ISAAC ASIMOV KAMYK NA NIEBIE IMPERIUM GALAKTYCZNE PRZEŁOŻYLI PAULINA BRAITER—ZIEMKIEWICZ PAWEŁ ZŁEMKIEWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU: PEBBLE IN THE SKY PRZEDMOWA Dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wydawnictwo Doubleday opublikowało Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenaście lat pisywałem opowiadania do różnych czasopism, ale Kamyk na niebie był moją pierwszą książką, a ukazał się dokładnie siedemnaście dni po moich trzydziestych urodzinach. Trudno uwierzyć, że od tego zdarzenia minęło już czterdzieści lat, jeszcze trudniej uzmysłowić sobie, co mi ono przyniosło. Wówczas ani mi przez myśl nie przeszło, że zostanę najbardziej płodnym pisarzem w dziejach Ameryki. A tak się właśnie stało. Zawdzięczam to po części związkom, jakie połączyły mnie z Doubleday. Często — i chętnie — powtarzam, że Doubleday zawsze traktował mnie życzliwie i ciepło, co, jak się zdaje, irytuje nieraz osoby, które uważają, że wydawca z natury rzeczy jest wrogiem pisarza. Jedna z takich osób warknęła kiedyś: — Zarabiasz dla nich masę pieniędzy. Dlaczego nie mieliby traktować cię ciepło i życzliwie? Odpowiedź jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk na niebie, znali tylko jedną moją książkę. Nie było żadnych podstaw oczekiwać, że da ona znacznie wyższy dochód, niż wynosiła skromna zaliczka. Mimo to byli dla mnie równie mili i sympatyczni jak dzisiaj. Nie chodzi tu więc wcale o interes firmy, ale o jej charakter. W rezultacie uwierzyłem — a wiara ta nie opuszcza mnie do dziś — że pisanie książek to świetna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowią wyłącznie przyjemność. To pobudziło mnie do dalszego pisania. Tak więc Kamyk na niebie stał się zwiastunem innych powieści, rozgrywających się w tym samym świecie. Był to pierwszy tom cyklu Imperium. Ponieważ wykazywał pewne pokrewieństwo z drukowanymi w czasopismach opowiadaniami o Fundacji, łatwiej mi było zebrać je później i wydać w formie książkowej. Potem przyszły powieści o robotach. Nie znaczy to, że Doubleday upierał się przy cyklach powieściowych. Publikowali również moje powieści nie należące do żadnego cyklu, a także powieści i opowiadania detektywistyczne. Drukowali także moje prace popularnonaukowe, traktujące o tak różnych zagadnieniach, że nie sposób ich tu omawiać. W sumie przez te czterdzieści lat Doubleday wydał sto dziewięć moich książek (to znaczy średnio jedną co sto trzydzieści cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a ja, oczywiście, pracuję nad kolejnymi. Myślę, że w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje się całkiem nieźle. W końcu opowiadam w nim o straszliwych konsekwencjach wojny nuklearnej. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia bynajmniej nie zniknęło, co więcej — dziś wiemy, że jego skutki byłyby dużo gorsze, niż sądziliśmy w latach pięćdziesiątych. Książka pokazuje zło, jakie niesie rasizm po obu stronach, szkody, jakie wyrządza zarówno nienawiść ciemięzcy, jak i kontrnienawiść ofiar — i choć chciałbym, aby w ciągu minionych czterdziestu lat problem ten stał się nieaktualny, tak niestety nie jest. Sądzę, że ostrzeżenie zamknięte między okładkami Kamyka na niebie brzmi dziś równie prawdziwie jak czterdzieści lat temu. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję że za następne czterdzieści lat nie będzie już można tego powiedzieć. Pragnąłbym dodać jeszcze kilka słów o moich redaktorach z Doubleday. Pracowałem z wieloma i dziwnym zrządzeniem losu wszyscy byli dla mnie niezmiernie życzliwi. Każdy stał się moim osobistym przyjacielem i przyjaźnie te przetrwały, mimo że nasze drogi zawodowe rozeszły się. Przede wszystkim muszę wspomnieć Waltera I. Bradbury’ego, który redagował Kamyk na niebie i który, jak pamiętani, cierpliwie uczył mnie, jak dokonać korekty na szczotkach. (Może wyda się to dziwne ale prowadziłem tak zamknięte życie — tylko ja i moja maszyna do pisania — że nie wiedziałem nic o złożoności świata zewnętrznego. Jak powiedział kiedyś jeden z szefów Doubleday: „Ty, Isaac, potrzebujesz opiekuna. My wzięliśmy tę posadę). Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen Jordan, Hugh O’Neill i Kate Medina, w tej właśnie kolejności, przynajmniej jeśli idzie o moje książki beletrystyczne. Popularnonaukowymi zajmowali się czasem inni. Zawsze kiedy opłakiwałem odejście redaktora, Doubleday zaskakiwał mnie kimś, kto był równie serdeczny i życzliwy jak ten, którego utraciłem. Obecnie zajmuje się mną Jennifer Brehl, jeszcze dziś młodsza, niż ja byłem wtedy, kiedy ukazał się Kamyk na niebie. Jest także piękna, utalentowana i przerażająco inteligentna. Co więcej — dba o mnie jak rodzona córka, i nic nie może lepiej wyrazić smutku spustoszeń, jakie poczynił czas, niż fakt, że takie oddanie mnie dziś zadowala. To Jennifer wpadła na pomysł, by po czterdziestu latach wznowić w ograniczonym nakładzie Kamyk na niebie — dla uczczenia szczęśliwego wydarzenia z przeszłości i wielu jeszcze szczęśliwszych następstw, jakie to wydarzenie przyniosło i ciągle jeszcze przynosi. Isaac Asimov New York City luty 1990 1. MIĘDZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi, Joseph Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago mrucząc do siebie fragmenty Browninga. Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: emerytowanego krawca, który nigdy, nawet przelotnie nie zetknął się z czymś, co wytworni intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz rozliczne, różnorodne lektury, stanowiące pożywkę dla niespokojnego, ciekawego świata umysłu, pozwoliły mu rozszerzyć horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna pamięć przechowywała wszystko w nienagannym porządku. Na przykład w młodości dwa razy czytał Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i, oczywiście, od tego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu mówiła, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego bardzo jasnego, słonecznego ranka letniego dnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku zaintonował je do siebie w głębi milczących komnat swego ducha: Zestarzej się u mego boku! Najlepsze jest wciąż o pół kroku Przed nami — pełnia życia, ku niej wszystko wiodło… Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po młodzieńczej szarpaninie w Europie i spędzonych w Stanach Zjednoczonych latach męskich wygodny spokój dojrzałego wieku był bardzo miły. Mając własny dom i pieniądze, mógł wypoczywać, co też i czynił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bezpiecznie wydane za mąż, i wnuka, który umilał ostatnie lata jego życia, czym miałby się martwić? Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek wybuchła kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło wystrzelonych w gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do dzieci, które mijał, w myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży przez młodość do spokoju, który ma dopiero nadejść. Podniósł stopę, aby przekroczyć szmacianą lalkę, leżącą na środku ulicy, uśmiechającą się, mimo że została porzucona — zgubę, której nikt nie szukał. Nie zdążył jeszcze postawić nogi z powrotem… W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy wygłaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując fakt, iż jak na razie nie istnieją jeszcze instrumenty, pozwalające dokładnie wymierzyć wartość każdej jednostki. Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych powstrzymała ludzką naturę (i przeklętą ludzką pomysłowość) przed zamienianiem każdego niewinnego i ciekawego odkrycia w śmiercionośną broń. A przecież, paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani niepohamowaną ciekawością zagłębiali się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia doprowadzić do zniszczenia połowy ziemskiego globu, potrafili zaryzykować życie, by ocalić choćby najmniej ważnego innego człowieka. Błękitna poświata za plecami chemika zainteresowała doktora Smitha. Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec, pogwizdując zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią ilość roztworu. Biały proszek powoli opadał w cieczy, rozpuszczając się we właściwym mu tempie. Przez chwilę to było wszystko, i nagle instynkt doktora Smitha, który najpierw kazał mu się zatrzymać, popchnął go do działania. Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie biurka. Rozległ się syk płynnego metalu. Doktor Smith poczuł, jak po nosie spływa mu kropla potu. Młodzieniec patrzył zdumionym wzrokiem na betonową podłogę, na której w cienkich, rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie wypromieniowywały ciepło. Wreszcie spytał słabym głosem: — Co się stało? Doktor Smith wzdrygnął się. Sam dobrze nie wiedział. — Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo? — Nic się nie działo… — jęknął chemik. — To była próbka nie oczyszczonego uranu. Robiłem analizę elektrolityczną miedzi… Nie wiem, co mogłoby się stać. — Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten platynowy tygiel otaczała widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie. Uran, powiadasz? — Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest przecież jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? — szybko oblizał wargi. — Czy myśli pan, że to było rozszczepienie? To nie pluton i nie poddano go bombardowaniu. — I — dodał zamyślony doktor Smith — był poniżej masy krytycznej. Lub przynajmniej poniżej znanej nam masy krytycznej. — Patrzył na kamienny blat stołu, spaloną i spieczoną farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej podłodze. — Ale uran topi się w temperaturze około tysiąca ośmiuset stopni Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze poznane, więc nie możemy wykluczyć żadnej możliwości. Zresztą to miejsce musi być wręcz przesycone promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie, młodzieńcze, radziłbym go zebrać i bardzo dokładnie zbadać. Rozejrzał się uważnie, po czym nagle podszedł do przeciwległej ściany i zaniepokojony spojrzał na plamkę na wysokości ramion. — Co to jest? — spytał chemika. — Czy to zawsze tu było? — Co, proszę pana? Chłopak zbliżył się, zdenerwowany, i spojrzał na miejsce, wskazane przez starszego człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po wyjętym gwoździu, ale gwóźdź ten musiałby przebić tynk i cegłę na wylot; przez otwór widać było dzienne światło. — Nigdy tego wcześniej nie widziałem — chemik potrząsnął głową. — Ale też nigdy czegoś takiego specjalnie nie szukałem, proszę pana. Doktor Smith nie odpowiedział. Cofnął się powoli i podszedł do cieplarki, prostokątnego pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli poruszana mieszadłem, wędrującym z mechaniczną precyzją, a zanurzone w niej elektryczne grzałki, sterowane przez termometr, włączały się i wyłączały z irytującą regularnością. — A to tutaj było? — doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na szczycie dłuższej ścianki. Było to regularne małe kółko wycięte w metalu. Poziom wody go nie sięgał. Oczy chemika rozszerzyły się ze zdumienia. — Nie, proszę pana, tego przedtem nie było. Jestem pewien. — Hmm. Sprawdź po drugiej stronie. — Niech mnie diabli! Jest! — Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, proszę, cieplarkę. Teraz stań tutaj — położył palec na dziurze w ścianie. — Co widzisz?! — zawołał. — Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor Smith nie odpowiedział. Z całym spokojem, który zdołał sobie narzucić, polecił: — Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz? — Nic. — Ale to jest to miejsce, w którym stał tygiel z uranem. Patrzysz dokładnie na nie, prawda? Wahanie. — Myślę, że tak. Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym głosem oznajmił: — Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o tym komukolwiek. Rozumie pan? — Tak, proszę pana! — Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili laboratorium, a my spędzimy ten czas u lekarza. — Myśli pan, że było skażenie? — chemik zbladł. — Zobaczymy. Nie stwierdzili żadnych skutków skażenia. Obraz krwi był normalny, a test na cebulkach włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano przeżytemu stresowi. Nie wystąpiły żadne inne objawy. W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później nie znalazł się nikt, kto byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nie oczyszczony uran dużo poniżej masy krytycznej i nie poddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć i wypromieniować śmiercionośną, widoczną aurę. Jedyną konkluzją pozostało stwierdzenie, że fizyka jądrowa nadal kryje w sobie dziwne i groźne tajemnice. Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa tygla była ledwie widoczna, ta po drugiej stronie cieplarki nieco większa, a otwór w ścianie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już średnicę gwoździa. Wiązka promieniowania poruszająca się w prostej linii mogła pokonać wiele kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się z jej drogi na tyle. aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby wtedy około trzech metrów średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu zniknąć niczym nić w materii kosmosu. Nigdy nikomu nie powiedział o tej wizji. Nigdy też nie powiedział, że następnego dnia jeszcze w trakcie badań lekarskich poprosił o poranne gazety i przejrzał je szukając określonej informacji. Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie przybiegł na policję krzycząc i opowiadając, jak na jego oczach zniknął człowiek (a może połowa człowieka?). Nie było doniesienia o żadnym takim wypadku. W końcu doktor Smith zmusił się, by zapomnieć o wszystkim. Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim. Podniósł prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość, jak gdyby przez ułamek sekundy trąba powietrzna uniosła go i wywróciła na lewą stronę. Kiedy z powrotem postawił prawą nogę na ziemi, westchnął głęboko i poczuł, jak powoli osuwa się na trawę. Przez długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i nagle je otworzył. To była prawda! Siedział na trawie, w miejscu gdzie przed chwilą spacerował po betonie. Domy zniknęły! Białe domy, przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem, zniknęły bez śladu! I nie siedział na trawniku, to była łąka. Nie strzyżona trawa rosła swobodnie, wokół szumiały drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze więcej na horyzoncie. To był największy szok, jaki przeżył, ponieważ liście drzew miały rudy kolor, przynajmniej część z nich, a pod rękami czuł suche, łamliwe, martwe liście. Był mieszczuchem, ale potrafił rozpoznać jesień. Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej, połyskującej zieleni. Spojrzał w stronę swoich nóg i z okrzykiem wyciągnął ku nim rękę. Niewielka szmaciana lalka, którą chciał przekroczyć, mały okruch realnego świata… O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale przecięta. Czyż to nie dziwne?! Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że wypełniające ją strzępy włóczki nie zostały naruszone. Wszystkie nitki kończyły się równo. Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył stopę na drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego szewca nie byłby w stanie wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała niczym gładka, nieruchoma powierzchnia wody. Po plecach Schwartza przebiegł zimny dreszcz, dosięgnął głowy i zamienił się w uczucie grozy. W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem tego zwariowanego świata, Schwartz odezwał się. W niskim, urywanym głosie, który usłyszał, brzmiało napięcie. — Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze… Oczywiście gdybym oszalał, nie wiedziałbym o tym, a może…? Nie… — czuł, że narasta w nim histeria. — Musi być jakieś wyjaśnienie. — Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? — Uszczypnął się i poczuł ból, ale potrząsnął głową. — Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód. Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć sekund, same nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie długi czas ich trwania to tylko złudzenie. Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka sekundnika zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen, pięć sekund ciągnęło się w nieskończoność. Odwrócił się i otarł zimny pot z czoła. — A co z zanikiem pamięci? Nie odpowiedział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach. Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany jej tor, po którym dotąd niezmiennie zdążała… Jeśli trzy miesiące później, jesienią, albo rok i trzy miesiące później lub też dziesięć lat i trzy miesiące później postawił nogę w tym dziwnym miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć… Ale przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem był i co robił w tym czasie? — Nie! — Słowo wydobyło się głośnym krzykiem. To niemożliwe! Schwartz popatrzył na swoją koszulę. Włożył ją rano tamtego ranka i nadal była świeża. Zastanowił się, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął jabłko. Wgryzł się w nie z wściekłością. Było świeże i jeszcze zachowało chłód lodówki, z której wyjął je przed dwiema godzinami lub tym, co powinno być dwiema godzinami. A co z małą szmacianą lalką? Czuł, że dopada go szaleństwo. To musi być sen, albo naprawdę zwariował. Uderzyło go, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie, lub przynajmniej cienie wydłużyły się. Cicha pustka tego miejsca sprawiła, że nagle poczuł przejmujący chłód. Zerwał się na nogi. Musi poszukać ludzi, jakichkolwiek ludzi. I, oczywiście, powinien też znaleźć jakiś dom, a najlepszym sposobem, aby tego dokonać, będzie odszukanie drogi. Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i ruszył naprzód. Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały się niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty i bezduszny pas tłucznia. Skierował się ku niemu ze szlochem wdzięczności, chrzęst kruszonego kamienia pod stopami wywołał prawdziwą euforię. Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i przez chwilę znowu poczuł zimny strach. Miał nadzieję spotkać samochody. Najłatwiej byłoby zatrzymać jakiś i spytać — głośno i skwapliwie powtórzył na głos magiczne słowa: — Jedzie pan może w stronę Chicago? A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego miasta, każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko cztery dolary i dwadzieścia siedem centów, ale zawsze jest jeszcze policja… Wędrował drogą, samym środkiem, rozglądając się nieustannie. Zachód słońca nie wywarł na nim żadnego wrażenia, ani fakt, że na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Żadnych samochodów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno. Pomyślał, że wracają przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie zalśnił bowiem w mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była to czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i pełzający blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać. Schwartz pochylił się, aby go dotknąć — na pozór był to najzwyklejszy tłuczeń. Ale widział delikatną poświatę. Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dudniły głucho, w nieregularnym rytmie. Uświadomił sobie, że trzyma w ręku zniszczoną lalkę, i wyrzucił ją wściekle przez głowę. Szydercze wspomnienie życia… Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostawał przy zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc, dopóki jej nie znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka wysunęła się ze środka, odruchowo upchnął ją z powrotem. Szedł dalej, zbyt przygnębiony, żeby biec. Czuł głód i trwogę, aż nagle po prawej stronie ujrzał iskierkę. Oczywiście! To był dom! Krzyknął głośno, nikt nie odpowiedział, ale to był dom. Iskra realności mrugająca do niego poprzez przerażającą, bezimienną głuszę ostatnich godzin. Zszedł z drogi i ruszył na przełaj, przez rowy, między pniami drzew, przez chaszcze i strumyk. Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to prawie podświadomie. Wreszcie dotarł na miejsce i wyciągnął ręce, by dotknąć twardej, białej struktury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświęcił temu najmniejszej uwagi. Wyglądało jak matowa mocna porcelana, ale Schwartz nie zważał na nic. Szukał drzwi, kiedy zaś je znalazł i odkrył brak dzwonka, kopnął w nie i wrzasnął jak upiór. Usłyszał wewnątrz poruszenie i cudowny, błogosławiony dźwięk ludzkiego głosu, innego niż jego własny. Krzyknął ponownie: — Hej, jest ktoś w środku?! Rozległo się ciche, łagodne skrzypnięcie i drzwi się otwarły. Stanęła w nich kobieta, w jej oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał wychudzony mężczyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie roboczym. W istocie strój nieznajomego nie przypominał Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak rodzaj ubrania, które wkłada się do pracy. Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli piękni; piękni jak widok przyjaciół dla samotnego człowieka. Kobieta odezwała się. Jej glos był miękki, lecz rozkazujący i Schwartz oparł się o drzwi, żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie; nagle powróciły do niego wszystkie najgorsze obawy, dławiąc go za gardło i ściskając serce. Kobieta przemówiła bowiem w języku, którego Schwartz nigdy przedtem nie słyszał. 2. JAK POZBYĆ SIĘ OBCEGO Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w karty. Starszy mężczyzna, siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim, ze złością zaszeleścił gazetą i zawołał z kąta: — Arbin! Arbin Maren nie od razu odpowiedział. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich, cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy podjął już decyzję, odezwał się na odczepnego: — Czego chcesz, Grew? Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te odgłosy przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje przykuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na Kosmos, znaleźć sobie coś, co pomogłoby mu wyrazić jego uczucia. Grew używał do tego gazety. Szeleścił nią, wymachiwał, a kiedy zachodziła taka konieczność, potrafił i uderzyć. Grew wiedział, że wszędzie poza Ziemią istniały teleautomaty, wyrzucające z siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do standardowych czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i degeneracja, ot co! — Czy czytałeś o ekspedycji archeologicznej, którą przysyłają na Ziemię? — Nie — odparł spokojnie Arbin. Grew wiedział o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawał do rąk gazetę, a w zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie pierwsze posunięcie dłuższej rozgrywki. — No cóż, właśnie tu przyjeżdżają. Wyprawa sponsorowana przez Imperium, co wy na to? — Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: — „Bel Arvardan, starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie udzielonym Galaktycznej Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o oczekiwanych doniosłych wynikach badań archeologicznych, które planuje przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach sektora Syriusza (patrz mapka). «Ziemia — stwierdził — z jej archaiczną cywilizacją i unikatowym środowiskiem, stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już lekceważonego przez nauki społeczne w innych aspektach niż problemy zaprowadzenia tam skutecznych rządów. Mam podstawy sądzić, że najbliższy rok czy dwa przyniosą rewolucyjne zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat rozwoju społecznego i historii ludzkości»„. I tak dalej, i tak dalej — zakończył, podkreślając słowa gwałtownym gestem. Arbin Maren słuchał jednym uchem. — Co on miał na myśli, mówiąc „dziwoląg kulturowy”? — mruknął. Loa Maren w ogóle nie słuchała. Powiedziała po prostu: — Teraz ty wychodzisz, Arbin. — I co, nie spytacie, dlaczego Trybuna to wydrukowała? — ciągnął Grew. — Wiecie, że nawet za milion galaktycznych kredytów nie zamieściliby informacji GAP, gdyby nie mieli po temu bardzo ważnych powodów. Chwilę daremnie oczekiwał odpowiedzi, po czym rzekł: — Bo mają wstępniak na ten temat. Pełnostronicowy artykuł, w którym nie zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą naukową, a oni mało się nie zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie tutaj! To klasyczna, agresywna demagogia! Zobaczcie! — gwałtownie potrząsnął gazetą. — Dlaczego sami nie przeczytacie? Loa Maren odłożyła karty, jej wąskie usta zacisnęły się w cienką, stanowczą linię. — Ojcze — powiedziała. — Mieliśmy ciężki dzień, więc prosiłabym, abyśmy nie rozmawiali o polityce. Może później, dobrze? Proszę cię, ojcze. Grew skrzywił się i zaczął ją przedrzeźniać: — „Proszę cię, ojcze! Proszę cię, ojcze!” Zdaje mi się, że macie już dosyć swego starego ojca, skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedzę w kącie, a wy musicie we dwójkę pracować za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wiecie, że moje nogi dałoby się wyleczyć. Byłyby jak nowe — poklepał się po udach; silne, głośne uderzenia, które słyszał, ale ich nie czuł. — Jest tylko jedna przeszkoda: leczenie człowieka w tym wieku nie opłaca się. Czy to nie zasługuje na miano „dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym człowiek mógłby pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na Kosmos, powinniśmy dać sobie spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uważam, że… Grew wymachiwał rękami, krew napłynęła mu do wykrzywionej złością twarzy. Arbin wstał z fotela, jego dłoń opadła na ramię starego i mocno je ścisnęła. — Nie ma się o co złościć. Kiedy skończysz gazetę, przeczytam ten wstępniak. — Jasne, ale ty przecież zgadzasz się z nimi, więc po co to wszystko? Wy, młodzi, jesteście bandą durniów, miękką gumą w rękach Starszych. — Cicho, ojcze — wtrąciła ostro Loa. — Nie zaczynaj znowu. — Siedziała nieruchomo, nasłuchując. Sama nie wiedziała, czego się spodziewała, ale… Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał Krąg Starszych. Takie gadanie nie było bezpieczne, Grew nie powinien drwić ze starożytnej ziemskiej kultury, nie… To przecież typowy asymilacjonizm. Gwałtownie przełknął ślinę: paskudne słowo, nawet gdy powtarzało się je tylko w myślach. Oczywiście w młodości Grewa wielu głupców otwarcie dyskutowało możliwość zmiany starych porządków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powinien o tym wiedzieć — i prawdopodobnie wiedział. Trudno jednak zachować spokój i rozsądek, kiedy jest się przykutym do wózka inwalidzkiego w bezczynnym oczekiwaniu kolejnego spisu. Sam Grew najmniej przejął się całym incydentem, nic już jednak nie powiedział. Mijały minuty, a on stawał się coraz spokojniejszy, coraz trudniej mu było odczytać mały druk. Zanim zdołał przejść do działu sportowego, głowa opadła mu na piersi. Zachrapał lekko, a gazeta wymknęła mu się z palców i upadła z ostatnim, tym razem niezamierzonym szelestem. Wtedy Loa odezwała się niespokojnym szeptem: — Może nie jesteśmy dla niego zbyt mili. Arbinie. To ciężkie życie dla kogoś takiego jak ojciec. Gdy pomyśli się, jaki był kiedyś — to jest jak śmierć. — Niczego nie można porównać ze śmiercią. Ma swoje gazety i książki. Odrobina podniecenia ożywia go, tak jak dzisiaj. Przez kilka dni będzie zadowolony i spokojny. Arbin znów skupił się na kartach, ale kiedy sięgnął po jedną, rozległo się walenie do drzwi. Towarzyszyły mu chrapliwe okrzyki, nie układające się w żadne zrozumiałe słowa. Arbin skoczył na równe nogi, nagle jednak przystanął. Oczy Loi wypełniły się strachem, przerażona, spojrzała na męża. Usta jej drżały. — Zabierz Grewa — — polecił Arbin. — Szybko! Nim jeszcze skończył mówić, Loa już popychała fotel. Cmokała przy tym uspokajająco. Lecz śpiąca postać westchnęła, wyrwana z drzemki pierwszym drgnięciem wózka. Stary człowiek wyprostował się i odruchowo sięgnął po gazetę. — Co się dzieje? — zapytał z irytacją, i to bynajmniej nie szeptem. — Ciii. Wszystko w porządku — mruknęła wymijająco Loa, wsuwając wózek do sąsiedniego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Jej klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała, podczas gdy oczy szukały twarzy męża. Łoskot powtórzył się. Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie obronnej. W ich spojrzeniach, skierowanych na niewysokiego, pulchnego mężczyznę, malowała się nie skrywana wrogość. Nieznajomy uśmiechnął się słabo. — Czym możemy panu służyć? — spytała Loa z ceremonialną uprzejmością, po czym odskoczyła, gdyż mężczyzna jęknął i wyciągnął rękę, aby się podeprzeć. Widać było, że zaraz upadnie. — Może jest chory? — mruknął ze zdumieniem Arbin. — Zaczekaj, pomogę wprowadzić go do środka. Po kilku godzinach, w zaciszu własnej sypialni, Loa i Arbin powoli szykowali się do snu. — Arbinie? — zagadnęła Loa. — Co takiego? — Czy to bezpieczne? — Bezpieczne? — zdawał się świadomie unikać tego tematu. — No, przyjęcie tu tego człowieka. Kim on właściwie jest? — Skąd miałbym wiedzieć? — odparł pełnym irytacji tonem. — Ale przecież nie możemy odmówić schronienia choremu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie identyfikatora, zawiadomimy Regionalne Biuro Bezpieczeństwa i tyle. — Odwrócił się, wyraźnie próbując zakończyć rozmowę. Ale żona znów przerwała ciszę. W jej głosie zabrzmiały naglące nuty. — Nie sądzisz chyba, że mógłby być agentem Kręgu Starszych? Pamiętaj, że jest jeszcze Grew. — Chodzi ci o to, co powiedział dziś wieczór? To zupełnie nieprawdopodobne. Nie będę nawet o tym dyskutował. — Nie to miałam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy go nielegalnie od dwóch lat. Zdajesz sobie sprawę, że stanowi to naruszenie najważniejszego zwyczaju? — Nie robimy nic złego — wymamrotał Arbin. — Wykonujemy swoją normę, choć ustalono ją dla trzech osób — trzech pracujących osób. A skoro tak, czemu mieliby coś podejrzewać? Nie wypuszczamy go przecież z domu. — Mogli wyśledzić wózek inwalidzki. Musiałeś kupić silnik i części w mieście. — Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłumaczyłem ci, że nie kupiłem nic poza standardowym wyposażeniem kuchennym. Zresztą on nie jest agentem. To niemożliwe. Czy sądzisz, że uciekaliby się do tak kunsztownej maskarady z powodu biednego starca na wózku? Mogą przecież wkroczyć tu w każdej chwili, w biały dzień, z legalnymi nakazami rewizji w dłoniach. Zastanów się. — A zatem, Arbinie — jej oczy zapłonęły nagle radosnym ogniem — jeśli naprawdę tak uważasz — a miałam nadzieję, że dojdziesz do takiego wniosku — on musi być Tamtym. To z pewnością nie jest Ziemianin. — Co to znaczy „musi”? Gadasz głupstwa. Po co obywatel Imperium miałby przybyć właśnie na Ziemię? — Nie mam pojęcia! Chociaż… Może popełnił tam jakieś przestępstwo? — Zapaliła się do tego pomysłu. — Dlaczegóż by nie? To ma sens. Ziemia sama nasuwałaby się jako idealna kryjówka. Kto by go tu szukał? — jeśli w ogóle jest Tamtym. Jakie masz na to dowody? — Nie mówi naszym językiem, prawda? Musisz to przyznać. Czy zrozumiałeś choćby jedno słowo? Na pewno więc przybył z jakiegoś odległego krańca Galaktyki, gdzie posługują się dziwacznym dialektem. Podobno mieszkańcy okolic Fomalhaut muszą od podstaw uczyć się nowego języka, żeby zrozumiano ich na dworze imperatora na Trantorze… Nie widzisz, co to może oznaczać? Jeśli ten człowiek jest obcy na Ziemi, nie zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne zrobi wszystko, aby tego uniknąć. Moglibyśmy zatrzymać go na farmie w miejsce ojca i w ten sposób w nadchodzącym sezonie trzy osoby pracowałyby nad wykonaniem normy. Mógłby nawet pomóc nam przy żniwach. Z niepokojem spojrzała na niezdecydowanego męża, który namyślał się długo, aż wreszcie oznajmił: — No cóż, lepiej połóż się spać. Porozmawiamy rano, gdy umysł jest świeższy. Szepty ucichły, światło zgasło i po chwili w sypialni i całym domu niepodzielnie zapanował sen. Następnego ranka do rozważań przyłączył się Grew. Arbin z nadzieją przedstawił mu całą sprawę. Ufał rozsądkowi swego teścia znacznie bardziej niż własnemu. — Wasze kłopoty, Arbinie — stwierdził Grew — biorą się z faktu, że jestem zarejestrowany jako robotnik, przez co wyznaczono wam trzyosobową normę. Zmęczyło mnie to pasożytnictwo. Już drugi rok żyję na cudzy koszt. Dość tego. Arbin był zakłopotany. — Zupełnie nie o to mi chodziło. Nie chciałem powiedzieć, że stanowisz dla nas ciężar. — W końcu co to za różnica? Za trzy lata odbędzie się kolejny spis i wtedy odejdę. — Masz więc przed sobą jeszcze co najmniej dwa lata wypoczynku i lektury. Czemu miałbyś z nich rezygnować? — Bo inni są ich pozbawieni. A co z tobą i Loa? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą też was. Myślisz, że co ze mnie za człowiek? Miałbym żyć jeszcze parę śmierdzących lat za cenę… — Przestań, Grew. Nie chcę wykładów z historioniki. Nieraz mówiliśmy ci, co zrobimy. Zgłosimy cię na tydzień przed spisem. — I co, pewnie oszukacie lekarza? — Przekupimy go. — Hmmm. A ten tu jeszcze podwoi waszą zbrodnię. Jego też będziecie ukrywać? — Pozbędziemy się go. Na Kosmos, po co teraz się tym zamartwiać? Mamy jeszcze dwa lata. Więc co z nim zrobimy? — Obcy — mówił do siebie Grew. — Nieoczekiwanie puka do drzwi. Przychodzi znikąd. Posługuje się niezrozumiałym językiem… Nie wiem, co ci poradzić. — Jest bardzo spokojny — stwierdził farmer — i wydaje się śmiertelnie przerażony. Nie jest dla nas groźny. — Przerażony, tak? A jeśli jest niedorozwinięty? Jeśli jego gadanina to nie nieznany dialekt, lecz bełkot szaleńca? — To mało prawdopodobne. — Lecz Arbin drgnął, zaniepokojony. — Wmawiasz to sobie, bo chcesz go wykorzystać… Dobrze. Powiem ci, co zrobić. Zawieź go do miasta. — Do Chica? — spytał ze zgrozą Arbin. — Ależ to wszystko zrujnuje. — Bynajmniej. Problem z tobą polega na tym, że nie czytasz gazet. Szczęśliwie dla naszej rodziny, jestem jeszcze ja. Tak się składa, że Instytut Badań Jądrowych stworzył urządzenie, które ma podobno sprawić, by ludzie uczyli się szybciej. Był o tym artykuł w dodatku weekendowym. I potrzebują ochotników. Weź tego człowieka i zgłoś go. Arbin stanowczo potrząsnął głową. — Zwariowałeś. Nie mogę tego zrobić, Grew. Natychmiast zapytaliby o jego numer identyfikacyjny. Jakiekolwiek odstępstwo od prawa szybko zwabiłoby tu władze, a wtedy dowiedzieliby się o tobie. — Wcale nie. Akurat w tym przypadku całkowicie się mylisz. Instytut szuka ochotników, ponieważ maszyna jest nadal w fazie doświadczalnej. Przypuszczalnie zabiła parę osób, więc jestem pewien, że nie będą zadawać pytań. A jeśli obcy umrze, najpewniej nie znajdzie się w gorszej sytuacji niż teraz… No, podaj mi czytnik książkowy i nastaw na szóstą rolkę. I przynieś gazetę, jak tylko przyjdzie, dobrze? Kiedy Schwartz otworzył oczy, minęło już południe. W sercu czuł tępy, przenikliwy ból, ból rozpaczy i tęsknoty — za żoną, której zabrakło przy jego boku, za utraconym światem… Kiedyś już czuł podobny ból… I nagle przed oczami znów stanęły mu zapamiętane na zawsze sceny. Oto on sam, młodzik jeszcze, w zasypanej śniegiem wiosce… nie opodal czekają sanie… które zawiozą go do pociągu… aż wreszcie dotrze na wielki statek… Tęsknota i nękający go strach, towarzyszący rozstaniu ze znanym otoczeniem, sprawiły, że przez chwilę znów poczuł się tym dwudziestoletnim chłopcem, emigrującym do Ameryki. Strach jednak był zbyt realny. Niemożliwe, aby tylko śnił. Kiedy światełko nad drzwiami zabłysło i znów zgasło, a w pokoju zabrzmiały pozbawione sensu słowa, wypowiedziane barytonem gospodarza, Schwartz aż podskoczył. Nagle drzwi otwarły się i pojawiło się śniadanie — gęsta, ciepła zupa, trochę przypominająca kaszkę kukurydzianą, lecz bardziej korzenna w smaku, i mleko. — Dziękuję — odparł i kilka razy pokiwał głową. Farmer burknął coś w odpowiedzi i podniósł koszulę Schwartza, którą ten powiesił wieczorem na krześle. Obejrzał ją bardzo dokładnie, szczególnie wiele uwagi poświęcając guzikom. Potem rozsunął szeroko drzwi szafy i Schwartz po raz pierwszy zobaczył ciepłą, mleczną biel ścian. — Plastik — mruknął do siebie, używając tego uniwersalnego słowa–wytrychu z pewnością typowego laika. Zauważył też, że w pokoju nie ma żadnych ostrych kątów ani załamań — płaszczyzny łączyły się z sobą łagodnymi łukami. Jego towarzysz podawał mu różne przedmioty i gestykulował w sposób łatwy do zrozumienia. Najwyraźniej Schwartz miał się umyć i ubrać. Z pomocą, popartą wskazówkami, posłuchał. Tyle że nie zdołał znaleźć nic, czym mógłby się ogolić, kiedy zaś wskazał podbródek, odpowiedzią było niezrozumiałe słowo i mina, wyrażająca ogromny niesmak. Schwartz podrapał się po pokrytej siwą szczeciną skórze i westchnął głęboko. Zaprowadzono go do niewielkiego, podłużnego, dwukołowego pojazdu. Farmer gestem nakazał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umykała w tył, aż wreszcie wyrosły przed nimi niskie, błyszczące nienaganną bielą budynki. W dali, na horyzoncie, widać było błękit wody. Schwartz z entuzjazmem wskazał ręką przed siebie. — Chicago? Z zamierającą nadzieją czekał na odpowiedź, z pewnością bowiem nic nie mogło być mniej podobne do znanego mu miasta. Farmer milczał. I nadzieja umarła. 3. JEDEN ŚWIAT… CZY WIELE? Właśnie skończyła się konferencja prasowa z okazji zbliżającej się ekspedycji na Ziemię i Bel Arvardan poczuł, jak na widok gwiaździstego nieba jego duszę ogarnia dziwny, błogi spokój. Miał świadomość, że stanowi część wielkiej całości, milionów układów gwiezdnych, które składały się na wszechobecne Imperium Galaktyczne. Nie troszczył się już o popularność swojej osoby w jednym czy drugim sektorze. Gdy tylko udowodni swoją teorię dotyczącą Ziemi, jego sława rozejdzie się po wszystkich zamieszkanych planetach Drogi Mlecznej, wszystkich światach, na których stanęła noga Człowieka przez setki tysięcy lat kosmicznej ekspansji. Te potencjalne szczyty popularności, czyste i wysublimowane wyżyny nauki osiągnął wcześnie, ale nie bez trudu. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat, a cała jego kariera pełna była kontrowersyjnych momentów. Rozpoczęła się od wstrząsu, który zachwiał całym Uniwersytetem Arkturiańskim, kiedy w niezwykle młodym wieku dwudziestu trzech lat Arvardan kończył tam studia na wydziale archeologii. Bomba, równie niszczycielska jak prawdziwy, śmiercionośny ładunek, wybuchła, gdy Biuletyn Galaktycznego Towarzystwa Archeologicznego odrzucił jego pracę magisterską. Po raz pierwszy w historii uniwersytetu nie przyjęto do publikacji pracy magisterskiej. W dodatku nigdy dotąd w długich dziejach tego szacownego, naukowego periodyku odmowa nie została wyrażona w tak bezwzględny sposób. Dla laików powody takiej agresji, skierowanej przeciw niezrozumiałej i suchej broszurze zatytułowanej „O starożytnych zabytkach sektora Syriusza i ich związku z radiacyjną hipotezą narodzin ludzkości”, mogły wydawać się tajemnicze. Przyczyną jednak było to, że Arvardan w swojej pracy przyjął teorię głoszoną wcześniej przez pewne kręgi mistyków, którzy mieli więcej wspólnego z metafizyką niż archeologią; chodziło o pogląd, że ludzkość zrodziła się na jakiejś jednej samotnej planecie, a później rozprzestrzeniła po Galaktyce. Był to ulubiony wątek pisarzy fantastycznych tamtego okresu i herezja dla każdego szanującego się archeologa Imperium. Ale pozycja Arvardana stała się tak mocna, że mógł przeciwstawić się każdemu, nawet najbardziej utytułowanemu archeologowi; w ciągu dekady został największym znawcą kultur przedimperialnych, wciąż tonących w mrokach historii Galaktyki. Napisał na przykład monografię mechanistycznej cywilizacji z sektora Rigela. gdzie rozwój robotów dał początek zupełnie nowej kulturze, trwającej kilka stuleci. Wreszcie jednak doskonałość metalowych niewolników do tego stopnia zabiła inicjatywę ich panów, że stali się oni łatwą zdobyczą dla chyżej floty wojennej lorda Moraya. Ortodoksyjna archeologia, upierająca się przy teorii, że każda rasa ludzka powstała niezależnie, na odrębnych planetach, wykorzystywała podobne do rigelańskiej nietypowe kultury jako przykłady. Miały one dowodzić istnienia pierwotnych różnic rasowych, których nie zdążyły jeszcze wyprzeć kontakty międzyplanetarne i przemieszanie krwi. Arvardan skutecznie obalił podobne koncepcje, wykazując, iż cywilizacja robotów stanowiła jedynie logiczne rozwinięcie ekonomicznych i społecznych warunków, panujących w tamtych czasach na planetach Rigela. Albo barbarzyńskie planety Wężownika, które ortodoksi długo uważali za przykłady prymitywnych ludzkich społeczności stadium przedgalaktycznego. Każdy podręcznik podawał je na dowód słuszności teorii Mergera, głoszącej, że ludzkość stanowi naturalne najwyższe stadium rozwoju życia na planetach tlenowo–wodnych, jeśli panują na nich odpowiednie temperatury i grawitacja. Wedle tej teorii wszystkie rasy ludzkie mogły swobodnie krzyżować się ze sobą, i w miarę rozwoju podróży międzyplanetarnych podobne krzyżówki zdarzają się coraz częściej. Jednakże Arvardan odkrył ślady wcześniejszej cywilizacji, starszej od liczących sobie dziesięć tysięcy lat barbarzyńskich kultur Wężownika, i udowodnił, że najwcześniejsze źródła planetarne wspominają o handlu międzygwiezdnym. Młody archeolog zadał ostatni cios, demonstrując niezbite dowody, że człowiek pojawił się w tym regionie w pełni rozwoju cywilizacyjnego. Po tym odkryciu Biul. Gal. Tow. Arch. (tak bowiem brzmiał oficjalny skrót tytułu pisma) zdecydował się opublikować wreszcie pracę magisterską Arvardana — w ponad dziesięć lat od jej ogłoszenia. Teraz zaś poszukiwania dowodów potwierdzających ulubioną teorię Arvardana doprowadziły go do najprawdopodobniej najmniej liczącego się świata Imperium — planety zwanej Ziemią. Arvardan wylądował w jedynym miejscu na Ziemi należącym do Imperium, położonym wśród odludnych płaskowyżów na północ od Himalajów. Tutaj, gdzie nigdy nie dotarła radioaktywność, pyszniły się budynki całkowicie obce ziemskiej architekturze. W zasadzie były to kopie pałaców wicekrólów, istniejących na szczęśliwszych planetach. Dla wygody mieszkańców stworzono tu naprawdę komfortowe warunki. Ponure skały pokryto warstwą gleby, nawodniono, zapewniono sztuczną atmosferę i klimat — i zmieniono w dwanaście kilometrów kwadratowych trawników i kwitnących ogrodów. Ilość energii zużyta na tę budowę była przerażająca jak na ziemskie standardy, ale w całości pochodziła z niewyobrażalnych zasobów dziesiątków milionów planet, których liczba ciągle rosła (obliczono, że w osiemset dwudziestym siódmym roku ery galaktycznej średnio pięćdziesiąt nowych planet dziennie zyskiwało zaszczytny status prowincji — co oznaczało, iż liczba ich mieszkańców musiała przekroczyć pięćset milionów). Na tym skrawku nie–Ziemi mieszkał Prokurator Ziemi i czasami w swym syntetycznym luksusie mógł przez chwilę zapomnieć, że mianowano go władcą tej zapadłej dziury, i pamiętać jedynie o tym, iż jest arystokratą ze starej i szanowanej rodziny. Jego żona znacznie rzadziej oddawała się złudzeniom, zwłaszcza kiedy wspinając się na porośnięte murawą wzgórze dostrzegała w dali proste, zdecydowane linie stanowiące granicę terenów pałacowych. Za nimi rozciągały się dzikie, poszarpane skały Ziemi. W takich chwilach nawet kolorowe fontanny (których woda świeciła w ciemności, co upodabniało ją do zimnego, płynnego ognia), wspaniałe klomby i idylliczne gaje nie potrafiły zatrzeć świadomości, że oboje w gruncie rzeczy przebywają na wygnaniu. Tak więc Arvardan został podjęty bardziej serdecznie, niż przewidywał protokół. Pomijając inne względy, dla Prokuratora archeolog był tchnieniem Imperium, wielkiego świata, nieskończoności. Arvardan zaś również znalazł wiele powodów do zachwytu. — Posiadłość jest wspaniała — powiedział — i urządzona ze smakiem. To interesujące, jak piętno naszej kultury odciska się na najbardziej nawet odległych częściach Imperium, lordzie Enniusie. — Obawiam się, że o wiele przyjemniej jest odwiedzić dwór Prokuratora niż żyć w nim — — uśmiechnął się Ennius. — Przypomina mi on pustą skorupę, która potrącona, głucho dźwięczy. My z żoną, obsługa i żołnierze z garnizonu imperialnego, poza pałacem rozlokowani również we wszystkich ważniejszych ośrodkach planety, no i od czasu do czasu jakiś gość — to wszyscy, którzy mają cokolwiek wspólnego z kulturą galaktyczną. Przyzna pan, że to raczej skromne kontakty. Siedzieli pod arkadami, na dworze zapadał zmierzch. Purpurowy słoneczny blask znikał za postrzępionymi, zamglonymi skałami na horyzoncie, a zwiewny jak westchnienie wietrzyk poruszał ciężkim, przesyconym zapachem roślin powietrzem. Nawet Prokuratorowi nie wypadało okazywać zbyt wielkiego zaciekawienia poczynaniami gościa, ale zwyczaj ten nie uwzględniał przeraźliwej izolacji, jakiej doświadczali mieszkańcy imperialnej placówki na Ziemi. — Jak długo zamierza pan tu zabawić, panie Arvardan? — spytał Ennius. — Trudno powiedzieć. Wyprzedziłem pozostałą część ekspedycji, żeby zapoznać się z ziemską kulturą i załatwić wszystkie obowiązkowe formalności. Muszę na przykład otrzymać od pana oficjalne pozwolenie na założenie obozów w niezbędnych miejscach, i tak dalej. — Zgoda, zgoda! Ale kiedy zaczyna pan wykopaliska? I czy naprawdę spodziewa się pan znaleźć coś wartościowego na tej żałosnej kupie gruzów? — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję rozbić pierwszy obóz w ciągu kilku miesięcy. A co do tej planety, to cóż, można o niej powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest politowania godnym rumowiskiem. Stanowi absolutny unikat w całej Galaktyce! — Unikat? — spytał chłodno Prokurator. — Coś podobnego! To bardzo zwyczajny świat. Różnie można o nim powiedzieć: chlew, potworna dziura, jeden wielki śmietnik lub co tam najgorszego przyjdzie panu do głowy. A przecież mimo swych wyszukanych obrzydliwości nie może nawet aspirować do wyjątkowości w prawdziwym okropieństwie i pozostaje zwyczajnym, brutalnym chłopskim światem. — Ale — odpowiedział Arvardan, oszołomiony gradem sypiących się na niego irracjonalnych argumentów — planeta jest radioaktywna. — No i co z tego? W Galaktyce są tysiące radioaktywnych planet, i to znacznie bardziej niż Ziemia. W tym momencie uwagę ich przyciągnął delikatny, posuwisty ruch samobieżnego barku. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. — Czego się pan napije? — spytał gościa Ennius. — Nic szczególnego. Może koktajl cytrynowy. — Bardzo proszę. Barek jest wyposażony we wszystkie niezbędne składniki… Z chenseyem? — Tylko kropelkę — powiedział Arvardan składając razem kciuk i palec wskazujący tak, że prawie się zetknęły. — Jedną minutkę. Gdzieś w środku barku (być może najbardziej uniwersalnego i niewątpliwie najpopularniejszego osiągnięcia technicznej myśli ludzkości) przystąpił do akcji mechaniczny barman — urządzenie, którego elektroniczna dusza mieszała składniki z dokładnością nawet nie do jednej kropli, lecz do jednego atomu. Jego produkty były zawsze doskonałe, tej perfekcyjności nigdy nie mógłby osiągnąć nawet najbardziej natchniony artysta. Wysokie szklanki pojawiły się pozornie znikąd, jakby tylko oczekiwały na właściwy moment. Arvardan wziął zieloną i na chwilę przyłożył chłodne szkło do policzka. Potem uniósł ją do ust i spróbował. — Bardzo dobre. Odstawił szklankę do idealnie dopasowanego uchwytu w poręczy fotela i dodał: — Tak jak pan powiedział, Prokuratorze, istnieją tysiące radioaktywnych planet, ale tylko jedna jest zamieszkana. Właśnie ta. — Tak — Ennius pociągnął łyk ze szklanki i. zdawało się, że delikatny, aksamitny smak napoju osłabił trochę jego agresywność — być może w tym sensie Ziemia jest istotaie unikatem. Ale to żaden powód do chwały. 30 — Nie chodzi tu jedynie o wyjątkowość statystyczną — Arvardan mówił powoli pomiędzy łykami. — Istota sprawy leży głębiej i ma potężne implikacje. Biolodzy dowiedli, lub przynajmniej tak twierdzą, że na planetach, w których atmosferze i oceanach utrzymuje się promieniowanie powyżej pewnego poziomu, życie nie może się rozwijać… Na Ziemi ten poziom został znacznie przekroczony. — Interesujące. Nie wiedziałem o tym. Cóż, sądzę, że stanowi to wystarczający dowód na to, iż Ziemia i jej życie od początku zasadniczo różnią się od reszty Galaktyki… To powinno panu odpowiadać. Zwłaszcza że jest pan z Syriusza — dodał Ennius z ironicznym rozbawieniem. — Czy wie pan — spytał po chwili poufale zniżając głos — że największą trudność w rządzeniu tą planetą stanowi opanowanie ogromnego antyterranizmu istniejącego w całym sektorze Syriusza? Ziemianie zresztą odpłacają to uczucie z nawiązką. Rzecz jasna, nie twierdzę, że antyterranizm nie szerzy się w innych rejonach Galaktyki, ale nie da się go porównać z syriańskim. Odpowiedź Arvardana była niecierpliwa i porywcza: — Lordzie Enniusie, nie pojmuję pańskich aluzji. Co do mnie — jestem bardzo tolerancyjny i staram się pozbyć wszelkich podobnych przesądów. Wierzę w jedność ludzkości jako człowiek i jako naukowiec, i dotyczy to także Ziemi. Wszelkie życie jest zasadniczo jednakowe, dlatego że opiera się na koloidach białkowych, które nazywamy protoplazmą. Promieniowanie radioaktywne, o którym mówiłem, nie wpływa tylko na pewne formy życia — ludzi — czy zwierzęta — ale na wszystkie. Dotyczy to wszelkich istot, ponieważ opiera się na zasadach mechaniki kwantowej i wpływa na molekularne przemiany białek. Dotyczy to mnie, pana, Ziemian, pająków i robaków. Zapewne nie muszę panu wyjaśniać, że białka są niezmiernie skomplikowanymi połączeniami aminokwasów i pewnych specyficznych związków, zorganizowanych w skomplikowane trójwymiarowe struktury, niestałe jak słońce w pochmurny dzień. Ta niestabilność to właśnie życie, które dążąc do zachowania swojej tożsamości podlega odwiecznym zmianom — na wzór wysokiej tyczki balansującej na nosie akrobaty. Ale te wspaniałe struktury, białka, musiały kiedyś powstać ze związków nieorganicznych, które poprzedziły życie. Na samym początku, pod wpływem energii promienistej słońca, w wielkich objętościach roztworów zwanych oceanami cząsteczki organiczne Pomnażały swoją złożoność, przechodząc — w zależności od kierunku zmian — od metanu do formaldehydu, a w końcu do cukrów i skrobii, bądź od mocznika do aminokwasów i białek. Oczywiście powstawanie i rozpad różnych kombinacji atomów jest kwestią czystego przypadku. Sam proces powstawania życia może na jednym świecie trwać setki milionów lat, a na drugim tylko setki. Rzecz jasna, bardziej prawdopodobne jest, że będą to miliony lat. A zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa najczęściej proces ten w ogóle nie zachodzi. Obecnie naukowcy zajmujący się chemią organiczny odtworzyli z wielką dokładnością wszystkie te reakcje, ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień energetycznych, to znaczy zmiany stanów energetycznych atomów w różnych stadiach przemian. W tej chwili wiadomo już, bez cienia wątpliwości, że kilka fundamentalnych dla powstania życia reakcji wymaga obecności energii promienistej. Jeśli wydaje się to panu dziwne, Prokuratorze, mogę tylko powiedzieć, że fotochemia, czyli chemia reakcji wywoływanych przez energię promienistą, jest. znakomicie rozwijającą się gałęzią wiedzy. Znane są niezliczone przypadki prostych przemian chemicznych zachodzących w różnych kierunkach, w zależności od tego, czy dzieje się to przy udziale czy też braku kwantów światła. Na zwykłych planetach w znakomitej większości jedynym źródłem energii promienistej jest słońce. W pochmurne dni lub w nocy związki węgla i azotu reagują inaczej niż przy obecności kwantów energii wysyłanych przez słońce, które wpadają pomiędzy atomy niczym ogniste pociski — jak kule na nieskończonym polu pełnym przypadkowo ustawionych kręgli. Natomiast na światach radioaktywnych każda kropla wody — nawet podczas najciemniejszych nocy, nawet osiem kilometrów pod powierzchnią — aż kipi od nieustannie przeszywających ją promieni, atakujących atomy węgla lub też aktywujących je, jak mawiają chemicy. Zapoczątkowane w ten sposób reakcje chemiczne prowadzą zawsze w jednym kierunku, kierunku, który nigdy nie wiedzie ku powstaniu życia. Arvardan skończył drinka. Odstawił pustką szklankę na blat barku. Została natychmiast wchłonięta do specjalnego urządzenia czyszczącego, sterylizującego i przygotowującego szkło do podania następnych drinków. — Jeszcze szklaneczkę? — spytał Ennius. — Może po kolacji — odpowiedział Arvardan. :— Na razie dziękuję. Ennius stukał smukłym palcem w oparcie fotela. — Mówił pan w fascynujący sposób — odezwał się wreszcie. — Ale jeśli to wszystko prawda, to co z życiem na Ziemi? Jak powstało? — Widzi pan, nawet pana to zaintrygowało. Wydaje się, że odpowiedź jest bardzo prosta. Radioaktywność w ilości wystarczającej, by uniemożliwić powstanie życia, niekoniecznie musi unicestwić już istniejące organizmy. Może je modyfikować, ale jeśli nie występuje w olbrzymim natężeniu, nie zabije ich… Niech pan zwróci uwagę, że wchodzące w grę procesy chemiczne są różne. W pierwszym przypadku proste cząsteczki nie mogą połączyć się w bardziej skomplikowane związki, podczas gdy w drugim już gotowe kompleksy muszą zostać rozłożone. To nie to samo. — Nadal nie pojmuję, do czego pan zmierza. — Czyż nie jest to oczywiste? Życie na Ziemi powstało, zanim planeta stała się radioaktywna. Mój drogi Prokuratorze, to jedyne możliwe wytłumaczenie, które nie zaprzecza ani istnieniu życia na Ziemi, ani nie podważa połowy teorii chemicznych. Ennius przypatrywał się archeologowi z pełnym niedowierzania rozbawieniem. — Chyba nie mówi pan serio? — Dlaczego nie? — Jak planeta może stać się radioaktywna? Pierwiastki radioaktywne w skorupie planet trwają miliony, miliardy lat. Uczyłem się o tym w czasie studiów, na wstępnym kursie prawa. Musiały istnieć od zamierzchłej przeszłości. Ale jest coś takiego jak sztuczne promieniowanie, nawet na wielką skalę. Znamy tysiące reakcji atomowych, w toku których powstają dostateczne ilości energii, aby stworzyć izotopy radioaktywne. Jeżeli założymy, że niektóre z tych reakcji stosowano kiedyś w przemyśle, bez odpowiedniej kontroli, lub nawet podczas wojen, jeśli potrafi pan sobie wyobrazić wojnę na pojedynczej planecie, to dojdziemy do wniosku, że większa część powierzchni Ziemi mogła zamienić się w sztucznie radioaktywne związki Co Pan na to? Słońce zachodziło krwawo nad górami i jego czerwony odblask padł na pociągłą twarz Enniusa. Wiał delikatny wieczorny wietrzyk, a senne bzyczenie starannie dobranych gatunków owadów wokół pałacu było łagodniejsze niż zwykle. — Wydaje mi się, że to nadal sztuczna teoria. Przede wszystkim nie mogę wyobrazić sobie, by ktoś użył energii nuklearnej podczas wojny lub pozwolił na nie kontrolowane wykorzystanie jej w inny sposób… — To jasne, że nie docenia pan niszczycielskich możliwości energii jądrowej, w dzisiejszych czasach bowiem z łatwością ją kontrolujemy. Ale jeśli jakaś istota czy jakaś armia użyła takiej broni, zanim opracowano skuteczne metody obrony? To byłoby coś takiego jak na przykład użycie bomb zapalających, zanim jeszcze wiedziano, że piaskiem lub wodą można gasić pożar. — Hmmm, mówi pan jak Shekt. — Kto to jest Shekt? — spytał z zainteresowaniem Arvardan. — Pewien Ziemianin. Jeden z kilku przyzwoitych ludzi, to znaczy takich, z którymi można nawet porozmawiać. Jest fizykiem. Mówił, że może Ziemia nie zawsze była radioaktywna. — Tak… To nic nadzwyczajnego. Z pewnością nie ja pierwszy wysunąłem taką teorię. W „Księdze Starszych” jest fragment zawierający tradycyjną, mityczną prehistorię Ziemi. Ja powiedziałem mniej więcej to samo, tyle że użyłem terminologii naukowej w miejsce górnolotnej frazeologii. — „Księga Starszych”? — Ennius wydawał się zaskoczony i lekko poruszony. — Gdzie pan ją zdobył? — Mam swoje sposoby. Nie było to łatwe i znalazłem tylko fragmenty. Oczywiście wszystkie tradycyjne przekazy o nieradioaktywnej Ziemi, nawet te kompletnie nienaukowe, są bardzo ważne dla moich planów… A dlaczego pan pyta? — Ponieważ ta książka jest świętym tekstem radykalnej sekty Ziemian. Tamtym nie wolno jej czytać. Dopóki jest pan tutaj, na pana miejscu nie rozgłaszałbym tego. Zdarzało się, że nie–Ziemian czy Tamtych, jak nas tutaj nazywają, linczowano za mniejsze wykroczenia. — Mówi pan, jakby imperialna policja nie działała skutecznie. — Owszem, w sprawach świętokradztwa. To szczera rada, doktorze. Zabrzmiał melodyjny kurant, jego wibrujący dźwięk zdawał się harmonizować z cichym szelestem drzew. W końcu zamilkł niechętnie, miłośnie rozpływając się w powietrzu. Ennius podniósł się. — Czas na kolację. Czy będzie mi pan towarzyszył i przyjmie gościnę, jaką może zapewnić odrobina Imperium na Ziemi? Okazje do wydania wystawnej kolacji nie zdarzały się zbyt często, choć korzystano z każdego najbłahszego nawet pretekstu. Podano wiele potraw na eleganckiej zastawie, przybyło mnóstwo wytwornych mężczyzn i czarujących kobiet. Doktor B. Arvardan z Baronna w sektorze Syriusza był podejmowany z takimi honorami, że zaczynało go już od nich mdlić. Arvardan wykorzystał uwagę gości i w dalszej części kolacji powtórzył większość tego, co powiedział wcześniej Enniusowi, ale tym razem jego wystąpienie spotkało się z mniejszym zainteresowaniem. Rumiany mężczyzna w mundurze pułkownika odezwał się do niego z protekcjonalizmem właściwym wojskowym, gdy zwracają się do naukowców: — O ile dobrze zrozumiałem pański wywód, doktorze, usiłuje nam pan powiedzieć, że te psy zamieszkujące Ziemię pochodzą ze starożytnej rasy, która być może dała początek całej ludzkości? — Wahałbym się przed tak radykalnym stwierdzeniem, pułkowniku, ale uważam, że istnieją pewne przesłanki pozwalające wysunąć podobną teorię. Ufam, że za rok będę mógł sformułować ostateczną opinię. — Jeśli pan coś znajdzie, doktorze, w co mocno wątpię — odparł pułkownik — bardzo mnie pan zadziwi. Przebywam na Ziemi od czterech lat i moje doświadczenia nie należą do najskromniejszych. Doszedłem do wniosku, że Ziemianie, wszyscy bez wyjątku, są oszustami i łajdakami. Ich poziom intelektualny jest zdecydowanie niższy od naszego. Brak im iskry, która pozwoliłaby rozprzestrzenić się po Galaktyce. Są leniwi, przesądni, skąpi i nie mają w sobie krztyny hartu ducha. Nie zgodzę się ani z panem, ani z nikim, dopóki ktoś nie pokaże mi Ziemianina, który pod jakimkolwiek względem będzie równy prawdziwemu człowiekowi, mnie czy panu, na przykład. Tylko wtedy jestem skłonny uwierzyć, że może być przedstawicielem rasy, która była naszym protoplastą. Ale póki co — .proszę nie kazać mi traktować poważnie tych teorii. Otyły mężczyzna siedzący przy końcu stołu wtrącił raptownie: — Powiadają, że dobry Ziemianin to martwy Ziemianin, ale nawet wtedy śmierdzi jak zaraza. — Zaśmiał się rubasznie. Arvardan skrzywił się z niesmakiem i nie podnosząc głowy, powiedział: — Nie zamierzam wyjaśniać różnic rasowych, zwłaszcza że nie ma to żadnego związku ze sprawą. Mówię o prehistorycznych Ziemianach. Ich dzisiejsi potomkowie długo żyli w izolacji i w skrajnie niesprzyjającym środowisku. Ale i tak nie mogę ich zdyskredytować. Przed kolacją wspominał pan o pewnym Ziemianinie — zwrócił się do Enniusa. — Naprawcie? Nie pamiętam. — Fizyku o nazwisku Shekt. — A tak, rzeczywiście. — Czy chodziło może o Affreta Shekta? — Tak. Dlaczego pan pyta? Słyszał pan o nim? — Wydaje mi się, że tak. To nazwisko dręczyło mnie przez całą kolację, od chwili gdy pan je wspomniał, ale chyba wreszcie je umiejscowiłem. Czy nie pracuje w Instytucie Badań Jądrowych w… Do licha, jak się nazywa to miejsce? — potarł czoło dłonią. — W Chica? — Tak, to on. Co pan o nim wie? — Tylko tyle. W sierpniowym numerze Przeglądu Fizycznego czytałem jego artykuł. Zauważyłem go tylko dzięki temu, że szukałem wszystkiego, co ma związek z Ziemią, a prace ziemskich naukowców są rzadkością w pismach o zasięgu galaktycznym… W każdym razie chodzi mi o to, że ten człowiek twierdzi, iż zbudował coś co nazwał synapsyfikatorem, przyrząd, który jest w stanie zwiększyć zdolność uczenia się ssaków. — Doprawdy? — powiedział Ennius ostrzej, niż zamierzał. — Nic o tym nie słyszałem. — Znajdę dla pana dane bibliograficzne. To całkiem interesujący artykuł, choć oczywiście nie roszczę sobie pretensji do zrozumienia całego wywodu matematycznego. Na razie testował synapsyfikator tylko na jakichś miejscowych zwierzętach, zdaje się, że nazywał je szczurami, które potem wpuszczał do labiryntu. Rozumie pan, co mam na myśli: nauka odnajdywania właściwej drogi prowadzącej przez labirynt do żywności. Porównywał ich zachowania z zachowaniami szczurów nie poddanych działaniu maszyny i stwierdził, że zwierzę to po zabiegu za każdym razem pokonywały labirynt w czasie równym jednej trzeciej czasu potrzebnego szczurom kontrolnym… Czy dostrzega pan, pułkowniku, znaczenie tego faktu? — Nie, doktorze — powiedział obojętnie wojskowy, który rozpoczął tę dyskusję. — Wyjaśnię więc. Uważam, że każdy naukowiec zdolny do dokonania czegoś takiego, nawet Ziemianin, z pewnością jest na moim poziomie intelektualnym, a już na pewno — proszę wybaczyć mi śmiałość — na pańskim. — Przepraszam, doktorze — przerwał mu Ennius. — Chciałbym wrócić do tego synapsyfikatora. Czy Shekt eksperymentował na ludziach? Arvardan roześmiał się. — Wątpię, lordzie Enniusie. Na dziesięć zwierząt poddanych działaniu tego urządzenia dziewięć zdychało. Musiałby być piekielnie odważny, żeby zdecydować się na próby na ludziach, zanim nie udoskonali swojej metody. Ennius, lekko marszcząc czoło, usiadł w fotelu i do końca kolacji nic nie jadł ani nie odezwał się choćby słowem. Przed północą Prokurator cicho opuścił gości i szepnąwszy coś żonie udał się swoim prywatnym jachtem na dwugodzinną wyprawę do Chica. Na jego czole wciąż widniała zmarszczka, a w sercu zalęgła się straszna obawa. I tak tego samego popołudnia kiedy Arbin Maren przywiózł Josepha Schwartza do Chica na poddanie go działaniu synapsyfikatora doktora Shekta, sam Shekt od ponad godziny rozmawiał na osobności z ni mniej, ni więcej, tylko z Prokuratorem Ziemi. 4. KRÓLEWSKA DROGA Arbin był niespokojny. Czuł się osaczony. Gdzieś w Chica, jednym z największych miast na Ziemi — mówiono, że ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców! — znajdowały się przedstawicielstwa wielkiego Imperium. Nigdy jeszcze nie widział żadnego człowieka z Galaktyki, ale tutaj, w Chica, jego głowa ciągle obracała się na wszystkie strony; bał się, że może jakiegoś spotkać. Gdyby go spytać, nie umiałby wyjaśnić, jak zdołałby odróżnić Tamtych od Ziemian, nawet gdyby ich ujrzał. Ale tkwiło w nim silne przekonanie, że istnieje jakaś różnica. Wchodząc do instytutu obejrzał się przez ramię. Jego pojazd stał zaparkowany na otwartej przestrzeni, z sześciogodzinnym kuponem rezerwującym miejsce. Czy podobna rozrzutność mogła wzbudzić czyjeś podejrzenia?… Wszystko go przerażało. Powietrze było pełne oczu i uszu. Żeby tylko ten dziwny człowiek pamiętał, by pozostać w ukryciu na podłodze kabiny pasażera. Co prawda wyraźnie potakiwał, ale czy zrozumiał? Arbin z irytacją pomyślał o własnej ustępliwości. Czemu dał się namówić Grewowi na to szaleństwo? Drzwi przed nim otworzyły się nagle i jakiś głos przerwał tok jego myśli. — Czego pan chce? W głosie słychać było nutę zniecierpliwienia. Może pytał go już o to kilkakrotnie? Arbin odpowiedział ochryple, słowa dławiły go niczym suchy pył. — Czy to tutaj można się zgłosić na synapsyfikację? Recepcjonistka gwałtownie uniosła wzrok. — Proszę się tu wpisać. Arbin założył ręce za plecy i spytał cicho: — Gdzie mogę porozmawiać z kimś od synapsyfikatora? Grew podał mu nazwę urządzenia, ale w uszach Arbina słowo to brzmiało dziwnie, bełkotliwie. Kobieta jednak oświadczyła twardo: — Nic nie mogę dla pana zrobić, dopóki nie wpisze się pan jako odwiedzający. Takie są zasady. Arbin odwrócił się bez słowa, chcąc odejść. Młoda kobieta za biurkiem zacisnęła usta i gwałtownie kopnęła przycisk sygnalizatora, znajdujący się koło jej fotela. Arbin desperacko starał się zachować anonimowość i, we własnym przekonaniu, zupełnie mu się to nie udawało. Ta dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą. Z pewnością zapamięta go na całe lata. Miał szaloną ochotę uciec do samochodu i na farmę… Ktoś w białym fartuchu laboratoryjnym przyszedł szybko z innego pomieszczenia i recepcjonistka wskazała na Arbina: — Ochotnik do synapsyfikatora, panno Shekt. Nie chciał podać nazwiska. Znowu dziewczyna, młoda. Patrzył zakłopotany. — Czy pani obsługuje maszynę? — Nie, niezupełnie — uśmiechnęła się przyjaźnie i Arbin poczuł, że powoli opuszcza go niepokój. — Mogę pana do niego zaprowadzić. Naprawdę pragnie pan zgłosić się do synapsyfikacji? — Chcę się tylko zobaczyć z szefem — odpowiedział głucho. — Dobrze. — Nie wyglądała na zakłopotaną jego odmową. Znikła za drzwiami, zza których przyszła. Krótka chwila wyczekiwania i skinęła na niego ręką. Z bijącym sercem ruszył za nią do poczekalni. — Doktor Shekt przyjmie pana za jakieś pół godziny. W tej chwili jest bardzo zajęty… Jeśli chciałby pan w tym czasie obejrzeć jakieś mikrofilmy, zaraz przyniosę czytnik. Ale Arbin potrząsnął przecząco głową. Cztery ściany małego pokoju zamykały się wokół niego i jak mu się wydawało, osaczały go. Czy był w pułapce? Czy zaraz przyjdą po niego Starsi? To było najdłuższe oczekiwanie w życiu Arbina. Lord Ennius, Prokurator Ziemi nie doświadczył podobnych komplikacji w związku ze swym spotkaniem z Shektem, ale doznał prawie porównywalnego podniecenia. Choć już czwarty rok sprawował funkcję Prokuratora, wizyta w Chica wciąż jeszcze była dla niego wydarzeniem. Jako bezpośredni przedstawiciel odległego imperatora osiągnął status społeczny równy — przynajmniej teoretycznie — wicekrólom wielkich sektorów galaktycznych, rozciągających się w swej pysze na setki parseków sześciennych przestrzeni, naprawdę jednak stanowisko to równało się niemal zesłaniu. Dla uwięzionego w jałowej pustce Himalajów, pośród równie jałowych sporów ludzi, którzy nienawidzili jego i jego Imperium, nawet wycieczka do Chica była ekscytującą wyprawą. Wyprawy takie trwały jednak krótko. Z konieczności — ponieważ w Chica trzeba było nosić impregnowaną odzież, nawet podczas snu. A także, i to było najgorsze — należało stale, przyjmować metabolinę. — Metabolina — mówił do Shekta z goryczą, unosząc w palcach jaskrawą pigułkę — to chyba prawdziwy symbol tego, co pańska planeta oznacza dla mnie, przyjacielu. Powoduje ona przyspieszenie wszystkich procesów metabolicznych w moim organizmie, kiedy przebywam w atmosferze radioaktywnej, której pan wcale nie odczuwa. Połknął pigułkę. — Proszę! Moje serce bije szybciej, oddech przyspiesza do wtóru, wątroba zaś aż wrze od procesów, które zdaniem medyków czynią z niej największą fabrykę chemiczną organizmu. Ja zaś zapłacę za to później uporczywymi atakami migreny i ciągłym zmęczeniem. Doktor Shekt słuchał z niejakim rozbawieniem. Na pierwszy rzut oka ziemski uczony sprawiał wrażenie krótkowidza, nie dlatego, by nosił okulary czy okazywał charakterystyczne dla obdarzonych słabym wzrokiem niezdecydowanie. Po prostu wieloletnia praca wyrobiła w nim nawyk dokładnego oglądania każdego przedmiotu i szczegółowego rozważania wszelkich faktów przedtem, nim zabrał głos. Wysoka, szczupła sylwetka lekko garbiła się pod ciężarem lat. Doktor Shekt był oczytany i obeznany z kulturą galaktyczną, a także wolny od powszechnej wrogości i podejrzliwości przeciętnych Ziemian, które to uczucia czyniły ich tak odrażającymi nawet w oczach takich imperialnych kosmopolitów jak Ennius. — Jestem pewien, że nie potrzebuje pan tych pastylek — stwierdził Shekt. — Metabolina to tylko jeden z waszych przesądów i pan doskonale o tym wie. Gdybym bez pańskiej wiedzy zastąpił ją czystym cukrem, niczego by pan nie zauważył. Co więcej, pańska głowa zareagowałaby na to tym samym bólem. — Dobrze panu mówić, bo przebywa pan stale we własnym środowisku. Czy może pan zaprzeczyć, że wasz metabolizm jest szybszy niż mój? — Oczywiście. Cóż jednak z tego? W Imperium pokutuje przekonanie, że my, Ziemianie, różnimy się od innych ludzi, w gruncie rzeczy jest to jednak ogromna przesada. A może przybywa pan tu jako emisariusz antyterranizmu? — Na duszę imperatora — jęknął Ennius — to pańscy ziemscy koledzy sami są najlepszymi emisariuszami. Przyczajeni na swej śmiertelnie groźnej planecie, duszący się własną złością, stanowią nabrzmiały wrzód na ciele Galaktyki. Nie żartuję, Shekt. Jaka inna planeta podporządkowała swe życie tylu rytuałom i trzyma się ich z równie masochistycznym uporem? Nie ma dnia, bym nie przyjął delegacji od jednego z waszych rządzących gremiów, żądającej kary śmierci dla jakiegoś biedaka, którego jedynym przestępstwem było przekroczenie granicy zakazanego terytorium, unik przed Sześćdziesiątką albo tylko spożycie więcej, niż wynosi jego racja. — A pan zawsze zatwierdza te wyroki. Pańskie idealistyczne oburzenie nakazywałoby raczej położyć kres tym praktykom. — Gwiazdy mi świadkiem, że z chęcią bym to uczynił. Ale co mam robić? Imperator życzy sobie, aby wszystkie prowincje zachowały swe miejscowe zwyczaje — co zresztą jest słuszne i rozsądne, odbiera bowiem argumenty głupcom, którzy w przeciwnym razie co drugi wtorek organizowaliby powstanie. Poza tym, gdybym się sprzeciwił, gdy wasze Rady, Senaty czy komisje żądają kary śmierci, zaraz podniosłaby się wrzawa, protesty i ataki na Imperium i jego przedstawicieli. Szczerze mówiąc, wolałbym raczej przez dwadzieścia lat smażyć się w piekle, niż mieć do czynienia z czymś takim. Shekt westchnął i przeczesał palcami rzednące włosy. — Dla Galaktyki Ziemia, jeśli w ogóle ktoś o nas słyszał, to tylko mały kamyk na niebie. Dla nas jest domem, i to jedynym. A przecież nie różnimy się od was, mamy tylko większego pecha. Jesteśmy stłoczeni na niemal martwym globie, uwięzieni pod kopułą radiacji, otoczeni przez ogromną Galaktykę, która nie dopuszcza nas do siebie. Jak mamy zwalczać trawiącą nas frustrację? Czy pan, Prokuratorze, zgodziłby się, abyśmy wysłali nadwyżki ludności na inne planety? Ennius wzruszył ramionami. — Ja nie mam nic przeciwko temu. To ich mieszkańcy zgłosiliby gwałtowny sprzeciw! Obawialiby się, że padną ofiarą ziemskich chorób. — Ziemskich chorób! — Shekt skrzywił się z pogardą. — To bezsensowny pomysł. Nie jesteśmy nosicielami śmierci. Przecież przebywa pan między nami i żyje pan. — Rzecz jasna, robię wszystko, aby uniknąć niepotrzebnych kontaktów — Ennius uśmiechnął się. — Dlatego że i pan poddał się propagandzie, rozpowszechnianej dzięki głupocie jej własnych wyznawców. — Ależ, doktorze Shekt, czyżby nie istniały żadne naukowe podstawy dla teorii, że Ziemianie są radioaktywni? — Oczywiście. Jak moglibyśmy tego uniknąć? Pan też jest radioaktywny, podobnie jak wszyscy mieszkańcy stu milionów planet Imperium. Nasze promieniowanie jest nieco większe, ale zapewniam pana, że nie może nikomu zaszkodzić. — Ale przeciętny obywatel Galaktyki wierzy w coś zupełnie innego i obawiam się, że nie ma ochoty na żadne eksperymenty. Poza tym… — Poza tym, chciał pan zapewne dodać, różnimy się od innych. Nie jesteśmy istotami ludzkimi, znacznie szybsze bowiem mutacje, wywołane przez promieniowanie otoczenia, bardzo nas zmieniły… To też nie zostało udowodnione. — Ale ludzie w to wierzą. — Właśnie. I dopóki będą wierzyć, Prokuratorze, dopóki my, Ziemianie, będziemy traktowani jak pariasi, dopóty odnajdzie pan u nas cechy, budzące pański niesmak. Skoro nas uciskacie, nie dziwcie się, że się bronimy. Na waszą nienawiść odpowiadamy nienawiścią. Nie, nie jesteśmy winowajcami, jesteśmy ofiarami. Ennius przyjął ten wybuch gniewu ze smutkiem. Nawet najlepsi z Ziemian, pomyślał, są przewrażliwieni na tym punkcie, rozumują kategoriami: Ziemia kontra reszta Wszechświata. — Doktorze Shekt — powiedział, taktownie zmieniając temat — proszę mi wybaczyć moje prostactwo. Na swą obronę mogę przywołać jedynie młodość i znudzenie. Widzi pan przed sobą nieszczęśnika, młodzieńca tuż po czterdziestce — w dyplomacji to zaledwie niemowlęctwo — który przechodzi praktykę na Ziemi. Miną lata, nim ci durnie z Urzędu do spraw Prowincji Zewnętrznych przypomną sobie o mnie i wyznaczą mi mniej śmiercionośną placówkę. A zatem obaj jesteśmy więźniami na Ziemi i obywatelami nieskończonego świata rozumu, w którym nie liczą się różnice fizyczne czy planetarne. Proszę podać mi rękę i zostańmy przyjaciółmi. Zmarszczki przecinające twarz Shekta wygładziły się, a ściślej biorąc przekształciły się w inne, znamionujące dobry humor. Roześmiał się głośno. — Pańskie słowa wyrażają prośbę, lecz ton zdradza typowego imperialnego dyplomatę. Jest pan marnym aktorem, Prokuratorze. — A zatem proszę mnie zawstydzić i odegrać rolę dobrego nauczyciela. Chciałbym, aby opowiedział mi pan o synapsyfikatorze. Na obliczu Shekta odbiło się zdumienie. Zmarszczył brwi. — Słyszał pan o moim urządzeniu? Jest pan zatem nie tylko administratorem, ale i fizykiem? — Interesuje mnie każda nauka. Ale poważnie, doktorze Shekt, naprawdę chciałbym się o nim czegoś dowiedzieć. Uczony spojrzał uważnie na swego rozmówcę, w jego wzroku widać było wahanie. Wstał, unosząc pomarszczoną dłoń ku ustom. Palce miętosiły wargę. — Zupełnie nie wiem, od czego zacząć. — Na Gwiazdy, jeśli zastanawia się pan, jak przedstawić mi całą teorię matematyczną, chętnie rozwiążę pański problem. Proszę ją pominąć. Nie mam pojęcia o waszych funkcjach, tensorach i innych podobnych czarach. Oczy Shekta błysnęły. — Jeśli zatem mamy się ograniczyć jedynie do opisu, to jest to urządzenie, które w założeniu miało zwiększyć zdolności uczenia się ludzi. — Ludzi? Naprawdę? I co? Czy to działa? — Sam chciałbym wiedzieć. Trzeba jeszcze wiele pracy. Podam panu najważniejsze fakty, Prokuratorze, i niech pan sam osądzi. System nerwowy człowieka — i zwierząt — zbudowany jest z materiału białkowego. Materiał ten składa się z ogromnej liczby komórek, znajdujących się w bardzo chwiejnej równowadze elektrycznej. Najlżejszy bodziec wystarczy, by zakłócić tę równowagę w jednej komórce, a ta z kolei wpłynie na następną i tak dalej, póki sygnał nie dotrze do mózgu. Sam mózg jest również gigantycznym skupiskiem podobnych komórek, które łączą się między sobą na wszelkie możliwe sposoby. Ponieważ zaś jest ich mniej więcej tyle co dziesięć do dwudziestej potęgi — co oznacza jedynkę z dwudziestoma zerami — liczba możliwych połączeń jest rzędu dziesięć do dwudziestej silnia. To liczba tak wielka, że gdyby wszystkie elektrony i protony w całym Wszechświecie stały się nowymi wszechświatami, wszystkie zaś elektrony i protony tych nowych wszechświatów znów stały się wszechświatami, to liczba elektronów i protonów tych wszystkich wszechświatów byłaby niczym w porównaniu z tą liczbą… Rozumie pan? — Gwiazdom niech będą dzięki, ani słowa. Gdybym spróbował, musiałbym zawyć jak pies z bólu przeciążonego mózgu. — Hmmm. No cóż, w każdym razie to, co nazywamy impulsem nerwowym, to jedynie wędrujące wzdłuż nerwu zakłócenie elektryczne, zdążające do mózgu i z powrotem po nerwach. Pojmuje pan, o co mi chodzi? — Tak. — Brawo dla pańskiego geniuszu. Dopóki impuls wędruje wzdłuż komórki nerwowej, posuwa się bardzo szybko, ponieważ białka praktycznie stykają się ze sobą. Ale komórki nerwowe mają ograniczoną długość, a między nimi znajduje się cieniutka przegroda innej tkanki. Krótko mówiąc, dwie sąsiadujące ze sobą komórki nerwowe nie stykają się. — Aha — stwierdził Ennius. — To znaczy, że impuls nerwowy musi przeskoczyć tę barierę. — Właśnie! Bariera osłabia moc impulsu i zwalnia prędkość przekazu proporcjonalnie do swej grubości. To odnosi się także do mózgu. Proszę sobie jednak wyobrazić, że ktoś odkrywa sposób, pozwalający obniżyć stałą dielektryczną przegrody międzykomórkowej. — Jaką stałą? — Miałem na myśli zdolność izolacyjną bariery. Gdyby ją obniżyć, impuls łatwiej pokonywałby przeszkodę. Myślelibyśmy szybciej i uczylibyśmy się szybciej. — W porządku. Zatem wracam do mojego pierwszego pytania. Czy to działa? — Wypróbowałem urządzenie na zwierzętach. — Z jakim skutkiem? — Cóż… Większość bardzo szybko zginęła z powodu denaturacji białek mózgowych. Innymi słowy, nastąpiła koagulacja, jak w ugotowanym na twardo jajku. Ennius skrzywił się boleśnie. — Jest coś niezwykle okrutnego w niewrażliwości nauki. A co z tymi, które przeżyły? — Nic rozstrzygającego, ponieważ nie są ludźmi. Dowody zdają się przemawiać na ich korzyść… Ale potrzebuję ludzi. Widzi pan, wszystko zależy od naturalnych elektrycznych właściwości danego mózgu. Nie ma dwóch identycznych mózgów. To jest jak odciski palców czy wzór naczyń krwionośnych siatkówki. Właściwości mózgu są jeszcze bardziej indywidualne. Zabieg musi to uwzględnić, a wtedy — jeśli mam rację — denaturacja nie nastąpi. Nie mam jednak obiektów, na których mógłbym eksperymentować. Prosiłem o ochotników, ale… — rozłożył ręce. — Szczerze mówiąc, trudno się dziwić, mój stary — stwierdził Ennius. — Ale mówiąc serio. Gdyby udało się panu udoskonalić przyrząd, co ma pan zamiar z nim zrobić? Fizyk wzruszył ramionami. — To nie ode mnie zależy. Oczywiście zdecydowałaby Najwyższa Rada. — Nie myśli pan o udostępnieniu wynalazku całemu Imperium? — Ja? Nie mam żadnych obiekcji. Ale tylko Najwyższa Rada władna jest… — Och — przerwał mu niecierpliwie Ennius. — Do diabła z waszą Najwyższą Radą. Miałem już z nimi do czynienia. Czy pan zdecydowałby się porozmawiać z nimi, gdy przyjdzie czas? — Dlaczego? Jaki mógłbym mieć wpływ na ich decyzję? — Mógłby im pan powiedzieć, że gdyby Ziemia zdołała stworzyć synapsyfikator, który dałoby się bezpiecznie stosować wobec ludzi, i gdyby urządzenie to udostępniono Galaktyce, wtedy inne planety z pewnością zniosłyby przynajmniej część ograniczeń imigracyjnych. — Co? — spytał ironicznie Shekt. — I zaryzykowałyby wybuch epidemii, kontakt z naszą odmiennością, naszą nieludzkością? — Może nawet — odparł cicho Prokurator — przeniesiono by was en masse na inną planetę. Proszę się nad tym zastanowić. W tym momencie otwarły się drzwi i, mijając szafkę z mikrofilmami, do środka weszła młoda dziewczyna. Jej pojawienie się niczym ciepły powiew wiosny rozproszyło ciężką atmosferę surowego gabinetu. Na widok obcego mężczyzny dziewczyna zarumieniła się lekko i odwróciła. — Wejdź, Polu! — zawołał pospiesznie Shekt. — Ekscelencjo — dodał — zdaje się, że jeszcze nie poznał pan mojej córki. Polu, to jest lord Ennius, Prokurator Ziemi. Prokurator zerwał się z krzesła z wyuczoną uprzejmością, która przeszkodziła dziewczynie w jej pierwszej niezręcznej próbie złożenia dworskiego ukłonu. — Droga panno Shekt — powiedział. — Nie sądziłem, że Ziemia jest w stanie wydać podobny klejnot. Zresztą błyszczałaby pani jasnym blaskiem na każdej znanej mi planecie. Ujął dłoń Poli, pospiesznie i nieco lękliwie wysuniętą w odpowiedzi na jego gest. Przez moment zdawało się, iż złoży na niej staromodny pocałunek, lecz zamiar ten, jeśli w ogóle istniał, nie doczekał się realizacji. Ennius wypuścił na wpół uniesioną dłoń — może odrobinę za szybko. Pola, leciutko marszcząc brwi, odrzekła: — Ekscelencjo, jestem oszołomiona pańską uprzejmością wobec prostej dziewczyny z Ziemi. Jest pan odważny i śmiały, do tego stopnia narażając się na infekcję. Shekt odchrząknął i wtrącił: — Moja córka, Prokuratorze, kończy właśnie studia na uniwersytecie w Chica i zdobywa niezbędną praktykę pracując dwa dni w tygodniu w moim laboratorium jako technik. To zdolna dziewczyna i choć zapewne przemawia przeze mnie ojcowska duma, pewnego dnia może zasiąść na moim miejscu. — Ojcze — przerwała mu łagodnie Pola — mam dla ciebie ważną wiadomość. — Zawahała się. — Czy mam wyjść? — spytał cicho Ennius. — Nie, nie — zaprotestował Shekt. — O co chodzi, Polu? — Mamy ochotnika — oznajmiła dziewczyna. Shekt spojrzał na nią ogłupiałym wzrokiem. — Na synapsyfikację? — Tak twierdzi. — Cóż, zdaje się, że przyniosłem panu szczęście — powiedział Ennius. — Na to wygląda — Shekt odwrócił się do córki. — Każ mu zaczekać. Zabierz go do sali C, wkrótce się nim zajmę. Kiedy Pola wyszła, zwrócił się do Enniusa: — Wybaczy mi pan, Prokuratorze? — Oczywiście. Ile trwa operacja? — Obawiam się, że co najmniej kilka godzin. Czy chciałby ją pan obejrzeć? — Nie potrafię sobie wyobrazić niczego okropniejszego, drogi doktorze Shekt. Do jutra będę w Pałacu Rządowym. Czy poinformuje mnie pan o wynikach? Wydało się, że Shekt poczuł ulgę. — Tak, oczywiście. — To dobrze… I dziękuję za informacje o synapsyfikatorze. Pańskiej nowej królewskiej drodze ku sławie. Ennius wyszedł — o wiele bardziej niespokojny niż przed spotkaniem. Jego wiedza nie wzbogaciła się, a obawy wzrosły. 5. PRZYMUSOWY OCHOTNIK Doktor Shekt, gdy został sam, cicho i ostrożnie nacisnął przycisk. Do gabinetu wpadł młody technik w białym błyszczącym fartuchu. Jego długie brązowe włosy były starannie spięte z tyłu. — Czy Pola mówiła ci?… — spytał Shekt. — Tak, doktorze. Obserwowałem go przez wizjer. Z pewnością jest prawdziwym ochotnikiem. Na pewno nie został przysłany w zwykły sposób. — Myślisz, że powinienem powiadomić o tym Radę? — Nie wiem, co panu radzić. Rada nie przyjmie żadnego komunikatu, przekazanego zwykłą drogą. Jak pan wie, każdy sygnał można podsłuchać. — Nagle ożywił się. — Mogę go się pozbyć. Powiem, że potrzebujemy ludzi poniżej trzydziestki. Na oko ma spokojnie trzydzieści pięć lat. — Nie, nie. Lepiej z nim porozmawiam. W głowie Shekta wirowały myśli. Dotąd wszystko było dokładnie zaplanowane. Niezbędne minimum informacji zapewniające pozory otwartości i nic więcej. A teraz ten obcy ochotnik, zaraz po wizycie Enniusa. Czy między tymi wydarzeniami zachodził jakiś związek? Shekt miał zaledwie blade pojęcie o gigantycznych tajemniczych siłach, zmagających się ze sobą na wypalonej powierzchni Ziemi. Wiedział jednak wystarczająco dużo. Dość, by czuć się całkowicie zdanym na ich łaskę, a z pewnością więcej, niż mogliby podejrzewać Starsi. Co miał jednak robić, skoro jego życiu zagrażało podwójne niebezpieczeństwo? Kilka minut później doktor Shekt wpatrywał się beznadziejnie w stojącego przed nim zgarbionego farmera. Nieznajomy trzymał w rękach czapkę, głowę miał częściowo odwróconą, jak gdyby usiłował uniknąć zbyt bliskiego kontaktu. Shekt pomyślał, że farmer z pewnością jeszcze nie skończył czterdziestki, ale ciężkie rolnicze życie nie obeszło się z nim zbyt łaskawie. Jego policzki pod opalenizną pokrywał głęboki rumieniec, a na czole i granicy włosów widniały wyraźne ślady potu, mimo że w pokoju było chłodno. Ręce farmera nerwowo ugniatały czapkę. — Mój drogi panie — zagadnął łagodnie Shekt — rozumiem, że odmawia pan podania swojego nazwiska. Arbin uparcie odwracał wzrok. — Powiedziano mi, że ochotnikom nie zadaje się żadnych pytań. — Czy jest cokolwiek, co chciałby pan powiedzieć? Czy też od razu mamy poddać pana zabiegowi? — Ja? Tutaj, teraz? — spytał przestraszony Arbin. — Ja nie jestem ochotnikiem, nie mówiłem nic, co by pozwoliło tak myśleć. — To nie pan? Czy to znaczy, że ochotnikiem jest ktoś inny? — Tak. Po co mi… — Rozumiem. Czy ten człowiek jest z panem? — W pewnym sensie — odpowiedział ostrożnie Arbin. — Dobrze. A teraz niech pan powie, o co panu chodzi. Wszystko zostanie zachowane w ścisłej tajemnicy i postaramy się pomóc panu w miarę naszych możliwości. Zgoda? Farmer skłonił głowę w niezgrabnym geście szacunku. — Dziękuję panu. Niech i tak będzie. Na farmie mamy mężczyznę… hmmm… dalekiego krewnego. On nam pomaga, rozumie pan… Arbin z trudem przełknął ślinę. Shekt przytaknął z powagą. Farmer kontynuował. — To bardzo pracowity i dobry robotnik. Mieliśmy syna, ale umarł, moja dobra kobieta i ja, rozumie pan, potrzebujemy pomocy. Żona nie czuje się zbyt dobrze i bez niego nie dalibyśmy sobie rady. — Czuł, że jego opowieść jest kompletnie chaotyczna. Ale naukowiec przytaknął z powagą: — I ten pański krewny jest naszym ochotnikiem? — O tak, myślałem, że już to powiedziałem, ale proszę o wybaczenie, jeśli zajęło mi to zbyt wiele czasu. Widzi pan, ten biedak ma coś nie w porządku z głową. — I dodał pośpiesznie: — On nie jest chory, rozumie pan. Nie jest z nim aż tak źle, żeby się go pozbyć. Jest powolny. Widzi pan, on nie mówi. — Nie potrafi mówić? — Shekt wydawał się zaskoczony. — Och nie, potrafi. Tyle że nie chce, no i nie mówi zbyt dobrze. Fizyk patrzył podejrzliwie. — Chciałby pan, żeby synapsyfikator rozwinął jego umysł, tak? Arbin przytaknął powolnym ruchem głowy. — Gdyby on więcej rozumiał, mógłby robić to, z czym żona nie jest już w stanie sobie poradzić, wie pan… — Pacjent może umrzeć. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Arbin z nadzieją spoglądał na naukowca, jego palce kurczowo mięły czapkę. — Potrzebuję jego zgody — stwierdził Shekt. Farmer powoli potrząsnął głową. — On nic nie wie. — I dodał gwałtownie: — Jestem pewien, że pan to zrozumie. Nie wygląda pan na kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, co to ciężka praca. Ten człowiek się starzeje. Nie chodzi o Sześćdziesiątkę, ale co będzie, jeśli w następnym spisie uznają, że jest niedorozwinięty i… i zabiorą go? Nie chcemy go stracić i dlatego go tutaj przywieźliśmy. Chcę to utrzymać w tajemnicy — Arbin odruchowo spojrzał na ściany, jak gdyby próbując przebić je wzrokiem w poszukiwaniu ukrytych szpiegów — bo może Starszym nie spodoba się to, co robię. Może próba uratowania chorego zostałaby uznana za złamanie zwyczaju, ale życie jest ciężkie… I pan również na tym skorzysta. Poszukuje pan ochotników. — Wiem. Gdzie jest pański krewny? Arbin postanowił zaryzykować. — Na zewnątrz, w mojej dwukółce. O ile ktoś go nie znalazł. Nie potrafiłby się bronić, gdyby ktokolwiek… — Dobrze. Miejmy nadzieję, że jest bezpieczny. Wyjdziemy razem i wprowadzimy pojazd do podziemnego garażu. O jego obecności nie dowie się nikt oprócz mnie i moich pomocników. I zapewniam pana, że Bractwo nie będzie panu robić z tego powodu nieprzyjemności. Jego ręka przyjacielsko spoczęła na ramieniu Arbina, który uśmiechnął się nerwowo. Poczuł się, jakby mu ktoś zdjął pętlę z szyi. Shekt patrzył na otyłą, łysiejącą postać na leżance. Pacjent był nieprzytomny, oddychał głęboko i regularnie. Mówił niezrozumiale, nic też nie rozumiał. Jednak nie miał żadnych fizycznych objawów niedorozwoju umysłowego. Odruchy były prawidłowe jak na starego człowieka. Starego! Hmmm… Naukowiec popatrzył na Arbina uważnie obserwującego wszystkie zabiegi. Farmer wyglądał, jakby nękało go poczucie winy. — Czy pozwoli pan na analizę kości? — Nie! — krzyknął Arbin. I dodał ciszej. — Nie chcę żadnych badań identyfikacyjnych. — Widzi pan, gdybyśmy znali jego wiek, pomogłoby to nam zachować większe bezpieczeństwo — powiedział Shekt. — On ma pięćdziesiąt lat — uciął krótko Arbin. Fizyk wzruszył ramionami. To nie miało znaczenia. Znów spojrzał na śpiącego. Kiedy go przynieśli, obiekt był — a w każdym razie tak wyglądał — przygnębiony, zamknięty w sobie i obojętny. Nawet pigułki nasenne nie wzbudziły w nim podejrzeń. Podali mu je, a on w odpowiedzi uśmiechnął się nerwowo i połknął lekarstwo. Technik właśnie kończył podłączanie ostatniego, dość niezgrabnego modułu synapsyfikatora. Po naciśnięciu guzika w spolaryzowanych szybach pokoju zabiegowego zaszło molekularne przeorganizowanie i okna stały się nieprzejrzyste. Jedynym źródłem światła pozostała lampa świecąca nad pacjentem zawieszonym, dzięki kilkusetwatowemu polu magnetycznemu, pięć centymetrów nad stołem operacyjnym, na który został przeniesiony. Arbin wciąż siedział w ciemnościach. Nic nie rozumiał, ale był zdecydowany zapobiec, dzięki samej swojej obecności, zdradzieckim sztuczkom, o których nie miał przecież najmniejszego pojęcia. Fizycy nie zwracali na niego uwagi. Do czaszki pacjenta zostały podłączone elektrody. To była długa praca. Najpierw ostrożnie zbadali strukturę czaszki techniką Ullstera, która odsłaniała delikatne szwy kości. Shekt uśmiechnął się ponuro. Szwy nie pozwalały na dokładne określenie wieku, ale w tym wypadku okazały się wystarczające. Mężczyzna miał więcej niż pięćdziesiąt lat. Po chwili jednak naukowiec przestał się uśmiechać. Zmarszczył brwi. W strukturze szwów było coś dziwnego. Wyglądały zastanawiające, niezupełnie… Przez chwilę był gotów przysiąc, że budowa czaszki była prymitywna, pierwotna, ale… W końcu mężczyzna był niedorozwinięty umysłowo. Dlaczegóż by nie? I nagle wykrzyknął zaskoczony: — Że też wcześniej tego nie zauważyłem! Ten człowiek ma włosy na twarzy! — Zwrócił się do Arbina: — Czy zawsze miał brodę? — Brodę? — Włosy na twarzy! Chodź tutaj! Widzisz? — Tak, proszę pana — Arbin myślał intensywnie. Zauważył to rano, a potem zapomniał. — Taki już się urodził… — i dodał cicho: — Tak sądzę. — Dobrze, usuńmy to. Nie chcesz chyba, żeby wyglądał jak zwierzę. — Nie chcę, proszę pana. Dzięki maści depilującej nałożonej przez ostrożnego technika w rękawiczkach włosy szybko wypadły. — On ma je także na piersi, doktorze Shekt — stwierdził technik. — Na Wielką Galaktykę! — krzyknął Shekt. — Pokaż! Ten człowiek wygląda jak futrzak! Dobrze, niech tak będzie. Nie widać ich pod koszulą, a ja chcę tu podłączyć elektrody. Umieść zaczepy tu, tu i tu. — Delikatne ukłucie i umieszczenie platynowych drucików. — Tutaj i tutaj. Tuzin połączeń, penetrujących przez skórę do ciasnych szwów, przez które dawało się wyczuć delikatne echa mikroprądów, wędrujących po mózgu, od komórki do komórki. Ostrożnie obserwowali czułe amperomierze drgające podczas powstawania i rozpadania się połączeń. Cienkie pisaki rysowały na papierze delikatne pajęcze sieci nieregularnych szczytów i załamań. Wreszcie wykresy zostały zdjęte i umieszczone na podświetlonym matowym szkle. Szepcząc, pochylili się nad nimi. Arbin słyszał urywane fragmenty rozmowy: „…szczególna regularność… spójrz na wysokość piątego szczytu… myślę, że to powinniśmy przeanalizować… zupełnie jasne…” Po chwili — która Arbinowi dłużyła się w nieskończoność — zaczęło się żmudne dostrajanie synapsyfikatora. Nie spuszczając wzroku ze wskaźników, naukowcy delikatnie ustawiali pokrętła, a po uzyskaniu odpowiedniego położenia blokowali je i zapisywali parametry. Skontrolowali elektrometry i ustalili nowe wskazania. Wreszcie Shekt uśmiechnął się i powiedział do Arbina: — Niedługo wszystko się skończy. Wielka aparatura przesuwała się nad śpiącym jak powolny, żarłoczny potwór. Cztery długie druty zwisały nad kończynami pacjenta. Tępa czarna głowica, zrobiona z czegoś, co przypominało twardą gumę, została delikatnie umieszczona na jego karku i starannie umocowana zaciskami do ramion. W końcu dwie wielkie elektrody, niczym ogromne szczęki, oddzieliły się, opadły nad bladą, pękatą głowę i osiadły na czole. Shekt patrzył uważnie na zegar, w ręku trzymał przełącznik. Jego kciuk drgnął lekko; nie stało się nic zauważalnego, nawet dla Arbina, który przypatrywał się z lękiem. Zdawało się. że upłynęło wiele godzin, które okazały się trzema minutami, gdy kciuk Shekta poruszył się ponownie. Asystent szybko pochylił się nad wciąż śpiącym Schwartzem i oznajmił triumfalnie: — Żyje. Pozostało jeszcze kilka godzin, podczas których zebrano istną bibliotekę odczytów. Wszystko odbywało się w atmosferze tłumionego podniecenia. Był już wieczór, gdy wbito ostatnią igłę i powieki śpiącego drgnęły. Shekt odsunął się, pobladły ze zmęczenia, lecz szczęśliwy. Otarł czoło wierzchem dłoni. — Wszystko w porządku. Odwrócił się do Arbina i powiedział stanowczo: — Musi tu zostać przez kilka dni. W oczach farmera zabłysło szaleńcze przerażenie. — Ale przecież… — Nie, nie, musi mi pan zaufać. Będzie bezpieczny — podkreślił — gwarantuję własną głową. Ba, gdyby wydało się, co zrobiliśmy, rzeczywiście mógłbym ją stracić. Proszę nam go zostawić, nikt poza nami go nie zobaczy. Jeśli teraz go pan zabierze, pacjent może tego nie przeżyć. Po co to panu? Jeśli umrze, będzie pan musiał odwieźć zwłoki i wytłumaczyć się przed Starszymi. To ostatnie przekonało Arbina. Farmer przełknął ślinę i mruknął: — Ale skąd będę wiedział, kiedy się po niego zgłosić? Nie podam panu swojego nazwiska! Była to jednak kapitulacja. — Nie proszę o pańskie nazwisko — odparł Shekt. — Niech pan przyjedzie za tydzień o dziesiątej wieczór. Będę na pana czekał przy drzwiach garażu, tego samego, w którym stoi teraz pański pojazd. Człowieku, uwierz mi, nie masz powodów do obaw. Arbin opuszczał Chica, wokół panowała ciemność. Zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu do jego drzwi zapukał nieznajomy, a od tego czasu Arbin zdołał już zdwoić swoje grzechy przeciw zwyczajom. Czy kiedykolwiek znów będzie bezpieczny? Nie mógł się powstrzymać, by nie zerkać przez ramię, podczas gdy dwukołowy pojazd pędził pustą drogą. Czy ktoś będzie go ścigał, śledził aż do domu? A może jego twarz została już zarejestrowana? Czy w dalekich archiwach Bractwa w Washenn niespiesznie analizowano już jego portret? W archiwach tych zgromadzono dane o wszystkich mieszkańcach Ziemi, aby nie pozwolić nikomu wymknąć się Sześćdziesiątce. Sześćdziesiątce, którą osiągał w końcu każdy Ziemianin. Arbina dzieliło od niej jeszcze ćwierć stulecia, ale myśl o tym dniu nie opuszczała go ani na chwilę, najpierw z powodu Grevva, a teraz nieznajomego. A może w ogóle nie wracać do Chica? Nie! Oboje z Loą nie zdołają już długo wyrabiać trzyosobowej normy, a kiedy do tego dojdzie, władze odkryją ich pierwszą zbrodnię, ukrywanie Grewa. Musi więc pomnożyć swoje grzechy przeciw zwyczajom. Arbin wiedział, że wróci, bez względu na ryzyko. Minęła już północ, kiedy Shekt w końcu udał się na spoczynek, a i to tylko na żądanie zaniepokojonej Poli. Nie mógł jednak zasnąć. Poduszka podstępnie odbierała mu oddech, pościel krępowała niczym najprawdziwsze więzy. Shekt wstał i usiadł przy oknie. W mieście panowała już ciemność, ale na horyzoncie po drugiej stronie jeziora widać było delikatne ślady błękitnego blasku śmierci, który panował niepodzielnie na niemal całej powierzchni Ziemi. Wydarzenia minionego dnia wirowały w szaleńczym tańcu przed jego oczami. Gdy wreszcie udało mu się wyprawić do domu przerażonego farmera, przede wszystkim połączył się z Pałacem Rządowym. Ennius chyba czekał na rozmowę, bo zgłosił się osobiście. Nadal spowijały go ciężkie fałdy impregnowanego ołowiem stroju. — A, Shekt, dobry wieczór. Czy eksperyment już się skończył? — Owszem. I chyba to samo można powiedzieć o moim ochotniku. Biedak. Enniusowi najwyraźniej zrobiło się niedobrze. — Cieszę się, że nie zostałem. Powiedziałbym, iż wy, naukowcy, niewiele różnicie się od morderców. — Jeszcze nie umarł, Prokuratorze, i może nawet uda nam się go uratować, ale… — Shekt wzruszył ramionami. — Od tej pory, doktorze, radzę panu trzymać się szczurów… Ale co to, przyjacielu, wygląda pan jakoś nieswojo. Rozumiem, że mnie mogło to poruszyć, ale pan przecież powinien się już uodpornić. — Starzeję się, Ekscelencjo — odparł po prostu Shekt. — Na Ziemi to niebezpieczna rozrywka — padła sucha odpowiedź. — Niech pan idzie do łóżka, Shekt. Teraz zaś siedział przy oknie, wyglądając na mroczne miasto umierającego świata. Od dwóch lat synapsyfikator poddawano testom, i od dwóch lat Shekt był niewolnikiem i zabawką w rękach Kręgu Starszych, czyli Bractwa, jak się sami nazwali. Miał siedem czy osiem gotowych prac naukowych, które mógłby ogłosić w Syriańskim Biuletynie Neurofizjologicznym. Mogły one rozsławić go w całej Galaktyce, o czym zawsze marzył, a tymczasem pokrywały się kurzem w jego biurku. Zamiast tego pojawił się mętny, z premedytacją fałszujący obraz artykuł w Przeglądzie Fizycznym. Tak właśnie postępowało Bractwo. Lepsza półprawda niż otwarte kłamstwo. A jednak Ennius wypytywał go o jego eksperymenty. Dlaczego? Czy łączyło się to z innymi rzeczami, których zdołał się dowiedzieć? Czy Imperium podejrzewało to samo co on? W ciągu ostatnich dwustu lat trzy razy Ziemia podrywała się do powstania. Trzy razy pod banderą legendarnej starożytnej świetności Ziemianie wzniecili bunt przeciw imperialnym garnizonom. Trzy razy przegrywali — rzecz jasna — i gdyby nie to, iż Imperium było w gruncie rzeczy tworem oświeconym, a Rada Galaktyczna składała się głównie z osobników pobłażliwych, Ziemia zostałaby krwawo wymazana z listy planet zamieszkanych. Teraz jednak mogło być inaczej… Ale czy to w ogóle możliwe? Czy mógł wierzyć słowom umierającego szaleńca, w trzech czwartych niezrozumiałym? Zresztą co to ma za znaczenie? I tak nie ośmieliłby się nic przedsięwziąć. Pozostawało mu jedynie czekać. Starzał się, a, jak powiedział Ennius, na Ziemi to niebezpieczna rozrywka. Sześćdziesiątka była tuż, tuż, niewielu zaś zdołało umknąć z jej nieubłaganych objęć. A nawet na tej nieszczęsnej, płonącej grudce błota zwanej Ziemią Shekt wciąż pragnął żyć. W końcu wrócił do łóżka i tuż przed zaśnięciem zastanowił się przelotnie, czy Starsi mogli podsłuchać jego ostatnią rozmowę z Enniusem. Nie wiedział jeszcze, że Starsi dysponowali innymi źródłami informacji. Młody technik Shekta dopiero nad ranem ostatecznie podjął decyzję. Podziwiał swego przełożonego, ale jednocześnie doskonale wiedział, że poddanie w tajemnicy zabiegowi nie zatwierdzonego ochotnika sprzeciwiało się wyraźnemu poleceniu Bractwa. W dodatku zakazowi temu nadano status zwyczaju, co czyniło jego złamanie zbrodnią główną. Dokładnie wszystko przemyślał. Ostatecznie, kim właściwie był niezwykły pacjent? Kampania poszukiwania ochotników została bardzo starannie opracowana. Miała podawać dostatecznie dużo informacji o synapsyfikatorze, by zapobiec podejrzeniom ze strony ewentualnych szpiegów Imperium, jednocześnie nie zachęcając nikogo do udziału w doświadczeniu. Krąg Starszych przysyłał na zabiegi swoich ludzi i to wystarczyło. Kto zatem przysłał tego człowieka? Krąg w tajemnicy przed nimi? Aby sprawdzić, czy mogą polegać na Shekcie? A może Shekt był zdrajcą? Zamknął się dziś z kimś w gabinecie — z kimś odzianym w ubrania, jakie nosili Tamci w obawie przed zatruciem radioaktywnym. Tak czy inaczej Shekt mógł wkrótce runąć w przepaść, a czemu on miałby mu towarzyszyć? Jest jeszcze młody, ma przed sobą prawie cztery dziesięciolecia życia. Po co wyzywać Sześćdziesiątkę? Poza tym, to oznaczałoby dla niego awans… A Shekt był już stary, zapewne dopadnie go kolejny spis, więc i tak niewiele mu zaszkodzi. Praktycznie wcale. Technik zdecydował się wreszcie. Jego ręka sięgnęła po komunikator i wystukała numer, łączący bezpośrednio z prywatną kwaterą najwyższego kapłana Ziemi, który, po imperatorze i Prokuratorze, rządził życiem i śmiercią wszystkich mieszkańców planety. Nim niewyraźne wizje w czaszce Schwartza przebiły się przez różową mgłę bólu, nastał kolejny wieczór. Schwartz pamiętał wyprawę ku niskim, przysadzistym budowlom, przycupniętym na brzegu jeziora, długie oczekiwanie w ukryciu w tylnej części pojazdu. A potem — co? Co? Jego umysł starał się wydobyć cokolwiek spośród ociężałych myśli… Tak, przyszli po niego. Zabrali go do pokoju, pełnego narzędzi i wskaźników, dali dwie pigułki… O, właśnie. Dostał je i przełknął z radością. Co miał do stracenia? Trucizna byłaby błogosławieństwem. Potem zaś — nic. Zaraz, zaraz! Pamiętał przebłyski świadomości… Nachylających się nad nim ludzi… Nagle wspomniał beznamiętny ruch stetoskopu, wędrującego nad jego ciałem… Jakaś dziewczyna karmiła go. Z oślepiającą jasnością uświadomił sobie, że go operowano. W panice odrzucił kołdrę i usiadł na łóżku. Natychmiast znalazła się przy nim dziewczyna, położyła mu dłonie na ramionach i pchnęła z powrotem na poduszki. Powiedziała coś łagodnie, ale Schwartz nie zrozumiał ani słowa. Na próżno usiłował przeciwstawić się naciskowi szczupłych rąk. Zupełnie nie miał siły. Uniósł dłonie ku twarzy. Wyglądały zupełnie normalnie. Poruszył nogami i usłyszał szelest prześcieradła. Niemożliwe, by mu je amputowano. Odwrócił się do dziewczyny i spytał bez zbytniej nadziei: — Czy mnie rozumiesz? Wiesz, gdzie ja jestem? — niemal nie poznawał własnego głosu. Dziewczyna uśmiechnęła się. Nagle z jej ust wylała się kaskada płynnych dźwięków. Schwartz jęknął. Po chwili w pokoju pojawił się starszy mężczyzna, ten sam, który dał mu pigułki. Zaczęli rozmawiać z dziewczyną, która po kilku minutach gestem przyciągnęła uwagę Schwartza, następnie wskazała na jego usta i zachęcająco skinęła ręką. — Co? — spytał. Przytaknęła energicznie, a jej śliczna twarz rozpromieniła się. Nawet Schwartz, mimo swej niewesołej sytuacji, patrzył na nią z przyjemnością. — Chcecie, żebym mówił? Mężczyzna przysiadł na jego łóżku i kazał mu otworzyć usta. Powiedział „Aaaaa” i Schwartz powtórzył, podczas gdy palce nieznajomego wprawnie masowały mu jabłko Adama. — O co chodzi? — zapytał z irytacją Schwartz, kiedy nacisk na gardło ustąpił. — Dziwicie się, że umiem mówić? Myślicie, że kim jestem? Mijały dni i Schwartz nauczył się kilku rzeczy. Mężczyzna nazywał się doktor Shekt — pierwszy człowiek, którego poznał z nazwiska, od chwili gdy zrobił krok ponad szmacianą lalką. Dziewczyna, Pola, była jego córką. Schwartz odkrył, że nie musi się już golić. Odrastające włosy zniknęły. To go przerażało. Czy kiedykolwiek miał jakiś zarost? Siły wracały mu szybko. Teraz pozwalali mu już włożyć ubranie i przespacerować się po pokoju. Dostawał też coś konkretniejszego do jedzenia, nie tylko bezpłciową papkę. Czy zatem cierpi na amnezję? Czy na to go właśnie leczono? Może otaczający go świat jest zupełnie normalny i naturalny, a ten, który pamiętał, stanowi jedynie wytwór szaleńczych majaczeń ogarniętego amnezją mózgu? Nie pozwalano mu wyjść z pokoju, nawet na korytarz. Może zatem był więźniem? Czy popełnił jakąś zbrodnię? Nie ma gorszego labiryntu niż niezliczone, splątane korytarze ludzkiego umysłu, a jeśli raz w nich zabłądzisz, nikt tam nie dotrze, aby ci pomóc. Najbardziej bezbronny z ludzi to ten, który stracił pamięć. Pola zabawiała się, ucząc go poszczególnych słów. Nie był wcale zdziwiony, że tak łatwo przychodziło mu ich zrozumienie i zapamiętywanie. Przypomniał sobie, że w przeszłości miał fotograficzną pamięć — przynajmniej to wspomnienie zdawało się zawierać w sobie choć część prawdy. Po dwóch dniach rozumiał już proste zdania. Po trzech — sam zaczął je wypowiadać. Trzeciego dnia jednak Schwartz naprawdę się zdumiał. Shekt uczył go liczyć i wymyślał zadania. Schwartz podawał odpowiedzi, a doktor spoglądał na czasomierz i notował coś szybkimi pociągnięciami pióra. W pewnym momencie jednak Shekt wyjaśnił mu znaczenie pojęcia „logarytm” i zapytał o logarytm z dwóch. Schwartz ostrożnie dobierał wyrazy. Zasób jego słownictwa był wciąż jeszcze bardzo wąski, toteż podkreślał swoje słowa gestami. — Ja — nie — mówić. Odpowiedź — nie — liczba. Podekscytowany Shekt pokiwał głową. — Nie liczba — wyjaśnił. — Nie to, nie tamto; część tego, część tamtego. Schwartz doskonale pojął, iż doktor potwierdził jego odpowiedź, że wynik nie jest liczbą całkowitą, lecz ułamkiem. Powiedział zatem: — Zero przecinek trzy zero jeden zero trzy — i więcej liczb. — Dosyć! I wtedy ogarnęło go zdumienie. Skąd znał odpowiedź? Schwartz był pewien, że nigdy wcześniej nie słyszał o logarytmach, a jednak jego umysł podał mu wynik, gdy tylko padło pytanie. Nie miał pojęcia, w jaki sposób można coś takiego obliczyć. Zupełnie jakby jego mózg stanowił odrębny organizm, wykorzystujący go jedynie jako przekaźnik. A może był kiedyś matematykiem, w czasach poprzedzających amnezję? Coraz trudniej przychodziło mu czekać kolejny dzień. Narastało w nim pragnienie ujrzenia świata i wydobycia z niego odpowiedzi na dręczące go pytania. Nigdy nie poznałby ich uwięziony w tym pokoju, gdzie (jak nagle przyszło mu na myśl) traktowano go jako medyczny obiekt doświadczalny. Szansa pojawiła się szóstego dnia. Zaczynali mu ufać i pewnego razu Shekt wychodząc nie zamknął za sobą drzwi. Podczas gdy zwykle żaden ślad nie pozwalał się domyślić, gdzie znajduje się wyjście, tym razem pozostała centymetrowa szpara. Schwartz odczekał chwilę, aby upewnić się, czy doktor za moment nie wróci, po czym powoli położył dłoń na niewielkiej rozjarzonej bladym blaskiem lampce, tak jak to czynili jego opiekunowie. Drzwi odsunęły się bezszelestnie… Korytarz był pusty. I tak Schwartz „uciekł”. Skąd miałby wiedzieć, że przez ostatnich sześć dni agenci Kręgu Starszych bezustannie obserwowali szpital, jego pokój i jego samego? 6. NOCNE LĘKI Pałac Prokuratora nawet w nocy nie tracił nic ze swej bajkowej urody. Girlandy wieczornych kwiatów (z których żaden nie pochodził z Ziemi) rozchylały białe, mięsiste płatki i roztaczały delikatną woń po całym ogrodzie. W spolaryzowanym blasku księżyca krzemowe włókna, przemyślnie wplecione w stanowiące szkielet budynków dźwigary z nierdzewnego aluminiowego stopu połyskiwały fioletowo na srebrzystym tle metalu. Ennius skierował wzrok ku gwiazdom. To w nich kryło się według niego prawdziwe piękno, wszystkie stanowiły bowiem cześć Imperium. Ziemskie niebo było zupełnie przeciętne. Nie mogło się równać z oślepiającą wspaniałością kwiatów Centralnych, gdzie firmament był pełen jaskrawych gwiazd, położonych tak blisko siebie, że ich połączone światło niemal zupełnie rozpraszało nocny mrok. Daleko mu też było do dumnej samotności Peryferiów, gdzie czarne połacie nieba rozjaśniała od czasu do czasu maleńka blada iskierka pojedynczej gwiazdy, a pośrodku rozpościerał się mleczny dysk Galaktyki, zbudowany jakby z diamentowego pyłu. Z Ziemi widać było około dwóch tysięcy gwiazd. Ennius spojrzał na Syriusza, wokół którego krążyła jedna z dziesięciu najgęściej zaludnionych planet Imperium. Mógł też dostrzec Arktura, stolicę jego rodzinnego sektora. Słońce Trantora, stolicy całego Imperium, lśniło gdzieś w dali pośród Drogi Mlecznej. Nawet przez teleskop stanowiło jedynie cząstkę ogólnego blasku. Poczuł na ramieniu miękką dłoń i zacisnął na niej palce. — Flora? — szepnął. — Na twoje szczęście — dotarł do niego lekko rozbawiony głos żony. — Czy zdajesz sobie sprawę, że nie położyłeś się spać od powrotu z Chica? Wiesz, że już prawie świta? Mam kazać przynieść tu śniadanie? — Czemu nie? — uśmiechnął się do niej czule i sięgnął w ciemności po brązowy lok, kołyszący się tuż przy jej policzku. Pociągnął lekko. — Pozwoliłem, abyś czekała i żeby smutek zasnuł najpiękniejsze oczy Galaktyki? Delikatnie uwolniła włosy i odparła cicho: — Próbujesz oślepić je słodkimi kłamstwami, ale widywałam cię już w takim nastroju i nie dam się oszukać. Co cię dziś dręczy, kochany? — To co zawsze. Przeze mnie tkwisz tutaj jak w klatce, choć mogłabyś błyszczeć na najwspanialszym wicekrólewskim dworze Imperium. — A co poza tym? Daj spokój, Enniusie, nie igraj ze mną. W mroku potrząsnął głową. — Sam nie wiem. Chyba zbiegło się kilka różnych zagadkowych historii. Shekt i jego synapsyfikator. Ten archeolog Arvardan ze swymi teoriami. I wiele innych rzeczy. Och, po co to wszystko, Floro? Zupełnie nie nadaję się na to stanowisko. — To idealna pora na roztrząsanie twojego morale. Ale Ennius mówił dalej przez zaciśnięte zęby. — Ci Ziemianie! Jest ich tak niewielu. Dlaczego mają być ciężarem dla całej Galaktyki? Pamiętasz, Floro, że kiedy dostałem nominację na Prokuratora, otrzymałem wiele ostrzeżeń od starego Faroula, mojego poprzednika? Uprzedzał mnie o różnych problemach, jakie stwarza ta placówka. Miał rację, był nawet zbyt powściągliwy. A przecież wtedy śmiałem się z niego i w duchu myślałem, iż padł ofiarą starczych urojeń. Kochanie, byłem młody, odważny. Sądziłem, że spiszę się lepiej… — urwał, zagubiony w myślach, po czym podjął wątek w zupełnie innym miejscu. — Wiele drobnych, niezależnych od siebie faktów zdaje się wskazywać, że ci Ziemianie znów dają się ponieść marzeniom o buncie. Spojrzał na żonę. — Czy wiesz, że Krąg Starszych głosi, jakoby Ziemia była kiedyś prawdziwym domem ludzkości, a jej mieszkańcy — najdoskonalszymi z ludzi — prawdziwym wzorcem naszej rasy? — To właśnie mówił nam Arvardan, prawda? Wtedy, dwa dni temu. — W takich sytuacjach najlepiej było dać mu się wygadać. — Owszem — odparł ponuro Ennius — ale nawet gdyby miał rację, jego sądy odnosiły się do przeszłości. Tymczasem Krąg Starszych rozprawia również o przyszłości. Twierdzą, że ich planeta raz jeszcze stanie się centrum Wszechświata. Uważają, iż zbliża się mityczne Drugie Królestwo Ziemi. Ostrzegają, że Imperium zostanie zniszczone przez wszechogarniającą katastrofę i pozostanie tylko triumfująca Ziemia w całej niepokalanej chwale — jego głos zadrżał — barbarzyńskiego, skażonego świata. Już trzy razy podobne bzdury poderwały do powstania całą planetę, a zniszczenia, jakich w ich wyniku doznała Ziemia, nie zdołały wykorzenić tej głupiej wiary. — Ci Ziemianie to naprawdę nieszczęsne istoty — mruknęła Flora. — Co im pozostaje, prócz wiary? Pozbawiono ich przecież wszystkiego — normalnego świata, przyzwoitego życia. Nawet godności, jaką ludzkość przyznaje równym sobie. Więc oddają się marzeniom. Czy można ich za to winić? — Tak, można! — krzyknął gwałtownie Ennius. — Powinni porzucić marzenia i zacząć walczyć o asymilację. Nie zaprzeczają, że są inni. Pragną po prostu zastąpić słowo „gorsi” określeniem „lepsi”. Nie spodziewają się chyba, że reszta Galaktyki na to pozwoli! Powinni wyzbyć się swej wyniosłości, porzucić obrzydliwe, przestarzałe „zwyczaje”. Niech się staną ludźmi, a będą traktowani jak ludzie. Póki jednak są Ziemianami, traktujemy ich jak Ziemian. Ale dajmy temu pokój. Pomówmy o czym innym. Na przykład, o co chodzi z tym synapsyfikatorem? To kolejna sprawa, która nie daje mi spać. — Ennius z namysłem zmarszczył brwi. Aksamitna czerń na wschodzie z wolna ustępowała miejsca mdłemu blaskowi. — Synapsyfikator? Chodzi ci o urządzenie, o którym wspominał doktor Arvardan? Czy pojechałeś do Chica, aby to sprawdzić? Ennius skinął głową. — I czego się dowiedziałeś? — Zasadniczo niczego. Znam Shekta. Znam go bardzo dobrze. Wiem, kiedy jest spokojny, a kiedy nie. Mówię ci, Floro, kiedy ze mną rozmawiał, umierał ze strachu. A gdy wyszedłem, aż spocił się ze szczęścia. To jakaś groźna tajemnica. — Ale czy ta maszyna działa? — Nie jestem neurofizykiem. Shekt twierdzi, że nie. Połączył się ze mną, aby mi zakomunikować, iż poddany jej działaniu ochotnik ledwie przeżył. Nie uwierzyłem mu jednak. Był podniecony! Nawet więcej, triumfował! Myślę, że jego ochotnik przeżył, a eksperyment okazał się sukcesem, albo nigdy w życiu nie widziałem szczęśliwego człowieka… A zatem jak sądzisz, czemu kłamał? Może jego synapsyfikator jednak działa? Czy Shekt tworzy dzięki niemu rasę geniuszy? — Ale po co miałby utrzymywać to w sekrecie? — Ach! Po co? Czy to nie oczywiste? Dlaczego Ziemia trzy razy poniosła klęskę? Nie miała najmniejszych szans, nasza przewaga była zbyt przytłaczająca. Ale pomnóż średnią inteligencję Ziemian. Podwój ją. Potrój. Jakie wtedy będą nasze szanse? — Ależ, Enniusie! — Możemy znaleźć się w sytuacji małp walczących z ludźmi. Cóż wtedy znaczy przewaga liczebna? — Naprawdę dajesz się ponosić wyobraźni. Nie zdołaliby ukryć czegoś takiego. Zresztą zawsze możesz poprosić, aby Urząd do spraw Prowincji Zewnętrznych przysłał tu kilku psychologów i zacząć testować przypadkowych mieszkańców. Z pewnością w ten sposób natychmiast wykryto by ewentualny wzrost ilorazu inteligencji. — Tak sądzę… Ale może nie o to tu chodzi. Niczego nie jestem pewien, Floro, poza jednym: szykuje się bunt. Coś takiego, jak Rokosz Siedemset Pięćdziesiątego roku, tyle że tym razem będzie prawdopodobnie znacznie gorzej. — Czy jesteś na to przygotowany? To znaczy, jeśli nie masz żadnych wątpliwości… — Przygotowany? — śmiech Enniusa zabrzmiał chrapliwie, niemal jak warczenie złego psa. — O tak. Nasze oddziały również są w pełnej gotowości, doskonale zaopatrzone. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Ale Floro, ja nie chcę, aby w ogóle wybuchło powstanie. Nie chcę przejść do historii jako Prokurator czasów buntu, nie chcę, żeby moje imię łączono z okrucieństwem i śmiercią. Dostałbym za to order, ale za sto lat podręczniki nazwałyby mnie krwawym tyranem. Jak było z wicekrólem Santanni w szóstym wieku? Zginęły wówczas miliony ludzi, ale czy mógł postąpić inaczej? Wtedy obwołano go bohaterem, lecz dziś nikt nie ma dla niego dobrego słowa. Wolałbym raczej być znany jako ten, który powstrzymał wybuch i ocalił życie dwudziestu milionom głupców — dodał z rezygnacją. — Jesteś pewien, że nie możesz tego zrobić, Enniusie, choćby teraz? — Flora usiadła obok niego i przesunęła palcem po podbródku męża. Ennius chwycił jej dłoń i ścisnął mocno. — Jak mam tego dokonać? Wszystko działa przeciwko mnie. A Urząd do spraw Prowincji podburza tych fanatyków, przysyłając tu Arvardana. — Ależ, kochany, nie widzę, co takiego strasznego mógłby uczynić ten archeolog. To prawda, sprawia wrażenie ekscentryka, ale jakie szkody miałby wyrządzić? — To chyba oczywiste? Pragnie udowodnić, że Ziemia jest kolebką całej ludzkości. W ten sposób autorytet naukowy podeprze poglądy wywrotowców. — Powstrzymaj go więc. — Nie mogę. Proszę, masz najlepszy dowód. Mówi się, że wicekról może zrobić wszystko, ale to nieprawda. Ten człowiek Arvardan, uzyskał zezwolenie Urzędu do spraw Prowincji Zewnętrznych potwierdzone osobiście przez imperatora. W ten sposób pozostaje całkowicie poza moją jurysdykcją. Nie mógłbym nic zdziałać, nie odwołując się do Rady Głównej, a to trwałoby kilka miesięcy. Jakie zresztą powody miałbym podać? Z drugiej strony, gdybym próbował powstrzymać go silą, stanowiłoby to fakt niesubordynacji, a wiesz, jak szybko Rada reaguje na każde przekroczenie kompetencji przez jednego ze swych przedstawicieli. Są na to szczególnie czuli od czasu wojny domowej z lat osiemdziesiątych. A wtedy co by się stało? Zostałbym zastąpiony przez kogoś, kto nie miałby najmniejszego pojęcia o sytuacji, Arvardan zaś i tak zrobiłby swoje. A nawet nie to jest najgorsze, Floro. Czy wiesz, w jaki sposób on ma zamiar udowodnić starożytność Ziemi? Spróbuj zgadnąć. Flora roześmiała się miękko. — Kpisz sobie ze mnie, Enniusie. Skąd miałabym wiedzieć? Nie jestem archeologiem. Zapewne będzie chciał wykopać jakieś stare posągi czy kości i ustalić ich wiek za pomocą analizy promieniotwórczej albo czegoś podobnego. — Chciałbym, aby tak było. Arvardan, jak mi wczoraj oświadczył, postanowił wkroczyć na tereny skażone. Zamierza znaleźć tam szczątki cywilizacji ludzkiej, udowodnić, że pochodzą z czasów poprzedzających skażenie Ziemi — upiera się bowiem, iż radioaktywność tutejszego gruntu została wywołana sztucznie — i w ten sposób ustalić, kiedy to nastąpiło. — Przecież prawie to samo powiedziałam. — Czy wiesz, co znaczy wejście na tereny skażone? Te ziemie są zakazane. To jeden z najsurowiej przestrzeganych zwyczajów. Nikt nie może przekroczyć granicy Ziem Zakazanych, a wszystkie tereny radioaktywne automatycznie należą do tej kategorii. — Zatem świetnie się składa. Sami Ziemianie powstrzymają Arvardana. — No tak! Znakomicie! Zajmie się tym sam najwyższy kapłan. A potem jak go przekonam, że nie był to projekt rządowy, że Imperium nie planowało rozmyślnego naruszenia świętości? — Najwyższy kapłan nie jest chyba aż tak drażliwy. — Nie jest? — Ennius odchylił się do tyłu i spojrzał na żonę. Noc pojaśniała na tyle, że mógł rozpoznać rysy twarzy Flory. — Co za wzruszająca naiwność! Jest, i to jeszcze jak! Czy wiesz, co się tu zdarzyło… zaraz, jakieś pięćdziesiąt lat temu? Opowiem ci, a wtedy sama osądzisz. Tak się składa, iż na Ziemi nie ma żadnych zewnętrznych oznak imperialnej dominacji, mieszkańcy tej planety upierają się bowiem, że jest ona prawowitym władcą całej Galaktyki. Kiedyś jednak Stannell Drugi, młody imperator, który był lekko stuknięty i po dwóch latach panowania został usunięty — zamordowany, może pamiętasz, rozkazał, aby w siedzibie ich rady w Washenn zostały umieszczone insygnia imperatora. Rozkaz sam w sobie rozsądny, insygnia te bowiem znajdują się w siedzibie każdej rady w Galaktyce i są symbolem jedności Imperium. Co jednak stało się tutaj? W dniu, w którym je umieszczono, miasto ogarnęła fala rozruchów. Furiaci z Washenn zerwali insygnia i zbrojnie wystąpili przeciw naszemu garnizonowi. Stannell Drugi był już wtedy na tyle szalony, by zażądać wykonania rozkazu, nawet gdyby to miało oznaczać wybicie całej ludności Ziemi. Zginął jednak, nim zdołał wprowadzić w życie to rozporządzenie, a jego następca, Edard, odwołał rozkaz. Znów zapanował spokój. — Chcesz powiedzieć — spytała z niedowierzaniem Flora — że zniszczone insygnia imperatorskie nie zostały zastąpione nowymi? — Właśnie. Gwiazdy mi świadkiem, że Ziemia jest jedyną spośród setek milionów planet Imperium, której Rada nie ma w swej siedzibie godła Galaktyki. Właśnie planeta, na której w tej chwili jesteśmy. I gdybyśmy nawet dziś podjęli nową próbę, walczyliby do ostatniego człowieka, aby postawić na swoim. A ty pytasz, czy są drażliwi. Powiem ci: oni są szaleni. W ciszy która zapadła, przyglądali się oboje, jak niebo jaśnieje w oczekiwaniu świtu. Wreszcie odezwała się Flora. — Enniusie? — szepnęła niepewnie. — Tak? — Nie martwisz się nadchodzącą rebelią tylko dlatego, że wpłynęłaby ona na twoją reputację. Nie byłabym twoją żoną, gdybym nie potrafiła zgadnąć, co cię dręczy. Myślę, że spodziewasz się czegoś, co mogłoby zagrozić całemu Imperium. Nie powinieneś nic przede mną ukrywać, Enniusie. Boisz się, że ci Ziemianie mogą wygrać. — Nie mogę o tym mówić, Floro. — W jego oczach dostrzegła cierpienie. — To nawet nie przeczucie… Może cztery lata na tej planecie to za dużo nawet dla najnormalniejszego człowieka. Ale czemu są tak pewni siebie? — Skąd wiesz? — Och, to prawda. Ja też mam swoje źródła informacji. W końcu zmiażdżyliśmy ich trzy razy, nie pozostawiając im żadnych złudzeń. A jednak stają przeciw dwustu milionom światów, z których każdy jest silniejszy niż oni, i są pewni zwycięstwa. Czy rzeczywiście jest to jedynie wiara w przeznaczenie, jakąś nadprzyrodzoną moc — coś, co liczy się tylko dla nich? A może… może… — Może co, Enniusie? — Może mają jakąś broń. — Broń, która sprawi, że jeden świat pokona dwieście milionów? Widzę, że wpadasz w panikę. Żadna broń nie mogłaby tego dokonać. — Mówiłem ci o synapsyfikatorze. — A ja powiedziałam, co z tym zrobić. Czy wiesz, czego jeszcze mogliby użyć? Wahanie. — Nie. — Właśnie. Czegoś takiego po prostu nie ma. A teraz pozwól, że coś ci poradzę, kochany. Czemu nie skontaktujesz się z najwyższym kapłanem i w najlepszej wierze nie uprzedzisz go o planach Arvardana? Poproś, nieoficjalnie, aby nie udzielał mu zezwolenia. To rozwieje wszelkie podejrzenia — albo przynajmniej powinno — że rząd Imperium ma coś wspólnego z tym niemądrym naruszeniem ich zwyczajów. Jednocześnie zaś powstrzymasz w ten sposób Arvardana, pozornie nie wtrącając się do całej sprawy. Potem zwróć się do urzędu o przysłanie dwóch dobrych psychologów — albo lepiej poproś o czterech, żeby na pewno wysłali co najmniej dwóch — i każ im sprawdzić ewentualne skutki działania synapsyfikatora. Wszystkim innym zajmą się żołnierze. A nasi następcy niech martwią się sami. No dobrze. A teraz może byś się tu przespał? Rozłożymy oparcie, przykryjesz się moim futrem, a kiedy się obudzisz, przywiozę ci śniadanie. W blasku słońca wszystko będzie wyglądać inaczej. I tak Ennius, po bezsennej nocy, zasnął w fotelu pięć minut przed wschodem słońca. A osiem godzin później najwyższy kapłan po raz pierwszy usłyszał o Belu Arvardanie i jego misji od samego Prokuratora. 7. ROZMOWY Z SZALEŃCAMI? Co do Arvardana, to był on w tej chwili zainteresowany jedynie swoim urlopem. Jego statek, Wężownik, miał pojawić się najwcześniej za miesiąc, toteż archeolog mógł spędzić ten czas na dowolnie wybranych rozrywkach. Zatem szóstego dnia po swym przybyciu na Everest Bel Arvardan opuścił kwaterę gościnną i wykupił bilet na największy stratosferyczny odrzutowiec Ziemskiego Towarzystwa Transportu Powietrznego na podróż z Everestu do stolicy planety, Washenn. Z rozmysłem zdecydował się na zwykły lot rejsowy zamiast skorzystać z szybkiego krążownika, który Ennius oddał do jego dyspozycji. Powodowała nim ciekawość przybysza i archeologa. Pragnął zobaczyć, jak żyją zwykli ludzie na takiej planecie jak Ziemia. Nie był to jednak jedyny powód. Arvardan pochodził z sektora Syriusza, słynnego w całej Galaktyce z ogromnego antyterranizmu. Zawsze jednak sądził, iż sam jest wolny od tego typu uprzedzeń. Jako naukowiec, archeolog, nie mógł poddawać się przesądom. Oczywiście od dzieciństwa przywykł do myślenia o Ziemianach jako postaciach z karykatury i nawet teraz samo słowo „Ziemianin” brzmiało niemiło w jego uszach. Ale naprawdę nie był uprzedzony. Przynajmniej tak sądził. Na przykład gdyby jakiś Ziemianin chciał przyłączyć się do jego ekspedycji albo zatrudnić się u niego w dowolnym charakterze — i miał po temu odpowiednie kwalifikacje — zostałby przyjęty. Rzecz jasna, gdyby akurat było wolne miejsce. I gdyby inni członkowie ekspedycji za bardzo nie protestowali. W tym cały problem. Zazwyczaj protestowali i wtedy nic już nie można było zrobić. Zastanowił się. Z pewnością nie miałby nic przeciw temu, by usiąść z Ziemianinem do stołu albo nawet w potrzebie dzielić pokój — pod warunkiem że jego towarzysz byłby w miarę czysty i zdrowy. Co więcej, traktowałby go jak każdego innego obywatela Imperium. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że nigdy nie opuściłaby go świadomość jego obcości. Nie potrafił nic na to poradzić. Był to wynik wychowania. Od dziecka wzrastał w atmosferze przytłaczającej bigoterii, tak wszechobecnej, że prawie niezauważalnej, tak dogłębnej, że jej aksjomaty stały się jego drugą naturą. Dopiero gdy dorósł i obejrzał się za siebie, zobaczył, czemu ona służyła, i wyzwolił się. Teraz jednak nadeszła prawdziwa szansa. Arvardan mógł wreszcie sprawdzić, czy rzeczywiście zdołał się wyzwolić. Znajdował się w samolocie, otoczony Ziemianami, i czuł się zupełnie normalnie. No, może poza lekkim niepokojem. Arvardan rozejrzał się, omiatając wzrokiem zwykłe, niczym się nie wyróżniające twarze swych współpasażerów. Podobno Ziemianie byli inni, ale czy w tłumie zdołałby ich odróżnić od normalnych ludzi? Przypuszczał, że nie. Kobiety nie były nawet takie brzydkie… Zmarszczył brwi. Oczywiście tolerancja też ma swoje granice. Na przykład małżeństwa międzyrasowe były absolutnie nie do pomyślenia. Sam stratolot w oczach syriańskiego archeologa był niewielki i kiepsko skonstruowany. Oczywiście wykorzystano napęd jądrowy, ale jego praktyczne zastosowanie było dalekie od doskonałości. Po pierwsze, silnik został bardzo niedokładnie osłonięty. Nagle Arvardan pomyślał, że obecność w powietrzu zabłąkanych promieni gamma i wysoka zawartość neutronów dla Ziemian może być czymś znacznie mniej istotnym niż dla innych. W tym momencie jego uwagę przyciągnął widok za oknem. Z głębokiego fioletu najdalszych warstw stratosfery Ziemia stanowiła prawdziwą ucztę dla oczu. Rozciągające się w dole rozległe połacie zamglonego lądu (gdzieniegdzie przesłonięte plamami roziskrzonych w słońcu chmur) miały ciemnopomarańczową, pustynną barwę. Pozostawiona w tyle przez uciekający stratolot delikatna linia nocy odcinała się od piasku mrocznym cieniem, w głębi którego połyskiwały tereny radioaktywne. Dopiero ogólny wybuch śmiechu odciągnął jego wzrok od okna. Zdawało się, iż centrum wesołości stanowi para starszych, radośnie uśmiechniętych ludzi. Arvardan szturchnął łokciem swego sąsiada. — Co się dzieje? — Są małżeństwem od czterdziestu lat — wyjaśnił tamten — i wybrali się w wielką podróż. — Wielką podróż? — No, wie pan. Dookoła Ziemi. Starszy mężczyzna, podekscytowany i zarumieniony, ze swadą wspominał dawne przeżycia i wrażenia. Jego żona wtrącała się od czasu do czasu, poprawiając go uparcie w całkiem nieistotnych kwestiach; mąż przyjmował to ciepło i z humorem. Pasażerowie przysłuchiwali się ich utarczkom z wielką uwagą, a Arvardanowi wydało się, iż Ziemianie są równie życzliwi i ludzcy jak mieszkańcy reszty Galaktyki. I wtedy ktoś zapytał: — Kiedy przypada pańska Sześćdziesiątka? — Mniej więcej za miesiąc — padła radosna odpowiedź. — Szesnastego listopada. — Cóż — stwierdził pytający — mam nadzieję, że będzie to ładny dzień. Mój ojciec osiągnął Sześćdziesiątkę podczas potwornej ulewy. Od tego czasu nigdy już nie widziałem podobnego deszczu. Pojechałem z nim — wie pan, tego dnia każdy chce mieć towarzystwo — a on przez całą drogę narzekał na pogodę. Miałem otwartą dwukółkę i kompletnie przemokliśmy. „Posłuchaj” — powiedziałem w końcu. — Kto tu powinien narzekać, tato? Ja muszę jeszcze wrócić”. Anegdotę nagrodził głośny wybuch śmiechu, do którego bez wahania dołączyła obchodząca rocznicę para. Natomiast Arvardan poczuł, jak ogarnia go groza — w jego umyśle zakiełkowało mgliste, straszne podejrzenie. Odwrócił się do siedzącego obok mężczyzny. — Ta Sześćdziesiątka, o której rozmawialiście, jak rozumiem, oznacza eutanazję? To znaczy po osiągnięciu sześćdziesięciu lat musicie odejść, tak? Głos Arvardana zamarł, jego sąsiad bowiem gwałtownie zdusił śmiech, obrócił się w fotelu i zmierzył archeologa przeciągłym, podejrzliwym spojrzeniem. W końcu spytał: — A jak pan myśli? Co niby miałoby to oznaczać? Arvardan niezręcznie machnął ręką i uśmiechnął się niemądrze. Znał ten zwyczaj, lecz jedynie z lektury. Coś, o czym pisze się \v książkach. Omawia się w rozprawach naukowych. Teraz jednak uświadomił sobie, że dotyczy to żywych ludzi, że otaczający go mężczyźni i kobiety zgodnie ze zwyczajem mogą dożyć tylko z góry ustalonego wieku. Mężczyzna obok nadal wpatrywał się w niego. — Hej, człowieku, skąd jesteś? Czy w twoim rodzinnym mieście nie znają Sześćdziesiątki? — My nazywamy to Czasem — odparł słabo Arvardan. — Jestem stamtąd — gwałtownie wskazał kciukiem za siebie i po dodatkowych dwudziestu sekundach sąsiad odwrócił twardy, pytający wzrok. Usta archeologa zadrżały. Ci ludzie naprawdę byli podejrzliwi. Przynajmniej w tym względzie karykatura w znacznej mierze odpowiadała rzeczywistości. Starszy mężczyzna znów zaczął mówić: — Ona odchodzi ze mną — oświadczył, wskazując swoją roześmianą żonę. — Mogłaby zostać jeszcze trzy miesiące, ale uważa, że nie ma po co czekać i równie dobrze możemy pójść razem. Nieprawdaż, grubasko? — O, tak — zachichotała ciepło. — Nasze dzieci pozakładały już rodziny i mają własne domy. Tylko bym im zawadzała. Poza tym, nie wytrzymałabym bez mego starego, więc po prostu odejdziemy razem. Po chwili wszyscy pasażerowie zdawali się całkowicie zagłębieni w dokładne matematyczne obliczenia czasu, jaki im jeszcze pozostał — operację, wymagającą przeliczeń miesięcy na dni, z czego wynikły okazjonalne spory pośród kilku obecnych w kabinie par małżeńskich. Niepozorny mężczyzna w obcisłym stroju oznajmił z bojowym wyrazem twarzy: — Mam jeszcze dokładnie dwanaście lat, trzy miesiące i cztery dni. Dwanaście lat, trzy miesiące i cztery dni. Co do dnia. Ktoś uściślił jego słowa, dodając: — Oczywiście jeśli nie umrze pan wcześniej. — Nonsens — padła natychmiastowa odpowiedź. — Nie mam zamiaru umierać. Czy wyglądam na człowieka, który miałby umrzeć wcześniej? Będę jeszcze żył przez dwanaście lat, trzy miesiące i cztery dni, i nikt nie zdoła temu przeszkodzić — jego oczy miały wyzywający wyraz. Szczupły młody mężczyzna wyjął z ust długiego, dandysowskiego papierosa i mruknął ponuro: — To świetnie, że można każdemu wyliczyć co do dnia pozostający mu czas. Jest wielu ludzi, którzy próbują pożyć dłużej. — Jasne — odparł ktoś z pasażerów. Wokół rozległ się powszechny szmer zgody i w kabinie zapanowała atmosfera ogólnego potępienia dla owych „ludzi”. — Nie żebym miał coś przeciw mężczyznom i kobietom — ciągnął młodzieniec wydmuchując dym i równocześnie dystyngowanym ruchem strzepując popiół — którzy żyją po swych urodzinach do najbliższego Dnia Rady, zwłaszcza jeśli muszą zakończyć jakieś interesy. Ale co z tymi oszustami, pasożytami, próbującymi prześliznąć się przez kolejny spis, złodziejami żywności należnej następnym pokoleniom?… — mówił gorzko jakby ożywiony własnym nieprzyjemnym doświadczeniem. — Ale przecież — wtrącił Arvardan ostrożnie — wiek każdego człowieka jest zarejestrowany, prawda? Nie można więc żyć zbyt długo po swych urodzinach? Zapadła ogólna cisza. Widać było, że pasażerowie z pogardą przyjęli jego naiwnie idealistyczne wyobrażenia. Wreszcie ktoś stwierdził dyplomatycznie, wyraźnie próbując zakończyć dyskusję: — Cóż, przypuszczam, że życie po sześćdziesiątce i tak ma niewiele sensu. — Szczególnie jeśli jest się farmerem — padła gwałtowna odpowiedź. — Po pięćdziesięciu latach pracy w polu trzeba być wariatem, żeby nie chcieć z tym skończyć. Co innego administratorzy czy ludzie interesu… W końcu opinię swą wypowiedział też starszy mężczyzna, którego czterdziesta rocznica ślubu stała się pretekstem do całej rozmowy, ośmielony zapewne faktem, że jako ofiara zbliżającej się właśnie Sześćdziesiątki nie ma nic do stracenia. — Jeśli o to chodzi, to wszystko zależy od tego, kogo się zna. — Mrugnął porozumiewawczo. — Spotkałem kiedyś człowieka, który skończył sześćdziesiąt lat w rok po spisie z osiemset dziesiątego roku i żył aż do spisu w osiemset dwudziestym. Kiedy odszedł, miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Pomyślcie tylko! Sześćdziesiąt dziewięć! — Jak mu się to udało? — Miał trochę pieniędzy, a jego brat należał do Kręgu Starszych. Przy takim połączeniu można wiele zdziałać. Zebrani bez zastrzeżeń zgodzili się z tym stwierdzeniem. — Posłuchajcie! — znów zabrał głos młodzieniec z papierosem. — Miałem wuja, który żył o rok dłużej — tylko jeden rok. Był po prostu jednym z tych samolubów, którzy nie mają ochoty odejść. Dużo go obchodziła reszta świata… Nie wiedziałem o tym, wyobraźcie sobie, bo inaczej osobiście bym go zgłosił, przecież on sam powinien był to zrobić, kiedy nadszedł jego czas. Jesteśmy to winni następnym pokoleniom. W każdym razie w końcu go złapali i zanim zdążyłem się obejrzeć, ci z Bractwa wezwali nas z bratem i zaczęli wypytywać, dlaczego o nim nie zameldowaliśmy. Do diabła, mówię, nic o tym nie wiedziałem, tak samo jak cała rodzina. Powiedziałem, że nie widzieliśmy go od dziesięciu lat. Mój staruszek to potwierdził, ale i tak dołożyli nam pięćset kredytów grzywny. Nie mieliśmy nic do gadania. Oburzenie malujące się na twarzy Arvardana stale rosło. Czy ci ludzie byli szaleni, by do tego stopnia zaakceptować śmierć? By znienawidzić swych krewnych i przyjaciół, którzy starają się jej wymknąć? Może przez przypadek znalazł się na pokładzie statku, wiozącego pacjentów do domu wariatów… albo na eutanazję? Czyżby tacy właśnie byli Ziemianie? Jego sąsiad znów przyglądał mu się nieprzyjaźnie. Jego głos przerwał zamyślenie archeologa. — Hej, człowieku, gdzie dokładnie jest to „stamtąd”? — Słucham? — Pytałem, skąd jesteś. Odpowiedziałeś: stamtąd. Gdzie to właściwie jest, co? Arvardan odkrył, że obserwują go podejrzliwe oczy wszystkich pasażerów. Czy uważali go za członka Kręgu Starszych? Może jego pytania wydały im się podstępem prowokatora? Postanowił stawić im czoło i oznajmił szczerze: — W ogóle nie pochodzę z Ziemi. Jestem Bel Arvardan z Baronna w sektorze Syriusza. A pan jak się nazywa? — i wyciągnął rękę do sąsiada. Równie dobrze mógłby rzucić granat atomowy w sam środek kabiny. Pierwsze ciche przerażenie malujące się na każdej twarzy błyskawicznie ustąpiło miejsca wściekłej, zapiekłej, ognistej wrogości. Mężczyzna, który siedział obok niego, wstał sztywno i przeniósł się na sąsiedni fotel — zajmująca go para ścieśniła się, by zrobić mu miejsce. Wszystkie głowy odwróciły się od niego. Otoczyły go ludzkie plecy, odgrodziły murem od reszty kabiny. Przez chwilę Arvardan czuł, jak płonie w nim oburzenie. Został tak potraktowany przez Ziemian! Wyciągnął do nich przyjazną dłoń. On, Syrianin, zniżył się do nich, a oni go odrzucili! A potem nie bez trudu zmusił się, by się uspokoić. Najwyraźniej przesądy działają w obie strony, nienawiść rodzi nienawiść! Zorientował się, że ktoś siada obok niego, i z niechęcią odwrócił głowę. — Tak? To był młodzieniec z papierosem. Właśnie zapalał nowego, po czym rzekł: — Witam. Nazywam się Creen… Proszę się nie przejmować tymi durniami. — Nikim się nie przejmuję — uciął krótko Arvardan. Nie był zbyt zadowolony z towarzystwa, nie miał też nastroju do wysłuchiwania protekcjonalnych porad Ziemianina. Creena jednak nikt nie nauczył rozpoznawania niuansów. Zaciągnął się kilka razy i strzepnął popiół przez poręcz, na środek przejścia. — Prowincjusze! — szepnął z pogardą. — Zwykłe stado wieśniaków. Brak im galaktycznej perspektywy. Niech pan nie zwraca na nich uwagi… A weźmy mnie. Ja wyznaję odmienną filozofię. Żyj i pozwól żyć innym — to moja dewiza. Nie mam nic przeciwko Tamtym. Jeśli oni zachowują się przyjaźnie, odpowiadam im tym samym. W końcu, do diabła, nic nie mogą poradzić na to, że są Tamtymi, tak jak ja nie mam wpływu na fakt, iż urodziłem się Ziemianinem. Nie sądzi pan, że mam rację? — poufałym gestem poklepał Arvardana po ręce. Archeolog przytaknął. Dotyk rozmówcy wzbudził w nim lekki dreszcz. Kontakty towarzyskie z człowiekiem, który z żalem wspominał straconą szansę zadenuncjowania własnego wuja, nie należały do przyjemności — bez względu na to, z jakiej planety pochodził. Creen odchylił się w fotelu. — Wybiera się pan do Chica? Przepraszam, jak brzmi pańskie nazwisko? Albadan? — Arvardan. Tak, jadę do Chica. — To moje rodzinne miasto. Najlepsza dziura na Ziemi. Długo tam pan zostanie? — Nie wiem. Nie mam sprecyzowanych planów. — Hmmm… Mam nadzieję, że nie obrazi się pan, kiedy po wiem, że od razu zauważyłem pańską koszulę. Czy mogę się przyjrzeć? To z Syriusza, tak? — Owszem. — Świetny materiał. Na Ziemi nie można dostać czegoś takiego. Posłuchaj, stary, może masz jeszcze jedną taką? Gdybyś chciał ją sprzedać, chętnie kupię. To bombowy ciuch. Arvardan gwałtownie potrząsnął głową. — Przykro mi, ale nie mam przy sobie zbyt wielu ubrań. Zamierzam kupić coś na miejscu. — Zapłacę pięćdziesiąt kredytów — zaproponował Creen. Milczenie. Po chwili dodał z nutką niechęci w głosie: — To dobra cena! — Bardzo dobra — odparł Arvardan — lecz, jak już mówiłem, nie mam żadnych koszul na sprzedaż. — Trudno… — Creen wzruszył ramionami. — Przypuszczam, że przyjechałeś tu na dłużej? — Może. — Czym się zajmujesz? Archeolog postanowił nie kryć dłużej swej irytacji. — Panie Creen, jestem nieco zmęczony i jeśli, nie ma pan nic przeciw temu, chciałbym się zdrzemnąć. Dobrze? Creen zmarszczył brwi. — O co panu chodzi? Czy u was nie uznaje się uprzejmości wobec innych? Zadałem zwykłe pytanie, nie musi pan zaraz rzucać się na mnie. Rozmowa, dotąd prowadzona dość cicho, nagle przerodziła się niemal w krzyk. Nieżyczliwe twarze znów zwróciły się w stronę Arvardana, i usta archeologa zacisnęły się w cienką linię. Sam się o to prosiłem, pomyślał z goryczą. Nie wplątałby się w kłopoty, gdyby od początku trzymał się z boku i nie czuł potrzeby popisywania się swą przeklętą tolerancją wobec ludzi, którzy wcale jej nie pragną. Odparł zatem beznamiętnie: — Panie Creen, nie prosiłem, by się pan do mnie przysiadał, i nie byłem niegrzeczny. Powtarzam, jestem zmęczony i chciałbym odpocząć. Nie ma w tym chyba nic niezwykłego. — Słuchaj pan — młody człowiek wstał z fotela, dramatycznym gestem odrzucił papierosa i skierował palec na Arvardana — nie musi mnie pan traktować jak psa. Wy, śmierdzący Tamci, przyjeżdżacie tu, wyniośli i pełni gładkich słówek, i myślicie, że daje to wam prawo deptania po nas. Ale my nie musimy tego znosić. Jak się panu nie podoba, to wynoś się pan, skąd przyszedłeś. Jeszcze parę słów, a dostaniesz. Myślisz, że się ciebie boję? Arvardan odwrócił głowę i kamiennym wzrokiem zapatrzył się w okno. Creen nie odezwał się więcej, wrócił tylko na swoje miejsce. W całej kabinie rozległ się szmer podekscytowanych rozmów, lecz Arvardan zignorował to. Bardziej też poczuł, nim dostrzegł ostre, pełne jadu spojrzenia, którymi go obrzucano. W końcu jednak stopniowo wszystko się uspokoiło, jak to zwykle bywa. Resztę podróży spędził w milczeniu, sam. Z ulgą przyjął lądowanie w Chica. Arvardan uśmiechnął się wprawdzie, gdy pierwszy raz. jeszcze z powietrza ujrzał „najlepszą dziurę na Ziemi”, mimo to od razu poczuł się lepiej niż w ciężkiej atmosferze stratolotu. Dopilnował wyładunku bagaży i kazał je przenieść do dwukołowej taksówki. Przynajmniej tu będzie jedynym pasażerem, jeśli więc powstrzyma się od zbędnych uwag, nie powinien mieć żadnych kłopotów. — Pałac Rządowy — polecił taksówkarzowi i ruszyli. W ten oto sposób Arvardan pierwszy raz przybył do Chica — tego samego dnia, kiedy Joseph Schwartz uciekł ze swego pokoju w Instytucie Badań Jądrowych. Creen z gorzkim uśmieszkiem obserwował, jak Arvardan odjeżdża. Wyjął niewielki notatnik i uważnie go przestudiował, głęboko zaciągając się dymem z papierosa. Niewiele wydobył ze współpasażerów, mimo historyjki o wuju (której nieraz już wcześniej używał, i to zazwyczaj z dobrym skutkiem). Prawdę mówiąc, tylko jeden staruszek skarżył się, że jakiś człowiek przekroczył dozwolony wiek dzięki „chodom” u Bractwa. To podpadało pod zniesławienie Starszych. Ale dziadunia i tak za miesiąc czeka Sześćdziesiątka. Nie ma sensu zapisywać jego danych. Natomiast Tamten to zupełnie co innego. Z przyjemnością przyjrzał się notatce: ,,Bel Arvardan, Baronn, sektor Syriusza — interesował się Sześćdziesiątką — plany pobytu trzyma w sekrecie — przybył do Chica lotem rejsowym, godzina jedenasta rano czasu Chica, dwunastego października — wyraźnie widoczny antyterranizm”. Może tym razem złapał prawdziwą grubą rybę. Łowienie płotek, którym czasem wymknie się jakaś nieostrożna uwaga, było żmudnym zajęciem. Rzadko trafiał mu się lepszy połów. Za pół godziny Bractwo otrzyma jego raport. Leniwie ruszył ku wyjściu. 8. SPOTKANIE W CHICA Doktor Shekt po raz dwudziesty przerzucił swoje najnowsze notatki z badań, po czym uniósł wzrok, gdy do gabinetu weszła Pola. Nakładając swój laboratoryjny fartuch, dziewczyna z dezaprobatą zmarszczyła brwi. — Tato, jeszcze nic nie jadłeś? — Eee… ależ jadłem. Co to? — Lunch. Albo przynajmniej kiedyś nim był. To, co jadłeś, to zapewne śniadanie. Po co właściwie kupuję ci posiłki i przynoszę tutaj, skoro i tak ich nie zjadasz? Odtąd będziesz musiał sam przychodzić na nie do domu. — Nie denerwuj się. Zjem później. Nie mogę przerywać ważnych eksperymentów za każdym razem, kiedy uważasz, że powinienem zjeść. Humor wrócił mu dopiero przy deserze. — Nie masz nawet pojęcia, jakim człowiekiem jest ten Schwartz. Mówiłem ci o szwach jego czaszki? — Są prymitywne. Wspominałeś o tym. — Ale to nie wszystko. On ma trzydzieści dwa zęby; po trzy trzonowe na górze i na dole, po prawej i lewej, w tym jeden sztuczny, który musiał być zrobiony w domu. Ja przynajmniej nigdy nie zetknąłem się z mostkiem, umocowanym do sąsiadujących zębów za pomocą metalowych zaczepów zamiast bezpośredniego wszczepienia zęba w kość szczęki… Ale czy kiedykolwiek widziałaś kogoś mającego trzydzieści dwa zęby? — Nigdy nie zajmowałam się liczeniem ludzkich zębów, tato. Ile w końcu powinno ich być, dwadzieścia osiem? — Właśnie, na Kosmos… Jeszcze nie skończyłem. Zrobiliśmy wczoraj prześwietlenie. Jak myślisz, co znaleźliśmy?… Spróbuj zgadnąć! — Wnętrzności? — Kpisz sobie ze mnie. Polu, ale nie dbam o to. Nie męcz się, powiem ci. Schwartz ma wyrostek robaczkowy długości prawie dziesięciu centymetrów, i do tego nie zamknięty. Na Galaktykę, to niespotykane! Skonsultowałem się z Akademią Medyczną, oczywiście z całą ostrożnością, i dowiedziałem się, że wyrostek robaczkowy nie przekracza długości trzech centymetrów i zawsze jest zamknięty. — I co to właściwie oznacza? — On ma cechy pierwotne, jest żywą skamienieliną. — Wstał z krzesła i zaczął pospiesznie chodzić od ściany do ściany. — Mówię ci, Polu, myślę, że nie powinniśmy oddawać Schwartza. Jest zbyt cennym okazem. — Nie, tato — odpowiedziała szybko Pola — nie możesz tak postąpić. Obiecałeś farmerowi zwrócić Schwartza i dla jego własnego dobra musisz to zrobić. On jest nieszczęśliwy. — Nieszczęśliwy! Dlaczego? Przecież traktujemy go jak bogatego Tamtego. — A jakie to ma znaczenie? Biedak przywykł do swojej farmy i jej mieszkańców. Spędził tam całe życie. A teraz przeszedł przerażające doświadczenia — może nawet bolesne — a jego umysł pracuje inaczej. Nie oczekuj, że to zrozumie. Musimy uszanować jego ludzkie prawa i zwrócić go rodzinie. — Ale Polu, dobro nauki… — Do diabła! Jakie znaczenie ma dla mnie dobro nauki? Jak myślisz, co powie Bractwo na wieść o twoim nie zatwierdzonym doświadczeniu? Myślisz, że będą się przejmowali dobrem nauki? Uważam, że powinieneś myśleć o sobie, jeśli nie chcesz myśleć o Schwartzu. Im dłużej go będziesz trzymał, tym większa groźba, że cię złapią. Jutro odeślesz go do domu. Tak jak wcześniej planowałeś, słyszysz?… Zejdę na dół i zobaczę, czy niczego mu nie brakuje. Wróciła jednak po niecałych pięciu minutach, blada i wystraszona. — Tato! On zniknął! — Kto zniknął? — spytał zaskoczony Shekt. — Schwartz! — krzyknęła prawie płacząc. — Wychodząc musiałeś zapomnieć zamknąć drzwi. Shekt zerwał się na nogi, z trudem utrzymując równowagę. — Jak długo go nie ma? — Nie wiem. Ale niezbyt długo. Kiedy byłeś u niego ostatni raz? — Jakieś piętnaście minut temu. Przyszedłem tutaj minutę czy dwie przed tobą. — W porządku — szybko podjęła decyzję. — Wyjdę na zewnątrz. Może spaceruje gdzieś w pobliżu. Ty zostaniesz tutaj. Jeśli ktoś go znajdzie, nie może go z tobą połączyć. Zrozumiałeś? Shektowi pozostało tylko przytaknąć. Joseph Schwartz, zamieniwszy szpitalne więzienie na szerokie przestrzenie miasta, wcale nie poczuł się lepiej. Nie oszukiwał się, że ma jakiś plan postępowania. Wiedział, i to bardzo dobrze, że jest to czysta improwizacja. Jeśli postępował pod wpływem jakiegoś racjonalnego impulsu (nie tylko zwykłej chęci zamiany bezczynności na jakiekolwiek działanie), to była nim nadzieja, że natknie się na coś, co odświeży jego szwankującą pamięć. Był przekonany, że cierpi na amnezję. Jednak pierwsze widoki miasta rozczarowały go. W promieniach późnopopołudniowego słońca Chica wydawało się mlecznobiałe. Budynki wyglądały niczym zbudowane z porcelany, zupełnie jak na tamtej farmie. Głębokie wewnętrzne przekonanie mówiło mu, że miasta powinny być brązowoczerwone. I znacznie brudniejsze. Był tego pewien. Szedł powoli. Nie wiadomo dlaczego czuł, że nikt nie ogłosi zorganizowanych poszukiwań jego osoby. Był tego pewien, choć nie miał pojęcia, skąd wzięło się to przekonanie. Już od kilku dni zauważył, że coraz silniej odczuwa otaczające go „nastroje” i „uczucia”. Stanowiło to część zmiany, jakiej uległ jego umysł, odkąd… odkąd… Jego myśli odpłynęły. W każdym razie w szpitalnym więzieniu panowała atmosfera tajemnicy; wydawało mu się nawet, że tajemnicy przesyconej lękiem. Dlatego nie będą go jawnie poszukiwać. Wiedział o tym. Ale dlaczego wiedział? Czy dziwna aktywność umysłu zawsze towarzyszyła przypadkom amnezji? Przeszedł kolejne skrzyżowanie. Pojazdów kołowych było stosunkowo niewiele. A piesi — cóż, jak to piesi. Mieli raczej zabawne ubrania: bez szwów, guzików, bardzo kolorowe. Ale on też miał na sobie podobne. Zastanawiał się, gdzie są jego stare rzeczy i czy w ogóle miał kiedyś takie ubrania, jak pamiętał. Bardzo trudno być pewnym czegokolwiek, kiedy raz zaczniesz wątpić we własną pamięć. Ale doskonale pamiętał swoją żonę i dzieci. Nie mogli być złudzeniem. Gwałtownie przystanął na chodniku, żeby się uspokoić. Być może byli przeinaczonym wspomnieniem prawdziwych ludzi, w tym tak nierealnie wyglądającym prawdziwym życiu. Nieważne. Musi ich odnaleźć. Ludzie wpadali na niego i niektórzy mamrotali coś niegrzecznie. Poszedł dalej. Dotarła do niego myśl, nagła i przekonująca, że jest głodny, albo za chwilę będzie, a nie ma pieniędzy. Rozejrzał się. Nie zauważył niczego, co by przypominało restaurację. Skąd zresztą miałby wiedzieć? Przecież nie umiał czytać. Zerkał na każdą mijaną wystawę… Wreszcie znalazł wnętrze, które w pewnej części składało się z małych, osłoniętych stolików. Przy jednym siedziało dwóch ludzi, przy innym jeden. I ci ludzie jedli. Przynajmniej to się nie zmieniło. Ludzie, jedząc, nadal żuli i przełykali. Wszedł do środka i przez chwilę zatrzymał się w nagłym oszołomieniu. Nie było żadnej lady, nic się nie gotowało, żadnych oznak kuchni. Chciał zaproponować zmywanie talerzy w zamian za posiłek, ale z kim miał w ogóle rozmawiać? Nieśmiało podszedł do dwóch gości. Pokazał palcem i starannie powiedział: — Jedzenie! Gdzie? Proszę. Popatrzyli na niego, zaskoczeni. Jeden odparł coś płynnie i kompletnie niezrozumiale, dotykając małej konstrukcji na stykającym się ze ścianą końcu stołu. Drugi przyłączył się niecierpliwie. Schwartz spuścił wzrok. Odwrócił się, chcąc wyjść, ale poczuł, że ktoś chwyta go za rękaw… Granz ujrzał Schwartza, gdy ten był tylko smutną twarzą w oknie. — Czego on chce? — spytał. Messter, siedzący po przeciwnej stronie stolika, plecami do ulicy, obejrzał się, wzruszył ramionami i nic nie powiedział. — On wchodzi — stwierdził Granz. — No i co z tego? — odparł Messter. — Nic. Tak tylko mówię. Ale po chwili nowo przybyły, bezradnie rozejrzawszy się po sali, podszedł i wskazując palcem na ich gulasz spytał z dziwacznym akcentem: — Jedzenie! Gdzie? Proszę. Granz uniósł wzrok. — Jedzenie jest tutaj. Po prostu odsuń fotel przy jakimkolwiek stoliku i użyj baromatu… Baromatu! Nie wiesz, co to jest baromat?… Spójrz na tego biednego głupka, Messter. Patrzy na mnie, jakby nie rozumiał ani jednego słowa z tego, co mówię. Hej, stary, ta maszyna, rozumiesz. Włóż monetę i pozwól mi jeść, dobrze? — Zostaw go — mruknął Messter. — To włóczęga. Pewnie chce jałmużnę. — Hej, stój! — Granz przytrzymał odchodzącego Schwartza za rękaw. Na boku powiedział do Messtera: — Na Kosmos, dajmy facetowi zjeść. Pewnie wkrótce będzie miał Sześćdziesiątkę. Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić… Masz pieniądze?… Do diabła, on wciąż mnie nie rozumie. Pieniądze, stary, forsa! Widzisz?… — wyjął z kieszeni półkredytową monetę i podrzucił, tak że błysnęła w powietrzu. — Masz coś takiego? — spytał. Schwartz powoli potrząsnął głową. — W porządku, niech będzie na mój koszt! — Wsunął z powrotem do kieszeni półkredytówkę i wyciągnął garść drobniaków. Schwartz wziął je niepewnie. — Dobra. Nie stój tak. Wsadź je do baromatu. Tej rzeczy tutaj. Schwartz nagle zorientował się, że rozumie. Baromat miał rządek szczelin na monety różnej wielkości i rządek przycisków naprzeciwko małych, mlecznej barwy trójkątów pokrytych napisami, których nie rozumiał. Schwartz pokazał na jedzenie stojące na stole i zaczai wodzić palcem wzdłuż przycisków, pytająco unosząc brwi. — Kanapka mu nie wystarczy — mruknął zirytowany Messter. — W dzisiejszych czasach nawet włóczędzy są wybredni. Nie warto im pomagać, Granz. — W porządku, wydałem niecałego kredyta. I tak jutro wypłata… Masz — powiedział do Schwartza. Wrzucił monety do baromatu i z niszy w ścianie wyjął płaskie metalowe pudełko. — Weź to do innego stolika… Masz jeszcze dziesiątkę. Kup sobie kubek kawy. Schwartz ostrożnie zaniósł pojemnik do następnego stolika. Z boku pudełka była łyżka przytwierdzona jakimś przezroczystym tworzywem, które z lekkim trzaśnięciem ustąpiło pod naciskiem palca. Zaraz też wieczko rozpadło się na dwie części i odskoczyło na boki. Jedzenie, w przeciwieństwie do tego, co widział na sąsiednim stoliku, było zimne, nie zwrócił jednak uwagi na ten drobny szczegół. Dopiero po minucie zauważył, że potrawa staje się cieplejsza, a pojemnik parzy. Przerażony, odczekał chwilę. Sos najpierw zaczął parować, potem zagotował się. Po kilku minutach znów ostygł i Schwartz dokończył posiłek. Kiedy wychodził, Granz i Messter wciąż jeszcze siedzieli przy stole. Był jeszcze trzeci mężczyzna, na którego Schwartz w ogóle nie zwrócił uwagi. Od chwili kiedy opuścił instytut, Schwartz nie zainteresował się także niepozornym, szczupłym człowieczkiem, który nie rzucając mu się w oczy, cały czas bacznie go obserwował. Bel Arvardan wziął prysznic, przebrał się i niezwłocznie przystąpił do realizacji swojego planu obserwowania ludzkich zwierząt, podgatunek Ziemianie, w ich środowisku naturalnym. Pogoda była przyjemna, wiał lekki orzeźwiający wiatr, wioska — przepraszam, miasto — sprawiało wrażenie jasnego, cichego i czystego. Nieźle. Chica to pierwszy przystanek, pomyślał. Największa kolekcja Ziemian na planecie. Następnie Washenn, lokalna stolica. Senloo! Senfran! Bonair!. Układał plan podróży po zachodnich kontynentach (gdzie znajdowały się główne skupiska skromnej ludności Ziemi). Poświęcając na każde miasto dwa, trzy dni, wróci do Chica tuż przed przybyciem statku, którym przyleci jego ekspedycja. To powinno być kształcące. Późnym popołudniem wstąpił do baromatu i jedząc obserwował mały spektakl rozgrywający się między dwoma Ziemianami, którzy weszli zaraz po nim, i pulchnym, starszym człowiekiem, który przyszedł ostatni. Jego obserwacja, przypadkowa i powierzchowna, nie przypominała na szczęście w niczym nieprzyjemnych przeżyć w odrzutowcu. Dwóch mężczyzn przy stoliku wyglądało na taksówkarzy, niezbyt zamożnych, ale litościwych. Żebrak wyszedł, a w dwie minuty po nim także Arvardan opuścił baromat. Ruch na ulicach wyraźnie się wzmógł — dzień roboczy zbliżał się ku końcowi. Szybko zszedł na bok, żeby uniknąć zderzenia z młodą dziewczyną. — Przepraszam — powiedział. Była ubrana na biało, w rzeczy, które kojarzyły się ze stereotypowym uniformem. Wyglądało na to, że nie zdawała sobie nawet sprawy z grożącego zderzenia. Niespokojny wyraz twarzy, szybkie ruchy głowy, całkowite zagubienie dziewczyny czyniły sytuację zupełnie jasną. Dotknął palcem jej ramienia. — Czy mogę w czymś pomóc? Ma pani kłopoty? Zatrzymała się i spojrzała na niego. Arvardan ocenił jej wiek na dziewiętnaście, nie więcej niż dwadzieścia jeden lat. Przyglądał się jej brązowym włosom i ciemnym oczom, wystającym kościom policzkowym i małemu podbródkowi, szczupłej talii i zgrabnej sylwetce. Nagle odkrył, że fakt, iż ta żeńska istota jest Ziemianką, dodaje jej nieco perwersyjnej atrakcyjności. Ciągle rozglądała się wokół, a gdy zaczęła mówić, wydawało się, że zaraz się załamie. — Nie, to beznadziejne. Proszę nie robić sobie kłopotu. To głupio oczekiwać, że się kogoś znajdzie, kiedy nie ma się najmniejszego nawet pojęcia, gdzie mógł pójść — jej oczy zwilgotniały, a cała sylwetka wyrażała zniechęcenie. Nagle westchnęła i głęboko zaczerpnęła powietrza. — Widział pan może grubawego, łysiejącego mężczyznę około pięćdziesięciu pięciu lat, w zielono–białym stroju, bez kapelusza? Arvardan popatrzył na nią ze zdumieniem. — Co? Zielono–biały strój?… Nie, to nie do wiary… Czy mężczyzna, o którym pani mówi, ma kłopoty z mówieniem? — Tak, tak. O tak. Więc pan go widział? — Jakieś pięć minut temu był tutaj i jadł z dwoma mężczyznami… Zaraz, to oni… Hej, wy tam! — skinął na nich. Granz podszedł pierwszy. — Taksówkę, proszę pana? — Nie, ale jeśli powiesz tej pani, co się stało z człowiekiem, który jadł razem z wami, zapłacę ci jak za kurs. Granz pomyślał chwilę i odparł ze smutkiem: — Chciałbym państwu pomóc, ale nigdy wcześniej go nie widziałem. Arvardan zwrócił się do dziewczyny: — Proszę posłuchać. Nie mógł pójść w stronę, z której pani nadeszła, boby go pani zauważyła. I nie może być daleko stąd. Proponuję, żebyśmy skierowali się na północ. Rozpoznam go, gdy go zobaczę. Arvardan ofiarował swoją pomoc odruchowo, choć nie był człowiekiem spontanicznym. Nagle odkrył, że uśmiecha się do dziewczyny. Niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Granz. — Co on zrobił, proszę pani? Złamał jakiś zwyczaj? — Nie, nie — odpowiedziała szybko. — Jest tylko trochę chory, to wszystko. Messter przyglądał się im, kiedy odchodzili. — Trochę chory? — przesunął na tył głowy czapkę z daszkiem i zapiął pasek pod brodą. — Jak ci się to podoba, Granz? Troszeczkę chory. Popatrzyli na siebie. — Co ci przyszło do głowy? — spytał niespokojnie Granz. — Coś mi się tu nie podoba. Ten facet musiał uciec prosto ze szpitala. Szukała go pielęgniarka, bardzo zdenerwowana pielęgniarka. Dlaczego tak się denerwowała, skoro był tylko trochę chory? Niewyraźnie mówił i nic nie rozumiał. Zauważyłeś to, prawda? W oczach Granza pojawiła się panika. — Nie myślisz chyba, że to gorączka? — Myślę, że to z pewnością była gorączka radiacyjna, zapewne w ostatnim stadium. Stał tylko pół metra od nas. To nic dobrego… Nagle obok nich wyrósł niepozorny mężczyzna. Mały człowiek o przenikliwych oczach i piskliwym głosie, który pojawił się nie wiadomo skąd. — O co chodzi, panowie? Kto ma gorączkę radiacyjną? Messter przyjrzał mu się nieprzyjaźnie. — Kim pan jest? — Chciałbyś wiedzieć, co? — odparł ostro nieznajomy. — Tak się składa, że jestem wysłannikiem Bractwa. — Błysnął małą plakietką przypięta pod klapą marynarki. — W imieniu Kręgu Starszych: o co chodzi z tą gorączką? — Ja nic nie wiem — odpowiedział Messter posępnie. — Była tutaj pielęgniarka i szukała kogoś chorego, więc zastanawiałem się. czy nie chodzi o gorączkę. To nie jest wbrew zwyczajom. — Ty mi będziesz mówił o zwyczajach? Lepiej zajmij się swoją robotą, a troskę o zwyczaje zostaw mnie. Mały człowiek zatarł ręce, obrzucił ich przelotnym spojrzeniem i pospieszył na północ. — Tam jest! — Pola złapała rozpaczliwie łokieć swojego towarzysza. Stało się to szybko, łatwo i odruchowo. Poszukiwany, dotąd ukryty w anonimowym tłumie, zmaterializował się nagle przed głównym wejściem do sklepu samoobsługowego, nie dalej niż trzy przecznice od baromatu. — Widzę go — szepnął Arvardan. — Proszę tu zostać, a ja będę go śledził. Jeśli się zorientuje i wmiesza w tłum, nigdy go nie znajdziemy. Rozpoczął się pościg rodem z sennego koszmaru. Ludzkie masy, wypełniające sklep przypominały lotne piaski, które mogły wolno — albo błyskawicznie — pożreć swą ofiarę, ukryć ją za nieprzeniknionym murem bądź wypluć znienacka lub też odgrodzić nieprzekraczalną barierą… Tłum zdawał się zyskiwać tu własną, wrogą świadomość. Arvardan krążył ostrożnie wokół kasy czekając, aż Schwartz stanie na końcu kolejki. Jego silna ręka wysunęła się i zacisnęła na ramieniu mężczyzny. Schwartz drgnął i rozejrzał się przestraszony. Jednak uchwyt Arvardana nie pozwoliłby się wymknąć nawet człowiekowi dużo silniejszemu niż Schwartz. Archeolog uśmiechnął się i powiedział spokojnym, normalnym tonem na użytek przypadkowych widzów: — Cześć, stary druhu, nie widzieliśmy się już od miesięcy. Jak leci? Niezbyt przekonujące przedstawienie, zwłaszcza wobec bełkotu mężczyzny. Tymczasem jednak dołączyła do nich Pola. — Schwartz — szepnęła. — Wracaj z nami. Schwartz zesztywniał na chwilę w odruchu buntu, ale szybko się poddał. Powiedział zmęczony: — Ja — iść — z wami… — ale koniec jego wypowiedzi zanikł w nagłym ryku sklepowych głośników. — Uwaga! Uwaga! Uwaga! Kierownictwo prosi wszystkich klientów sklepu o spokojne wychodzenie na Piątą Ulicę. Prosimy okazywać strażnikom przy wyjściu swoje karty rejestracyjne. Ważne jest, aby zrobić to szybko. Uwaga! Uwaga! Uwaga! Wiadomość została powtórzona trzy razy, ostatni raz z trudem t przebijała się przez tupot nóg, ustawiających się w kolejce do J wyjścia. Liczni klienci pytali wciąż na różne sposoby: ,,Co się stało?”, „O co chodzi?” — Chodźmy, młoda damo — powiedział Arvardan wzruszając ramionami. — I tak musimy wyjść. Ale Pola potrząsnęła głową. — Nie możemy, nie możemy… — Dlaczego? — zdziwił się archeolog. Dziewczyna lekko odsunęła się od niego. Jak miała mu wytłumaczyć, że Schwartz nie ma karty rejestracyjnej? Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego jej pomaga? W jej umyśle kłębiły się rozpaczliwe, pełne podejrzeń myśli. — Lepiej będzie, jeśli pan już pójdzie, inaczej wplącze się pan w kłopoty — powiedziała ochrypłym głosem. W miarę opróżniania górnych pięter z wind wylewały się kolejne potoki ludzi. Arvardan, Pola i Schwartz stanowili maleńką wysepkę wśród wzburzonej rzeki tłumu. Analizując to później, Arvardan doszedł do wniosku, że w tym momencie mógł zostawić dziewczynę. Zostawić ją! Nie zobaczyć jej już więcej! Nigdy by sobie tego darował!… I wszystko potoczyłoby się inaczej. Wielkie Imperium Galaktyczne rozpadłoby się w chaosie i zniszczeniu. Nie zostawił dziewczyny. Strach i desperacja niemal zniweczyły jej urodę. Nikt nie byłby piękny w takiej sytuacji. Ale Arvardanem wstrząsnęła jej bezradność. Cofnął się o krok i zawrócił. — Zamierzasz tu zostać? Skinęła głową. — Ale dlaczego? — dopytywał się. — Ponieważ — z oczu popłynęły jej łzy — nie wiem, co innego mogłabym zrobić. Nawet jeśli to tylko Ziemolka, w tej chwili to po prostu mała, wystraszona dziewczynka. Arvardan powiedział łagodnie: — Jeśli powiesz mi, o co chodzi, postaram się pomóc ci. Nie było odpowiedzi. We trójkę tworzyli żywy obraz. Schwartz przykucnął na podłodze, zbyt przerażony, aby próbować słuchać rozmowy, dziwić się nagłej pustce, panującej w sklepie. Mógł jedynie ukryć głowę w dłoniach w niewypowiedzianym geście rozpaczy. Pola, zapłakana, wiedziała tylko tyle, że jest przerażona tak bardzo jak jeszcze nigdy w życiu. Arvardan, zaintrygowany i wyczekujący, niezręcznie gładził ramię Poli, na próżno starając się dodać jej otuchy. Miał tylko świadomość faktu, że po raz pierwszy dotyka Ziemianki. W tym momencie podszedł do nich niepozorny mężczyzna. 9. KONFLIKT W CHICA Porucznik Marc Claudy z garnizonu w Chica ziewnął przeciągle i z niewysłowioną nudą spojrzał w przestrzeń. Kończył właśnie drugi rok służby na Ziemi i z utęsknieniem wypatrywał dnia wyjazdu. Nigdzie w Galaktyce utrzymanie garnizonu nie sprawiało tyle kłopotów co na tym okropnym świecie. Na innych planetach istniało pewne koleżeństwo między żołnierzami a cywilami, zwłaszcza tymi płci żeńskiej. Miało się poczucie swobody i otwartości. Tutaj garnizon był więzieniem. Szczelne baraki chroniły przed promieniowaniem, powietrze filtrowano, aby uwolnić je od radioaktywnego pyłu. Żołnierze musieli nosić ubrania impregnowane ołowiem, ciężkie i sztywne, których nie można było zdjąć nie ryzykując choroby. Wszystko to sprawiało, że bratanie się z miejscową ludnością (zakładając, iż zdesperowani samotnością żołnierze zdecydowaliby się na towarzystwo „ziemolskich” dziewczyn) było wykluczone. Cóż więc pozostawało poza krótkimi posiłkami, długimi drzemkami i powolnym szaleństwem? Porucznik Claudy potrząsnął głową w daremnej próbie rozjaśnienia umysłu, znów ziewnął, usiadł i zaczai wkładać buty. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że do wieczornego koryta nie pozostało już wiele czasu. Nagle zerwał się na nogi, w jednym bucie, z potarganymi włosami, i zasalutował. Pułkownik popatrzył na niego z niesmakiem, ale nic nie powiedział. — Poruczniku — rozkazał. — Otrzymaliśmy raport o zamieszkach w centrum handlowym. Weźmie pan pododdział odkażania do domu towarowego Dunham i zaprowadzi tam porządek. Sprawdzi pan też, czy wszyscy żołnierze są zabezpieczeni przed gorączką radiacyjną. — Gorączka radiacyjna! — krzyknął porucznik. — Proszę wybaczyć, ale… — Ma pan być gotowy za piętnaście minut — uciął chłodno pułkownik. Arvardan pierwszy zobaczył niepozornego mężczyznę i wzdrygnął się, gdy tamten uniósł dłoń w geście powitania. — Witam szan pana. Cześć. Powiedz miłej pani, żeby zakręciła śluzy. Pola uniosła głowę, gwałtownie wciągnęła powietrze. Spontanicznie przytuliła się do bezpiecznego ciała Arvardana, który, też odruchowo, objął ją ramieniem. Nie dotarło do niego, że drugi raz dotknął Ziemianki. — Czego chcesz? — spytał ostro archeolog. Niepozorny mężczyzna o przenikliwych oczach wyszedł nieśmiało zza lady zasłanej stosami paczek. Mówił w sposób będący mieszaniną przymilności i tupetu. — Na zewnątrz dzieją się dziwne rzeczy, ale nie musi się pani tym przejmować. Zaprowadzę pani człowieka z powrotem do instytutu. — Jakiego instytutu? — spytała Pola ze strachem. — Dajmy spokój sekretom. Jestem Natter, mam stoisko z owocami naprzeciwko Instytutu Badań Jądrowych. Widziałem panią wiele razy. — Słuchaj no pan — przerwał gwałtownie Arvardan. — O co tutaj chodzi? Drobna sylwetka Nattera zatrzęsła się ze śmiechu. — Oni myślą, że ten człowiek ma gorączkę radiacyjną… — Gorączkę radiacyjną?! — wyrwało się równocześnie Poli i Arvardanowi. — Właśnie tak — potwierdził Natter. — Dwóch taksiarzy jadło razem z nim i tak powiedzieli. Takie wieści szybko się rozchodzą. — Strażnicy na zewnątrz szukają kogoś chorego na gorączkę? — upewniła się Pola. — Tak. — A dlaczego ty nie boisz się choroby? — spytał napastliwie Arvardan. — Domyślam się, że władze kazały opróżnić sklep ze strachu przed zakażeniem. — Tak. Władze czekają na zewnątrz, bo też boją się wejść do środka. Czekają na przybycie odkażającego pododdziału Tamtych. — A ty nie boisz się gorączki? — A dlaczego miałbym się bać? On nie jest chory. Popatrzcie na niego. Czy ma popękane usta? Nie jest nawet zarumieniony, ma zupełnie normalne oczy. Wiem, jak wyglądają objawy gorączki. Chodźmy, panienko, wyjdziemy stąd razem. Ale Pola znowu się przestraszyła. — Nie, nie. Nie możemy. On… On… — nie mogła dokończyć. — Mogę go wyprowadzić — powiedział Natter znacząco. — Żadnych pytań. Żadnych kart rejestracyjnych… Pola znów zaczęła szlochać, a Arvardan mruknął z wyraźną niechęcią: — Co czyni z ciebie taką figurę? Natter zarechotał i mignął odznaką. — Emisariusz Kręgu Starszych. Nikt nie zada mi żadnych pytań. — A co ty będziesz z tego miał? — Pieniądze! Wy potrzebujecie pomocy, a ja mogę wam pomóc. To najuczciwszy interes pod słońcem. Dla was jest wart, powiedzmy, sto kredytów, a mnie przyda się setka. Pięćdziesiąt teraz, reszta po robocie. Ale Pola szepnęła przestraszona: — Zabierzesz go do Starszych? — A po co? Dla nich nie ma żadnej wartości, a dla mnie jest wart sto kredytów. Jeśli będziecie czekać na Tamtych, pewnie go zabiją, zanim stwierdzą, że nie cierpi na gorączkę. Znacie ich, nie dbają o to, czy zabiją Ziemianina czy nie. Z reguły wolą nas martwych. — Zabierz ze sobą dziewczynę — powiedział Arvardan. Ale małe oczy Nattera spojrzały na niego bystro i przebiegle. — O nie. Co to, to nie, proszę szan pana. Biorę na siebie to, co nazywają rozsądnym ryzykiem. Mogę wyjść z jedną osobą, z dwoma być może już nie. A skoro mogę wziąć tylko jedną, to tę, która jest dla mnie więcej warta. To chyba jasne, nie? — A co jeśli cię złapię i powyrywam ci nogi? Co na to powiesz? Natter szarpnął się, ale wkrótce odzyskał głos i zdołał się nawet roześmiać. — Cóż, wtedy okaże się pan naiwniakiem. Kiedy was złapią, dojdzie jeszcze oskarżenie o morderstwo… W porządku, szan panie, trzymaj ręce przy sobie. — Proszę — Pola uczepiła się ramienia Arvardana. — Musimy wykorzystać tę szansę. Niech zrobi, jak powiedział… Będzie pan uczciwy w stosunku do nas, prawda? Natter pogardliwie wydął wargi. — Pani duży przyjaciel wykręcił mi ramię. Nie miał do tego żadnych powodów, a ja nie lubię, jak mnie szarpią. Za to będzie dodatkowa setka. Razem dwieście kredytów. — Mój ojciec zapłaci panu… — Sto z góry — odpowiedział twardo Natter. — Ale ja nie mam stu kredytów — jęknęła Pola. — W porządku, proszę pani — włączył się Arvardan. — Ja to załatwię. Otworzył portfel i wyciągnął kilka banknotów. Rzucił je Natterowi. — Idź! — Schwartz, idź razem z nim — szepnęła Pola. Schwartz, bez komentarzy ruszył naprzód, obojętny na wszystko. W tej chwili poszedłby nawet do piekła. Stali, już sami, patrząc na siebie pustym wzrokiem. Po raz pierwszy Pola mogła przyjrzeć się Arvardanowi i ze zdumieniem zauważyła, że jest wysoki i przystojny w dziwnie surowy sposób, spokojny i pewny siebie. Przedtem zaakceptowała go jako bezinteresownego, przypadkowego pomocnika, ale teraz… Poczuła nagłe onieśmielenie i wszystkie wydarzenia ostatniej godziny czy dwóch rozpłynęły się w gwałtownie narastającym biciu serca. Nie znali nawet swoich imion. — Jestem Pola Shekt — przedstawiła się z uśmiechem. Arvardan nie widział dotąd jej uśmiechu i zaintrygowało go to zjawisko. Na jej twarzy pojawił się blask, jasność. Coś go poruszyło. Ale szybko odepchnął od siebie tę myśl. Ziemianka! — Nazywam się Bel Arvardan — powiedział mniej szarmancko, niż zamierzał. Wyciągnął opaloną rękę i przez chwilę jej drobna dłoń całkowicie w niej zniknęła. — Muszę panu podziękować za okazaną pomoc. Arvardan wzruszył ramionami. — Wyjdziemy? Teraz, kiedy pani przyjaciel odszedł, mam nadzieję bezpiecznie. — Myślę, że usłyszeli byśmy jakiś hałas, gdyby go zatrzymali — jej oczy błagały, by potwierdził jej słowa, ale Arvardan odrzucił pokusę. — Idziemy? Była spięta. — Tak. Dlaczego by nie? — dodała ostro. Nagle rozległ się pisk, przenikliwy jęk na horyzoncie i oczy dziewczyny rozszerzyły się, a rozluźnione ręce znów zesztywniały. — O co znów chodzi? — spytał Arvardan. — To wojsko Imperium. — Ich też się pani boi? — to mówił Arvardan, pewny siebie obywatel Galaktyki, archeolog z Syriusza. Wprawdzie odrzucił przesądy i jego ścisły, naukowy umysł całkowicie się od nich uwolnił, nadal jednak uważał, że przybycie wojsk imperialnych oznacza ludzki ład i porządek. Postanowił jednak dodać dziewczynie otuchy. — Proszę się nie przejmować Tamtymi — powiedział, używając nawet ziemskiego określenia nie–Ziemian. — Zajmę się nimi, panno Shekt. Nagle jakby się ożywiła. — Nie, proszę, niech pan nie robi nic takiego. Proszę się do nich nie odzywać. Niech pan robi, co każą i nawet na nich nie patrzy. Arvardan uśmiechnął się szeroko. Strażnicy zauważyli ich, kiedy jeszcze byli w dość sporej odległości od drzwi, i cofnęli się na ich widok. Stłoczyli się na skrawku wolnej przestrzeni w nieprzyjaznym milczeniu. Skowyt silników narastał z każdą chwilą. I nagle na placu pojawiły się uzbrojone pojazdy i wyskoczyły z nich grupy żołnierzy ze szklanymi kulami na głowach. Tłum rozpraszał się przed nimi w panice, ponaglany krótkimi okrzykami i uderzeniami rękojeści biczów neuronowych. Porucznik Claudy, dowodzący oddziałem, podszedł do ziemskiego strażnika stojącego przy głównym wejściu. — No więc kto ma gorączkę? Jego twarz była lekko zdeformowana przez okrywające ją szkło hełmu z czystym powietrzem. Zniekształcony przekaźnikiem głos brzmiał nieco metalicznie. Strażnik pochylił głowę w ukłonie pełnym głębokiego szacunku. — Za pańskim pozwoleniem, odizolowaliśmy pacjenta w sklepie. Para, która była z pacjentem, stoi w drzwiach naprzeciwko pana. — To oni? Dobrze! Niech stoją. Na razie przede wszystkim chcę się pozbyć tego tłumu. Sierżancie! Oczyścić plac! Od tej pory akcja potoczyła się niezwykle sprawnie. Nad Chica zapadł już wieczorny zmrok, kiedy tłum rozpłynął się w ciemniejącym powietrzu. Ulice rozjarzyły się jasnym, sztucznym światłem. Porucznik Claudy postukiwał końcem neuronowego bicza o cholewki butów. — Jesteś pewien, że chory Ziemol jest w środku? — Nie opuścił budynku, więc musi tam być. — Dobra, załóżmy, że tam jest, i nie traćmy czasu. Sierżancie! Odkazić budynek! Grupa żołnierzy, hermetycznie oddzielona od ziemskiego środowiska, weszła do budynku. Minął kwadrans. Arvardan, zafascynowany, obserwował wszystko uważnie. To był teren doświadczalny związków międzykulturowych, których jako naukowiec, nie chciał zakłócać. Ostatni żołnierz wyszedł na zewnątrz i sklep spowił mroczny całun zapadającej nocy. — Zapieczętować drzwi! Minęło kilka kolejnych minut i nagle pojemniki z płynem odkażającym, rozmieszczone w różnych miejscach na wszystkich piętrach, zostały zdalnie uruchomione; otworzyły się i delikatna mgła wyziewów zaczęła wspinać się po ścianach i sunąć po podłogach, docierając do każdego centymetra kwadratowego powierzchni, przesycając powietrze i wnikając do najbardziej ukrytych zakamarków. Działaniu tego gazu nie mógł oprzeć się żaden żywy organizm, od zarodnika po człowieka, i aby go zneutralizować, potrzebne będą potem nowe specjalne zabiegi. Ale na razie porucznik podszedł do Arvardana i Poli. — Jak się nazywał? — w jego głosie nawet nie było słychać okrucieństwa, jedynie całkowitą obojętność. Ziemianin, jak myślał, umarł. No cóż, dzisiaj zabił też muchę. W sumie dwa trupy. Nie otrzymał odpowiedzi. Pola potulnie zwiesiła głowę, a Arvardan patrzył zaciekawiony. Oficer Imperium nie odrywał od nich wzroku. — Zbadać ich na nosicielstwo — rozkazał krótko. Oficer z odznakami Imperialnego Korpusu Medycznego podszedł do nich i w czasie badania nie postępował zbyt łagodnie. Ostrym ruchem wsunął im pod pachy rękę w rękawicy i boleśnie rozsunął kąciki ust, oglądając wewnętrzne powierzchnie policzków. — Nie ma zakażenia, poruczniku. Gdyby kontaktowali się z chorobą dzisiejszego popołudnia, wystąpiłyby już wyraźne objawy. — Tak. — Porucznik Claudy ostrożnie zdjął swoją kulę i z przyjemnością odetchnął prawdziwym, choć ziemskim powietrzem. Wziął niewygodny szklany przedmiot pod lewą pachę i spytał szorstko: — Twoje nazwisko, Ziemolko! Samo określenie było obraźliwe, sposób, w jaki zostało powiedziane, jeszcze wzmacniał jego wymowę, ale Pola nie pokazała po sobie żadnych oznak wzburzenia. — Pola Shekt, proszę pana — szepnęła w odpowiedzi. — Dokumenty! Sięgnęła do małej kieszonki w białym żakiecie i wyjęła różową książeczkę. Porucznik odebrał ją od niej, otworzył szybko i uważnie przestudiował w świetle kieszonkowej latarki. Potem rzucił za siebie. Papier upadł na ziemię i Pola szybko schyliła się po niego. — Stać — rozkazał niecierpliwie oficer i kopniakiem odrzucił dokument. Pola, blada jak ściana, cofnęła rękę. Arvardan zmarszczył brwi i uznał, że nadszedł czas na interwencję. — Hej, ty! Posłuchaj! — wtrącił się. Porucznik błyskawicznie zwrócił się w jego stronę i spytał przez zęby: — Coś ty powiedział, Ziemolu? Pola natychmiast stanęła między nimi. — Za pozwoleniem, proszę pana, ten człowiek nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi wydarzeniami. Nigdy wcześniej go nie widziałam… Porucznik odsunął ją na bok. — Jeszcze raz pytam, coś powiedział, Ziemolu. Arvardan powtórzył spokojnie: — Powiedziałem: Hej, ty! Posłuchaj. I powiem jeszcze więcej, ponieważ nie podoba mi się sposób, w jaki traktujesz kobietę, i radziłbym, żebyś poprawił swoje maniery. Był zbyt oburzony, żeby uświadamiać oficerowi miejsce swojego urodzenia. Porucznik Claudy uśmiechnął się ponuro. — Skąd się urwałeś, Ziemolu? Nie uważasz za stosowne dodawać „proszę pana”, kiedy zwracasz się do prawdziwego człowieka? Nie znasz swojego miejsca? Widzę, za chwilę będę miał przyjemność udzielić lekcji życia dużemu ziemolskiemu gnojkowi. Właśnie tak… I szybko, jak atakujący wąż, jego otwarta dłoń wylądowała na twarzy Arvardana, raz, potem drugi. Zaskoczony archeolog cofnął się, w uszach mu szumiało. Jego dłoń chwyciła wyciągniętą w jego stronę rękę. Ujrzał wyraz zaskoczenia na twarzy porucznika… Mięśnie jego ramion zareagowały natychmiast. Porucznik z hukiem upadł na ziemię, szklana kula rozprysła się na drobne kawałki. Żołnierz wciąż leżał, a na twarzy Arvardana wykwitł dziki uśmiech. Otrzepał ręce. — Czy jeszcze jakiś sukinsyn myśli, że będzie mógł trenować oklaski na mojej twarzy? Ale sierżant podniósł swój bicz neuronowy. Nacisnął przycisk i z końca broni wystrzeliła fioletowa iskra, która dosięgła wysoką postać archeologa. Każdy mięsień w jego ciele stężał w niewyobrażalnym bólu. Arvardan opadł powoli na kolana i całkowicie sparaliżowany stracił przytomność. Kiedy Arvardan wypłynął z mgły, pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomił, był przyjemny chłód na czole. Spróbował otworzyć oczy i stwierdził, że ma powieki jak z ołowiu. Zrezygnował z ich otwarcia i nieskończenie wolno (każdy najmniejszy ruch mięśni przejmował go dreszczem) uniósł rękę do twarzy. Miękki, wilgotny ręcznik podtrzymywany przez drobną dłoń… Otworzył oczy, próbując przebić wzrokiem mgłę. — Pola. Usłyszał cichy szloch radości: — Tak. Jak się pan czuje? — Jakbym umarł, tyle że dalej odczuwam ból… Co się stało? — Zostaliśmy przewiezieni do bazy wojskowej. Był już tutaj pułkownik. Zrewidowali pana, nie wiem, co mają zamiar zrobić, ale… Panie Arvardan, nie powinien był pan uderzyć porucznika. Zdaje się, że złamał mu pan rękę. — To dobrze. Chciałbym mu złamać kark — na twarzy Arvardana pojawił się słaby uśmiech. — Ale zaatakowanie oficera Imperium to najcięższe przestępstwo — jej głos zmienił się w pełen przerażenia szept. — Doprawdy? Jeszcze się przekonamy. l — Ciii. Nadchodzą. Arvardan zamknął oczy i rozluźnił się. Szloch Poli słabo rozbrzmiewał w jego uszach. Nawet kiedy poczuł ukłucie zastrzyku, nie mógł zmusić żadnego swojego mięśnia do pracy. Nagle wzdłuż jego żył i nerwów przepłynął kojący strumień. Jego ręce rozluźniły się, a plecy powoli wyprostowały. Szybko zatrzepotał powiekami i usiadł, wspierając się na łokciu. Pułkownik przyglądał mu się z namysłem, Pola natomiast — z radością. — No tak, doktorze Arvardan, rozumiem, że dzisiejszego wieczoru w mieście miało miejsce niefortunne i niemiłe wydarzenie. Doktor Arvardan. Pola zorientowała się, jak niewiele o nim wie. Nie znała nawet jego zawodu… Nigdy nie czuła się tak jak dziś. Arvardan roześmiał się ochryple. — Mówi pan, niemiłe. Uważam, że to raczej delikatne określenie. — Złamał pan rękę oficerowi Imperium pełniącemu obowiązki służbowe. — Ten oficer zaatakował mnie pierwszy. Jego obowiązki nie przewidują prostackiego znieważania mojej osoby, czynem i słowem. Postępując tak, utracił cały szacunek, jakiego mógłby wymagać jako oficer i dżentelmen. Jako wolny obywatel Imperium, mam wszelkie podstawy czuć się znieważonym przez tak oburzające, żeby nie powiedzieć — niezgodne z prawem traktowanie. Pułkownik chrząknął. Wyglądał, jakby nagle zabrakło mu słów. Pola patrzyła na nich szeroko otwartymi, niedowierzającymi . oczyma. W końcu pułkownik powiedział miękko: — No cóż. Chyba nie muszę mówić, że całe to zdarzenie było wielce niefortunne. Jednak ból i poniżenie zostały sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy obie strony. Najlepiej będzie zapomnieć o wszystkim. — Zapomnieć? Nie wydaje mi się. Byłem podejmowany w pałacu Prokuratora, który zapewne chętnie dowie się, w jaki sposób jego garnizon rządzi na Ziemi. — Jeśli zapewnię pana, doktorze Arvardan, że zostanie pan publicznie przeproszony… — Do diabła z tym. Co zamierzacie zrobić z panną Shekt? — A co pan proponuje? — Bezwarunkowe zwolnienie, zwrot dokumentów i przeprosiny, natychmiast. Pułkownik poczerwieniał, ale powiedział z galanterią: — Oczywiście — i zwrócił się do Poli. — Jeśli szanowna pani raczy przyjąć wyrazy najgłębszego ubolewania… Zostawili za sobą ciemne ściany garnizonu. Lot do miasta powietrzną taksówką trwał niecałe dziesięć minut. Teraz oboje stali przed pustym, ciemnym instytutem. Minęła północ. — Nie wszystko rozumiem — powiedziała Pola. — Musi pan być bardzo ważną figurą. Może to głupie, ale nigdy o panu nie słyszałam. Nie przypuszczałam, że Tamci mogą tak traktować Ziemian. Arvardan z dziwną niechęcią zdecydował się wyjaśnić to nieporozumienie. — Nie pochodzę z Ziemi, Polu. Jestem archeologiem z sektora Syriusza. Odwróciła się do niego szybko, jej twarz jaśniała w blasku księżyca. Milczała tak długo, jakby wolno liczyła do dziesięciu. — Więc kpił pan sobie z żołnierzy, bo w gruncie rzeczy był pan bezpieczny, wiedział pan o tym. A ja sądziłam… Powinnam się była domyślić. W jej głosie zabrzmiała gorycz, — Pokornie proszę pana o wybaczenie, jeśli w ciągu dzisiejszego dnia z powodu mojej ignorancji okazałam nadmierną poufałość… — Polu! — wykrzyknął rozgniewany. — O co chodzi? Co z tego, że nie jestem Ziemianinem? Czym się różnię od człowieka, którego znałaś pięć minut temu? — Mógł mi pan powiedzieć. — Nie prosiłem cię, żebyś zwracała się do mnie per pan. Nie zachowuj się jak reszta tych… — Jak reszta… kogo, proszę pana? Reszta tych obrzydliwych zwierząt zamieszkujących Ziemię?… Jestem panu winna sto kredytów. — Zapomnij o tym — powiedział Arvardan z niesmakiem. — Nie mogę wykonać tego rozkazu. Jeśli da mi pan swój adres, jutro odeślę pieniądze. Arvardan stał się nagle brutalny. — Jesteś mi winna znacznie więcej niż sto kredytów. Pola przygryzła wargę i powiedziała cicho: — Niestety, mogę zwrócić tylko tę część mojego ogromnego długu. Pański adres? — Pałac Rządowy — rzucił przez ramię. Jego sylwetka rozpłynęła się w nocy. I Pola zorientowała się, że płacze. Shekt spotkał Polę przed drzwiami biura. — On wrócił. Przyprowadził go jakiś mężczyzna. — To dobrze! — mówiła z trudem. — Zażądał dwustu kredytów. Dałem mu je. — Miał dostać sto, ale to bez znaczenia. Minęła ojca. Shekt powiedział smutno: — Niepokoiłem się o ciebie. Kłopoty w okolicy… Nie śmiałem pytać, żeby ci nie zaszkodzić. — Wszystko w porządku. Nic się nie stało… Pozwól, że się położę, tato. Ale mimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Coś się stało. Poznała mężczyznę, a on był Tamtym. Ale miała jego adres… Miała jego adres. 10. INTERPRETACJA WYDARZEŃ Ci dwaj Ziemianie stanowili całkowity kontrast — jeden wyposażony w pozory największej władzy na Ziemi, a drugi w samą władzę. I tak najwyższy kapłan był najważniejszym mieszkańcem planety, uznanym władcą całej Ziemi mocą ostatecznego, nienaruszalnego dekretu imperatora Galaktyki — choć oczywiście podlegał rozkazom imperialnego Prokuratora. Jego Sekretarz nie wydawał się nikim szczególnym — ot, zwykły członek Kręgu Starszych, teoretycznie powołany przez najwyższego kapłana do zajmowania się pewnymi bliżej nie sprecyzowanymi szczegółami i — również teoretycznie — w każdej chwili zagrożony odwołaniem. Najwyższy kapłan był znany na całej Ziemi i uznany za najwyższą instancję w sprawach zwyczajów. To on ogłaszał wyjątki od reguły Sześćdziesiątki, on osądzał tych, którzy naruszyli rytuał, nie dotrzymali procedur rozdziału i produkcji, przekroczyli granice zakazanych terenów, i tak dalej. Sekretarz zaś nie był znany nikomu, nawet z imienia, poza członkami Kręgu Starszych i, rzecz jasna, najwyższym kapłanem. Najwyższy kapłan świetnie opanował wszelkie niuanse języka, wygłaszał często mowy do ludu, mowy wysoce emocjonalne i pełne kwiecistych słów. Miał długie jasne włosy i delikatne, patrycjuszowskie rysy. Sekretarz, zadartonosy i zawsze cierpko skrzywiony, przedkładał krótkie słowo nad długie, mruknięcie nad krótkie słowo, a milczenie nad mruknięcie — przynajmniej publicznie. Oczywiście to najwyższy kapłan sprawował jedynie pozory władzę, a jego Sekretarz — rzeczywistą. I na osobności, w prywatnym gabinecie kapłana było to doskonale widoczne. Najwyższy kapłan bowiem okazywał dziecinne zdumienie, Sekretarz zaś — chłodną obojętność. — Zupełnie nie dostrzegam związku między tymi wszystkimi raportami, które mi przynosisz — narzekał najwyższy kapłan. — Raporty i raporty! Uniósł rękę nad głowę i z całej siły uderzył w wyimaginowany stos papierów. — Nie mam na nie czasu. — Właśnie — oznajmił zimno Sekretarz. — Dlatego pan zatrudnia mnie. — Cóż, mój dobry Balkisie, przejdźmy zatem do spraw bieżących. Tylko szybko, bo to nic poważnego. — Nic poważnego? Jeśli pańskie sądy nie zyskają na trafności, Ekscelencjo, pewnego dnia może to pana drogo kosztować. Popatrzmy, co jest w tych raportach, a później posłuchamy, czy nadal uważa je pan za mało ważne. Najpierw mamy doniesienie od podwładnego Shekta, pochodzące sprzed tygodnia. To właśnie ono naprowadziło mnie na ślad. — Jaki ślad? W uśmiechu Balkisa kryła się lekka gorycz. — Czy mam przypomnieć Ekscelencji pewne ważne zamierzenia, które od kilkunastu lat wprowadzamy w życie na Ziemi? — Ciii! — Najwyższy kapłan, nagle tracąc wszelkie pozory godności, nie zdołał się powstrzymać, by z obawą nie zerknąć za siebie. — Jeśli nam się powiedzie, Ekscelencjo, to nie dzięki nerwowej ostrożności, lecz pewności siebie. Wie pan również, że sukces zależy przede wszystkim od rozsądnego wykorzystania zabawki Shekta, synapsyfikatora. Jak dotąd — przynajmniej o ile nam wiadomo — używano go jedynie na nasze polecenie, w ściśle określonym celu. Teraz jednak, bez uprzedzenia, Shekt poddał synapsyfikacji obcego człowieka, łamiąc nasze rozkazy. — To proste — stwierdził najwyższy kapłan. — Ukarać Shekta, zamknąć jego pacjenta i zakończyć całą sprawę. — Nie, nie. Jest pan zbyt prostolinijny, Ekscelencjo. Umknęło panu najważniejsze. Nie chodzi o to, co zrobił Shekt, ale dlaczego to zrobił. Proszę zauważyć, że w sprawie tej występują liczne zbiegi okoliczności — zbyt liczne. Tego samego dnia Prokurator Ziemi złożył Shektowi wizytę i Shekt osobiście, jako lojalny i godny zaufania obywatel, przedłożył nam pełne sprawozdanie z tej rozmowy. Ennius chciał wykorzystać synapsyfikator na skalę galaktyczną. Podobno złożył obietnicę szeroko zakrojonej pomocy i łaskawego wsparcia od imperatora. — Hmmm. — Zaintrygowało to pana? Podobny kompromis wydaje się całkiem atrakcyjny, jeśli zważyć niebezpieczeństwo czyhające na nas przy realizacji aktualnego planu… Czy pamięta pan obietnice dostarczenia nam żywności podczas wielkiego głodu pięć lat temu? Pamięta pan. Ekscelencjo? Odmówiono nam transportu, bo nie mieliśmy dość imperialnych kredytów, a opłata w ziemskich towarach nie została zaakceptowana, gdyż uznano je za skażone. Czy zatem otrzymaliśmy obiecany dar? Sto tysięcy Ziemian umarło z głodu. Proszę nie pokładać nadziei w obietnicach Tamtych. Ale mniejsza o to. W każdym razie Shekt zademonstrował swą niezłomną lojalność. Z pewnością nie przyszłoby nam do głowy wątpić w jego szczerość. A już na pewno nie podejrzewalibyśmy, iż właśnie tego dnia popełni zdradę. Tymczasem tak się właśnie stało. — Chodzi ci o ten nie zatwierdzony eksperyment, Balkisie? — Owszem, Ekscelencjo. Kim był ów pacjent? Zdobyliśmy jego fotografię i, dzięki pomocy technika Shekta, również wzory siatkówki. Rejestratura Planetarna nie dysponuje jego danymi. Logika wskazuje więc, że nie jest on Ziemianinem, ale Tamtym. Co więcej, Shekt musiał być tego świadom, nie da się bowiem sfałszować ani przerobić karty rejestracyjnej. Wystarczy sprawdzić wzór siatkówki. A zatem nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że Shekt z rozmysłem synapsyfikował Tamtego. Tylko dlaczego? Odpowiedź na to pytanie może być zaskakująco prosta. Shekt nie jest najlepszym narzędziem dla naszych celów. W młodości był asymilacjonistą, kiedyś nawet kandydował w wyborach do Rady Washenn, głosząc hasła pogodzenia z Imperium. Nawiasem mówiąc, przegrał. Najwyższy kapłan przerwał mu. — Nie wiedziałem o tym. — Że przegrał? — Nie, że kandydował. Dlaczego nie zostałem o tym poinformowany? Obecne stanowisko czyni z Shekta bardzo niebezpiecznego człowieka. Balkis uśmiechnął się łagodnie, wyrozumiale. — Shekt wynalazł synapsyfikator i nadal jest jedynym człowiekiem, który ma doświadczenie w jego obsłudze. Zawsze był obserwowany, a teraz pozostanie pod jeszcze ściślejszą kuratelą. Proszę nie zapominać, że zdrajca w naszych szeregach — o ile o nim wiemy — może wyrządzić nieprzyjacielowi więcej szkód, niż wielu lojalnych żołnierzy. Ale wróćmy do faktów. Shekt poddał synapsyfikacji Tamtego. Dlaczego? Jest tylko jeden cel, któremu służy synapsyfikator — wzmocnienie czyjegoś umysłu. A po co to robić? Bo tylko w ten sposób da się pokonać naszych wcześniej synapsyfikowanych uczonych. To by oznaczało, iż Imperium musi mieć przynajmniej mgliste podejrzenia co do naszych planów. Czy to rzeczywiście nic poważnego, Ekscelencjo? Na czoło najwyższego kapłana wystąpiły drobne kropelki potu. — Naprawdę tak uważasz? — Fakty to fragmenty układanki, którą można złożyć tylko na jeden sposób. Poddany zabiegowi Tamten jest człowiekiem o nieciekawym, nawet odpychającym wyglądzie. Doskonałe posunięcie — łysy, starzejący się grubas może przecież być znakomicie wyszkolonym szpiegiem. O tak. Tak. Komu innemu można by powierzyć podobną misję?… Ale dość już o tym agencie, którego pseudonim notabene brzmi Schwartz. Zajmijmy się drugą serią raportów. Najwyższy kapłan zerknął na stos papierów. — Dotyczących Bela Arvardana? — Doktora Bela Arvardana — przytaknął Balkis. — Znanego archeologa ze wspaniałego sektora Syriusza, ze światów pełnych odważnych, szlachetnych fanatyków. — W ostatnich słowach czuło się zapiekłą nienawiść. — Ale mniejsza o to. W każdym razie mamy tu do czynienia z niezwykłym, wręcz doskonałym przeciwieństwem Schwartza. Miast nieznanego osobnika — słynny naukowiec. Nie przybywa tu w tajemnicy, jak intruz, lecz zjawia się niesiony na fali sławy. Ostrzega nas przed nim nie mało ważny technik, ale Prokurator Ziemi we własnej osobie. — Czy sądzisz, że coś ich łączy, Balkisie? — Możemy przypuszczać, Ekscelencjo, że jeden ma odwrócić naszą uwagę od drugiego. Albo też, ponieważ rządzące klasy Imperium mistrzowsko posługują się intrygą, mamy tu do czynienia z dwiema metodami kamuflażu. Schwartz działa w ciemnościach. Arvardan — w świetle reflektorów skierowanych wprost w nasze oczy. Tak czy owak, mamy pozostać ślepi. Proszę się zastanowić, o czym właściwie uprzedził pana Ennius? Oficjalny władca Ziemi z namysłem potarł nos. — Powiedział, że Arvardan jest szefem ekspedycji archeologicznej sponsorowanej przez Imperium i że życzy sobie prowadzić poszukiwania naukowe na Ziemiach Zakazanych, nie zważając na to, że jest to świętokradztwo. Ennius zasugerował, że gdybyśmy zdołali jakoś delikatnie powstrzymać Arvardana, poprze nas przed Radą Imperium. Coś w tym stylu. — Czyli mamy pilnować Arvardana. Tylko w jakim celu? Ależ po to, by sprawdzić, czy nie przekroczył granicy Ziem Zakazanych. Oto szef ekspedycji archeologicznej, pozbawiony wszakże ludzi i sprzętu. Tamten, który nie zostaje na Evereście, tam gdzie jego miejsce, tylko z jakiegoś powodu wędruje po całej Ziemi — przede wszystkim kierując się do Chica. W jaki zaś sposób odwraca się naszą uwagę od tych interesujących i wysoce podejrzanych okoliczności? To proste. Uczulając nas, byśmy zajęli się czymś, co nie ma żadnego znaczenia. Proszę jednak zauważyć, Ekscelencjo, że Schwartz był przetrzymywany w Instytucie Badań Jądrowych przez sześć dni. A potem uciekł. Czyż to nie dziwne? Cudownym zbiegiem okoliczności drzwi akurat były otwarte, a korytarz — nie strzeżony. Cóż za zadziwiające niedopatrzenie. Kiedy zaś Schwartz uciekł? Tego samego dnia, gdy Arvardan przybył do Chica. Kolejny zdumiewający przypadek. — Myślisz, że… — Uważam, że Schwartz jest szpiegiem Tamtych, Shekt odpowiada za kontakt z ziemskimi zdrajcami, zwolennikami asymilacjonizmu, a Arvardan występuje jako łącznik Imperium. Proszę zauważyć, jak umiejętnie zorganizowano spotkanie Schwartza z Arvardanem. Schwartzowi pozwala się uciec. Następnie, odczekawszy stosowną ilość czasu, jego pielęgniarka — jeszcze jednym zrządzeniem losu jest nią córka Shekta — wyrusza na poszukiwania. Gdyby w ich niezwykle precyzyjnym planie coś nawaliło, niewątpliwie nagle by go znalazła; w oczach wszystkich Schwartz stałby się biednym, ciężko chorym pacjentem i trafiłby z powrotem do kliniki, by później ponowić próbę. I rzeczywiście, dwóch ciekawskich taksówkarzy poinformowano o jego rzekomej! chorobie, co zresztą, o ironio, później zemściło się na spiskowcach.:! Teraz proszę uważnie prześledzić ich poczynania. Schwartz i Arvardan po raz pierwszy spotykają się w baromacie. Pozornie; wcale się nie znają. To wstępne spotkanie, zaplanowane wyłącznie po to, by dać znak, że jak dotąd wszystko idzie dobrze i można wykonać następne posunięcie… Przynajmniej doceniają naszą sprawność, powinno nam to pochlebiać. Potem Schwartz wychodzi; po kilku minutach Arvardan podąża za nim, aby natknąć się na córkę Shekta. Cały plan jest zgrany z dokładnością co do sekundy. Już razem, po odegraniu krótkiej scenki na użytek wspomnianych taksówkarzy, kierują się do domu towarowego Dunham, gdzie spotykają Schwartza. Dlaczego akurat w domu towarowym? To idealne miejsce schadzki. Zapewnia większą tajność niż najgłębsza górska jaskinia. Zbyt łatwo dostępny, by budzić podejrzenia. Zbyt zatłoczony, by móc tam kogoś śledzić. Trzeba przyznać, że nasz przeciwnik jest naprawdę dobry. Najwyższy kapłan poruszył się w fotelu. — Jeśli jest aż tak doskonały, to wygra. — Niemożliwe. Już poniósł klęskę. To zaś zawdzięczamy naszemu znakomitemu Natterowi. — Kto to jest Natter? — Mało znaczący agent, którego po tej sprawie trzeba będzie wykorzystać do znacznie poważniejszych zadań. Jego wczorajszemu postępowaniu nie da się nic zarzucić. Stały przydział nakazywał mu obserwować Shekta. W tym celu Natter założył stoisko z owocami naprzeciw instytutu. Przez ostatni tydzień poleciliśmy mu zwracać szczególną uwagę na wszystko, co wiąże się ze sprawą Schwartza. Natter był na posterunku, kiedy Schwartz (którego widział zarówno na fotografii, jak i osobiście, gdy przywieziono go do instytutu) uciekł. Widział wszystko, sam pozostając w ukryciu, i to właśnie z jego raportu znamy dokładny przebieg wczorajszych wydarzeń. Z niezwykłą wręcz intuicją domyślił się, iż głównym celem ucieczki było zaaranżowanie spotkania z Arvardanem. Ponieważ zaś sam nie czul się na siłach zrobić użytku z tego spotkania, postanowił mu zapobiec. Taksówkarze, którym córka Shekta powiedziała, że Schwartz jest chory, wspomnieli o gorączce radiacyjnej. Natter podchwycił ten pomysł ze zręcznością prawdziwego geniusza. Gdy tylko wyśledził, że cała trójką zmierza do domu towarowego, zawiadomił o przypadku gorączki, a miejscowe władze w Chica — Ziemi niech będą dzięki — zareagowały błyskawicznie. Sklep został opróżniony, a spiskowcy stracili kamuflaż, który w założeniu miał ukryć ich rozmowę. Zostali sami, doskonale widoczni dla każdego. Natter jednak nie poprzestał na tym. Podszedł do nich i zaproponował, że odprowadzi Schwartza do instytutu. Zgodzili się. Cóż mieli robić?… I tak Schwartz i Arvardan nie zdołali tego dnia zamienić ani jednego słowa. Natter nie popełnił też kapitalnego głupstwa, jakim byłoby aresztowanie Schwartza. Spiskowcy nadal nie mają pojęcia, że ich już znamy, dzięki czemu mogą nas doprowadzić do swych mocodawców. A Natter posunął się jeszcze dalej. Zawiadomił garnizon imperialny, co było iście mistrzowskim posunięciem. Postawił bowiem Arvardana w sytuacji, której ten nie mógł wcześniej przewidzieć. Musiał albo zdradzić swą tożsamość jako Tamtego i w ten sposób zniweczyć użyteczność własnej osoby, najwyraźniej polegającą na tym, iż mógł wędrować po Ziemi jako Ziemianin — albo też utrzymać ją w tajemnicy, narażając się na rozliczne nieprzyjemności. Wybrał bardziej heroiczny wariant i dla większego realizmu złamał nawet rękę oficerowi garnizonu imperialnego. Przynajmniej to można zapisać na jego korzyść. Jego zachowanie w tej sprawie jest bardzo znaczące. Czy bowiem Tamten narażałby się na cios bicza neuronowego dla zwykłej ziemskiej dziewczyny, gdyby od jego misji nie zależało tak wiele? Spoczywające na biurku dłonie najwyższego kapłana zacisnęły się gwałtownie, niepokój wykrzywił jego gładkie, szlachetne rysy. — Dobrze ci tak mówić, Balkisie. Z pozornie nieistotnych drobiazgów udało ci się zrekonstruować całą pajęczą sieć, i zrobiłeś to znakomicie. Jestem przekonany, że masz całkowitą rację. Logika nie pozostawia innej możliwości… Ale oznacza to, że dotarli bardzo blisko, Balkisie. Za blisko… I tym razem nie będą mieli litości. Balkis wzruszył ramionami. — Nie mogą być zbyt blisko, gdyż inaczej, w obliczu potencjalnego zniszczenia całego Imperium już by uderzyli. Poza tym, kończy im się czas. Arvardan wciąż musi spotkać się ze Schwartzem, jeśli mają cokolwiek osiągnąć, i dlatego z łatwością potrafię przewidzieć, jak postąpią. — A więc zrób to. — Teraz muszą wysłać gdzieś Schwartza, aby wszystko się uspokoiło. W tej chwili zrobił się wokół nich zbyt wielki szum. — Ale dokąd go poślą? — To także wiemy. Schwartz został przywieziony do instytutu przez pewnego mężczyznę, farmera. Jego opis dotarł do nas zarówno przez technika Shekta, jak i od Nattera. Zbadaliśmy dane rejestracyjne wszystkich farmerów mieszkających w promieniu stu kilometrów od Chica i Natter rozpoznał w nim niejakiego Arbina Marena. Niezależnie od niego technik również potwierdził identyfikację. Po cichu sprawdziliśmy Marena i stwierdziliśmy, że ukrywa on swego teścia, kalekę, podpadającego pod Sześćdziesiątkę, Najwyższy kapłan uderzył pięścią w stół. — Takie przypadki stają się zbyt częste, Balkisie. Musimy zaostrzyć przepisy… — Nie o to chodzi, Ekscelencjo. Ważny jest fakt, że farmer, który złamał zwyczaje, może paść ofiarą szantażu. — Och… — Shekt i jego pozaziemscy wspólnicy potrzebują właśnie kogoś takiego. Wszak Schwartz musi pozostać w bezpiecznym ukryciu znacznie dłużej, niż byłoby to możliwe w instytucie. Ten farmer, prawdopodobnie bezbronny i całkiem niewinny, idealnie nadaje się do tego celu. Cóż, będziemy go obserwować. Ani na moment nie spuścimy z oka Schwartza… Kiedyś wreszcie zaplanują kolejne spotkanie z Arvardanem, a wtedy będziemy już przygotowani. Czy rozumie pan teraz? — Tak. — Ziemi niech będzie chwała. A zatem mogę wrócić do siebie. — Z sarkastycznym uśmiechem dodał: — Oczywiście za pańskim pozwoleniem. A najwyższy kapłan, nieświadom ironii, dźwięczącej w jego słowach, odprawił go machnięciem dłoni. Sekretarz samotnie wracał do swego niewielkiego gabinetu. Kiedy był sam, jego myśli czasami wymykały się spod ścisłej kontroli i w tajemnicy karmiły go upajającymi wizjami. Niewiele miejsca zajmowali w nich doktor Shekt, Schwartz, Arvardan, a już najmniej — najwyższy kapłan. Ukazywały mu natomiast obraz jednej planety, Trantora — z którego ogromnej, zajmującej całą powierzchnię globu metropolii władano całą Galaktyką. Widział też pałac, którego spiralnych wież i wyniosłych łuków w rzeczywistości nigdy nie oglądał, podobnie jak żaden inny Ziemianin. Rozmyślał o niewidzialnych liniach władzy i chwały, łączących kolejne słońca w stale gęstniejącej sieci, splatających się w sznury i potężne liny, które zbiegały się w końcu w tym właśnie pałacu i jednej abstrakcyjnej osobie, imperatorze. A imperator przecież także był tylko człowiekiem. Jego umysł zawsze koncentrował się na tej jednej myśli — o ogromnej władzy, zdolnej jeszcze za życia obdarzyć jej posiadacza boskością, skupionej w jednej osobie. Zwykłym człowieku. Zwykłym człowieku! Jak on sam! Mógłby zostać… 11. ODMIENIONY UMYSŁ Nadejście zmiany stanowiło niewyraźną, zamazaną plamę w pamięci Josepha Schwartza. Wiele razy. pośród absolutnej ciszy — jakże ciche były teraz noce, czy kiedykolwiek jaśniały, szumiały i kipiały życiem, rozpierane energią milionów ludzi? — w tej nowej ciszy starał się wrócić pamięcią do tamtej chwili. Chciałby móc stwierdzić, że wszystko zaczęło się właśnie w jednym zapamiętanym momencie. Najpierw był wstrząsający, przerażający dzień, kiedy Schwartz znalazł się sam w obcym świecie — dzień, skryty jakby za mgłą, która przesłoniła również wspomnienia z Chicago. Potem wyprawa do Chica i jej dziwne, skomplikowane zakończenie. Często o tym myślał. Coś związanego z jakąś maszyną — pigułki, które mu podawano. Dni rekonwalescencji, a potem ucieczka, wędrówka, niezrozumiałe wydarzenia ostatniej godziny w domu towarowym. W żaden sposób nie mógł dokładnie odtworzyć tego dnia. A przecież teraz, po upływie dwóch miesięcy, wszystko zdawało się takie wyraźne, a pamięć służyła mu bez zarzutu. Już wtedy jednak zaczynało się z nim dziać coś dziwnego. Wyczuwał atmosferę. Stary doktor i jego córka byli niespokojni, więcej — bali się. Czy wiedział o tym już wtedy? A może to tylko wrażenie uciekiniera, pogłębione jeszcze nieustannym rozpamiętywaniem tamtych chwil? Ale wtedy, w domu towarowym, tuż przedtem nim ów potężny mężczyzna złapał go i przytrzymał, tuż przedtem — poczuł nadchodzący cios. Ostrzeżenie to nie nadeszło dość wcześnie, by mu pomóc, lecz stanowiło wyraźny objaw zmiany. No a potem bóle głowy. Nie, niezupełnie bóle. Raczej rodzaj świdrowania, jakby ukryte w jego głowie dynamo nagle zaczęło pracować, wywołując wibracje nieprzywykłych do tego kości czaszki. W Chicago nigdy nie czuł nic takiego — o ile oczywiście te fantazje o Chicago miały w ogóle jakiś sens — podobnie jak podczas kilku pierwszych dni spędzonych w tej rzeczywistości. Czyżby zrobili z nim coś tego dnia w Chica? Maszyna? Pigułki — to był środek znieczulający. Operacja? I jego myśli, po raz setny osiągnąwszy tę konkluzję, raz jeszcze zatrzymały się w biegu. Opuścił Chica w dzień po swej nieudanej ucieczce. Teraz zaś czas upływał mu spokojnie. Był tu Grew w swym wózku inwalidzkim. Wciąż powtarzał jakieś słowa i wskazywał różne przedmioty, zupełnie jak przedtem ta dziewczyna, Pola. Aż wreszcie pewnego dnia Grew przestał posługiwać się bezsensownym bełkotem i zaczął mówić po angielsku. Ależ nie, to on — Joseph Schwartz — przestał mówić po angielsku i zaczął używać bełkotu. Tylko że teraz nie był to już żaden bełkot. Wszystko przychodziło mu z taką łatwością. W cztery dni nauczył się czytać. To go zaskoczyło. Kiedyś, w Chicago, rzeczywiście miał fenomenalną pamięć, albo przynajmniej tak mu się wydawało. Ale nawet wtedy nie był zdolny do podobnych wyczynów. A jednak Grew nie wydawał się zdziwiony. Schwartz poddał się. Kiedy jesień rozzłociła się na dobre, a świat znów wyglądał jasno i bezpiecznie, Schwartz zaczai pracować w polu. To zadziwiające, jak szybko się uczył. I znów to samo — nigdy nie popełnił najmniejszego błędu. Potrafił bez problemu obsługiwać skomplikowane maszyny, choć tylko raz wyjaśniono mu ich działanie. Czekał na mrozy, ale nie nadeszły. Zimę mieszkańcy farmy spędzili na oczyszczaniu gruntu, nawożeniu i licznych innych przygotowaniach do wiosennych zasiewów. Wypytywał Grewa, starając się wyjaśnić mu, czym jest śnieg, lecz stary spojrzał tylko na niego i powiedział: — Zamarznięta woda, padająca niczym deszcz, tak? Nazywamy to śniegiem. Z tego, co wiem, zdarza się to na innych planetach, ale nie na Ziemi. Od tego czasu Schwartz obserwował wskazania termometru i odkrył, że temperatura prawie się nie zmienia. A jednak dni stawały się coraz krótsze, jak można by oczekiwać na północy, na przykład na wysokości Chicago. Zastanawiał się, czy jest na Ziemi. Próbował czytać mikrofilmy Grewa, wkrótce jednak zrezygnował. Ludzie nadal byli ludźmi, ale szczegóły codziennego życia, wiedza, którą uznawano za oczywista, historyczne i socjologiczne odniesienia, które dla niego absolutnie nic nie znaczyły — wszystko to szybko go zniechęciło. Wciąż pojawiały się nowe zagadki. Niezmiennie ciepłe deszcze, nerwowo wykrzykiwane polecenia, aby trzymał się z dala od pewnych terenów. Na przykład ten wieczór, kiedy w końcu wzięła górę ciekawość, nękająca go w związku ze świecącym horyzontem, błękitnym lśnieniem na południu… Wymknął się po kolacji, ale nie zdążył jeszcze pokonać nawet dwóch kilometrów, gdy za jego plecami rozległ się niemal niesłyszalny szum silnika dwukółki, a w wieczornym powietrzu szerokim echem zadźwięczał gniewny okrzyk Arbina. Schwartz przystanął i pozwolił się zabrać do domu. Arbin przechadzał się przed nim tam i z powrotem, aż wreszcie powiedział: — Musisz trzymać się z daleka od wszystkich miejsc, które świecą w nocy. — Dlaczego? — spytał łagodnie Schwartz. Natychmiast padła ostra odpowiedź. — Ponieważ te miejsca są zabronione. — Długa przerwa. — Naprawdę nie wiesz, jak tam jest? Schwartz rozłożył ręce. — Skąd przybyłeś? — wypytywał Arbin. — Czy jesteś Tamtym? — Kto to jest Tamten? Arbin wzruszył ramionami i wyszedł. Ale ten wieczór okazał się bardzo ważny dla Schwartza, podczas krótkiego spaceru w stronę blasku coś niezwykłego pojawiło się bowiem w jego umyśle, coś, co przerodziło się w Ślad Psychiczny. Tak właśnie to nazwał, bo wydało mu się, że w ten sposób najtrafniej opisuje zadziwiające zjawisko. Był sam pośród ciemniejącego zmierzchu. Nawet odgłos jego kroków na sprężystym chodniku zdawał się stłumiony. Nikogo nie widział. Nikogo nie słyszał. Niczego nie dotykał. Niezupełnie… To przypominało dotknięcie, ale nie w sensie fizycznym. Raczej czyjąś obecność — łagodne muśnięcie aksamitu. I nagle zjawiło się drugie. Dwa odrębne ślady, wyraźnie oddalone od siebie. A drugi — w jaki sposób je rozróżniał? — był głośniejszy (nie, to niewłaściwe słowo), wyraźniejszy, bardziej określony. W tym momencie Schwartz zrozumiał, że to Arbin. Wiedział o tym co najmniej pięć minut przedtem, nim usłyszał szmer silnika dwukółki, dziesięć — nim ujrzał samego farmera. Od tej pory podobnych wrażeń doznawał coraz częściej i częściej. Schwartz zaczął uświadamiać sobie, że zawsze wie, kiedy Arbin, Loa czy Grew znajdują się w zasięgu trzydziestu metrów od niego, nawet kiedy nie ma żadnych powodów, by to podejrzewać, a wiele, by przypuszczać, iż są zupełnie gdzie indziej. Z początku trudno mu było uznać to za pewnik, wkrótce jednak wiedza ta stała się czymś naturalnym. Zaczął eksperymentować i odkrył, że zawsze wie, gdzie dokładnie przebywają jego opiekunowie. Umiał ich rozróżniać, Ślady Psychiczne poszczególnych osób różniły się bowiem od siebie. Nigdy nie zdobył się na to, by wspomnieć innym o swych nowo odkrytych zdolnościach. A czasami zastanawiał się, do kogo należał ów pierwszy Ślad na drodze, prowadzącej ku jasności. Nie należał do Arbina, Loi ani Grewa. Co z tego jednak? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Wkrótce jednak go nabrało. Pewnego wieczoru, kiedy spędzał krowy z pastwiska, znów natknął się na ten sam Ślad. Podszedł wtedy do Arbina i spytał: — Co to za las za Południowymi Wzgórzami? — Nic ciekawego — padła burkliwa odpowiedź. — To tereny świątynne. — Co to takiego? — A cóż cię to obchodzi? — zniecierpliwił się Arbin. — Nazywają je terenami świątynnymi, ponieważ stanowią własność najwyższego kapłana. — Czemu więc nikt ich nie uprawia? — Nie są przeznaczone do uprawy — odparł Arbin, wyraźnie wstrząśnięty podobnym pomysłem. — Było tam wielkie centrum. W pradawnych czasach. To uświęcony grunt i nie wolno zakłócać jego spokoju. Posłuchaj, Schwartz, jeśli chcesz u nas zostać, opanuj swą ciekawość i weź się do pracy. — Jeżeli to taki święty teren, czy nikt nie może tam mieszkać? — Zgadza się. Tam nikogo nie ma. — Jesteś pewien? — Całkowicie… I nie wolno ci tam pójść. To oznaczałoby koniec. — Nie pójdę. Schwartz odszedł na bok, zamyślony i dziwnie niespokojny. Ślad Psychiczny pochodził właśnie z lasów. Czuł go bardzo wyraźnie, a teraz doszła jeszcze nowa nuta: to był wrogi ślad, niebezpieczny. Dlaczego? Dlaczego? Nadal jednak nie śmiał nic powiedzieć. Nie uwierzyliby mu i w rezultacie spotkałoby go coś nieprzyjemnego. O tym też wiedział. W istocie wiedział za dużo. Ostatnio stał się też jakby młodszy. Oczywiście nie w sensie fizycznym. Co prawda spadł mu brzuch i urosły bary. Mięśnie stały się twardsze i bardziej sprężyste, poprawiło się trawienie. Wszystko to było efektem pracy na świeżym powietrzu. Ale Schwartz był również — przede wszystkim — świadom czegoś zupełnie innego. Chodziło o jego sposób myślenia. Starsi ludzie zazwyczaj zapominają, jak myśleli, gdy byli młodzi — błyskawiczne skojarzenia, młodzieńcza intuicja, śmiałe pomysły. Stopniowo przywykają do powolniejszego, bardziej racjonalnego myślenia, a ponieważ nagromadzone doświadczenie wynagradza im to z nawiązką, starzy ludzie uważają się za mądrzejszych niż młodzi. Schwartzowi jednak pozostał cały zasób doświadczeń, a teraz z radością odkrył, iż od razu rozumie wszystko, co mu wyjaśniano. Najpierw uważnie wysłuchiwał instrukcji Arbina, potem zaczął je przewidywać, wybiegać myślą naprzód. W rezultacie czuł się młodszy w znacznie subtelniejszy sposób, niż mogła to sprawić sama, nawet najznakomitsza kondycja fizyczna. Minęły dwa miesiące i nagle wszystko się wyjaśniło — podczas partii szachów, rozegranej z Grewem w altanie. O dziwo, szachy zupełnie się nie zmieniły. Pomijając nazwy figur. Reszta była dokładnie taka, jaką Schwartz pamiętał, co przyniosło mu prawdziwą ulgę. Przynajmniej w tej materii nie zawiodła go jego nieszczęsna pamięć. Grew opowiedział mu o różnych odmianach szachów. Istniały szachy czteroosobowe, w których każdy z graczy dysponował własną szachownicą, stykającą się w rogach z dwiema innymi, a leżąca pośrodku piąta pełniła rolę wspólnej ziemi niczyjej. Były też szachy trójwymiarowe — osiem szachownic umieszczano jedna nad drugą, każda figura poruszała się w trzech wymiarach, tak jak przedtem w dwóch, liczba figur i pionków została podwojona, wygrana zaś następowała jedynie w razie jednoczesnego mata obu nieprzyjacielskich królów. W popularniejszych odmianach początkowe pozycje graczy ustalano rzutem kostki, pewne pola dawały figurom określone korzyści (lub przynosiły straty); czasami też wprowadzano do gry nowe figury o dziwnych właściwościach. Ale same szachy, te jedyne, prawdziwe, przetrwały nie zmienione — a w turnieju pomiędzy Grewem i Schwartzem odbyło się już ponad pięćdziesiąt partii. Kiedy zaczynali, Schwartz mgliście pamiętał same ruchy i nic więcej, toteż w pierwszych meczach stale przegrywał. Wkrótce jednak sytuacja uległa zmianie i jego przegrane stały się rzadsze. Grew walczył coraz uważniej, dłużej myślał nad kolejnymi ruchami, w przerwach między posunięciami wypalał całą fajkę, aż wreszcie z trudem począł godzić się z kolejnymi porażkami. Teraz grał białymi, a jego pion stał już na E4. — No, dalej — popędzał Schwartza kwaśno. Jego zęby zacisnęły się na ustniku fajki, oczy uważnie obserwowały szachownicę. Zapadał zmierzch. Schwartz zajął swoje miejsce i westchnął. Ostatnio gra stawała się coraz mniej interesująca, stopniowo bowiem poznawał taktykę przeciwnika i zaczął odgadywać jego posunięcia, nim jeszcze zostały wykonane. Zupełnie jakby zaglądał przez małe, zamglone okienko wprost do głowy Grewa. A fakt, że sam niemal instynktownie wiedział, jak odpowiedzieć na każdy ruch, jeszcze pogarszał sprawę. Używali „nocnej szachownicy”, świecącej w mroku pomarańczowo–błękitną kratką. Figury, w słońcu wyglądające jak zwykłe, niezgrabne kawałki czerwonawej gliny, w ciemności przechodziły całkowitą przemianę. Połowa nabierała mlecznobiałego blasku, który nadawał im wygląd lśniącej, chłodnej porcelany, reszta zaś połyskiwała drobnymi iskierkami czerwieni. Pierwsze posunięcia były bardzo szybkie. Pion Schwartza odpowiedział na wyzwanie, lądując na E5. Grew przesunął konia na F3; Schwartz skoczył swoim na C6. Następnie biały goniec ruszył na B5, jednak Schwartz przesuwając piona o jedno pole zmusił przeciwnika do cofnięcia się na A4. Potem przestawił drugiego konia na F6. Świecące figury wędrowały po szachownicy jakby poruszane własną wolą, ciemność bowiem skrywała przesuwające je palce. Schwartz był przerażony. Wiedział, że Grew może go wziąć za szaleńca, ale musiał się dowiedzieć. Spytał więc nagle: — Gdzie ja jestem? Grew oderwał spojrzenie od szachownicy, na której właśnie wykonał przemyślny skok koniem na C3. — Słucham? Schwartz nie znał słów, oznaczających „państwo” albo „naród”. — Co to za świat? — uściślił i przesunął gońca na F7. — Ziemia — odparł krótko Grew i dokonał dramatycznej roszady, najpierw przesuwając wysoką figurkę króla, potem przeskakując nad nią przysadzistą wieżą. Była to zupełnie niezadowalająca odpowiedź. Umysł Schwartza przetłumaczył słowo,— którego użył Grew, na znajome określenie „Ziemia”. Tak, ale która? Każda planeta jest „Ziemią” dla jej mieszkańców. Schwartz przesunął piona z B7 o dwa pola, i goniec Grewa znów musiał umykać, tym razem na B3. Następnie obaj, Schwartz i Grew, przestawili broniące dostępu do królowych piony o jedno pole, uwalniając w ten sposób gońce i szykując się do bitwy, która już wkrótce miała rozegrać się na środkowych polach. Z całym spokojem i opanowaniem, na jakie było go stać, Schwartz spytał od niechcenia: — Który mamy rok? — i wykonał roszadę. Grew namyślał się chwilę, kompletnie zaskoczony. — Co się tak dzisiaj przyczepiłeś? Nie masz ochoty grać? Jeśli to ma cię uszczęśliwić, jest rok osiemset dwudziesty siódmy — po czym dodał kpiąco: — E. g. — Marszcząc w skupieniu brwi zapatrzył się w dal, aż wreszcie z trzaskiem postawił konia na D5, rozpoczynając atak. Schwartz wymknął się zręcznie, kontratakując własnym koniem na A5, i potyczka rozgorzała na dobre. Koń Grewa przechwycił gońca, który wyskoczył w górę, skąpany w czerwonym ogniu, aby z głośnym szczękiem wylądować w pudełku, gdzie spoczął niczym martwy wojownik, pogrzebany do czasu kolejnej bitwy. A potem zwycięski koń błyskawicznie padł łupem czarnej królowej. Grew zawahał się chwilę, po czym, burząc cały plan ataku, cofnął swego drugiego konia na bezpieczną pozycję El, gdzie był on praktycznie bezużyteczny. Wtedy koń Schwartza powtórzył pierwszą wymianę, bijąc gońca i z kolei stając się ofiarą piona. Znów zapadła cisza, po czym Schwartz zapytał cicho: — Co to znaczy e. g.? — Słucham? — mruknął zrzędliwie Grew. — A, wciąż próbujesz zorientować się, jaki to rok? Widziałem już różnych idiotów… Przepraszam, wciąż zapominam, że dopiero miesiąc temu nauczyłeś się mówić. Ale przecież jesteś inteligentny. Naprawdę nie wiesz? No dobrze. Jest osiemset dwudziesty siódmy rok ery galaktycznej. Era galaktyczna: e. g. — rozumiesz? Osiemset dwadzieścia siedem lat od założenia Imperium Galaktycznego; osiemset dwadzieścia siedem lat od dnia koronacji Frankenna Pierwszego. A teraz, jeśli mogę prosić, twój ruch. Ale palce Schwartza na moment zacisnęły się na gotowym do skoku koniu. Powoli ogarniała go rozpacz. — Jedną chwileczkę — powiedział i postawił konia na D7. — Czy rozpoznajesz którąś z tych nazw? Ameryka, Azja, Stany Zjednoczone, Rosja, Europa — desperacko starał się znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia. W ciemności główka fajki Grewa jarzyła się słabym ciemnoczerwonym blaskiem, podczas gdy zgarbiony cień starego trwał w bezruchu nad świecącą szachownicą, jakby uciekło z niego całe życie. Nawet jeśli potrząsnął głową, Schwartz nie mógł tego dostrzec. Nie musiał zresztą. Wyczuł przeczącą odpowiedź tamtego tak wyraźnie, jakby usłyszał ją na własne uszy. Spróbował jeszcze raz. — Czy wiesz, gdzie mógłbym znaleźć mapę? — Żadnych map — warknął Grew — chyba że chcesz zaryzykować głowę w Chica. Nie jestem geografem. I nigdy nie słyszałem nazw, które wymieniłeś. Co to ma być? Ludzie? Zaryzykować głowę? Czemu? Schwartza ogarnął nagły chłód. Czyżby popełnił jakąś zbrodnię? Czy Grew o tym wie? — Wokół Słońca krąży dziewięć planet, prawda? — spytał łamiącym się głosem. — Dziesięć — padła nie dopuszczająca sprzeciwu odpowiedź. Schwartz zawahał się. Mogli przecież odkryć jeszcze jakąś, o której dotąd nie słyszał. Skąd jednak Grew miałby coś wiedzieć na ten temat? Przez chwilę odliczał coś na palcach. — Jaka jest szósta planeta? Czy ma może pierścienie? Grew wolno przesunął swego piona z F2 o dwa pola. Schwartz natychmiast uczynił to samo z jego odpowiednikiem. — Chodzi ci o Saturna? Oczywiście, że ma pierścienie — Grew zastanawiał się, co robić. Mógł wybrać między biciem pionów na E5 i F5, a nie potrafił do końca uświadomić sobie konsekwencji obu ruchów. — A czy pomiędzy Marsem i Jowiszem, to znaczy czwartą i piątą planetą, jest pas asteroidów — takich małych planet? — Owszem — mruknął Grew, nabijając na nowo fajkę i rozmyślając gorączkowo. Jego niezdecydowanie irytowało Schwartza. Teraz, kiedy był już pewien, że rzeczywiście przebywa na Ziemi, rozgrywka szachowa zupełnie przestała go interesować. Pytania kłębiły mu się w głowie i jedno zdołało jakoś odnaleźć drogę na zewnątrz. — A zatem twoje filmy mówiły prawdę? Rzeczywiście istnieją inne światy? I mieszkają na nich ludzie? Teraz to Grew uniósł wzrok sponad szachownicy, starając się przebić spojrzeniem otulającą ich ciemność. — Pytasz serio? — Czy to prawda? Powiedz! — Na Wielką Galaktykę! Ty chyba naprawdę nie wiesz! Schwartz poczuł się upokorzony własną ignorancją. — Proszę… — Oczywiście, że są inne światy. Miliony! Każda gwiazda, którą widzisz na niebie, ma swoje planety, jak również większość z tych, których stąd nie widać. I wszystko to należy do Imperium. Każde słowo Grewa budziło w umyśle Schwartza delikatne echa, jakby iskierki przeskakujące z mózgu do mózgu. Jego zdolności rosły z dnia na dzień. Może już niedługo będzie mógł odbierać w swym umyśle sygnały, nawet kiedy nadawca zachowa milczenie? W tym momencie po raz pierwszy pomyślał o tej szaleńczej możliwości. Czyżby w jakiś sposób przeniósł się w czasie? Przespał całe stulecia? — Kiedy się to wszystko zaczęło, Grew? — szepnął ochrypłym głosem. — Ile lat minęło od czasu, gdy była tylko jedna planeta? — Co masz na myśli? — w głosie starego zadźwięczała nagła podejrzliwość. — Czy należysz do Starszych? — Do czego? Nie, nigdzie nie należę, ale czy Ziemia nie była kiedyś jedynym światem? — Tak twierdzą Starsi, ale kto to może wiedzieć? Z tego, co mi wiadomo, zaludnione planety istnieją od zawsze. — To znaczy? — Przypuszczam, że od tysięcy lat. Pięćdziesięciu tysięcy, stu — nie umiem powiedzieć. Tysiące lat! Schwartz w panice poczuł, jak coś dławi go w gardle. I wszystko to pomiędzy dwoma krokami? Ułamek sekundy, chwila, jedno mgnienie oka — i skoczył parę tysięcy lat w przyszłość? Poczuł, jak powracają bezpieczne myśli o amnezji. Zapewne, wiedziony niedoskonałymi wspomnieniami, źle rozpoznał Układ Słoneczny. Teraz jednak Grew wykonał wreszcie kolejny ruch — zbił piona z F5 i Schwartz niemal odruchowo zauważył, że przeciwnik dokonał niewłaściwego wyboru. Sam bez trudu odpowiadał na każdą zaczepkę. Jego wieża runęła naprzód, by połknąć pierwszy ze zdublowanych białych pionów. Biały koń znów skoczył do przodu na F3. Goniec Schwartza przesunął się na B7, szykując się do akcji. Grew postąpił podobnie, umieszczając gońca na D2. Schwartz przed swym ostatecznym atakiem przerwał, by zapytać: — Ziemia stoi na czele, tak? — Na czele czego? — Impe… Grew zareagował wściekłym rykiem, od którego nawet figurom szachowym zatrzęsły się kolana. — Posłuchaj, męczą mnie twoje pytania. Czyżbyś był aż takim durniem? Czy według ciebie Ziemia wygląda, jakby stała na czele czegokolwiek? — powietrze zaturkotało cicho w kołach fotela, gdy Grew objeżdżał nim stół, i Schwartz poczuł, jak na jego ramieniu zaciskają się palce. — Patrz! Spójrz tam! — szepnął zdyszany kaleka. — Widzisz horyzont? Widzisz ten blask? — Tak. — To właśnie jest Ziemia — cała Ziemia. Prócz kilku miejsc, wysepek podobnych do naszej. — Nie rozumiem. — Skorupa ziemska jest radioaktywna. Dlatego grunt świeci, zawsze świecił i zawsze będzie świecił. Nic tam nie rośnie. Nikt nie żyje — naprawdę o tym nie wiedziałeś? Jak myślisz, dlaczego istnieje Sześćdziesiątka? Paraliżujący uchwyt rozluźnił się. Grew znów objechał stół dokoła. — Teraz twój ruch. Sześćdziesiątka! I znów Ślad Psychiczny zdradzał towarzyszącą temu słowu aurę nieokreślonej grozy. Figury Schwartza same rozgrywały mecz, podczas gdy on rozmyślał ze ściśniętym sercem. Jego pion królewski zbił piona przeciwnika. Grew przeskoczył koniem na D4, ale czarna wieża z łatwością uniknęła ataku, kryjąc się na G5. Koń Grewa podążył za nią na F3, ona jednak znów uciekła na G4. Teraz biały pion bojaźliwie wysunął się na H3 i wieża Schwartza śmignęła naprzód, bijąc piona i szachując nieprzyjacielskiego króla. Ten oczywiście od razu usunął zagrożenie z szachownicy, lecz królowa Schwartza natychmiast zapełniła powstałą lukę, stając na G4 i ogłaszając drugi szach królowi. Władca umknął na H1, Schwartz odpowiedział przeskakując koniem na F5. Grew przesunął królową na E2, rozpoczynając mobilizację sił, białe jednak skontrowały, wysyłając swą królową dwa pola naprzód, na G3, i w ten sposób walczące strony znalazły się tuż obok siebie. Grew nie miał wyboru — jego królowa powędrowała na G2, blokując drogę władczyni nieprzyjaciół. — Koń Schwartza naparł na wroga, bijąc swego odpowiednika na F3, a kiedy biały goniec, który nagle znalazł się w niebezpieczeństwie, zrejterował pospiesznie na C3, czarny koń ruszył w pościg, lądując na D4. Grew zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym posłał swą oskrzydloną królową po długiej przekątnej, bijąc gońca. Wtedy wreszcie odetchnął z ulgą. Wieża jego przebiegłego partnera znalazła się w niebezpieczeństwie, niedaleko czyhał szach, a biała królowa w każdej chwili mogła włączyć się do walki. Poza tym miał przewagę wieży nad pionem. — Twój ruch — oznajmił z satysfakcją. Po chwili Schwartz spytał: — Co… co to jest Sześćdziesiątka? W głosie Grewa zabrzmiał ostry ton niechęci. — Czemu pytasz? Po co ci to? — Proszę — szepnął pokornie Schwartz. Nie zostało mu już zbyt wiele energii. — Nie mam żadnych złych zamiarów. Nie wiem, kim jestem, ani co się ze mną stało. Może cierpię na amnezję? — To bardzo prawdopodobne — padła pogardliwa odpowiedź. — A może uciekasz przed Sześćdziesiątką? Przyznaj się! — Mówiłem już przecież, że nie wiem, co to jest Sześćdziesiątka! Jego rozpaczliwy okrzyk zabrzmiał szczerze. Zapadła długa cisza. Ślad Psychiczny Grewa wydał się Schwartzowi złowieszczy, nie zdołał jednak wyróżnić w nim żadnych słów. Wreszcie Grew powiedział wolno: — Sześćdziesiątka to twoje sześćdziesiąte urodziny. Ziemia może utrzymać dwadzieścia milionów ludzi, nie więcej. Aby żyć, trzeba produkować. Jeśli nie można produkować, nie wolno żyć. Po sześćdziesiątce… nie można produkować. — A więc… — usta Schwartza otwarły się ze zdumienia. — Zostajesz usunięty. To nie boli. — Zabijają cię? — To nie zabójstwo. — Sztywno: — Tak musi być. Inne światy nas nie przyjmą, a trzeba w jakiś sposób zapewnić miejsce naszym dzieciom. Stare pokolenie musi ustąpić pola młodym. — A jeśli nie przyznasz się, że skończyłeś sześćdziesiąt lat? — Niby po co? Życie po sześćdziesiątce to nic zabawnego… A co dziesięć lat odbywa się spis, który ujawnia wszystkich na tyle głupich, by chcieli żyć dalej. Poza tym, mają twój wiek w archiwach. — Nie mój — wyrwało się Schwartzowi. Nie zdołał powstrzymać tych słów. — Poza tym, dopiero kończę pięćdziesiąt. — To nie ma znaczenia. Mogą sprawdzić po strukturze kostnej. Nie wiedziałeś o tym? Nie da się tego ukryć. Następnym razem dorwą i mnie… Hej, teraz twój ruch. Schwartz zlekceważył ponaglenie. — To znaczy, że… — Jasne. Mam tylko pięćdziesiąt pięć lat, ale spójrz na moje nogi. Nie mogę z nimi pracować, prawda? W naszej rodzinie są zarejestrowane trzy osoby i wyznaczono nam taką ilość pracy, jaka przypada na trójkę robotników. Kiedy miałem wylew, powinni byli o tym donieść, wtedy zmniejszono by nam plan. Ale wówczas dostałbym przyspieszoną Sześćdziesiątkę, a Arbin i Loa nie chcieli na to przystać. Głupcy, bo przez to musieli bardzo ciężko pracować — dopóki ty się nie zjawiłeś. Poza tym, wkrótce i tak mnie dostaną… Twój ruch. — Czy niedługo ma być kolejny spis? — Owszem… Twój ruch. — Zaczekaj! — i dalej, gorączkowo: — Czy po sześćdziesiątce wszyscy zostają usunięci? Nie robi się żadnych wyjątków? — Nie dla ciebie czy dla mnie. Najwyższy kapłan dożywa naturalnej śmierci, podobnie członkowie Kręgu Starszych; niektórzy naukowcy i ludzie o szczególnych zasługach. Niewielu zostaje zakwalifikowanych, może z tuzin rocznie. Twój ruch! — Kto o tym decyduje? — Oczywiście najwyższy kapłan. Czy ruszysz się w końcu? Ale Schwartz wstał. — Nieważne. Dam ci mata w pięciu posunięciach. Moja królowa bije piona na H3 i szachuje twojego króla, musisz przejść na G1. Przesuwam konia na D2 — szach; musisz przejść na F2. Moja królowa przeskakuje na G3, a kiedy zmuszony jesteś uciec na H1, przechodzi na H3. Mat… Ładna rozgrywka — dodał odruchowo. Grew długo wpatrywał się w szachownicę, po czym z głośnym okrzykiem zepchnął ją ze stołu. Wzgardzone błyszczące figury potoczyły się po trawniku. — Wszystko przez tę twoją ogłupiającą gadaninę! — ryknął. Schwartz jednak w ogóle go nie słyszał. Nie był świadom niczego poza palącą koniecznością wymknięcia się Sześćdziesiątce. Choć bowiem Browning napisał: Zestarzej się u mego boku! Najlepsze jest wciąż o pół kroku Przed nami… to słowa te dotyczyły Ziemi tętniącej życiem miliardów ludzkich istnień, nie nękanej problemem ograniczonej produkcji żywności. „Najlepsze”, co teraz czekało człowieka, to Sześćdziesiątka — i śmierć. Schwartz miał sześćdziesiąt dwa lata. Sześćdziesiąt dwa… 12. UMYSŁ, KTÓRY ZABIŁ Metodyczny umysł Schwartza rozważył wszystko bardzo dokładnie. Ponieważ nie chciał umrzeć, musi opuścić farmę. Jeśli tu zostanie, nadejdzie spis, a wraz z nim śmierć. Zatem należy uciec z farmy. Ale dokąd? Był jeszcze szpital — czy to był szpital? — w Chica. Tam znalazł kiedyś troskliwą opiekę. A dlaczego? Ponieważ z punktu widzenia medycyny stanowił interesujący „przypadek”. Czyż jednak nadal nim nie jest? W dodatku teraz potrafił jeszcze mówić, mógł podać im objawy, do czego wcześniej nie był zdolny. Mógł nawet powiedzieć im o Śladach Psychicznych. A może wszyscy umieli je odczytywać? Jak można by się o tym przekonać?… Nikt z farmy nie potrafił rozpoznawać Śladów. Ani Arbin, ani Loa, ani Grew. Był tego pewien. Nigdy nie wiedzieli, gdzie przebywa, jeśli go nie widzieli albo nie słyszeli. Nie mógłby przecież pokonać Grewa w szachach, gdyby… Zaraz zaraz, przecież szachy to popularna gra. A nie dałoby się w nią grać, gdyby ludzie potrafili odbierać Ślady Psychiczne. To niemożliwe. Był zatem wybrykiem natury — okazem psychologicznym. Może życie królika doświadczalnego nie jest zbyt wesołe, ale przynajmniej pozwala przetrwać. A gdyby tak założyć… Przypuśćmy, iż nie cierpi na amnezję, tylko przybył z innego czasu. Wtedy oprócz umiejętności odczytywania Śladu Psychicznego miałby również ten walor, że jest człowiekiem z przeszłości, okazem wręcz bezcennym z punktu widzenia historii i archeologii. Wtedy nie mogliby go zabić. Gdyby mu uwierzyli. Hmmm, gdyby uwierzyli. Ten lekarz uwierzyłby. Owego ranka, gdy Arbin zabrał go do Chica, twarz Schwartza pokrywał dwudniowy zarost. Doskonale to pamiętał. Potem zaś włosy już nie odrosły, więc musieli coś z nimi zrobić. To oznaczało, że doktor wiedział, że on, Schwartz, miał włosy na twarzy. Czyż to nie znaczące? Grew i Arbin nigdy się nie golili. Grew powiedział mu kiedyś, że tylko zwierzęta mają owłosione pyski. Musi więc dostać się do doktora. Jak on się nazywał? Shekt? Zgadza się, Shekt. Tak niewiele jednak wiedział o tym strasznym świecie! Ucieczka w nocy, wędrówka na przełaj przez łąki i lasy oznaczały bezpośredni kontakt z nieznanym, narażenie się na niebezpieczeństwo skażenia radioaktywnego, pułapki, przed którymi nie potrafił się ustrzec. Zatem ze śmiałością kogoś, kto nie ma już nic do stracenia, wczesnym popołudniem ruszył naprzód wzdłuż drogi. Na farmie oczekiwano go dopiero wieczorem, a wtedy znajdzie się już dość daleko. Nie poczują przecież, że zniknął jego Ślad Psychiczny. Przez pierwsze pół godziny maszerował upojony radością, co nie zdarzyło mu się od chwili, gdy trafił do tego świata. Wreszcie coś robił; próbował walczyć z przeznaczeniem. Miał przed sobą cel, nie dawał się już biernie unosić fali, jak wtedy w Chica. No, nieźle, jak na starszego człowieka. Jeszcze im pokaże! I wtedy zatrzymał się — przystanął na środku drogi, nagle bowiem przyszło mu na myśl coś, o czym kompletnie zapomniał. Był jeszcze przecież obcy Ślad Psychiczny, nieznany Ślad, który po raz pierwszy Schwartz wyczuł, kiedy chciał dojść do lśniącego horyzontu, zanim dogonił go Arbin; Ślad, obserwujący go z terenów świątynnych. Teraz też był w pobliżu — gdzieś za jego plecami. Czekał. Schwartz wytężył słuch — a raczej zmysł, który w odniesieniu do Śladów Psychicznych pełnił podobną funkcję. Obcy nie zbliżał się, ale też nie oddalał. W jego Śladzie Schwartz wyczytał czujność i wrogość, pozbawione jednak desperacji. Z czasem obraz wyostrzył się. Człowiek, który go śledził, ani na chwilę nie spuszczał go z oczu. Miał też broń. Ostrożnie, niczym automat Schwartz odwrócił się, obrzucając horyzont bystrym spojrzeniem. I Ślad Psychiczny zmienił się natychmiast. Stał się ostrożny, pełen wątpliwości i obaw, zarówno o własne bezpieczeństwo, jak i powodzenie jakiegoś swego planu. Obraz broni stał się wyraźniejszy, jakby właściciel zastanawiał się, czy ma jej użyć w potrzebie. Schwartz wiedział, że jest słaby i bezbronny. Zdawał też sobie sprawę, że obserwator prędzej go zabije, niż pozwoli mu się wyniknąć; pierwszy fałszywy ruch mógł oznaczać śmierć. Wokół nie widział nikogo. Ruszył więc dalej, świadom, że obcy podąża za nim i jest dość blisko, by zabić. Plecy Schwartza zesztywniały w oczekiwaniu — na co? Jak to jest, gdy człowiek umiera? Jak to jest…? Ta myśl wtórowała rytmowi jego kroków, krążyła w głowie, nękała podświadomość, aż wreszcie stała się prawie nie do zniesienia. W odruchu ostatecznej rozpaczy uczepił się Śladu Psychicznego swego prześladowcy. W ten sposób zdoła natychmiast wyczuć wzrost napięcia, gdy broń skieruje się w jego stronę, palec naciśnie spust albo guzik. Wtedy natychmiast rzuci się na ziemię i ucieknie jak najdalej… Ale dlaczego? Jeśli chodzi o sześćdziesiątkę, to czemu nie zlikwidowali go od razu? Teoria poślizgu w czasie przybladła w jego umyśle, jej miejsce zajęła powracająca myśl o amnezji. Może jest przestępcą, groźnym dla otoczenia kryminalistą, pozostającym pod bezustannym nadzorem? Kiedyś mógł być dygnitarzem, którego nie wolno po prostu zabić — trzeba go oddać pod sąd. W takim razie utrata pamięci stanowiłaby osłonę, utworzoną przez jego nękaną poczuciem ogromnej winy podświadomość. I tak wędrował pustą szosą ku budzącemu coraz większe wątpliwości celowi, a za nim postępowała śmierć. Powoli zapadał zmrok, a wiatr niósł ze sobą martwy chłód. Jak zwykle, Schwartz czuł, że coś jest nie w porządku. Oceniał, że nastał już grudzień, i z pewnością zachód słońca o czwartej trzydzieści potwierdzał te podejrzenia, lecz wiatr, choć chłodny, nie przypominał lodowatych podmuchów zimy. Schwartz już dawno zdecydował, że utrzymujący się łagodny klimat bierze się stąd, iż ta planeta (Ziemia?) otrzymuje ciepło nie tylko od słońca. Radioaktywne gleby również je wydzielały, i choć metr kwadratowy nie mógł wytworzyć zbyt wiele promieniowania termicznego, miliony kilometrów kwadratowych stanowiły znaczące źródło ciepła. W ciemności Ślad Psychiczny jego prześladowcy zbliżył się. Nadal przeważała w nim czujność, połączona z gotowością podjęcia ryzyka. W gęstym mroku stawał się coraz bardziej wykrywalny. To ten sam, który towarzyszył mu już tamtej nocy, gdy Schwartz wyruszył w stronę jasności. Czyżby teraz bał się zgubić? — Hej! Ty tam! — zawołał nagle wysoki, nosowy głos. Schwartz zamarł. Wolno, ciągle jeszcze cały, obrócił się. Zbliżająca się drobna postać zamachała ręką, mrok jednak nie pozwalał dostrzec jej? wyraźniej. Schwartz czekał, podczas gdy obcy doganiał go niespiesznym krokiem. — Witaj. Cieszę się, że cię widzę. Samotna wędrówka o tej porze to nic przyjemnego. Mogę się do ciebie przyłączyć? — Jasne — odparł słabo Schwartz. To był właściwy Ślad Psychiczny. Miał przed sobą swojego prześladowcę. W dodatku znal tę twarz. Pochodziła z owych zapamiętanych jak przez mgłę dni w Chica. Nagle mężczyzna wydał z siebie pełen zdziwienia okrzyk. — Słuchaj, ja cię chyba znam! No pewnie! Pamiętasz mnie? Schwartz nie potrafił stwierdzić, czy w zwykłych okolicznościach, w innych czasach uwierzyłby w szczerość nieznajomego. Teraz jednak natychmiast wyczuł ukryte pod cienką powłoką sztucznego zdumienia głębsze warstwy Śladu, które zdradziły mu — wykrzyczały — że niepozorny człowieczek o bystrych oczach od początku doskonale wiedział, kogo spotka. Nie tylko wiedział, ale miał też pod ręką śmiercionośną broń, której nie zawaha się użyć. Schwartz potrząsnął głową. — Jasne! — upierał się nieznajomy. — Wtedy, w domu towarowym. Uratowałem cię przed tłumem — zaniósł się gwałtownym, sztucznym śmiechem. — Ubzdurali sobie, że masz gorączkę radiacyjną. Na pewno pamiętasz! l Schwartz rzeczywiście pamiętał — mętnie. Mężczyzna podobny do tego, widziany przez kilka minut, i tłum, który najpierw ich zatrzymał, by potem rozstąpić się przed nimi. — Tak — odparł wreszcie. — Miło mi pana spotkać. — Nie była to zbyt błyskotliwa odpowiedź, ale Schwartz nie mógł na poczekaniu wymyślić nic lepszego, mężczyzna zaś zdawał się nie zwracać na to uwagi. — Nazywam się Natter — oznajmił, wyciągając wiotką, miękką dłoń. — Za pierwszym razem nie miałem okazji, by z tobą pogadać — można powiedzieć, że porwała nas lawina wydarzeń. Ale cieszę się, że będę mógł to nadrobić… Ręka? — Ja jestem Schwartz — ich dłonie zetknęły się na moment. — Dlaczego idziesz piechotą? — spytał Natter. — Wybierasz się gdzieś? Schwartz wzruszył ramionami. — Po prostu spaceruję. — Turysta, co? Zupełnie jak ja. Jestem w drodze przez cały rok — to pomaga dać odpór smutom. — Słucham? — No wiesz. Człowiek czuje, że żyje. Można odetchnąć powietrzem i czuć, jak serce tłoczy ci krew. Tym razem jednak zaszedłem za daleko. Nie znoszę samotnych powrotów po nocy. Zawsze wolałem towarzystwo. Dokąd idziesz? Już drugi raz Natter zadał to pytanie, a Ślad Psychiczny podkreślił jeszcze wagę, jaką do niego przykładał. Schwartz nie wiedział, jak długo zdoła uniknąć odpowiedzi. W umyśle swego prześladowcy wyczuwał niepokój i czujność. Nie zadowoli go żadne kłamstwo. Schwartz nie znał tego świata na tyle, by móc skutecznie kłamać. — Do szpitala — odparł. — Szpitala? Jakiego szpitala? — Byłem tam podczas poprzedniego pobytu w Chica. — A, chodzi ci o instytut. Zgadza się? Odprowadziłem cię tam kiedyś, wtedy, gdy spotkaliśmy się w sklepie. — Niepokój i rosnące napięcie. — Do doktora Shekta — dodał Schwartz. — Znasz go? — Słyszałem o nim. To gruba ryba. Jesteś chory? — Nie, ale od czasu do czasu mam się zgłaszać na badania. — Czy brzmiało to dość przekonująco? — Na piechotę? — spytał Natter. — Nie wysyła po ciebie samochodu? — Najwyraźniej nie był przekonany. Schwartz nie odpowiedział. Zapadła ciężka cisza. Natter jednak tryskał optymizmem. — Posłuchaj, stary, kiedy tylko dojdziemy do publicznego komunikatora, zamówię taksówkę z miasta. Przyjedzie tu po nas. — Komunikatora? — Jasne. Jest ich pełno wzdłuż drogi. O, zobacz tam. Odszedł o krok od Schwartza, ten jednak krzyknął: — Stój! Nie ruszaj się! Natter przystanął. Kiedy się odwrócił, jego twarz miała dziwnie spokojny, nieprzenikniony wyraz. — Co cię ugryzło, stary? Schwartz odkrył, że nowo poznany język ledwie nadąża za tempem jego gwałtownych myśli, gdy zasypywał swego towarzysza gradem szybkich słów: — Zmęczyło mnie udawanie. Znam cię i wiem, co chcesz zrobić. Masz zamiar powiadomić kogoś, że zmierzam do doktora Shekta. Ci w mieście będą gotowi i wyślą pojazd, żeby mnie przejął. A ty zabijesz mnie, jeśli spróbuję uciec. Brwi Nattera zmarszczyły się lekko. — Co do tego ostatniego masz zupełną rację… — Słowa te nie były przeznaczone dla uszu Schwartza, zresztą do nich nie dotarły, lecz ich echo unosiło się na samej powierzchni Śladu Psychicznego Nattera. Na głos natomiast powiedział: — Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najwyraźniej coś tu do mnie nie dociera — lecz jednocześnie zaczął się odsuwać, a jego ręka wolno wędrowała ku biodru. I Schwartz stracił resztkę samokontroli. W szaleńczej furii zamachał rękami. — Zostaw mnie! Daj mi spokój! Co ci zrobiłem?… Odejdź! ODEJDŹ! Jego głos wzniósł się do przeszywającego falsetu, nienawiść wykrzywiła twarz. Nienawiść i strach przed tym stworem, który go prześladował i którego umysł aż kipiał od wrogich myśli. Jego własny umysł zebrał się w sobie i uderzył Ślad Psychiczny Nattera, próbując pozbyć się jego natarczywej obecności, zerwać kontakt… I Ślad Psychiczny zniknął. Nagle i całkowicie. Nastąpił moment wszechogarniającego bólu — nie w umyśle Schwartza, lecz u jego przeciwnika — a potem cisza. I nicość. Ślad Psychiczny rozpłynął się, niczym uścisk nagle zwiotczałych, martwych palców. Ciało Nattera leżało bezwładnie jak śmieć na ciemnej powierzchni drogi. Schwartz podkradł się bliżej. Natter był drobny i szczupły, łatwo dało się go odwrócić. Cierpienie pozostawiło na jego twarzy niezniszczalne piętno. Bolesne bruzdy nie zniknęły, przeciwnie — głęboko wryły się w skórę. Schwartz poszukał pulsu, ale go nie wyczuł. Wyprostował się, ogarnięty grozą. Zabił człowieka! Równocześnie jednak poczuł ogromne zdumienie. Nawet go nie dotknął! Zabił go samą nienawiścią, w jakiś sposób atakując Ślad Psychiczny. Jakimi jeszcze mocami dysponował? Szybko podjął decyzję. Przeszukał kieszenie martwego Nattera i znalazł pieniądze. Doskonale! Przydadzą się na pewno. Potem odciągnął ciało na pole i ukrył w wysokiej trawie. Wędrował jeszcze dwie godziny. Nie niepokoił go żaden inny Ślad Psychiczny. Tę noc przespał na polu, a następnego ranka, po kolejnych dwóch godzinach marszu dotarł do przedmieść Chica. Dla Schwartza Chica było tylko małą mieściną, a w porównaniu z Chicago, które pamiętał, ruch uliczny wydawał się słaby i bardzo ograniczony. Mimo to liczba napotkanych Śladów Psychicznych oszołomiła go. Czuł się kompletnie zagubiony. Było ich tak wiele! Niektóre przepływały obok, mgliste i rozproszone; inne, zdecydowane i wyraziste, przyciągały uwagę. Mijali go ludzie, w których umysłach rozbrzmiewały ciche eksplozje, głowy innych przechodniów zdawały się zupełnie puste, chyba że nawiedziło je miłe wspomnienie świeżo spożytego śniadania. Z początku Schwartz odwracał się, reagując na każdy nowy Ślad Psychiczny, biorąc wszystkie do siebie. Po niespełna godzinie jednak nauczył się je ignorować. Teraz słyszał już słowa, nawet jeśli nie zostały wypowiedziane na głos. To było coś nowego, zaczął więc nasłuchiwać. Otaczały go ciche, niezwykłe echa, oderwane i rozproszone; dalekie… A wraz z nimi wyczuwał towarzyszące im żywe emocje i wiele innych wrażeń, niemożliwych do opisania — toteż roztoczyła się przed nim szeroka panorama tego świata, obraz kipiącego życia, dostrzegalny tylko dla niego. Odkrył, że może wniknąć do mijanych przez siebie budynków, wysyłając do wnętrza swój umysł. Niczym spuszczony ze smyczy ogar przenikał on do środka przez niewidoczne dla oczu szpary i przynosił swemu panu kości — sekretne myśli ludzi. W końcu Schwartz przystanął przed wielkim kamiennym gmachem, aby się zastanowić. Jego prześladowcy (kimkolwiek byli) starali się go schwytać. Zabił wprawdzie jednego, lecz musieli być też inni — ci, których tamten chciał zawiadomić. Najlepiej będzie, jeśli przyczai się gdzieś na kilka dni. Ale jak to zrobić? Znaleźć pracę?… Uważnie zbadał budynek, przed którym właśnie stał. Z wnętrza odebrał daleki Ślad Psychiczny, niosący z sobą możliwość płatnego zajęcia. Szukano tam pracowników w branży tekstylnej — a Schwartz był kiedyś krawcem. Wszedł do środka; nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dotknął czyjegoś ramienia. — Przepraszam, ja w sprawie pracy. — Za tymi drzwiami! — Ślad Psychiczny, jaki towarzyszył tym słowom, był pełen złości i obaw. Siedzący za drzwiami szczupły mężczyzna o spiczastym podbródku natychmiast zasypał go pytaniami. Jego palce gładziły klasyfikator, do którego wpisywał wszystkie odpowiedzi. Schwartz jąkając się zaczai niepewnie recytować mieszaninę półprawd i kłamstw. Kadrowiec z całkowitą obojętnością zaczął od początku. Pytania padały jedno za drugim: — Wiek?… Pięćdziesiąt dwa lata? Hmmm. Stan zdrowia?… Żonaty?… Doświadczenie?… Czy pracował już przy tekstyliach?… No dalej, jakich?… Termoplastach? Elastomerach?… Co to znaczy: „Chyba przy wszystkich”?… Gdzie pracował ostatnio?… Proszę przeliterować… Nie jest pan z Chica, prawda?… Gdzie są pańskie dokumenty?… Musi je pan dostarczyć, jeśli chce pan, abyśmy podjęli jakieś konkretne działania… Jaki jest pański numer rejestracyjny? Schwartz zaczął się wycofywać. Nie przewidział takiego obrotu sprawy. Ślad Psychiczny siedzącego przed nim mężczyzny zaczął ulegać zmianie. Przepełniały go podejrzenia, które stopniowo przeradzały się w pewność. Pod cieniutką warstewką życzliwości i sympatii leżały niezgłębione pokłady nienawiści, a kryjąca je maska w zestawieniu z nimi stawała się jeszcze bardziej złowieszcza. — Myślę — stwierdził nerwowo Schwartz — że nie nadaję się do tej pracy. — Nie, nie, niech pan wraca — mężczyzna skinął na niego. — Mamy coś dla pana. Proszę tylko pozwolić, abym zerknął do naszych danych. To nie potrwa długo — uśmiechnął się, lecz jego Ślad był jeszcze wyraźniejszy i zdecydowanie bardziej nieprzyjazny. Nacisnął guzik interkomu… W nagłej panice Schwartz rzucił się do drzwi. — Łapać go! — wrzasnął tamten, wyskakując zza biurka. Schwartz całą siłą umysłu natarł gwałtownie na jego Ślad Psychiczny i usłyszał za plecami jęk bólu. Obejrzał się przez ramię. Kadrowiec siedział na podłodze; jego twarz wykrzywiało cierpienie, przesłaniał skronie rękami. Jakiś mężczyzna nachylał się nad nim; po chwili, w odpowiedzi na gwałtowny gest przełożonego ruszył w stronę Schwartza. Ten jednak nie czekał dłużej. Wypadł na ulicę, świadom, że zapewne już go szukają. Bez wątpienia wiele osób otrzymało jego rysopis, a przynajmniej jedna — kadrowiec — zdołała go rozpoznać. Uciekał biegnąc na oślep ulicami. Przyciągał uwagę, coraz liczniejszą, ulice bowiem wypełniały się ludźmi — podejrzenia, wszędzie podejrzenia — podejrzewali go, bo biegł, a jego ubranie było pogniecione i nie dopasowane… Pośród tłumu Śladów Psychicznych, oszołomiony własnym strachem i rozpaczą, nie potrafił zidentyfikować prawdziwych nieprzyjaciół, tych, którzy nie żywili podejrzeń, lecz mieli pewność. Toteż nic nie ostrzegło go przed biczem neuronowym. Nagle zawładnął nim potworny ból — ból, który pojawił się znienacka, niczym smagnięcie bata, i trwał jak ciężar miażdżącej ciało skały. Przez kilka sekund Schwartz balansował na krawędzi cierpienia, po czym odpłynął w nieświadomość. 13. PAJĘCZA SIEĆ W WASHENN Tereny Kolegium Starszych w Washenn sprawiały stateczne, surowe wrażenie. Naczelną ideą przyświecającą budowniczym była niewątpliwie prostota. Jest coś naprawdę imponującego w widoku zbitych grupek nowicjuszy, przechadzających się wieczorem pomiędzy drzewami Czworokąta — gdzie wstęp mieli tylko Starsi. Czasami trawnik przecinała odziana w zieloną tunikę postać Starszego z Wewnętrznego Kręgu, uprzejmie odbierająca oznaki szacunku. A czasem, bardzo rzadko, pojawiał się najwyższy kapłan we własnej osobie. Nigdy jednak nie widziano go takim jak teraz: prawie biegł, nie zważając na uniesione w geście poszanowania dłonie, obojętny na obserwujące go oczy, wymianę pytających spojrzeń, lekko uniesione brwi. Najwyższy kapłan wpadł do sali obrad prywatnym wejściem i biegiem ruszył w górę pustej, stromej pochylni. Drzwi, w które załomotał, otwarły się pod naciskiem stopy ukrytego wewnątrz człowieka, i najwyższy kapłan wszedł do środka. Jego Sekretarz ledwie na moment uniósł wzrok, po czym z powrotem pochylił się nad swym prostym, niewielkim biurkiem. Na blacie przed nim leżał miniaturowy, ekranowany silnym polem telewizor. Sekretarz z uwagą słuchał wiadomości, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na wysoki stos oficjalnych dokumentów, piętrzący się na biurku. Najwyższy kapłan ostro zastukał palcami w blat. — Co to jest? Co się dzieje? W oczach Sekretarza pojawił się chłodny błysk. — Witam, Ekscelencjo — powiedział i odsunął na bok telewizor. — Daj sobie spokój z powitaniami! — warknął niecierpliwie najwyższy kapłan. — Chcę wiedzieć, co się dzieje. — Mówiąc w największym skrócie, nasz człowiek uciekł. — Masz na myśli mężczyznę synapsyfikowanego przez Shekta — Tamtego — szpiega — człowieka z farmy niedaleko Chica… Nie wiadomo, ile jeszcze określeń wymyśliłby zaniepokojony kapłan, gdyby Sekretarz nie przerwał mu krótkim obojętnym: — Owszem. — Dlaczego mnie o tym nie poinformowano? Czemu nigdy nie zawiadamia się mnie o podobnych sprawach? — Konieczne było natychmiastowe działanie, a pan zajmował się w tym czasie czymś innym. Pozwoliłem sobie zatem zastąpić pana najlepiej, jak umiałem. — O tak, bardzo dbasz o moje obowiązki, jeśli tylko chcesz się mnie pozbyć. Ale ja nie dam się zbyć byłe czym. Nie pozwolę, by pomijano mnie przy podejmowaniu decyzji. Nie… — Dosyć — uciął cicho Sekretarz i najwyższy kapłan urwał w pół krzyku. Odkaszlnął, zawahał się przez chwilę, po czym spytał miękko: — Co wiemy na pewno, Balkisie? — Prawie nic. Po dwóch miesiącach cierpliwego wyczekiwania Schwartz uciekł, był śledzony, i zniknął. — Jak to: zniknął? — Nie wiemy dokładnie, ale to nie wszystko. Zeszłej nocy nasz agent Natter po raz trzeci nie zameldował się w centrali. Jego współpracownicy ruszyli na poszukiwanie drogą do Chica i o świcie znaleźli go. Leżał w rowie koło drogi — martwy. Najwyższy kapłan zbladł. — Zabił go Tamten? — Zapewne, choć nie możemy tego stwierdzić z całą pewnością. Nie było żadnych śladów przemocy, poza wyrazem cierpienia na jego twarzy. Oczywiście zostanie przeprowadzona sekcja zwłok. Mógł przecież umrzeć na zawał w najmniej stosownym momencie. — Byłby to nieprawdopodobny zbieg okoliczności. — I ja tak sądzę — odparł zimno Sekretarz — ale jeśli to Schwartz go zabił, dalsze wydarzenia stają się jeszcze bardziej zagadkowe. Widzi pan, Ekscelencjo, z naszej poprzedniej analizy wynikało jasno, że Schwartz wyruszy do Chica, aby spotkać się z Shektem, i Nattera rzeczywiście znaleziono przy drodze łączącej farmę Marena z miastem. Zatem trzy godziny temu postawiliśmy naszych ludzi w stan pogotowia i zbieg został schwytany. — Schwartz? — spytał z niedowierzaniem najwyższy kapłan. — Niewątpliwie. — Dlaczego więc od razu tego nie powiedziałeś? Balkis wzruszył ramionami. — Mam ważniejsze rzeczy na głowie, Ekscelencjo. Schwartz znajduje się w naszych rękach. Został jednak schwytany z zadziwiającą łatwością, co niezbyt pasuje do okoliczności śmierci Nattera. Jak ktoś do tego stopnia przebiegły, zdolny wykryć i zabić Nattera — znakomitego agenta — może być na tyle głupi, by zaraz następnego ranka przybyć do Chica i otwarcie, bez żadnego przebrania wejść do fabryki w poszukiwaniu pracy? — Czy tak właśnie zrobił? — Dokładnie to… Takie zachowanie przywodzi na myśl dwie możliwości. Albo zdążył już przekazać wszystkie posiadane informacje Shektowi lub Arvardanowi i teraz dał się schwytać, by odwrócić naszą uwagę, albo też w spisek zamieszani są jeszcze inni nie znani nam agenci, których osłania. W każdym przypadku nie możemy być zbyt pewni siebie. — Nic już nie wiem — stwierdził bezradnie najwyższy kapłan. Jego przystojną twarz wykrzywił grymas niepokoju. — To dla mnie zbyt skomplikowane. Balkis uśmiechnął się z lekką, acz dostrzegalną pogardą i zaryzykował: — Za cztery godziny ma pan umówione spotkanie z doktorem Belem Arvardanem. — Naprawdę? W jakim celu? Co mam mu powiedzieć? Nie chcę go widzieć. — Proszę się nie denerwować. Musi się pan z nim spotkać, Ekscelencjo. To dla mnie oczywiste. Ponieważ zbliża się dzień rozpoczęcia jego fikcyjnej ekspedycji, musi grać dalej, prosząc o pańskie zezwolenie na badanie Ziem Zakazanych. Ennius uprzedzał nas o tym, a on jako Prokurator bez wątpienia musi znać wszystkie szczegóły tej komedyjki. Przypuszczam, że w tej sprawie zdoła pan odpowiedzieć mu frazesami na frazesy i banałami na banały. Najwyższy kapłan skłonił lekko głowę. — Postaram się. Bel Arvardan przybył na miejsce ze sporym wyprzedzeniem, mógł więc rozejrzeć się po otoczeniu. Dla człowieka obeznanego z architektonicznymi cudami Galaktyki Kolegium Starszych musiało wyglądać niczym smętna archaiczna bryła wzmocnionego stalą granitu. Natomiast w oczach archeologa owa ponura, niemal surowa prostota stanowiła właściwe centrum ponurej i surowej cywilizacji. Już same prymitywne mury wskazywały na kulturę zwróconą ku dalekiej przeszłości. Myśli Arvardana powróciły znów do minionych wydarzeń. Jego dwumiesięczna podróż po zachodnich kontynentach Ziemi okazała się niezbyt… zabawna. Ów pierwszy dzień wszystko zepsuł. I znowu jego myśli powróciły do Chica. Natychmiast też ogarnęła go złość na samego siebie. Po co znów o tym myśleć? To była zwykła, nieuprzejma, przeraźliwie niewdzięczna ziemska dziewczyna. Dlaczego więc czuł się winny? A jednak… Czy wziął pod uwagę wstrząs, jaki musiała przeżyć odkrywszy, iż jej towarzysz jest Tamtym, podobnie jak oficer, który ją obraził i za którego grubiaństwa Arvardan zapłacił mu złamaniem ręki? Ostatecznie skąd miał wiedzieć, ile wycierpiała od przybyszów z Galaktyki? I nagle, bez żadnego przygotowania dowiedziała się, że on również do nich należy. Gdyby tylko okazał większą cierpliwość… Czemu tak brutalnie się z nią obszedł? Nawet nie pamiętał jej nazwiska. Pola jakaś tam. Dziwne! Zazwyczaj pamięć lepiej mu służyła. Czyżby podświadomie próbował zapomnieć? Cóż, to miało sens. Zapomnieć! Właściwie co miałby pamiętać? Ziemska dziewczyna. Zwykła ziemska dziewczyna. Była pielęgniarką w szpitalu. Mógłby spróbować odnaleźć ten szpital. Kiedy się z nią rozstał, dostrzegł tylko daleką szarą plamę w mroku, ale na pewno było to gdzieś w pobliżu baromatu. Natychmiast jednak ze złością porzucił tę myśl. Chyba oszalał! Co by to dało? To była ziemska dziewczyna. Śliczna, słodka, dziwnie ponęt… Ziemska dziewczyna! Do pokoju wszedł właśnie najwyższy kapłan i Arvardan odetchnął z ulgą. Oznaczało to bowiem ucieczkę od dnia w Chica. W głębi ducha jednak wiedział, że i tak wróci tam myślą. One — to znaczy myśli — zawsze wracały. Szata najwyższego kapłana lśniła czystością. Na jego czole nie widać było śladów pośpiechu ani zwątpienia, zapewne pot również nie nawiedzał go zbyt często. Rozmowa rozpoczęła się bardzo przyjaźnie. Arvardan postarał się przywołać wszystkie miłe słowa, wypowiedziane przez wielkich tego świata pod adresem Ziemi i Ziemian. Najwyższy kapłan zrewanżował się, wyrażając ogromną wdzięczność całej planety wobec szczodrości i otwartości rządu Imperium. Arvardan skupił się na wielkiej roli archeologii w filozofii Imperium i jej wkładzie w doniosłe odkrycie, że wszyscy ludzie zamieszkujący planety Galaktyki są braćmi, najwyższy kapłan zaś zgodził się ochoczo, wskazując, iż Ziemia od dawna głosiła podobne poglądy i jej mieszkańcy mogli tylko mieć nadzieję, że nadejdą kiedyś czasy, gdy reszta Galaktyki zamieni teorię w praktykę. Arvardan uśmiechnął się przelotnie na te słowa i rzekł: — Właśnie z tego powodu pozwoliłem sobie pana odwiedzić, Ekscelencjo. Konflikty pomiędzy Ziemią i sąsiadującymi z nią dominiami imperialnymi w znacznej mierze, jak sądzę, wywodzą się z różnic w myśleniu. Sporą część problemów można by jednak zlikwidować, gdyby tylko udało się udowodnić, iż Ziemianie nie różnią się — rasowo — od innych obywateli Galaktyki. — A jak chciałby pan tego dokonać? — Niełatwo wyjaśnić to w kilku słowach. Jak pan może wie, Ekscelencjo, archeolodzy dzielą się na dwie potężne grupy, popularnie określane mianem zwolenników teorii Mergera i teorii radiacyjnej. — Słyszałem o tym, aczkolwiek jestem w tym względzie kompletnym laikiem. — Doskonale. Teoria Mergera, rzecz jasna, zakłada, że różne rasy ludzkie zmieszały się przez małżeństwa w najwcześniejszych, ledwie udokumentowanych czasach pierwszych prymitywnych podróży kosmicznych. Koncepcja ta ma wyjaśnić fakt, że w dzisiejszych czasach na wszystkich planetach ludzie są tak bardzo podobni do siebie. — Owszem — skomentował sucho najwyższy kapłan. — Zakłada ona jednak, że kiedyś musiały istnieć setki tysięcy odrębnych ras ludzkich, z których każda powstała w wyniku niezależnej ewolucji. I wszystkie one były tak blisko spokrewnione pod względem chemicznym i biologicznym, że mogły się ze sobą krzyżować. — Tak jest — odparł z satysfakcją Arvardan. — Wskazał pan niewiarygodnie słaby punkt. A jednak większość archeologów pomija go i święcie wierzy w teorię Mergera. Z teorii tej wynika też oczywiście możliwość, że gdzieś w Galaktyce mogą istnieć podgatunki ludzkie, które, nie krzyżując się z resztą, pozostały odrębne. — Ma pan na myśli Ziemię. — Rzeczywiście Ziemia jest uważana za jeden z takich przykładów. Z drugiej strony istnieje teoria radiacyjna, która… — Głosi, że wszyscy jesteśmy potomkami jednej rasy ludzkiej. — Właśnie. — Moi ludzie — oznajmił najwyższy kapłan — na podstawie świadectw naszych przekazów historycznych oraz pewnych tekstów uważanych za święte i przez to niedostępnych oczom Tamtych, wierzą, że właśnie Ziemia jest pierwotnym domem ludzkości. — Ja również tak uważam i proszę o pomoc, aby móc to udowodnić całej Galaktyce. — Jest pan wielkim optymistą. O co więc chodzi? — W moim przekonaniu, Ekscelencjo, na terenach, które w tej chwili niestety kryją się pod skorupą promieniowania, można znaleźć jeszcze wiele prymitywnych przedmiotów i szczątków dawnej architektury. Pomiar radioaktywności pozwoliłby ustalić dokładny wiek tych znalezisk… Ale najwyższy kapłan potrząsnął głową. — To niemożliwe. — Dlaczego? — Arvardan zmarszczył brwi ze zdumienia. — Po pierwsze — zaczął rozsądnie najwyższy kapłan — co chce pan osiągnąć? Jeśli nawet udowodni pan swą teorię, tak by przyjęła ją cała Galaktyka, to czy fakt, że milion lat temu wszyscy byliśmy Ziemianami, cokolwiek zmieni? Ostatecznie miliard lat temu wszyscy byliśmy małpami, a jednak nie utrzymujemy stosunków ze współczesnymi przedstawicielami tego miłego gatunku. — Ależ, Ekscelencjo, porównanie to nie jest chyba zbyt stosowne. — Bynajmniej. Czy nie można by z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że Ziemianie, tak długo odizolowani, w dodatku pozostający pod wpływem promieniowania radioaktywnego, zmienili się do tego stopnia, iż obecnie stanowią inną rasę niż ich galaktyczni kuzyni? Arvardan przygryzł dolną wargę i odparł niechętnie: — Wynajduje pan dobre argumenty dla waszych przeciwników. — Ponieważ zadaję sobie pytanie, co powiedzą nasi wrogowie. A zatem nic pan nie osiągnie, poza być może jeszcze większą nienawiścią ze strony innych planet. — Proszę jednak pomyśleć o interesie nauki. Rozwój wiedzy wymaga… Najwyższy kapłan stanowczo pokręcił głową. — Jest mi niezmiernie przykro, że muszę przeszkodzić w tak szczytnym zamierzeniu. Mówię teraz jak jeden obywatel Imperium do drugiego. Sam z radością bym panu pomógł, lecz moi ludzie to uparta, nieustępliwa rasa, która w ciągu wieków zamknęła się w sobie z powodu pewnych — eee — nieszczęsnych przesądów, pokutujących w niektórych regionach Galaktyki. Mają swoje tabu, swoje zwyczaje — i nawet ja nie mogę pozwolić sobie na ich złamanie. — A tereny skażone… — Stanowią jedno z najważniejszych tabu. Nawet gdybym udzielił panu zezwolenia, a zrobiłbym to z najwyższą przyjemnością, wywołałoby to jedynie zamieszki i rozruchy, które nie tylko zagroziłyby życiu pańskiemu i pańskich współpracowników, ale też w końcu sprowadziłyby na Ziemię imperialną ekspedycję karną. Gdybym pozwolił na coś podobnego, zdradziłbym mój lud i zawiódł zaufanie Imperium. — Ależ z góry zgadzam się na wszystkie środki ostrożności. Jeśli chciałby pan wysłać obserwatorów… I oczywiście z chęcią skonsultuję z panem wszystkie wyniki jeszcze przed ich publikacją. — Kusi mnie pan — stwierdził najwyższy kapłan. — To naprawdę ciekawy projekt. Przecenia pan jednak moje możliwości, nawet jeśli zapomnimy na chwilę o samych ludziach. Nie jestem władcą absolutnym. W rzeczywistości moja władza jest mocno ograniczona i przed podjęciem ostatecznej decyzji zawsze muszę zasięgnąć opinii Kręgu Starszych. Arvardan potrząsnął głową. — To prawdziwy pech. Prokurator uprzedzał mnie, że mogę napotkać poważne trudności, ale miałem nadzieję, że… Kiedy będzie pan mógł zwrócić się do swej rady, Ekscelencjo? — Prezydium Kręgu Starszych zbierze się za trzy dni. Nie jestem władny sam zmienić porządku obrad, może więc minąć kilka kolejnych dni, nim sprawa trafi pod obrady. Powiedzmy za tydzień. — Cóż — stwierdził zamyślony Arvardan. — Będę musiał zaczekać. A przy okazji, Ekscelencjo… — Tak? — Na waszej planecie jest pewien uczony, którego chciałbym poznać. Niejaki doktor Shekt z Chica. Byłem już wprawdzie w Chica, ale wyjechałem, nie zdążywszy się z nim skontaktować, i pragnę nadrobić to zaniedbanie. Ponieważ zaś jestem pewien, że to bardzo zapracowany człowiek, zastanawiałem się, czy nie mógłbym prosić pana o list polecający. Najwyższy kapłan wyraźnie zesztywniał i milczał dłuższą chwilę. W końcu odezwał się cicho: — Czy mógłbym spytać, dlaczego chce się pan z nim spotkać? — Oczywiście. Czytałem o urządzeniu, które skonstruował, tak zwanym synapsyfikatorze. Wynalazek ten wiąże się z neurochemią mózgu i mógłby okazać się użyteczny w innych moich badaniach. Zajmowałem się bowiem również podziałem ludzi na grupy encefalograficzne — w zależności od rodzaju fal mózgowych, rozumie pan. — Hmmm. Słyszałem kiedyś o tym urządzeniu. O ile pamiętam, nie był to specjalny sukces. — Może i nie, ale Shekt jest ekspertem w tej dziedzinie i najprawdopodobniej będzie mógł mi pomóc. — Rozumiem. W takim razie natychmiast każę przygotować dla pana list polecający. Oczywiście nie może pan na razie wspominać o swych planach związanych z Ziemiami Zakazanymi. — To zrozumiałe, Ekscelencjo — Arvardan wstał. — Dziękuję panu za uprzejmość i poświęcenie mi cennego czasu. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Krąg Starszych odniesie się przychylnie do tego projektu. Tuż po wyjściu Arvardana, do pokoju wszedł Sekretarz. Jego usta rozciągał typowy dla niego chłodny, złowieszczy uśmiech. — Bardzo dobrze! — powiedział. — Doskonale się pan spisał, Ekscelencjo. Najwyższy kapłan spojrzał na niego posępnie i spytał: — O co mu chodzi z Shektem? — Jest pan zaskoczony? Nie ma powodu. Wszystko znakomicie do siebie pasuje. Zauważył pan brak gwałtowniejszej reakcji, gdy odrzucił pan jego projekt? Czy było to zachowanie naukowca, całą duszą oddanego czemuś, co nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, wymyka mu się z rąk? A może raczej zareagował jak ktoś, kto zmuszony jest odgrywać pewną rolę i z ulgą pozbywa się jej raz na zawsze? I znów mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem okoliczności. Schwartz ucieka i kieruje się do Chica. Zaraz następnego dnia pojawia się u nas Arvardan i po krótkich podchodach wspomina od niechcenia, że wybiera się do Chica, żeby spotkać się z Shektem. — Ale po co o tym mówił, Balkisie? Przecież to czysta głupota. — Dla pana, bo jest pan zbyt prostolinijny. Proszę postawić się na jego miejscu. Arvardan wyobraża sobie, że nic nie podejrzewamy. W takim przypadku bezczelność może przynieść najlepsze owoce. Jedzie zobaczyć się z Shektem. Doskonale! Mówi o tym otwarcie. Prosi nawet o list polecający. Cóż mogłoby lepiej nas przekonać o szczerości i niewinności jego intencji? To zresztą wiąże się z następną sprawą. Schwartz mógł odkryć, że jest śledzony. Może nawet zabił Nattera. Ale nie miał dość czasu, by ostrzec pozostałych. W przeciwnym razie komedyjka ta zostałaby rozegrana zupełnie inaczej. Oczy Sekretarza, kiedy tak snuł swoją pajęczą sieć, częściowo skryły się pod powiekami. — Trudno powiedzieć, ile czasu minie, nim nieobecność Schwartza wzbudzi podejrzenia, ale starczy go, byśmy pozwolili Arvardanowi spotkać się z Shektem. Złapiemy ich razem. W ten sposób nie będą mogli się niczego wyprzeć. — A ile my mamy czasu? — spytał gwałtownie najwyższy kapłan. Balkis spojrzał na niego z namysłem. — Plan nie jest jeszcze ostatecznie ustalony, a od chwili gdy odkryliśmy zdradę Shekta, prace toczą się w znacznie szybszym tempie — i wszystko idzie dobrze. Czekamy tylko na matematyczne wyliczenia koniecznych orbit. Opóźnia nas jedynie przestarzały sprzęt komputerowy. Cóż… to może być kwestia dni. — Dni! — w głosie najwyższego kapłana zabrzmiał niezwykły ton: połączenie triumfu i przerażenia. — Dni! — powtórzył Sekretarz. — Ale proszę pamiętać, że jedna jedyna bomba, nawet na dwie sekundy przed godziną zero wystarczy, by nas powstrzymać. A nawet potem będzie okres od jednego do sześciu miesięcy, kiedy może jeszcze nastąpić kontratak. Jak na razie więc nie jesteśmy całkiem bezpieczni. Kilka dni! A potem rozpocznie się najbardziej nierówna walka w historii, gdy Ziemia zaatakuje całą Galaktykę. Ręce najwyższego kapłana drżały lekko. Arvardan znów siedział w stratolocie. W głowie kłębiły mu się wściekłe myśli. Nie miał podstaw, by przypuszczać, że najwyższy kapłan i jego psychopatyczni poddani zgodzą się na oficjalne przekroczenie granic terenów radioaktywnych. Był na to przygotowany. Co dziwniejsze, nie czuł nawet specjalnego żalu. Oczywiście walczyłby jeszcze — gdyby mu bardziej na tym zależało. W tej sytuacji pozostawało mu jedynie złamać zakaz. I zrobi to, na Galaktykę! Jeśli będzie trzeba, uzbroi statek i siłą utoruje sobie drogę! Może nawet tak będzie lepiej. Przeklęci głupcy! Za kogo się, u diabła, uważają? Tak, tak, nie musiał pytać. Znał odpowiedź. Wierzyli, że są protoplastami całej ludzkości, mieszkańcami pierwszej planety… A co gorsza, Arvardan wiedział, że mają rację. No cóż… Statek startował. Arvardan poczuł, że zapada się w miękkie poduszki fotela. Za godzinę znów ujrzy Chica. Nie żeby tak tęsknił za tą mieściną, powiedział do siebie, ale sprawa z synapsyfikatorem mogła okazać się interesująca. Skoro już był na Ziemi, powinien to wykorzystać. Kiedy opuści tę planetę, z pewnością nie będzie tu wracał. Parszywa dziura! Ennius miał rację. Ale ten doktor Shekt… Arvardan przesunął palcem po swym liście polecającym, ociekającym oficjalną uprzejmością… I nagle usiadł prosto, albo raczej usiłował, bezskutecznie zmagając się z siłą bezwładności, która wpychała go w siedzenie, podczas gdy stratolot wciąż oddalał się od Ziemi, a błękit nieba gwałtownie ciemniał. Przypomniał sobie nazwisko dziewczyny. Pola Shekt. Jak mógł zapomnieć? Czuł się oszukany. Jego umysł spiskował przeciw niemu, ukrywając jej nazwisko aż do chwili, gdy było już za późno, by się wycofać. Ale w głębi ducha był też z tego rad. 14. DRUGIE SPOTKANIE W ciągu dwóch miesięcy, które minęły od dnia, kiedy doktor Shekt poddał synapsyfikacji Josepha Schwartza, fizyk zmienił się nie do poznania. Nie w sensie fizycznym, choć może trochę się przygarbił i odrobinę zeszczuplał. To jego zachowanie uległo radykalnej zmianie. Stał się zamyślony i lękliwy. Zamknął się w sobie i nie dopuszczał do siebie nawet najbliższych współpracowników. Kiedy zaś musiał przerwać swe dobrowolne odosobnienie, czynił to z niechęcią, widoczną nawet dla najmniej spostrzegawczych oczu. Jedynie przed Polą mógł się otworzyć, może dlatego, że i ona przez ostatnie dwa miesiące była dziwnie nieswoja. — Śledzą mnie — mówił. — Czuję to. Wiesz, jakie to uczucie? Przez ostatni miesiąc w instytucie zaszły wielkie zmiany, odeszli wszyscy ci, których lubiłem i którym ufałem… Nigdy nie mogę być sam. W pobliżu stale ktoś się kręci. Nie dają mi nawet napisać raportów. A Pola na zmianę to mu współczuła, to wyśmiewała jego obawy, powtarzając do znudzenia: — Ale dlaczego mieliby cię śledzić? Co mogą mieć przeciw tobie? Nawet jeśli poddałeś Schwartza zabiegowi, nie jest to taka ciężka zbrodnia. Po prostu wezwaliby cię za to na dywanik. Lecz jego twarz pozostawała blada i ściągnięta. — Nie pozwolą mi żyć — mruczał do siebie. — Zbliża się moja Sześćdziesiątka, a oni nie pozwolą mi żyć. — Po tym, co dla nich zrobiłeś? Bzdura! — Za dużo wiem, Polu, a oni mi nie ufają. — O czym za dużo wiesz? Tej nocy był bardzo zmęczony i pragnął pozbyć się ciążącej mu tajemnicy. Powiedział jej. Z początku nie wierzyła, w końcu jednak, gdy zrozumiała, że mówi prawdę, ogarnęła ją zgroza. Następnego dnia Pola połączyła się — z publicznego komunikatora na drugim końcu miasta — z Pałacem Rządowym. Zakrywając chusteczką mikrofon poprosiła doktora Bela Arvardana. Nie było go. Powiedziano jej, że w tej chwili może przebywać w Conair, dziesięć tysięcy kilometrów stąd, ale też nie na pewno, bo niezbyt dokładnie trzyma się swego pierwotnego planu podróży. Owszem, spodziewano się go w Chica, ale nie wiadomo dokładnie kiedy. Czy mogłaby podać swoje nazwisko? Postarają się dowiedzieć. W tym momencie przerwała połączenie i oparła miękki policzek o cudownie chłodną szklaną ściankę. Oczy piekły ją od powstrzymywanych łez, łez wściekłości i zawodu. Głupia! Głupia! Pomógł jej, a ona go odrzuciła. Naraził się na cios bicza neuronowego i coś jeszcze gorszego, występując w obronie godności prostej ziemskiej dziewczyny, a ona i tak zwróciła się przeciw niemu. Dwieście kredytów, które wysłała do Pałacu Rządowego następnego ranka, wróciło do niej bez słowa. Pragnęła spotkać się z nim i przeprosić, ale bała się. Pałac Rządowy był przeznaczony jedynie dla Tamtych, jak więc miała się tam dostać? Nigdy nawet nie widziała go z bliska. A teraz — wtargnęłaby do pałacu samego Prokuratora, gdyby… gdyby… Tylko on mógł im pomóc. On, Tamten, który potrafił rozmawiać z Ziemianami jak równy z równymi. Nigdy by nie zgadła, że pochodzi z Galaktyki, gdyby jej nie powiedział. Był taki wysoki, pewny siebie. Wiedziałby, co trzeba zrobić. A ktoś musi to wiedzieć, bo inaczej cała Galaktyka legnie w gruzach. Oczywiście wielu Tamtych zasłużyło sobie na to — ale czy wszyscy? Kobiety i dzieci, chorzy i starcy? Dobrzy i mili? Tacy jak Arvardan? Ci, którzy nigdy nie słyszeli o Ziemi? W końcu to też Ludzie. Tak straszliwa zemsta musiałaby na wieki odebrać ziemskiej sprawie wszelkie pozory sprawiedliwego odwetu — choć przecież naprawdę ich skrzywdzono! — kryjąc wszystko pod powierzchnią nieskończonego oceanu krwi i gnijących ciał. I wtedy jak grom z jasnego nieba nadeszła wiadomość od Arvardana. Doktor Shekt potrząsnął głową. — Nie mogę mu powiedzieć. — Musisz! — odparła gwałtownie Pola. — Tutaj? To niemożliwe. Oznaczałoby to śmierć dla nas obu. — Zatem odpraw go. Ja zajmę się resztą. Jej serce śpiewało z radości. Oczywiście jedynym powodem była nadarzająca się szansa ocalenia niezliczonych milionów ludzi. Wspomniała jego szeroki, ciepły uśmiech. Z jakim spokojem potrafił zmusić pułkownika wojsk imperialnych, by ten skłonił głowę i przeprosił — ją, ziemską dziewczynę. A ona stała tam i zdołała mu wybaczyć! Bel Arvardan może zrobić wszystko! Rzecz jasna sam Bel Arvardan nic o tym nie wiedział. Potraktował więc zachowanie Shekta tak, jak zasługiwało: jako oburzający przykład braku elementarnej uprzejmości, znakomicie pasujący do wszystkiego, z czym zetknął się do tej pory na Ziemi. Kiedy znalazł się w niewielkiej poczekalni, z irytacją odkrył, że czuje się jak niepożądany intruz. Ostrożnie dobierał słowa: — Nigdy nie ośmieliłbym się do tego stopnia narzucać się panu, doktorze, gdyby nie fakt, iż jestem zawodowo zainteresowany pańskim synapsyfikatorem. Poinformowano mnie też, że — w odróżnieniu od wielu Ziemian — nie jest pan wrogo nastawiony do przybyszów z Galaktyki. Najwyraźniej nie było to najszczęśliwsze sformułowanie, doktor Shekt bowiem aż podskoczył. — Kimkolwiek był pański informator, mylił się, sugerując, iż żywię jakąś specjalną sympatię do obcych. Nie mam żadnych preferencji. Jestem Ziemianinem… Arvardan zacisnął usta. Zawrócił ku wyjściu. — Proszę zrozumieć, doktorze Arvardan — szepnął pospiesznie Shekt. — Przykro mi, jeśli wydałem się nieuprzejmy, ale naprawdę nie mogę… — Doskonale rozumiem — odparł chłodno Arvardan, choć w rzeczywistości nic a nic nie pojmował. — Życzę miłego dnia. Doktor Shekt uśmiechnął się słabo. — Napięcie, towarzyszące mojej pracy… — Ja także jestem bardzo zajęty, doktorze Shekt. Arvardan odwrócił się do drzwi, w duchu wściekły na wszystkich mieszkańców Ziemi. W głowie tłukły mu się popularne na jego rodzimej planecie powiedzonka o Ziemianach: „Uprzejmość na Ziemi zdarza się tak często jak susza na dnie oceanu”. Albo: „Ziemianin odda ci wszystko, jeśli tylko nic go to nie kosztuje i jeszcze mniej jest warte”. Jego ręka przerwała już promień fotoelektryczny, otwierający frontowe drzwi, kiedy usłyszał tupot stóp za plecami i tuż przy jego uchu zabrzmiał cichy świst. Ktoś wsunął mu w dłoń skrawek papieru, a kiedy Arvardan odwrócił się, ujrzał jedynie czerwony cień, kiedy nieznajoma sylwetka znikała za drzwiami. Dopiero gdy znalazł się w wynajętym pojeździe rozwinął trzymany w dłoni świstek. Czyjaś ręka nabazgrała na nim kilka słów. „Dziś o ósmej wieczorem proszę spytać o drogę do Teatru Wielkiego. Proszę upewnić się, czy nie jest pan śledzony”. Marszcząc w skupieniu czoło odczytał wiadomość pięć razy, po czym zapatrzył się w papier, jakby oczekiwał, że za sprawą jego wzroku pojawią się tam nowe słowa, wypisane niewidzialnym atramentem. Odruchowo obejrzał się za siebie. Ulica była pusta. Uniósł już dłoń, by wyrzucić za okno idiotyczny liścik, zawahał się jednak, po czym wsunął go do kieszeni kamizelki. Niewątpliwie gdyby tego wieczoru miał w planach cokolwiek innego, nie posłuchałby tajemniczych instrukcji, co oznaczałoby zapewne wyrok śmierci dla trylionów ludzkich istot. Jak się jednak okazało, nie miał nic innego do roboty. Poza tym zastanawiał się, czy list nie pochodził przypadkiem od… O ósmej wieczór samochód Arvardana posuwał się wolno w długim sznurze pojazdów, leniwie podążających spiralną aleją, prowadzącą wprost do Teatru Wielkiego. Tylko raz zapytał o drogę. Zagadnięty przechodzień spojrzał na niego podejrzliwie (najwyraźniej żaden Ziemianin nie był wolny od wszechobecnej podejrzliwości) i odparł krótko: — Niech pan po prostu jedzie za innymi. Jak się okazało, reszta pojazdów istotnie zmierzała do teatru, kiedy bowiem tam dotarł, odkrył, że wszystkie po kolei znikają w paszczy podziemnego parkingu. Opuścił kolejkę i skręcił obok, czekając nie wiadomo na co. Z pochylni dla pieszych zeskoczyła nagle szczupła postać i w okamgnieniu znalazła, się tuż obok niego. Zanim zdążył zareagować, otwarła drzwi i wpadła do środka. — Przepraszam bardzo — zaprotestował — ale… — Ciii! — postać skuliła się na siedzeniu. — Czy ktoś pana śledził? — A powinien? — Niech pan nie żartuje. Proszę jechać prosto i skręcić, kiedy panu powiem. No dalej, na co pan czeka? Znał ten głos. Ciężki kaptur opadł na ramiona, odsłaniając jasnobrązowe włosy. Na Arvardana spojrzały ciemne oczy. — Proszę jechać — powiedziała miękko Pola. Posłuchał. Przez piętnaście minut dziewczyna odzywała się tylko, by dać mu zwięzłe wskazówki. Kilka razy zerknął na nią i pomyślał z nagłą radością, że jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. O dziwo teraz nie czuł już żadnej niechęci. Zatrzymali się — a raczej zrobił to Arvardan na polecenie dziewczyny — na granicy pustego osiedla. Odczekawszy chwilę, znów nakazała mu jechać, póki nie dotarli na podjazd prowadzący do czyjegoś prywatnego garażu. Drzwi zamknęły się za nimi, pozostawiając ich w ciemności, rozjaśnionej jedynie blaskiem samochodowej lampki. Wtedy Pola spojrzała na niego z powagą i rzekła: — Doktorze Arvardan, przepraszam za tę tajemniczość, ale musiałam porozmawiać z panem na osobności. Wiem, że nie ma pan o mnie najlepszej opinii… — Proszę tak nie mówić — wtrącił niezręcznie. — Muszę to powiedzieć. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jak niewdzięcznie i złośliwie zachowałam się tamtego wieczoru. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro… — Proszę o tym nie myśleć — odwrócił wzrok. — Ja też mogłem być nieco oględniejszy. — No cóż — Pola umilkła na chwilę, próbując opanować rozszalałe uczucia. — Nie po to jednak sprowadziłam tu pana. Jest pan jedynym znanym mi Tamtym, który potrafił zachować się godnie i szlachetnie. A ja potrzebuję pomocy. Arvardan poczuł, jak ogarnia go nagły chłód. Czyżby tylko o to chodziło? Zamknął tę myśl w jednym zimnym: — Ach tak? — Nie! — krzyknęła w odpowiedzi. — Nie chodzi o mnie, doktorze Arvardan, lecz o całą Galaktykę! Nie chcę nic dla siebie! Nic! — Co się stało? — Po pierwsze — nie sądzę, aby ktoś nas śledził, ale gdyby pan usłyszał jakikolwiek hałas, czy mógłby pan… mógłby pan… — spuściła oczy — objąć mnie i… i… no wie pan? Przytaknął i stwierdził sucho: — Wydaje mi się, że bez kłopotu zdołam coś zaimprowizować. Czy musimy czekać na hałas? Pola zarumieniła się. — Proszę, niech pan ze mnie nie żartuje. To jedyny sposób, by uniknąć podejrzeń i zmylić nieprzyjaciół. — Czyżby sprawa była aż tak poważna? — spytał cicho Arvardan. Spojrzał na nią ciekawie. Wydawała się taka młoda i delikatna. Uznał, że w pewnym sensie to niesprawiedliwe. Nigdy w życiu nie działał pod wpływem bezrozumnych impulsów i był z tego dumny. Choć targały nim potężne emocje, potrafił je opanować i pokonać. A teraz, tylko dlatego że obok siedziała słaba dziewczyna, odczuwał instynktowną potrzebę, by ją ochronić. — Owszem, jest aż tak poważna — stwierdziła Pola. — Mam zamiar coś panu powiedzieć i wiem, że z początku nie będzie pan chciał w to wierzyć. Proszę jednak chociaż postarać się uwierzyć. Niech mi pan zaufa! Przede wszystkim jednak zależy mi na tym, by dołączył pan do nas i sam się przekonał. Spróbuje pan? Dam panu piętnaście minut, a jeśli po ich upływie uzna pan, że nie warto mnie wysłuchać, odejdę i nie będę zawracać panu głowy. — Piętnaście minut? — Jego usta skrzywiły się w mimowolnym uśmiechu. Zdjął zegarek i położył go przed sobą. — Zgoda. Pola splotła dłonie na kolanach i wbiła spojrzenie w okno, za którym widać było tylko nagą ścianę garażu. Przyglądał się jej z uwagą — gładka, miękka linia podbródka, której obca była wymuszona stanowczość; prosty wąski nos, ciepły koloryt skóry, tak charakterystyczny dla mieszkańców Ziemi. Pola spoglądała nań kątem oka. Widząc, że to zauważył, natychmiast odwróciła wzrok. — O co chodzi? — spytał. Przygryzła dolną wargę. — Patrzyłam na pana. — Zauważyłem. Pewnie mam brudny nos? — Nie — uśmiechnęła się słabo, po raz pierwszy, od chwili gdy wsiadła do samochodu. Nagle zaczął dostrzegać różne drobiazgi: sposób, w jaki jej włosy zdawały się unosić w powietrzu za każdym razem, gdy poruszała głową. — Tylko od czasu tamtego spotkania zastanawiałam się, czemu, skoro jest pan Tamtym, nie nosi pan ołowianych ubrań. To mnie zmyliło. Zazwyczaj Tamci przypominają worki kartofli. — A ja nie? — O nie! — w jej głosie pojawiła się nuta entuzjazmu. — Pan wygląda zupełnie jak starożytny marmurowy posąg, tyle że jest pan żywy i ciepły, i… Przepraszam, jeśli posunęłam się za daleko. — Uważasz, że widzę w tobie Ziemiankę, która zapomina, gdzie jest jej miejsce? Musisz przestać tak o mnie myśleć, albo nie zostaniemy przyjaciółmi. Cały ten strach przed radioaktywnością to tylko przesądy. Dokonałem pomiarów promieniowania atmosferycznego i przeprowadziłem badania laboratoryjne na zwierzętach. Jestem przekonany, że w zwykłych okolicznościach radioaktywność nie może mi zaszkodzić. Przebywam tu od dwóch miesięcy i nie czuję się ani trochę gorzej. Nie wypadają mi włosy — na dowód szarpnął je pełną garścią — i nie mam problemów z trawieniem. Wątpię też, by coś groziło mojej płodności, choć przyznam, iż w tym zakresie podjąłem pewne środki ostrożności. Ale impregnowane ołowiem szorty nie rzucają się w oczy. Całą tę tyradę wygłosił ze śmiertelnie poważną miną i Pola znów się uśmiechnęła. — Wydaje się, że jest pan trochę szalony. — Naprawdę? Zdziwiłabyś się, jak wielu sławnych i inteligentnych archeologów podziela tę opinię — i daje jej wyraz w długich przemowach. — Czy teraz zechce mnie pan wysłuchać? — przerwała mu Pola. — Minęło piętnaście minut. — A jak sądzisz? — Że może zechce pan mi zaufać. W przeciwnym razie nie siedziałby pan tutaj. Nie po tym, co zrobiłam. — Czy nadal uważasz, że muszę się zmuszać, by siedzieć koło ciebie? Jeśli tak, to się mylisz… Czy wiesz, Polu, że jeszcze nigdy, przenigdy nie widziałem tak pięknej jak ty dziewczyny?! Spojrzała na niego z nagłym lękiem. — Proszę, niech pan przestanie. Przysięgam, że nie o to mi chodzi. Nie wierzy mi pan? — Wierzę, Polu. Powiedz mi wszystko, co ci leży na sercu, a ja ci pomogę — Arvardan mówił szczerze. W tym momencie z radością podjąłby się obalenia imperatora. Nigdy dotąd nie był zakochany… i w tej sekundzie powstrzymał rozpędzone myśli. Do tej pory nie używał tego słowa. Zakochany? W dziewczynie z Ziemi? — Poznał pan mojego ojca, doktorze Arvardan? — Doktor Shekt jest twoim ojcem? Proszę, mów do mnie Bel. Ja przecież zwracam się do ciebie po imieniu. — Jeśli chcesz, spróbuję. Przypuszczam, że byłeś na niego zły. — Nie zachował się zbyt grzecznie. — Nie mógł inaczej postąpić. Obserwowano go. W istocie razem postanowiliśmy, że pozbędzie się ciebie jak najszybciej, a ja przywiozę cię tutaj. Ten dom należy do nas. Widzisz — jej głos zniżył się do szeptu — Ziemia chce się zbuntować. Arvardan nie potrafił opanować rozbawienia. — Nie! — jęknął z udanym zdumieniem. — Cała? Ale Pola zareagowała z prawdziwą furią. — Nie śmiej się! Obiecałeś, że mnie wysłuchasz i uwierzysz. Ziemia naprawdę chce się zbuntować. To poważna sprawa, bo Ziemia może zniszczyć całe Imperium. — Potrafilibyście zrobić coś takiego? — tym razem zdołał opanować kolejny wybuch śmiechu. — Polu — spytał łagodnie — czy znasz trochę galaktografię? — Całkiem nie najgorzej, nauczycielu. Co to ma do rzeczy? — Bardzo dużo. Galaktyka to obszar o objętości kilkunastu milionów sześciennych lat świetlnych. Mieści się w niej dwieście milionów zaludnionych planet, na których mieszka w sumie pół tryliona ludzi. Zgadza się? — Przypuszczam, że tak, skoro tak twierdzisz. — Możesz mi wierzyć. Natomiast Ziemia to jedna planeta, którą zaludnia dwadzieścia milionów mieszkańców, pozbawiona jakichkolwiek dodatkowych zasobów. Innymi słowy, na każdego Ziemianina przypada dwadzieścia pięć miliardów obywateli Galaktyki. Co może zatem zdziałać Ziemia przy szansie jeden do dwudziestu pięciu miliardów? Przez chwilę dziewczynę ogarnęło zwątpienie, wkrótce jednak otrząsnęła się. — Nie umiem odpowiedzieć ci na to pytanie — oznajmiła stanowczo — ale mój ojciec potrafi. Nie podał mi najważniejszych szczegółów twierdząc, iż zagroziłoby to mojemu życiu, ale jeśli pójdziesz teraz ze mną, uczyni to. Powiedział, że Ziemia zna sposób zniszczenia życia na innych planetach, i z pewnością miał rację. Nigdy przedtem się nie mylił. Jej policzki poróżowiały z zapału i Arvardan zapragnął nagle dotknąć ich (Czy rzeczywiście dotknął jej już kiedyś i poczuł dreszcz przerażenia? Co się z nim działo?). — Czy minęła już dziesiąta? — spytała Pola. — Tak — odparł. — A zatem powinien na nas czekać na górze… Jeśli go nie schwytali. — Rozejrzała się wokół i mimo woli zadrżała. — Z garażu jest bezpośrednie wejście do domu, jeżeli oczywiście zechcesz pójść ze mną… Pola ujęła już gałkę drzwi samochodu, gdy nagle zamarła. Po sekundzie szepnęła cichutko: — Ktoś idzie! Szybko! Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Arvardan bez trudu przypomniał sobie jej instrukcje. Natychmiast przyciągnął do siebie ciepłe, nie stawiające oporu ciało. Jej usta zadrżały, otwierając przed nim nieskończony ocean słodyczy… Przez pierwsze dziesięć sekund starał się maksymalnie odwrócić wzrok, szukając plamy światła na podłodze, wytężał słuch w oczekiwaniu na odgłos obcych kroków. Potem jednak zalała go fala uczuć, oślepił blask gwiazd, ogłuszyło szaleńcze bicie własnego serca. Pola oderwała od niego usta, ale Arvardan ponownie odnalazł je w pocałunku. Mocniej przytulił ją do siebie, a ona zanurzyła się w jego ramionach, aż ich serca zaczęły bić zgodnym rytmem. Dopiero po dłuższej chwili rozłączyli się i przez moment siedzieli nieruchomo, policzek przy policzku. Arvardan nigdy dotąd nie był zakochany… Tym razem nie wzdrygnął się na to słowo. W końcu cóż w tym niezwykłego? Ziemianka czy nie, w całej Galaktyce nie znalazłby równie wspaniałej dziewczyny. Wreszcie powiedział z rozmarzeniem: — To musiał być jakiś samochód. — Nie — odparła szeptem. — W ogóle nic nie słyszałam. Odsunął ją od siebie, lecz Pola nie spuściła oczu. — Ty diablico. Mówisz poważnie? — Chciałam, żebyś mnie pocałował — w jej oczach zabłysła figlarna iskierka. — I wcale nie żałuję. — Myślisz, że ja żałuję? Pocałuj mnie jeszcze raz, dlatego że teraz to ja tego pragnę. Po kolejnej bardzo długiej chwili Pola odsunęła się nagle. Przygładziła włosy i zdecydowanym, pedantycznym gestem poprawiła kołnierzyk sukienki. — Sądzę, że powinniśmy już iść do środka. Zgaś światło. Przyniosłam ze sobą latarkę. W ślad za nią wyszedł z samochodu. W głębokiej ciemności sylwetka stojącej przed nim dziewczyny stanowiła tylko niewyraźny cień w mętnym blasku miniaturowej latarki. — Lepiej weź mnie za rękę — powiedziała. — Musimy wejść po schodach. — Kocham cię. Polu — szepnął cicho. Jakże łatwo było powiedzieć te słowa! I jak prawdziwie zabrzmiały! Powtórzył raz jeszcze: — Kocham cię. — Ledwo mnie znasz — odparła miękko. — Nie. Całe moje życie. Przysięgam! Przez całe życie. Polu, od dwóch miesięcy bez przerwy myślałem i marzyłem o tobie. Naprawdę! — Ale ja jestem Ziemianką. — Więc i ja zostanę Ziemianinem. Wypróbuj mnie. Zatrzymał ją i delikatnie przekręcił jej dłoń, póki światło latarki nie padło na zarumienioną, mokrą od łez twarz dziewczyny. — Czemu płaczesz? — Bo kiedy mój ojciec wszystko ci opowie, zrozumiesz, że nie możesz kochać Ziemianki. — Powiedziałem — wypróbuj mnie. 15. DWADZIEŚCIA PIĘĆ MILIARDÓW — CZY ZERO? Arvardan i Shekt spotkali się w małym pokoju na pierwszym piętrze domu. Wszystkie okna były dokładnie spolaryzowane aż do całkowitej nieprzejrzystości. Pola została na dole, gdzie, czujnie nasłuchując, pełniła wartę siedząc w fotelu i wyglądając na ciemną, pustą ulicę. Zgarbiona postać Shekta wydała się Arvardanowi odmieniona w porównaniu z tym, co widział jakieś dziesięć godzin temu. Wprawdzie twarz fizyka nadal nosiła znamiona wieku i ogromnego wyczerpania, lecz o ile przedtem malowała się na niej niepewność i lęk, teraz wyrażała niemal straceńczą desperację. — Doktorze Arvardan — powiedział poważnie — muszę przeprosić pana za moje dzisiejsze zachowanie. Miałem nadzieję, że pan zrozumie… — Przyznaję, że wtedy nie wiedziałem, o co panu chodzi, ale teraz pojmuję już wszystko. Shekt zasiadł przy stole i wskazał gościowi butelkę wina. Arvardan obronnym gestem uniósł rękę. — Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, wolałbym jakiś owoc… Co to takiego? Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek wcześniej widział coś podobnego. — To rodzaj pomarańczy — wyjaśnił Shekt. — Nie sądzę, aby rosły one gdzieś poza Ziemią. Trzeba tylko zdjąć skórkę. To łatwe — zademonstrował i Arvardan, obwąchawszy ciekawie owoc, wbił zęby w soczysty miąższ. Po sekundzie wydał z siebie okrzyk zachwytu. — Pyszne! Doktorze Shekt, czy Ziemia próbowała kiedyś eksportować te owoce? — Starsi — odparł fizyk posępnym tonem — nie są zachwyceni ideą handlu z Tamtymi. Zresztą nasi kosmiczni sąsiedzi również wolą unikać wszelkich kontaktów. To po prostu jeszcze jeden aspekt naszych trudności. Arvardan poczuł, jak ogarnia go nagłe rozdrażnienie. — To największy idiotyzm, jaki kiedykolwiek słyszałem. Mówię panu, że czasem, kiedy widzę, co kryje się w umysłach moich bliźnich, zaczynam wątpić w ludzką inteligencję. Shekt wzruszył ramionami. Od lat przywykł do podobnych nonsensów. — Obawiam się, że to część niemal nierozwiązywalnego problemu antyterranizmu. — Ale jego nierozwiązywalność — wykrzyknął archeolog — wynika stąd, że nikt nawet nie próbuje szukać rozwiązania! Ilu Ziemian reaguje na tę sytuację nienawiścią skierowaną przeciw obywatelom Galaktyki? I to wszystkim, bez żadnego wyjątku? To najczęstsza choroba — nienawiść za nienawiść. Czy wasi ludzie rzeczywiście pragną równości i wzajemnej tolerancji? Bynajmniej! Większość z nich chce jedynie zamienić się rolami ze swym ciemięzcą. — Może i jest sporo prawdy w tym, co pan mówi — odparł ze smutkiem Shekt. — Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale to tylko jedna strona medalu. Dajcie nam szansę, a wychowamy nowe pokolenie Ziemian, pozbawionych separatystycznych uprzedzeń i całym sercem wierzących w jedność ludzkości. Asymilacjoniści, którzy wyznają hasła tolerancji i kompromisu, nieraz już dochodzili do głosu. Jestem jednym z nich. Czy raczej byłem nim kiedyś. Teraz jednak całą Ziemią rządzą zeloci. To skrajni nacjonaliści, opętani marzeniami o dawnej i przyszłej władzy nad światem. To przed nimi trzeba uchronić Imperium. Arvardan zmarszczył brwi. — Ma pan na myśli bunt, o którym wspominała Pola? — Doktorze Arvardan — odrzekł ponuro Shekt — to niełatwe zadanie. Mam pana przekonać, że Ziemia może podbić Galaktykę. Niewiarygodny pomysł, prawda? Ale niestety prawdziwy. Nie jestem zbyt odważnym człowiekiem i bardzo pragnę żyć. Może pan więc sobie wyobrazić, jak potężny musi być bodziec, który zmusza mnie do zaryzykowania zdrady, jeśli w dodatku moją osobą wciąż interesują się agenci miejscowych władz. — Skoro to aż tak poważna sprawa — stwierdził Arvardan — lepiej będzie, gdy od razu coś wyjaśnię. Oczywiście pomogę panu, jak tylko będę mógł — ale jedynie jako obywatel Galaktyki. Nie mam żadnej szczególnej władzy ni wpływów, ani na dworze, ani w pałacu Prokuratora. Jestem dokładnie tym, na kogo wyglądam — archeologiem uczestniczącym w ekspedycji naukowej zorganizowanej wyłącznie dla zaspokojenia mojej ciekawości. Ponieważ zdecydował się pan podjąć ryzyko, czy nie powinien pan zwrócić się do samego Prokuratora? On mógłby naprawdę pomóc. — I dlatego właśnie mnie pilnują. Starsi nie pozwolą mi skontaktować się z Prokuratorem. Kiedy dziś rano przybył pan do mojego domu, sądziłem nawet, że może pan być pośrednikiem. Wydawało mi się, że Ennius coś podejrzewa. — Może i tak — nie znam go na tyle. Ale ja nie jestem żadnym pośrednikiem. Przykro mi. Jeśli nadal chce pan zawierzyć mi tę tajemnicę, przyrzekam, iż przekażę mu wszystko, co będzie trzeba. — Dziękuję panu. O nic więcej nie proszę. Tylko o to — i aby wykorzystał pan wszelkie wpływy, by uchronić Ziemię przed zbyt surową karą. — Oczywiście — Arvardan czuł niepokój. W tym momencie był zupełnie przekonany, że ma do czynienia ze starszym, ekscentrycznym paranoikiem, być może nieszkodliwym, lecz zupełnie stukniętym. Nie ma jednak wyjścia. Musi go wysłuchać i postarać się ukoić lęki starego uczonego — ze względu na Połę. — Doktorze Arvardan — zaczął Shekt. — Podobno słyszał pan o synapsyfikatorze? Mówił pan o tym dziś rano. — Owszem. Czytałem pański artykuł w Przeglądzie Fizycznym. Wspominałem o tym urządzeniu Prokuratorowi i najwyższemu kapłanowi. — Najwyższemu kapłanowi? — Ależ tak. Wtedy gdy otrzymałem od niego list polecający, którego pan, hmmm, nie zechciał przeczytać. — Raz jeszcze przepraszam. Ale szkoda, że… Co dokładnie wiadomo panu o synapsyfikatorze — Że jest to interesująca porażka. Został zaprojektowany do zwiększania zdolności uczenia. Eksperymenty na szczurach były dość obiecujące, ale doświadczenia na ludziach zakończyły się sromotną klęską. Shekt spojrzał na niego smutnym wzrokiem. — No tak, po lekturze artykułu musi pan tak myśleć. Urządzenie zostało w nim opisane jako całkowite fiasko, a wiadomości o udanych eksperymentach z rozmysłem utajniono. — Hmm. To dość niezwykły przykład etyki naukowej, doktorze Shekt. — Owszem, przyznaję. Ale mam pięćdziesiąt sześć lat i jeśli wie pan cokolwiek o ziemskich zwyczajach, zdaje pan sobie sprawę, że pozostało mi niewiele życia. — Sześćdziesiątka? Tak, słyszałem, nawet więcej, niżbym sobie życzył. — Arvardan pomyślał cierpko o swej pierwszej podróży ziemskim stratolotem. — Podobno czasem czyni się wyjątek dla szczególnie zasłużonych naukowców. — Istotnie. Lecz decyzję w tej sprawie podejmuje najwyższy kapłan wraz z Radą Starszych. Nie można odwołać się od ich wyroku — nawet do imperatora. Powiedziano mi, że ceną za życie ma być utrzymanie synapsyfikatora w tajemnicy i dalsza ciężka praca nad jego ulepszeniem. — Stary człowiek bezradnie rozłożył ręce. — Skąd miałem wtedy wiedzieć, co z tego wyniknie, do czego użyją mojej maszyny? — A do czego ją wykorzystano? — Arvardan wyjął z kieszeni na piersi papierośnicę i poczęstował swego rozmówcę, tamten jednak podziękował. — Chwileczkę!… Po pewnym czasie, kiedy ostatecznie zyskałem pewność, że urządzenie może zostać wypróbowane na ludziach, poddaliśmy synapsyfikacji kilku ziemskich biologów. Byli to znani zwolennicy zelotów, to jest ekstremistów. Wszyscy przeżyli, choć po pewnym czasie dały znać o sobie dodatkowe objawy. Jednego z nich przywieziono potem na leczenie. Nie zdołałem go uratować, ale słowa umierającego pozwoliły mi odkryć prawdę. Zbliżała się północ. Dzień był bardzo wyczerpujący i pełen wrażeń. A jednak mimo zmęczenia Arvardan poczuł, że słowa Shekta obudziły jego ciekawość. — Jeśli można, wolałbym, aby przeszedł pan do rzeczy. — Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości. Jeśli mam pana przekonać, powinienem dokładnie wszystko wyjaśnić. Oczywiście zdaje pan sobie ‘sprawę ze szczególnego charakteru ziemskiego środowiska — jego radioaktywności. — Tak, nieźle się w tym orientuję. — Wie pan również, jaki wpływ wywiera promieniowanie na Ziemię i jej gospodarkę? — Owszem. — W takim razie nie będę się nad tym rozwodził. Wspomnę tylko, że na Ziemi znacznie częściej niż gdziekolwiek indziej pojawiają się nowe mutacje. Teorie głoszone przez naszych wrogów, jakoby Ziemianie różnili się od reszty ludzkości, zawierają w sobie ziarno prawdy. Oczywiście mutacje te są mało znaczące i większość cech nie zostaje przekazana potomstwu. Jeśli Ziemianie zmienili się, to tylko w pewnych aspektach wewnętrznych procesów chemicznych, co pozwala im lepiej przystosować się do niezwykłego środowiska. Wykazują więc większą odporność na promieniowanie, szybsze gojenie się oparzeń… — Doktorze Shekt, wszystko to jest mi doskonale znane. — Czy pomyślał więc pan kiedyś, że podobne mutacje dokonują się również u innych organizmów? Nie tylko u ludzi? Zapadła krótka cisza, po czym Arvardan odrzekł: — Rzeczywiście, nie wpadłem na to, choć oczywiście coś takiego jest nie do uniknięcia. — Zgadza się. I to właśnie stało się na Ziemi. Wśród naszych zwierząt domowych występuje znacznie więcej odmian niż na jakiejkolwiek innej planecie. Pomarańcza, którą pan przed chwilą zjadł, to również mutant, nie istniejący nigdzie indziej. Między innymi dlatego nikt nie zechciałby eksportować tych owoców. Pozaświatowcy odnoszą się do nich podejrzliwie, tak jak i do nas — a my strzeżemy ich niczym największego skarbu. I oczywiście to, co odnosi się do zwierząt i roślin, jest również prawdziwe w odniesieniu do mikroorganizmów. Arvardan poczuł pierwsze ukłucie strachu. — Ma pan na myśli bakterie? — spytał. — Mam na myśli cały świat najprostszych organizmów. Pierwotniaki, bakterie i samonamnażające się białka, zwane czasami wirusami. — Do czego właściwie pan zmierza? — Chyba już pan rozumie, doktorze Arvardan. Nagle zaczął pan okazywać zainteresowanie. Widzi pan, pośród pańskich rodaków krążą legendy, że Ziemianie niosą z sobą śmierć, że towarzystwo Ziemian to prowokowanie losu, że Ziemianie przynoszą nieszczęście, mają złe oczy… — Słyszałem o tym. Głupie przesądy. — Niezupełnie. To jest właśnie najgorsze. Podobnie jak w wielu legendach, podaniach i bajkach w przesądzie tym kryje się ziarno prawdy. Zdarza się, że organizm Ziemianina staje się gospodarzem mikroskopijnych pasożytów, nie występujących nigdzie poza naszą planetą. Tamci nie są na nie szczególnie odporni. Reszta to zwykła biologia, doktorze. Arvardan milczał. — Czasami oczywiście nas też dopadnie choroba. Z terenów skażonych wydostanie się nowy zarazek i na planecie wybucha epidemia. Ale generalnie rzecz biorąc Ziemianie dotrzymują kroku zagrożeniom. Nowe pokolenia uodparniają się na kolejne bakterie i wirusy, co pozwala nam przetrwać. Tamci nie mają takiej szansy. — Czy to znaczy — zaczął słabo Arvardan — że zetknięcie z wami powoduje?… — Odsunął się z krzesłem, myśląc o wieczornych pocałunkach. Shekt potrząsnął głową. — Oczywiście, że nie. Nie jesteśmy źródłem chorób, po prostu je przenosimy. A nawet nosicielstwo zdarza się bardzo rzadko. Gdybym mieszkał na pańskiej planecie, nie roznosiłbym zarazy, podobnie jak pan. Nie przyciągam zarazków. Nawet tutaj niebezpieczny jest jeden na bilion mikroorganizmów albo nawet na bilion bilionów. Szansę zakażenia są mniejsze niż groźba uderzenia meteoru. Chyba że ktoś zechciałby wyszukać owe zarazki, wyizolować je i rozmnożyć. Znów zapadła cisza, tym razem znacznie dłuższa. Wreszcie Arvardan przemówił dziwnie zduszonym głosem: — Czy to właśnie robią Ziemianie? Przestał myśleć o paranoi. Był gotów uwierzyć. — Tak. Z początku jednak mieliśmy niewinne intencje. Nasi biolodzy są naturalnie szczególnie zainteresowani niezwykłymi aspektami ziemskiego życia. Ostatnio udało im się wyizolować wirusa gorączki pospolitej. — Co to jest gorączka pospolita? — Łagodna endemiczna choroba ziemska. To znaczy, łagodna dla nas. Większość Ziemian przechodzi ją w dzieciństwie, jej objawy nie są zbyt groźne. Lekka gorączka, miejscowa wysypka, zapalenie stawów i błon śluzowych połączone z uporczywym pragnieniem. Choroba trwa zwykle od czterech do sześciu dni, a raz przebyta, na zawsze uodparnia organizm. Ja ją miałem, Pola ją miała. Czasami pojawia się groźniejsza odmiana tej samej choroby — najprawdopodobniej wywoływana przez nieco inny szczep wirusa — którą nazywamy gorączką radiacyjną. — Słyszałem już o niej — mruknął Arvardan. — Naprawdę? Nazwę zawdzięcza powszechnemu przekonaniu, że zakażenie następuje po dłuższym pobycie na terenach radioaktywnych. Istotnie długi kontakt ze skażeniem często prowadzi do zachorowań, bo właśnie na tych terenach najczęściej powstają groźne mutacje wirusa. Przyczyną choroby nie jest jednak promieniowanie, lecz właśnie wirus. W gorączce radiacyjnej objawy występują już po dwóch godzinach od chwili zakażenia. Usta ulegają zniekształceniu do tego stopnia, że chory praktycznie nie może mówić. Po kilku dniach najczęściej następuje zgon. Teraz zaś, drogi doktorze, przechodzimy do najważniejszego. Organizmy Ziemian są przystosowane do gorączki pospolitej, Tamtych — nie. Czasami zaraża się nią ktoś z obsady garnizonu i reaguje tak jak Ziemianin na gorączkę radiacyjną. Zazwyczaj umiera w ciągu dwunastu godzin. Wtedy zwłoki zostają spalone — przez Ziemian — bo jeśli ktoś z Tamtych zanadto się do nich zbliży, również ginie. Wirus został wyizolowany dziesięć lat temu. To nukleoproteid, podobnie jak większość przesączalnych wirusów, spośród innych wyróżnia go jednak niezwykle wysoka zawartość radioaktywnego węgla, siarki i fosforu. „Niezwykle wysoka” oznacza, że pięćdziesiąt procent węgla, siarki i fosforu tworzących wirus jest radioaktywne. Przypuszcza się, że śmiertelny skutek dla organizmu żywiciela jest w większej mierze pochodną promieniowania niż toksyn wirusa. Naturalnie Ziemianie, przystosowani do promieniowania gamma, reagują znacznie słabiej. Z początku badania koncentrowały się na budowie wirusa i mechanizmie koncentracji izotopów. Jak pan zapewne wie, dzisiejsza chemia potrafi rozdzielić izotopy jedynie żmudnymi, pracochłonnymi metodami. Nie znamy też żadnego innego organizmu, w którym mogłoby się to dokonać. Wkrótce jednak badania poszły w innym kierunku. Będę się streszczał, doktorze. Chyba widzi pan już, do czego zmierzam. Zespół badawczy mógł prowadzić doświadczenia na pozaziemskich zwierzętach, ale nie na samych Tamtych. Na Ziemi jest ich zbyt mało, by zniknięcie nawet paru osób mogło pozostać nie zauważone. Nie można też było dopuścić do przedwczesnego wykrycia planów. Poddano zatem synapsyfikacji grupkę biologów. To właśnie oni opracowali nowe matematyczne podejście do chemii białek i immunologii, co umożliwiło w końcu wyhodowanie syntetycznego szczepu wirusa, atakującego wyłącznie mieszkańców Galaktyki — Tamtych. Obecnie istnieją już całe tony wykrystalizowanego wirusa. Arvardan patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. Czuł, jak po czole i policzkach spływają mu strużki potu. — Czy chce pan powiedzieć — wykrztusił — że Ziemia ma zamiar rozesłać ten wirus po Galaktyce, zapoczątkowując w ten sposób gigantyczną wojnę biologiczną? — Której my nie możemy przegrać, a wy — wygrać. Właśnie tak. Kiedy epidemia rozpocznie się na dobre, każdego dnia będą umierać miliony. Nic jej nie powstrzyma. Przerażeni uchodźcy rozniosą wirusa po całym Imperium, a nawet gdybyście zaczęli wysadzać całe planety, zawsze będzie można wywołać nowe ogniska zarazy. Nie będzie żadnych powodów, by jej wybuch połączyć z Ziemią. Gdy nasze przetrwanie zacznie budzić podejrzenia, straty będą już tak ogromne, a rozpacz tak obezwładniająca, że Tamci nie podejmą żadnych kroków. — I wszyscy umrą? — Arvardan wciąż nie dopuszczał do siebie tej potwornej myśli, nie potrafił w nią uwierzyć. — Może nie wszyscy. Nasza nowa bakteriologia zajmuje się wieloma sprawami. Mamy również antytoksynę i środki do jej produkcji. Można ich będzie użyć w razie szybkiej kapitulacji. Poza tym w zapadłych kątach Galaktyki ocaleje zapewne kilka planet, może nawet gdzieś znajdą się ludzie całkowicie odporni na chorobę. W ciężkiej, przejmującej ciszy, która zapadła po jego ostatnich słowach — Arvardan ani przez sekundę nie wątpił w to, co usłyszał, w straszliwą prawdę, która w ciągu kilku minut zredukowała szansę zwycięstwa Imperium z dwudziestu pięciu miliardów do zera — rozległ się cichy, znużony głos Shekta. — To nie Ziemia chce do tego doprowadzić. Garstka przywódców, siłą odseparowanych od reszty Galaktyki, nienawidzących tych, którzy nie dopuszczają ich do siebie, postanowiła uderzyć nie licząc się z kosztami. To szaleństwo… Ale jeśli raz zaczną, cala Ziemia będzie musiała pójść w ich ślady. Co bowiem mielibyśmy zrobić? Nękani ogromnym poczuciem winy, musielibyśmy jednak dokończyć dzieła zniszczenia. Czy moglibyśmy pozwolić, by ocalała część Galaktyki mogła dokonać na nas odwetu? Ale choć jestem Ziemianinem, przede wszystkim jestem człowiekiem. Czy muszą zginąć tryliony ludzi, by zadowolić kilka milionów? Czy nawet najbardziej zasadna zemsta jednej planety ma zniszczyć całą cywilizację galaktyczną? A jeśli nawet zwyciężymy, to co nam z tego przyjdzie? Stolicą Galaktyki musi zostać planeta posiadająca niezbędne zasoby naturalne — a my ich nie mamy. Ziemianie mogą nawet zawładnąć Trantorem i stamtąd rządzić Galaktyką przez pierwsze pokolenie, ale ich dzieci staną się obywatelami Trantora i z pogardą spoglądać będą ku Ziemi. Poza tym, czy ludzkość może skorzystać na zamianie tyranii galaktycznej na tyranię Ziemi? Nie! Nie! Musi istnieć jakieś wyjście dla wszystkich ludzi bez wyjątku, droga, prowadząca ku sprawiedliwości i wolności. Nagle Shekt skrył twarz w dłoniach i zakołysał się łagodnie w fotelu. Arvardan słyszał wszystko jak przez mgłę. — Nie popełnił pan żadnej zdrady — wyjąkał. — Natychmiast udam się na Everest. Prokurator uwierzy mi. Musi mi uwierzyć! Nagle na zewnątrz rozległ się odgłos biegnących stóp, w pokoju pojawiła się blada, przerażona twarz. Pozostawione otworem drzwi zaskrzypiały. — Ojcze — do domu zbliżają się jacyś ludzie. Policzki Shekta poszarzały. — Prędko, doktorze! Przez garaż! — Gwałtownie popchnął zdumionego gościa. — Proszę zabrać Polę i nie martwić się o mnie. Zatrzymam ich. Ale kiedy się odwrócili, ujrzeli przed sobą mężczyznę w zielonej szacie. Nieznajomy uśmiechał się nieznacznie, jego dłoń lekko obejmowała bicz neuronowy. Na dole rozległo się walenie do drzwi, nagły trzask pękającego tworzywa i łomot licznych nóg. — Kim pan jest? — spytał ostro Arvardan, spoglądając wyzywająco na uzbrojonego intruza. Zasłonił sobą Polę. — Ja? — powiedział szorstko człowiek w zielonej szacie. — Jestem tylko skromnym Sekretarzem Jego Ekscelencji, najwyższego kapłana — podszedł o krok bliżej. — O mały włos czekałbym za długo. Ale nie. Hmm, i do tego dziewczyna. To naprawdę nieroztropne. — Jestem obywatelem Galaktyki — oznajmił twardo Arvardan — i twierdzę, że nie macie prawa mnie aresztować — ani zresztą wkroczyć do tego domu — bez oficjalnego zezwolenia władz. — Ja — Sekretarz wolną ręką postukał się w pierś — sprawuję całą władzę na tej planecie. Już niedługo będę też jedynym władcą całej Galaktyki. Mamy was wszystkich — nawet Schwartza. — Schwartza! — krzyknęli niemal jednocześnie Shekt i Pola. — Jesteście zaskoczeni? Chodźcie, zaprowadzę was do niego. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał Arvardan, był szeroki uśmiech Sekretarza — i błysk bicza. Poprzez szkarłatną zasłonę bólu runął w nieświadomość. 16. PO KTÓREJ JESTEŚ STRONIE? Schwartz leżał niespokojnie na twardej ławce w jednym z wielu podziemnych pomieszczeń Dworu Pokuty w Chica. Dwór, jak go najczęściej nazywano, stanowił imponujący dowód władzy najwyższego kapłana i jego otoczenia. Ponury kamienny gmach rzucał mroczny cień na sąsiadujące z nim baraki imperialne — cień równie głęboki jak groza, którą budził w sercach miejscowych złoczyńców, lekce sobie ważących dalekie imperialne prawa. W ciągu ostatnich kilku wieków wewnątrz tych murów wielu Ziemian czekało na wyrok należny wszystkim, którzy zaniżają bądź nie dotrzymują norm produkcyjnych, żyją poza wyznaczony wiek lub ukrywają kogoś, kto popełnił tę zbrodnię, albo też próbują działać na szkodę miejscowego rządu. Czasami, kiedy małostkowa złośliwość ziemskiego wymiaru sprawiedliwości wydała się szczególnie bezsensowna któremuś z urzędujących Prokuratorów — subtelnych i zazwyczaj trochę zblazowanych — namiestnik Imperium mógł uchylić wyrok. Oznaczało to jednak możliwość buntu, a już na pewno potężnych zamieszek. Zazwyczaj jeśli Rada żądała kary śmierci, Prokurator ustępował. W końcu cierpieli na tym jedynie Ziemianie… Naturalnie Joseph Schwartz nie miał o tym wszystkim pojęcia. Na jego świat składała się niewielka cela, o ścianach migoczących słabym blaskiem, dwie twarde ławki i stół oraz nisza w ścianie, służąca za łazienkę i toaletę. Nie miał nawet okna, by móc ujrzeć kawałek nieba, a wpadający do środka strumień świeżego powietrza z kanału wentylacyjnego najczęściej był tak słaby, że niemal niewyczuwalny. Schwartz potarł włosy, otaczające łysinę na czubku głowy i usiadł. Szkoda, że próba ucieczki donikąd (gdzie bowiem na tej Ziemi mógł się czuć bezpieczny?) skończyła się tak szybko i nieprzyjemnie. W rezultacie trafił tutaj. Teraz mógł przynajmniej bawić się Śladami Psychicznymi. Czy to dla niego dobrze, czy źle? Na farmie był to jedynie niezwykły, niepokojący dar, którego natury zupełnie nie znał. Nie myślał też wtedy o otwierających się przed nim możliwościach. Teraz jednak miał dość czasu, by eksperymentować. Gdyby bez przerwy, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę rozmyślał o swym uwięzieniu, wkrótce skończyłby jako wariat. Tymczasem mógł śledzić przechodzących członków personelu, sięgać po strażników w sąsiednich korytarzach, wyciągać delikatne macki swego umysłu aż do samego kapitana Dworu, urzędującego w odległym gabinecie. Delikatnie badał i analizował umysły. Pod jego dotykiem otwierały się na oścież, niczym dojrzałe orzechy — suche skorupy, spomiędzy których z szelestem sypał się deszcz uczuć i wrażeń. Dzięki temu wiele dowiedział się na temat Ziemi i Imperium — więcej, niż zdołał odkryć (czy raczej mógł odkryć) przez dwa miesiące na farmie. A jedna informacja powtarzała się bez przerwy, nie pozostawiając żadnego pola domysłom: Był skazany na śmierć. Bez odwołania, dyskusji i możliwości ucieczki. Może dziś, może jutro — jedno było pewne: wkrótce zginie! W jakiś sposób oswoił się z tą myślą, a nawet znalazł w niej ukojenie. Drzwi otwarły się i Schwartz skoczył na równe nogi, półprzytomny ze strachu. Można akceptować śmierć całym świadomym umysłem, lecz ciało, ta dzika bestia, nie zna pojęcia „rozsądku”. Czy to już teraz? Nie — jeszcze nie. Ślad Psychiczny przybysza nie sugerował morderczych zamiarów. Do celi wszedł strażnik z metalowym prętem w ręku. Schwartz wiedział, co to oznacza. — Idziesz ze mną — oznajmił zwięźle strażnik. Schwartz posłuchał, zastanawiając się nad swą dziwną mocą. Na długo przedtem, nim strażnik zdołałby użyć swojej broni albo nawet nim postanowiłby to zrobić, Schwartz mógłby go obezwładnić — błyskawicznie i bezszelestnie. Umysł żołnierza był w psychicznych rękach Schwartza. Wystarczyło tylko lekko ścisnąć. Ale po co? Zjawiliby się inni. Ilu naraz mógł obezwładnić? Iloma parami owych „rąk” dysponował? Potulnie szedł naprzód. Wreszcie dotarł do ogromnej sali. Przebywało tam już dwóch mężczyzn i kobieta, wszyscy rozciągnięci na bardzo wysokich stołach, jak martwi. Ale żyli — ich umysły były w pełni aktywne. Paraliż! Znał ich!… Czyżby ich znał? Przystanął, żeby się przyjrzeć, ale dłoń strażnika natychmiast spoczęła na jego ramieniu. — Ruszaj się! Obok stał czwarty stół — pusty. Nie dostrzegając w myślach strażnika żadnych zabójczych zamiarów Schwartz wspiął się na górę i położył. Wiedział, co będzie dalej. Stalowy pręt strażnika dotknął po kolei jego kończyn. Coś go załaskotało i w tej samej chwili stracił w nich czucie. Została mu tylko głowa, szybująca w próżni. Odwrócił ją. — Pola! — krzyknął. — Ty jesteś Pola, prawda? Dziewczyna, która… Powoli kiwała głową. Schwartz nie rozpoznał jej Śladu Psychicznego — dwa miesiące temu nie miał jeszcze pojęcia o istnieniu czegoś takiego. Wtedy wyczuwał jedynie atmosferę. Teraz przypominał to sobie dokładnie. Obecnie mógł jednak odkryć znacznie więcej. Mężczyzna obok Poli to doktor Shekt; dalej leżał doktor Bel Arvardan. Znał ich nazwiska, czuł przepełniającą ich rozpacz, odbierał ostatnie echa przerażenia w umyśle dziewczyny. Przez chwilę było mu ich żal, potem jednak przypomniał sobie, kim i czym byli. I jego serce skamieniało. Niech umierają! Cała trójka znajdowała się w tej sali prawie od godziny. Sala, w której ich ulokowano, była bez wątpienia wykorzystywana do wielkich zgromadzeń — mogła pomieścić kilkaset osób. Pośród tego ogromu więźniowie czuli się kompletnie zagubieni. Nie mieli też o czym rozmawiać. Arvardan czuł suchość i pieczenie w gardle. Kilka razy pokręcił głową — była to jedyna część ciała, którą jeszcze mógł sterować. Shekt miał zamknięte oczy, z zaciśniętych warg odpłynęła cała krew. — Shekt. Posłuchaj, Shekt! — wyszeptał Arvardan gwałtownie. — Co… o co chodzi? — odpowiedział mu zamierający szept. — Co robisz, człowieku? Zasypiasz? Myśl, stary, myśl! — Dlaczego? O czym mam myśleć? — Kim jest Joseph Schwartz? Zmęczonym i słabym głosem odezwała się Pola: — Nie pamiętasz, Bel? Wtedy, w domu towarowym, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, dawno temu? Arvardan szarpnął się wściekle i odkrył, iż może unieść głowę o pięć bolesnych centymetrów. Z tej pozycji widział część twarzy dziewczyny. — Polu! Polu! — gdyby tylko mógł się do niej zbliżyć; przez dwa miesiące nie było po temu przeszkód, lecz wtedy nie wykorzystał szansy. Patrzyła na niego z bladym uśmiechem, tak nikłym, że prawie niewidocznym. — Jeszcze wygramy, zobaczysz. Ona jednak potrząsała głową, a szyja Arvardana odmówiła posłuszeństwa. Naciągnięte to granic wytrzymałości ścięgna niemal pękały z bólu. — Shekt — nie ustępował Arvardan. — Posłuchaj mnie. Jak go poznałeś? Czy był twoim pacjentem? — Synapsyfikator. Zgłosił się na ochotnika. — Czy poddałeś go zabiegowi? — Tak. Arvardan rozważył jego słowa. — Co sprawiło, że przyszedł akurat do ciebie? — Nie wiem. — Może to naprawdę agent imperialny? (Schwartz cały czas śledził jego myśli, uśmiechając się do siebie. Nie odezwał się ani słowem i nadal zamierzał milczeć). Shekt poruszył lekko głową. — Agent imperialny? Dlatego, że twierdzi tak Sekretarz najwyższego kapłana? Daj spokój. Zresztą ten człowiek jest równie bezradny jak my… Posłuchaj, Bel, gdybyśmy zdołali wymyślić jakąś spójną historyjkę, to może odłożą egzekucję. Może mogli, byśmy… Archeolog roześmiał się głucho. Gardło paliło go coraz mocniej. — Moglibyśmy przeżyć, to miałeś na myśli? W zniszczonej Galaktyce, na ruinach cywilizacji? Żyć? Wolałbym umrzeć! — Myślałem o Poli — mruknął Shekt. — Ja również. Zapytaj ją samą. Polu, czy powinniśmy się poddać? Czy mamy spróbować przeżyć? W głosie Poli słychać było stanowczość. — Zdecydowałam już, po czyjej jestem stronie. Nie chcę umierać, lecz jeśli moja strona przegra, odejdę wraz z nią. Arvardana ogarnęło uczucie triumfu. Kiedy zabierze ją na Syriusza, udowodni, że przewyższa wszystkie kobiety. Cóż, że będą wypominać jej pochodzenie? Z rozkoszą wybije wszystkie zęby każdemu, kto… Nagle uświadomił sobie, że nie jest zbyt prawdopodobne, by kiedykolwiek zawiózł ją na Syriusza — ją czy kogoś innego. Najprawdopodobniej wkrótce w ogóle nie będzie Syriusza. Aby zagłuszyć podobne myśli, zająć się czymkolwiek innym, Arvardan zawołał: — Hej, ty! Jak cię zwą! Schwartz! Schwartz uniósł głowę, posyłając w stronę archeologa leniwe spojrzenie. Wciąż milczał. — Kim jesteś? — dopytywał się Arvardan. — Jak się w to wszystko wplątałeś? Jaka jest twoja rola w całej sprawie? Słysząc ton tych pytań Schwartz uświadomił sobie nagle całą niesprawiedliwość obecnej sytuacji. I kiedy po raz pierwszy wyraźnie ujrzał, jak niewinna była przeszłość w porównaniu ze straszliwą teraźniejszością, zapłonęła w nim wściekłość. — Ja? Jak się w to wszystko wplątałem? Posłuchaj więc. Kiedyś byłem nikim. Porządnym człowiekiem, ciężko pracującym krawcem. Żyłem spokojnie, nikomu nie szkodziłem, opiekowałem się rodziną. I nagle, bez żadnej przyczyny — bez żadnej przyczyny — przybyłem tutaj. — Do Chica? — spytał Arvardan, który z trudem podążał tropem jego rozumowania. — Nie, nie do Chica! — krzyknął Schwartz drwiąco. — Do tego szalonego świata! Och, co mnie obchodzi, czy mi uwierzycie, czy nie. Mój świat należy do przeszłości. Mój świat to rozległe tereny i dwa miliardy ludzi. I jest jedyny, nie ma innych! Arvardan milczał, oszołomiony gradem sypiących się na niego informacji. Odwrócił się do Shekta. — Rozumiesz coś z tego? — Czy możesz sobie wyobrazić — powiedział zamyślony fizyk — że ten człowiek ma nie zamknięty wyrostek robaczkowy, długi na osiem centymetrów? Pamiętasz, Polu? I zęby mądrości. I włosy na twarzy. — Tak, tak! — zawołał Schwartz z jakąś straceńczą odwagą. — Żałuję, że nie mam ogona, abyście wszyscy mogli go zobaczyć. Pochodzę z przeszłości. Z innych czasów. Och, sam nie wiem, jak się tu znalazłem! A teraz dajcie mi spokój! — po czym dodał nagle: — Wkrótce po nas przyjdą. To czekanie ma nas szybciej złamać, nic więcej. — Skąd wiesz? — spytał gwałtownie Arvardan. — Kto ci o tym powiedział? Schwartz milczał. — Czy to Sekretarz? Krępy mężczyzna o zadartym nosie? Schwartz nie potrafił rozpoznać z opisu kogoś, z kim zetknął się tylko przez Ślad Psychiczny, ale — Sekretarz? Owszem, mignął mu taki Ślad — potężny Ślad człowieka o ogromnej władzy — i rzeczywiście chyba należał do Sekretarza. — Balkis? — spytał zaintrygowany. — Jak…? — zaczai Arvardan, ale Shekt wpadł mu w słowo. — Tak właśnie nazywa się Sekretarz! — Ach tak. Co mówił? — Nic nie mówił — odparł Schwartz. — Po prostu wiem. Wszyscy jesteśmy skazani na śmierć. Nie ma przed nią ucieczki. Arvardan zniżył głos. — To chyba wariat, jak sądzisz? — Zastanawiam się… Chodzi o .budowę jego czaszki. Jest prymitywna, bardzo prymitywna. — To znaczy… — Arvardan był zdumiony. — Daj spokój, to przecież niemożliwe. — Ja dotąd też tak myślałem — przez chwilę głos Shekta, choć nadal słaby, zabrzmiał jak kiedyś, jakby w obliczu problemu naukowego jego umysł automatycznie przełączył się na inny bieg, beznamiętny, pozbawiony cech osobistych. — Istnieją obliczenia, ile energii wymagałoby przerzucenie ciała materialnego wzdłuż osi czasowej. Liczba ta jest bliska nieskończoności, toteż zawsze uważano rzecz za niemożliwą. Ale mówiło się czasem również o „uskokach czasowych”, podobnych do „uskoków geologicznych”. Rzeczywiście zdarzało się, że statki kosmiczne znikały niemal na oczach ludzi. Jest też słynny przypadek Hora Devallowa, który w pradawnych czasach pewnego dnia wszedł do swego domu i nigdy już z niego nie wyszedł, choć nie było go w środku… Mamy też planetę, o której wspominają podręczniki galaktografii sprzed stu lat. Wylądowały na niej trzy ekspedycje, które przywiozły dokładne opisy nowego globu — po czym nikt go już nigdy nie widział. Niektóre nowe odkrycia chemii jądrowej zdają się z kolei zaprzeczać prawom zachowania masy i energii. Próbowano to wyjaśnić zakładając, iż część masy przesuwa się w stosunku do osi czasu. Na przykład jądra atomów uranu, wymieszane z miedzią i barem w dokładnych, ściśle określonych proporcjach, pod wpływem lekkiego promieniowania gamma tworzyły układ rezonujący… — Ojcze — wtrąciła Pola. — Nie ma sensu… W tej chwili jednak również Arvardan zaczął mówić. — Zaczekajcie. Pozwólcie mi pomyśleć — oznajmił stanowczym tonem. — Jeżeli ktoś mógłby to wyjaśnić, to właśnie ja, nikt inny. Pozwólcie, że zadam mu kilka pytań. Hej, Schwartz! Stary mężczyzna uniósł wzrok. — Twój świat był jedyny w całej Galaktyce? Schwartz niechętnie skinął głową. — Tak. — Ale nie możesz wiedzieć tego na pewno. Nie potrafiliście jeszcze podróżować w kosmosie, więc jak mieliście sprawdzić? Mogło być jeszcze wiele innych zamieszkanych planet. — Nic o tym nie wiem. — Tak, oczywiście. Szkoda. A co z energią jądrową? — Mieliśmy bombę atomową. Uran, pluton — domyślam się, że to dlatego ten świat jest radioaktywny. Potem jak… jak odszedłem, musiała wybuchnąć kolejna wojna. Bomby atomowe… — w jakiś sposób Schwartz znów znalazł się w Chicago, w swym dawnym świecie, przed bombą. I poczuł przeszywający żal. Nie z powodu swojej osoby, ale całego pięknego świata. Arvardan przez chwilę mamrotał coś pod nosem. — No dobrze. Oczywiście mieliście jakiś język. — Ziemia? Całe mnóstwo. — A ty? — Angielski — kiedy dorosłem. — No to powiedz coś w tym języku. Przez ponad dwa miesiące Schwartz ani razu nie odezwał się po angielsku. Teraz jednak z rozkoszą powiedział wolno: — Chcę wrócić do domu, do swojej rodziny. — Czy to ten sam język, którego używał przed synapsyfikacją? — spytał Shekta Arvardan. — Nie mam pojęcia — odparł zdumiony Shekt. — Przedtem brzmiało to jak seria dziwacznych dźwięków, teraz też. Skąd mam wiedzieć, czy są takie same? — Cóż, nieważne… Jak w twoim języku brzmi słowo „matka”, Schwartz? Schwartz powiedział mu. — Hmmm. A „ojciec”… „brat”… „jeden” — chodzi mi o liczebnik… „dwa”… „trzy”… „dom”… „mężczyzna”… „kobieta”… Przesłuchanie ciągnęło się dłuższy czas, a kiedy Arvardan przerwał, aby zaczerpnąć tchu, na jego twarzy malowała się groza i osłupienie. — Shekt — westchnął — albo ten człowiek mówi prawdę, albo też stałem się ofiarą najbardziej szalonego snu, jaki można sobie wyobrazić. Język, którego używa, praktycznie w pełni odpowiada inskrypcjom, odnalezionym w warstwach sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat na Syriuszu, Arkturze, Alfie Centauri i w dwudziestu innych miejscach. A Schwartz mówi w tym języku! Inskrypcje, o których wspomniałem, rozszyfrowano dopiero w poprzednim pokoleniu i poza mną w Galaktyce jest może jeszcze z kilkanaście osób, które potrafią go zrozumieć. — Jesteś tego pewien? — Czy jestem pewien? Oczywiście. Jestem archeologiem. To moja praca. Przez chwilę Schwartz miał wrażenie, że skorupa niechęci, jaką się otoczył, zaczyna pękać. Po raz pierwszy odzyskał poczucie własnej tożsamości. Tajemnica wyszła na jaw: jest człowiekiem z przeszłości i oni to zaakceptowali. Po raz pierwszy zyskał dowód, że nie oszalał, na zawsze uciszając dręczące go wątpliwości. Powinien być wdzięczny tym ludziom. A jednak nadal czuł dziwną rezerwę. — Muszę go mieć — to znów Arvardan, płonący świętym ogniem swego powołania. — Shekt, nie masz pojęcia, co to oznacza dla archeologii. Człowiek z przeszłości — Wielka Przestrzeni! Posłuchaj, możemy zawrzeć układ. To jest dowód, którego szukała Ziemia. Proszę bardzo, mają swój dowód. Mogą teraz… — Wiem, o czym myślisz — przerwał mu Schwartz z ironią w głosie. — Uważasz, iż dzięki mnie Ziemia przekona wszystkich, że naprawdę stanowi źródło cywilizacji, i że jej władcy będą mi za to wdzięczni. Nic podobnego! Ja też rozważałem taką możliwość i chętnie potargowałbym się o własne życie. Ale oni nie uwierzą — ani mnie, ani tobie. — Dowody są niezbite. — W ogóle nie będą słuchać. A wiesz dlaczego? Ponieważ mają ustalone pojęcia o przeszłości. Każde odstępstwo od tego obrazu stanowiłoby w ich oczach świętokradztwo, nawet gdyby to była szczera prawda. Oni nie pragną prawdy — chcą mieć swoje tradycje. — Bel — powiedziała Pola. — Myślę, że on ma rację. Arvardan zacisnął zęby. — Zawsze możemy spróbować. — Nie uda się — przekonywał Schwartz. — Skąd wiesz? — Po prostu wiem! — W obliczu tak niezłomnego przekonania Arvardanowi pozostało tylko zamilknąć. Teraz jednak Shekt wpatrywał się w Schwartza z dziwnym błyskiem w znużonych oczach. — Czy czułeś jakiekolwiek niepożądane efekty synapsyfikacji? — spytał cicho. Schwartz nie znał samego słowa, lecz uchwycił jego znaczenie. Rzeczywiście poddali go zabiegowi, i to zabiegowi na mózgu. Tyle zdołał się już dowiedzieć! — Żadnych nieprzyjemnych efektów — odparł głośno. — Widzę, że bardzo szybko opanowałeś nasz język. Mógłbyś nawet uchodzić za jednego z nas. To cię nie dziwi? — Zawsze miałem znakomitą pamięć — odrzekł zimno. — I od czasu zabiegu nie czujesz się jakoś inaczej? — Nie. Spojrzenie doktora Shekta stało się ostre, czujne. — Po co te kłamstwa? Przecież wiesz doskonale, że nie mam żadnych wątpliwości — znasz moje myśli! Schwartz roześmiał się. — Umiem czytać w myślach? I co z tego? Shekt jednak zignorował jego słowa. Odwrócił swą śmiertelnie bladą, umęczoną twarz do Arvardana. — On potrafi wyczuwać czyjeś myśli. Ileż mógłbym zdziałać z jego pomocą! A tymczasem tkwię tutaj, bezsilny… — Co — co — co? — wyjąkał oszołomiony Arvardan. Nawet twarz Poli zdradzała zaciekawienie. — Naprawdę to potrafisz? — spytała Schwartza. Skinął głową. Kiedyś opiekowała się nim, teraz ją zabiją. Jednak naprawdę była zdrajczynią. — Arvardan — odezwał się Shekt — pamiętasz bakteriologa, o którym ci opowiadałem? Tego, co umarł niedługo po synapsyfikacji? Jednym z pierwszych objawów jego załamania było przekonanie, że umie czytać w myślach. I rzeczywiście potrafił. Odkryłem to tuż przed jego śmiercią i do tej pory trzymałem w sekrecie. Nikomu o tym nie mówiłem — ale to możliwe, naprawdę możliwe. Kiedy obniżymy opór elektryczny komórek mózgowych, mózg może zacząć odbierać pola magnetyczne wzbudzane przez mikroprądy towarzyszące myślom innych ludzi i przekształcać je w drgania, zrozumiałe także dla siebie. Na tej samej zasadzie działa każdy odbiornik. Byłaby to telepatia w pełnym znaczeniu tego słowa. Schwartz zachował uparte, wrogie milczenie, nawet gdy Arvardan uważnie spojrzał w jego stronę. — Jeśli to prawda, Shekt, to moglibyśmy go wykorzystać — umysł Syrianina pracował jak szalony, rozważając setki możliwości. — Może jeszcze znajdzie się jakieś rozwiązanie. Musi istnieć wyjście! Dla nas i dla Galaktyki. Schwartz zignorował zamęt, jaki opanował Ślad Psychiczny archeologa, choć odbierał go bardzo wyraźnie. — Chodzi ci o czytanie w ich myślach? W jaki sposób mogłoby to w czymś pomóc? Oczywiście potrafię więcej niż tylko czytać w myślach. Na przykład co powiesz na to? Było to tylko lekkie dotknięcie, lecz Arvardan krzyknął głośno, czując niespodziewany ból. — To ja — powiedział Schwartz. — Chcesz jeszcze? — Możesz zrobić to samo ze strażnikiem? Z Sekretarzem? — Arvardan nie potrafił ukryć podniecenia. — Dlaczego więc dałeś im się tu sprowadzić? Na Wielką Galaktykę, Shekt, nie będzie żadnych kłopotów. Posłuchaj, Schwartz… — Nie — wtrącił Schwartz. — To ty posłuchaj. Po co miałbym stąd uciekać? Dokąd? Pozostawałbym przecież ciągle na tej martwej planecie. Ja chcę wrócić do domu, a nie mogę. Pragnę znów zobaczyć rodzinę i przyjaciół, a to niemożliwe. Wobec tego chcę już tylko umrzeć. — Ale przecież tu chodzi o całą Galaktykę, Schwartz! Nie możesz myśleć wyłącznie o sobie! — Nie mogę? A niby dlaczego? Czy muszę martwić się o waszą Galaktykę? Mam nadzieję, że zdechnie i zgnije. Wiem, co chce zrobić Ziemia, i cieszę się z tego. Ta młoda dama powiedziała niedawno, że zdecydowała, po czyjej jest stronie. Cóż, ja też dokonałem już wyboru — jestem po stronie Ziemi. — Co? — Czemu nie? Jestem przecież Ziemianinem! 17. PRZEJDŹ NA DRUGĄ STRONĘ! Minęła godzina, odkąd Arvardan powoli ocknął się z omdlenia i odkrył, że jest przywiązany do stołu niczym połeć mięsa w rzeźni. I od tej chwili nic się nie działo. Nic oprócz długiej, gorączkowej rozmowy, która nie przyniosła co prawda żadnych efektów, pozwoliła jednak zabić nieznośnie wlokący się czas. Nic nie działo się bez przyczyny. To wiedział na pewno. Kiedy tak leżał twarzą do góry, bezradny, pozostawiony bez straży — najwyraźniej uznali, iż nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia — uświadomił sobie, że wszystko to miało pokazać im, jak bardzo są słabi. Nawet najbardziej rogata dusza nie zniosłaby podobnej świadomości, i kiedy przybywał inkwizytor, nie napotykał już żadnego oporu. Arvardan za wszelką cenę musiał przełamać ciszę. — Przypuszczam, że to miejsce jest na podsłuchu. Nie powinniśmy byli tyle mówić. — Nie jest — rozległ się zmęczony głos Schwartza. — Nikt nas nie słucha. Archeolog już miał odruchowo spytać: „Skąd wiesz?”, ale powstrzymał cisnące się na usta słowa. Że też istniała podobna moc! I to nie jemu była dana, ale człowiekowi z przeszłości, który twierdził, że jest Ziemianinem, i pragnie umrzeć! Arvardan widział przed sobą wyłącznie fragment sufitu. Odwracając się, mógł zobaczyć ostry profil Shekta; po drugiej stronie była pusta ściana. Jeśli maksymalnie uniósł głowę, mógł przez chwilę dojrzeć bladą twarz Poli. Czasami nachodziła go myśl, że jest człowiekiem Imperium — Imperium, na Gwiazdy, obywatelem Galaktyki — i że jego uwięzienie stanowi szczególnie rażące nadużycie, zwłaszcza jeśli zważyć bolesny fakt, że zrobili to Ziemianie. A on do tego dopuścił. Jednak i ta myśl z czasem przybladła. Mogli go umieścić obok Poli… Nie, tak jest lepiej. Nie byłby to dla niej krzepiący widok. — Bel? — słowo to zabrzmiało w uszach Arvardana szczególnie słodko w obliczu nadchodzącej śmierci. — Tak, Polu? — Jak myślisz, czy to jeszcze długo potrwa? — Może nie, kochana… Szkoda. Zmarnowaliśmy dwa miesiące. — To moja wina — szepnęła. — Moja wina. Na szczęście możemy mieć te ostatnie chwile. To takie — bezsensowne. Arvardan nie mógł odpowiedzieć. W jego głowie kłębiły się myśli, wirowały niczym oszalała karuzela. Czy to tylko wyobraźnia, czy naprawdę poczuł pod plecami twardy plastik? Jak długo trwa paraliż? Musi być jakiś sposób, by przekonać Schwartza. Próbował osłonić swoje myśli, wiedząc, że jest to niemożliwe. — Schwartz… — odezwał się. Schwartz leżał na swoim stole równie bezbronny jak pozostali. Jego cierpienie miało jednak dodatkowy, upiorny aspekt. Był czterema umysłami w jednym. Gdyby zostawiono go samego, zapewne zdołałby zachować gasnącą tęsknotę za nieskończoną ciszą i ukojeniem śmierci, pokonałby resztki chęci życia, która nie dalej jak dwa dni temu — a może trzy — kazała mu uciec z farmy. Jak jednak miał pragnąć śmierci? Czuł przecież przerażenie, które niczym całun spowijało umysł Shekta; rozpacz i bunt, dręczące tak zawsze pełnego życia Arvardana; głębokie, żałosne rozczarowanie młodziutkiej dziewczyny. Powinien był zamknąć swoją świadomość. Do czego niby potrzebna mu wiedza o cierpieniach innych? Miał swoje własne życie i swą własną śmierć. Ale oni atakowali go, delikatnie i bez przerwy — ich myśli przesączały się przez najmniejszą szczelinę w murze obronnym, który sobie budował. I kiedy Arvaran powiedział: „Schwartz”, wiedział już, że chcą, aby on, Schwartz, ich uratował. Dlaczego miałby to zrobić? Dlaczego? — Schwartz — powtórzył Arvardan kusząco — możesz żyć jako bohater. Nie masz za co umierać, tamci na to nie zasługują. Ale Schwartz uporczywie powracał do swych wspomnień z młodości, desperacko zamykając się w kręgu własnych myśli. W efekcie w jego głowie powstał dziwaczny zlepek przeszłości i teraźniejszości, który w końcu sprawił, że tama puściła. Odpowiedział jednak cicho i powściągliwie. — Tak, mogę żyć jako bohater, ale i jako zdrajca. Ci na zewnątrz, którzy chcą mnie zabić, to ludzie. Ty też nazywasz ich ludźmi, ale myślisz o nich inaczej. Nie potrafię tego nazwać, lecz wiem, że jest to obrzydliwe. I nie dlatego, że są źli, tylko dlatego, że pochodzą z Ziemi. — To kłamstwo. — To nie kłamstwo i wszyscy o tym wiemy. Chcą mnie zabić, tak, ale dlatego, że uważają mnie za jednego z was, ludzi, którzy potrafią w jednej minucie skazać całą planetę na wzgardę i potępienie, zdławić miażdżącą przewagą sił. Cóż, broń się przed robactwem, które ośmieliło się zagrozić swym boskim władcom. Ale nie proś o pomoc jednego ze swych wrogów. — Mówisz jak zelota — powiedział zdumiony Arvardan. — Dlaczego? Czy cierpiałeś? Mówisz, że byłeś mieszkańcem wielkiej i niezależnej planety. Ziemianinem, kiedy Ziemia była jedyną nosicielką życia. Jesteś jednym z nas, człowieku, jednym z władców. Dlaczego sympatyzujesz z garstką wsteczników? To nie jest planeta, którą pamiętasz. Twoja Ziemia bardziej przypomina moją planetę, nie ten chory świat. — Jestem jednym z władców? — Schwartz roześmiał się. — Dobrze, nie będziemy się w to zagłębiać. Szkoda słów. Zajmijmy się twoją osobą. Stanowisz doskonały przykład produktu, który przysyła nam Galaktyka. Jesteś tolerancyjny, masz dobre serce i podziwiasz sam siebie za to, że uznajesz doktora Shekta za równego sobie. Ale głęboko w podświadomości — choć nie tak głęboko, bym nie mógł tego wyraźnie wyczuć — źle się czujesz w jego towarzystwie. Nie podoba ci się sposób, w jaki mówi, patrzy. Tak naprawdę gardzisz nim, pomimo tego, że zgodził się zdradzić Ziemię… Tak, niedawno pocałowałeś ziemską dziewczynę i później uznałeś to za chwilową słabość. Wstydzisz się…. — Gwiazdy niech mi będą świadkiem, to nieprawda!… Polu, nie wierz mu! Nie słuchaj go! Pola odpowiedziała cicho. — Nie zaprzeczaj ani nie przejmuj się tym, Bel. On wnika głęboko, w obszar twojego dzieciństwa. Zobaczyłby to samo, gdyby spojrzał w głąb mojej jaźni. Gdyby zaś potrafił w równie nieelegancki sposób zajrzeć w głąb własnego umysłu, także znalazłby wiele powodów do wstydu. Schwartz poczuł, że się rumieni. Głos Poli nie zmienił się ani na jotę, kiedy zwróciła się bezpośrednio do niego. — Schwartz, jeśli umiesz badać umysły, przeanalizuj mój. Powiedz, czy knuję zdradę? Popatrz na mojego ojca. Tak łatwo mógł uniknąć Sześćdziesiątki, gdyby zdecydował się na współpracę z szaleńcami, którzy zniszczą Galaktykę. Co osiągnął przez swoją zdradę?… A potem przyjrzyj się jeszcze raz, sprawdź, które z nas chce zniszczyć Ziemię. Mówiłeś, że natrafiłeś na ślad umysłu Balkisa. Nie wiem, jaką masz szansę na dotarcie do jego podświadomości. Ale kiedy znów przyjdzie, kiedy będzie za późno, zbadaj go, przeniknij jego myśli. Przekonaj się, że jest szaleńcem… I wtedy — umieraj! Schwartz milczał. — W porządku, Schwartz — odezwał się znów Arvardan. — Wniknij ponownie w mój umysł. Szukaj tak głęboko, jak chcesz. Urodziłem się na Baronnie w sektorze Syriusza. Rosłem w atmosferze antyterranizmu, więc nic nie mogę poradzić na to, jakie kłamstwa i szaleństwa zostały mi zaszczepione. Ale przyjrzyj się także powierzchni mojego umysłu i powiedz, czy w dojrzałych latach nie zwalczałem u siebie fanatyzmu. Nie u innych, to byłoby zbyt łatwe, ale u siebie. Nie znasz naszej historii, Schwartz. Nie wiesz nic o tysiącach, dziesiątkach tysięcy lat, podczas których ludzkość rozprzestrzeniała się po całej Galaktyce, o wojnach i nędzy. Nie wiesz o pierwszych wiekach Imperium, kiedy nadal panowały w nim na przemian despotyzm i chaos. Dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat powstały obecne stabilne rządy. Dzięki nim różne światy zachowały swoją kulturową autonomię, mogą rządzić się same, zabierać głos we wspólnej sprawie i razem kierować całością. Nie było w historii ludzkości tak długiego okresu wolnego od wojen i biedy. Nigdy gospodarka Galaktyki nie była tak mądrze zarządzana; nigdy nie mieliśmy przed sobą tak jasnych perspektyw. Czy zniszczysz to, aby zacząć wszystko od początku? I w imię czego? Dla despotycznej teokracji pełnej niezdrowych podejrzeń i nienawiści? Krzywda Ziemi jest udokumentowana i pewnego dnia problem zostanie rozwiązany. O ile przetrwa Galaktyka. Ale to, co chcą zrobić ci ludzie, nie jest żadnym rozwiązaniem. Czy ty w ogóle wiesz, co oni zaplanowali? Gdyby Arvardan mógł wniknąć w umysł Schwartza, dostrzegłby zapewne walkę, jaka się tam toczyła. Instynktownie jednak doszedł do wniosku, że nadeszła pora, by przerwać. Schwartz był wstrząśnięty. Te wszystkie światy miałyby zginąć — paść ofiarą straszliwej, niszczycielskiej choroby?… Czy ciągle jeszcze był Ziemianinem? Prawdziwym Ziemianinem? W młodości opuścił Europę i przyjechał do Ameryki, ale czyż przez to stał się innym człowiekiem? I jeśli po nim ludzie opuścili okaleczoną Ziemię dla podniebnych światów, czy przestali być Ziemianami? Czy cała Galaktyka nie należała do niego? Czyż nie powstali oni wszyscy z niego i jego braci? — W porządku — powiedział z wysiłkiem. — Jestem z wami. Jak mogę pomóc? — Jak daleko potrafi sięgnąć twój umysł? — spytał gorączkowo Arvardan, jakby obawiał się, że jego rozmówca znów zmieni zdanie. — Nie wiem. Za drzwiami są jacyś ludzie. Przypuszczam, że to strażnicy. Myślę, że mogę sięgnąć nawet na ulicę, ale im dalej docieram, tym słabsze odbieram sygnały. — To oczywiste — zgodził się Arvardan. — A co z Sekretarzem? Czy możesz zidentyfikować jego umysł? — Nie wiem — mruknął Schwartz. Chwila przerwy… Minuty wlokły się nieznośnie. — Przeszkadzają mi wasze myśli — oświadczył Schwartz. — Nie patrzcie na mnie, zajmijcie się czymś innym. Spróbowali. Znów przerwa. Nareszcie: — Nie… Nie potrafię… Nie potrafię… — Mogę się trochę poruszyć…! — zawołał nagle Arvardan. — Na Wielką Galaktykę, mogę poruszać stopami… Aaaa! — Każdy ruch sprawiał mu wściekły ból. — Jaka jest siła twojego ciosu, Schwartz? — spytał archeolog. — Czy potrafisz uderzyć mocniej niż mnie przed chwilą? — Zabiłem człowieka. — Naprawdę? Jak to zrobiłeś? — Nie wiem. Po prostu zrobiłem. To jest… To… — Schwartz wyglądał prawie śmiesznie starając się przełożyć na słowa coś absolutnie nieprzekładalnego. — Dobrze. Czy potrafisz kontrolować kilka obiektów naraz? — Nigdy nie próbowałem, ale wątpię. Nie umiem czytać naraz w dwóch umysłach. — Nie możesz namawiać go do zabicia Sekretarza, Bel — wtrąciła się Pola. — To nic nie da. — Dlaczego? — Jak się stąd wydostaniemy? Nawet jeśli uda nam się zaskoczyć samotnego Sekretarza i zabić go, na zewnątrz będzie na nas czekał zwarty tłum. Nie zdajesz sobie z tego sprawy? — Mam go! — krzyknął triumfalnie Schwartz. — Kogo? — spytali zgodnie wszyscy troje. Nawet Shekt przyglądał się Schwartzowi z napięciem. — Sekretarza. Myślę, że to jego Ślad Psychiczny. — Nie zgub go. Arvardan szarpnął się desperacko i runął na podłogę. W ostatniej chwili spróbował zgiąć na wpół sparaliżowaną nogę, aby osłabić impet upadku, bezskutecznie jednak. — Jesteś ranny! — krzyknęła Pola i nagle poczuła, że jej ręka lekko zgina się w stawie, kiedy usiłowała poruszyć łokciem. — Nie, wszystko w porządku. Wydobądź z niego wszystko, Schwartz. Wszelką informację, jaką tylko możesz. Schwartz sięgnął tak mocno, że aż rozbolała go głowa. Wypuszczał macki swego umysłu na oślep, niezdarnie, jak małe dziecko, kiedy wyprostowuje palce, starając się objąć pożądaną zabawkę. Do tej pory zawsze brał to, co znajdował, tym razem jednak szukał… szukał… Z najwyższym trudem odnalazł pierwsze echa myśli. — Triumfuje! Jest pewien zwycięstwa… Coś o sondach kosmicznych. Wystrzelił je… Nie, nie wystrzelił… Coś innego… Zamierza je wystrzelić… — To samonaprowadzające pociski, przenoszące wirusa — jęknął Shekt. — Wymierzone w różne planety. — Gdzie je trzymają? — dopytywał się Arvardan. — Szukaj, człowieku, szukaj… — To budynek… ja… nie… mogę go… zobaczyć… Pięć ramion… gwiazda… nazwa: Sloo, może… — To jest to — przerwał znów Shekt. — Na wszystkie gwiazdy Galaktyki! To jest to. Świątynia w Senloo. Ze wszystkich stron otaczają ją tereny radioaktywne. Mogą tam dotrzeć tylko Starsi. Czy wyczuwasz w pobliżu zbieg dwóch wielkich rzek? — Nie mogę… Tak… Tak… Tak. — Kiedy, Schwartz, kiedy? Kiedy ma nastąpić odpalenie? — Nie widzę daty, ale wkrótce… Wkrótce. Te myśli niemal rozsadzają mu umysł. To nastąpi bardzo szybko. — Jego własna głowa była bliska eksplozji. Rozgorączkowany Arvardan czuł suchość w ustach. Zdołał unieść się na dłoniach i kolanach, drżących i uginających się pod ciężarem ciała. — Czy on się zbliża? — Tak, jest tuż za drzwiami. Jego głos zanikał i umilkł, kiedy drzwi otworzyły się. W nagłej ciszy tym wyraźniej zabrzmiały przepełnione zimną ironią słowa upojonego sukcesem Sekretarza: — Doktorze Arvardan! Czy nie powinien pan wrócić na swoje miejsce? Archeolog popatrzył na niego, świadom okrutnego poniżenia swojej pozycji, nie odpowiedział jednak. Powoli osunął się na podłogę i odczekał chwilę, ciężko dysząc. Gdyby jego kończyny były nieco sprawniejsze, gdyby mógł skoczyć na tamtego, jakoś wyrwać mu broń… U błyszczącego fleksiplastowego pasa Sekretarza nie wisiał bicz neuronowy. Jego miejsce zajął blaster pełnej mocy, zdolny w mgnieniu oka rozpylić człowieka na atomy. Sekretarz z pełną satysfakcją przyglądał się czwórce więźniów. Dziewczyna się nie liczyła, ale wszyscy inni, których udało się zgarnąć! Leżeli przed nim: ziemski zdrajca, agent Imperium i tajemniczy osobnik, którego śledzili od dwóch miesięcy. Czy są jeszcze inni? Oczywiście pozostał jeszcze Ennius — no i Imperium. Ich ręce, w osobach tych szpiegów i zdrajców, zostały odcięte, ale przypominały o obecności aktywnego mózgu, być może wysyłającego już następnych agentów. Sekretarz stał nieruchomo, całkowicie rozluźniony, ze splecionymi na piersi rękami. Wyraźnie dawał im do zrozumienia, że nie przewiduje potrzeby szybkiego sięgnięcia po broń. — Pozwólcie, że wyjaśnię wam wszystko, raz na zawsze — powiedział cicho. — Między Ziemią i Galaktyką toczy się wojna — jak na razie nie została jeszcze co prawda wypowiedziana, lecz nie zmienia to wymowy faktów. Jesteście naszymi więźniami i zostaniecie potraktowani w sposób, jakiego wymagać będą okoliczności. Rzecz jasna, szpiegostwo i zdrada podlegają karze śmierci… — Jedynie w czasie legalnej, wypowiedzianej wojny — wtrącił gwałtownie Arvardan. — Legalnej wojny? — odparł Sekretarz z pogardą. — Czym jest legalna wojna? Ziemia zawsze pozostawała w stanie wojny z resztą Galaktyki, nawet jeśli nie przyznawaliśmy się do tego otwarcie. — Nie przejmuj się nim — szepnęła Pola. — Niech powie, co ma do powiedzenia. Arvardan uśmiechnął się do niej. Był to dziwny uśmiech, bardziej przypominający grymas bólu, w tym samym bowiem momencie archeolog zdołał podnieść się z podłogi. Stał teraz chwiejnie, dysząc z wysiłku. Balkis roześmiał się miękko. Niespiesznym krokiem ruszył w stronę Syrianina, aż znalazł się tuż obok niego. Równie powolnym ruchem położył mu dłoń na piersi i pchnął. Bezwładne ręce nie odpowiedziały na polecenia mózgu. Sztywne mięśnie nie zdołały utrzymać równowagi i Arvardan runął na ziemię. Pola jęknęła. Zebrawszy wszystkie siły, krańcowo napinając mięśnie zsunęła się ze swego stołu. Powoli, tak bardzo powoli. Balkis pozwolił jej podpełznąć do Arvardana. — Twój kochanek — stwierdził. — Twój silny pozaziemski kochanek. Biegnij do niego, dziewczyno! Na co czekasz? Obejmij mocno swego bohatera i w jego ramionach zapomnij, że jest skąpany we krwi i pocie miliardów ziemskich męczenników. I oto leży — dzielny i odważny przybysz — powalony na Ziemię jednym pchnięciem ręki Ziemianina. Pola klęczała obok Arvardana, obmacując jego głowę. Nie znalazła jednak śladu krwi ani też — na szczęście — nie natrafiła na śmiercionośną miękkość strzaskanej kości. Powieki Arvardana uniosły się wolno, a jego wargi szepnęły: — Nic się nie stało. — To tchórz — odparła Pola — który walczy ze sparaliżowanym przeciwnikiem i szczyci się tak osiągniętą przewagą. Kochany, wierz mi, nie wszyscy Ziemianie są tacy. — Wiem o tym. Inaczej nie byłabyś Ziemianką. Sekretarz zesztywniał. — Jak już mówiłem, wasze życie jest w moich rękach. Możecie je jednak kupić. Czy interesuje was cena? — Gdybyś znalazł się na naszym miejscu — rzuciła dumnie Pola — z pewnością byłbyś nią zainteresowany. — Ciii, Polu — Arvardan nie do końca odzyskał głos. — Co proponujesz? — Ach! — zawołał Balkis. — Więc chciałbyś się sprzedać. Tak jak ja, na przykład? Ja, wstrętny Ziemianin? — Sam wiesz najlepiej, kim jesteś — odparował Arvardan. — A co do reszty, to nie zamierzam się sprzedać. Chciałbym kupić jej życie. — Odmawiam podobnej transakcji — wtrąciła Pola. — Wzruszające — syknął Sekretarz. — Nie dość, że zniżył się do jednej z naszych kobiet, naszych Ziemolek, to jeszcze odgrywa pełnego poświęcenia bohatera. — Co proponujesz? — powtórzył Arvardan. — Najwyraźniej był jakiś przeciek o naszych planach. Nietrudno się domyślić, w jaki sposób odkrył je doktor Shekt, ale Imperium? Chcielibyśmy zatem usłyszeć, co wiedzą. Nie co pan odkrył, doktorze Arvardan, ale co z tego dotarło do Imperium. — Jestem archeologiem, nie szpiegiem — warknął Arvardan. — Nie mam pojęcia, jak daleko sięga wiedza Imperium. Mam nadzieję, że odkryją wszystko. — Domyślam się. Cóż, może zmieni pan zdanie. Zastanówcie się, wszyscy. Przez cały ten czas Schwartz nie odezwał się ani razu. Nawet na moment nie uniósł wzroku. Sekretarz odczekał chwilę, po czym rzekł złośliwie: — A zatem pozwólcie, że powiem wam, ile kosztuje brak współpracy. Nie będzie to po prostu śmierć, bo z pewnością jesteście przygotowani na tę nieuniknioną, choć niezbyt przyjemną ewentualność. Doktor Shekt i jego córka, która na nieszczęście zbyt mocno wplątała się w spisek, są obywatelami Ziemi. Zważywszy na okoliczności, w ich przypadku najwłaściwszym rozwiązaniem wydaje się wykorzystanie synapsyfikatora. Rozumie mnie pan, doktorze Shekt? Oczy fizyka wyrażały najczystszą zgrozę. — Tak, widzę że wie pan, co mam na myśli — stwierdził Balkis. — Za jego pomocą można tak zniszczyć tkankę mózgową, że otrzymamy bezmózgiego kretyna. To prawdziwa obrzydliwość — trzeba go karmić, bo umrze z głodu, myć, bo utonie we własnych nieczystościach, trzymać w zamknięciu, by nie budził przerażenia innych. Bardzo pouczający przykład dla wszystkich, którzy chcieliby pójść w wasze ślady we wspaniałych czasach, jakie wkrótce nadejdą. Co do pana — Sekretarz odwrócił się do Arvardana — i pańskiego przyjaciela Schwartza, to jesteście obywatelami Imperium i jako tacy, znakomicie nadacie się do bardzo interesującego doświadczenia. Nigdy jeszcze nie wypróbowaliśmy działania naszego skoncentrowanego wirusa na żadnym z was, galaktyczne psy. Miło będzie sprawdzić, czy nasze hipotezy są prawidłowe. Rzecz jasna, otrzymacie jedynie niewielką dawkę, aby śmierć nie przyszła zbyt szybko. Jeśli dostatecznie rozcieńczymy zastrzyk, choroba może potrwać nawet tydzień. To będzie bardzo bolesne. Na chwilę umilkł i przyjrzał się im, mrużąc oczy. — Wszystko to — dodał — możecie w tej chwili zamienić na kilka starannie dobranych słów. Ile wie Imperium? Czy w chwili obecnej działają tu jeszcze jacyś agenci? Jakie są plany — jeśli w ogóle istnieją — ewentualnego kontrataku? — Czy możemy zastanowić się przez jakiś czas? — Czas? A cóż innego wam daję? Od mojego przyjścia upłynęło już dziesięć minut i ciągle czekam na odpowiedź…. Czy macie coś do powiedzenia? Nic? Nawet ofiarowany wam czas nie trwa wiecznie. Arvardan, nadal napina pan mięśnie. Czy łudzi się pan, że zdoła do mnie dotrzeć, nim wyciągnę blaster? Jak pan myśli? Na zewnątrz są setki ludzi, a mój plan zostanie wprowadzony w życie, nawet gdyby mnie zabrakło. Nawet kary, jakie dla was wymyśliłem, pozostaną nie zmienione. A może ty, Schwartz? Zabiłeś naszego agenta. To byłeś ty, prawda? Może myślisz, że zdołasz zabić i mnie? Po raz pierwszy Schwartz spojrzał wprost na Balkisa i powiedział zimno: — Mógłbym to zrobić, ale nie chcę. — To miło z twojej strony. — Bynajmniej. To bardzo okrutne. Sam powiedziałeś, że istnieją rzeczy gorsze niż zwykła śmierć. Arvardan odkrył nagle, że wpatruje się w Schwartza z ogromną nadzieją w sercu. 18. POJEDYNEK! Myśli Schwartza wirowały. Czuł się odprężony w dziwaczny, gorączkowy sposób. Jedna jego część wydawała się w pełni panować nad sytuacją, pozostała jakby w to nie wierzyła. Został sparaliżowany później niż inni. Nawet doktor Shekt już usiadł, podczas gdy on mógł tylko nieznacznie poruszać kończynami. I tak, zgłębiając podstępny umysł Sekretarza — nieskończenie plugawy i nieskończenie zły — rozpoczął swój pojedynek. — Początkowo byłem po waszej stronie, mimo że chcieliście mnie zabić — powiedział. — Myślałem, że rozumiem wasze uczucia i zamiary… Ale umysły tych kilku obecnych tutaj osób są stosunkowo czyste i niewinne, natomiast nie da się opisać całej ohydy twojego. Nie chodzi nawet o to, że nie walczysz dla chwały Ziemian, tylko dla swojej osobistej potęgi. Dostrzegam u ciebie wizję Ziemi — nie uwolnionej, lecz ponownie zniewolonej. Nie chcesz zniszczyć potęgi Imperium, lecz tylko zastąpić ją jednoosobową dyktaturą. — Widzisz to wszystko? — spytał Balkis. — Dobrze, patrz sobie. Nie potrzebuję twoich informacji. Nie jest tak źle, żebym musiał znosić podobne impertynencje. Przyspieszyliśmy godzinę ataku. Spodziewaliście się tego? Zdumiewające, co można osiągnąć wywierając presję, nawet na tych, którzy zaklinali się, że wcześniejsze działanie jest niemożliwe. Widzisz to, mój żałosny jasnowidzu? — Nie, nie widzę — odpowiedział Schwartz. — Nie szukałem tych informacji, toteż umknęły one mojej uwagi… Ale mogę poszukać teraz. Dwa dni… Mniej… Popatrzmy… Wtorek, szósta rano według czasu Chica. Ręka Sekretarza pochwyciła blaster. Balkis szybko podszedł i pochylił się nad bezwładnym Schwartzem. — Skąd o tym wiesz? Schwartz zesztywniał, napiął macki swych myśli i chwycił. Zacisnął szczęki i zmarszczył brwi, ale były to tylko fizyczne objawy, niewspółmierne do prawdziwego wysiłku. Jego umysł sięgnął poza czaszkę i pochwycił Ślad Psychiczny Sekretarza. Arvardan nie pojmował nic z rozgrywającej się przed nim sceny, poza tym, że marnują bezcenne sekundy. Schwartz wymamrotał ochrypłym głosem: — Mam go… Zabierz mu broń. Nie mogę utrzymać… — słowa zniknęły w chrapliwym rzężeniu. I nagle Arvardan zrozumiał. Z trudem dźwignął się na rękach. Powoli, z wysiłkiem, jeszcze raz podniósł się i niepewnie stanął na nogach. Pola usiłowała powstać razem z nim, ale nie mogła. Shekt odepchnął się od stołu i osunął na kolana. Tylko Schwartz leżał nadal, na jego twarzy malował się wysiłek. Sekretarz wyglądał, jakby spojrzała na niego Meduza. Na jego gładkie czoło powoli występowały krople potu, twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Tylko prawa ręka, trzymająca blaster, dawała znaki życia. Z bliska byłoby widać, jak spoczywający na spuście palec lekko drży, naciska guzik, ale tak słabo, że nie wywołuje to żadnej reakcji, ponawia jednak ruch i znów… — Trzymaj go mocno — szepnął Arvardan w okrutnej radości. Opierał się o krzesło i usiłował uspokoić oddech. — Pozwól mi dojść do niego. Powłóczył stopami. Czuł się jak w sennym koszmarze, jakby maszerował przez lepkie błoto lub pływał w smole… Powoli poruszał obolałymi mięśniami, tak wolno, zbyt wolno. Nie był, nie mógł być świadomy przerażającej walki, jaka rozgrywała się tuż przed jego oczami. Sekretarz miał tylko jeden cel: zwiększyć siłę nacisku palca na spust. Sto gramów — taki bowiem był minimalny nacisk, wywołujący reakcję broni. Żeby to zrealizować, jego umysł musiał tylko wydać instrukcję drgającemu, napiętemu ścięgnu, które już niemal osiągnęło niezbędne napięcie, aby… aby… Schwartz miał tylko jeden cel: powstrzymać ten nacisk, ale w całej masie wrażeń przekazywanych mu przez obcy Ślad Psychiczny trudno było mu zidentyfikować obszar odpowiadający za ten palec. Dlatego cały wysiłek skierował na utrzymanie organizmu Balkisa w kompletnym bezruchu… Ślad Psychiczny Sekretarza ze wszystkich sił przeciwstawiał się ingerencji. Umysł, z którym starły się nie wyćwiczone jeszcze zdolności kontrolne Schwartza, był bystry i niezwykle inteligentny. Przez kilka sekund nie stawiał oporu, wyczekując stosownej chwili, po czym nagle zaczynał walczyć, szarpiąc raz jednym, raz drugim mięśniem. Schwartz odbierał to jak zmagania ze schwytanym w uścisk wrogiem. Za wszelką cenę, nie licząc się z kosztami, musiał utrzymać swój chwyt, podczas gdy przeciwnik rzucał się jak oszalały. Ale po żadnym nie widać było prawie niczego. Tylko nerwowe zwarcie szczęk Schwartza, przygryzione usta, rozkrwawione przez zaciśnięte zęby, i te sporadyczne ruchy palca Sekretarza. Arvardan zrobił przerwę na odpoczynek. Nie chciał, ale nie mógł inaczej. Jego wyciągnięte palce już prawie sięgnęły materiału tuniki Sekretarza, gdy poczuł, że nie jest w stanie ruszyć się ani o centymetr dalej. Jego konające płuca nie mogły już pompować powietrza do omdlewających kończyn. W oczach zakręciły się łzy skrajnego wyczerpania, twarz wykrzywił grymas bólu. — Jeszcze tylko kilka minut, Schwartz — wysapał. — Trzymaj go, trzymaj… Wolno, bardzo wolno Schwartz pokręcił głową. — Nie mogę… Nie mogę… I w istocie, dla Schwartza cały świat roztopił się w mrocznym, zamglonym chaosie. Macki jego umysłu traciły sprężystość i elastyczność. Kciuk Sekretarza jeszcze raz naprężył się na spuście. I już się nie rozluźnił. Nacisk rósł stopniowo. Schwartz czuł, jak oczy wychodzą mu z orbit, jak na czole nabrzmiewają żyły. Czuł też okropny triumf, narastający w umyśle przeciwnika… Wtedy Arvardan rzucił się do przodu. Jego sztywne i oporne ciało poleciało bezwładnie z szeroko rozłożonymi rękoma. Krzycząc, Sekretarz runął na ziemię razem z nim. Blaster odleciał na bok i ze szczękiem upadł na twardą podłogę. Prawie w tej samej chwili umysł Sekretarza odzyskał wolność i Schwartz opadł bezwładnie. W jego czaszce szalał ból. Balkis szarpał się dziko, przygnieciony ciężarem ciała Arvardana. Z całej, podsycanej jeszcze nienawiścią siły wepchnął kolano w krocze archeologa i pięścią zdzielił go w twarz. Uniósł go i pchnął. Ciało Arvardana bezwładnie potoczyło się na bok. Sekretarz podniósł się zadyszany — i zamarł. Na wprost niego, chwiejąc się na nogach, stał Shekt. W prawej ręce, podtrzymywanej przez trzęsącą się lewą, trzymał blaster. Wprawdzie ledwie szeptał, lecz sens jego wypowiedzi dotarł do uszu Balkisa. — Bando idiotów — wychrypiał Sekretarz, trzęsąc się ze złości. — Co chcecie osiągnąć? Wystarczy, że tylko uniosę glos… — Ale przynajmniej ty zginiesz — odpowiedział słabo Shekt. — Zabijając mnie, nic nie zyskacie, i dobrze o tym wiecie. Nie uratujecie Imperium zdradzając nasz plan, nie uratujecie nawet samych siebie. Oddaj mi broń, a odejdziecie wolno. Wyciągnął rękę, ale Shekt roześmiał się gorzko. — Nie jestem dość szalony, żeby w to uwierzyć. — Może i nie, ale jesteś na wpół sparaliżowany. Sekretarz skoczył w prawo, dużo szybciej, niż słaba ręka fizyka mogła poruszyć blaster. Ale umysł Balkisa, sprężając się do ostatecznego skoku, skoncentrował się całkowicie na blasterze. Schwartz ponownie wysłał swoje myśli w ostatecznym ataku i Sekretarz padł jak podcięty. Arvardan stanął na nogi. Miał rozcięty i zakrwawiony policzek, idąc utykał lekko. — Możesz się poruszać, Schwartz? — Troszeczkę — nadeszła odpowiedź. Schwartz zsunął się ze swojego miejsca. — Czy ktoś jeszcze zmierza w naszą stronę? — Nikt, kogo mógłbym wyczuć. Arvardan uśmiechnął się smutno do Poli. Położył rękę na jej brązowych włosach, a ona spojrzała na niego promiennymi oczyma. W ciągu minionych dwóch godzin wiele razy był przekonany, że nigdy, przenigdy nie będzie mógł dotknąć jej włosów i zobaczyć oczu. — Może jeszcze nie wszystko stracone, Polu. — Nie mamy zbyt wiele czasu — skinęła głową. — Do wtorku, do szóstej rano. — Niewiele? Cóż, zobaczymy. — Arvardan pochylił się nad leżącym Starszym i niezbyt delikatnie przewrócił go na plecy. — Żyje? Bezskutecznie szukał tętna, aż w końcu położył dłoń na zielonej tunice. — W każdym razie serce bije… Masz niebezpieczną moc. Dlaczego nie zrobiłeś tego od razu? — Bo chciałem go sobie podporządkować — wygląd Schwartza zdradzał, ile kosztował go ten wysiłek. — Myślałem, że jeśli uda mi się go unieruchomić, moglibyśmy poprowadzić go przed sobą i użyć jako żywej tarczy. — Możemy — powiedział z nagłym ożywieniem Shekt. — Niecały kilometr stąd jest fort Dibburn. Dostańmy się tam, a będziemy bezpieczni i stamtąd skontaktujemy się z Enniusem. — Najpierw musimy tam dotrzeć. Na zewnątrz jest pewnie z setka wartowników, nie licząc tych w środku… I co możemy zrobić z tym sztywniakiem? Mamy go nieść? Położyć na wózku? — zażartował Arvardan. — Poza tym — dodał ponuro Schwartz — nie mógłbym utrzymać go zbyt długo. Zrozumcie, jestem zmęczony. — Bo nie przywykłeś do podobnych wyczynów — stwierdził Shekt. — Posłuchaj mnie. Mam pewną hipotezę na temat działania twojego umysłu. Przypomina on odbiornik elektromagnetycznych fal mózgu. Myślę, że potrafisz również nadawać. Rozumiesz? Schwartz był nieco zdezorientowany. — Postaraj się mnie zrozumieć — upierał się fizyk. — Powinieneś się skoncentrować na tym, czego od niego chcesz. Po pierwsze musimy mu oddać blaster. — Co?! — z trojga ust wyrwał się okrzyk zdumienia. — Musi nas stąd wyprowadzić — Shekt podniósł głos. — Inaczej się nie wydostaniemy. A co może wyglądać najmniej podejrzanie jak nie broń w jego dłoni? — Ale ja nie potrafię go kontrolować! Mówiłem wam, że nie potrafię — Schwartz wymachiwał rękoma. — Nie dbam o pańskie teorie, doktorze Shekt. Nie ma pan pojęcia o tym, co dzieje się we mnie. To niepewna i bolesna umiejętność. I wcale nie taka łatwa. — Wiem, ale to nasza jedyna szansa. Spróbuj. Gdy odzyska świadomość, zmuś go do podniesienia ręki — mówił błagalnie Shekt. Sekretarz jęknął i Schwartz poczuł powracający Ślad Psychiczny. W milczeniu, pełen obaw, pozwolił mu zebrać siły — po czym zaczął wydawać rozkazy. To była mowa bez słów, którą posługuje się człowiek, nakazując swej ręce, by się poruszyła; mowa tak cicha, że nikt nie jest świadomy jej istnienia. Ale dłoń Schwartza nawet nie drgnęła — poruszyła się ręka Sekretarza. Ziemianin z przeszłości uśmiechnął się szeroko, gdy wszyscy wpatrywali się w Balkisa — rozciągniętą na podłodze postać, której głowa poruszyła się lekko, a z oczu zniknęła mgła omdlenia — i jego rękę. Rękę, która powoli, dziwnie niezręcznie i niepewnie uniosła się pionowo w górę. Schwartz zabrał się do pracy. Sekretarz wstał poruszając się sztywno, kilka razy niemal tracąc równowagę. A potem, niczym bezwolna marionetka, zaczął tańczyć. Jego ruchom brakowało rytmu i gracji, ale w oczach trzech osób, które obserwowały jego ciało, i Schwartza, który widział zarówno ciało, jak i umysł, był to taniec budzący najgłębszy podziw. Bowiem ruchami Sekretarza kierował umysł innego człowieka! Shekt zbliżył się ostrożnie do przypominającej robota postaci i nie bez obaw wyciągnął rękę. Na otwartej dłoni spoczywał blaster, rękojeścią do przodu. — Niech on go weźmie, Shekt — powiedział. Ręka Balkisa sięgnęła ku niemu i niezgrabnie złapała broń. W oczach Sekretarza błysnęło gwałtowne pożądanie, nagle jednak zgasło. Powoli, powoli blaster znalazł się na swym miejscu za pasem. Dłoń opadła. Schwartz roześmiał się piskliwie. — O mały włos byłby mi się wymknął. — Jego twarz była zupełnie biała. — I co? Utrzymasz go? — Walczy jak diabeł. Ale już nie tak jak przedtem. — To dlatego, że wiesz już, co robić — wyjaśnił zachęcającym tonem Shekt. W rzeczywistości nie czuł zbytniego optymizmu. — Teraz przestaw się na nadawanie! Nie próbuj go powstrzymywać! Po prostu udawaj, że go nie ma. — Czy potrafisz zmusić go do mówienia? — spytał Arvardan. Po chwili z ust Sekretarza wydobył się niski, głuchy dźwięk. Kolejna chwila ciszy, następny dźwięk. — To wszystko — wysapał Schwartz. — Ale dlaczego to nie działa? — spytała niespokojnie Pola. Shekt wzruszył ramionami. — W grę wchodzą bardzo delikatne i skomplikowane mięśnie. To nie to samo co mięśnie rąk czy nóg. Nie przejmuj się, Schwartz. Poradzimy sobie i bez jego gadania. Żaden z uczestników tej dziwacznej odysei nie potrafił potem odtworzyć w pamięci następnych dwóch godzin. Na przykład doktor Shekt poruszał się sztywno niczym lalka, bezustannie myśląc o tym, co musi czuć Schwartz podczas tej wewnętrznej walki. Jego własne obawy zniknęły, zagłuszone bezbrzeżną fascynacją. Nie spuszczał wzroku z okrągłej, zniekształconej wysiłkiem twarzy, od czasu do czasu rzucając jedynie przelotne spojrzenie pozostałej dwójce. Stojący przy drzwiach strażnicy zasalutowali za widok Sekretarza, którego zielona szata świadczyła o wysokiej randze i władzy. Sekretarz niezręcznie oddał pozdrowienie. Ruszyli dalej, nie niepokojeni przez nikogo. Dopiero gdy opuścili potężne mury Dworu, Arvardan uświadomił sobie, na jakie szaleństwo się porwali. Galaktyce nadal zagrażało niewyobrażalne wręcz niebezpieczeństwo, a oni stąpali po cienkiej linie nad głęboką przepaścią. Ale nawet wtedy — nawet wtedy! — czuł, że tonie w oczach Poli. Czy sprawiła to świadomość czającej się w pobliżu śmierci, przyszłości, która już nigdy nie miała nadejść, wiecznej niedostępności słodyczy, której raz zakosztował — cokolwiek to było, nigdy jeszcze tak bardzo nikogo nie pragnął. Później jego wspomnienia zamknęły się w jednym słowie: ona. Pamiętał wyłącznie dziewczynę… Natomiast Pola czuła palące promienie porannego słońca. W ich blasku nawet zwrócona ku niej twarz Arvardana rozpływała się przed oczami dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego, bezpieczna u jego boku, i lekko ścisnęła go za rękę. To było najwyraźniejsze wspomnienie — twarde, płaskie mięśnie obciągnięte śliską tkaniną, gładką i chłodną pod jej palcami… Zlany potem Schwartz przeżywał prawdziwe katusze. Alejka, skręcająca w bok od tylnego wyjścia, do którego właśnie dotarli, była zupełnie pusta. Na szczęście. Tylko on naprawdę wiedział, co oznaczałaby porażka. W umyśle, którym sterował, wyczuwał nieznośne poniżenie, wszechogarniającą nienawiść, setki najokrutniejszych planów. Wciąż musiał szukać w nim niezbędnych informacji — położenia pojazdu, prowadzącej doń drogi… Kiedy zaś zagłębiał się w myśli Sekretarza, doświadczał również stale rosnącej goryczy, jaka go ogarniała. Wyraźnie widział zemstę, jaka czekałaby ich, gdyby choć na sekundę zwolnił krępujące wrogi umysł więzy. Sekretne otchłanie mózgu, które zmuszony był zgłębić tego dnia, na zawsze pozostały jego tajemnicą. Przez wiele późniejszych lat w koszmarnych snach powracał do chwil, kiedy kierował krokami szaleńca w samym sercu twierdzy wroga. Kiedy dotarli do samochodu, Schwartz pospiesznie wykrztusił kilka słów. Nie śmiał rozluźnić swej kontroli nawet na tyle, by móc powiedzieć całe, pełne zdanie. — Nie — umiem — prowadzić — nie — mogę — go zmusić — za trudne — nie… Shekt uspokoił go cichym cmoknięciem. Nie odważył się go dotknąć ani nawet odezwać się, aby nie zakłócić koncentracji Schwartza. — Posadź go na tylne siedzenie — szepnął. — Ja poprowadzę. Umiem. Teraz każ mu tylko siedzieć spokojnie. Wezmę blaster. Pojazd Sekretarza był specjalnym modelem. Ponieważ zaś został specjalnie wyposażony, różnił się od innych samochodów. Przyciągał uwagę. Zielony reflektor na dachu zataczał szerokie kręgi — od prawej do lewej i z powrotem; jego światło przygasało rytmicznie i rozpalało się na nowo. Przechodnie przystawali, aby mu się przyjrzeć. Nadjeżdżające z przeciwka pojazdy z szacunkiem ustępowały mu drogi. Gdyby samochód był mniej widowiskowy — gdyby tak bardzo nie przyciągał wzroku, któryś z przechodniów zauważyłby w końcu bladą, nieruchomą postać Starszego na tylnym siedzeniu, zainteresował się, wyczuł niebezpieczeństwo… Ale dostrzegali jedynie pojazd. A czas płynął… Wreszcie drogę zastąpił im żołnierz. Tuż za jego plecami wznosiła się dumna, błyszcząca chromem brama garnizonu imperialnego. Wysokie, wystrzelające w niebo budynki — jakiż kontrast dla przysadzistych, posępnych gmachów Ziemian! Wartownik groźnym gestem uniósł pistolet i samochód zatrzymał się. Arvardan wychylił się z wozu. — Jestem obywatelem Imperium, żołnierzu. Chciałbym się widzieć z waszym dowódcą. — Muszę prosić o pańskie dokumenty. — Odebrano mi je. Nazywam się Bel Arvardan, z Baronna, sektor Syriusza. Spełniam pewną misję, powierzoną mi przez Prokuratora, i bardzo się śpieszę. Wartownik uniósł przegub do ust i powiedział cicho kilka słów do nadajnika. Chwilę czekał na odpowiedź, po czym opuścił broń i odsunął się na bok. Brama rozwarła się powoli. 19. NADCHODZI GODZINA ZERO Godziny, które nastąpiły, były wypełnione zamętem zarówno w forcie Dibburn, jak i poza nim. Najgorszy chaos panował jednak w samym Chica. W południe najwyższy kapłan w Washenn zaczął poszukiwać Sekretarza przez komunikator i wkrótce stwierdził, że wszelkie próby skontaktowania się z nim zawiodły. To mu się nie spodobało. Wśród pomniejszych urzędników Dworu Pokuty zapanował niepokój. Z pierwszych przesłuchań strażników stojących przed salą zgromadzeń wynikało, że Sekretarz wyszedł wraz z aresztantami o dziesiątej trzydzieści rano. Nie, nie powiedział, dokąd się udaje, a pytanie go o to nie leżało w ich kompetencjach. Zeznania innych strażników również niczego nie wniosły. Atmosfera ogólnego zaniepokojenia gęstniała z każdą minutą. O drugiej po południu napłynął pierwszy raport donoszący, że tego ranka widziano w mieście pojazd Sekretarza. Nikt nie zauważył w środku jego osoby, choć niektórzy twierdzili, że prowadził osobiście, ale były to tylko domysły… O drugiej trzydzieści wiedziano już z pewnością, że pojazd Sekretarza wjechał do fortu Dibburn. Tuż przed trzecią zdecydowano się w końcu na telefon do dowódcy garnizonu. Zgłosił się porucznik. Odpowiedział natychmiast, że w danej chwili nie da się uzyskać informacji na interesujący ich temat. Wszelako oficerowie zaapelowali, aby zachować spokój i polecili chwilowo — bez dalszych konsultacji — nie rozpowszechniać informacji o zniknięciu członka Kręgu Starszych. Wystarczyło to jednak, by osiągnąć efekt przeciwny, niż życzyło sobie Imperium. Ludzie zaangażowani w działalność spiskową nie mogą ryzykować, kiedy jeden z czołowych przywódców konspiracji trafia w ręce wroga czterdzieści osiem godzin przed godziną zero. Oznaczać to mogło tylko dekonspirację spisku albo zdradę — dwie strony tego samego medalu. Obie zaś oznaczały śmierć. Zaczęły krążyć pogłoski… I ludność Chica zawrzała… Na rogach ulic pojawili się zawodowi podburzacze. Tajne arsenały zostały otwarte i sięgające do nich ręce otrzymały broń. Ludzkie potoki spłynęły przed fort i o szóstej wieczorem nowa wiadomość dotarła do komendanta. Tym razem przez posłańca. W tym samym czasie w forcie działy się rzeczy równie niezwykłe, choć na mniejszą skalę. Początkiem dramatycznych wydarzeń była chwila, gdy młody oficer, przyjmując na dziedzińcu pojazd, wyciągnął rękę po blaster Sekretarza. — Wezmę go — oświadczył krótko. — Oddaj mu go, Schwartz — powiedział Shekt. Ręka Sekretarza uniosła broń i wysunęła ją przez okienko. Odebrano mu ją i Schwartz z ciężkim westchnieniem uwolnił się od długo utrzymywanego napięcia. Arvardan był gotów. Kiedy Sekretarz skoczył naprzód niczym gwałtownie zwolniona stalowa sprężyna, archeolog spadł na niego, z całej siły uderzając pięścią. Oficer wydał rozkaz. Nadbiegli żołnierze. Kiedy bezceremonialne ręce chwyciły kołnierzyk koszuli Arvardana i wywlokły go z samochodu, Sekretarz zawisł bezwładnie na siedzeniu. Z kącika jego ust płynął cienki strumyczek krwi. Rozbity policzek Arvardana także krwawił. Archeolog poprawił włosy trzęsącą się ręką. Wskazując palcem powiedział: — Oskarżam tego człowieka o spiskowanie przeciwko rządowi Imperium. Muszę niezwłocznie porozumieć się z komendantem. — Zajmiemy się tym, proszę pana — odparł uprzejmie oficer. — Jeśli nie macie nic przeciwko temu, proszę za mną… Wszyscy. I na tym na razie się skończyło. Ich kwatery były wygodne j czyste. Po raz pierwszy od dwunastu godzin mieli okazję coś zjeść, co zresztą, mimo niemiłej sytuacji, zrobili sprawnie i szybko. Korzystając z następnego dobrodziejstwa cywilizacji, wzięli kąpiel. Jednak pokój był strzeżony, a kiedy kolejne godziny mijały na niczym, Arvardan w końcu stracił cierpliwość i krzyknął: — Zamieniliśmy tylko jedno więzienie na drugie! W nudnej, bezsensownej rutynie jednostki wojskowej wszystko szło swoim trybem, ich osoby zupełnie się nie liczyły. Arvardan spojrzał na śpiącego Schwartza. Shekt zauważył to i potrząsnął głową. — Nie możemy — powiedział. — To niewykonalne. Ten człowiek jest wyczerpany. Pozwólmy mu się wyspać. — Ale zostało tylko trzydzieści dziewięć godzin. — Wiem, ale zaczekaj… W tym momencie obok nich rozległ się spokojny i nieco ironiczny głos: — Który z was twierdzi, że jest obywatelem Imperium? Arvardan rzucił się do przodu. — Ja. Jestem… Kiedy jednak archeolog rozpoznał mówiącego, głos zamarł mu na ustach. Pytający uśmiechał się surowo. Lewe ramię miał nieco sztywne — widoczny ślad ich ostatniego spotkania. Za Arvardanem rozległ się słaby głos Poli. — Bel, to jest oficer, ten z domu towarowego. — Ten, któremu złamałeś rękę — dokończył ostro przybysz. — Jestem porucznik Claudy. Istotnie, spotkaliśmy się już. Tak więc jesteś obywatelem Syriusza? I zadajesz się z nimi? Na Galaktykę, jak nisko można upaść! I wciąż jest z tobą ta dziewczyna — przerwał i po chwili dodał, powoli i z rozmysłem: — Ziemolka! Arvardan z trudem opanował furię. Jeszcze nie mógł, jeszcze nie… Przywołał całą pokorę, na jaką go było stać. — Czy mogę widzieć się z pułkownikiem, poruczniku? — Obawiam się, że pułkownik nie ma w tej chwili służby. — Czy sugeruje pan, że nie ma go w mieście? — Tego nie powiedziałem. Być może, znajdzie wolną chwilę, o ile sprawa jest rzeczywiście pilna. — Jest.. Czy mogę porozmawiać z oficerem dyżurnym? — W tej chwili ja jestem oficerem dyżurnym. — Proszę zatem wezwać pułkownika. Porucznik powoli potrząsnął głową. — Mógłbym to zrobić po rozpoznaniu wagi sytuacji. — Na Galaktykę! — Arvardan dygotał ze zniecierpliwienia. — Proszę nie drażnić się ze mną! To sprawa życia i śmierci! — Doprawdy? — porucznik Claudy machnął laseczką w afektowanym geście. — Może pan błagać o rozmowę ze mną. — Dobrze… Czekam więc. — Powiedziałem — błagać. — Czy mogę prosić o chwilę rozmowy, poruczniku? Ale twarz porucznika nawet nie drgnęła. — Powiedziałem — błagać. W obecności dziewczyny. Pokornie. Arvardan przełknął ślinę i cofnął się. Dłoń Poli spoczęła na jego rękawie. — Proszę, Bel. Nie denerwuj go. Archeolog wymamrotał ochryple: — Bel Arvardan z Syriusza pokornie błaga o audiencję u oficera dyżurnego. — Zastanowię się — odparł porucznik Claudy. Zbliżył się o krok do Arvardana i szybko, ze złością uderzył dłonią w bandaż okrywający zraniony policzek. Archeolog westchnął i stłumił okrzyk bólu. — Kiedyś to ci się nie podobało — powiedział porucznik. — A teraz? Arvardan milczał. — Audiencja udzielona — oświadczył porucznik. Czterech żołnierzy otoczyło Arvardana. Porucznik Claudy poszedł przodem. Shekt i Pola zostali sami ze śpiącym Schwartzem. Fizyk odezwał się pierwszy: — Nie słychać go już od dłuższego czasu. Pola potrząsnęła głową. — Ja też go nie słyszę. Ojcze, myślisz, że mogą coś zrobić Belowi? — Nie sądzę — odpowiedział łagodnie. — Zapominasz, że Arvardan nie jest przecież jednym z nas. To obywatel Imperium i nie mogą go prześladować… Kochasz go, prawda? — Bardzo, ojcze. To głupie, wiem. — Owszem — Shekt uśmiechnął się gorzko. — Jest przyzwoity. Nie powiem o nim złego słowa. Ale co on może? Czy zamieszka z nami na tej planecie? Czy może zabierze cię do swojego domu? Przedstawi Ziemiankę przyjaciołom? Wprowadzi do rodziny? — Wiem — płakała. — Ale może wkrótce nie będzie miał już nikogo? Shekt wstał, jakby ostatnie słowa o czymś mu przypomniały. — Nie słyszę go — powtórzył. Dotyczyło to Sekretarza. Balkis został umieszczony w sąsiednim pokoju, po którym krążył jak lew po klatce i skąd doskonale słyszeli jego kroki. I teraz właśnie przestali je słyszeć. Nie było w tym nic niezwykłego, ale dla Shekta Sekretarz uosabiał wszystkie złowrogie siły destrukcji i cierpienia, które już wkrótce miały zostać wyzwolone pośród olbrzymiej sieci gwiazd. — Obudź się — Shekt delikatnie potrząsnął Schwartzem. — O co chodzi? — Schwartz otworzył oczy. Czuł się ledwie wypoczęty. Jego zmęczenie sięgało niezwykle głęboko, zapuściło korzenie w najtajniejszych zakamarkach ducha. — Gdzie jest Balkis? — naciskał go Shekt. — Co… a, tak — Schwartz rozejrzał się błędnym wzrokiem. Po chwili uświadomił sobie, że nie jego oczy są tu najważniejsze, i oprzytomniał nieco. Rozesłał macki swych myśli. Zataczały kręgi szukając umysłu, który tak dobrze znały. Znalazł go, nie nawiązując jednak bezpośredniego kontaktu. Długa styczność nie uodporniła go na przepełniającą ten umysł chorą nienawiść. — Jest na innym piętrze — mruknął. — Rozmawia z kimś. — Z kim? — Pierwszy raz stykam się z tym Śladem. Zaraz, dajcie mi się skoncentrować. Może Sekretarz coś powie… Tak, nazywa go pułkownikiem. Shekt i Pola wymienili szybkie spojrzenia. — To nie może być spisek, prawda? — szepnęła Pola. — Z pewnością oficer Imperium nie spiskowałby z Ziemianinem przeciwko imperatorowi. — Nie wiem — odparł przygnębiony Shekt. — Jestem w stanie uwierzyć we wszystko. Porucznik Claudy uśmiechał się. Siedział za biurkiem, koło jego dłoni leżał blaster, a za nim stało czterech żołnierzy. Mówił z poczuciem władzy, które dawała mu taka sytuacja. — Nie lubię Ziemoli. Nigdy ich nie lubiłem. To męty Galaktyki. Chorzy, leniwi i zabobonni. Są zdegenerowani i głupi. Ale, na Gwiazdy, większość z nich zna swoje miejsce. W gruncie rzeczy potrafię ich zrozumieć. Tacy już się urodzili, nic nie mogą na to poradzić. Oczywiście, nie ścierpiałbym tego, co toleruje imperator, mam na myśli ich przeklęte zwyczaje i tradycje — gdybym to ja był imperatorem. Ale to nieważne. Kiedyś nauczymy się… — Chwileczkę — nie wytrzymał Arvardan. — Nie przyszedłem tu, aby wysłuchiwać… — Będziesz słuchał, dopóki nie skończę. Chciałem powiedzieć, dlaczego nie potrafię zrozumieć entuzjastów Ziemian. Kiedy człowiek, podobno prawdziwy człowiek, upadnie tak nisko, żeby żyć pośród nich i ugania się za ich kobietami, nie mam dla takiego szacunku. Jest gorszy od nich… — Do diabła z tobą i twoją podłą ideologią! — ryknął Arvardan, po czym dodał z wściekłością: — Słyszałeś, że szykuje się spisek przeciwko Imperium? Czy zdajesz sobie sprawę, jak niebezpieczna jest obecna sytuacja? Z każdą minutą wystawiasz na coraz większe niebezpieczeństwo tryliony mieszkańców Galaktyki…. — Nie wydaje mi się, doktorze Arvardan. Bo jesteś przecież doktorem, prawda? Nie powinienem zapominać o twoich tytułach. Widzisz, mam własną teorię na ten temat. Jesteś jednym z nich. Być może, urodziłeś się na Syriuszu, ale masz czarne serce Ziemianina i wykorzystujesz swoje imperialne obywatelstwo, aby ich wspomagać. Porwaliście ich dostojnika, Starszego. (Tak przy okazji to całkiem niezły pomysł i sam chętnie poderżnąłbym mu gardło). Ale Ziemianie już go szukają. Przysłali do fortu wiadomość w tej sprawie. — Szukają go już? Dlaczego więc marnujemy tu czas? Muszę zobaczyć się z pułkownikiem, jeśli mam… — Spodziewasz się buntu lub podobnych kłopotów? Może jest to pierwszy zaplanowany przez was krok na drodze do rebelii? — Zwariowałeś? Dlaczego miałbym to robić? — Nie będziesz więc miał nic przeciw temu, że wypuścimy Starszego? — Nie możecie! — Arvardan zerwał się na nogi i przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar rzucić się na porucznika. Ale to nie on, tylko Claudy trzymał blaster w ręku. — Doprawdy? Nie możemy? Posłuchaj mnie teraz. Udało mi się dopiec ci nieco. Dałem ci w pysk i poniżyłem cię w obecności twoich ziemskich przyjaciół. Zmusiłem cię, byś tu siedział i słuchał, kiedy mówię ci prosto w twarz, jaki z ciebie nędzny robak. A teraz z przyjemnością odstrzelę ci ramię za to, co mi zrobiłeś. Spróbuj się tylko poruszyć. Arvardan zamarł. Porucznik Claudy roześmiał się i odłożył blaster. — Bardzo żałuję, że muszę zachować cię dla pułkownika. Przyjmie cię o piątej piętnaście. — Wiedziałeś o tym cały czas — wychrypiał Arvardan przez zaciśnięte złością gardło. — Oczywiście. — Jeśli zmarnowany czas, poruczniku Claudy, sprawi, że przegramy, żaden z nas nie pożyje zbyt długo. — Lodowaty ton sprawił, że jego słowa zabrzmiały złowieszczo. — Ale ty umrzesz pierwszy, bo ostatnie chwile mojego życia poświęcę na przerabianie twojej twarzy w skrwawioną masę zmiażdżonych kości i mózgu. — Będę na ciebie czekał, miłośniku Ziemoli. W każdej chwili. Oficer dowodzący fortem Dibburn zjadł zęby w służbie Imperium. Powszechny pokój panujący przez ostatnie dziesięciolecia dawał niewiele okazji do zdobycia „chwały”, o jakiej marzą wszyscy oficerowie, i pułkownik, podobnie jak inni żołnierze, nie zdobył jej. Ale podczas długiej, spokojnej służby od kadeta bywał we wszystkich rejonach Galaktyki, tak że nawet pobyt w garnizonie na tak neurotycznej planecie jak Ziemia, była dla niego chlebem powszednim. Oczekiwał tylko rutynowej, spokojnej placówki. Niczego więcej nie pragnął i dla zachowania spokoju potrafił znieść nawet najgorsze poniżenie — na przykład przeprosić Ziemiankę. Kiedy wszedł Arvardan, pułkownik wyglądał na zmęczonego. Miał rozpięty kołnierzyk koszuli, a jego mundur, przyozdobiony żółtą błyszczącą wstążką Orderu Kosmolotu i Słońca, wisiał na oparciu krzesła. Bębniąc po blacie biurka palcami prawej ręki, przyglądał się Arvardanowi posępnie i z zakłopotaniem. — To nad wyraz zdumiewająca historia — stwierdził. — Nad wyraz. Przypominani sobie pana, młody człowieku. Nazywa się pan Bel Arvardan, przybywa z Baronna i jest główną przyczyną dość znacznego zamieszania. Czy nie umie pan trzymać się z dala od kłopotów? — Nie tylko mnie dotyczą te kłopoty, pułkowniku, ale całej Galaktyki. — Tak, wiem — powiedział z pewnym zniecierpliwieniem oficer. — A przynajmniej, że pan tak twierdzi. Powiedziano mi, że nie ma pan żadnych dokumentów. — Zostały mi odebrane, ale jestem znany na Evereście. Prokurator może potwierdzić moją tożsamość i mam nadzieję, że uczyni to jeszcze przed zmierzchem. — Zobaczymy. — Pułkownik splótł ramiona i odchylił się na krześle. — Proponuję, żeby opowiedział mi pan swoją wersję wydarzeń. — Dowiedziałem się o niebezpiecznym spisku zawiązanym przez małą grupę Ziemian, który ma na celu obalić rząd Galaktyki z pomocą broni zdolnej zniszczyć większą część Imperium, jeśli natychmiast nie dowiedzą się o niej odpowiednie władze. — Posuwa się pan za daleko w swych brawurowych i naciąganych hipotezach, młodzieńcze. Ludność Ziemi jest w stanie wywołać rozruchy, przystąpić do oblężenia fortu, dokonać poważnych zniszczeń — w to jestem nawet w stanie uwierzyć. Ale absolutnie nie potrafię wyobrazić sobie, że mogliby zmusić wojska imperialne do opuszczenia tej planety — a co dopiero zniszczyć Imperium. No dobrze, wysłuchajmy szczegółów tego, hm… spisku. — Niestety, groźba ta jest tak poważna, że o szczegółach mogę powiedzieć tylko Prokuratorowi. Dlatego proszę o umożliwienie mi niezwłocznego kontaktu z nim, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. — Hmm… Nie postępujmy zbyt pochopnie. Czy wie pan, że człowiek, którego pan ze sobą przywiózł, jest Sekretarzem najwyższego kapłana Ziemi, jednym ze Starszych i bardzo ważną figurą? — Oczywiście. — I wciąż pan twierdzi, że jest głową spisku? — Tak. — Ma pan dowody? — Z pewnością zrozumie pan, jeśli powiem, że nie mogę o tym rozmawiać z nikim oprócz Prokuratora. Pułkownik skrzywił się i zaczai oglądać swoje paznokcie. — Czyżby pan wątpił w moje kompetencje? — Ależ nie, panie pułkowniku. Po prostu tylko Prokurator ma władzę zezwalającą na podjęcie niezbędnych działań. — Co pan ma na myśli? — W ciągu najbliższych trzydziestu godzin musi zostać zbombardowany i kompletnie zniszczony pewien budynek na Ziemi, inaczej większość, a może nawet wszyscy mieszkańcy Imperium stracą życie. — Jaki to budynek? — spytał spokojnie pułkownik. Arvardan stracił cierpliwość. — Czy mogę dostać połączenie z Prokuratorem? — warknął. Zapadła cisza. Pułkownik przerwał ją i zapytał twardo: — Czy zdaje pan sobie sprawę, że przez porwanie Ziemianina naraził się pan na dochodzenie i odpowiedzialność przed ziemskimi władzami? Zwykle państwo broni swoich obywateli, ale sytuacja na Ziemi jest delikatna i mam ścisłe instrukcje, żeby nie ryzykować żadnych utarczek. Jeśli więc nie udzieli mi pan wyczerpujących informacji, będę zmuszony wydać pana i pańskich towarzyszy w ręce lokalnej policji. — Ale to oznaczałoby wyrok śmierci! Także dla pana!… Pułkowniku, jestem obywatelem Imperium i żądam audiencji u Pro… Przerwał mu brzęczyk zainstalowany na biurku. Pułkownik odwrócił się i przycisnął guzik. — Tak? — Pułkowniku — rozległ się czysty głos — miejscowa ludność otoczyła fort. Istnieją podstawy, by sądzić, że są uzbrojeni. — Czy zaobserwowano akty przemocy? — Nie. Na twarzy pułkownika nie malowały się żadne uczucia. Szkolenie wojskowe przygotowało go do podobnych sytuacji, nawet jeśli w innych sprawach okazało się niewystarczające. — Ogłosić pogotowie dla artylerii i lotnictwa, wszyscy na stanowiska. Nie otwierać ognia, chyba że w samoobronie. Zrozumiano? — Tak jest. Ziemianin z białą flagą prosi o rozmowę. — Przyślijcie go do mnie. Przyślijcie też Sekretarza. Wreszcie pułkownik zwrócił się chłodno do archeologa. — Ufam, że zdaje sobie pan sprawę z tego, co pan narobił. — Domagam się, aby dopuszczono mnie do tej rozmowy — krzyknął Arvardan trzęsąc się ze złości — i żądam wyjaśnienia, dlaczego przetrzymywano mnie pod strażą przez kilka godzin, podczas gdy pan rozmawiał ze zdrajcą! Wiem, że przed rozmową ze mną spotkał się pan z Sekretarzem. — Czy pan mnie oskarża? — spytał pułkownik podnosząc głos. — Jeśli tak, proszę powiedzieć to otwarcie. — Nie oskarżam pana. Ale chciałbym przypomnieć, że zostanie pan rozliczony ze swojej działalności. Być może przyszłość — jeśli w ogóle będzie jakaś przyszłość — pozna pana jako tego, który przez własny upór doprowadził do zniszczenia całej ludzkości. — Cisza! W każdym razie nie pan będzie mnie rozliczał. Od tej pory my zajmiemy się tą sprawą w sposób, o jakim ja zadecyduję. Słyszy pan? 20. PRZED GODZINĄ ZERO W otwartych, podtrzymywanych przez żołnierza drzwiach stanął Sekretarz. Po jego sinych, spuchniętych wargach przemknął chłodny uśmiech. Sekretarz skłonił się pułkownikowi, całkowicie ignorując Arvardana. — Przekazałem już najwyższemu kapłanowi szczegóły dotyczące pańskiego przybycia — oznajmił pułkownik — i jego powodów. Pańskie uwięzienie jest całkowicie — hmm, bezprawne, i mam zamiar pana uwolnić, gdy tylko będzie to możliwie. Jest tu jednak dżentelmen, który, jak panu zapewne wiadomo, złożył przeciw panu bardzo poważne oskarżenie. W zaistniałych okolicznościach musimy wszcząć śledztwo… — Rozumiem to, pułkowniku — odparł spokojnie Sekretarz. — Jednakże wyjaśniłem już panu, że — o ile mi wiadomo — człowiek ten przebywa na Ziemi zaledwie od dwóch miesięcy i jego orientacja w naszej polityce wewnętrznej jest praktycznie zerowa. Muszę stwierdzić, że to wątłe podstawy do jakichkolwiek oskarżeń. — Jestem z zawodu archeologiem — odpalił gniewnie Arvardan — i to specjalizującym się w dziejach Ziemi i zwyczajach jej mieszkańców. Moja znajomość polityki tej planety jest całkowicie wystarczająca. Poza tym, nie tylko ja go oskarżam. Sekretarz nawet nie spojrzał w stronę archeologa. — W sprawę wplątany jest jeden z naszych miejscowych uczonych — wyjaśnił pułkownikowi. — Zbliża się do końca zwykłych sześćdziesięciu lat i najwyraźniej cierpi na manię prześladowczą. Trzeci z nich to człowiek nieznanego pochodzenia, o poziomie umysłowym znacznie poniżej normy. Cała trójka nie potrafi nawet sformułować rozsądnego oskarżenia. Arvardan skoczył na równe nogi. — Żądam, aby mnie wysłuchano… — Proszę siadać — powiedział zimno pułkownik. W jego głosie brzmiała wyraźna wrogość. — Nie zgodził się pan omówić tej sprawy ze mną, więc teraz proszę nie zabierać głosu. Wprowadźcie parlamentariusza. Okazał się nim jeszcze jeden członek Kręgu Starszych. Na widok Sekretarza na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Pułkownik wstał z krzesła i spytał: — Czy występuje pan w imieniu zebranych wokół fortu? — Tak. — Zakładam więc, że to buntownicze i nielegalne zgromadzenie ma na celu zmusić nas do uwolnienia obecnego tu waszego rodaka. — Tak jest, panie pułkowniku. On musi być natychmiast zwolniony. — I będzie! Wszelako poszanowanie dla przedstawicieli Jego Imperatorskiej Mości na tej planecie, a także prawo i porządek nie pozwalają nam na żadne pertraktacje z uzbrojonymi buntownikami. Każcie im się rozejść. Sekretarz odezwał się miłym, spokojnym głosem: — Pułkownik ma całkowitą słuszność, bracie Cori. Proszę, uspokój wszystkich. Jestem tu zupełnie bezpieczny, nic mi nie grozi — ani nikomu innemu. Rozumiesz? Nikomu. Masz moje słowo Starszego. — Doskonale, bracie. Cieszę się, że jesteś bezpieczny. Wysłannik został wyprowadzony z pokoju. Pułkownik oznajmił zwięźle: — Dopilnujemy, by został pan zwolniony, gdy tylko sytuacja w mieście wróci do normy. Dziękuję za współpracę. Arvardan znów zerwał się z fotela. — Zabraniam! Uwalnia pan potencjalnego mordercę całej ludzkiej rasy, podczas gdy mnie nie zezwala pan nawet na audiencję u Prokuratora, do której, jako obywatel Galaktyki, mam pełne prawo. — Urwał, po czym dodał w paroksyzmie ogromnej frustracji: — Czyżby okazywał pan więcej posłuchu temu ziemskiemu psu, niż należy się mnie? Głos Sekretarza przebił się przez niezborne pełne wściekłości krzyki archeologa. — Z chęcią pozostanę tu, pułkowniku, do chwili kiedy będzie mnie mógł wysłuchać Prokurator, skoro ten człowiek tego pragnie. Oskarżenie o zdradę to poważna sprawa, a jakiekolwiek podejrzenia — choćby nawet oparte na najbłahszych podstawach — zniszczyłyby wszelką korzyść, jaką ma ze mnie mój lud. Z chęcią udowodnię Prokuratorowi, że nikt nie jest bardziej lojalny ode mnie. — Rozumiem pańskie uczucia — odparł sztywno pułkownik — i podziwiam je. Przyznaję bez wahania, że gdybym znalazł się na pańskim miejscu, nie potrafiłbym zachować spokoju. Przynosi pan zaszczyt swojej rasie. Spróbuję skontaktować się z Prokuratorem. Arvardan nie odezwał się już, póki nie odprowadzono go do celi. Jego oczy unikały wzroku innych. Przez długi czas siedział bez ruchu, gryząc palce. Wreszcie odezwał się Shekt: — I co? Arvardan potrząsnął głową. — Właśnie wszystko zrujnowałem. — Co zrobiłeś? — Straciłem panowanie nad sobą, obraziłem pułkownika, niczego nie osiągnąłem… Żaden ze mnie dyplomata. Nagle poczuł, że musi bronić swego zachowania. — Co miałem robić?! — krzyknął. — Pułkownik już wcześniej rozmawiał z Balkisem, więc nie mogłem mu ufać. Może Sekretarz zaoferował mu życie? A może od początku należał do spisku? Wiem, że to szalone myśli, ale nie mogłem ryzykować. To wszystko było zbyt podejrzane. Zażądałem rozmowy z samym Enniusem. Fizyk stanął z rękami założonymi do tyłu. — No i? Czy Ennius przyjedzie? — Przypuszczam, że tak. Ale na osobistą prośbę Balkisa. Nie rozumiem, czemu się tego domagał. — Na osobistą prośbę Balkisa? A zatem Schwartz miał rację. — Tak? A co powiedział? Pulchny Ziemianin siedział na swej pryczy. Widząc pytające spojrzenia współwięźniów wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce. — Kiedy przed chwilą prowadzili Sekretarza obok drzwi naszej celi, pochwyciłem jego Ślad Psychiczny. Balkis niewątpliwie odbył bardzo długą rozmowę z tutejszym dowódcą. — Wiem. — Lecz umysł oficera jest wolny od jakichkolwiek myśli o zdradzie. — No cóż — stwierdził nieszczęśliwy Arvardan. — To znaczy, że się myliłem. Kiedy przyjedzie Ennius, dostanę za swoje. A co z Balkisem? — W jego umyśle nie ma nawet cienia strachu, tylko nienawiść. W tej chwili jesteśmy jej głównymi obiektami — za to, że porwaliśmy go i przywlekliśmy tutaj. Potwornie zraniliśmy jego próżność i ma zamiar odpłacić nam pięknym za nadobne. Udało mi się dojrzeć kilka wizji z jego marzeń. Pokazywały, jak sam, bez niczyjej pomocy nie dopuszcza, by Galaktyka zniweczyła jego plany, podczas gdy my staramy mu się przeciwstawić. I choć dysponujemy wiedzą o spisku, choć oddał nam wszystkie atuty i wydawałoby się, iż mamy większe szanse, sądzi, że w końcu pokona nas i zwycięży. — To znaczy, że zaryzykuje wszystko — swoje plany, marzenia o Imperium — tylko po to, by się na nas zemścić? To szaleniec. — Wiem — odparł Schwartz zdecydowanie. — On jest szalony. — I uważa, że mu się uda? — Właśnie. — Czyli musisz nam pomóc, Schwartz. Potrzebujemy twojego umysłu. Posłuchaj… Ale Shekt potrząsnął głową. — Nie, Arvardanie, nie możemy tego zrobić. Gdy ty wyszedłeś, obudziłem Schwartza i rozważyliśmy całą sprawę. On nie panuje w pełni nad swoimi mocami psychicznymi, których zresztą natury sam do końca nie jest świadom. Może ogłuszyć człowieka, sparaliżować go, nawet zabić. Co więcej, potrafi też kierować podstawowymi grupami mięśni, nawet wbrew woli ich właściciela, ale nic więcej. Nie mógł zmusić Sekretarza do mówienia — drobne mięśnie wokół strun głosowych nie poddają się jego władzy. Nie potrafił też sprawić, by Sekretarz sam poprowadził wóz, z trudem zdołał utrzymać go w równowadze. Jest zatem oczywiste, że nie zdołałby na przykład zmusić Enniusa, by wydał jakiś rozkaz, czy napisał go. Widzisz, myślałem już o tym… — Shekt pokręcił głową, jego głos załamał się i umilkł. Arvardan poczuł, że ogarnia go beznadziejna apatia. Nagle rozejrzał się z niepokojem. — Gdzie jest Pola? — We wnęce. Śpi. Zapragnął ją obudzić… pragnął… Och, pragnął tak wiele! Arvardan zerknął na zegarek. Dochodziła północ. Pozostało jeszcze tylko trzydzieści godzin. Zapadł w drzemkę, a kiedy się przebudził, w pokoju znów paliło się światło. Nikt się nie zjawił, nie było żadnych wieści. W końcu nawet jego duch osłabł i poddał się losowi. Arvardan zerknął na zegarek. Znów dochodziła północ. Pozostało już tylko sześć godzin. Rozejrzał się, oszołomiony i zrozpaczony. Teraz byli tu wszyscy — nawet Prokurator. Pola stała obok, jej ciepłe palce zacisnęły się wokół przegubu ręki Arvardana. Malujący się na jej twarzy wyraz lęku i wyczerpania na nowo obudził w nim wściekłość przeciw całej Galaktyce. Może zasłużyli sobie na śmierć, ci wszyscy głupi, głupi… głupi… Shekt i Schwartz siedzieli po lewej stronie. Był też Balkis, przeklęty Balkis! Wargi miał nadal spuchnięte, policzek przybrał barwę zgniłej zieleni, każde słowo na pewno sprawiało mu okropny ból — na tę myśl usta Arvardana rozciągnął szeroki uśmiech, a pięść zacisnęła się gwałtownie. Zakryty opatrunkiem policzek też jakby mniej bolał. Naprzeciw zaś całej grupki stał Ennius — niepewnie marszczący brwi, niezdecydowany, prawie śmieszny w ciężkim, bezkształtnym ubraniu impregnowanym ołowiem. On także był głupcem. Arvardan poczuł, jak na myśl o galaktycznych dyplomatach, pragnących jedynie pokoju, za wszelką cenę spokoju — ogarnia go nienawiść. Gdzie są zdobywcy sprzed wieków? Gdzie? Jeszcze sześć godzin… Wiadomość z garnizonu w Chica dotarła do Enniusa osiemnaście godzin temu, lecz podróż z drugiej strony planety zabrała mu sporo czasu. Motywy, które skłoniły go do natychmiastowego przyjazdu były niejasne dla niego samego, niemniej uznał sprawę za palącą. W gruncie rzeczy, mówił sobie, nie chodzi tu o nic więcej poza pożałowania godnym porwaniem jednego z odzianych w zielone płaszcze przywódców opanowanej przez przesądy, nękanej koszmarami Ziemi. No i zwariowane, nie poparte żadnymi dowodami oskarżenia. Nic, co wykraczałoby poza kompetencje miejscowego pułkownika. Ale był tam też Shekt — on też w tym uczestniczył — i to nie jako oskarżony, lecz jako oskarżyciel. Dziwne. Teraz siedział naprzeciw nich. Wiedział doskonale, że jego decyzja w tej sprawie może przyspieszyć rebelię, osłabić jego pozycję na dworze, zrujnować szansę na awans… A co do długiej przemowy Arvardana na temat szczepów wirusów i wszechogarniającej epidemii — jak miał ją przyjąć? Gdyby zaczął działać, opierając się wyłącznie na jego słowach, czy przełożeni uznają te działania za uzasadnione? A jednak Arvardan był bardzo znanym archeologiem. Ennius odsunął więc od siebie decyzję i zwrócił się do Sekretarza: — Z pewnością ma pan coś do powiedzenia w tej sprawie? — Może to dziwne, ale niewiele — odparł Sekretarz z niezmąconym spokojem. — Chciałbym spytać, na jakich dowodach opiera się to oskarżenie? — Ekscelencjo — wyjaśnił Arvardan czując, jak opuszcza go cierpliwość. — Jak już mówiłem, ten człowiek przyznał się do wszystkiego, kiedy uwięził nas dwa dni temu. — Być może Ekscelencja zdecyduje się dać temu wiarę, jest to jednak kolejne gołosłowne twierdzenie. W rzeczywistości Tamci mogą zaświadczyć tylko o jednym: że to ja, a nie oni, zostałem przemocą uwięziony, i to mojemu życiu, nie ich, zagrażało niebezpieczeństwo. Czy mój oskarżyciel mógłby wytłumaczyć, w jaki sposób odkrył to wszystko w ciągu dziewięciu tygodni, które spędził na tej planecie, podczas gdy pan Prokurator przez całe lata nie zetknął się z żadnym faktem, który świadczyłby na moją niekorzyść? — Jest wiele sensu w tym, co on mówi — przyznał z westchnieniem Ennius. — Skąd pan o tym wie? Arvardan odparł sztywno: — Jeszcze przed wyznaniem oskarżonego dowiedziałem się o spisku od doktora Shekta. — Czy to prawda, doktorze Shekt? — spojrzenie Prokuratora przeniosło się na twarz fizyka. — Tak, Ekscelencjo. — A skąd pan dowiedział się o spisku? — Doktor Arvardan opisał bardzo dokładnie działanie sy napsyfikatora oraz ostatnie słowa umierającego bakteriologa, F. Smitka. Smitko należał do grona konspiratorów. Jego słowa zostały nagrane i w każdej chwili mogę je panu przedstawić. — Ale, doktorze Shekt, to, co powiedział umierający człowiek, w dodatku w delirium — jeśli dobrze zrozumiałem doktora Arvardana — nie ma zbyt wielkiej wagi. Nie dysponuje pan żadnymi innymi dowodami? Arvardan przerwał im, waląc pięścią w poręcz fotela. — Czy jesteśmy w sądzie? Czyżby ktoś z nas zakłócił przepisy ruchu drogowego? Nie mamy czasu, by ostrożnie analizować dowody, rozważać wszystko z dokładnością do kilku mikrometrów. Do szóstej rano, czyli innymi słowy w ciągu pięciu i pół godziny musimy zlikwidować to gigantyczne zagrożenie dla całej Galaktyki. Ekscelencjo, poznał pan już wcześniej doktora Shekta. Czy według pana jest on typem kłamcy? Sekretarz natychmiast wpadł mu w słowo: — Nikt nie oskarża doktora Shekta o świadome mijanie się z prawdą, Ekscelencjo. Lecz nasz dobry doktor starzeje się i ostatnio wiele myślał o nadchodzących sześćdziesiątych urodzinach. Obawiam się, że połączenie wieku i strachu wywołało u niego skłonności paranoiczne, często zresztą występujące na Ziemi. Proszę na niego spojrzeć! Czy wygląda na zupełnie normalnego? Rzecz jasna, nie wyglądał. Był wyczerpany i spięty, wstrząśnięty tym, co już zaszło i co jeszcze miało nastąpić. Ale Shekt zdołał opanować swój głos, zachowując pozory spokoju. — Mógłbym stwierdzić, iż przez ostatnie dwa miesiące znajdowałem się pod nieustanną obserwacją Starszych, że otwierano przychodzące do mnie listy i cenzurowano moje odpowiedzi. Ale oczywiście wszelkie podobne skargi zostaną natychmiast przypisane mojej rzekomej paranoi. Jest ze mną jednak Joseph Schwartz, który zgłosił się na ochotnika, aby poddać go synapsyfikacji. Było to tego samego dnia, kiedy odwiedził pan mój instytut. — Owszem, pamiętam — odparł Ennius, w duchu czując ulgę, że nieprzyjemny temat oddalił się choć na chwilę. — Czy to on? — Tak. — Nie wydaje się, aby zabieg mu zaszkodził. — Wręcz przeciwnie, bardzo mu pomógł. Proces synapsyfikacji okazał się w jego przypadku niezwykle udany, Schwartz bowiem od początku posiadał fotograficzną pamięć, o czym wówczas nie wiedziałem. W każdym razie obecnie jego umysł jest wrażliwy na myśli innych ludzi. Ennius pochylił się naprzód i krzyknął ze zdumieniem: — Co takiego?! Chce pan powiedzieć, że umie czytać w myślach? — Możemy to panu zademonstrować, Ekscelencjo. Ale sądzę, że obecny tu brat może potwierdzić moje słowa. Sekretarz rzucił Schwartzowi pełne nienawiści spojrzenie, przez moment w jego oczach zapłonęła otwarta wrogość. Następnie odpowiedział spokojnie, choć jego głos zadrżał lekko, zdradzając tłumione napięcie: — To prawda, Ekscelencjo. Człowiek, którego tu przyprowadzili, ma pewne zdolności hipnotyczne, choć nie potrafię stwierdzić, czy są one wynikiem synapsyfikacji. Chciałbym przy okazji dodać, iż dokonany na nim zabieg nie został zarejestrowany, co, zgodzi się pan zapewne ze mną, samo w sobie jest już wysoce podejrzane. — Nie został zarejestrowany — odrzekł cicho Shekt — zgodnie z poleceniem najwyższego kapłana, które nigdy nie zostało odwołane. Sekretarz jednak tylko wzruszył ramionami. — Wróćmy do tematu — wtrącił stanowczo Ennius — i dajmy spokój tym dziecinnym kłótniom. O co chodzi z tym Schwartzem? Co jego umiejętność czytania myśli, zdolności hipnotyczne czy cokolwiek to jest, mają wspólnego z tą sprawą? — Shekt chciał powiedzieć — wyjaśnił Sekretarz — że Schwartz może wniknąć w mój umysł. — Naprawdę? I co on myśli? — Prokurator po raz pierwszy zwrócił się wprost do Schwartza. — Myśli, że w żaden sposób nie zdołamy pana przekonać, iż w tej, jak ją pan nazywa, sprawie racja leży po naszej stronie. — Zgadza się — prychnął Sekretarz — choć podobna dedukcja nie wymaga imponujących zdolności psychicznych. — A także — ciągnął Schwartz — że jest pan nieszczęsnym głupcem, który boi się działać i pragnie jedynie spokoju. Że swoją bezstronnością i sprawiedliwością chce pan zjednać sobie mieszkańców Ziemi, co tym bardziej dowodzi pańskiej głupoty. Sekretarz poczerwieniał. — Zaprzeczam tym insynuacjom. Niewątpliwie mają one na celu zrazić pana do mnie, Ekscelencjo. — Nie tak łatwo mnie zrazić — stwierdził chłodno Ennius i dodał, zwracając się do Schwartza: — A o czym ja myślę? — Że nawet jeśli umiem zajrzeć wprost do mózgu drugiego człowieka, niekoniecznie muszę powiedzieć prawdę o tym, co tam ujrzałem. Brwi Prokuratora uniosły się ze zdumienia. — Ma pan rację, zupełną rację.. Czy potwierdza pan prawdziwość oskarżeń, wysuniętych przez doktora Arvardana i doktora Shekta? — Każde słowo. — Ach tak! Ale jeśli nie znajdziemy drugiej osoby o podobnych do pańskich zdolnościach, i to osoby nie zaangażowanej w tę sprawę, pańskie świadectwo w obliczu prawa nie będzie miało żadnej wartości. Nawet jeśli zdołalibyśmy sprawić, by ogół uwierzył, że jest pan telepatą. — Ale tu nie chodzi o prawo — krzyknął Arvardan — tylko o bezpieczeństwo Galaktyki! — Ekscelencjo — Sekretarz uniósł się z krzesła — mam pewną prośbę. Chciałbym, aby usunięto Josepha Schwartza z tego pokoju. — Dlaczego? — Ten człowiek, poza umiejętnością czytania myśli, dysponuje również pewną mocą psychiczną. Zostałem porwany dzięki paraliżowi, o który przyprawił mnie Schwartz. Obawiam się więc, że mógłby znów spróbować czegoś podobnego wobec mnie albo nawet wobec pana, Ekscelencjo, i ta obawa każe mi ponowić prośbę. Arvardan zerwał się na nogi, ale Sekretarz przekrzyczał jego protesty: — Żadna rozprawa nie może być uczciwa, jeśli obecny jest na niej człowiek zdolny subtelnie manipulować umysłem sędziego dzięki zdolnościom psychicznym, do których posiadania sam się przyznał. Ennius szybko podjął decyzję. Do pokoju wszedł pielęgniarz i wyprowadził nie stawiającego oporu Schwartza. Na okrągłej twarzy starszego mężczyzny nie pojawił się nawet cień niepokoju. Dla Arvardana był to ostateczny cios. Sekretarz teraz wstał i przez moment trwał nieruchomo — przysadzista, ponura postać odziana w zieleń, pełna niewzruszonej pewności siebie. Zaczął mówić poważnym, oficjalnym tonem. — Ekscelencjo, wszystkie twierdzenia i oskarżenia doktora Arvardana opierają się na świadectwie doktora Shekta. Z kolei to, co mówi Shekt ma swoje źródło w delirycznej gadaninie umierającego człowieka. A wszystko to, Ekscelencjo, jakoś nie wypłynęło na powierzchnię, póki Joseph Schwartz nie został poddany działaniu synapsyfikatora. Kim zatem jest Joseph Schwartz? Zanim Joseph Schwartz pojawił się na scenie, doktor Shekt był zwykłym, normalnym człowiekiem. Pan sam, Ekscelencjo, spędził z nim popołudnie w dniu, kiedy przywieziono Schwartza. Czy był wtedy rozkojarzony? Czy poinformował pana o spisku przeciw Imperium? Albo może wspomniał o słowach umierającego biochemika? Może był chociaż zdenerwowany? Podejrzliwy? Teraz twierdzi, że najwyższy kapłan polecił mu fałszować wyniki testów synapsyfikatora i nie zapisywać nazwisk ludzi poddanych zabiegowi. Czy wtedy powiedział panu o tym? Czy dopiero teraz, już po spotkaniu ze Schwartzem? I znów, kim jest Joseph Schwartz? Gdy oddano go do kliniki, nie władał żadnym znanym językiem. Tyle zdołaliśmy się dowiedzieć sami, kiedy po raz pierwszy zaczęliśmy podejrzewać, że z umysłem doktora Shekta jest coś nie w porządku. Do miasta przywiózł go farmer, który nie znał nazwiska Schwartza i zupełnie nic o nim nie wiedział. My również nie odkryliśmy żadnych nowych faktów. A przecież ten człowiek posiada dziwne moce psychiczne. Potrafi ogłuszyć kogoś z odległości stu metrów, samą myślą — z bliższego dystansu zabić. Sam zostałem przez niego sparaliżowany; manipulował też moimi rękami i nogami. To samo mógłby uczynić z umysłem — gdyby tylko zechciał. Uważam, że Schwartz kierował myślami innych. Twierdzą, że ich porwałem i groziłem im śmiercią, że przyznałem się do zdrady i że pragnę przejąć władzę nad Imperium. Ale proszę zadać im jedno pytanie, Ekscelencjo. Czy nie byli wcześniej narażeni na kontakt ze Schwartzem, wystawieni na jego wpływ? Na wpływ człowieka, który potrafi kontrolować umysły? Może zatem to Schwartz jest zdrajcą? A jeśli nie, kim jest Schwartz? Sekretarz usiadł. Był spokojny, uśmiechał się dobrotliwie. Arvardan czuł się, jakby jego umysł wylądował wewnątrz cyklotronu i wirował — coraz szybciej i szybciej. Jakiej odpowiedzi mógł udzielić? Że Schwartz jest przybyszem z przeszłości? A dowody? Powiedzieć, iż posługiwał się prawdziwą prymitywną mową? Ale kto mógł o tym zaświadczyć? Tylko on jeden. Jego umysł zaś też mógł być zmanipulowany. Ostatecznie jak miał stwierdzić, czy nikt nim nie kieruje? Kim był Schwartz? Co właściwie przekonało go o istnieniu tego gigantycznego planu podboju Galaktyki? Znów zaczął rozważać wszystko od początku. Skąd wzięło się przeświadczenie o realności spisku? Jako archeolog, przywykł powątpiewać w ogólnie uznane prawdy, ale to… Co go przekonało? Słowo jednego człowieka? Pocałunek dziewczyny? Czy Joseph Schwartz? Nie potrafił zebrać myśli. Nie mógł myśleć! — I co? — w głosie Enniusa zabrzmiała niecierpliwa nuta. — Czy ma pan coś do powiedzenia, doktorze Shekt? Albo pan, doktorze Arvardan? Nagle w panującej wokół ciszy rozległ się głos Poli: — Czemu ich pan pyta? Nie widzi pan, że wszystko to jest kłamstwem? Nie pojmuje pan? On chce nas opóźnić, opętać swym zdradzieckim językiem. Wiem, że wszyscy i tak umrzemy, i nie dbam już o to, ale mogliśmy to powstrzymać! Mogliśmy to powstrzymać… A tymczasem my tu siedzimy i… i… rozmawiamy… — rozpłakała się gwałtownie. — A zatem mamy dyskutować z rozhisteryzowaną dziewczyną — stwierdził Sekretarz. — Mam dla pana propozycję, Ekscelencjo. Moi oskarżyciele twierdzą, iż wszystko to — rzekomy wirus i cała reszta — ma ruszyć w dokładnie określonym terminie, zdaje się o szóstej rano. Ofiaruję się zostać pod waszą kuratelą przez tydzień. Jeśli to, co twierdzą, jest prawdą, informacje o epidemii dotrą na Ziemię w ciągu kilku dni. Gdyby to się stało, siły Imperium nadal będą kontrolować Ziemię… — Ziemia — ładna mi cena za całą Galaktykę ludzi — mruknął śmiertelnie blady Shekt. — Cenię swoje życie i życie mojego ludu. Aby udowodnić naszą niewinność, zostaniemy waszymi zakładnikami. Jestem gotów zawiadomić Krąg Starszych, że z własnej, nieprzymuszonej woli zostanę tu przez najbliższy tydzień. To powinno zapobiec ewentualnym zamieszkom. Skrzyżował ręce na piersi. Ennius uniósł wzrok. Jego twarz zdradzała targające nim wątpliwości. — Nie znajduję w tym człowieku żadnej winy. Arvardan nie mógł już dłużej tego znieść. Spokojnie, lecz ze śmiertelną determinacją wstał i ruszył w stronę Prokuratora. Nikt nie miał dowiedzieć się, co zamierzał. Po fakcie on sam nic nie pamiętał. W każdym razie nic to nie zmieniło. Ennius miał bicz neuronowy i użył go. Po raz trzeci od czasu lądowania na Ziemi otaczający Arvar— dana świat rozpłynął się za zasłoną bólu, zawirował i zniknął. Archeolog był nieprzytomny przez wiele godzin. A tymczasem szósta rano, godzina zero, wybiła… 21. PO GODZINIE ZERO …i minęła! Światło… Oślepiające światło i mgliste cienie — przepływające obok, roztańczone, wreszcie zlewające się w jedną całość. Twarz — oczy, spoglądające wprost na niego… — Pola! — w ułamku sekundy Arvardan przypomniał sobie z niezwykłą ostrością wydarzenia ostatnich kilku dni. — Która godzina? Jego palce z całej siły zacisnęły się na przegubie dziewczyny, która skrzywiła się odruchowo. — Już po jedenastej — szepnęła. — Po godzinie zero. Powiódł w koło dzikim spojrzeniem. Leżał na pryczy w celi. Paliły go wszystkie stawy, ale nie zważał na ból. Shekt, skulony na krześle, uniósł lekko głowę i skinął mu na powitanie. — To już koniec. — A zatem Ennius… — Ennius — oznajmił Shekt — nie chciał podjąć ryzyka. Czyż to nie dziwne? — roześmiał się sucho, krótko. — Nasza trójka samodzielnie wykrywa ogromny spisek przeciw ludzkości. Sami porywamy przywódcę spisku i stawiamy go przed obliczem sprawiedliwości. Zupełnie jak w wiziserii, gdzie nieustraszeni bohaterowie zwyciężają w ostatniej sekundzie. I zazwyczaj na tym się kończy. A w naszym przypadku wizi nadal trwa i odkrywamy, że nikt nam nie uwierzył. W serialach to się nie zdarza, prawda? Wszystko zawsze kończy się szczęśliwie. Zabawne… — jego dalsze słowa zagłuszył tłumiony szloch. Arvardan odwrócił wzrok. Oczy Poli były niczym dwie mroczne otchłanie, wilgotne, pełne łez. Zatracił się w nich na chwile — w czarnym, roziskrzonym gwiazdami Wszechświecie. Ku tym gwiazdom zaś wędrowały błyszczące metalowe pojemniki, pożerały dziesiątki lat świetlnych, gdy po kolei wkraczały w nadprzestrzeń, każdy podążający własnym szlakiem — szlakiem śmierci. Wkrótce — może już za chwilę — dotrą do wyznaczonych celów, przebiją atmosferę i rozsypią się, rozsiewając niewidoczny, śmiercionośny deszcz wirusów… Cóż, to już koniec. Nie da się powstrzymać zagłady. — Gdzie jest Schwartz? — spytał słabym głosem. Pola potrząsnęła głową. — Nie wrócił. Drzwi otwarły się i choć Arvardan zdążył już pogodzić się z nieuchronną śmiercią, uniósł jednak wzrok, w którym przez sekundę zabłysła iskierka nadziei. Ale w wejściu stanął Ennius i iskierka zgasła. Arvardan odwrócił głowę. Ennius podszedł bliżej, spoglądając przelotnie na ojca i córkę. Lecz nawet w tej chwili doktor Shekt i Pola byli przede wszystkim dziećmi Ziemi i nie potrafili wykrztusić słowa w obecności Prokuratora — mimo iż wiedzieli, że jakkolwiek ich życie będzie krótkie i pełne cierpienia, to jego przyszłość będzie jeszcze krótsza i bardziej bolesna. Ennius poklepał Arvardana po ramieniu. — Doktorze Arvardan? — Tak, Ekscelencjo? — odezwał się z goryczą, drwiąco naśladując intonację gościa. — Już po szóstej. — Ennius nie spał tej nocy. Oficjalnie rozgrzeszył Balkisa, ale w głębi ducha nie był do końca przekonany, iż oskarżyciele Sekretarza byli szaleni albo że Shwartz poddał ich umysły manipulacji. Godzinami wpatrywał się w bezduszny chronometr, odmierzający resztkę żywota Galaktyki. — Tak — odparł Arvardan. — Minęła szósta, a gwiazdy świecą nadal. — A pan wciąż uważa, że mieliście rację? — Za kilka godzin, Ekscelencjo, zaczną umierać pierwsi chorzy. Nikt tego nie zauważy — co dzień umierają ludzie. Po tygodniu liczba ofiar osiągnie setki tysięcy. Procent wyzdrowień będzie bliski zeru. Naukowcy nie znajdą żadnego remedium. Kilkanaście planet wyśle w przestrzeń sygnały alarmowe i wezwania pomocy w związku z epidemią. Za dwa tygodnie przyłączą się do nich setki innych planet. W pobliskich sektorach zostanie ogłoszony stan zagrożenia. Za miesiąc epidemia ogarnie całą Galaktykę, za dwa pozostanie zaledwie kilka planet, do których wirus nie dotrze. Za sześć — Galaktyka będzie praktycznie martwa… Co zaś pan zrobi, kiedy nadejdą pierwsze doniesienia? Proszę pozwolić, że przepowiem i to. Wyśle pan raport, że epidemia mogła mieć początek na Ziemi. Nie ocali to nikomu życia. Wypowie pan wojnę Kręgowi Starszych. Nie ocali to nikomu życia. Zabije pan wszystkich Ziemian. Nie ocali to nikomu życia… Albo też wystąpi pan w roli pośrednika pomiędzy pańskim przyjacielem Balkisem i Radą Galaktyki, czy raczej jej niedobitkami. Może wtedy będzie pan miał zaszczyt wręczyć na tacy okruchy dawnej świetności Imperium Balkisowi w zamian za antytoksynę, która dotrze na czas do właściwych planet, by uratować choć jedno ludzkie życie. Albo i nie. Ennius uśmiechnął się bez przekonania. — Czy pańskie słowa nie są przypadkiem przesadnie dramatyczne? — O tak. Ja już nie żyję, a i pan jest trupem. Ale zachowajmy przynajmniej godność i spokój, jak przystało na obywateli Imperium. — Jeśli to użycie bicza tak pana zdenerwowało… — Ależ nie — padła ironiczna odpowiedź. — Przywykłem do tego. Prawie go już nie czuję. — Wyrażę się tak jasno i logicznie, jak tylko potrafię. To paskudna sprawa. Trudno będzie sensownie opisać ją w raporcie, lecz jeszcze trudniej zataić wszystko przed władzami. Ponieważ reszta oskarżycieli to Ziemianie, jedynie pańskie słowo ma tu jakąś wagę. Przypuśćmy, że podpisze pan oświadczenie, w którym stwierdzi pan, iż w tym czasie był pozbawiony… Cóż, znajdziemy jakieś stosowne określenie, nie nazywając tego wprost brakiem umysłowej samokontroli. — To bardzo proste. Powiedzmy, że byłem pijany, pod wpływem narkotyków, zostałem zahipnotyzowany albo wpadłem w szał. Coś w tym stylu. — Czy mógłby pan zacząć zachowywać się poważnie? Proszę posłuchać, mówię panu, że ktoś panem sterował. — Głos Enniusa przeszedł w pełen napięcia szept. — Jest pan Syrianinem. Jak pan mógł zakochać się w kobiecie z Ziemi? — Co? — Niech pan nie krzyczy. Doprawdy, czy w normalnych okolicznościach zdecydowałby się pan na romans z tubylką? Najpewniej nawet nie pomyślałby pan o czymś takim. — Leciutko skinął głową w stronę Poli. Przez moment Arvardan wpatrywał się w niego, zdumiony. Nagle jego ręka wystrzeliła jak błyskawica i złapała najwyższego przedstawiciela Imperium na Ziemi za gardło. Dłonie Enniusa wczepiły się w palce archeologa — bez skutku. — O czymś takim…! — powtórzył wolno Arvardan. — Czy chodziło panu o pannę Shekt? Jeśli tak, to życzyłbym sobie, aby traktowano ją z najwyższym szacunkiem. A zresztą może pan sobie iść. I tak już pan nie żyje. Gwałtownie chwytając oddech, Ennius oświadczył: — Doktorze Arvardan, jest pan aresz… Drzwi znów się otwarły i stanął w nich pułkownik. — Ten ziemski motłoch wrócił, Ekscelencjo. — Co takiego? Czy Balkis nie rozmawiał z ich władzami? Miał przecież uprzedzić, że zostaje przez tydzień. — Rozmawiał i ciągle tu jest. Ale tłum też. Jesteśmy gotowi do ostrzału i jako dowódca militarny radziłbym, by to zrobić. Czy ma pan jakieś sugestie, Ekscelencjo? — Wstrzymajcie ogień, póki nie zobaczę się z Balkisem. Proszę go tu przysłać. — Prokurator odwrócił się. — A panem zajmę się później, doktorze Arvardan. Wprowadzono uśmiechniętego Balkisa. Sekretarz skłonił się oficjalnie Enniusowi, który w odpowiedzi skinął głową od niechcenia. — Proszę posłuchać — oznajmił obcesowo Prokurator. — Poinformowano mnie, że wasi ludzie zablokowali podjazdy do fortu Dibburn. Nasza umowa tego nie przewiduje. Nie chcemy rozlewu krwi, lecz nasza cierpliwość nie jest niewyczerpana. Czy może pan polecić, aby rozeszli się w spokoju? — Jeśli mi się spodoba. — Ach tak? No cóż, lepiej niech się panu spodoba. I to szybko. — Bynajmniej, Ekscelencjo! — Sekretarz z szerokim uśmiechem machnął ręką. W jego głosie zabrzmiała kpina. Długo ukrywał swe uczucia i teraz z radością dał im wyraz. — Głupcze! Zbyt długo czekałeś i zapłacisz za to życiem! Albo spędzisz je w niewoli, to zależy tylko od ciebie, ale uprzedzam, to nie będzie łatwy żywot. Gorączkowe napięcie w jego głosie pozornie nie zrobiło żadnego wrażenia na Enniusie. Nawet w tej chwili, która bez wątpienia była największą klęską w karierze Prokuratora, nie opuściło go opanowanie prawdziwego imperialnego dyplomaty. Jedyną widoczną oznaką poruszenia było lekkie wyostrzenie rysów i malujące się w oczach zmęczenie. — Moja ostrożność sprawiła, że straciłem aż tyle? Historia wirusa… była prawdziwa? — w jego głosie słychać było niemal obojętne, abstrakcyjne zaciekawienie. — Ale Ziemia, ty sam, wszyscy jesteście moimi zakładnikami. — Ależ nie — padła natychmiastowa, triumfalna odpowiedź. — To ty i twoi ludzie jesteście moimi zakładnikami. Wirus, który już w tej chwili atakuje Wszechświat, jest aktywny również na Ziemi. Nawet w tej chwili powietrze w każdym ziemskim garnizonie jest nim przesycone — również na Evereście. My, Ziemianie, jesteśmy odporni, ale jak pan się czuje, Prokuratorze? Słabo? Czy ma pan sucho w gardle? Może pańskie czoło jest gorące? To nie potrwa długo. I jedynie od nas możecie otrzymać lekarstwo. Ennius milczał długo. Jego szczupła twarz przybrała niespodziewanie hardy, zacięty wyraz. Nagle odwrócił się do Arvardana i oznajmił spokojnie: — Doktorze Arvardan, chyba winien jestem panu przeprosiny za to, iż wątpiłem w pańskie słowa. Doktorze Shekt, panno Shekt — proszę mi wybaczyć. Arvardan wyszczerzył zęby. — Dzięki za przeprosiny. Z pewnością się przydadzą. — Zasłużyłem na ironię — stwierdził Prokurator. — A teraz, jeśli państwo pozwolą, wrócę na Everest, aby zostać z rodziną. Jakikolwiek kompromis z tym człowiekiem jest oczywiście absolutnie wykluczony. Moi żołnierze z Ziemskich Oddziałów Imperialnych z pewnością zachowają się odpowiednio i na szlakach śmierci wielu Ziemian przetrze nam drogę… Do widzenia. Zaczekaj chwilę. Nie odchodź — powoli, powoli Ennius odwrócił głowę na dźwięk nowego głosu. Do celi wolno wszedł Joseph Schwartz. Jego twarz była pocięta zmarszczkami zmęczenia, chwiał się na nogach. Sekretarz, nagle znów czujny, odskoczył w tył. Z nową podejrzliwością w oczach spojrzał na człowieka z przeszłości. — Nie! — syknął! — Nie wydobędziesz ze mnie tajemnicy antidotum. Zna ją tylko kilka osób, kilka innych wie, jak go używać. Wszyscy znajdują się bezpiecznie poza twoim zasięgiem, przynajmniej na czas potrzebny, aby toksyna zadziałała. — Owszem, w tej chwili znajdują się poza moim zasięgiem — przyznał Schwartz. — Ale widzisz, nie ma żadnej toksyny ani wirusa, które trzeba by zneutralizować. Jego ostatnie słowa nie w pełni dotarły do zebranych. Arvardan poczuł, jak ogarnia go nieznośna słabość. Czyżby rzeczywiście manipulowano jego umysłem? Czy naprawdę mieli do czynienia z gigantycznym oszustwem, którego ofiarą padł nie tylko on, ale i Sekretarz? A jeśli tak — o co w nim chodzi? W końcu przemówił Ennius. — Szybko, człowieku. Wyjaśnij, co masz na myśli. — To zupełnie proste — odparł Schwartz. — Kiedy znaleźliśmy się tu wczoraj wieczór, zrozumiałem, że rozmowy i pertraktacje niczego nie dadzą. Toteż przez długi czas ostrożnie pracowałem nad umysłem Sekretarza… Nie mogłem dopuścić do tego, by cokolwiek poczuł. Wreszcie poprosił, aby usunięto mnie z pokoju. Rzecz jasna, tego właśnie chciałem, a reszta była już łatwa. Ogłuszyłem strażnika i wydostałem się na pas startowy. Fort postawiono w stan nieustannego alarmu, samoloty były zaopatrzone w paliwo i gotowe do drogi. Piloci czekali na rozkazy. Wybrałem jednego — i polecieliśmy do Senloo. Twarz Sekretarza drgnęła, jego wargi poruszyły się lekko, lecz nie zdołał wykrztusić ani słowa. Pierwszy odezwał się Shekt. — Ale przecież nie byłeś zdolny zmusić nikogo do pilotowania samolotu, Schwartz. Z trudem zdołałeś nakazać komuś, by przeszedł parę kroków! — Owszem, jeśli działałem wbrew czyjejś woli. Ale z umysłu doktora Arvardana dowiedziałem się, jak bardzo Syrianie nienawidzą Ziemian — zacząłem wiec szukać pilota urodzonego w sektorze Syriusza — i znalazłem porucznika Claudy’ego. — Porucznika Claudy’ego?! — krzyknął Arvardan. — Owszem… A, znasz go. Tak, widzę to wyraźnie w twoich myślach. — Nie wątpię… Opowiadaj dalej. — Ten człowiek nienawidził Ziemian tak bardzo, że nawet ja z trudem to pojmowałem — a przecież czytałem w jego umyśle. On marzył, by ich zbombardować. Pragnął ich zniszczyć. Jedynie dyscyplina trzymała go na uwięzi i nie pozwalała ruszyć do walki. Taki umysł to zupełnie inna sprawa. Jedna drobna sugestia, mała zachęta i wszelkie ograniczenia przestały działać. Nie sądzę, aby w ogóle zorientował się, że wraz z nim wsiadłem do samolotu. — W jaki sposób znalazłeś Senloo? — wyszeptał Shekt. — W moich czasach — wyjaśnił Schwartz — istniało miasto o nazwie St. Louis. Leżało u zbiegu dwóch wielkich rzek… Kiedy dotarliśmy do Senloo, była noc, lecz pośród oceanu radioaktywnych ziem dostrzegliśmy ciemną plamę — a doktor Shekt mówił, iż świątynia powstała na odizolowanym skrawku zdrowego gruntu. Wystrzeliliśmy flarę — przynajmniej takie wydałem polecenie — i w jej blasku ujrzeliśmy budynek w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Dokładnie odpowiadał obrazowi, jaki widziałem w mózgu Sekretarza. Teraz w tym miejscu jest dziura, głęboka na pięćdziesiąt metrów. Stało się to o trzeciej nad ranem. Żaden wirus nie wydostał się z Ziemi. Wszechświat jest wolny. Z ust Sekretarza dobył się zwierzęcy skowyt, upiorny wrzask demona. Balkis zebrał się w sobie, jakby szykując się do skoku — po czym runął bezwładnie na ziemię. Po jego dolnej wardze wolno spłynęła wąska strużka śliny. — Nie tknąłem go — powiedział cicho Schwartz. Po czym dodał, z namysłem spoglądając na nieruchomą postać: — Wróciłem przed szóstą, ale wiedziałem, że muszę poczekać, aż minie godzina zero. Balkis nie potrafił ukryć triumfu, powiedziały mi o tym jego myśli. Jedynie jego własne słowa mogły udowodnić prawdziwość oskarżeń… I oto leży. 22. NAJLEPSZE JEST WCIĄŻ O PÓŁ KROKU PRZED NAMI Minęło trzydzieści dni od czasu, gdy Joseph Schwartz uniósł się w powietrze z pasa startowego w noc, która miała przynieść zgubę Galaktyce, a za plecami szaleńczo brzęczały mu dzwonki alarmowe i głośniki wykrzykiwały rozkazy natychmiastowego powrotu. Nie wrócił jednak, a przynajmniej nie wcześniej, nim zniszczył świątynię w Senloo. Jego bohaterstwo zostało publicznie docenione. W kieszeni spoczywała wstęga Orderu Kosmolotu i Słońca pierwszej klasy. Poza nim, tylko dwie osoby w całej Galaktyce otrzymały to odznaczenie za życia. Nieźle jak na emerytowanego krawca. Rzecz jasna, nikt poza najściślejszymi kręgami rządowymi nie wiedział dokładnie, czego dokonał Schwartz, ale nie miało to znaczenia. Pewnego dnia w podręcznikach historii znajdzie się nowa świetlana karta i jego czyn zostanie tam uwieczniony na zawsze. Wędrował teraz przez uśpione ulice w stronę domu doktora Shekta. W mieście panował spokój, na niebie łagodnie świeciły gwiazdy. W kilku odizolowanych punktach na Ziemi fanatyczne grupki zelotów nadal sprawiały kłopoty, lecz ich przywódcy nie żyli lub znajdowali się w niewoli, umiarkowani Ziemianie zaś sami potrafili poradzić sobie z resztą. Pierwsze wielkie konwoje wiozące nie skażoną ziemię były już w drodze. Ennius ponowił swą propozycję, aby przenieść całą populację Ziemi na inną planetę. Nikt jednak nie pragnął szlachetnych gestów. Niechaj Ziemianie mają szansę zmienić swój świat. Niech odbudują dom swoich ojców, ojczysty glob ludzkości. Własnymi rękami usuną radioaktywną glebę, zastąpią ją zdrową ziemią i ujrzą, jak zieleń roślinności pokrywa martwe niegdyś połacie, a pustynie znów kwitną bujnym życiem. Było to ogromne zadanie, może na dziesiątki, a nawet setki lat — ale cóż z tego? Niech Galaktyka zapewni maszyny, dostarczy żywność, przyśle glebę. To żaden uszczerbek dla gigantycznych zapasów Imperium — ten dług zostanie spłacony. I pewnego dnia Ziemianie znów staną się ludem pośród innych ludów, zamieszkującym planetę pośród innych planet, z godnością spoglądającym innym w oczy — jak równi równym. Serce Schwartza zabiło mocniej na tę myśl, gdy wspinał się po schodach do frontowych drzwi domu. Za tydzień wraz z Arvardanem wyruszy ku wielkim, ludnym światom centralnej Galaktyki. Kto jeszcze z jego pokolenia kiedykolwiek opuścił Ziemię? Wspomniał starą Ziemię, swój świat. Od tak dawna martwy. Od tak dawna. A przecież minęło zaledwie trzy i pół miesiąca. Ręka wyciągnięta w stronę sygnalizatora zatrzymała się w powietrzu, w jego umyśle bowiem rozległy się dochodzące z wnętrza słowa. Jakże wyraźnie słyszał teraz myśli, niczym delikatne dzwoneczki. To był oczywiście Arvardan. Jego umysł rozsadzały uczucia, których nie sposób zamknąć w słowach. — Polu, wiele myślałem przez cały czas. Czekałem już wystarczająco długo, więcej czekać nie będę. Jedziesz ze mną. A Pola, choć w duchu wyrywała się do niego, odparła z widocznym wahaniem: — Nie mogłabym, Bel. To zupełnie niemożliwe. Moje prowincjonalne maniery i zachowanie… Pośród tych wielkich światów czułabym się jak prostaczka. A poza tym, jestem tylko Zie… — Nie mów tak. Jesteś moją żoną i to się liczy. Gdyby kiedykolwiek ktokolwiek pytał — jesteś mieszkanką Ziemi i obywatelką Imperium. Kogo interesowałyby bliższe szczegóły, skieruj go do mnie. — No dobrze, a kiedy już wygłosisz na Trantorze mowę do swego towarzystwa archeologicznego, co dalej? — Co dalej? Cóż, najpierw zrobimy sobie roczny urlop i zwiedzimy wszystkie najważniejsze planety Galaktyki. Nie opuścimy ani jednej, nawet gdybyśmy mieli polecieć tam statkiem pocztowym. Obejrzysz Galaktykę i będziesz miała najlepszy miesiąc miodowy, jaki można kupić za rządowe pieniądze. — A potem? — A potem wrócimy na Ziemię i zgłosimy się do oddziałów roboczych. Następnych czterdzieści lat spędzimy grzebiąc się w błocie, aby zastąpić świeżą glebą tereny radioaktywne. — Czemu niby miałbyś to robić? — Czemu? — tu Ślad Psychiczny Arvardana zdradził głębokie poruszenie. — Bo cię kocham, a ty tego pragniesz. I ponieważ jestem ziemskim patriotą, co mogą udowodnić moje dokumenty naturalizacyjne. — Wspaniale… Na tym rozmowa urwała się. Ale oczywiście Ślady Psychiczne nie zniknęły i Schwartz, wielce rad i z lekka zakłopotany, wycofał się. Poczeka. Jeszcze zdąży im przeszkodzić — kiedy już wszystko się ułoży. Stał na ulicy, a nad głową płonęły mu zimnym blaskiem gwiazdy — pełna Galaktyka gwiazd — widocznych i niewidocznych. I raz jeszcze, do siebie, do Nowej Ziemi, a także do milionów dalekich planet powtórzył cichym głosem starożytny wiersz. Wiersz, który spośród trylionów ludzi tylko on jeden pamiętał: Zestarzej się u mego boku! Najlepsze jest wciąż o pól kroku Przed nami — pełnia życia, ku niej wszystko wiodło… ISAAC ASIMOV SAGA „ROBOTY” Przed Fundacją i Imperium… były jeszcze roboty! Najgłośniejszy, obok „Fundacji”, cykl powieściowy Asimova! Najsławniejsza para bohaterów jego książek — nowojorski detektyw Elijah Baley i człekokształtny robot, R. Daneel Olivaw! Jedyna w swoim rodzaju hybryda powieści detektywistycznej z klasyczną science fiction! Jaką rolę niezwykła para detektywów i trzy Prawa Robotyki odegrają w budowie kosmicznego Imperium? Jaki jest ich związek z przyszłą Fundacją? Wiek XXX. Kolonizacja Galaktyki i skonstruowanie pozytonowego mózgu dokonały przełomu w dziejach ludzkości. Gospodarka pięćdziesięciu planet zamieszkanych przez Przestrzeniowców, potomków dawnych kolonistów, opiera się na pracy robotów, których status społeczny niewiele różni się od statusu dawnych niewolników. Przestrzeniowcy prowadzą luksusową, pozbawioną jakichkolwiek problemów ekonomicznych egzystencję, tymczasem pozbawieni możliwości emigracji Ziemianie są stłoczeni w miastach–gigantach o populacji ponad 10 milionów każde, a ich standard życiowy systematycznie maleje w miarę wzrostu przeludnienia. Czy będą jeszcze zdolni, by sięgnąć po gwiazdy i zbudować kosmiczne imperium? Czy znajdzie się człowiek, który zainicjuje nową falę ziemskiej ekspansji i podboju Galaktyki? POZYTONOWY DETEKTYW Baley i Olivaw muszą rozwikłać zagadkę zbrodni doskonałej dokonanej wewnątrz nowojorskiego Kosmopolu na prominentnym Przestrzeniowcu. Od wyników ich śledztwa zależy przyszłość Ziemi… NAGIE SŁOŃCE Na odległej planecie Solaria ma miejsce pierwsze morderstwo od ponad dwustu lat. Ofiarą jest zdolny naukowiec, a jedyną podejrzaną — jego piękna żona Gladia. Detektywi Baley i Olivaw stają przed zagadką pozornie nie do rozwiązania: albo Solarianina zabił jeden z jego własnych robotów, co wykluczają Prawa Robotyki, albo kobieta, z którą ofiara kontaktowała się wyłącznie za pośrednictwem transmisji holograficznej… ROBOTY Z PLANETY ŚWITU Na Aurorze, określanej mianem „planety świtu”, zostaje „zamordowany” człekokształtny robot, najbardziej rozwinięta forma sztucznej inteligencji, jaką kiedykolwiek stworzył człowiek. Baley musi udowodnić, że sprawcą przestępstwa nie jest sprzyjający Ziemianom wpływowy Aurorianin, doktor Fastolfe, prekursor nauki zwanej psychohistorią — w przeciwnym razie cywilizacja ziemska straci ostatnią szansę skolonizowania Galaktyki… ROBOTY I IMPERIUM R. Daneel Olivaw i czytający w myślach robot Giskard, obdarzony zdolnością manipulowania ludzką psychiką, stają w obliczu dziejowej misji — powstrzymania wrogów Elijaha Baleya przed wtrąceniem ludzkości w wir galaktycznej wojny. Czy to zadanie nie okaże się sprzeczne z Prawami Robotyki? ISAAC ASIMOV TRYLOGIA „IMPERIUM GALAKTYCZNE” Przed Fundacją… było jeszcze Imperium! Nie publikowana dotychczas w Polsce trylogia „Imperium Galaktyczne” to spektakularne preludium do klasycznego cyklu „Fundacja”, za który nieżyjący już wielki mistrz literatury science fiction otrzymał dwukrotnie nagrodę Hugo. Asimov opisuje w niej pierwsze, nieśmiałe próby ludzkości w kierunku ucywilizowania i podboju bezmiaru galaktycznej pustki i stworzenia podwalin przyszłego Imperium. Trylogia pochodzi z najlepszego okresu twórczości pisarza, lat pięćdziesiątych, gdy powstawały tak głośne książki jak „Koniec Wieczności”, „Pozytonowy detektyw” czy trzy pierwsze tomy „Fundacji”. GWIAZDY JAK PYŁ Bohaterem powieści jest Byron Farrill, student Uniwersytetu Ziemskiego, urodzony w odległych Królestwach Nebuli, podbitych i rządzonych przez planetę Tyrann, która pośród gwiazd buduje swoje okrutne Imperium. Ojciec Byrona został zamordowany za próbę przeciwstawienia się tyranii; teraz ktoś usiłuje zabić młodego Farrilla. Dlaczego? Byron ucieka z Ziemi i przyłącza się do rebeliantów walczących z władcami Tyranna. Rozwiązanie zagadki śmierci ojca może przynieść zagładę lub wolność całej Galaktyce… PRĄDY PRZESTRZENI Akcja książki rozgrywa się w okresie, gdy Imperium, rządzone z Trantora, obejmuje swoim zasięgiem pół Galaktyki. Rik, kiedyś uznany naukowiec, pracuje jako niewolnik na planecie Florina, podbitej przez sąsiadujący Sark. Tylko on zdaje sobie sprawę z tego, że Florina jest skazana na zagładę. Klucz do jej ocalenia tkwi głęboko w podświadomości Rika… ale jego pamięć została kiedyś wymazana przez sondę psychiczną! Schwytany w tryby galaktycznej intrygi Rik prowadzi desperacką walkę z czasem i nieznanym przeciwnikiem… KAMYK NA NIEBIE Tytułowy „kamyk na niebie” to Ziemia z okresu panowania Imperium. Choć to właśnie człowiek skolonizował Galaktykę, mieszkańcy Ziemi są wyrzutkami kosmicznej społeczności na swojej zacofanej, skażonej opadami promieniotwórczymi planecie. Czy Ziemianie zdołają ponownie odegrać wiodącą rolę w rozwoju ludzkości? Dziwnym zrządzeniem losu Joseph Schwartz zostaje przeniesiony w przyszłość — z dwudziestowiecznego Chicago w rok 827 Ery Galaktycznej. Rewolucja militarystów grozi Imperium chaosem — i Schwartz okaże się jedynym człowiekiem, który może powstrzymać katastrofę. ISAAC ASIMOV Jeden z najwybitniejszych pisarzy gatunku science fiction. Urodził się w 1920 roku niedaleko rosyjskiego Smoleńska; trzy lata później rodzice wyemigrowali z nim do Stanów Zjednoczonych; w 1928 roku stał się obywatelem amerykańskim. Ukończył Columbia University, a w 1949 roku uzyskał tytuł doktorski w dziedzinie biochemii. Przez kilka lat pracował na wydziale medycznym Boston University, prowadząc badania naukowe nad kwasem nukleinowym; równolegle odbywa! zajęcia ze studentami. W 1958 roku zajął się wyłącznie pracą literacką i popularyzacją różnorodnych dziedzin wiedzy. Kariera literacka Asimova rozpoczęła się w 1939 roku, od opublikowania opowiadania Marooned Off Vesta w czasopiśmie „Amazing Stories”. Od tej chwili jego opowiadania science fiction ukazywały się regularnie w wielu magazynach, m.in. „Astounding Science Fiction”, „Galaxy”, „Super Science Stories”. W latach czterdziestych powstały nowele, które później złożyły się na trzy pierwsze tomy głośnego cyklu „Fundacja”, uhonorowanego dwukrotnie (w 1966 i 1982 roku) najwyższym wyróżnieniem w tym gatunku literackim — nagrodą Hugo. Łącznie Asimov napisał siedem tomów „Fundacji”. W latach pięćdziesiątych powstała większość najsławniejszych powieści pisarza, m.in. „Koniec Wieczności” oraz książki, których fabuła jest ściśle powiązana z cyklem „Fundacja” — The Caves of Steel (znana w Polsce jako „Pozytonowy detektyw”), „Nagie słońce”, trylogia „Imperium Galaktyczne”. W późniejszym okresie życia Asimov poświęcił się przede wszystkim działalności popularnonaukowej, pisząc ponad 400 monografii, podręczników, poradników, esejów dotyczących licznych gałęzi wiedzy, m.in. astronomii, fizyki, chemii, biologii. W latach osiemdziesiątych, na prośbę czytelników, powrócił do swoich źródeł literackich — opublikował dalsze tomy „Fundacji” oraz innego sławnego cyklu „Roboty” — „Roboty z planety świtu”, „Roboty i Imperium”. Isaac Asimov zmarł w 1992 roku; jego ostatnią powieścią była Forward the Foundation, wydana pośmiertnie.