10687
Szczegóły |
Tytuł |
10687 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10687 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10687 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10687 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wolfgang Jeschke
Ziemia Ozyrysa
Prze�o�y�: Mieczys�aw Dutkiewicz
Ujrza�em przesz�o��.
Znam przysz�o��.
(Tutenchamon)
1. Master Jack
To dziwny, dziwny �wiat,
W kt�rym �yjemy,
Master Jack...
Przybysz prowadzi� dwa konie juczne, sam siedzia� na pi�knej, drobnej gniadej klaczy
o ciemnych, aksamitnych oczach. By�o upalne przedpo�udnie, w powietrzu unosi� si� zapach
ciep�ej krwi i wn�trzno�ci oraz �wie�ego pieczywa. Skoro �wit przed wszystkimi
domostwami, nawet tymi nale��cymi do najubo�szych, zacz�to zarzyna� barany, gdy� kr�l,
niech Allach we�mie go w opiek�, rozdzieli� je miedzy wszystkich, aby nikt w mie�cie nie
pozosta� na Wielkanoc bez pieczeni. M�czy�ni popijali od samego rana lagbi, niekt�rzy byli
ju� podchmieleni. Wtedy w�a�nie nieznajomy wjecha� do miasta.
Kiedy Annur, golibroda, przyni�s� t� wiadomo��, m�j ojciec od�o�y� n� na �awk�, na
kt�rej kroi� w�a�nie barana, i otar� r�ce o zachlapany krwi� fartuch.
- Co� podobnego, cz�owiek o jasnej sk�rze - powiedzia� z namys�em. - W�drowny
lekarz?
- Nie, to nie tabib - odpar� Annur, spogl�daj�c okiem znawcy na naszego barana. -
M�wi, �e jest uczonym, badaczem gwiazd.
- Badacz gwiazd?
Golibroda wzruszy� ramionami. - W ka�dym razie przybywa z po�udnia, gdzie s� nie
tylko czarni, ale dawniej byli tam r�wnie� biali. To z pewno�ci� niewierny - doda� z pogard�.
- Za czas�w Hassana zabraniano takim uczonym wst�pu do miasta, albo ucinano im od razu
g�ow�.
- Jak mo�esz m�wi� co� takiego w �wi�to Wielkiej Nocy - powiedzia� z nagan� w
g�osie m�j ojciec. - Czasy Hassana, kiedy wszystkich bia�ych kamienowano lub wieszano,
oboj�tne czy by� to mutant czy nie, nale�� ju� - dzi�ki ci, o Allachu! - do przesz�o�ci. Kr�l
Ahmed ben Brahim jest dobrym w�adc�. Podarowa� mi t�ustego barana.
- Zaiste pi�kne zwierz� - przyzna� golibroda z zawi�ci�, gdy� jako cz�owiek zamo�ny
musia� za swojego zap�aci�.
- Gdzie ten nieznajomy, Annurze? - zapyta�em, nigdy bowiem dot�d nie widzia�em
doros�ego bia�ego cz�owieka.
- Zatrzyma� si� w schronisku, ale stra�nicy powiedli go do pa�acu kr�lewskiego. -
Zwr�ci� si� znowu do mojego ojca:
- To chyba nie mutant. Kiedy wyjdzie z pa�acu, b�dziemy wiedzieli co� wi�cej. -
Pokiwa� z pow�tpiewaniem g�ow�. - Mo�e istotnie nie sk�ama� i nie przybywa z wymar�ych
ziem P�nocy, lecz z Po�udnia. W ka�dym razie to niewierny.
Co si� w nogach pobieg�em w stron� schroniska, aby rzuci� okiem na tego
tajemniczego przybysza.
S�o�ce sta�o ju� wysoko. W pobli�u stajni ujrza�em siod�a i juki. Hazaz siedzia� w
cieniu, na macie utkanej z li�ci palmowych i naprawia� siod�o wielb��dzie. Abarszi i Sliman,
dwaj znani w��czykije, przykucn�li tu� za baga�em nieznajomego i - niby przypadkowo -
gmerali przy nim, ostentacyjnie zwracaj�c twarze ku s�o�cu.
- Zabierzcie te �apy - warkn�� Hazaz.
- To bia�y diabe� - rzek� z przekonaniem Abarszi. - Kto wie, jakie choroby przywl�k�
tu ze sob�.
- Wiec nie ruszaj jego rzeczy - powt�rzy� Hazaz.
Sliman parskn�� lekcewa��co i usadowi� si� w cieniu obok Abarsziego. Cykady gra�y
w�r�d li�ci palmowych, wydaj�c jaki� metaliczny odg�os. Gdzie� pod dachem grucha�y
go��bie, niekiedy rozlega�o si� parskanie koni nieznajomego.
- Beszirze - odezwa� si� Hazaz - czy dzi�, w dzie� �wi�teczny, dokona�e� ju� jakiego�
dobrego czynu?
Spojrza�em na niego nieufnie, nie wiedz�c, o co mu chodzi. - Nie - odpar�em wreszcie
z wahaniem.
- To nakarm konie. Ja ju� je napoi�em.
- Jak on si� nazywa?
- Jack Freyman. Nazywaj� go master Jack.
Poszed�em do kuchni, nastawi�em wod� na herbat�, po czym da�em koniom troch�
prosa z sianem i wyszczotkowa�em je. Kiedy dobieg� mnie t�tent koni, wybieg�em na
podw�rze. Przyprowadzili nieznajomego. Eskorta i�cie kr�lewska, z wezyrem na czele. Tu�
obok niego, pod baldachimem niesionym przez czterech niewolnik�w i w otoczeniu sze�ciu
uzbrojonych je�d�c�w z Gwardii Kr�lewskiej jecha� nieznajomy. Jego wygl�d rozczarowa�
mnie. Widywa�em ju� bia�ych, byli to m�odzi niewolnicy, dzieci uciekinier�w, kt�rzy dzi�ki
golibrodom powi�kszali liczb� eunuch�w, ale ten m�czyzna mia� cia�o niemal tak ciemne jak
tuarik. By� �redniego wzrostu, dobrze zbudowany. Jego b��kitne oczy przywodzi�y na my�l
�r�d�o w oazie, w kt�rym odbija si� niebo.
Hazaz sk�oni� si� nisko przed wezyrem, a ten wyci�gn�� z zanadrza jakie� pismo i
zacz�� czyta�:
�W imieniu majestatu kr�la, naszego w�adcy, rozkazuje si�, co nast�puje: Jack
Freyman, uczony przyby�y z odleg�ego kraju Zimbabwe i go�� kr�lewski, dostanie z
kr�lewskiego stada wielb��da oraz trzy juczne zwierz�ta z najlepszej hodowli. Poza tym
otrzyma przewodnika i poganiacza, kt�rzy doprowadz� go do Dar-Fur, ochraniaj�c go i
us�uguj�c. R�wnie� oni dostan� wierzchowce z kr�lewskiego stada. Ze spi�arni schroniska
przydziela mu si� zapasy na czterdzie�ci dni: 40 funt�w daktyli, 30 funt�w prosa, 6 funt�w
cukru, 5 funt�w herbaty, 2 funty soli...�.
Spogl�da�em ukradkiem na nieznajomego. Mia� na sobie bia�� szat�, noszon� na
Po�udniu, i dziwacznie skrojone spodnie z szarego sukna, przewi�zane pasem, za kt�rym
tkwi�y dwa no�e. Na ramionach wisia� ko�czan z metalowymi strza�ami. Kiedy zeskoczy� na
ziemi�, wyj�� z siod�a bro�, kt�ra wygl�da�a jak strzelba o kr�tkiej lufie i jednocze�nie jak
�uk. Dopiero p�niej dowiedzia�em si�, �e to kusza, bro� celniejsza od wielu strzelb, nie
m�wi�c ju� o �uku.
- Master Jack - powiedzia�em.
Zawaha� si�, po czym spojrza� na mnie badawczo.
- S�ucham?
- Daj mi konia. Zadbam o niego.
Poda� mi cugle.
I sta�o si�, �e kr�l wybra� Hazaza na przewodnika dla master Jacka, a ja, poniewa�
wielokrotnie ju� w�drowa�em z Hazazem, mia�em towarzyszy� im w ich w�dr�wce na
Wsch�d.
Zapowiada�a si� niez�a podr�! Podr�, kt�ra mia�a doprowadzi� nas poprzez Krain�
�mierci a� na koniec �wiata - a master Jacka jeszcze dalej.
Z pami�tnika master Jacka
29 marca 2036
Dotarli�my do Kotoko nad jeziorem Czad. Bracia z fortu Sibut m�wili prawd�, �e
ka�dy bia�y pokazuj�c si� na p�noc od Nigru nara�a w�asne �ycie. Ale to samo dzieje si� na
po�udnie od Zambezi. Czy jednak mo�na wini� za to tych ludzi? Biali zniszczyli �wiat, nie
interesuj�c si� tym, �e poci�gn� za sob� w otch�a� �mierci i nieszcz�� mn�stwo innych
narod�w. Czy� mog�em wi�c liczy� na oznaki sympatii?
Mimo to spotykam wsz�dzie ludzi, z kt�rymi mo�na porozmawia� rozs�dnie: wodz�w,
w�adc�w - rozs�dniej ni� z wieloma politykami i w�adcami naszej rasy.
Kr�l Ahmed ben Brahim jest mniej wi�cej w moim wieku. Nosi si� z wrodzon� sobie
godno�ci�, ma poczucie humoru. Wypytywa� mnie o moj� marszrut�, pokaza�em mu wi�c na
mapie drog� z Mt. Darwin na p�noc, na tereny dawnej Zambii. Zorientowa� si� od razu, �e
na starej mapie jezioro Czad jest wi�ksze ni� obecnie. Ostatnie zdj�cia wykonane przez
satelit� wykaza�y dalsze przesuwanie si� pustyni na po�udnie. Mog�em to tylko potwierdzi�.
Dowiedzia�em si� od kr�la, �e dawny szlak karawan wzd�u� Nilu mo�na przeby� jedynie na
wielb��dach, gdy� dla koni jest tam za ma�o wody. Podarowa�em mu scyzoryk i zaoferowa�em
konie. W zamian za to obieca� swoj� opiek� i da� mi do dyspozycji wielb��dy, �ywno��,
przewodnika i poganiacza. Przewodnik nazywa si� Hazaz, jest to wysoki, silny Nubijczyk.
Poganiacz to m�ody wyrostek o imieniu Beszir.
Sytuacja nad Nilem jest tu nie znana, je�eli nie liczy� rozpowszechnianych przez
pielgrzym�w opowiada� o straszliwych mutantach, m�czyznach o cia�ach owad�w i ptasich
g�owach oraz o bia�ych kanibalach.
W przeddzie� wymarszu uda�em si� nad jezioro, gdzie pas� si� stada kr�lewskie.
Nadworny kowal podkuwa� jeszcze nasze zwierz�ta. Wreszcie zako�czy� prace i roze�mia� si�
uszcz�liwiony. W ten spos�b wyjechali�my z Kotoko na wsch�d, w stron� wielkiej, chorej
rzeki i morza z tamtej strony pustyni.
8 kwietnia 2036
Nareszcie znowu w drodze! Kr�l dotrzyma� s�owa: zaopatrzeni w zwierz�ta i zapasy
�ywno�ci udajemy si� na wsch�d dawn� tras� pielgrzym�w.
Przeje�d�ali�my przez opuszczone wsie i obozowali�my nad wyschni�tymi �r�d�ami.
Powietrze jest wilgotne i dusz�ce, zwierz�ta parskaj� trwo�nie.
Dwudziestego �smego dnia dotarli�my do podn�a g�ry i rozbili�my ob�z nad
�r�d�em zwanym Bir Meszru (�r�d�o Szkielet�w), gdy� - jak g�osi legenda - w tym miejscu
znalaz�o kiedy� �mier� w tajemniczych okoliczno�ciach wielu ludzi. Ale to nieprawda. O p�
godziny jazdy na p�noc od �r�d�a znajduje si� miejsce, gdzie le�� setki zw�ok. Nie zgin�li
oni jednak w tajemniczych okoliczno�ciach, lecz - co wida� od razu - w wyniku straszliwej
masakry. Kiedy wr�cili�my do oazy, okaza�o si�, �e w czasie naszej nieobecno�ci przyby�a
tam inna karawana. Byli to dwaj podr�ni z czterema zwierz�tami; pielgrzymi z zachodu
udaj�cy si� do miejsc �wi�tych. Poprosili nas o herbat� i cukier. Z uwagi na kszta�t ich twarzy
i ubi�r wzi��em ich za logon�w, dlatego nie wierzy�em w ani jedno ich s�owo, gdy� logoni
k�ami�, maj� opinie mag�w, z oczu patrzy im �le, a na domiar wszystkiego potrafi� noc�
przybra� posta� hieny.
5 maja 2036
Z pewno�ci� przekroczyli�my ju� dawn� granic� pomi�dzy Czadem a Sudanem. Droga
przed nami jest uci��liwa. Jednak�e Hazaz zapewnia, �e od El Faszer dziel� nas ju� tylko trzy
dni drogi, stamt�d 30 dni jazdy do En Nahud, dalsze siedem czy osiem do El Obeid, po czym
b�dziemy ju� w pobli�u Chartumu. A wi�c jeszcze mniej wi�cej dwa miesi�ce, o ile oczywi�cie
nasza dalsza podr� b�dzie mia�a tak pomy�lny przebieg, jak do tej pory. Kto wie, co nas
jeszcze czeka? Widywa�em ju� tysi�ce ludzi, kt�rzy uwa�ali si� za uratowanych. Uda�o im si�
zbiec z zaka�onej Europy przez Morze �r�dziemne i tu, cierpi�c niewypowiedziane trudy,
decydowali si� na przepraw� przez pustynie, aby pa�� ofiar� fa�szywych przewodnik�w.
Zwabieni w pu�apk�, najcz�ciej gin�li mordowani przez bandy uprawiaj�ce sw�j ciemny
proceder - przy cichej aprobacie w�adz. W ten spos�b zamierzano zapobiec dalszemu
przemieszczaniu si� zarazy broni B na po�udnie. Cz�sto wprowadzano do akcji nawet
regularne oddzia�y wojskowe, kt�re wybija�y do nogi ca�e karawany uciekinier�w. Nikt nie
pomy�la� o tym, �e ptaki w�drowne dawno ju� przenios�y epidemie z Europy w najbardziej
nawodnione obszary Afryki i przenosz� j� na nowo ka�dego roku jesieni�.
2. Labirynt
Kto� gdzie�
w upaln� noc...
Kiedy obudzi�em si�, by�a jeszcze noc. Hazaz dok�ada� drewno do ognia.
Nad ranem ca�� oaz� spowi�a mg�a.
- Odszukaj zwierz�ta, Beszirze! - poleci� Hazaz. - Nadci�ga burza.
Master Jack wr�ci� w chwili, kiedy umacniali�my namiot.
- Chyba b�dzie burza - zawo�a�. Jakby na potwierdzenie jego s��w gruchn�� piorun,
odbijaj�c si� echem od pobliskich g�r. Zwierz�ta spiesznie szuka�y schronienia w zaro�lach.
Niebo pociemnia�o. Wichura potrz�sa�a akacjami, a li�cie palmowe sycza�y jak �mije. Jednak
burza przesz�a bokiem. W g�rach b�yska�o jeszcze purpur� i grzmia�o, a na po�udniu pokaza�y
si� ju� pierwsze gwiazdy. W pobli�u chichota�y hieny. Wkr�tce zmorzy� mnie sen.
Zbudzi� mnie krzyk. Zanim zdo�a�em doj�� do siebie, master Jack by� ju� na nogach.
W biegu chwyci� kusz� i ko�czan. Wygramoli�em si� spod okrycia i pogna�em za nim. Kiedy
dobieg�em do mojego wierzchowca, zauwa�y�em, �e nie jest sp�tany. Dysza� ci�ko, jakby po
d�u�szym biegu. Nieco dalej dostrzeg�em w brzasku wstaj�cego dnia drugiego wielb��da,
kt�ry skuba� ga��zie. Parska� dono�nie, wyra�nie podniecony. By� to wierzchowiec master
Jacka. Po innych zwierz�tach nie by�o nawet �ladu.
- Tu, Beszirze! - us�ysza�em g�os master Jacka. Kl�cza� na ziemi obok Hazaza.
Chwyci�em za cugle mojego wielb��da i poci�gn��em za sob�. Dopiero teraz zauwa�y�em, �e
ubranie Hazaza z lewego boku i przy ramieniu jest ciemne od krwi. Tu� nad �okciem widnia�a
straszliwa rana, rozwarta na szeroko�� trzech, czterech palc�w.
- Zaskoczy�em ich - wykrztusi� z trudem Hazaz. - Co za szakale! Te...
- Le� cicho! - zbeszta� go master Jack, �ciskaj�c brzegi rany. - Powiniene� by� nas
obudzi�, a nie dzia�a� na w�asn� r�k�! Podejd� tu ch�opcze i pom� mi! - zwr�ci� si� do mnie.
Poczu�em na karku krople potu. Dr��c na ca�ym ciele pomaga�em opatrzy� ran� i
wstawi� rami� w drewniane �upki.
- Zostawcie mnie! - gdera� Hazaz. - Go�cie ich! Na pewno nie uciekli daleko, nie na
moim wielb��dzie! Za�o�� si�, �e stawia im op�r. Ale zwierz�ta juczne...
- Czy uderzyli ci� mieczem? - zapyta� master Jack.
- Nie, szangormango - warkn�� Hazaz. - Z odleg�o�ci dziesi�ciu krok�w rzucono mi
nim w twarz. W ostatniej chwili zas�oni�em si� r�k�.
Ostro�nie donie�li�my go do wierzchowc�w. Zanim usadowili�my go na siodle,
wzesz�o s�o�ce.
- Co to jest: szangormango? - zapyta� master Jack, kiedy wypatrywali�my �lad�w.
�a�owa�em, �e nie mam oczu jak Hazaz.
- Taka bro� �elazna, kt�r� si� rzuca - wyja�ni�em. - Bardzo niebezpieczna. Niekt�rzy
robi� to naprawd� celnie.
Hazaz nie myli� si�. Jego wierzchowiec stawia� zaciek�y op�r, �lady by�y wyra�ne.
Kiedy tamci dostrzegli nas, pr�bowali rozdzieli� si� i uciec pieszo. Pu�cili�my si� w pogo� za
jednym z nich. Master Jack, nie namy�laj�c si� d�ugo, najecha� na niego, zwalaj�c go z n�g.
Z�odziejaszek zaskomla� �a�o�nie i zacz�� pe�za� na czworakach w moj� stron�, licz�c
prawdopodobnie, �e ulituje si� nad nim. Master Jack poda� mi kusz�. Z�o�y�em si� do strza�u,
ale w tym momencie opad�a ze mnie ca�a w�ciek�o��. Poczu�em wstr�t do tej �a�osnej istoty,
kt�ra czo�ga�a si� ku mnie jak niezdarna jaszczurka. Nie mog�em tego zrobi�. Master Jack
odebra� mi z r�ki bro�, odpr�y� j� i powiesi� na siodle.
- Pos�uchaj - powiedzia� do naszego je�ca. - Zabieramy wam zwierz�ta, gdy� musimy
przetransportowa� ci�ko rannego. Trzymajcie si� od nas z daleka, dop�ki b�dziemy przy
wodopoju. W przeciwnym razie zastrzel� was. - To powiedziawszy zawr�ci� wielb��da, po
czym odjechali�my.
Skomlenie przerodzi�o si� szybko w wycie i stek wyzwisk, kt�re - w miar� jak si�
oddalali�my - stawa�y si� coraz bardziej obel�ywe. Poniewa� dotyczy�y koloru sk�ry master
Jacka i jego pochodzenia, zerkn��em na niego, ale on nawet si� nie obejrza�. Mo�e nie
rozumia� tych s��w. Sp�dzili�my zwierz�ta, nasze i tamtych, po czym wr�cili�my do oazy.
By�em w rozterce. Tak si� z�o�y�o, �e master Jack m�g� zajrze� mi w g��b duszy.
Czy�by dostrzeg� dusz� tch�rza, niezdolnego pom�ci� przyjaciela? Jakby czytaj�c w moich
najskrytszych my�lach, powiedzia� nagle:
- Post�pi�e� s�usznie, Beszirze. Jego �ycie jest nieprzydatne dla nikogo. Ale jego
�mier� te� nic by nie da�a.
Spojrza�em na niego bezradnie, on za� u�miechn�� si� i skin�� g�ow�, aby doda� mi
otuchy. I nagle u�wiadomi�em sobie, �e p�jd� za tym cz�owiekiem na koniec �wiata i
przysi�g�em sobie, �e post�pi� tak bez wzgl�du na to, co si� jeszcze wydarzy.
Ko�o po�udnia wr�cili�my do oazy. Ju� z daleka dostrzegli�my, �e obozuje tam
kolejna karawana. Podr�nymi okazali si� kupcy z Darfuru, kt�rzy podczas naszej
nieobecno�ci zaopiekowali si� Hazazem. Z ich s��w wynika�o, �e dali mu pi�, on za� bredzi�
co� bez sk�adu i �adu oraz kilkakrotnie traci� przytomno��. Kr�cili g�owami i cmokali ze
wsp�czuciem, kiedy dowiedzieli si�, co nas spotka�o, ale bardziej obchodzi�y ich w�asne
k�opoty. W nocy zaskoczy�a ich burza, teraz rozwiesili wi�c p�aszcze, koce i baga�e, aby
wysch�y. Dopiero po pewnym czasie przestali pilnowa� swoich paczek i zacz�li pomaga� nam
w splataniu lektyki z ga��zi i trzciny. Zazwyczaj w takiej lektyce, umieszczonej na grzbiecie
wielb��da, podr�uj� wysoko postawione damy lub przewozi si� bardziej cenne niewolnice.
Tym razem mia�a pos�u�y� Hazazowi. Stan jego zdrowia jest powa�ny. Odk�d wr�cili�my,
nie odzyska� przytomno�ci.
6 maja 2036
Wczoraj jeszcze uwa�a�em, �e dopisuje nam szcz�cie. Dzisiaj opu�ci�o nas. Dw�ch
opryszk�w napad�o na nas tu� przed �witem, okazali si� jednak tak g�upi, �e bez trudu
dopadli�my ich w ci�gu kilku godzin. Niestety, nasz przewodnik zosta� zraniony podczas
napadu i to tak ci�ko, �e martwi� si� o niego. Moje lekarstwa, bro� i amunicj� poch�on�y
nurty rzeki Kongo, a szkoda. Mog�yby si� dzi� przyda�.
Kupcy z El Faszer twierdz�, �e na dotarcie tu potrzebowali trzech dni. Mo�e i my
dojedziemy tam w tym samym czasie, wtedy ten biedak b�dzie m�g� skorzysta� z pomocy
lekarza. Zostaniemy tu jeszcze jedn� noc. Wprawdzie dla tylu ludzi i zwierz�t �r�d�o jest za
ma�e, ale dzi�ki ostatnim opadom poziom wody gwa�townie wzrasta.
Musz� przyzna�, �e Beszir spodoba� mi si� dzisiaj. Szybko otrz�sn�� si� z szoku i
udowodni�, �e jest rozwa�ny - i ma charakter. Potrafi� przecie� zdusi� w sobie ��dz� zemsty.
Obaw� napawa mnie natomiast perspektywa spotkania ze s�ynnym - ale z tej z�ej strony -
w�adc� z El Faszer, monarch� Sudanu. Podobno p�ynie w nim krew Europejczyka. Cz�sto si�
zdarza, �e tacy ludzie staj� si� najgorszymi despotami, rz�dz�c w krajach zwanych kiedy�
Trzecim �wiatem - obecnie jedynych krajach, w kt�rych �yj� jeszcze ludzie.
Od dw�ch dni Hazaz majaczy w gor�czce: �S�yszeli�cie grub�, jak si� �mia�a? �mia�a
si� przez ca�� noc. Przez ca�� noc�. Ocieram mu pot z czo�a. Jego rana cuchnie. Zaczyna
ropie�.
- O kim on m�wi? - pyta master Jack.
- O hienie. Wi�kszo�� naszych bajek opowiada o niej, g�upim grubasie nabieranym
nawet przez wiewi�rki i jaszczurki.
- A wi�c nic dziwnego, �e si� �mia�a, gdy� tym razem to my jeste�my g�upcami -
m�wi master Jack. Chyba ma racj�.
Martwi go bardzo stan zdrowia Hazaza. Ukrywa to przede mn�, ale ja i tak wiem
swoje. Dlatego ci�gle modl� si� do Allacha o to, by okaza� Hazazowi cz�stk� swego
mi�osierdzia. Przez trzy dni wspinali�my si� poprzez kotliny, w�wozy poprzeszywane
rozpadlinami i olbrzymie niczym pa�ace ska�y. Droga by�a uci��liwa, zwierz�ta szybko
opada�y z si�. Pod wiecz�r trzeciego dnia dotarli�my do szczytu prze��czy. Jak okiem si�gn��
go�e ska�y, labirynt kamieni, ani �ladu ro�lin, zwierz�t, ludzi. Znale�li�my si� w krainie
wrogiej cz�owiekowi, krainie, kt�ra zastyg�a w trakcie powstawania, jakby Allach zaprzesta�
dzie�a tworzenia, nie doko�czy� swego zamys�u. Mimo s�o�ca sprawia dziwnie pos�pne
wra�enie, niczym dno oceanu. Chwilami szybuj� nad nami z gracj� s�py, istoty z g�rnej
cz�ci �wiata. Jakby nie podlega�y prawom ci��enia, nieruchomiej� w powietrzu, aby bystrym
wzrokiem spojrze� w d�, wypatrze� zab��kane istoty, po�wiecone �mierci.
Nigdy jeszcze nie zapu�ci�em si� tak daleko na wsch�d. Przyt�aczaj�ca jest pustka
tych przestrzeni!
Nast�pnego ranka zostajemy otoczeni przez patrol. Je�d�cy siedz� na d�ugonogich
mahari, s�ynnych wielb��dach wy�cigowych, s� uzbrojeni w lance i �uki, niekt�rzy nawet w
strzelby. Oficer przes�uchuje nas i dopiero potem dzieli si� z nami sol� i herbat�. Badawczo
spogl�da na lektyk�. Owszem, znajdziemy lekarzy, Egipcjan, Arab�w, nawet bia�ych. Na
pewno zajm� si� rannym. Po niespe�na czterech godzinach drogi wje�d�amy pod eskort� do
El Faszer. Oficer, nie trac�c czasu, wiedzie nas prosto do pa�acu kr�la. Widzimy wielu
�o�nierzy, ludzi r�nych ras. Na bazarach panuje o�ywiony ruch, wsz�dzie wida� radosne
twarze.
El Faszer - oaza kolor�w na tym rozleg�ym, pos�pnym pustkowiu.
Pa�ac kr�lewski przywodzi na my�l zb�jeckie gniazdo: jest okaza�y, przystosowany do
obrony, zbudowany z od�am�w skalnych, wspaniale wyko�czony. Przed wej�ciem stoj� dwa
spalone czo�gi, ich lufy przypominaj� gro�nie wzniesione ku g�rze tr�by zwierz�t
prehistorycznych. Na dziedzi�cu zsiadamy z wierzchowc�w. Zjawia si� lekarz, m�ody
Egipcjanin. Ka�e wynie�� Hazaza. Na pytanie o koszty opieki unosi r�ce, jakby chcia� zwa�y�
powietrze, przy czym jego wzrok b��dzi po naszych manatkach: dwa wielb��dy, trzy - no,
zobaczymy. Dostajemy pomieszczenie przy stajniach.
10 maja 2036
Dotarli�my do El Faszer. Dawna stolica Darfuru nie straci�a na znaczeniu i ma
prawie t� sam� liczb� mieszka�c�w co przed wojn�. Kr�l Ahmed Ueled ben Muchtar, w�adca
tych peryferii �wiata zamieszka�ego przez ludzi, nie jest chyba takim despot�, za jakiego
uchodzi. Przynajmniej tu, w stolicy, nie s�ycha� nic o jego tyranii. Na ulicach roi si� wprost
od Europejczyk�w i uciekinier�w z Libii, Egiptu i Arabii, kt�rzy najwidoczniej rozkoszuj� si�
wszelkimi swobodami obywatelskimi. Jednak�e wida� tu r�wnie� niewolnik�w o jasnej sk�rze,
chocia� trzeba przyzna�, �e wygl�daj� na dobrze od�ywionych.
Rezydencja kr�lewska, zaprojektowana przez architekta francuskiego, to obiekt
��cz�cy w sobie elementy sztuki europejskiej z orientaln�. W pa�acu, gdzie i my znale�li�my
go�cin�, mieszka podobno 3000 os�b. Hazaz znalaz� nareszcie opiek� lekarsk� - mam
nadziej�, �e nie za p�no.
Odwiedzi�em Hazaza. Le�y w bia�ym ��ku w pokoju o bia�ych �cianach. Na r�ku
�wie�y opatrunek, rana ju� nie cuchnie, ale Hazaz ma na sobie pi�tno �mierci. Jego b��dny
wzrok budzi� we mnie trwog�. Nie pozna� mnie. Piel�gniarz kaza� mi wyj��, nie pozwoli�
nawet posiedzie� na progu.
Wczoraj master Jack by� u kr�la. Dzi� przeprowadzili�my si� do komnat go�cinnych.
Pomieszczenia s� tu wysokie, pod�ogi wy�o�one wytwornymi dywanami. W�r�d
mieszka�c�w przewa�aj� biali, g��wnie arty�ci, ale na pewno nie ma tu rzeza�c�w, gdy�
wielu ma �ony i dzieci.
Wieczorem odby�a si� uczta, po kt�rej jeden z bia�ych zacz�� gra� na instrumencie
strunowym, zwanym mandolin�. Kiedy szarpie struny, powstaje dziwny d�wi�k, to smutny, to
zn�w przypominaj�cy gruchanie synogarlicy, to zn�w radosny. M�czyzna �piewa� do tego:
�Gdy nad ziemi� wisi deszcz
Jak czarna muleta,
�mierci znak to, przyjaciele...�
Kr�l przerwa� mu niecierpliwie. - Za�piewaj co� innego! Do pory deszczowej jeszcze
daleko! O �mierci te� nie chcemy s�ucha�.
Ludzie wybuchn�li �miechem, a grajek zmieni� rytm. Zauwa�y�em na jego ciele bia�e
plamy; to miejsca wypalone przez �ar - widok typowy u ludzi pochodz�cych z Krainy
�mierci. Na �ysej czaszce widnia�a otwarta rana, z gatunku tych, kt�re nigdy si� nie goj�.
Bia�ka jego oczu mia�y chorobliwy, ��ty odcie�. Jednak g�os mia� pi�kny. Wype�nia� ca�e
pomieszczenie i pozwala� zapomnie� o �a�osnym wygl�dzie grajka.
Za�piewa� sze�� czy siedem piosenek z dawnych czas�w, w tym jedn� o ma�ej ma�pce,
kt�ra chcia�a dosi�gn�� gwiazd, ale kiedy bawi�a si� nimi, od ich �aru zaj�o si� ogniem
drzewo, na kt�rym siedzia�a. Refren brzmia� tak:
�I oto koniec
Ma�py tej,
A gwiazdy �wiec� nadal,
Drwi�c sobie z niej
I z tego,
Czego ludzko�� po��da�a.
W ten spos�b ludzko��,
Ma�pa te�,
Gdzie� przysz�o�� zapodzia�a�.
Obok grajka sta� ma�y bia�y ch�opiec, g�uchoniemy. Co chwila obrzuca� wzrokiem
twarze s�uchaczy, a potem wpija� go w usta swego mistrza. Za ka�dym razem, kiedy tamten
opuszcza� mandolin�, on unosi� drumle, akompaniuj�c s�owom.
Piel�gniarz, kt�ry przebywa� w �wi�tych Miejscach, a teraz wraca� na zach�d,
opowiedzia� master Jackowi, �e miedzy Omdurmanem i Port Saidem widywano ostatnio
lataj�ce barki, unosz�ce si�. bezszelestnie nad pustyni�. Ich za�ogi sk�ada�y si� z olbrzymich
chrz�szczy i istot o g�owach ptak�w. Tego rodzaju stwory egipskie, widoczne tu i �wdzie na
kamiennych rze�bach, wynurzy�y si� z mu�u Morza Nassera, kiedy odp�yn�y jego wody.
Master Jack, zazwyczaj tak m�dry, w tego typu sprawach jest niezmiernie
�atwowierny. Cierpliwie przys�uchiwa� si� relacji, wypytuj�c o wygl�d lataj�cych barek, o
kolor upierzenia istot o g�owach ptak�w, o chrz�szcze.
Wracaj�c do naszych komnat, znajduj�cych si� na drugim pi�trze, spotka�em na
schodach m�czyzn�, kt�ry - s�dz�c po szatach - piastowa� jakie� wysokie stanowisko na
dworze. Zagrodzi� mi drog�.
- Podejd� do mnie - rozkaza�.
Pos�usznie zbli�y�em si� do niego. Obj�� mnie poufale ramieniem i popchn�� w k�t.
Jego wypiel�gnowana broda pachnia�a s�odkawo wod� kolo�sk�, a oddech nasycony by�
zapachem w�dki.
- Pos�uchaj, ch�opcze - wybe�kota�, chwytaj�c mnie mocno miedzy nogi. J�kn��em z
b�lu.
- Czy masz ju� swojego mistrza? - zapyta� ubawiony.
- Nale�� do master Jacka - odpar�em zbola�ym g�osem.
Pu�ci� mnie. Kiedy wbiega�em po schodach, ci�gle jeszcze pod wra�eniem tego
bezwstydnego dotyku, zawo�a� za mn�, �miej�c si�.: - A kt� to jest, do diab�a, ten master
Jack?
Zbudzi�em si� w�r�d nocy. Kto� sta� w drzwiach. Blask ksi�yca wpadaj�cy przez
okno uwydatnia� zarys smuk�ej postaci: rozpozna�em delikatny profil, �ys� czaszk�. By� to ten
sam ch�opiec, kt�ry gra� na drumli. Rozejrza� si� na prawo i lewo, po czym utkwi� wzrok we
mnie.
- Czego chcesz? - zapyta�em cicho, boj�c si�, �e mog� zbudzi� master Jacka. Dopiero
po chwili u�wiadomi�em sobie, �e przecie� ch�opiec mnie nie s�yszy. Uni�s� ramiona do g�ry
i wykona� zwiewnie kilka krok�w tanecznych. Oszo�omiony ch�on��em wzrokiem
ruchy jego st�p, czuj�c �e pod wp�ywem tego ta�ca i czaru po�wiaty ksi�ycowej trac� coraz
bardziej poczucie rzeczywisto�ci. Wsta�em, aby doj�� do siebie. W tym momencie ch�opiec
znikn��. Wyszed�em na korytarz, ale nie by�o go tam. Gdzie� on m�g� si� podzia�?
Przy ko�cu d�ugiego korytarza siedzia� stra�nik. Spa� z g�ow� opart� o st�. Podszed�em do
okna i wyjrza�em na dziedziniec, na kt�rym wczoraj odby�a si� uczta: sk�pany w ponurym,
srebrnym blasku zia� pustk�. W ciemnym cieniu czyha�y uzbrojone w �uwaczki
skarabeusze, aby na rozkaz zb�jeckiego kapitana o g�owie ptaka zaatakowa� u�piony pa�ac.
- Beszir? - us�ysza�em nagle g�os master Jacka. Wr�ci�em do jego pokoju, ale nie
odezwa� si� wi�cej. Mo�e wym�wi� moje imi� przez sen?
P�nym przedpo�udniem - master Jack przebywa� wtedy u kr�la - zwiedza�em g�rne
pietra pa�acu. Odkry�em ogr�d, niewielki raj o d�ugo�ci oko�o stu i szeroko�ci czterdziestu
krok�w, ukryty w�r�d wysokich budowli. Wy�o�one �wirem �cie�ki wiod�y pomi�dzy
kwietnikami, ciernistymi zaro�lami, drobnymi granatowcami i brzoskwiniami do fontanny,
kt�ra rozsiewa�a w dusznym powietrzu orze�wiaj�c� �wie�o��. Po trawniku kroczy�y dumne
pawie, rozk�adaj�c wachlarzowato b�yszcz�ce jak at�as, zielone i ciemnoniebieskie ogony.
By�em wprost zafascynowany. Sk�d tyle barw w tej krainie pos�pnego �wiat�a i ponurych
ska�?
W k�cie parku znajdowa�a si� studnia, z kt�rej w�a�nie nape�niano zasilaj�c� fontann�
cystern�. Olbrzymie ko�o deptakowe obraca�o si� skrzypi�c, podczas gdy trzej niewolnicy,
odziani jedynie w przepaski biodrowe, wdrapywali si� ustawicznie po wytartych ju� listwach
na g�r�, aby utrzyma� ko�o w ruchu.
Przystan��em, aby przyjrze� si� temu widowisku. O �cian� wylepion� glin� opiera� si�
nadzorca, trzymaj�c w r�ku pejcz z plecionych rzemieni. Obok niego siedzia�o na ziemi
trzech innych niewolnik�w, korzystaj�c z chwili wytchnienia przed kolejn� zmian� na kole.
Spogl�dali na mnie t�pym wzrokiem, ale nikt nie odezwa� si� nawet s�owem. Cisz� przerwa�
raptem urwany krzyk kobiecy, dobiegaj�cy z okna na g�rnym pi�trze, po nim rozleg� si�
drugi, dono�niejszy, potem nast�pi�y kolejne, tworz�c ca�� seri� rytmicznych, narastaj�cych
coraz bardziej okrzyk�w bez tchu, w kt�rych pobrzmiewa�o co� jakby gruchanie,
wydobywaj�ce si� g��boko z krtani. Wtem wydarzy�o si� co� dziwnego, czego nie mog�em
poj��. Jeden z siedz�cych w cieniu i oddaj�cych si� nieweso�ym zapewne rozmy�laniom
niewolnik�w wsta� - by� muskularny, krepy m�czyzna o ciemnych w�osach i zaro�ni�tej
twarzy - �cisn�� pi�ci i zgi�� r�ce, jakby d�wiga� jaki� ci�ar, po czym konwulsyjnie, w rytm
krzyk�w kobiety, pocz�� porusza� biodrami to w prz�d, to w ty�. Nie otwieraj�c oczu i
zagryzaj�c doln� warg� wydawa� z siebie za ka�dym razem chrapliwe d�wi�ki, a jego
przepaska biodrowa wydyma�a si� coraz bardziej do przodu. Pejcz opad� z trzaskiem na jego
go�e ramiona, ale uderzenie by�o niedba�e, niemal dobroduszne, nie zrobi�o zreszt� na
niewolniku �adnego wra�enia. W tym samym momencie krzyk kobiety przeszed� w ostry
dyszkant i urwa� si�, a niewolnik znieruchomia�, przybieraj�c min� ni to udr�czon�, ni to
uszcz�liwion�.
Nadzorca zarechota�, niewolnicy siedz�cy w cieniu zawt�rowali mu, a ja
u�miechn��em si� niewyra�nie, nie rozumiej�c powodu tej weso�o�ci.
Na kamiennej �awie pod granatowcem dostrzeg�em g�uchoniemego. Zawaha�em si�.
Czy�by w nocy ten ch�opiec �ni� mi si� tylko? Usiad�em obok niego. Ch�opiec poruszy�
ustami, jakby chcia� mi co� powiedzie�, ale wydoby� z siebie tylko j�k, po czym zacz��
przewraca� oczyma. My�la�em, �e chce zwr�ci� mi na co� uwag�, gdy wtem ku mojemu
przera�eniu zorientowa�em si�, �e to atak. Ch�opiec przechyla� si� coraz bardziej do ty�u,
kr�c�c g�ow�, jakby chcia� w ten spos�b przewierci� na wylot jak�� przeszkod�, w ko�cu
opad� na �awk�, a w k�cikach jego krzycz�cych bezg�o�nie ust zebra�a si� piana. Chwyci�em
go mocno, aby nie spad� na ziemi�, zacz��em walczy� z nim i - le��c niemal na tym
szczup�ym ciele, czerpi�cym nie wiadomo sk�d tyle si�y - rozejrza�em si� rozpaczliwie w
poszukiwaniu pomocy. Wtem na �wirze zazgrzyta�y kroki, a g�ow� ch�opca uj�y czyje�
w�skie, bia�e d�onie, kt�re pocz�y przesuwa� si� delikatnie po jego skroniach i uszach. I
jakby pod dzia�aniem czar�w, w jednej chwili ciemna moc ust�pi�a, cia�o o�y�o, a ja
u�wiadomi�em sobie ku memu niezmiernemu zdumieniu, �e trzymam w ramionach
dziewczyn�. Tu� obok dostrzeg�em naznaczon� bliznami czaszk� grajka i jego straszliw�,
niezagojon� ran�. Zmieszany zdj��em r�ce z cia�a dziewczyny i wsta�em. Grajek - kiedy sta�
tak przede mn�, wyda� mi si� zaskakuj�co wysoki - u�miechn�� si� do mnie pokornie.
- Dzi�kuje ci. Mog�a sobie zrobi� krzywd� - powiedzia�, pomagaj�c dziewczynie
podnie�� si� z �awki. - To ju� nie pierwszy raz. A m�wi�em jej tyle razy, �eby nie siedzia�a na
s�o�cu.
- Siedzia�a w cieniu.
Wzruszy� ramionami. - To w�a�nie nasze dziedzictwo. Dziedzictwo wielkiej
cywilizacji. �W ten spos�b ludzko��, ma�pa te�, gdzie� przysz�o�� zapodzia�a�. - U�miechn��
si�.
- Jak ona si� nazywa?
- Simone.
- Dziwne imi�.
- Rzeczywi�cie? - Obj�� j� ramieniem. - Ona nie mo�e mnie zdradzi�. Nie s�yszy
nawet, kiedy zapieje kur.
Nie rozumia�em, o co mu chodzi. Kiedy wychodzili�my z ogrodu, nie by�o ju� ani
nadzorcy ani niewolnik�w. W jednym z okien na g�rze ujrza�em kobiet�. Przez chwil�
spogl�da�em na jej usta. U�miecha�a si�.
25 maja 2036
Od dw�ch tygodni przebywamy w pa�acu kr�lewskim. W�adca kilkakrotnie zaprasza�
mnie do siebie i w ten spos�b mog�em porozmawia� z nim d�u�ej. Jest to m�czyzna po
pi��dziesi�tce, ��cz�cy w sobie charyzmat, inteligencj� i brawur�. Jest w�a�cicielem
najwi�kszej chyba na �wiecie kolekcji z�omu. Opr�cz czo�g�w, stoj�cych przed wej�ciem do
pa�acu, posiada liczne �upy - efekt wypraw grabie�czych, przeprowadzanych na obszarach
dawnych libijskich z�� naftowych, teraz zbombardowanych i ska�onych py�em
radioaktywnym. Wi�kszo�� tych �up�w to bezu�yteczne �elastwo, ale nie do pogardzenia jest
kolekcja zegar�w, sk�adaj�ca si� z najbardziej wymy�lnych przyrz�d�w do mierzenia czasu,
pochodz�cych z pi�ciu stuleci.
Opowiedzia�em mu o swojej ekspedycji i o lotach kosmicznych, kt�re podobno
odbywaj� si� gdzie� nad terytorium Bliskiego Wschodu i kt�rych charakteru niestety nie
mo�emy okre�li� bli�ej. Jego zdaniem mog� to by� przybysze spoza Ziemi. - Zdziwi�bym si�,
gdyby po fajerwerku, jaki tu zapalili�my, tamci nie zainteresowali si� nasz� planet� -
powiedzia�.
Podarowa� mi pami�tnik swojego nadwornego architekta, kt�ry zbudowa� dla niego
ten pa�ac. Architekt nazywa� si� Henri Fleurel. Zmar� przed dwoma laty. Pami�tnik pisany
jest po francusku. Przeczytam go w drodze przez Kordofan.
3. Granica
To koniec,
drogi przyjacielu,
koniec...
Rankiem odwiedzili�my Hazaza. Amputowali mu r�k�. Straszna jest ta pustka pod
kocem. Owa mocarna r�ka, kt�rej cz�sto przygl�da�em si� z podziwem, jak prowadzi szyd�o,
siod�a wielb��dy i potrafi jednym energicznym chwytem zmusi� je, by przykl�k�y, po prostu
znik�a.
Modl� si� za Hazaza. Powiadaj�, �e �aska Allacha jest niezmierzona. A przecie�
wystarczy ma�a cz�stka Jego mi�osierdzia, tyle tylko, aby okry�a Hazaza i jego drug� r�k�.
Dzi� master Jack wzi�� mnie na bok i powiedzia�, �e wkr�tce musi wyruszy� w dalsz�
drog�. Pozostawi� mi wolny wyb�r, czy chce towarzyszy� mu nadal, gdy� podr� staje si�
niebezpieczna, jako �e zbli�amy si� ju� do ko�ca �wiata zamieszka�ego przez ludzi. Dalej
�yj� tylko ska�one zwierz�ta i bestie w ludzkiej postaci.
- Ka�dy pielgrzym ryzykuje to samo - odpowiedzia�em. - Robi� to dla Boga.
- Na tym w�a�nie polega r�nica - odrzek�. - To fanatycy religijni. Wystawiaj� si� na
niebezpiecze�stwa, aby udowodni�, �e B�g jest z nimi. To op�ta�cy.
- A co ty chcesz udowodni�, master Jack?
Zawaha� si�. Potem roze�mia� si� i powiedzia�: - Beszirze, jeste� m�drym ch�opcem.
Tak, ja te� jestem op�tany. Chcia�bym zbada� ten teren na p�nocnym wschodzie. Tam jest
co�, co uprawia podr�e kosmiczne, ignoruj�c uporczywie sygna�y orbitalnego systemu
Trekking, kt�rego dwie stacje nadal funkcjonuj�.
- Co to za orbalny system Trekking?
- Orbitalny. Dzi�ki niemu mo�na kontrolowa� tor obiegu gwiazd wok� Ziemi.
Jeste�my czym� w rodzaju przewodnik�w karawan po niebie.
- Wszystkich gwiazd?
- Co? Nie, oczywi�cie tylko tych sztucznych. Satelit�w Ziemi. Tam w g�rze jest ich
ca�a masa. Jeszcze przez ca�e wieki b�d� od nich nap�ywa� sygna�y, kt�rych nie wykorzysta
ju� �aden cz�owiek.
- A co z Hazazem? - zapyta�em po chwili.
- Dobrze by by�o, gdyby� zosta� przy nim. Mogliby�cie potem przy��czy� si� do
jakiej� karawany jad�cej na zach�d i wr�ci� w ten spos�b do domu. Ale stan jego zdrowia jest
jeszcze krytyczny. - Przesun�� d�oni� po ogorza�ej twarzy i d�ugich, czarnych w�osach.
Widocznie na sam� my�l o pozostawieniu Hazaza samego poczu� si� nieswojo. - Z drugiej
strony... - Spojrza� na mnie prosz�co swoimi jasnymi oczyma, jakby prosi� mnie o
wybaczenie.
- Gdyby zdarzy�o si� to najgorsze, zosta�by� sam. A bior�c pod uwag� moralno�� w
pa�acu, ba�bym si� o ciebie. Tu niemal wszyscy patrz� po��dliwie na takich ch�opc�w jak ty,
kt�rych mo�na sobie wychowa� albo sprzeda� jako eunuch�w. Przypomnia�em sobie tamto
wydarzenie na schodach i wzdrygn��em si�. - Pojad� z tob�, master Jack - powiedzia�em
zdecydowanie.
Ca�y baga� jest ju� spakowany. Poszli�my jeszcze po�egna� si� z Hazazem. Czu� si�
dobrze i pomacha� ku nam kikutem r�ki.
- Poczekajcie jeszcze dwa, trzy dni - powiedzia� - to pojad� z wami.
Lekarz wyja�ni� nam, �e Hazaz ma szans� prze�ycia, o ile rana si� nie zaogni. Ko�cz�
si� ju� lekarstwa, a wi�kszo�� tych, jakie jeszcze pozosta�y, s� ska�one. �yczyli�my
Hazazowi szcz�cia i b�ogos�awie�stwa Allacha.
- Postaram si� o jak�� prac� i zaczekam tu na was - obieca�. - Nawet do przysz�ej
wiosny, je�eli to b�dzie konieczne.
5 czerwca 2036
Z ci�kim sercem opu�cili�my Hazaza i wyruszyli�my na wsch�d. Mogliby�my
przy��czy� si� do karawany, prowadz�cej ponad 200 zwierz�t, kt�ra jedzie do El Obeid, ale
posuwa si� zbyt powoli. Nawet je�eli ograniczymy nasze postoje do niezb�dnego minimum, to
i tak mamy w perspektywie 40 do 45 dni jazdy. Do Omdurmanu jeszcze prawie 1000 mil.
Posuwamy si� szybko do przodu. Nasi czterej pomocnicy to do�wiadczeni my�liwi.
Niemal codziennie mamy �wie�e mi�so. To dzicy ludzie, ale chyba mo�na na nich polega�.
Dobrze by by�o, gdyby towarzyszyli nam a� do Omdurmanu, ale niestety maj� swoje rozkazy.
Czterej je�d�cy kr�lewscy narzucaj� takie tempo, �e boj� si� o nasze zwierz�ta, ale
master Jack wygada na zadowolonego.
Alkuttabu, najlepszy my�liwy z naszej eskorty, upolowa� wczoraj z odleg�o�ci 250
krok�w gazel�. Dzi� natkn�li�my si� na zdech�ego fenka o sparszywia�ej sier�ci.
- Nie rusz go! - wo�a ostrzegawczo Alkuttabu. Zasypuje �cierwo fenka suchym
drewnem i podpala stos. Od�r by� nie do wytrzymania. Ruszamy dalej. - Jeszcze kilkadziesi�t
lat temu - opowiada Alkuttabu - w Kordofanie by�o wi�cej ni� tysi�c lw�w. Wiem o tym, bo
to moja ojczyzna. Dzi� musia�bym si� nie�le naszuka�, �eby spotka� cho� jednego. Porywaj�
najs�absze sztuki ze stad, a te s� przewa�nie ska�one. To je zabija, rozumiesz?
- Boisz si� lw�w?
Obna�a w u�miechu szerokie, bia�e z�by. - Tak, ale tylko martwych - m�wi i
chichocze.
Raz po raz spogl�da na po�udniowy wsch�d. Kiedy wieje wiatr z po�udnia, �wiej�ca
zaraza�, on i jego towarzysze owijaj� sobie mocniej chusty na twarzach, a w ich spojrzenia
wkrada si� strach.
Poprzednio horyzont na po�udniu zasnuwa�y bia�e opary bagienne z Bahr-el-Arab,
teraz od trzech dni szalej� tam po�ary, a powietrze przesycone jest lotnym popio�em i
sw�dem.
- Pasterze podpalaj� trzciny, aby wykadzi� ptasie gniazda - wyja�nia Alkuttabu - ale
co z tego, kiedy ka�dej zimy ptaki w�drowne przynosz� zaraz� na nowo.
Im dalej na wsch�d, tym bardziej wybredni staj� si� nasi my�liwi wobec zwierzyny.
Niekiedy patrz� tylko na pysk i oczy - i od razu przykrywaj� zwierz� kamieniami albo
podpalaj�. Nie dopuszczaj� te� �adnego s�pa bli�ej, ni� na odleg�o�� 50 krok�w, gdy�
wsz�dzie roi si� od zdech�ych ptak�w. Okolica staje si� coraz bardziej niesamowita.
Min�li�my ju� En-Nahud, podupad�� miejscowo�� ze zdesperowanym garnizonem.
Kupili�my daktyle dla wielb��d�w, cukier i s�l. Master Jack zbada� s�l za pomoc� takiego
zegara, kt�ry nazywa si� licznikiem Geigera, i powiedzia�, �e jest ska�ona radioaktywnie.
Musieli�my j� wyrzuci�. Ludzie z naszej eskorty chcieli zawr�ci� i wych�osta� handlarza,
kt�ry sprzeda� nam ten towar, ale master Jack wyja�ni�, �e tamten m�g� to zrobi�
nie�wiadomie. Master Jack czyta ci�gle ksi��k�, kt�r� otrzyma� od kr�la. Wczoraj
podejrza�em go, jak p�aka� skrycie. Odczu�em to bardzo bole�nie.
- Dlaczego p�aczesz? - zapyta�em.
Zamkn�� ksi��k�. - Wcale nie p�acz�. Po prostu jest ju� za ciemno. D�ugo czyta�em i
oczy zacz�y mi �zawi�. B�d� tak dobry, Beszirze, przynie� mi fili�ank� herbaty.
Zrobi�em to. By�o jeszcze tak widno, �e m�g�bym nawlec ig��.
24 czerwca 2036
Posuwamy si� do przodu szybciej, ni� my�la�em. Je�eli dopisze nam szcz�cie, pora
deszczowa zastanie nas ju� w Omduramanie. Powinni�my dotrze� tam za trzy tygodnie.
Pami�tnik Henn Fleurela, to doprawdy wstrz�saj�cy dokument. Wprawdzie o tym, co si�
wydarzy�o, wiedzia�em ju� przedtem, ale kiedy pozna�em przera�aj�ce szczeg�y desperackiej
ucieczki z Europy tych, kt�rzy prze�yli, w�osy zje�y�y mi si� na g�owie. Henri Fleurel by�
architektem z Perpignan. Jego �ona i troje dzieci zgin�li podczas wojny. C�rka z m�em i
s�siedzi, przekonani, �e ustrzegli si� choroby popromiennej i ska�enia biologicznego,
zdecydowali si� na podr� �odzi� do Afryki. Zanim dop�yn�li do celu, ostrzelano ich z l�du,
zaatakowa�y ich r�wnie� �cigacze algierskie, nie dopuszczaj�c do wybrze�y. Przyj�to ich na
l�d dopiero w Tunezji, kt�rej w�adze okaza�y si� tolerancyjne. Jednak z czasem pogromy
Europejczyk�w zacz�y wyst�powa� i tam. Kiedy uciekinier�w odizolowano w obozach, by�o
ju� za p�no. Epidemia zrodzona w laboratoriach wojskowych dotar�a do Oranu i w ci�gu
czterech miesi�cy wyludni�a ca�� Afryk� P�nocn�, po czym rozprzestrzeni�a si� na inne kraje.
Dla uciekinier�w, kt�rzy wyrwali si� z tego piek�a, Sahara nie stanowi�a wi�kszej przeszkody,
ale kiedy ci, kt�rzy prze�yli, mieli ju� za sob� tysi�ce mil pustyni i nie wypowiedziane trudy
przeprawy, ujrzeli przed sob� oddzia�y egzekucyjne z Nigru, Czadu i Sudanu, maj�ce rozkaz,
aby nie przepuszcza� w�drowc�w i w ten spos�b uchroni� przed chorob� i �mierci� w�asnych
rodak�w. Ludzi kierowano ponownie na p�noc - co by�o przedsi�wzi�ciem zab�jczym - a
tych, kt�rzy nie chcieli si� podporz�dkowa� temu zaleceniu, rozstrzeliwano. Plutony
egzekucyjne i kaci pracowali niekiedy ca�ymi godzinami. Najbardziej jednak wstrz�sa� - jak
pisa� Henri Fleurel - krzyk ch�opc�w branych do niewoli i kastrowanych.
�Wiedzia�em ju� przedtem - wyznawa� Fleurel - �e zabieg przeprowadza brzytw�
fryzjer, po czym zalewa ran� gor�cym mas�em, aby zatamowa� krwawienie. Nigdy jednak nie
zapomn� ani zapachu gor�cego mas�a i przypalonego cia�a ani krzyk�w okaleczonych
ch�opc�w, kt�rzy - o ile prze�yli - sprzedawani byli bogatym potentatom, s�u��c im do
rozpusty lub powi�kszaj�c grono eunuch�w. Oczywi�cie wymy�lono przyczyn�, maj�c�
usprawiedliwi� takie post�powanie: ich geny s� ska�one radioaktywnie, nale�y wi�c zapobiec
z�u zawczasu. Zrozumia�em: najstraszliwsze jest przest�pstwo genetyczne�.
Henri Fleurel i kilku innych akademik�w prze�yli masakr�, ale sprzedano ich na dw�r
kr�lewski w El Faszer.
Wje�d�amy do El Obeid. Tu jest jeszcze wi�cej wojska. Schroniska opustosza�y,
miasto podupada, jedynie garnizon jest nowy i stale si� powi�ksza. W g�rze powiewa flaga
kr�lewska: ziele� z biel�. W El Obeid panuj� okrutne prawa. Temu, u kogo wykryje si� cho�
�lady zarazy, odcina si� lewe ucho - ku przestrodze innych - oraz wyp�dza si� go z miasta,
natomiast po powt�rnym schwytaniu czeka go ju� �mier� na szubienicy, a nast�pnie spalenie
na stosie przed murami miasta.
30 czerwca 2036
Dzi� tylko tyle:
1. S�dz�, �e cywilizacja b�dzie istnie� nadal. Widuj� jeszcze k�pieliska i inne
udogodnienia.
2. Wypi�em troch� za du�o, ale chyba by�o mi to potrzebne. Musia�em zabi� opisany
przez Fleurela zapach gor�cego mas�a.
3. Prostytutki w El Obeid s� tak brzydkie, �e mo�na si� na nie zdecydowa� dopiero po
kilku kieliszkach, co te� w ko�cu (patrz punkt 2) uda�o mi si�. Przedtem jednak kaza�em sobie
pokaza� lewe ucho.
Po czterech dniach pobytu w El Obeid udali�my si� do Omdurmanu. Dwa razy
zaskoczy�a nas ulewa, drogi rozmi�k�y. Dokuczaj� nam olbrzymie, czerwone paj�ki i
moskity. Ich uk�ucie mo�e okaza� si� gro�ne, bo kto wie, czyj� krew pi�y przedtem? Rzeka
jest ju� blisko. Czuj� to po zapachu powietrza.
4. Rzeka
O, g��boka rzeko,
Wdzierasz si� w me �ycie,
Jak fale na brzeg...
Na dwa dni przed dotarciem do Omdurmanu dogonili�my karawan�, kt�ra wyruszy�a
z El Faszer w pierwszych dniach kwietnia. W�drowa�o z ni� dwa lub cztery tuziny
pielgrzym�w, kt�rzy na pojawienie si� master Jacka zareagowali gniewnymi gestami i
agresywnymi uwagami. W�r�d nich by� jeden z tych m�odych muhad�irin�w, kt�rzy wierz�,
�e ca�� m�dro�� �wiata wo�� ze sob� w ma�ych, zasuszonych dyniach. Nie spodoba� mi si�
ju� od pierwszego wejrzenia, zw�aszcza kiedy spostrzeg�em, �e zawzi�� si� na master Jacka i
obsypuje go pytaniami, na kt�re ten w swej prostoduszno�ci - oby Allach nadal czuwa� nad
nim - odpowiada szczerze. A tamten m�drala zapisywa� wszystko na swojej drewnianej
tabliczce: o orbitalnym systemie Trekking, o schroniskach dla karawan na niebie i satelitach
ziemskich, o lataj�cych barkach. I oczywi�cie sta�o si� to, co by�o nieuniknione. Zaledwie
dotarli�my do Omdurmanu, ten �mierdz�cy fanatyk pogna� co si� w nogach do miejscowego
s�dziego i zadenuncjowa� master Jacka o blu�nierstwo. Natychmiast nadbiegli dwaj stra�nicy,
zwi�zali go i odprowadzili do aresztu. Keiki, Alkuttabu, Szuszan i Alifa szukali w tym czasie
kwatery, min�o wi�c kilka godzin, zanim wr�cili. Trz�s�c si� z gniewu opowiedzia�em im o
wszystkim. Zaskoczy�o ich to, ale po chwili, przeczuwaj�c nowe przygody, oddalili si�
podnieceni.
10 lipca 2036
Dzi� wydarzy�o si� co� nieprzyjemnego. M�ody cz�owiek towarzysz�cy nam od dw�ch
dni w podr�y, wykazuj�cy przy tym niema�e zainteresowanie nasz� ekspedycj�, zrobi� na
mnie doniesienie, oskar�aj�c o herezj�. Zasta�em zwi�zany, po czym doprowadzono mnie
przed co� w rodzaju religijnego trybuna�u dora�nego. Tam zarzucono mi, �e twierdz�, i� to
nie Allach wiedzie gwiazdy po nocnym niebosk�onie, lecz grupa bia�ych niewiernych
przebywaj�cych na stacji gdzie� na po�udniu. S�dzia zapyta�, czy podtrzymuj� to twierdzenie i
czy wiem, �e tego rodzaju blu�nierstwa karane s� �mierci�. Jestem przyzwyczajony do
stawiania czo�a niebezpiecze�stwom, ale musz� przyzna�, �e zadr�a�y mi nogi. Na szcz�cie w
tym momencie zjawili si� nasi czterej my�liwi. Nie szcz�dz�c si�, przy�oili stra�nikom, po czym
oswobodzili mnie. Nak�ania�em ich do opami�tania, gdy� zna�em ich temperament i
obawia�em si� represji ze strony w�adz lokalnych.
- W czyim imieniu wtargn�li�cie tu?- zapyta� s�dzia.
W odpowiedzi na to Alkuttabu wycelowa� we� strzelb� i wypali�. Pocisk uderzy� o
�cian� zaledwie dziesi�� centymetr�w nad dostojnym turbanem, tynk posypa� si� na biurko, za
kt�rym s�dzia skry� si� wrzeszcz�c wniebog�osy.
- Nast�pnym razem wyceluj� ni�ej - zagrzmia� Alkuttabu. - Jestem tu z rozkazu kr�la.
A ten bia�y uczony podr�uje na zlecenie kr�la.
S�dzia wy�oni� si� zza biurka i tak samo dono�nie odpar�: - W takim razie wasz�
powinno�ci� jest uwa�a� lepiej na tego cz�owieka i wylegitymowa� si� przede mn�.
Do Albary mamy p�yn�� bark�, du�ym �aglowcem, kt�ry zostanie spuszczony na
ska�on� wod� w odpowiedniej chwili. Ten moment ustalaj� wsp�lnie Ngar Ba, komendant
portu i je�d�cy kr�lewscy zwani tuweiratami, obserwuj�cy nieustannie rzek�, aby m�c oceni�
stan zagro�enia.
Za rejs musieli�my zap�aci�, i to s�ono. Keiki powo�ywa� si� wprawdzie na zlecenie
kr�lewskie, wal�c przy tym pi�ci� w st� komendanta portu - wszystko na nic. Sprzedali�my
nasze zwierz�ta, oczywi�cie za bezcen. Po op�aceniu rachunku zrzed�y nam miny.
Pozosta�o nam ju� tylko tyle pieni�dzy, aby zaprosi� naszych dzielnych my�liwych na uczt�
po�egnaln�. Nast�pnego ranka odjechali, a my poszli�my na pok�ad �aglowca. Przy rufie
wisia�a n�dzna ��d�, na kt�rej mieli�my przeprawi� si� przez katarakty. Z�o�yli�my ju� na niej
zapasy wody i �ywno�ci.
Kiedy �aglowiec odbija� od brzegu, zjawi� si� komendant portu. Mia� na sobie mundur
galowy. Orkiestra odegra�a hymn Sudanu, na maszt wci�gni�to zielono-bia�� flag� kr�lewsk�.
W ten spos�b za nasze pieni�dze otrzymali�my przynajmniej niez�e widowisko. I
tak przekroczyli�my kraniec �wiata, zapuszczaj�c si� w nieznane.
14 sierpnia 2036
Zmierzy�em radioaktywno�� wody. Nawet teraz, kiedy ulewne deszcze sp�uka�y do rzek
�mierciono�ny py� z Etiopii, Kenii i Ugandy, napromieniowanie jest stosunkowo nik�e.
Powiedzia�em komendantowi portu, �e ani my�l� p�aci� tak bajo�skie sumy za �ochron� przed
rozb�jnikami, potworami i mutantami�, �e potrafi� sam zadba� o siebie oraz �e w ka�dej
chwili mog� wyp�yn�� sam na mojej �odzi. W odpowiedzi zagrozi� mi kar� i konfiskat� �odzi z
wszystkimi zapasami. Takie jak on zdzierusy potrafi� dba� o sw�j monopol!
Jeden z tuweirat�w, Hassan, powiedzia� mi, �e w dole rzeki mieszkaj� ludzie.
Oczywi�cie wi�kszo�� z nich to chorzy, w dodatku biali. Nale�y wystrzega� si� spotkania z
nimi, gdy� ich pomys�owo�� w wynajdowaniu coraz to nowszych, podst�pnych rodzaj�w
broni, jest niewyczerpana.
Opowiada� mi te� o dziwnych zjawiskach �wietlnych w p�nocnej cz�ci nieba, o
zst�puj�cych i wznosz�cych si� do g�ry ogniach oraz o olbrzymich meteorach. Moim zdaniem
�wiadczy to o odbywaj�cych si� w pobli�u lotach kosmicznych. Czy�bym by� ju� tak blisko
celu? Czy to istotnie przybysze z innej planety? Zaczynam w to wierzy�, gdy� kt�ry kraj na
Bliskim Wschodzie dysponowa�by takim stanem wiedzy i techniki po wojnie, zw�aszcza �e nie
posiada� tych mo�liwo�ci przedtem?
Ale dlaczego przybrali posta� Horusa? Albo skarabeusza? Dlaczego w�a�nie postaci z
mitologii egipskiej?
Hassan przyzna�, �e sam nie widzia� ani skarabeusza ani istoty o g�osie ptaka, ale
s�ysza�, �e wynurzy�y si� one z Ziemi Ozyrysa, Krainy Zmar�ych, przej�te gniewem wskutek
zag�ady Egiptu, zatopienia kultury licz�cej ju� sze�� tysi�cy lat. Nie �yje ju� teraz �aden
historyk, kt�ry m�g�by dochodzi�, dlaczego i w jaki spos�b dosz�o do tego ataku. Kiedy to si�
sta�o, wojna by�a ju� w pe�nym toku. Iskra, kt�ra wywo�a�a eksplozj�, pad�a w rejonie Morza
�r�dziemnego. Zapewne na zawsze pozostanie tajemnic�, kto przekszta�ci� okr�t Nimitz w
piek�o nuklearne. Tak dosz�o do konfrontacji bezpo�redniej. I podczas gdy po�oga wojenna
ogarn�a w ci�gu kilku godzin ca�y Bliski Wsch�d, a w ci�gu kilku dni ca�� Europ� i w ko�cu
ca�y �wiat, wprowadzono w czyn szata�ski pomys�. Kilku bombowcom uda�o si� uszkodzi�
rzekomo zabezpieczon� przed bombami tam� assua�sk�, a reszty dokona� ju� nap�r wody.
160 miliard�w metr�w sze�ciennych wody - wi�cej ni� przep�ywa w Nilu przez dwa lata -
run�o w dolin�. Na zdj�ciach satelitarnych widzia�em ten �mierciono�ny walec wody, kt�ry
zmi�t� z powierzchni ziemi Edfu, Luksor, Assiut, Kair, nast�pnie, przetoczy� si� przez
Aleksandri� i Port Said, aby wreszcie wpa�� do morza. Drzewa pryska�y jak zapa�ki, a domy
wirowa�y jak li�cie.
A potem przysz�a kolej na mu�. Miliardy ton b�ota z Nilu, nawarstwiaj�cego si� od
dwudziestu lat za tam� o d�ugo�ci 3600 metr�w, a teraz porwanego przez wod�, zatopi�o
miliony mieszka�c�w, wype�ni�o sob� dolin� kr�l�w, pogrzeba�o Kair pod dziesi�ciometrow�
warstw� gliny, przykry�o piramidy.
Tuweiraci i pielgrzymi od��czyli si� ju� od nas. Pod��aj� wzd�u� tor�w dawnej linii
kolejowej, wiod�cej do Port Sudan, po kt�rych, wed�ug s��w master Jacka, je�dzi�y kiedy� na
ko�ach karawany, pokonuj�c drog� do morza w ci�gu - nieprawdopodobne! - zaledwie
jednego dnia.
�aglowiec stoi jeszcze w przystani, oczekuj�c na sprzyjaj�cy wiatr. W ko�cu
wyp�ywamy. Wieczorem robimy post�j u brzeg�w jakiej� wyspy. Noc sp�dzamy w �odzi.
Jutro przep�ywamy przez pi�t� katarakt�. Sz�st� mamy ju� za sob�. Widocznie spa�em, kiedy
j� pokonali�my.
- Opuszczacie ju� �wiat zamieszka�y przez ludzi - powiedzia� znacz�co kapitan
�aglowca. - �wiadomie rezygnujecie z opieki Allacha, aby wst�pi� na prastar� ziemi�
Ozyrysa, Krain� Zmar�ych, sk�d nie ma powrotu.
Tej nocy pogodzi�em si� z my�l�, �e oto ko�czy si� moje �ycie. Nie mog�em jednak
zasn��. Spogl�da�em na rzek�, na jej bystry w tym miejscu nurt. Wygl�da�o to tak, jakby
p�dzi�a na kraniec �wiata, aby rozla� si� tam w nico