Asimov Isaac - Kamyk na niebie
Szczegóły |
Tytuł |
Asimov Isaac - Kamyk na niebie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Asimov Isaac - Kamyk na niebie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Asimov Isaac - Kamyk na niebie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Asimov Isaac - Kamyk na niebie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ISAAC ASIMOV
KAMYK NA NIEBIE
IMPERIUM GALAKTYCZNE
PRZEŁOŻYLI PAULINA BRAITER—ZIEMKIEWICZ PAWEŁ ZŁEMKIEWICZ
TYTUŁ ORYGINAŁU: PEBBLE IN THE SKY
PRZEDMOWA
Dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wydawnictwo
Doubleday opublikowało Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenaście lat pisywałem
opowiadania do różnych czasopism, ale Kamyk na niebie był moją pierwszą książką,
a ukazał się dokładnie siedemnaście dni po moich trzydziestych urodzinach.
Trudno uwierzyć, że od tego zdarzenia minęło już czterdzieści lat, jeszcze
trudniej uzmysłowić sobie, co mi ono przyniosło. Wówczas ani mi przez myśl nie
przeszło, że zostanę najbardziej płodnym pisarzem w dziejach Ameryki. A tak się
właśnie stało.
Zawdzięczam to po części związkom, jakie połączyły mnie z Doubleday. Często — i
chętnie — powtarzam, że Doubleday zawsze traktował mnie życzliwie i ciepło, co,
jak się zdaje, irytuje nieraz osoby, które uważają, że wydawca z natury rzeczy
jest wrogiem pisarza. Jedna z takich osób warknęła kiedyś:
— Zarabiasz dla nich masę pieniędzy. Dlaczego nie mieliby traktować cię ciepło i
życzliwie?
Odpowiedź jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk
na niebie, znali tylko jedną moją książkę. Nie było żadnych podstaw oczekiwać,
że da ona znacznie wyższy dochód, niż wynosiła skromna zaliczka. Mimo to byli
dla mnie równie mili i sympatyczni jak dzisiaj. Nie chodzi tu więc wcale o
interes firmy, ale o jej charakter.
W rezultacie uwierzyłem — a wiara ta nie opuszcza mnie do dziś — że pisanie
książek to świetna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowią wyłącznie
przyjemność. To pobudziło mnie do dalszego pisania. Tak więc Kamyk na niebie
stał się zwiastunem innych powieści, rozgrywających się w tym samym świecie. Był
to pierwszy tom cyklu Imperium. Ponieważ wykazywał pewne pokrewieństwo z
drukowanymi w czasopismach opowiadaniami o Fundacji, łatwiej mi było zebrać je
później i wydać w formie książkowej. Potem przyszły powieści o robotach.
Nie znaczy to, że Doubleday upierał się przy cyklach powieściowych. Publikowali
również moje powieści nie należące do żadnego cyklu, a także powieści i
opowiadania detektywistyczne. Drukowali także moje prace popularnonaukowe,
traktujące o tak różnych zagadnieniach, że nie sposób ich tu omawiać. W sumie
przez te czterdzieści lat Doubleday wydał sto dziewięć moich książek (to znaczy
średnio jedną co sto trzydzieści cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a
ja, oczywiście, pracuję nad kolejnymi.
Myślę, że w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje się całkiem
nieźle. W końcu opowiadam w nim o straszliwych konsekwencjach wojny nuklearnej.
Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia bynajmniej nie zniknęło, co więcej — dziś
wiemy, że jego skutki byłyby dużo gorsze, niż sądziliśmy w latach
pięćdziesiątych. Książka pokazuje zło, jakie niesie rasizm po obu stronach,
szkody, jakie wyrządza zarówno nienawiść ciemięzcy, jak i kontrnienawiść ofiar —
i choć chciałbym, aby w ciągu minionych czterdziestu lat problem ten stał się
nieaktualny, tak niestety nie jest. Sądzę, że ostrzeżenie zamknięte między
okładkami Kamyka na niebie brzmi dziś równie prawdziwie jak czterdzieści lat
temu. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję że za następne czterdzieści lat nie
będzie już można tego powiedzieć.
Pragnąłbym dodać jeszcze kilka słów o moich redaktorach z Doubleday. Pracowałem
z wieloma i dziwnym zrządzeniem losu wszyscy byli dla mnie niezmiernie życzliwi.
Każdy stał się moim osobistym przyjacielem i przyjaźnie te przetrwały, mimo że
nasze drogi zawodowe rozeszły się.
Przede wszystkim muszę wspomnieć Waltera I. Bradbury’ego, który redagował Kamyk
na niebie i który, jak pamiętani, cierpliwie uczył mnie, jak dokonać korekty na
szczotkach. (Może wyda się to dziwne ale prowadziłem tak zamknięte życie — tylko
ja i moja maszyna do pisania — że nie wiedziałem nic o złożoności świata
zewnętrznego. Jak powiedział kiedyś jeden z szefów Doubleday: „Ty, Isaac,
potrzebujesz opiekuna. My wzięliśmy tę posadę).
Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen Jordan, Hugh
O’Neill i Kate Medina, w tej właśnie kolejności, przynajmniej jeśli idzie o moje
książki beletrystyczne. Popularnonaukowymi zajmowali się czasem inni. Zawsze
kiedy opłakiwałem odejście redaktora, Doubleday zaskakiwał mnie kimś, kto był
równie serdeczny i życzliwy jak ten, którego utraciłem.
Obecnie zajmuje się mną Jennifer Brehl, jeszcze dziś młodsza, niż ja byłem
wtedy, kiedy ukazał się Kamyk na niebie. Jest także piękna, utalentowana i
przerażająco inteligentna. Co więcej — dba o mnie jak rodzona córka, i nic nie
może lepiej wyrazić smutku spustoszeń, jakie poczynił czas, niż fakt, że takie
oddanie mnie dziś zadowala.
To Jennifer wpadła na pomysł, by po czterdziestu latach wznowić w ograniczonym
nakładzie Kamyk na niebie — dla uczczenia szczęśliwego wydarzenia z przeszłości
i wielu jeszcze szczęśliwszych następstw, jakie to wydarzenie przyniosło i
ciągle jeszcze przynosi.
Isaac Asimov
New York City
luty 1990
1.
MIĘDZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM
Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi,
Joseph Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago
mrucząc do siebie fragmenty Browninga.
Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie
sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na
tego, kim był: emerytowanego krawca, który nigdy, nawet przelotnie nie zetknął
się z czymś, co wytworni intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz
rozliczne, różnorodne lektury, stanowiące pożywkę dla niespokojnego, ciekawego
świata umysłu, pozwoliły mu rozszerzyć horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza
wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna
pamięć przechowywała wszystko w nienagannym porządku.
Na przykład w młodości dwa razy czytał Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i,
oczywiście, od tego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu
mówiła, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego
bardzo jasnego, słonecznego ranka letniego dnia tysiąc dziewięćset
czterdziestego dziewiątego roku zaintonował je do siebie w głębi milczących
komnat swego ducha:
Zestarzej się u mego boku!
Najlepsze jest wciąż o pół kroku
Przed nami — pełnia życia, ku niej wszystko wiodło…
Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po młodzieńczej szarpaninie w
Europie i spędzonych w Stanach Zjednoczonych latach męskich wygodny spokój
dojrzałego wieku był bardzo miły. Mając własny dom i pieniądze, mógł wypoczywać,
co też i czynił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bezpiecznie
wydane za mąż, i wnuka, który umilał ostatnie lata jego życia, czym miałby się
martwić?
Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale
Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek
wybuchła kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło
wystrzelonych w gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do
dzieci, które mijał, w myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży
przez młodość do spokoju, który ma dopiero nadejść.
Podniósł stopę, aby przekroczyć szmacianą lalkę, leżącą na środku ulicy,
uśmiechającą się, mimo że została porzucona — zgubę, której nikt nie szukał. Nie
zdążył jeszcze postawić nogi z powrotem…
W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy
wygłaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując
fakt, iż jak na razie nie istnieją jeszcze instrumenty, pozwalające dokładnie
wymierzyć wartość każdej jednostki. Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby
jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych powstrzymała ludzką naturę (i przeklętą
ludzką pomysłowość) przed zamienianiem każdego niewinnego i ciekawego odkrycia w
śmiercionośną broń.
A przecież, paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani niepohamowaną
ciekawością zagłębiali się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia
doprowadzić do zniszczenia połowy ziemskiego globu, potrafili zaryzykować życie,
by ocalić choćby najmniej ważnego innego człowieka.
Błękitna poświata za plecami chemika zainteresowała doktora Smitha.
Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec,
pogwizdując zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią
ilość roztworu. Biały proszek powoli opadał w cieczy, rozpuszczając się we
właściwym mu tempie. Przez chwilę to było wszystko, i nagle instynkt doktora
Smitha, który najpierw kazał mu się zatrzymać, popchnął go do działania.
Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie
biurka. Rozległ się syk płynnego metalu. Doktor Smith poczuł, jak po nosie
spływa mu kropla potu.
Młodzieniec patrzył zdumionym wzrokiem na betonową podłogę, na której w
cienkich, rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie
wypromieniowywały ciepło.
Wreszcie spytał słabym głosem:
— Co się stało?
Doktor Smith wzdrygnął się. Sam dobrze nie wiedział.
— Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo?
— Nic się nie działo… — jęknął chemik. — To była próbka nie oczyszczonego uranu.
Robiłem analizę elektrolityczną miedzi… Nie wiem, co mogłoby się stać.
— Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten
platynowy tygiel otaczała widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie.
Uran, powiadasz?
— Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest
przecież jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? — szybko
oblizał wargi. — Czy myśli pan, że to było rozszczepienie? To nie pluton i nie
poddano go bombardowaniu.
— I — dodał zamyślony doktor Smith — był poniżej masy krytycznej. Lub
przynajmniej poniżej znanej nam masy krytycznej. — Patrzył na kamienny blat
stołu, spaloną i spieczoną farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej
podłodze. — Ale uran topi się w temperaturze około tysiąca ośmiuset stopni
Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze poznane, więc nie
możemy wykluczyć żadnej możliwości. Zresztą to miejsce musi być wręcz przesycone
promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie,
młodzieńcze, radziłbym go zebrać i bardzo dokładnie zbadać.
Rozejrzał się uważnie, po czym nagle podszedł do przeciwległej ściany i
zaniepokojony spojrzał na plamkę na wysokości ramion.
— Co to jest? — spytał chemika. — Czy to zawsze tu było?
— Co, proszę pana?
Chłopak zbliżył się, zdenerwowany, i spojrzał na miejsce, wskazane przez
starszego człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po
wyjętym gwoździu, ale gwóźdź ten musiałby przebić tynk i cegłę na wylot; przez
otwór widać było dzienne światło.
— Nigdy tego wcześniej nie widziałem — chemik potrząsnął głową. — Ale też nigdy
czegoś takiego specjalnie nie szukałem, proszę pana.
Doktor Smith nie odpowiedział. Cofnął się powoli i podszedł do cieplarki,
prostokątnego pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli
poruszana mieszadłem, wędrującym z mechaniczną precyzją, a zanurzone w niej
elektryczne grzałki, sterowane przez termometr, włączały się i wyłączały z
irytującą regularnością.
— A to tutaj było? — doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na
szczycie dłuższej ścianki. Było to regularne małe kółko wycięte w metalu. Poziom
wody go nie sięgał.
Oczy chemika rozszerzyły się ze zdumienia.
— Nie, proszę pana, tego przedtem nie było. Jestem pewien.
— Hmm. Sprawdź po drugiej stronie.
— Niech mnie diabli! Jest!
— Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, proszę, cieplarkę.
Teraz stań tutaj — położył palec na dziurze w ścianie. — Co widzisz?! — zawołał.
— Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor Smith nie
odpowiedział. Z całym spokojem, który zdołał sobie narzucić, polecił:
— Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz?
— Nic.
— Ale to jest to miejsce, w którym stał tygiel z uranem. Patrzysz dokładnie na
nie, prawda?
Wahanie.
— Myślę, że tak.
Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym
głosem oznajmił:
— Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o
tym komukolwiek. Rozumie pan?
— Tak, proszę pana!
— Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili
laboratorium, a my spędzimy ten czas u lekarza.
— Myśli pan, że było skażenie? — chemik zbladł.
— Zobaczymy.
Nie stwierdzili żadnych skutków skażenia. Obraz krwi był normalny, a test na
cebulkach włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano
przeżytemu stresowi. Nie wystąpiły żadne inne objawy.
W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później nie znalazł się
nikt, kto byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nie oczyszczony uran dużo poniżej
masy krytycznej i nie poddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć
i wypromieniować śmiercionośną, widoczną aurę.
Jedyną konkluzją pozostało stwierdzenie, że fizyka jądrowa nadal kryje w sobie
dziwne i groźne tajemnice.
Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który
przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa
tygla była ledwie widoczna, ta po drugiej stronie cieplarki nieco większa, a
otwór w ścianie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już średnicę gwoździa.
Wiązka promieniowania poruszająca się w prostej linii mogła pokonać wiele
kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się
z jej drogi na tyle. aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby
wtedy około trzech metrów średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i
słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu zniknąć niczym nić w materii kosmosu.
Nigdy nikomu nie powiedział o tej wizji.
Nigdy też nie powiedział, że następnego dnia jeszcze w trakcie badań lekarskich
poprosił o poranne gazety i przejrzał je szukając określonej informacji.
Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie przybiegł na
policję krzycząc i opowiadając, jak na jego oczach zniknął człowiek (a może
połowa człowieka?). Nie było doniesienia o żadnym takim wypadku.
W końcu doktor Smith zmusił się, by zapomnieć o wszystkim.
Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim.
Podniósł prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość, jak
gdyby przez ułamek sekundy trąba powietrzna uniosła go i wywróciła na lewą
stronę. Kiedy z powrotem postawił prawą nogę na ziemi, westchnął głęboko i
poczuł, jak powoli osuwa się na trawę.
Przez długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i nagle je otworzył.
To była prawda! Siedział na trawie, w miejscu gdzie przed chwilą spacerował po
betonie.
Domy zniknęły! Białe domy, przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem,
zniknęły bez śladu!
I nie siedział na trawniku, to była łąka. Nie strzyżona trawa rosła swobodnie,
wokół szumiały drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze więcej na horyzoncie.
To był największy szok, jaki przeżył, ponieważ liście drzew miały rudy kolor,
przynajmniej część z nich, a pod rękami czuł suche, łamliwe, martwe liście. Był
mieszczuchem, ale potrafił rozpoznać jesień.
Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej,
połyskującej zieleni.
Spojrzał w stronę swoich nóg i z okrzykiem wyciągnął ku nim rękę. Niewielka
szmaciana lalka, którą chciał przekroczyć, mały okruch realnego świata…
O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale
przecięta. Czyż to nie dziwne?! Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że
wypełniające ją strzępy włóczki nie zostały naruszone. Wszystkie nitki kończyły
się równo.
Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył
stopę na drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został
gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego
szewca nie byłby w stanie wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała
niczym gładka, nieruchoma powierzchnia wody.
Po plecach Schwartza przebiegł zimny dreszcz, dosięgnął głowy i zamienił się w
uczucie grozy.
W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem
tego zwariowanego świata, Schwartz odezwał się. W niskim, urywanym głosie, który
usłyszał, brzmiało napięcie.
— Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze… Oczywiście gdybym
oszalał, nie wiedziałbym o tym, a może…? Nie… — czuł, że narasta w nim histeria.
— Musi być jakieś wyjaśnienie.
— Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? — Uszczypnął się i poczuł ból, ale
potrząsnął głową. — Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód.
Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i
przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć
sekund, same nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie
długi czas ich trwania to tylko złudzenie.
Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka
sekundnika zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen,
pięć sekund ciągnęło się w nieskończoność.
Odwrócił się i otarł zimny pot z czoła.
— A co z zanikiem pamięci?
Nie odpowiedział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach.
Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany
jej tor, po którym dotąd niezmiennie zdążała… Jeśli trzy miesiące później,
jesienią, albo rok i trzy miesiące później lub też dziesięć lat i trzy miesiące
później postawił nogę w tym dziwnym miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć… Ale
przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem był i co
robił w tym czasie?
— Nie! — Słowo wydobyło się głośnym krzykiem. To niemożliwe! Schwartz popatrzył
na swoją koszulę. Włożył ją rano tamtego ranka i nadal była świeża. Zastanowił
się, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął jabłko.
Wgryzł się w nie z wściekłością. Było świeże i jeszcze zachowało chłód lodówki,
z której wyjął je przed dwiema godzinami lub tym, co powinno być dwiema
godzinami.
A co z małą szmacianą lalką?
Czuł, że dopada go szaleństwo. To musi być sen, albo naprawdę zwariował.
Uderzyło go, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie, lub przynajmniej
cienie wydłużyły się. Cicha pustka tego miejsca sprawiła, że nagle poczuł
przejmujący chłód.
Zerwał się na nogi. Musi poszukać ludzi, jakichkolwiek ludzi. I, oczywiście,
powinien też znaleźć jakiś dom, a najlepszym sposobem, aby tego dokonać, będzie
odszukanie drogi.
Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i
ruszył naprzód.
Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały
się niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty
i bezduszny pas tłucznia. Skierował się ku niemu ze szlochem wdzięczności,
chrzęst kruszonego kamienia pod stopami wywołał prawdziwą euforię.
Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i przez chwilę znowu poczuł
zimny strach. Miał nadzieję spotkać samochody. Najłatwiej byłoby zatrzymać jakiś
i spytać — głośno i skwapliwie powtórzył na głos magiczne słowa:
— Jedzie pan może w stronę Chicago?
A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego
miasta, każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko
cztery dolary i dwadzieścia siedem centów, ale zawsze jest jeszcze policja…
Wędrował drogą, samym środkiem, rozglądając się nieustannie. Zachód słońca nie
wywarł na nim żadnego wrażenia, ani fakt, że na niebie pojawiły się pierwsze
gwiazdy.
Żadnych samochodów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno.
Pomyślał, że wracają przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie zalśnił bowiem
w mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była
to czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i
pełzający blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać.
Schwartz pochylił się, aby go dotknąć — na pozór był to najzwyklejszy tłuczeń.
Ale widział delikatną poświatę.
Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dudniły głucho, w nieregularnym rytmie.
Uświadomił sobie, że trzyma w ręku zniszczoną lalkę, i wyrzucił ją wściekle
przez głowę.
Szydercze wspomnienie życia…
Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostawał
przy zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc,
dopóki jej nie znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka
wysunęła się ze środka, odruchowo upchnął ją z powrotem.
Szedł dalej, zbyt przygnębiony, żeby biec.
Czuł głód i trwogę, aż nagle po prawej stronie ujrzał iskierkę.
Oczywiście! To był dom!
Krzyknął głośno, nikt nie odpowiedział, ale to był dom. Iskra realności
mrugająca do niego poprzez przerażającą, bezimienną głuszę ostatnich godzin.
Zszedł z drogi i ruszył na przełaj, przez rowy, między pniami drzew, przez
chaszcze i strumyk.
Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to
prawie podświadomie.
Wreszcie dotarł na miejsce i wyciągnął ręce, by dotknąć twardej, białej
struktury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświęcił
temu najmniejszej uwagi. Wyglądało jak matowa mocna porcelana, ale Schwartz nie
zważał na nic. Szukał drzwi, kiedy zaś je znalazł i odkrył brak dzwonka, kopnął
w nie i wrzasnął jak upiór.
Usłyszał wewnątrz poruszenie i cudowny, błogosławiony dźwięk ludzkiego głosu,
innego niż jego własny. Krzyknął ponownie:
— Hej, jest ktoś w środku?!
Rozległo się ciche, łagodne skrzypnięcie i drzwi się otwarły. Stanęła w nich
kobieta, w jej oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał
wychudzony mężczyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie roboczym. W istocie strój
nieznajomego nie przypominał Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w
jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak rodzaj ubrania, które wkłada się do
pracy.
Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli
piękni; piękni jak widok przyjaciół dla samotnego człowieka.
Kobieta odezwała się. Jej glos był miękki, lecz rozkazujący i Schwartz oparł się
o drzwi, żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie;
nagle powróciły do niego wszystkie najgorsze obawy, dławiąc go za gardło i
ściskając serce.
Kobieta przemówiła bowiem w języku, którego Schwartz nigdy przedtem nie słyszał.
2.
JAK POZBYĆ SIĘ OBCEGO
Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w
karty. Starszy mężczyzna, siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim,
ze złością zaszeleścił gazetą i zawołał z kąta:
— Arbin!
Arbin Maren nie od razu odpowiedział. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich,
cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy
podjął już decyzję, odezwał się na odczepnego:
— Czego chcesz, Grew?
Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te
odgłosy przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje
przykuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na
Kosmos, znaleźć sobie coś, co pomogłoby mu wyrazić jego uczucia. Grew używał do
tego gazety. Szeleścił nią, wymachiwał, a kiedy zachodziła taka konieczność,
potrafił i uderzyć.
Grew wiedział, że wszędzie poza Ziemią istniały teleautomaty, wyrzucające z
siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do
standardowych czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do
podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i degeneracja, ot co!
— Czy czytałeś o ekspedycji archeologicznej, którą przysyłają na Ziemię?
— Nie — odparł spokojnie Arbin.
Grew wiedział o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawał do rąk gazetę, a
w zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie
pierwsze posunięcie dłuższej rozgrywki.
— No cóż, właśnie tu przyjeżdżają. Wyprawa sponsorowana przez Imperium, co wy na
to? — Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: —
„Bel Arvardan, starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie
udzielonym Galaktycznej Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o
oczekiwanych doniosłych wynikach badań archeologicznych, które planuje
przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach sektora Syriusza
(patrz mapka). «Ziemia — stwierdził — z jej archaiczną cywilizacją i unikatowym
środowiskiem, stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już
lekceważonego przez nauki społeczne w innych aspektach niż problemy
zaprowadzenia tam skutecznych rządów. Mam podstawy sądzić, że najbliższy rok czy
dwa przyniosą rewolucyjne zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat
rozwoju społecznego i historii ludzkości»„. I tak dalej, i tak dalej —
zakończył, podkreślając słowa gwałtownym gestem.
Arbin Maren słuchał jednym uchem.
— Co on miał na myśli, mówiąc „dziwoląg kulturowy”? — mruknął.
Loa Maren w ogóle nie słuchała. Powiedziała po prostu:
— Teraz ty wychodzisz, Arbin.
— I co, nie spytacie, dlaczego Trybuna to wydrukowała? — ciągnął Grew. — Wiecie,
że nawet za milion galaktycznych kredytów nie zamieściliby informacji GAP, gdyby
nie mieli po temu bardzo ważnych powodów.
Chwilę daremnie oczekiwał odpowiedzi, po czym rzekł:
— Bo mają wstępniak na ten temat. Pełnostronicowy artykuł, w którym nie
zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą
naukową, a oni mało się nie zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie
tutaj! To klasyczna, agresywna demagogia! Zobaczcie! — gwałtownie potrząsnął
gazetą. — Dlaczego sami nie przeczytacie?
Loa Maren odłożyła karty, jej wąskie usta zacisnęły się w cienką, stanowczą
linię.
— Ojcze — powiedziała. — Mieliśmy ciężki dzień, więc prosiłabym, abyśmy nie
rozmawiali o polityce. Może później, dobrze? Proszę cię, ojcze.
Grew skrzywił się i zaczął ją przedrzeźniać:
— „Proszę cię, ojcze! Proszę cię, ojcze!” Zdaje mi się, że macie już dosyć swego
starego ojca, skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych
wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedzę w kącie, a wy musicie we dwójkę
pracować za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wiecie,
że moje nogi dałoby się wyleczyć. Byłyby jak nowe — poklepał się po udach;
silne, głośne uderzenia, które słyszał, ale ich nie czuł. — Jest tylko jedna
przeszkoda: leczenie człowieka w tym wieku nie opłaca się. Czy to nie zasługuje
na miano „dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym
człowiek mógłby pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na Kosmos, powinniśmy dać
sobie spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie
tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uważam, że…
Grew wymachiwał rękami, krew napłynęła mu do wykrzywionej złością twarzy.
Arbin wstał z fotela, jego dłoń opadła na ramię starego i mocno je ścisnęła.
— Nie ma się o co złościć. Kiedy skończysz gazetę, przeczytam ten wstępniak.
— Jasne, ale ty przecież zgadzasz się z nimi, więc po co to wszystko? Wy,
młodzi, jesteście bandą durniów, miękką gumą w rękach Starszych.
— Cicho, ojcze — wtrąciła ostro Loa. — Nie zaczynaj znowu. — Siedziała
nieruchomo, nasłuchując. Sama nie wiedziała, czego się spodziewała, ale…
Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał Krąg Starszych. Takie
gadanie nie było bezpieczne, Grew nie powinien drwić ze starożytnej ziemskiej
kultury, nie…
To przecież typowy asymilacjonizm. Gwałtownie przełknął ślinę: paskudne słowo,
nawet gdy powtarzało się je tylko w myślach.
Oczywiście w młodości Grewa wielu głupców otwarcie dyskutowało możliwość zmiany
starych porządków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powinien o tym wiedzieć —
i prawdopodobnie wiedział. Trudno jednak zachować spokój i rozsądek, kiedy jest
się przykutym do wózka inwalidzkiego w bezczynnym oczekiwaniu kolejnego spisu.
Sam Grew najmniej przejął się całym incydentem, nic już jednak nie powiedział.
Mijały minuty, a on stawał się coraz spokojniejszy, coraz trudniej mu było
odczytać mały druk. Zanim zdołał przejść do działu sportowego, głowa opadła mu
na piersi. Zachrapał lekko, a gazeta wymknęła mu się z palców i upadła z
ostatnim, tym razem niezamierzonym szelestem.
Wtedy Loa odezwała się niespokojnym szeptem:
— Może nie jesteśmy dla niego zbyt mili. Arbinie. To ciężkie życie dla kogoś
takiego jak ojciec. Gdy pomyśli się, jaki był kiedyś — to jest jak śmierć.
— Niczego nie można porównać ze śmiercią. Ma swoje gazety i książki. Odrobina
podniecenia ożywia go, tak jak dzisiaj. Przez kilka dni będzie zadowolony i
spokojny.
Arbin znów skupił się na kartach, ale kiedy sięgnął po jedną, rozległo się
walenie do drzwi. Towarzyszyły mu chrapliwe okrzyki, nie układające się w żadne
zrozumiałe słowa.
Arbin skoczył na równe nogi, nagle jednak przystanął. Oczy Loi wypełniły się
strachem, przerażona, spojrzała na męża. Usta jej drżały.
— Zabierz Grewa — — polecił Arbin. — Szybko!
Nim jeszcze skończył mówić, Loa już popychała fotel. Cmokała przy tym
uspokajająco.
Lecz śpiąca postać westchnęła, wyrwana z drzemki pierwszym drgnięciem wózka.
Stary człowiek wyprostował się i odruchowo sięgnął po gazetę.
— Co się dzieje? — zapytał z irytacją, i to bynajmniej nie szeptem.
— Ciii. Wszystko w porządku — mruknęła wymijająco Loa, wsuwając wózek do
sąsiedniego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Jej
klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała, podczas gdy oczy szukały
twarzy męża. Łoskot powtórzył się.
Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie obronnej. W ich
spojrzeniach, skierowanych na niewysokiego, pulchnego mężczyznę, malowała się
nie skrywana wrogość. Nieznajomy uśmiechnął się słabo.
— Czym możemy panu służyć? — spytała Loa z ceremonialną uprzejmością, po czym
odskoczyła, gdyż mężczyzna jęknął i wyciągnął rękę, aby się podeprzeć. Widać
było, że zaraz upadnie.
— Może jest chory? — mruknął ze zdumieniem Arbin. — Zaczekaj, pomogę wprowadzić
go do środka.
Po kilku godzinach, w zaciszu własnej sypialni, Loa i Arbin powoli szykowali się
do snu.
— Arbinie? — zagadnęła Loa.
— Co takiego?
— Czy to bezpieczne?
— Bezpieczne? — zdawał się świadomie unikać tego tematu.
— No, przyjęcie tu tego człowieka. Kim on właściwie jest?
— Skąd miałbym wiedzieć? — odparł pełnym irytacji tonem. — Ale przecież nie
możemy odmówić schronienia choremu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie
identyfikatora, zawiadomimy Regionalne Biuro Bezpieczeństwa i tyle. — Odwrócił
się, wyraźnie próbując zakończyć rozmowę.
Ale żona znów przerwała ciszę. W jej głosie zabrzmiały naglące nuty.
— Nie sądzisz chyba, że mógłby być agentem Kręgu Starszych? Pamiętaj, że jest
jeszcze Grew.
— Chodzi ci o to, co powiedział dziś wieczór? To zupełnie nieprawdopodobne. Nie
będę nawet o tym dyskutował.
— Nie to miałam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy go
nielegalnie od dwóch lat. Zdajesz sobie sprawę, że stanowi to naruszenie
najważniejszego zwyczaju?
— Nie robimy nic złego — wymamrotał Arbin. — Wykonujemy swoją normę, choć
ustalono ją dla trzech osób — trzech pracujących osób. A skoro tak, czemu
mieliby coś podejrzewać? Nie wypuszczamy go przecież z domu.
— Mogli wyśledzić wózek inwalidzki. Musiałeś kupić silnik i części w mieście.
— Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłumaczyłem ci, że nie kupiłem
nic poza standardowym wyposażeniem kuchennym. Zresztą on nie jest agentem. To
niemożliwe. Czy sądzisz, że uciekaliby się do tak kunsztownej maskarady z powodu
biednego starca na wózku? Mogą przecież wkroczyć tu w każdej chwili, w biały
dzień, z legalnymi nakazami rewizji w dłoniach. Zastanów się.
— A zatem, Arbinie — jej oczy zapłonęły nagle radosnym ogniem — jeśli naprawdę
tak uważasz — a miałam nadzieję, że dojdziesz do takiego wniosku — on musi być
Tamtym. To z pewnością nie jest Ziemianin.
— Co to znaczy „musi”? Gadasz głupstwa. Po co obywatel Imperium miałby przybyć
właśnie na Ziemię?
— Nie mam pojęcia! Chociaż… Może popełnił tam jakieś przestępstwo? — Zapaliła
się do tego pomysłu. — Dlaczegóż by nie? To ma sens. Ziemia sama nasuwałaby się
jako idealna kryjówka. Kto by go tu szukał? — jeśli w ogóle jest Tamtym. Jakie
masz na to dowody?
— Nie mówi naszym językiem, prawda? Musisz to przyznać.
Czy zrozumiałeś choćby jedno słowo? Na pewno więc przybył z jakiegoś odległego
krańca Galaktyki, gdzie posługują się dziwacznym dialektem. Podobno mieszkańcy
okolic Fomalhaut muszą od podstaw uczyć się nowego języka, żeby zrozumiano ich
na dworze imperatora na Trantorze… Nie widzisz, co to może oznaczać? Jeśli ten
człowiek jest obcy na Ziemi, nie zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne
zrobi wszystko, aby tego uniknąć. Moglibyśmy zatrzymać go na farmie w miejsce
ojca i w ten sposób w nadchodzącym sezonie trzy osoby pracowałyby nad wykonaniem
normy. Mógłby nawet pomóc nam przy żniwach.
Z niepokojem spojrzała na niezdecydowanego męża, który namyślał się długo, aż
wreszcie oznajmił:
— No cóż, lepiej połóż się spać. Porozmawiamy rano, gdy umysł jest świeższy.
Szepty ucichły, światło zgasło i po chwili w sypialni i całym domu niepodzielnie
zapanował sen.
Następnego ranka do rozważań przyłączył się Grew. Arbin z nadzieją przedstawił
mu całą sprawę. Ufał rozsądkowi swego teścia znacznie bardziej niż własnemu.
— Wasze kłopoty, Arbinie — stwierdził Grew — biorą się z faktu, że jestem
zarejestrowany jako robotnik, przez co wyznaczono wam trzyosobową normę.
Zmęczyło mnie to pasożytnictwo. Już drugi rok żyję na cudzy koszt. Dość tego.
Arbin był zakłopotany.
— Zupełnie nie o to mi chodziło. Nie chciałem powiedzieć, że stanowisz dla nas
ciężar.
— W końcu co to za różnica? Za trzy lata odbędzie się kolejny spis i wtedy
odejdę.
— Masz więc przed sobą jeszcze co najmniej dwa lata wypoczynku i lektury. Czemu
miałbyś z nich rezygnować?
— Bo inni są ich pozbawieni. A co z tobą i Loa? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą
też was. Myślisz, że co ze mnie za człowiek? Miałbym żyć jeszcze parę
śmierdzących lat za cenę…
— Przestań, Grew. Nie chcę wykładów z historioniki. Nieraz mówiliśmy ci, co
zrobimy. Zgłosimy cię na tydzień przed spisem.
— I co, pewnie oszukacie lekarza?
— Przekupimy go.
— Hmmm. A ten tu jeszcze podwoi waszą zbrodnię. Jego też będziecie ukrywać?
— Pozbędziemy się go. Na Kosmos, po co teraz się tym zamartwiać? Mamy jeszcze
dwa lata. Więc co z nim zrobimy?
— Obcy — mówił do siebie Grew. — Nieoczekiwanie puka do drzwi. Przychodzi
znikąd. Posługuje się niezrozumiałym językiem… Nie wiem, co ci poradzić.
— Jest bardzo spokojny — stwierdził farmer — i wydaje się śmiertelnie
przerażony. Nie jest dla nas groźny.
— Przerażony, tak? A jeśli jest niedorozwinięty? Jeśli jego gadanina to nie
nieznany dialekt, lecz bełkot szaleńca?
— To mało prawdopodobne. — Lecz Arbin drgnął, zaniepokojony.
— Wmawiasz to sobie, bo chcesz go wykorzystać… Dobrze. Powiem ci, co zrobić.
Zawieź go do miasta.
— Do Chica? — spytał ze zgrozą Arbin. — Ależ to wszystko zrujnuje.
— Bynajmniej. Problem z tobą polega na tym, że nie czytasz gazet. Szczęśliwie
dla naszej rodziny, jestem jeszcze ja. Tak się składa, że Instytut Badań
Jądrowych stworzył urządzenie, które ma podobno sprawić, by ludzie uczyli się
szybciej. Był o tym artykuł w dodatku weekendowym. I potrzebują ochotników. Weź
tego człowieka i zgłoś go.
Arbin stanowczo potrząsnął głową.
— Zwariowałeś. Nie mogę tego zrobić, Grew. Natychmiast zapytaliby o jego numer
identyfikacyjny. Jakiekolwiek odstępstwo od prawa szybko zwabiłoby tu władze, a
wtedy dowiedzieliby się o tobie.
— Wcale nie. Akurat w tym przypadku całkowicie się mylisz. Instytut szuka
ochotników, ponieważ maszyna jest nadal w fazie doświadczalnej. Przypuszczalnie
zabiła parę osób, więc jestem pewien, że nie będą zadawać pytań. A jeśli obcy
umrze, najpewniej nie znajdzie się w gorszej sytuacji niż teraz… No, podaj mi
czytnik książkowy i nastaw na szóstą rolkę. I przynieś gazetę, jak tylko
przyjdzie, dobrze?
Kiedy Schwartz otworzył oczy, minęło już południe. W sercu czuł tępy,
przenikliwy ból, ból rozpaczy i tęsknoty — za żoną, której zabrakło przy jego
boku, za utraconym światem… Kiedyś już czuł podobny ból… I nagle przed oczami
znów stanęły mu zapamiętane na zawsze sceny. Oto on sam, młodzik jeszcze, w
zasypanej śniegiem wiosce… nie opodal czekają sanie… które zawiozą go do
pociągu… aż wreszcie dotrze na wielki statek…
Tęsknota i nękający go strach, towarzyszący rozstaniu ze znanym otoczeniem,
sprawiły, że przez chwilę znów poczuł się tym dwudziestoletnim chłopcem,
emigrującym do Ameryki.
Strach jednak był zbyt realny. Niemożliwe, aby tylko śnił.
Kiedy światełko nad drzwiami zabłysło i znów zgasło, a w pokoju zabrzmiały
pozbawione sensu słowa, wypowiedziane barytonem gospodarza, Schwartz aż
podskoczył. Nagle drzwi otwarły się i pojawiło się śniadanie — gęsta, ciepła
zupa, trochę przypominająca kaszkę kukurydzianą, lecz bardziej korzenna w smaku,
i mleko.
— Dziękuję — odparł i kilka razy pokiwał głową.
Farmer burknął coś w odpowiedzi i podniósł koszulę Schwartza, którą ten powiesił
wieczorem na krześle. Obejrzał ją bardzo dokładnie, szczególnie wiele uwagi
poświęcając guzikom. Potem rozsunął szeroko drzwi szafy i Schwartz po raz
pierwszy zobaczył ciepłą, mleczną biel ścian.
— Plastik — mruknął do siebie, używając tego uniwersalnego słowa–wytrychu z
pewnością typowego laika. Zauważył też, że w pokoju nie ma żadnych ostrych kątów
ani załamań — płaszczyzny łączyły się z sobą łagodnymi łukami.
Jego towarzysz podawał mu różne przedmioty i gestykulował w sposób łatwy do
zrozumienia. Najwyraźniej Schwartz miał się umyć i ubrać.
Z pomocą, popartą wskazówkami, posłuchał. Tyle że nie zdołał znaleźć nic, czym
mógłby się ogolić, kiedy zaś wskazał podbródek, odpowiedzią było niezrozumiałe
słowo i mina, wyrażająca ogromny niesmak. Schwartz podrapał się po pokrytej siwą
szczeciną skórze i westchnął głęboko.
Zaprowadzono go do niewielkiego, podłużnego, dwukołowego pojazdu. Farmer gestem
nakazał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umykała w tył, aż wreszcie
wyrosły przed nimi niskie, błyszczące nienaganną bielą budynki. W dali, na
horyzoncie, widać było błękit wody.
Schwartz z entuzjazmem wskazał ręką przed siebie.
— Chicago?
Z zamierającą nadzieją czekał na odpowiedź, z pewnością bowiem nic nie mogło być
mniej podobne do znanego mu miasta. Farmer milczał. I nadzieja umarła.
3.
JEDEN ŚWIAT… CZY WIELE?
Właśnie skończyła się konferencja prasowa z okazji zbliżającej się ekspedycji na
Ziemię i Bel Arvardan poczuł, jak na widok gwiaździstego nieba jego duszę
ogarnia dziwny, błogi spokój. Miał świadomość, że stanowi część wielkiej
całości, milionów układów gwiezdnych, które składały się na wszechobecne
Imperium Galaktyczne. Nie troszczył się już o popularność swojej osoby w jednym
czy drugim sektorze. Gdy tylko udowodni swoją teorię dotyczącą Ziemi, jego sława
rozejdzie się po wszystkich zamieszkanych planetach Drogi Mlecznej, wszystkich
światach, na których stanęła noga Człowieka przez setki tysięcy lat kosmicznej
ekspansji. Te potencjalne szczyty popularności, czyste i wysublimowane wyżyny
nauki osiągnął wcześnie, ale nie bez trudu. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat,
a cała jego kariera pełna była kontrowersyjnych momentów. Rozpoczęła się od
wstrząsu, który zachwiał całym Uniwersytetem Arkturiańskim, kiedy w niezwykle
młodym wieku dwudziestu trzech lat Arvardan kończył tam studia na wydziale
archeologii. Bomba, równie niszczycielska jak prawdziwy, śmiercionośny ładunek,
wybuchła, gdy Biuletyn Galaktycznego Towarzystwa Archeologicznego odrzucił jego
pracę magisterską. Po raz pierwszy w historii uniwersytetu nie przyjęto do
publikacji pracy magisterskiej. W dodatku nigdy dotąd w długich dziejach tego
szacownego, naukowego periodyku odmowa nie została wyrażona w tak bezwzględny
sposób.
Dla laików powody takiej agresji, skierowanej przeciw niezrozumiałej i suchej
broszurze zatytułowanej „O starożytnych zabytkach sektora Syriusza i ich związku
z radiacyjną hipotezą narodzin ludzkości”, mogły wydawać się tajemnicze.
Przyczyną jednak było to, że Arvardan w swojej pracy przyjął teorię głoszoną
wcześniej przez pewne kręgi mistyków, którzy mieli więcej wspólnego z metafizyką
niż archeologią; chodziło o pogląd, że ludzkość zrodziła się na jakiejś jednej
samotnej planecie, a później rozprzestrzeniła po Galaktyce. Był to ulubiony
wątek pisarzy fantastycznych tamtego okresu i herezja dla każdego szanującego
się archeologa Imperium.
Ale pozycja Arvardana stała się tak mocna, że mógł przeciwstawić się każdemu,
nawet najbardziej utytułowanemu archeologowi; w ciągu dekady został największym
znawcą kultur przedimperialnych, wciąż tonących w mrokach historii Galaktyki.
Napisał na przykład monografię mechanistycznej cywilizacji z sektora Rigela.
gdzie rozwój robotów dał początek zupełnie nowej kulturze, trwającej kilka
stuleci. Wreszcie jednak doskonałość metalowych niewolników do tego stopnia
zabiła inicjatywę ich panów, że stali się oni łatwą zdobyczą dla chyżej floty
wojennej lorda Moraya. Ortodoksyjna archeologia, upierająca się przy teorii, że
każda rasa ludzka powstała niezależnie, na odrębnych planetach, wykorzystywała
podobne do rigelańskiej nietypowe kultury jako przykłady. Miały one dowodzić
istnienia pierwotnych różnic rasowych, których nie zdążyły jeszcze wyprzeć
kontakty międzyplanetarne i przemieszanie krwi. Arvardan skutecznie obalił
podobne koncepcje, wykazując, iż cywilizacja robotów stanowiła jedynie logiczne
rozwinięcie ekonomicznych i społecznych warunków, panujących w tamtych czasach
na planetach Rigela.
Albo barbarzyńskie planety Wężownika, które ortodoksi długo uważali za przykłady
prymitywnych ludzkich społeczności stadium przedgalaktycznego. Każdy podręcznik
podawał je na dowód słuszności teorii Mergera, głoszącej, że ludzkość stanowi
naturalne najwyższe stadium rozwoju życia na planetach tlenowo–wodnych, jeśli
panują na nich odpowiednie temperatury i grawitacja. Wedle tej teorii wszystkie
rasy ludzkie mogły swobodnie krzyżować się ze sobą, i w miarę rozwoju podróży
międzyplanetarnych podobne krzyżówki zdarzają się coraz częściej.
Jednakże Arvardan odkrył ślady wcześniejszej cywilizacji, starszej od liczących
sobie dziesięć tysięcy lat barbarzyńskich kultur Wężownika, i udowodnił, że
najwcześniejsze źródła planetarne wspominają o handlu międzygwiezdnym. Młody
archeolog zadał ostatni cios, demonstrując niezbite dowody, że człowiek pojawił
się w tym regionie w pełni rozwoju cywilizacyjnego.
Po tym odkryciu Biul. Gal. Tow. Arch. (tak bowiem brzmiał oficjalny skrót tytułu
pisma) zdecydował się opublikować wreszcie pracę magisterską Arvardana — w ponad
dziesięć lat od jej ogłoszenia.
Teraz zaś poszukiwania dowodów potwierdzających ulubioną teorię Arvardana
doprowadziły go do najprawdopodobniej najmniej liczącego się świata Imperium —
planety zwanej Ziemią.
Arvardan wylądował w jedynym miejscu na Ziemi należącym do Imperium, położonym
wśród odludnych płaskowyżów na północ od Himalajów. Tutaj, gdzie nigdy nie
dotarła radioaktywność, pyszniły się budynki całkowicie obce ziemskiej
architekturze. W zasadzie były to kopie pałaców wicekrólów, istniejących na
szczęśliwszych planetach. Dla wygody mieszkańców stworzono tu naprawdę
komfortowe warunki. Ponure skały pokryto warstwą gleby, nawodniono, zapewniono
sztuczną atmosferę i klimat — i zmieniono w dwanaście kilometrów kwadratowych
trawników i kwitnących ogrodów.
Ilość energii zużyta na tę budowę była przerażająca jak na ziemskie standardy,
ale w całości pochodziła z niewyobrażalnych zasobów dziesiątków milionów planet,
których liczba ciągle rosła (obliczono, że w osiemset dwudziestym siódmym roku
ery galaktycznej średnio pięćdziesiąt nowych planet dziennie zyskiwało
zaszczytny status prowincji — co oznaczało, iż liczba ich mieszkańców musiała
przekroczyć pięćset milionów).
Na tym skrawku nie–Ziemi mieszkał Prokurator Ziemi i czasami w swym syntetycznym
luksusie mógł przez chwilę zapomnieć, że mianowano go władcą tej zapadłej
dziury, i pamiętać jedynie o tym, iż jest arystokratą ze starej i szanowanej
rodziny.
Jego żona znacznie rzadziej oddawała się złudzeniom, zwłaszcza kiedy wspinając
się na porośnięte murawą wzgórze dostrzegała w dali proste, zdecydowane linie
stanowiące granicę terenów pałacowych. Za nimi rozciągały się dzikie, poszarpane
skały Ziemi. W takich chwilach nawet kolorowe fontanny (których woda świeciła w
ciemności, co upodabniało ją do zimnego, płynnego ognia), wspaniałe klomby i
idylliczne gaje nie potrafiły zatrzeć świadomości, że oboje w gruncie rzeczy
przebywają na wygnaniu.
Tak więc Arvardan został podjęty bardziej serdecznie, niż przewidywał protokół.
Pomijając inne względy, dla Prokuratora archeolog był tchnieniem Imperium,
wielkiego świata, nieskończoności.
Arvardan zaś również znalazł wiele powodów do zachwytu.
— Posiadłość jest wspaniała — powiedział — i urządzona ze smakiem. To
interesujące, jak piętno naszej kultury odciska się na najbardziej nawet
odległych częściach Imperium, lordzie Enniusie.
— Obawiam się, że o wiele przyjemniej jest odwiedzić dwór Prokuratora niż żyć w
nim — — uśmiechnął się Ennius. — Przypomina mi on pustą skorupę, która
potrącona, głucho dźwięczy. My z żoną, obsługa i żołnierze z garnizonu
imperialnego, poza pałacem rozlokowani również we wszystkich ważniejszych
ośrodkach planety, no i od czasu do czasu jakiś gość — to wszyscy, którzy mają
cokolwiek wspólnego z kulturą galaktyczną. Przyzna pan, ż