Antologia_Gdzies daleko stad
Szczegóły |
Tytuł |
Antologia_Gdzies daleko stad |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Antologia_Gdzies daleko stad PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia_Gdzies daleko stad PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Antologia_Gdzies daleko stad - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
waldi0055 Strona 1
Strona 2
GDZIEŚ
DALEKO STĄD
wędrowcy, włóczędzy,
wagabundzi
zbiór pod redakcją Dawida Juraszka
waldi0055 Strona 2
Strona 3
Spis treści:
Stanisław Truchan TAO ARIADNY
Andrzej W. Sawicki MULTIPLET
Anna Domińczyk ZNIKNIĘCIE MOJEGO PRZYJACIELA
Maciek Żytowiecki KOŁYSANKA
Bartłomiej Dzik BRUSSELS CITY
Marek Ścieszek DOM
Grzegorz Piórkowski STRACHY
Przemysław Karbowski EXPEDITIO FRUSTRATI
Tomasz Mróz NOC W CZARNYM MIEŚCIE
Dawid Juraszek OSTATNIA DROGA
waldi0055 Strona 3
Strona 4
Stanisław Truchan
TAO ARIADNY
I. Locus phragmitis
Ada – według dowodu osobistego Ariadna Emma – machnęła niecierpliwie
ręką.
– Nie zawracaj mi teraz głowy! Idź poszukaj słownika łacińsko–polskiego.
Chyba jeszcze nie oddałeś na makulaturę, co?
– No... Mam go gdzieś... Znaczy... Nie to, że mam go gdzieś, tylko... Powinien
leżeć na którejś półce...
– No to na co czekasz?!
Tymon zerknął na kartę tarota opartą o budzik – o ile dobrze rozpoznał, żona
miała przed sobą Asa Denarów – i na arkusz papieru zabazgrany kabalistycznymi
znakami, po czym westchnął i poszedł do swojego pokoju. Długo nie wracał; widocznie
szpargały z czasów, gdy był średnio wybitnym uczniem klasy humanistycznej pewnego
renomowanego liceum, tkwiły bardzo głęboko pod nowszymi warstwami kulturowymi
(tak przynajmniej powiedziałby jego kumpel z klasy, Michał zwany Cybulkiem, obec-
nie początkujący archeolog). W końcu jednak zjawił się, dzierżąc w dłoni kieszonkowy
słowniczek w ceglastoczerwonych okładkach, z naklejoną z tyłu ceną: 32,00 zł.
– Do dupy ten twój słownik! – usłyszał po chwili. – Nie ma w nim słowa
phragmitis.
– A po co ci to słowo?
– Potem ci wytłumaczę. W każdym razie to jest ważna wskazówka. Muszę się
dowiedzieć, co to znaczy.
– No to może w necie znajdziesz? – podsunął jej Tymon.
– Może. Zaraz sprawdzę.
Ada odpaliła komputer.
waldi0055 Strona 4
Strona 5
– Nie ma – stwierdziła po chwili. – Znalazłam tylko phragmites. To jest po
prostu trzcina. Phragmites australis albo Phragmites vulgaris to trzcina pospolita.
– Aduś, w łacinie rzeczowniki się odmieniają. Jest pięć deklinacji, a przypad-
ków sześć. Pewnie to twoje phragmitis jest dopełniaczem. Genetivus trzeciej deklina-
cji. Ale to mi wygląda na zapożyczenie z greki. Ja znałem słowo calamus...
– Nieważne. Mnie tu wyszło LOCUS PHRAGMITIS. Czyli... To chyba będzie
jakieś „miejsce trzciny”?
– Na to wygląda – zgodził się Tymon.
Żona podrapała się po głowie.
– Ale co to za miejsce? Trzeba będzie kombinować dalej.
– No to kombinuj, kombinuj...
Tymon w ogóle nie wierzył w te wszystkie orientalne czary–mary – nieważne:
żydowskie, arabskie, indyjskie, tybetańskie czy chińskie – ale za nic w świecie nie od-
ważyłby się do tego przyznać. Sprzeciwianie się Adzie nie było rzeczą bezpieczną.
Od początku zresztą czuł, że nie ma wyjścia. Pozwolił się Ariadnie prowadzić jak
Tezeusz przez labirynt – choć inaczej niż on, nie za pomocą nici, ale za rączkę, jak
dziecko – nie zastanawiając się nawet nad celem.
***
Damian Kozicki gwałtownie odsunął talerzyk z niedojedzoną jajecznicą, omal
nie przewracając przy tym kubka kakao.
– Sandra, skończ już z tymi twoimi kaprysami! – burknął. – Nie ty pierwsza w
historii jesteś w ciąży! Powiem więcej: nie ty pierwsza w historii nie wiesz, z kim!
– Przede mną pewnie była Dorota z Leszna? Nie miała adresu, tak samo jak ja?
– odcięła się córka.
Kozicki rzucił łyżeczkę na talerzyk.
– Miała! Ona nie była taka głupia jak ty! My w waszym wieku byliśmy trochę
inni! Czasami zdarzało się nam myśleć!
Ojciec niechętnie wspominał swój przedślubny romans z niejaką Dorotą Gizą,
trwający przez ładnych kilka miesięcy – kilka spośród blisko czterdziestu spędzonych
w Wuppertalu. Pan Damian, zapewne ku bezgranicznemu zgorszeniu swoich szla-
checkich antenatów (być może patrzących na to z nieba razem z Kościuszką, choć
Rajnold Suchodolski [autor Poloneza Kościuszki, rozpoczynającego się słowami
waldi0055 Strona 5
Strona 6
„Patrz Kościuszko na nas z nieba”], o nich nie wspominał), woził taczkami cegły na
budowie i mieszał zaprawę w betoniarce. Panna Dorota w tym czasie zmywała gary w
jakiejś knajpie. Ich znajomość zakończyła się na wuppertalskim dworcu, gdy ona
wsiadła do pociągu jadącego na wschód, a on postanowił jeszcze trochę popracować na
niemieckiej Bäustelle, bo firma płaciła całkiem godziwe pieniądze, w Polsce nieosią-
galne. Do Trzcińca wrócił dopiero półtora roku później.
Dalszych losów Doroty Gizy nie znał. Teraz pewnie była poważną panią profe-
sor od niemieckiego, albo może tłumaczką...
Tak czy owak, zerwanie wynikło po prostu z banalnej niezgodności charakte-
rów.
– No przestańcie! – wtrącił się Andrzej, dziewiętnastoletni syn Kozickiego. – Ja
już się nie mogę doczekać tego siostrzeńca. Będzie dobrze.
– Ty lepiej myśl o tym, czy ci się uzbiera trzydzieści procent! – prychnął ojciec.
– Żebyś od przyszłego tygodnia nie musiał zakuwać do poprawki.
– Tato, ty dzisiaj wstałeś lewą nogą? Czy cię pchły pogryzły w nocy? Ja miałbym
nie zdać matury? Nie wiem tylko, czy będzie osiemdziesiąt procent, czy dziewięćdzie-
siąt.
– Pewność siebie zgubiła już niejednego – mruknął Kozicki. Jak na potomka
rycerzy przystało, dodał jeszcze coś o powrozach w krzyżackich taborach pod Grun-
waldem, a potem w milczeniu zabrał się za stygnące resztki jajecznicy.
Andrzej westchnął, wzruszył ramionami i stanął w oknie, tyłem do ojca i siostry,
dając w ten sposób do zrozumienia, że wymiana zdań przestała go już bawić. Przez
chwilę obserwował ptaka krążącego nad koronami buków – chyba jastrzębia, a może
myszołowa – po czym wyszedł z kuchni i zatrzymał się w przedpokoju, jakby niezde-
cydowany, co ma robić dalej. W końcu z wahaniem przekroczył próg salonu. Nie był
pewny, czy przypadkiem nie zostawił tam swojego pendrive’a – tego starego, wręcz
archaicznego, śmieszne dwieście pięćdziesiąt sześć megabajtów – którego przedtem
nie mógł znaleźć. W gruncie rzeczy nie było na nim niczego ważnego, jedynie garść
zdjęć z czasów bardzo zamierzchłych, z pierwszej klasy gimnazjum... Tak, pokazywał je
Grześkowi Tomickiemu, trzy albo cztery dni temu, na komputerze Sandry, bo jego
laptop był w serwisie – a więc pendrive chyba leży właśnie gdzieś w salonie. Wystarczy
się rozejrzeć.
Podszedł do biurka w kącie – i jego spojrzenie padło na wiszące między oknami
zdjęcie. Zza szybki patrzyła na niego młoda kobieta, uśmiechając się tajemniczo. Fo-
waldi0055 Strona 6
Strona 7
tografia, pamiętająca czasy Rydza–Śmigłego, wykonana została w najlepszym atelier
przedwojennej Warszawy. Stryjeczna babka Andrzeja, Domicela Kozicka, lubiła za-
dawać szyku. Unikała korzystania z usług podrzędnych fotografów, podrzędnych
krawców i podrzędnych fryzjerów; nie odwiedzała też podrzędnych restauracji.
A ta przedpotopowa sepia miała w sobie jakieś dostojeństwo. Nie to, co kolo-
rowe zdjęcia robione aparatem cyfrowym.
Następne zdjęcie Domiceli, z roku 1946, przyszło pocztą z Baltimore. A zaraz po
nim – spóźnione zawiadomienie o podwójnym pogrzebie: jej i męża. Podobno wypa-
dek samochodowy. Kto adoptował kilkumiesięczne dziecko? – tego Koziccy z Trzcińca
nigdy się nie dowiedzieli. Znicze zapalili na grobie dopiero w sześćdziesiąt lat później;
wcześniej przeszkadzał albo brak paszportu, albo brak wizy, albo jednego i drugiego
naraz.
Te zdjęcia były jedynymi pamiątkami po stryjecznej babce. Starsze z nich wi-
siało od lat w tym samym miejscu: metr nad gniazdkiem, do którego wetknięto
wtyczkę od nocnej lampki.
A obok nocnej lampki leżał poszukiwany przez Andrzeja pendrive. Dobrze, że
nie spadł na podłogę, by nieodwołalnie zniknąć w brzuchu odkurzacza. Swoją drogą,
to dziwne, że do tej pory nikt go nie zauważył.
***
Tymon siedział przy stole, podpierając brodę pięściami i od czasu do czasu
zerkając na żonę pochyloną nad mapą. Coraz bardziej mu się chciało spać – a w do-
datku przez cały wieczór czuł się skołowany jak przedszkolak po upadku z karuzeli.
Ada, której dominację zaakceptował bez szemrania już w chwili, gdy pewnego zimo-
wego dnia usiedli naprzeciwko siebie przy kawiarnianym stoliku, teraz władała nim (i
wszystkim wokół niego) niczym despotyczne orientalne bóstwo, w każdej chwili ma-
jące pod ręką najróżniejsze środki przymusu, od zwykłych piorunów po paraliżujące
spojrzenie Meduzy.
Ciszę, jaka nagle zaległa w całym bloku, gdy tramwaj przy akompaniamencie
metalicznego zgrzytu szyn odjechał z przystanku, zakłócało tylko miarowe tykanie
starego szafkowego zegara. Obciążniki XIX–wiecznego czasomierza lśniły w świetle
lampy metalicznymi odblaskami. Teść Tymona twierdził, że wykonano je ze stopu
irydu i platyny – tego samego, z którego sporządzono wzorzec metra w Sèvres; zięć
waldi0055 Strona 7
Strona 8
przez uprzejmość nie zaprzeczał, ale od początku wiedział, że to nie może być stop
platyny z irydem, bo ciężar właściwy się nie zgadza. Tak czy inaczej, zegar miał w ro-
dzinie Koralików status relikwii. Owa relikwia trafiła do mieszkania Ady zaraz po ślu-
bie.
Czyli też do mieszkania Koralików. I rzecz nie w tym, że stary Koralik kupił im
mieszkanie; Ada, apodyktyczna i nieznosząca sprzeciwu, wymogła na mężu zmianę
nazwiska. To, które odziedziczyła po ojcu, było jedyne w swoim rodzaju – nie tak ba-
nalne jak Nowak. A Tymon miał dwóch starszych braci, więc Nowaków i tak nie za-
braknie.
Sugestię, by oboje pozostali przy dotychczasowych nazwiskach, małżonka zde-
cydowanie odrzuciła. Być może uznała ten pomysł za symboliczne osłabienie swojej
pozycji.
Teraz Tymon Koralik, de domo Nowak, siedział przy stole i dyskretnie ziewał, a
jego małżonka poszukiwała swojego Świętego Graala. A mówiąc ściśle: miejsca, do
którego miało ją doprowadzić jej osobiste Tao. Miejsca, w którym pozytywna energia
kosmiczna zapewni Ariadnie – a przy okazji również jej małżonkowi – zdobycie klucza
do szczęścia.
Na razie Tao zawiodło panią Koralik – a raczej jej palec o polakierowanym na
złoto paznokciu, niestrudzenie wędrujący po mapie sąsiedniego województwa – na
porośnięte bukowymi lasami wzgórza powiatu karczowskiego. Drogę wskazała jej
niezrozumiała dla Tymona kombinacja kabalistycznych znaków i jakieś liczby, nie
wiadomo skąd wzięte, wśród których znalazły się daty ich urodzin, ślubu, najbliższej
soboty i numer ich mieszkania na drugim piętrze.
Dlaczego on musiał być obecny (dawniej mówiło się „przytomny”, co w aktual-
nej sytuacji nie byłoby zbyt trafnym określeniem) przy tych poszukiwaniach?
Ada odrzuciła mapę na tapczan i sięgnęła po następną. POWIAT KARCZOW-
SKI, głosił napis na stronie tytułowej. A niżej, dwa razy mniejszymi literami i cyframi:
SKALA 1:60000. Rozłożyła ją, przez chwilę wodziła palcem to wzdłuż, to w poprzek
poziomic, raz po raz zaglądając do notatek, by w końcu oświadczyć:
– To tutaj. – Złoto lakierowany paznokieć palca wskazującego postukał w zie-
loną plamę obok słowa „Trzciniec”. – Teraz jeszcze ściągnę dokładny plan tego graj-
dołu... a potem wyznaczymy dzień i godzinę. Spać pójdziesz później – dodała, sztur-
chając Tymona łokciem.
Cholera jasna, czy naprawdę najlepszą porą na poszukiwanie Tao jest środek
waldi0055 Strona 8
Strona 9
nocy?!
Na ekranie komputera pojawił się plan Trzcińca – małej, niespełna sześcioty-
sięcznej mieściny w powiecie karczowskim, leżącej u stóp wzgórza porośniętego bu-
kowym lasem.
– Trzciniec? – Tymon na krótką chwilę się ożywił. – No to już masz to swoje
locus phragmitis.
– Mhm. Też to zauważyłam. Wcześniej od ciebie.
Polakierowany na złoto paznokieć powędrował w dół, na południe, i zatrzymał
się przy rozwidleniu dróg na peryferiach miasteczka.
– Ostatnie chałupy pod lasem – stwierdziła Ada. – To tam.
Tymonowi znów przyszło do głowy skojarzenie z Tezeuszem. Ariadna Emma
Koralik prowadziła go w głąb prawdziwego labiryntu, zbudowanego z kart tarota,
orientalnych gadżetów i magicznych formułek – a on bezwolnie za nią podążał. Ktoś
patrzący z boku powiedziałby pewnie, że wciąż wodziła go za nos. I w kwestiach życia
codziennego, i w tym zwariowanym świecie ezoterycznych doktryn Wschodu. Dokąd
zamierzała go zaprowadzić? Czy aż do owego odnalezionego na mapie locus phragmi-
tis? I po co?
Co takiego szczególnie ważnego może kryć w sobie zapyziała mieścina w po-
wiecie karczowskim?
Może po prostu „ruch jest wszystkim, cel jest niczym”?
W obecności Ariadny Emmy Koralik lepiej było tej myśli nie wypowiadać gło-
śno.
***
Trzeba w końcu zeskanować te zdjęcia, bo jeszcze je mole zjedzą i wszystko
przepadnie – pomyślał Andrzej, odkładając na bok kasetkę z rodzinnymi pamiątkami,
z których najstarsze pochodziły jeszcze z czasów Franciszka Józefa I. Jedne fotografie
wykonano w dworku lub w dworskim parku w Chodorowie, sprzedanym później na
licytacji, inne w nowym domu w Mistrzejowicach – podkrakowskiej wsi, włączonej do
Krakowa dopiero po wojnie. A wszystko w sepii i brązach.
O, jeszcze jedno zdjęcie zostało na blacie biurka. To chyba pamiątka odwiedzin
u nowego właściciela majątku w Chodorowie. W tle dworek, na pierwszym planie
pradziadek z dziećmi: Amelią, Domicelą i małym Michasiem, późniejszym dziadkiem
waldi0055 Strona 9
Strona 10
Andrzeja, a obok nich coś w rodzaju pomnika. Świadectwo niegdysiejszego panowania
Kozickich na chodorowskich – pożal się Boże – włościach, obejmujących sto kilka-
dziesiąt morgów ziemi ornej, dwieście morgów lasu, kamieniołom, cztery stawy i
młyn. Czyli tak zwana stela – wykuta z piaskowca tarcza z herbem Półkozic.
„In campo rubeo caput asinine deferens, quasi media capra” – tak w XV wieku
opisywał ten herb ksiądz kanonik Długosz. „Przedstawiający oślą głowę w czerwonym
polu, jakby pół kozy”. Z czego wynikało, że wielebny nie był pewny, z jakim zwierzę-
ciem ma do czynienia. Podobno jakiś Ligęza, pieczętujący się Półkozicem, chciał za-
mówić tarczę herbową u włoskiego rzemieślnika, ale mistrz odmówił i śmiertelnie się
obraził, bo uznał, że możnowładca sobie z niego kpi...
Może to dobrze, że ciotka Domicela zabrała tę kopię tarczy herbowej – wyso-
kości siedmiu i pół cala, szerokości pięciu i trzech czwartych, jak skrupulatnie zano-
tował pradziadek – wykonaną przez jakiegoś brązownika na krakowskich Grzegórz-
kach? Zawsze to jeden dylemat zoologiczny mniej.
Andrzej znów sięgnął po kasetkę i wyciągnął zdjęcie tego gadżetu. W przeci-
wieństwie do tarczy na chodorowskiej steli plakietka zawierała wszystkie możliwe
elementy herbu: hełm, koronę, cymer, labry i co tam jeszcze przewidziała skompli-
kowana szlachecka heraldyka. Andrzej znał te słowa, ale wciąż mylił ich znaczenia – i
jakoś mu nie zależało na zmianie tego stanu rzeczy. Owszem, historią się interesował,
ale nie aż do tego stopnia. Choć, rzecz jasna, był bardzo dumny z siebie, bo dowiedział
się ostatnio (a nawet zrozumiał), co to takiego niello – technika, którą wykonane zo-
stały elementy rysunku na tej tarczce z brązu.
Ciekawe, czy w dawnych czasach, kiedy antenaci Kozickich bronili Małopolski
przed najazdem wojsk Rakoczego albo ruszali z Sobieskim pod Wiedeń, syn Sandry
miałby prawo do herbu? Chyba jednak nie. Pewnie na okres ciąży ukryto by ją w
klasztorze norbertanek albo klarysek, a dziecko zaraz po urodzeniu zostałoby oddane
jakimś zacnym, średniozamożnym mieszczanom... W dzisiejszych czasach, na szczę-
ście, nie ma już takich problemów.
Inna rzecz, że szlachcianki w tamtych czasach nie jeździły na nartach. I nie
studiowały.
Tak się kończą wypady na narty zaraz po sesji zimowej. Sandra nie zdążyła się
nawet dowiedzieć, w którym pensjonacie mieszkał tamten chłopak. Wyjechał niespo-
dziewanie, podobno po jakimś ważnym telefonie od rodziny; tak przynajmniej twier-
dził jego kumpel. A o tym, że znajomość będzie mieć z lekka kłopotliwy ciąg dalszy,
waldi0055 Strona 10
Strona 11
Sandra przekonała się już po powrocie z Krynicy, na początku drugiego semestru.
Mówi się trudno. Ważne, żeby dziecko było zdrowe i się nie jąkało.
Może to o tym gościu mówiła kilka dni temu Cyganka na krakowskim rynku?
Podeszła i zaczęła się naprzykrzać, że powróży, że wie o Andrzeju coś ważnego, że
Andrzej ma się spodziewać gościa i że to zmieni całe jego życie... Andrzej podziękował
jej w miarę uprzejmie, po czym szybko dał nura do chłodnego wnętrza knajpy na rogu
rynku i Wiślnej, gdzie kelnerki o kształtnych biustach krążyły pomiędzy stolikami,
roznosząc pokryte zimną mgiełką kufle piwa. Prawdę mówiąc, w żadne wróżby nie
wierzył.
Na rok przed licytacją dworku w Chodorowie pewien jasnowidz przepowiedział
pradziadkowi oszałamiające powodzenie w interesach i dalekie wojaże. Spełniła się
tylko druga część wróżby – i to tylko częściowo, bo Kraków nie leży zbyt daleko od
Chodorowa, a Trzciniec jeszcze bliżej. Trudno zresztą mówić o wojażach; raczej już o
tułaczce, chociaż rozłożonej na raty.
Najpierw było mieszkanko na krakowskim Podgórzu i nieudana próba osiedle-
nia się w Warszawie. Potem skromne domostwo w Mistrzejowicach, dwa razy mniej-
sze od chodorowskiego dworku. Do czasu; chałupę podpalili esesmani poszukujący
magazynu broni AK. Koziccy doczekali końca wojny w zapadłej wioszczynie u podnóża
Beskidu Średniego. A po wojnie okazało się, że nie ma dokąd wracać. Wyjechali więc
na Pomorze, by po kilkunastu latach trafić do Trzcińca, gdzie dziadek Michał znalazł
żonę...
Czy Andrzej był jeszcze Kozickim z Chodorowa? Miejsca, w którym wychowało
się szesnaście pokoleń potomków pana Augustyna, żołnierza dragonii, uczestnika bi-
twy pod Byczyną?
W dzieciństwie Andrzej nasłuchał się rodzinnych historii i od tej pory nie po-
trafił oprzeć się wrażeniu, że osobiście przewędrował całą Polskę, od Chodorowa przez
Kraków i Lębork do Trzcińca, i że w Trzcińcu też w gruncie rzeczy zatrzymał się tylko
na chwilę, jak turysta.
Kuku–kuku–kuku... Zegar w pokoju ojca obwieścił, że minęła właśnie dziesiąta.
Andrzej uświadomił sobie, że siedzi bez ruchu co najmniej od dziesięciu minut.
Odsunął fotel od biurka i wyszedł z pokoju. Skanowanie zdjęć odłożył na póź-
niej.
***
waldi0055 Strona 11
Strona 12
Ojciec zamknął za sobą drzwi łazienki i wszedł do kuchni.
– Mówisz, że jedziesz jutro do Trzcińca?
– Mhm. A co, nie powinienem?
Starszy pan wzruszył ramionami.
– A skądże! Więcej urlopu już w tym roku nie dostaniesz. Rób z tą resztą, co
tylko chcesz. Na narty nie pojedziesz, to jedź przynajmniej do kumpla. Skoro do
stryjka nie masz ochoty...
Daniel się skrzywił. Wciąż go irytowało wspomnienie tamtego przerwanego
przedwcześnie wypadu do Krynicy. Telefon bladym świtem, pilna sprawa, skrócenie
pobytu o trzy dni – by po powrocie do domu usłyszeć, że wszystko się rozeszło po ko-
ściach...
A to był pierwszy urlop w jego karierze. Teraz zostały mu do wykorzystania
mizerne resztki, na które właściwie nie miał pomysłu. Parę razy poszedł na ryby,
przejechał ponad sto kilometrów na rowerze, raz wyskoczył z Dawidem Kołaczkiem na
piwo do „Sosenki” – i tyle. Wyjazd do Trzcińca, do Marcela Szczukiewicza, z którym
przed paru laty dzielił pokój w akademiku, wymyślił właśnie teraz, na poczekaniu. Na
szczęście Marcel wciąż miał ten sam numer komórki.
A na wizytę u stryjka w Kamieniu rzeczywiście nie miał ochoty. Przed rokiem
opuszczał stary dom, którego połowę odziedziczyli po dziadku Marianie, z uczuciem
prawdziwej ulgi. Nie żeby między ojcem i stryjkiem dochodziło do jakichś konfliktów
– ale jednak obu rodzinom było tam coraz ciaśniej, mimo że jedna i druga od lat żyła
sobie niezmiennie w trzyosobowym składzie: rodzice i jedna latorośl (stryjek miał
córkę, gimnazjalistkę farbującą włosy na wiśniowo i bez pamięci zakochaną w Justinie
Bieberze). Na szczęście drugi dziadek Daniela, ten z Sosnowicy, wyjechał do wujka
Adama do Chicago i zostawił dom zięciowi. Daniel w ciągu ostatniego roku nie zdążył
jeszcze dokładnie poznać rozkładu pomieszczeń w tej okazałej chałupie, ale ze zmiany
adresu był bardzo zadowolony.
A mówiąc ściśle – z tego, że w końcu opuścił stary dom. Bo już nie z tego, że
nowy stoi właśnie w Sosnowicy przy alei Norwida, na niewielkiej piaszczystej wydmie
z widokiem na ugory porośnięte nawłocią i odległy o blisko kilometr las. Oczywiście
sosnowy.
Dopiero za tym borem, za doliną Zaklikówki, o przeszło godzinę drogi od domu,
zaczynał się inny świat: kraina pagórków porośniętych stuletnimi bukami, głębokich
waldi0055 Strona 12
Strona 13
wąwozów i zarośniętych maliniakami osuwisk. Jednym słowem – świat taki sam jak w
okolicach Kamienia, Chodorowa i Trzcińca. Z tą niewielką różnicą, że Bucznik – naj-
wyższy spośród szczytów widocznych z okien domu w Kamieniu – był wyższy od tych
pagórków, a jego stoki bardziej strome.
Gdyby to było możliwe, Daniel podniósłby swój nowy, sosnowicki dom jak
budkę dla szpaków i postawiłby go gdzieś w Kamieniu. Oczywiście w bezpiecznej od-
ległości od domu stryjka i jego zakochanej w Justinie Bieberze latorośli. Albo może w
Chodorowie. W każdym razie w tamtej okolicy, w swoich rodzinnych stronach. Tam
było jego miejsce.
Przez pięć lat, jako student, w każdy weekend jeździł pociągiem z Krakowa do
Kamienia i z powrotem. Teraz, po przeprowadzce – mimo niewątpliwej ulgi, z jaką
opuszczał stary dom – wciąż miał wrażenie, że wędrówka trwa. Czuł się jak turysta,
który na czas nieokreślony wprowadził się do hotelu. W Sosnowicy było mu dobrze –
ale nie potrafił uwolnić się od wrażenia tymczasowości.
– Eee... Co?
Tak się zamyślił, że nie usłyszał pytania ojca.
– Mówiłem o Krynicy. Myślałem, że zaraz potem trzeba będzie planować wese-
le. Ktoś mi coś mówił o jakiejś dziewczynie?
Daniel odwrócił się, by ukryć zmieszanie, i machnął ręką, dając do zrozumienia,
że nie ma o czym mówić. Teraz już ledwo potrafił sobie przypomnieć imię tej student-
ki. Nie wiedział nawet, skąd pochodzi i co studiuje; przecież nie zdążyli nawet dłużej
porozmawiać. Wiedział tylko, że zimową sesję zaliczyła bez problemów. No i... pa-
miętał pieprzyk w okolicach lewej łopatki.
– To o której jutro jedziesz? – Ojciec zmienił temat.
– Ósma dwadzieścia cztery. Nie będę przepłacał za pospieszny, bo też się wlecze
jak ślimak.
– I zostaniesz do pojutrza?
– Chyba tak.
***
Sandra weszła do przedpokoju, zrzuciła buty, założyła kapcie, po czym ciężko
usiadła na krześle w kuchni i sięgnęła po karton soku grejpfrutowego, przed chwilą
napoczęty przez brata. Nalała sobie pełny kubek, wypiła duszkiem, po czym nalała
waldi0055 Strona 13
Strona 14
jeszcze raz – tym razem do połowy.
– I co, w porządku? – zapytał Andrzej.
– Mhm. Lekarz mówi, że wszystko w normie. Ale dzisiaj parno! Burza ma być
podobno pojutrze, a mnie się zdaje, że przyjdzie za pół godziny.
– Wytrzymasz – pocieszył ją. – I on... albo ona... też wytrzyma – dodał, zerkając
na brzuch siostry.
Odpowiedziała jakimś niezrozumiałym pomrukiem.
– Tobie dobrze, już wiesz, że zdałeś i na ile – powiedziała po chwili z uśmie-
chem. – A ja jeszcze muszę czekać prawie cztery miesiące.
Andrzej chyba nagle przestał słuchać. Zapatrzył się w okno.
– Co tam widzisz? – zapytała.
– W tym sęk, że nic – przyznał, jakby z wysiłkiem odrywając spojrzenie od gli-
niastej drogi, która wciąż nie mogła się doczekać asfaltowej nawierzchni. – Ale mam
takie dziwne wrażenie... wiesz... że z tamtej strony – ruchem brody wskazał odległą o
czterysta metrów kapliczkę pod lipami – ktoś za chwilę przyjdzie albo przyjedzie.
Czuję się tak, jakbym na to czekał.
– Wiesz, ja wczoraj też tak miałam. Dziwne...
– No właśnie. Ja to może przez tę Cygankę... Ale ty?
– Jaką Cyga... Aaa, wiem, opowiadałeś. – Sandra nagle sobie przypomniała, o
co chodzi.
Przez chwilę milczeli, a potem dziewczyna podsumowała:
– Wiesz co? Na pierwszym roku mieliśmy psychologię i doktor Malinowska
mówiła nam o czymś takim, co się nazywa psychoza natręctw. Ale nam to chyba jesz-
cze nie grozi?
Andrzej się roześmiał.
– Chyba nie. I nie ma sensu zwracać uwagi na różne takie wrażenia, przywi-
dzenia czy inne déjà vu. Do jutra przejdzie.
– Jutro mama wraca z tego szkolenia w Warszawie – przypomniała Sandra. – I
znów będzie od rana do wieczora wyglądać, jakby zjadła cytrynę.
– Nie przejmuj się. Nie jest zachwycona, ale potem będzie próbowała zagłaskać
dzidziusia jak kociaka.
II. Tao
waldi0055 Strona 14
Strona 15
No i się zaczęło. Wyruszyli. Przenajświętsze Tao Ariadny Emmy Koralik miało
ich nieomylnie poprowadzić do celu.
Tao – czyli Droga, koniecznie przez bardzo duże D. Stanowiąca jedną całość z
mieszkaniem urządzonym według zasad feng shui, z tymi wszystkimi chińskimi fle-
tami, mobilami wyciętymi z kolorowej folii i zwierciadełkami bagua, ośmioma cza-
krami i skomplikowanym systemem kabalistycznych formuł. Odwzorowanie Uniwer-
sum. Oś świata. Yggdrasil. Wszechogarniający Logos i Entelechia. I nie wiadomo co
jeszcze.
I oto w słoneczny lipcowy dzień, gdy niespełna osiemdziesiąt procent maturzy-
stów leczyło kaca po oblewaniu sukcesu, Tao pani Ariadny Emmy Koralik okazało się
pociągiem TLK relacji Katowice–Kraków, potem pociągiem Regio relacji Kra-
ków–Zaklikowice, z postojem na stacji Trzciniec. A dalej już trzeba było piechotą.
Jak trzeba, to trzeba. Prowadź, Ariadno.
Z jakichś powodów Ada nie chciała jechać kupionym przed paroma miesiącami
niebieskim hyundaiem. Czy nakazały jej to czakry, Kabała i karty tarota, czy może
wyczytała taką radę w zwierciadełku bagua – tego Tymon się nie dowiedział. Gdyby
zapytał, raczej nie zrozumiałby odpowiedzi, a potem musiałby dojść do wniosku, że nie
rozumiał własnego pytania. Tak więc przyjął decyzję żony bez słowa sprzeciwu czy
wątpliwości. Jak zwykle.
Pójście Drogą wskazaną przez feng shui, Kabałę i Bóg wie co jeszcze właśnie
tego dnia miało przynieść spełnienie. A nawet Spełnienie – też koniecznie dużą literą,
którą wyraźnie było słychać w tym słowie, wypowiadanym przez Ariadnę uroczyście i z
namaszczeniem. Na czym owo Spełnienie miało polegać – tego Ariadna już nie wyja-
śniła, a Tymon nie nalegał. Z westchnieniem rezygnacji poddał się jej nieugiętej woli i
niezachwianej wierze w Drogę oraz jej cel. Czy celem miało być osiągnięcie zdolności
czytania w myślach, czy może szóstka w Lotto albo wniebowstąpienie w pełnym
rynsztunku, wraz z komórką w kieszeni i adidasami na nogach – też lepiej było nie
pytać. Mąż adeptki nauk tajemnych nie chciał wyjść na tępego prostaka i troglodytę.
Nie zapytał też, po co jej pistolet, który schowała do torebki.
– Zabrałam ojcu – wyjaśniła krótko, widząc jego zdziwione spojrzenie. Tego
zresztą mógł się domyślić; teść miał pozwolenie na broń, a wyjeżdżając, zostawił córce
klucze do domu w Brynowie. – Nie ma go do końca lipca, to nawet nie zauważy, że
sobie pożyczyłam.
waldi0055 Strona 15
Strona 16
I tyle. Tymon nawet nie śmiał podejrzewać, że Ada zaplanowała napad rabun-
kowy na rezydencję jakiegoś milionera, mieszkającego na peryferiach pipidówy z
trzciną w nazwie. Trochę się zdziwił, że nieomylnym wyrokom Tao trzeba będzie – być
może – pomóc, używając broni palnej, ale nie powiedział tego głośno. Małżonka już
zdążyła go oduczyć wypowiadania niektórych myśli.
Ada zresztą po chwili zdobyła się na parę słów wyjaśnienia. Tymonowi wpraw-
dzie niczego to nie wyjaśniło, ale musiał docenić ów szlachetny gest. Mogła przecież
niczego nie tłumaczyć. Profani powinni przyjmować słowa i czyny wtajemniczonych
bez komentarzy i bez zadawania pytań.
A wytłumaczyła mu, że zanim Tao doprowadzi ich do celu, będą musieli pora-
dzić sobie z niebezpieczeństwem, jakie stanowi Kafù. Przed tym niebezpieczeństwem
nie uchroni ich samo Tao; to już sprawa bezpośrednio zainteresowanych, ich prze-
zorności, silnej woli i konsekwencji w działaniu. Tej przezorności potrzeba naprawdę
wiele, bo każde działanie prowokuje przeciwdziałanie, a każda siła przyciąga siłę
przeciwstawną.
Kafù. Tymon znał to słowo. Pochodziło z odmiany kreolskiego, używanej przez
haitańskich czy też martynikańskich imigrantów mieszkających bodaj na Florydzie,
albo może w Alabamie. Niejaki Michel Duval, domorosły guru, głosiciel doktryny
ezoterycznej łączącej elementy voodoo z tantryzmem, zen i Wadżrajaną, przedstawiał
owo Kafù jako punkt przecięcia sprzecznych ze sobą mocy i dążeń. Dlatego też nadał
temu czemuś taką właśnie nazwę: słowo pochodziło od francuskiego carrefour, ozna-
czającego skrzyżowanie.
Na skrzyżowaniu trzeba uważać na samochody, a nie strzelać – pomyślał wtedy
Tymon. I znów nie odważył się powiedzieć tego głośno.
Teraz, czekając na Adę, która „musiała najpierw spokojnie rozłożyć karty i coś
sprawdzić”, zastanawiał się, czy ten stary, spękany asfalt prowadzący w stronę wi-
docznego na horyzoncie lasu ma cokolwiek wspólnego z jakimkolwiek Tao. Jego
przepełniona ezoteryczną wiedzą małżonka siedziała przy stoliczku na tyłach niedu-
żego sklepiku, w skupieniu wpatrywała się w rozłożoną na blacie talię tarota, a on
błądził roztargnionym spojrzeniem po dziurach w jezdni i po wierzchołkach jabłoni w
zdziczałym sadzie, i z minuty na minutę coraz bardziej wątpił.
***
waldi0055 Strona 16
Strona 17
Pociąg z Zaklikowic odjechał z pięciominutowym opóźnieniem. W chwilę póź-
niej, za mostem na Zaklikówce, na horyzoncie pojawiły się pierwsze pagórki. Daniel
natychmiast przylepił nos do szyby.
Krajobraz za oknem wciąż był dla niego czymś nowym – choć równocześnie
podobnym do tego, który zapamiętał z dzieciństwa. Kiedy mieszkał w Kamieniu, a
studiował w Krakowie, zdarzało mu się jeździć do Trzcińca – a jeszcze częściej do
Chodorowa – z przeciwnej strony, od północnego zachodu. Czasem wyprawiał się na
wschód, do dziadka w Sosnowicy, ale wtedy podróżował jako pasażer starej toyoty
ojca; szosa omijała malownicze pagórki, które teraz widział na horyzoncie. Dopiero po
przeprowadzce do domu opuszczonego przez dziadka droga do miejsc znanych mu z
dzieciństwa prowadziła wzdłuż linii kopulastych wzgórz, porośniętych bukowym la-
sem, a nie – jak dawniej – po równinie, z lekka tylko pofałdowanej.
Oczywiście wzgórza między Sosnowicą a Trzcińcem nie były żadnymi górami;
ot, ledwo kopczyki, z których najwyższy liczył niewiele ponad pięćset metrów nad po-
ziomem morza. Spacer po leśnych dróżkach prowadzących na ich płaskie szczyty był
prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza jesienią, kiedy brązowe liście buków szeleściły
pod nogami. W dzieciństwie Daniel odbył kilka takich przechadzek, oczywiście w to-
warzystwie rodziców i dziadka. Obecnie dziadek chodził na spacery nad jezioro Mi-
chigan, a Daniel z rodzicami mieszkał w Sosnowicy – i jego droga do Trzcińca lub do
Chodorowa prowadziła na zachód, wśród wzgórz.
Właśnie te wzgórza na horyzoncie pochłaniały teraz całą jego uwagę. Ledwo
zauważał siedzącą naprzeciwko współpasażerkę.
Siwowłosa kobieta patrzyła prosto przed siebie jasnoniebieskimi, jakby wybla-
kłymi oczami. Od początku, odkąd Daniel wszedł do przedziału, tkwiła nieruchomo na
swoim miejscu przy oknie, ze spojrzeniem skierowanym może na półkę nad jego gło-
wą, a może na wiszące nieco niżej zdjęcie lokomotywy Stephensona. Trzeba było ją
bardzo uważnie obserwować, by odkryć, że oddycha. Od czasu do czasu też mrugała
zaczerwienionymi powiekami – o ile takie ledwo dostrzegalne drgnienie można na-
zwać mrugnięciem.
Czas szybko mijał. Na horyzoncie, w odległości paru kilometrów, wyrósł nagle
przekaźnik telewizyjny. To już Kuklówka, czterysta dziewięćdziesiąt sześć metrów nad
poziomem morza. Daniel był tam kiedyś z ojcem. Miał wtedy chyba siedem lat. Jak
przez mgłę pamiętał gliniastą polną drogę, kopki siana, a potem wąwóz wśród strzeli-
stych buków, jakieś nieduże skałki...
waldi0055 Strona 17
Strona 18
Ale skoro widać już przekaźnik na Kuklówce, to trzeba się pomału zbierać.
Jeszcze tylko dwa przystanki. Każdy w szczerym polu, na skraju wsi. Potem zakręt, za
nim neogotycki kościół w Trzcińcu, i stacja kolejowa na peryferiach miasteczka.
Uniósł głowę, zastanawiając się, czy już ściągnąć plecak z półki, czy jeszcze
chwilę poczekać.
– Wysiadasz w Trzcińcu, prawda? – usłyszał nagle.
Zaskoczony spojrzał na siwowłosą kobietę. Zupełnie zapomniał o jej obecności.
Wcześniej zresztą miał wrażenie, że nieznajoma przebywa myślami w zupełnie innych
rejonach rzeczywistości, że nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia świata wokół niej.
– Tak – potwierdził. – Ale skąd...
– Dziecko, ja często jeżdżę tym pociągiem! – odpowiedziała staruszka. – W
różnych kierunkach. A ty się nazywasz Daniel Komosa, prawda?
– Skąd pani wie?
Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową.
– Nie, nie myśl sobie, że jestem jakąś wróżką albo kimś podobnym. Po prostu
mam bardzo dobrą pamięć. Tyle mi jeszcze zostało z dawnych czasów... A pamiętasz
ten wypadek na stacji w Jaziskach?
Owszem, Daniel pamiętał. Wracał wtedy do domu po pierwszej wizycie na
uczelni. Pociąg, którym jechał, utknął w Jaziskach na blisko godzinę. Przyjechały ka-
retka i radiowóz, przesłuchano kilkunastu świadków, wśród nich był też on, świeżo
upieczony student politechniki.
– Policjant stał metr ode mnie – wspominała siwowłosa pasażerka – i kiedy
notował nazwiska, to sylabizował. A ja mam dobrą pamięć. Zapamiętałam.
To się zgadzało. Daniel wciąż jeszcze pamiętał, że sylabizowanie policjanta
trochę go bawiło, a trochę irytowało.
Kobieta nagle się ożywiła. Uniosła brwi, a jej oczy utraciły dotychczasowy wyraz
absolutnej obojętności. Spojrzenie zogniskowało się na twarzy Daniela. Wyglądało to
tak, jakby nieznajoma o czymś sobie przypomniała albo jakby niespodziewanie przy-
szła jej do głowy jakaś szczególna myśl.
– Synku – zapytała – a ty do tego Trzcińca na długo czy tylko na chwilę?
– Wracam do Sosnowicy jutro po południu – wyjaśnił Daniel. – A o co chodzi?
– Widzisz – tłumaczyła staruszka – ja mieszkam w Chodorowie i teraz wracam
do siebie, nie mam czasu, żeby wpaść do Trzcińca. Straciłabym chyba z pięć godzin.
Jutro nie mogę się ruszyć z domu, dopiero pojutrze... A jest jedna pilna sprawa. I na-
waldi0055 Strona 18
Strona 19
wet nie mogę zadzwonić, bo zgubiłam gdzieś numer. Przekazałbyś coś komuś? Ale to
daleko od stacji, aż na Bukowinie...
W Chodorowie? Dziwne. Daniel bywał tam dość często, znał z widzenia chyba
wszystkich mieszkańców wioski, ale tę kobietę na pewno widział po raz pierwszy.
Odruchowo zerknął na swój plecak. Pociąg właśnie ruszył z przystanku – tego
przedostatniego przed Trzcińcem.
– Bukowina? To wcale nie tak daleko. Mogę się przespacerować, mam czas.
– To dobrze, to dobrze... No to pójdziesz na Bukowinę, dojdziesz do kapliczki
pod czterema lipami...
– Znam to miejsce – wtrącił Daniel, równocześnie ściągając lewą ręką plecak z
półki.
Kobieta wyjęła z torby mały pakunek oklejony taśmą, po czym mówiła dalej:
– Tam skręcisz w prawo, w polną drogę, i poszukasz domu tego pana. – Wska-
zała palcem adres. – Poznasz od razu, który to, bo przy bramie rosną dwie surmie.
Powinny jeszcze kwitnąć. Wiesz, jak to drzewo wygląda?
Daniel ograniczył się do kiwnięcia głową. Zakładał właśnie plecak na ramiona i
to go absorbowało trochę bardziej. Lewa szelka jak zwykle się zwinęła.
– I dasz to komukolwiek z rodziny, kto akurat będzie w domu – dokończyła. –
Nie bój się, to nie bomba ani narkotyki – dodała jeszcze z uśmiechem.
Pociąg właśnie odjeżdżał z ostatniego przystanku przed Trzcińcem. Trzeba było
ruszyć do wyjścia.
– Zaniosę – obiecał Daniel, odbierając od niej pakunek. Na nazwisko adresata
nawet nie spojrzał, odłożył to na później. – A gdybym nikogo nie zastał... to co?
– Nie bój się, ktoś z nich na pewno będzie w domu – zapewniła go staruszka.
***
Elwira Ewert była w złym humorze. I nie wiedziała dlaczego. Bo chyba nie z
powodu wczorajszej rozmowy telefonicznej – co to to nie.
Odebrała swój pierwszy dowód osobisty, wróciła do pustego mieszkania, za-
ciągnęła rolety, bo słońce zaczęło już zaglądać do okien od południowego zachodu, a
potem zadzwoniła do pewnego warszawskiego antykwariatu. Panienka po drugiej
stronie – zapewne po to, by się popisać swoją rozległą wiedzą – zapytała, czy Elwira
jest może krewną słynnego przedwojennego wydawcy. I nie była pierwszą osobą, która
waldi0055 Strona 19
Strona 20
zadała jej takie pytanie. A to Elwirę zawsze irytowało.
– Nie, przecież pani powiedziałam, że Ewert przez „w” – wyjaśniła, starając się
nie podnosić głosu. Chyba niezupełnie jej się to udało. Ta krótkotrwała irytacja roz-
wiała się jednak niby dymek z papierosa na porywistym wietrze.
Teraz, kilkanaście godzin po tamtej rozmowie, nastrój miała dość podły, i to od
samego rana. Zupełnie jakby wstała lewą nogą z łóżka. A przecież w trakcie jedno-
dniowego wypadu do Zaklikowic nie wydarzyło się nic takiego, co mogłoby popsuć jej
humor. To była jednodniowa i jednonocna przerwa w beztroskich wakacjach, banalna
podróż osiemnastolatki do rodzinnego miasta, gdzie czekał na nią dowód osobisty.
Elwira nie miała żadnych powodów do zmartwień, nikt też jej nie nadepnął na odcisk,
nie potknęła się rano o dywan ani nie zgubiła grzebienia. Nawet upał za bardzo jej nie
doskwierał.
Kiedy pociąg Zaklikowice – Kraków zatrzymał się na stacji w Trzcińcu, nic się
pod względem jej nastroju nie zmieniło. Elwirę drażnił widok ludzi opuszczających
wagony, rowerzystów na pobliskiej ulicy, a nawet gołębi na dachu budynku stacji.
Gdyby miała jakoś opisać swój stan ducha, powiedziałaby, że jest to kombinacja złości
i chęci zabarykadowania się w ciasnym pokoju, najlepiej za pancernymi drzwiami.
Wysiadła i ruszyła przed siebie, wkładając w każdy krok dwa razy więcej ener-
gii, niż było potrzeba, zupełnie jakby chciała wyładować zły humor na betonowej na-
wierzchni peronu. Innych wysiadających pozostawiła daleko w tyle; gdy tamci dotarli
dopiero do bramki w przejściu, ona już wchodziła do brudnej, zapuszczonej poczekal-
ni.
Nagle zamarła z jedną stopą powietrzu. Jakiś niezrozumiały impuls zmusił ją do
odwrócenia głowy.
Między pomalowanymi w biało–czerwone pasy barierkami przechodził starszy
od niej o kilka lat chłopak w niebieskim T–shircie z mocno spranymi czarnymi apli-
kacjami. Elwirze wydało się, że skądś go zna. Ale skąd? Na pewno nie widziała go w
pociągu – siedzieli chyba w dwóch różnych wagonach. Czy kiedykolwiek wcześniej go
spotkała? Tego nie potrafiła sobie przypomnieć. Mimo to wyglądał znajomo: i twarz, i
sylwetka z czymś się jej kojarzyły – z jakimś niewyraźnym obrazem przeszłych wyda-
rzeń...
Opuściła stopę na betonową posadzkę.
Chłopak w niebieskim T–shircie nie wszedł do budynku. Ruszył w kierunku
zarastającej trawą rampy, gdzie w dawnych czasach rozładowywano wagony z węglem
waldi0055 Strona 20