,
oprawi i ofiaruje
na przyk�ad olbrzymom? Przecie� i bez tego giganty s� niezwykle gro�nym
przeciwnikiem. A
maj�c takie oko...
Jedna ze stoj�cych za Micha�em mrocznych postaci post�pi�a krok do przodu i
zdj�a
kaptur. Naraz wszyscy ujrzeli przepi�kn� twarz archanio�a Gabriela - boskiego
pos�a�ca i
anio�a �mierci. Po�wiata, jaka od niej bi�a, przy czarnym stroju milcz�cego
dot�d wojownika,
przywodzi�a na my�l roz�arzony do bia�o�ci metal �wiec�cy w�r�d w�gli. Tylko
archanio�
Micha� wytrzyma� ten widok doskona�ego pi�kna i grozy. U�miechn�� si� z
wy�szo�ci� do
swych podkomendnych.
- Nie ma potrzeby, by martwi� si� drugim okiem Odyna - zapewni� swym melodyjnym
g�osem Gabriel. - Ani �adn� inn� cz�ci� jego cia�a. By co� mog�o sta� si�
artefaktem, musi
najpierw by� s�awione w legendzie. Jak to oko na przyk�ad. A na zbudowanie
legendy wok�
drugiego oka nie maj� ju� czasu.
Micha� powi�d� wzrokiem po zebranych. Nie wygl�dali na przekonanych do ko�ca,
ale
wystarczaj�co, by spe�nia� rozkazy. A byli wszak o krok od zwyci�stwa.
- To wszystko, co chcia�em wam dzi� powiedzie�. - U�miechn�� si�, widz�c
zdziwienie na
twarzach swych oficer�w.
- Mo�ecie odej�� - zezwoli�, rozk�adaj�c skrzyd�a.
Anio�owie pos�usznie wstali z pie�k�w i opu�cili namiot. Micha� odczeka� jeszcze
chwil�,
po czym odwr�ci� si� do Gabriela i drugiej mrocznej postaci.
- Znakomicie si� spisali�cie - pochwali�. - Przyznam, �e nie wpad�bym na to.
Gabriel wzruszy� ramionami.
- Ca�a zas�uga nale�y si� naszej informatorce - stwierdzi�. - To ona przekazuje
nam takie
genialne pomys�y, prawda Rafaelu?
Mroczna posta� skin�a g�ow�, ale nie wyda�a z siebie �adnego d�wi�ku.
- Rafael ca�y czas jest z ni� w kontakcie - wyja�ni� Gabriel. - Zbudowa� drog�
do jej
umys�u.
- Dokona� tego? - zdziwi� si� Micha�.
- Tak, bracie - odpowiedzia� mu �miech pos�a�ca �mierci. - A wiesz, co ona robi
w tej
chwili? W�a�nie...
Do namiotu wpad� stra�nik wraz ze skrwawionym �o�nierzem.
- Wa�ne wie�ci z pola bitwy, panie - wyskrzecza� wojownik. - Brama Walhalli
ust�pi�a.
- Doskonale! - zawo�a� Micha�, poprawiaj�c miecz.
�o�nierz pokr�ci� g�ow�.
- Nie do ko�ca, panie. Bo tak naprawd� to nam nie robi �adnej r�nicy.
* * *
Na �awie sta� kielich. Sta� tam pe�en, od kiedy pierwsze spo�r�d anielskich
oddzia��w
przys�oni�y niebo swymi skrzyd�ami, i znajduj�cy si� w nim mi�d nie smakowa� ju�
tak jak w
chwili, gdy zosta� nalany. Po jego powierzchni p�ywa�y drobinki kurzu i kilka
ma�ych
robaczk�w, musia� wi�c smakowa� podle. Mimo to Odyn wypi� kielich do dna i nawet
si� nie
skrzywi�. Widok le��cych obok lin i tej przekl�tej p�tli, kt�ra ju� za chwil�
zaci�nie si� na jego
szyi, odbieraj�c resztki oddechu, nadawa� trunkowi dodatkowego posmaku. Zgni�ej
s�odyczy
�ycia.
Si�gn�� po n� i rozci�� rzemienie przy napier�niku. Zdj�� go powoli, by po�o�y�
obok
sznur�w. Podobnie uczyni� z reszt� zbroi.
Po chwili by� ju� nagi. Rzuci� przelotne spojrzenie ku zwierciad�u i widok wcale
go nie
ucieszy�. Spogl�da� w oczy zamkni�tego w ciele si�acza starca. Zm�czonego �yciem,
ale i
przera�onego �mierci�, zagubionego w �wiecie, kt�ry zmieni� si� w jednej chwili.
Widzia� w swej twarzy oblicze stoj�cego na wzg�rzu g�upca, kt�ry ca�e wieki temu
zawar�
pakt z K�amc�. Na swoj� zgub�...
Nagle zakr�ci�o mu si� w g�owie. Zrobi� kilka niepewnych krok�w, a przed oczyma
zata�czy�y mu b��kitne i zielone ogniki. Jego gard�o, a potem ca�y prze�yk
zacz�y si�
rozgrzewa� coraz mocniej i mocniej, a� w ko�cu zap�on�y �ywym ogniem. Spr�bowa�
krzykn��, ale nie by� w stanie wydoby� z siebie �adnego d�wi�ku. Nogi ugi�y si�
pod nim i
pad� na kolana. Wszystko, co widzia�, dostrzega� jakby przez mg��.
I wtedy w�a�nie zza kotary wy�oni�a si� ona. Rozpozna� j� od razu. Sygin, �ona
Lokiego
zwanego K�amc�.
Odyn pami�ta�, jak kpi� z niej, gdy przysi�g�a zosta� przy ma��onku na wieczno��,
chroni�c
jego twarz przed potwornym jadem wisz�cego nad nim w�a. Wtedy nie wierzy�, �e
wytrzyma.
Ale ona trwa�a na posterunku przez wszystkie te lata, stulecia, milenia, z
pokor� znosz�c
docinki i wyzwiska. Nie opu�ci�a K�amcy nawet na moment. A� do dzi�.
- B�d� pozdrowiony, Odynie, kr�lu szubienic - zadrwi�a Sygin, pochylaj�c si� nad
w�adc�
Walhalli. W jego oczach by�a teraz jedynie kszta�tn� plam� bieli na tle
bordowych zas�on. -
Widz�, �e nie czujesz si� najlepiej.
Sapn�� co� w�ciekle w odpowiedzi. Sygin roze�mia�a si�.
- �atwo by�o zgadn��, �e b�dziesz chcia� odkupi� Walhall� przez dobrowolne
m�cze�stwo.
W�a�ciwie, widz�c co si� dzieje za murami, to rzeczywi�cie by�o jedyne wyj�cie.
Tyle, �e... ty
nie umrzesz m�cze�sko.
Wsta�a i podnios�a z �awy pusty kielich.
- Nie smakowa�o ci jako� inaczej? - zapyta�a. - Na przyk�ad jadem? Ta pod�a
�mija wisz�ca
nad Lokim chlapie tym paskudztwem na lewo i prawo, wi�c kilka kropel mog�o wpa��
i do tego
kielicha. Smutne, prawda?
Nikt nigdy nie otworzy ju� tych drzwi, nikt nie ujrzy ju� serca Drzewa i nie
odda mu swego
cierpienia. I nikt nie skorzysta ju� z jego pot�gi.
Odyn zamkn�� oczy i z potwornym wysi�kiem wycharcza�:
- Dlaczego?
Sygin pochyli�a si� jeszcze ni�ej i si�� unios�a mu powieki, zmuszaj�c w�adc�
Walhalli do
spojrzenia jej prosto w oczy.
- Krzywd uczynionych rodzinie si� nie wybacza - wyszepta�a. - Nigdy.
Wsta�a i przysiad�szy na kra�cu sto�u, czeka�a, a� Odyn umrze.
* * *
Z oddali wida� by�o, �e u wr�t Walhalli wre zaci�ta walka. Gabriel co rusz
dostrzega�
szturmuj�ce ku bramie oddzia�y, kt�re przy wt�rze b�yskawic i grzmot�w
zamienia�y si� we
wzlatuj�ce ku niebu cia�a zmasakrowanych anio��w. S�ysza� te� potworny ryk
dobiegaj�cy
jakby z przepastnych czelu�ci. To, �e w rzeczywisto�ci �w krzyk wydobywa� si� z
p�uc
stoj�cego na progu twierdzy samotnego obro�cy, nie pociesza�o go ani odrobin�.
Odwr�ci� si� w stron� Micha�a. W�dz poprawia� ostatnie poluzowane paski
napier�nika i
przeciera� szmatk� matowe miejsca na zbroi. P�omie� na jego twarzy mieni� si�
czerwieni�.
- Rafael przekaza� mi w�a�nie, �e Odyn nie stanowi ju� zagro�enia - rzuci�
Gabriel.
Micha� skin�� g�ow�.
- Zastanawiam si� tylko, dlaczego nasz kochany patron dr�g nie przekazuje mi
tych wie�ci
osobi�cie - powiedzia�. - By�oby pro�ciej i szybciej.
Anio� �mierci u�miechn�� si�.
- Powiedzia� mi kiedy�, �e boi si� budowa� drogi do twego umys�u. Zbyt cz�sto
spogl�dasz
w otch�a�. Powiedzia�, �e ona zwykle odpowiada tym samym.
- Kto? - w�dz nie zrozumia� aluzji.
- Otch�a�. Spogl�da r�wnie� w ciebie. A Rafael nie chce by� przez ni� podgl�dany.
Poza
tym to ja jestem jej pos�a�cem i to moja praca, nie?
Micha� nie odpowiedzia�. Wydoby� miecz spomi�dzy skrzyde� i przypi�� go do boku.
Z�o�y� d�onie i wy�ama� palce.
- Dobra, jestem gotowy. Czas pogada� z tym od�wiernym.
Pewnym krokiem zszed� ze wzg�rza i wkroczy� mi�dzy wojska. Te rozst�pi�y si�
przed nim
w jednej chwili, tworz�c szerok� drog� a� do samych wr�t, gdzie czeka� nieco
zdezorientowany
nag�� przerw� w walce uzbrojony w m�ot olbrzym.
W�dz szed� spokojnie. Nie reagowa� na wiwatuj�ce wojska, na d�wi�k tr�b, kt�re
nagle
rozbrzmia�y nad polem bitwy. W�a�ciwie jedynym, co widzia�, by�a rosn�ca z
ka�dym krokiem
barczysta sylwetka na ko�cu drogi. Cie� przys�aniaj�cy sob� �wiat�o zwyci�stwa.
Gdy zbli�y� si� na jakie� dwadzie�cia krok�w, stan��. Wydoby� miecz i uni�s� go
do g�ry.
- W imi� Boga Wszechmog�cego nakazuj� ci ust�pi� mi miejsca - przem�wi�. Jego
twarz
wykrzywi�a si� w pe�nym drwiny u�miechu. - Ust�p z drogi silniejszemu od siebie.
Thor, stoj�cy dot�d z nisko pochylon� g�ow�, teraz j� uni�s�. Nawet zgarbiony
g�rowa� nad
archanio�em, ale w owej chwili zdawa� si� przerasta� go niemal dwukrotnie. M�ot
w lewej d�oni
obro�cy Walhalli mrucza� cicho niczym przychodz�ca z daleka zapowied� wiosennej
burzy.
Olbrzym zdj�� z g�owy he�m Odyna i zarzuci� z�ocist� grzyw�. Stan�� w rozkroku i
chwyci�
bro� w obie r�ce. Po trzonku przebieg�y dwie b��kitne b�yskawice.
- Ty i ja, przybyszu - zawo�a� hardo. - Ty i ja.
Micha� skin�� g�ow� i mocniej �cisn�� r�koje�� miecza. G�ownia zap�on�a.
Przez chwil� przeciwnicy wpatrywali si� w siebie, mierz�c swoje si�y, a� w ko�cu
niemal
r�wnocze�nie ruszyli do ataku.
Syn Odyna porusza� si� z nieprawdopodobn� wr�cz szybko�ci�. Zacz�� od wykroku do
przodu, chc�c lepiej wykona� b�yskawiczny obr�t. Z impetem uderzy� w miejsce,
gdzie jeszcze
przed chwil� by�a g�owa wroga. Ten jednak zd��y� si� uchyli� i wykorzysta�
sytuacj�, tn�c od
do�u na udo olbrzyma. Miecz uderzy� w metalow� os�on�, nadtapiaj�c j� nieco, ale
samemu
Thorowi nie czyni�c krzywdy. B�g piorun�w odskoczy� do ty�u z wykrzywion�
w�ciekle
twarz�.
Stoj�cy naprzeciw archanio� r�wnie� cofn�� si� i bacznie obserwuj�c przeciwnika,
ruszy�
po �uku. Najpierw wykona� jeden krok w prawo, by sprawdzi�, czy wzrok olbrzyma
pod��a w
�lad za nim, a potem zacz�� powoli przemieszcza� si� w lewo. R�wnocze�nie z
ka�dym
poruszeniem niemal niezauwa�alnie zmniejsza� dziel�cy ich dystans.
Thor nie da� si� zwie��. Po trzecim kroku wiedzia� ju�, �e je�li d�u�ej b�dzie
czeka�,
wejdzie w bliskie starcie... i zginie. Trzymaj�c m�ot obur�cz, powoli uni�s� go
do g�ry, jakby
szykuj�c si� do pot�nego uderzenia. Wygi�� lekko ca�e cia�o do ty�u, niby �e
bierze pot�ny
zamach.
I nagle zabra� praw� r�k� z trzonka. Trzymany w lewej r�ce m�ot pomkn�� do ty�u,
z ka�d�
chwil� nabieraj�c pr�dko�ci. Jednocze�nie wojownik wyskoczy� do przodu. Micha�
zareagowa�
instynktownie, robi�c unik i ustawiaj�c miecz do bloku. I o to w�a�nie chodzi�o
bogu piorun�w.
M�ot z pe�nym impetem uderzy� od do�u, bez trudu zbijaj�c bro� przeciwnika, a
jego samego
wyrzucaj�c w g�r�. Archanio� wypu�ci� r�koje�� z d�oni i polecia� do ty�u, po
czym zary�
skrzyd�ami w piach. B�yskawicznie owin�� si� nimi i odturla� na bok. Wycelowany
w jego
g�ow� m�ot uderzy� w ziemi�.
Micha� potoczy� s