Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia - Niedoczekanie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
NIEDOCZEKANIE
Gdyby babcia miała wąsy
czyli antologia historii alternatywnych
zbiór pod redakcją Dawida Juraszka
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2015
Redakcja: Joanna Ślużyńska
Korekta: Robert Wieczorek
Copyright © Oficyna wydawnicza RW2010
Okładka Copyright © Mateusz Ślużyński 2015
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2015
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-125-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu –
z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą
wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy:
[email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Strona 3
Patronat medialny nad antologią objęli:
Strona 4
Krzysztof Kochański
PAROWY HYCEL
Inżynier Edmund Zieleniewski, naukowiec i wynalazca, dyrektor
Krakowskiej Fabryki Maszyn Parowych, był postawnym mężczyzną około
czterdziestki. Nosił czarne wąsy, których końcówki zawijały się ku górze bez
pomocy nocnej opaski, zwanej z niemiecka binde. Czerń wąsów była
naturalna (w żadnym razie nie wymuszona modnymi pomadami), czego
niestety nie dało się powiedzieć o włosach na głowie. Te zaczynała
przyprószać siwizna.
– To dlatego, że wąsy są piętnaście lat młodsze – tłumaczył pan Edmund
uroczym paniom od madame Isabelle. Gościnne jej progi odwiedzał
regularnie, czasem z chęci własnej, a czasem z przymusu, popychany
wewnętrzną dyscypliną, skoro domowy lekarz zalecił mu takie wizyty dla
podtrzymania zdrowotnej kondycji.
Był poniedziałek, kiedy wynalazca zajechał automobilem na opustoszałą
stację koksowniczą. Bałałajka, parowy pies Zieleniewskiego, zajmowała
siedzenie pasażera, lustrując okolicę kryształowymi oczami. Metalowa
szczęka psa, osadzona na pięknie grawerowanych nitach, opadła, odsłaniając
żeliwną kratownicę z wybrzuszeniami w miejscach spawów, co w pewien
sposób imitowało prawdziwe uzębienie.
W oczekiwaniu na pojawienie się kogoś z obsługi stacji, Zieleniewski
wyciągnął cygaretkę. Nim zdążył zapalić, przy automobilu stanął rosły
mężczyzna w obszernym, jednoczęściowym kostiumie mechanika. Uwadze
wynalazcy nie uszło, iż człowiek ten przygląda mu się podejrzliwie.
Zieleniewski odsunął cygaretkę od ust.
– O co chodzi?
Obcesowość pytania wynikała z podejrzenia, iż pracownik stacji paliw
niestosownie zwrócił uwagę na jego wymięty garnitur. Prawdopodobnie
odpowiadało to stanowi faktycznemu – panie z willi madame Izabelle bywały
czarująco energiczne, jednakże na takie komentarze (choćby
niewyartykułowane) Zieleniewski nie zamierzał przyzwalać.
Strona 5
– Obok pana siedzi parowy pies. – Przygaszony głos mechanika zdawał
się obwieszczać jakąś złowrogą prawdę. Bałałajka flegmatycznie obrócił łeb,
wykazując zainteresowanie. Z otworu regulacji ciśnienia, umieszczonego
przy oku, uniosła się smużka pary wodnej.
– Coś z nim nie tak?
Pracownik stacji zamrugał nerwowo.
– Nie tak? – ponaglił zniecierpliwiony Zieleniewski.
– Zgodnie z przepisami psom parowym wstęp na stację paliw jest
zabroniony.
Wynalazca uniósł brwi.
– Ha! A od kiedyż to?
– Od dwóch dni. – Pracownik wskazał filar, na którym umieszczono
stosowne ostrzeżenie.
– Pod karą grzywny. Podpisano: Franciszek Roliński, Burmistrz –
przeczytał głośno Zieleniewski. Przeniósł wzrok na pracownika obsługi. – To
co mam z nim zrobić? Zastrzelić? – spytał kąśliwie, nie precyzując, czy ma
na myśli psa, czy też burmistrza Rolińskiego.
Mężczyzna rozejrzał się, jakby dla upewnienia, że na stacji nie ma nikogo
prócz nich.
– Jest pan naszym stałym klientem i dobrze znam pańskiego psa – rzekł.
– Jest łagodny. Do diabła z rozporządzeniem. Wciąż są nowe i nowe,
człowiek nie nadąża.
– Dziękuję – powiedział Zieleniewski, poczuwszy w duchu wstyd, iż zbyt
pochopnie ocenił intencje rozmówcy. Dla załagodzenia sytuacji, wysiadł
z automobilu. W palcach wciąż trzymał cygaretkę, więc pracownik stacji
sięgnął po szczypce i usłużnie podsunął dymiący węgielek z koksownika
– Jak zwykle koks super, proszę pana?
– Oczywiście.
Jako konstruktor maszyn parowych Zieleniewski doskonale orientował
się, że tylko paliwo wysokiej klasy dostarcza wysokotemperaturowego ciepła
i nie zanieczyszcza szybów, ale odkąd produkcja parowych automobilów
stała się na tyle tania, że na ich zakup stać było klasę robotniczą, należało
zapewnić opał na kieszeń tych ludzi, więc jakość często pozostawiała wiele
do życzenia.
– Skąd się wziął ten głupi zakaz? – zagadnął, kiedy mężczyzna
w kombinezonie zakończył szuflowanie i zabrał się za przecieranie wyciorem
Strona 6
przewodu kominowego.
– Jak to? Nic pan nie słyszał?
– Nie.
Pracownik przeciągnął wierzchem dłoni po twarzy, zostawiając na
policzku smugę sadzy.
– Na Plantach grasuje banda dzikich psów parowych – poinformował. –
Mówiło się o tym już od jakiegoś czasu, ale nikogo to nie obchodziło, dopóki
nie napadły na stację paliw.
– Psy parowe? Na stację paliw?! – wykrzyknął Zieleniewski. – Przecież
to kompletna bzdura!
– A jednak, proszę pana – oznajmił mężczyzna pewnym głosem. –
Zostaliśmy nawet przyuczeni, jak reagować w przypadku zagrożenia.
– Nonsens! – Zieleniewski wsiadł do automobilu, energicznie
zatrzaskując drzwiczki. Na pracownika stacji paliw spojrzał z wyrzutem. –
Ktoś tu się nie zna nie tylko na mechanice maszyn, ale i na zasadach
termodynamiki.
– Ale...
– Kompletna ignorancja! – zawołał, odjeżdżając.
– Przecież to nie ja! – wystękał zdezorientowany mężczyzna. – To
burmistrz Roliński!
Edmund Zieleniewski już go nie słyszał. Może jedynie Bałałajka, który
oglądał się za siebie, odprowadzając hałdy koksu beznamiętnie szklanym
spojrzeniem.
***
Przed domem dyrektora Fabryki Maszyn Parowych stał służbowy
automobil burmistrza Rolińskiego, wyróżniający się wymalowanym na
drzwiach trójkolorowym herbem miasta z białym orłem w środku. Znudzony
kierowca, odziany w kraciastą marynarkę, niedbale opierał się
o wypolerowaną maskę. Ożywił się, kiedy zza zakrętu wyłonił się czarny
automobil z wąsatym mężczyzną przy kierownicy i parowym psem na
siedzeniu dla pasażera. Wyjąwszy ręce z kieszeni, z szacunkiem czekał, aż
pojazd zatrzyma się. Wtedy ukłonił się, uchylając czapkę z daszkiem,
wykonaną z tego samego materiału co marynarka.
– Burmistrz u mnie? Tak z samego rana? – zdziwił się Edmund
Zieleniewski.
– Czeka na pana od ponad godziny – oznajmił kierowca.
Strona 7
Zieleniewski otworzył drzwiczki i gwizdnął na psa. Ten zareagował
natychmiast, opuszczając pojazd z wątpliwą gracją spadającej z rusztowania
sterty cegieł.
Wąskimi schodkami weszli do domu: pan Edmund – machając laseczką,
którą nosił wyłącznie dla szyku, Bałałajka – chrzęszcząc łożyskami.
Wspinanie się nie było atutem parowego psa – nad tą stroną konstrukcji
Zieleniewski wciąż jeszcze pracował – za to po płaskim terenie mechaniczny
zwierzak poruszał się nadzwyczaj żwawo, choć miewał kłopoty
z wyhamowaniem, jeśli zanadto się rozpędził.
Udali się do salonu, gdzie – jak słusznie Zieleniewski przypuszczał –
oczekiwał burmistrz Roliński. Był to otyły mężczyzna pod sześćdziesiątkę,
nieefektownie i bezskutecznie maskujący łysinę zaczesanymi na pożyczkę
włosami.
– Cześć, Edmundzie! – Roliński siedział w fotelu, popalając zamorskie
cygaro, wzięte najpewniej z postawionego na toaletce pudełka, czego
Zieliński nie mógł mu mieć za złe, bo przecież po to cygara tam stały.
Parowy pies łakomie śledził unoszącą się smużkę dymu, grzecznie jednak
tkwił przy nodze swego pana.
– Witam – odrzekł ozięble wynalazca, nie zamierzając łamać sztywnej
etykiety, póki sprawa szykanowania psów parowych nie zostanie wyjaśniona.
Wziął cygaro z toaletki, milcząco obciął maszynką końcówkę i zapalił.
Usiadłszy na kanapie naprzeciw burmistrza, prześwietlił go zabójczym
spojrzeniem.
– Szukam cię od trzech dni – oznajmił Roliński, ignorując morderczą
aurę. – Gdzie się podziewałeś?
– Musiałem odprężyć się trochę u madame Isabelle... – Pomiędzy
brwiami wynalazcy pojawiła się pionowa zmarszczka. – To trwało trzy dni? –
spytał retorycznie. – Faktycznie potrzebowałem odpoczynku! – Machnął
ręką, odzyskując rezon. – Nieważne. Istotne, że teraz, kiedy znów jestem
w formie i gotów do pracy dwadzieścia godzin na dobę, czego się dowiaduję?
No czego?
Zapadła pełna napięcia cisza, podczas której mężczyźni mierzyli się
wzrokiem.
– Tak? – odezwał się wreszcie zaciekawiony burmistrz.
– Psy parowe – sapnął na wydechu Zieleniewski. – Stacje paliw.
Rozporządzenie, które podpisałeś. Co ci strzeliło do głowy? Czy zdajesz
Strona 8
sobie sprawę, jakie skutki może przynieść takie nierozważne działanie?
– O! – zawołał zdziwiony burmistrz. – Wyobraź sobie, że przyjechałem
właśnie...
Było to jednak wszystko, na co rozpędzony wynalazca mu pozwolił:
– Pomijając aspekt logiczny całej tej hecy – perorował, nastroszywszy
czarne wąsy niczym magik w cyrku – pragnę ci uzmysłowić, że będąc
udziałowcem Fabryki Maszyn Parowych, torpedujesz właśnie jej produkt.
Strzelasz sobie w stopę, rzec można! Czyżbyś zapomniał, że psy parowe są
w tej chwili naszym priorytetowym przedsięwzięciem, ważniejszym nawet
niż zamówienia od Hartmana, bo i zyski mogą być większe, a horyzonty na
przyszłość rozleglejsze?
Rozsierdzony wziął głęboki, uspokajający oddech i dodał:
– Ni stąd, ni zowąd wydajesz sobie rozporządzenie, które podważa
społeczne zaufanie do naszego produktu. Możesz mi to jakoś wyjaśnić?
– Oczywiście, że mogę – odpowiedział burmistrz Roliński, zupełnie
niespeszony wybuchem wspólnika. Wziął ze stolika ceramiczną zapalniczkę,
wielką jak cukiernica, i podstawił ją pod nos wynalazcy. – Cygaro ci zgasło –
poinformował.
Zieleniewski pogardliwie zdmuchnął zapalniczkę, a wygasłe cygaro
ostentacyjnie wrzucił do popielniczki. Czekał.
– Jakiś tydzień temu – podjął Roliński – do Ratusza wpłynęła skarga
mieszkańców na bezdomne psy, wałęsające się po Plantach i straszące
spacerowiczów, a zwłaszcza wielbicieli niedzielnej hippiki, których, pomimo
postępu technicznego i coraz tańszych parowych środków lokomocji, wciąż
w naszym mieście nie brakuje...
W tym momencie Edmund Zieleniewski skrzywił się kwaśno.
– Sprawa wydawała się rutynowa – kontynuował burmistrz. – Zleciłem
rakarzowi eksterminację i uznałem temat za załatwiony. Tymczasem dwa dni
później ów rakarz, człek bezczelny i nieokrzesany, pojawił się w Urzędzie,
żądając odszkodowania za zniszczony sprzęt, automobil, a także ekstra
premii za pracę w warunkach zagrażających życiu, które ponoć cudem tylko
zachował. Twierdził, i teraz uważaj, Edmundzie, że sforze bezdomnych psów
przewodził pies parowy!
Wynalazca nie zdołał usiedzieć w miejscu. Wstał i rozpoczął spacer po
pokoju.
– Nie wyrzuciłeś kłamcy za drzwi?
Strona 9
– W Urzędzie Miejskim nie tak załatwiamy sprawy.
– Nawet jeśli przychodzą łgarze i naciągacze?
– Wszystko musimy sprawdzić.
Zieleniewski zatrzymał się, odwrócił w stronę rozmówcy i popatrzył
zaokrąglonymi nagle oczami.
– Jak to? Chcesz powiedzieć, że to sprawdziłeś? – W głosie wynalazcy
pojawiła się nutka niepokoju.
– A jak myślisz! – Roliński wypuścił z ust gruby obłok cygarowego
dymu. – Nie tylko sprawdziłem, ale zrobiłem wszystko, żeby sprawy nie
nagłaśniać. Niestety bez powodzenia. Wydawało mi się, że ułagodziłem
rakarza, łajdak obiecał mi dyskrecję, ale albo słowa nie dotrzymał, albo...
– Do diabła z cholernym hyclem! – przerwał mu zdenerwowany
Zieleniewski. – Mów, co z oczywistym nonsensem przewodzącego psiej
bandzie parowego psa! Co się okazało?
– Posłałem po komendanta Straży Miejskiej, którego poprosiłem
o zachowanie tajemnicy służbowej, a także aby zabrał ze sobą ostrą
amunicję. We trójkę, to znaczy z komendantem i rakarzem, pojechaliśmy
do parku na miejsce zdarzenia. Po bezdomnych psach nie było oczywiście
śladu, ale... – Burmistrz Roliński wzniósł znacząco wskazujący palec. –
Okazało się, że nawet jeśli rakarz koloryzował w szczegółach, to jednak
w kwestii najważniejszej mówił prawdę. W miejscu, do którego nas
zaprowadził, znaleźliśmy rozbitą karetkę i martwego parowego psa.
– Nieczynnego – odezwał się Zieleniewski głosem głuchym, jakby
dobiegał ze studni.
– Co proszę?
– Pies parowy jest maszyną. Z tej prostej przyczyny, nawet jeżeli już
takiego znaleźliście, nie mógł być martwy, lecz nieczynny.
– Oczywiście – zgodził się burmistrz. – Tak więc był nieczynny i leżał
w kałuży gorącej wody, która się z niego wylała. Jak twierdzi rakarz, parowy
pies szarżował na jego pojazd niczym byk na torreadora i nie sposób było
uniknąć zderzenia.
Roliński westchnął, po czym założył nogę na nogę, zwracając uwagę, by
nie pognieść nienagannie zaprasowanych kantów garniturowych spodni.
– I to wszystko? – zapytał Zieleniewski, niespodziewanie odprężony.
W tonie jego głosu nie sposób było nie wychwycić ironii.
– Jeśli chodzi o tę akurat parową bestię, to tak. Zabraliśmy ją, leży
Strona 10
w dyskretnym składziku u komendanta Straży Miejskiej. Możesz sobie
obejrzeć. A nawet nalegam, żebyś to uczynił.
– Obejrzę – zgodził się Zieleniewski. – Zdajesz sobie jednak sprawę, że
opowiastka rakarza nie dowodzi niczego, poza tym, że łajdak przejechał
czyjegoś parowego psa i teraz łże jak z nut, żeby się wybronić. Ha? Dobrze
wie, ile taki pies kosztuje!
– Również tak pomyślałem – przyznał burmistrz. – Komendant Straży
Miejskiej postraszył go nawet aresztem, na wypadek gdyby właściciel psa
upomniał się o swoją własność.
– I co nasz oszust na to?
– Usiłował protestować, ale w końcu się zamknął.
– A widzisz!
– Niczego nie widzę – oznajmił ponuro burmistrz. Wstał z fotela,
zrównując się oczami z Zieleniewskim, po czym rzekł: – To stało się
w środę, a w piątek koń księżnej Opalińskiej zrzucił ją podczas konnej
przejażdżki.
Podczas wygłaszanej kwestii mężczyzna nie mrugnął ani razu, twardym
spojrzeniem podkreślając wagę swoich słów.
– Nie! – zaprotestował zaniepokojony wynalazca.
– Ależ tak! – skwitował bezlitośnie Roliński. – Nie muszę chyba
dodawać, gdzie księżna Opalińska jeździła i co spłoszyło jej konia?
Zapadła cisza, zakłócona jedynie delikatnym, jednostajnym sykiem
nadwyżki pary wodnej, ulatniającej się z oka Bałałajki.
– Spójrz na mojego psa – odezwał się Edmund Zieleniewski, nerwowo
zgniatając pomiędzy palcami końcówkę wąsa. – Pewnie zauważyłeś, że
odkąd weszliśmy do pokoju, przez cały czas siedzi w tym samym miejscu.
Nie ruszył się ani o centymetr. A teraz wyobraź sobie, że to nie pies, lecz
zaparkowany automobil, przez zapomnienie pozostawiony z włączonym
silnikiem. Co pomyślałbyś o człowieku, który podniósłby z tego powodu
raban, twierdząc, że pojazd stanowi zagrożenie, bo zaraz ucieknie
do miejskiego parku, by siać tam strach i spustoszenie?
– Cha, cha, cha – wydeklamował burmistrz, zachowując kamienną twarz.
– Dobrze powiedziane, ale to czysta retoryka. Można podważyć bredzenia
rakarza, ale przecież nie słowa księżnej Opalińskiej!
– Szlag by trafił! – Zieleniewski opadł na fotel. Desperackim ruchem
wziął z popielniczki odrzucone wcześniej cygaro i zapalił je od płomienia
Strona 11
ceramicznej zapalniczki.
– To nie wszystko – odezwał się burmistrz.
– Wiem. Podobno... hmm... zaatakowały stację paliw.
Wzniesionym ku niebu oczom wynalazcy zawtórowało westchnienie
burmistrza.
– Z relacji księżnej Opalińskiej wynika, że większość bandyckiej sfory
stanowiły zwykłe bezdomne psy, natomiast mechaniczne były tylko dwa, ale
to właśnie one wydawały się zgrai przewodzić. Co tam wydawały się! One
jej przewodziły, w tej kwestii zgodne są również zeznania innych świadków.
Dotąd grałem na zwłokę, bo liczyłem, że ty coś wymyślisz. Tymczasem
przepadłeś. Jak kamień w wodę.
– Za to teraz jestem do dyspozycji – oświadczył Edmund Zieleniewski,
prostując się. – Dość czczej gadaniny. Zapytam krótko: czego oczekujesz?
– Wszystkiego! – Burmistrz zamachał rękami. – Zrób coś, nim sprawy na
dobre wymkną się spod kontroli. Trzeba niezwłocznie wyłapać wszystkie
zdziczałe psy parowe. To nie żarty!
– Uspokój się. Jeśli były dwa psy, a jednego przejechał rakarz, to znaczy,
że na wolności pozostał tylko jeden.
– Niemniej jako burmistrz tego miasta nie mogę ryzykować, że w końcu
zagryzie kogoś na śmierć. Na załatwienie sprawy daję ci dwa dni i niech nas
obu Pan Bóg ma w opiece, jeśli w tym czasie wydarzy się nieszczęście.
***
Zbigniew Jaworski, młody, trzydziestotrzyletni komendant Straży
Miejskiej, z ulgą przyjął pojawienie się burmistrza Rolińskiego, w dodatku
w towarzystwie dyrektora Fabryki Maszyn Parowych, z którym od feralnego
piątkowego wieczoru bezskutecznie usiłował się skontaktować. Szczątki
parowego psa, złożone w piwnicy jego biura, spędzały mu sen z powiek.
Jaworski miał podwójnie związane ręce: raz jako podwładny burmistrza, dwa
jako jego powinowaty poprzez ciotkę. Gdyby nie to, już w piątek rozprawiłby
się z harcującą po Plantach dziwaczną sforą. Miał ostrą broń palną i kilku
ludzi, którzy z ochotą podjęliby się zadania. Nie pojmował, dlaczego
burmistrz mu na to nie pozwolił.
– Prowadź! – powiedział krótko Roliński, kiedy tylko wszedł do biura,
nawet się nie przywitawszy. Za jego plecami dyrektor Zieleniewski (również
stary pryk, choć młodszy od pryka, którego w dzieciństwie Jaworski nazywał
wujkiem), przynajmniej zdjął z głowy niemodny cylinder.
Strona 12
Komendant odprawił strażnika i zaprowadził gości do piwnicy. Parowy
pies leżał na betonie, tak jak go rzucili po przywiezieniu z parku. Łeb miał
zmiażdżony wskutek samobójczej szarży na karetkę rakarza, bark pogięty,
jakby podrdzewiały. Brakowało jednej łapy, która gdzieś przepadła, chyba
podczas transportu, bo kiedy komendant wrócił po nią na miejsce incydentu,
niczego nie znalazł.
Zieleniewski przyklęknął. Obejrzał psa dokładnie, niczym weterynarz
zastanawiający się nad przyczyną zgonu zwierzęcia.
– Obudowa sprężyn nienaruszona – orzekł z niezrozumiałym dla jego
towarzyszy triumfem. – Tak myślałem. Ma pan nóż? – zwrócił się
do komendanta Jaworskiego, który podał mu scyzoryk.
Wynalazca odkręcił czubkiem ostrza dwie śrubki tabliczki znamionowej,
po czym ją podważył. Odpadła z cichym stukiem. Przeczytał oznakowanie.
– Jeden z pierwszych egzemplarzy – powiedział, nie odwracając się. –.
Początkowo sprzedaż prowadziliśmy bez pośredników, więc najpewniej da
się dojść, kto go nabył.
Schował tabliczkę do kieszeni i nagle znieruchomiał, wpatrzony
w posadzkę. W miejscu, gdzie leżał parowy pies, podłoga była wyraźnie
ciemniejsza. – A to co? – Wskazującym palcem dotknął plamy, rozmazując
wilgoć.
– Pewnie z uszkodzonego kotła wylała się woda – popisał się
znajomością mechaniki Jaworski.
– Nie wydaje mi się. – Zieleniewski powąchał wilgotny palec.
Zmarszczył brwi. – Olej skalny – zawyrokował. Popatrzył na burmistrza. –
Dziwne. W fabryce używamy wyłącznie smarów, a jeśli nawet brudnego
oleju, to nigdy w takich ilościach!
Przesunął owalny kawał blachy, odsłaniając otwór po wyrwanej
kończynie, Pogmerał w nim palcami, pomruczał coś do siebie, a potem wstał
z posągową miną.
– Panowie! – oświadczył oficjalnym tonem. – To nie był wypadek ani
błąd w sztuce inżynierskiej. Ktoś grzebał w mechanizmie tego psa. I to, co
przyznaję z bólem, dość umiejętnie.
***
Bolesław Tołłoczko, Główny Mechanik w Krakowskiej Fabryce Maszyn
Parowych, pobieżnie wsłuchiwał się w wykład, jaki jego zwierzchnik,
dyrektor Zieleniewski, dawał dwóm osobnikom, których przywiódł do biura.
Strona 13
Starszy mężczyzna – tęgi, łysawy – wyelegantowany był jak alfons, na
którego w zasadzie wyglądał, zamiast na burmistrza. Profesja młodszego
przybysza, odzianego w mundur funkcjonariusza Straży Miejskiej,
przynajmniej nie budziła wątpliwości.
– Wytworzona para wodna doprowadzana jest przez układ rozrządu
do cylindra, w którym znajduje się dopasowany tłok. Tłok dzieli cylinder na
dwie części, przednią i tylną. Wpuszczając parę pod wysokim ciśnieniem raz
do przedniej części cylindra, raz do tylnej, wymuszamy ruch tłoka.
Za pośrednictwem korbowodu wytworzona energia przenoszona jest na wał,
a regulator odśrodkowy stabilizuje obroty zębatych kółek zamachowych. Tak
to wygląda w zwykłej maszynie parowej. Ale pies parowy nie jest zwykłą
maszyną. Standardowa komora spalania pełni tu jedynie funkcję ładowarki,
uruchamianej w stanie spoczynku. To dlatego pies nie dymi spalinami, co
umożliwia jego eksploatację w pomieszczeniach zamkniętych. Właściwym
źródłem energii są SPRĘŻYNY!
Na dźwięk ostatniego słowa, celowo przez dyrektora zaakcentowanego,
słuchacze podskoczyli, jakby ktoś strzelił im przy uchu z papierowej torby,
przy czym miny mieli równie zdezorientowane. Wyjątkiem był Tołłoczko,
który doskonale orientował się w budowie psa parowego, więc wykład dla
dyletantów najzwyczajniej w świecie go nudził.
– Owe sprężyny – kontynuował dyrektor – umieszczone są
w dodatkowym cylindrze, odlanym ze stopu o wyjątkowej wytrzymałości na
rozciąganie, który to materiał jest moim wynalazkiem, strzeżonym patentem.
A skoro zadaniem silnika parowego nie jest wprawienie w ruch układu
napędowego, lecz podtrzymanie energii potencjalnej sprężyn, która to
energia, jak wiadomo, jest proporcjonalna do kwadratu odkształcenia od
położenia równowagi...
Zieleniewski niespodziewanie przerwał wywód, wiodąc oczami po
słuchaczach. Na jego twarzy pojawiło się zaniepokojenie.
– Czy wyrażam się wystarczająco zrozumiale? Macie, panowie, może
jakieś pytania?
Komendant Straży Miejskiej natychmiast spuścił wzrok, w skupieniu
przyglądając się sękom podłogowych desek. Burmistrz Roliński przyjął pozę,
jaką zazwyczaj przybierał na sesjach Rady Miejskiej, dotyczących zagadnień
innych niż kwestia przyszłych wyborów.
– Opowiadam o tym wszystkim nie dlatego, żebym miał nadzieję
Strona 14
zatrudnić panów w mojej fabryce – tłumaczył Zieleniewski – lecz aby
uzmysłowić niebezpieczeństwo.
– Niebezpieczeństwo związane ze sprężynami – ośmielił się
podpowiedzieć Bolesław Tołłoczko.
– Sprężyny? – ożywił się burmistrz Roliński. – Co z nimi?
Zieleniewski opuścił bezradnie ręce.
– Może ty powiedz – poprosił mechanika.
– W kieszonkowych zegarkach też jest sprężyna, choć innego rodzaju –
oznajmił Tołłoczko. – Nakręcanie zegarka to nic innego, jak jej napinanie.
Dzięki temu zegarek chodzi. Ale co się stanie, jeśli otworzymy tylne
wieczko, nie przytrzymując sprężyny? – Mężczyzna zawiesił głos. – Tak? –
podjął po chwili. – Co się wtedy stanie?
Panującą ciszę mąciło jedynie brzęczenie muchy, tłukącej się o okienną
szybę.
– Napięta sprężyna sama wyskoczy z zegarka – oświadczył
zrezygnowanym głosem dyrektor Zieleniewski.
– Otóż to! – przytaknął z nagłym zapałem Tołłoczko, nie zważając, iż
odpowiedź nie pochodziła od żadnej z osób, do których się zwracał. – Tak
samo jest ze sprężynami psa parowego. Uszkodzenie pojemnika, w którym są
umieszczone, może spowodować gwałtowne ich uwolnienie. Nie muszę
chyba dodawać, że efekt otwartego zegarka ulegnie zwielokrotnieniu. Otóż
znam zegarmistrza, któremu zwyczajna sprężynka wybiła oko, kiedy zabrał
się do pracy po pijanemu. Co tu dopiero mówić o takich sprężynach jak
nasze! Uwolnione, mogą odbijać się nawet kilkanaście razy od różnych
przeszkód, zmieniając przy tym kierunek, niszcząc wszystko, co napotkają po
drodze, a wtedy...
– Zaraz, chwileczkę! – Burmistrz Roliński zerwał się z krzesła, z twarzą
nagle poczerwieniałą. – Jak to: niszcząc? W jakim stopniu niszcząc? A jeśli
trafią w człowieka!
Tołłoczko zamrugał nerwowo. Zaniepokojony, zerknął na chmurną minę
dyrektora.
– Ludzkie ciało sprężyna przetnie z precyzją chirurgicznego noża –
odezwał się Zieleniewski.
– Ależ Edmundzie! – zawołał skonsternowany burmistrz. – Sprzedajesz
ludziom bombę?
Komendant Straży Miejskiej drżącą ręką otarł pot z czoła, wspominając
Strona 15
swój niedawny zapał, niedoszły na szczęście, by z psami włóczęgami psami
rozprawić się za pomocą broni palnej.
– Jaka tam bomba! – żachnął się Zieleniewski. – Prędzej wybuchnie piec
w twoim automobilu albo ciśnienie pary wodnej rozsadzi w nim rury, niż
z psa parowego wydostanie się choć jedna sprężyna. Zapewniam cię, że są
doskonale zabezpieczone.
– Cóż więc radzisz?
– Zdziczałego psa parowego trzeba schwytać jak najszybciej, bez
rozgłosu i ofiar, z tym chyba wszyscy się zgadzamy. – Dyrektorskie
spojrzenie wędrowało kolejno po każdym z zebranych, by na koniec znów
spocząć na Rolińskim. – Dlatego proponuję wysłać na Planty Parowego
Hycla.
– Parowy Hycel? – zdziwił się burmistrz.
– Mamy coś takiego? – zaciekawił się mechanik Tołłoczko.
– Jeszcze nie. Ale będziemy mieli. Zmontujemy go w dwa dni! – zawołał
wyzywająco Zieleniewski. Pamiętając postawione przez burmistrza warunki,
patrzył na niego jak na przeciwnika pistoletowego pojedynku.
– W dwa dni? – zaprotestował Tołłoczko. – Ależ jak? Panie dyrektorze,
przecież to niemożliwe! A projekt techniczny? – podchwycił z nagłą
nadzieją. – Przecież musi być projekt!
– Projekt jest – skomentował spokojnie Zieleniewski. Ku zdumieniu
towarzystwa wyciągnął zza przepierzania samojezdną deskę kreślarską. Na
gwoździkach dyndały ekierki i suwak logarytmiczny, ale to nie one przykuły
uwagę zebranych, tylko rozpięta na desce dokumentacja.
– O kurtka na wacie! – wyrwało się mechanikowi, chłonącemu rysunek
okrągłymi oczami.
– No, może brakuje paru szczegółów, ale to drobiazg – dodał
Zieleniewski. – Uzupełnię je w dwie godzinki.
– Jak to możliwe? – spytał burmistrz, usiłujący swym nietechnicznym
umysłem wychwycić regularności w wyrysowanych ołówkiem szczegółach.
Gubił się jednak w gąszczu linii i cyfr. – Masz gotową dokumentację
Parowego Hycla? Tak od ręki?
– Od ręki – odparł dumnie zadowolony z siebie wynalazca.
– Zaraz! – zawołał burmistrz z nagłą podejrzliwością. – Czyś ty się tego
przypadkiem nie spodziewał?
– Ależ skąd! – Zieleniewski obruszył się. – To jest inny projekt. Równie
Strona 16
nowatorski, dlatego sądzę, że się nada. I co pan na to, panie Bolesławie? Czy
zgodzi się pan ze mną, że jeśli do urządzenia domontować kabinę montowni
sprężyn, powinno sprostać naszemu zadaniu?
Tołłoczko nadal błądził rozgorączkowanymi oczami po rozpiętych na
desce rysunkach. Nagle zaczęło się dziać z nim coś dziwnego. Jego twarz
czerwieniała coraz bardziej z każdą chwilą, poliki nadymały się, jakby zaraz
miały pęknąć. – Ależ ten projekt jest... – Mechanik z trudem łapał oddech. –
Wnioskuję... że... zamierzał pan zaprojektować... – zdołał jeszcze wykrztusić,
po czym zaciął się na dobre.
– Co mu się stało? – zaniepokoił się burmistrz Roliński.
– Nic takiego. – Zieleniewski machnął lekceważąco ręką. – Zapewne jest
pod wrażeniem moich umiejętności projektowych. Proszę nie zwracać na
niego uwagi. Ale to dobry fachowiec. Najlepszy w fabryce. Zapraszam obu
panów pojutrze o tej samej porze. Parowy Hycel będzie gotowy. Nieprawdaż,
panie Bolesławie?
Odpowiedziała mu cisza.
– Panie Bolesławie!
Zaaferowany mężczyzna oderwał się od deski kreślarskiej.
– Tak – rzekł z roztargnieniem. – Pojutrze. Chyba tak.
– W takim razie proszę przygotować park maszynowy.
Tołłoczko zawahał się:
– Panie dyrektorze, wspomniał pan o kabinie sprężyn, która, jak
rozumiem, ma tu pracować jako demontownia. Jeśli mamy umieścić ją na
tym... hmm... hyclu, to trzeba by ją najpierw zdemontować z rampy.
– Oczywiście. Proszę się tym zająć. Aha! – Dyrektor Zieleniewski wyjął
z kieszeni prostokątną blaszkę i podał ją mechanikowi. – To jest tabliczka
znamionowa jednego z naszych psów. – Niech pan zajrzy do działu
handlowego i postara się o adres klienta, który ten egzemplarz u nas kupił.
Tylko dyskretnie, panie Bolesławie, tylko dyskretnie.
– Numer seryjny KFMP-00010 – przeczytał na głos Tołłoczko. – Ależ nie
muszę tego sprawdzać, panie dyrektorze. To był numer dziesiąty,
jubileuszowy. Mieliśmy z tej okazji małą fetę, dlatego dobrze pamiętam kto
kupił ten egzemplarz.
– Kto?!
– Obecny tutaj pan burmistrz Roliński.
– Ja? – Z całego towarzystwa burmistrz wydawał się być osobą
Strona 17
najbardziej zdumioną.
– Nie pamiętasz, że kupiłeś u nas parowego psa?! – zawołał
zdezorientowany Zieleniewski.
– Oczywiście, że pamiętam. Kupiłem go dla swojego wnuka. Ale skąd
miałem wiedzieć, że to ten? Wnuk dostał prezent i więcej go nie widziałem.
Znaczy się, parowego psa, nie wnuka.
– Nic dziwnego, skoro grasował po Plantach – rzekł uszczypliwie
Zieleniewski i dodał: – Mam oczywiście na myśli psa, nie twojego wnuka.
– Swojego czasu córka wspominała, że pies się popsuł – rzekł zasępiony
burmistrz. – Miałem nawet zabrać go do ciebie, żebyś zobaczył, czy da się
naprawić, ale jakoś o tym zapomniałem.
– Ty zapomniałeś – skomentował Edmund Zieleniewski. – Jednak
wygląda na to, że ktoś inny nie zapomniał.
Wychodząc, burmistrz Roliński raz jeszcze spojrzał na deskę
z dokumentacją techniczną.
– Ciekawe – mruknął.
– Co? – spytał Zieleniewski.
– Niewiele rozumiem z tych waszych inżynierskich kresek, ale kiedy na
to patrzę, wiesz co mi się przypomina?
– No?
– Madame Izabelle i jej dziewczęta. Bardzo dziwne, co?
Dyrektor Edmund Zieleniewski w milczeniu przełknął ślinę.
***
Automobil Zieleniewskiego zatrzymał się na jednej z uliczek
krakowskiego Stradomia, lecz nie wysiadł z niego ani kierowca, ani
mechaniczny pies, dyszący parą na siedzeniu pasażera. Czekali. Opuścili
pojazd dopiero wówczas, gdy zza zakrętu wyłoniło się inne auto,
z charakterystycznym herbem Krakowa na drzwiach. Miejsca szofera nie
zajmował mężczyzna w kraciastej marynarce, lecz osobiście burmistrz
Roliński, co Zieleniewski przyjął z zadowoleniem. Im mniej postronnych
osób zaangażowanych w sprawę, tym lepiej.
Burmistrz łypnął oczami na boki, wygramolił się ze służbowego
automobilu, po czym zamaszystym ruchem otworzył tylne drzwiczki. Na
chodnik wyskoczyła miniaturka Rolińskiego, ubrana niemal tak samo
elegancko jak jej pierwowzór.
– Mój wnuk – przedstawił dzieciaka burmistrz. – Bardzo rozgarnięty
Strona 18
chłopak. Czasem aż za bardzo, jak się okazuje. Uznałem, że skoro nawarzył
piwa, to powinien je wypić. Niech się uczy odpowiedzialności.
Zieleniewski zlustrował elewację kamienicy.
– Jesteś pewien, że to ten adres?
– Jędrek! Ten? Odpowiadaj, huncwocie!
– Ten... – Chłopak pokornie zwiesił głowę.
Kobieta, która im otworzyła, patrzyła nieufnie. Kiedy dostrzegła
zaparkowany po drugiej stronie ulicy automobil z herbem Krakowa, jej oczy
stały się jeszcze bardziej nieprzyjazne. Parującej na zimnym powietrzu
Bałałajki nie obdarzyła większym zainteresowaniem, co świadczyło o obyciu
z podobnymi wynalazkami.
– Wynajmuje pani pokoje studentom?
Gospodyni wzięła się pod boki
– No i? – Wyczekująco zawiesiła głos.
– No i bardzo dobrze. Młodzież należy wspierać. – Zieleniewski
grzecznie uchylił cylindra. – Chcielibyśmy porozmawiać z jednym z nich.
Nazywa się... – Zerknął na wnuka burmistrza. – Jak on się nazywa?
– Ignacy – odparł Jędrek. – Łukasiński czy Łukasiewicz, jakoś tak.
– Podobno studiuje farmację – dodał burmistrz.
– Ja tam nie wiem, co on studiuje. Ale zgadza się. Pomieszkuje tu taki.
A co? Coś przeskrobał? Ja tam za nic nie odpowiadam...
– Chcieliśmy tylko z nim porozmawiać.
– Jest przerwa semestralna, pojechał do domu.
Roliński rozejrzał się, odczekał, aż chodnikiem przejedzie cyklista, po
czym wyjął portfel, z którego wyłuskał banknot.
– W takim razie... – Rozejrzał się raz jeszcze. – Chcielibyśmy rzucić
okiem na jego pokój – wypalił bez dalszych ceregieli.
Spojrzenie gospodyni zmatowiało.
– Macie kwadrans – oznajmiła, chowając pieniądze. Odwróciła się,
a dwóch mężczyzn, chłopiec i parowy pies podążyli z nią.
***
– To on. Nie mam cienia wątpliwości! – Zaaferowany Edmund
Zieleniewski przeglądał zapisane maczkiem zeszyty. Na biurku leżało kilka
odręcznych rysunków, również wydobytych z szuflad. – Cóż za otwarty
umysł... Dociekliwy... Hmm... Ciekawe... Bardzo ciekawe...
Burmistrz machinalnie skinął głową. Z pewnym znudzeniem rozglądał się
Strona 19
po ciasnym pomieszczeniu.
– Sukinkot wprowadził do mechanizmu olej skalny – mruczał
Zieleniewski, nisko pochylony nad studenckimi zapiskami. – Pod wpływem
ciśnienia ciecz rozlała się w zamkniętej obudowie parowego psa, tworząc coś
na podobieństwo krwiobiegu. – Dyrektor uniósł głowę i wbił półprzytomny
wzrok w burmistrza. – Olej skalny! – wykrzyknął. – Kto by pomyślał! Takie
gówienko!
Na widok nadętej twarzy burmistrza oprzytomniał, zerknął na
towarzyszącego im wnuka: – Przepraszam za wyrażenie.
– Nic nie szkodzi – mruknął Jędrek, zajęty opukiwaniem parowego psa.
Za każdym puknięciem ze stalowego wnętrza dobiegało spóźnione echo. –
Każdy lubi eksperymentować.
– Nie, nie! – zaprotestował Zieleniewski. – Drogi chłopcze, dobry
inżynier najpierw obmyśla konstrukcję, projektuje ją, a następnie wykonuje
prototyp, by potem go ulepszać. To naturalna kolej procesu
technologicznego.
– Ale można też przeprowadzić doświadczenie, żeby przekonać się, co
z niego wyniknie.
– Tak właśnie zrobił twój przyjaciel student?
– Nie jest moim przyjacielem. Ja mu tylko sprzedałem mojego zepsutego
grata. – Jędrek raz jeszcze puknął kostką palca w tors Bałałajki. – Pański pies
jest o wiele lepszy, jego bym nie sprzedał. – Przebiegle zerknął na burmistrza
Rolińskiego: – Dziadku, chciałbyś mieć takiego psa?
– Ja? – Burmistrz wzdrygnął się. – Żadnego psa. Nigdy więcej!
Jędrek wzruszył ramionami, ale nie wyglądał na specjalnie
zmartwionego. Zapewne przywykł, iż deklaracje dziadka, który w końcu był
politykiem, niewiele znaczą.
– To wszystko, co znalazłeś? – zapytał Roliński, powstrzymując
Zieleniewskiego od ponownego pochylenia się nad zeszytami.
Wynalazca wyprostował się.
– Jeszcze tyle, że nasz kłopot prawdopodobnie skończy się z chwilą
zlikwidowania wiadomego obiektu. Więcej przeróbek nie dokonano
z powodu braku egzemplarzy eksperymentalnych. Na nasze szczęście
studencka kieszeń nie jest zasobna. Ale trzeba mieć na chłopaka oko.
Koniecznie muszę z nim pogadać, gdy tylko wróci. To geniusz.
– Moja w tym głowa, żeby tak się stało – oświadczył burmistrz. – A jak
Strona 20
tam miewa się nasz Parowy Hycel? – zapytał tonem sugerującym zajęcie się
konkretami. – Zdążysz na czas?
Wynalazca skrzywił się, jakby mu kto nastąpił na odcisk.
– Maszyna właściwie jest gotowa, ale pojawił się pewien problem –
przyznał. – Całkiem prozaiczny, wynikający z faktu, iż Parowy Hycel nie jest
maszyną potrafiącą pracować samodzielnie. Wymaga, hmm... partnera.
– Jakiego znowu partnera? O czym ty mówisz?
– Nooo... kogoś, kto nim pokieruje... znaczy się...
– Potrzebny jest kierowca, jak w automobilu. To przecież jasne. –
Roliński zniecierpliwił się. – Jaki widzisz problem?
Zieleniewski dyskretnie pochylił się nad burmistrzowym uchem.
***
Pogoda była wyśmienita. Na niebie świeciły gwiazdy, a księżyc w pełni
doskonale udawał gazową latarnię, jedną z tych, które od początku lat
trzydziestych systematycznie opanowywały nocny Kraków. Nieopodal
cykały świerszcze.
– No, wreszcie! – Na widok swojego pracownika, który wyłonił się
z przesłoniętej krzewami ciemnej alejki, Zieleniewski odetchnął. Pierwszy
raz widział Bolesława Tołłoczkę bez roboczego fartucha; w garniturze
mężczyzna prezentował się całkiem nieźle, choć muszka przy kołnierzyku
wydawała się jednak lekką przesadą.
Parowy Hycel stał na lawecie, połyskując w świetle księżyca. Puszczając
kłęby pary wodnej, czekał na odpalenie. Przez spojenia naprędce
zmontowanych blach prześwitywał żar rozgrzanego paleniska. Całość
przypominała łóżko z baldachimem, który to baldachim spadł wprost na
posłanie, po czym został doń przyspawany. Z boków doczepiono cztery
solidne stalowe koła, z przodu wystawała wielka łapa na wysięgniku.
Bolesław Tołłoczko, Główny Mechanik Krakowskiej Fabryki Maszyn
Parowych, minę miał grobową – ściślej ujmując, nie tyle kojarzyła się ona
ze smutkiem żałobnika, co ze spoczywającą w trumnie tegoż smutku
przyczyną.
– Panie Bolesławie, trochę więcej zapału! – Zieleniewski uspokajająco
położył dłoń na ramieniu mężczyzny. – Proszę spojrzeć na to z innej, bardziej
praktycznej strony. Będzie pan pierwszym na świecie człowiekiem, który
zasiądzie za kierownicą Parowego Hycla. Czyż to nie pokrzepiające?
– Żałuję, że się zgodziłem – poinformował smętnie Tołłoczko. –