Alex Cross 12 - Cross - PATTERSON JAMES

Szczegóły
Tytuł Alex Cross 12 - Cross - PATTERSON JAMES
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Alex Cross 12 - Cross - PATTERSON JAMES PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Alex Cross 12 - Cross - PATTERSON JAMES PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Alex Cross 12 - Cross - PATTERSON JAMES - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAMES PATTERSON Alex Cross 12 - Cross Z angielskiego przelozyla ANNA KOLYSZKO Dedykuje Palm Beach Day School, Shirley i dyrektorowi Jackowi Thompsonowi Prolog Panska godnosc? THOMPSON: Doktor Thompson z Kliniki Akademii Medycznej Berkshires. Ile strzalow pan slyszal? CROSS: Duzo. THOMPSON: Panska godnosc? CROSS: Alex Cross. THOMPSON: Ma pan trudnosci z oddychaniem? Cos pana boli? CROSS: Czuje bol w brzuchu. Wszedzie mi tam pluszcze. I brak mi tchu. THOMPSON: Wie pan, ze zostal pan postrzelony? CROSS: Tak, dostalem dwa strzaly. Czy Rzeznik nie zyje? Michael Sullivan? THOMPSON: Nie wiem. Kilka osob nie zyje. Kochani, dajcie mi maske tlenowa Venturiego. Kroplowke, dwa cewniki, na cito. Dwa litry soli fizjologicznej. Natychmiast! Zawieziemy pana do szpitala, panie Cross. Niech pan sie trzyma. Czy pan mnie slyszy? Czy pan rozumie, co do niego mowie? CROSS: Powiedzcie dzieciom... ze je kocham. Czesc pierwsza Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja (1993) Rozdzial 1 -Alex, jestem w ciazy. Po dzis dzien tamta noc stoi mi przed oczami. Wszystko widze jak na dloni, chociaz minelo tyle czasu, tyle lat, wiele sie wydarzylo, przewinelo sie mnostwo straszliwych mordercow, ktorzy dokonali tylu zabojstw wyjasnionych badz nie. Stalem w polmroku sypialni, czule obejmujac zone w pasie, wsparty broda na jej ramieniu. Mialem trzydziesci jeden lat, nigdy przedtem nie czulem sie tak szczesliwy. Nic nie moglo sie rownac z naszym szczesciem. Bylismy razem: Maria, Damon, Jannie i ja. Byla jesien roku 1993, chociaz dzisiaj wydaje mi sie, ze uplynelo milion lat. Minela druga nad ranem, a biedna mala Jannie cierpiala na straszny krup. Nasza kochana coreczka nie spala prawie cala noc, tak samo jak kilka poprzednich, zreszta podobnie zarwala wiekszosc nocy swojego krotkiego zycia. Maria kolysala ja lagodnie w ramionach, nucac You Are So Beautiful, a ja obejmowalem Marie i bujalem sie wraz z nia. Zerwalem sie pierwszy, ale mimo ze probowalem wszelkich sztuczek, nie potrafilem ululac Jannie do snu. Po godzinie zona wstala i przejela ode mnie dziecko. Z samego rana oboje szlismy do ciezkiej pracy. Mnie czekala sprawa zabojstwa. -Jestes w ciazy? - spytalem Marie zza jej plecow. -Nie w pore, co? Pewno widzisz przed soba tylko krup? Pluszaki? Stosy brudnych pieluch? Kolejne noce takie jak ta? -Zarwane noce nie bardzo mi sluza. Kiedy trzeba siedziec do pozna albo, ujmujac rzecz inaczej, do switu. Ale uwielbiam nasze zycie, kochanie. I bardzo sie ciesze, ze bedziemy mieli jeszcze jedno dziecko. Tulac Marie w ramionach, wlaczylem pozytywke wiszaca nad lozeczkiem Janelle. Zaczelismy dreptac w miejscu, tanczac do melodii Gershwina Someone to Watch Over Me. I wtedy usmiechnela sie do mnie tym swoim na poly zawstydzonym, na poly figlarnym usmiechem, w ktorym zakochalem sie juz chyba pierwszego wieczoru. Poznalismy sie na oddziale ratunkowym Szpitala Swietego Antoniego, na ostrym dyzurze. Maria przywiozla gangstera, ofiare strzelaniny, swojego klienta. Byla oddana pracownica socjalna, niezwykle opiekuncza - a ja dla odmiany znienawidzonym stolecznym inspektorem od spraw zabojstw, przy czym ona nie do konca ufala policji. Inna sprawa, ze ja tez. Przytulilem Marie jeszcze mocniej. -Przeciez wiesz, ze jestem szczesliwy. Ciesze sie z twojej ciazy. Uczcijmy to. Pojde po szampana. -Spodobala ci sie rola tatusia, co? -Zebys wiedziala. Chociaz wlasciwie nie wiem dlaczego. -Lubisz dzieci wyjace w srodku nocy? -To minie. Prawda, Janelle? Do ciebie mowie, mloda damo. Maria odwrocila sie od placzacego dziecka i pocalowala mnie namietnie. Usta miala jak zawsze miekkie, zmyslowe, kuszace. Uwielbialem jej pocalunki - zawsze i wszedzie. W koncu wywinela sie z moich objec. -Wracaj do lozka, Alex. Nie ma sensu, zebysmy czuwali oboje. Przespij sie za mnie. Dopiero wtedy zauwazylem w sypialni cos jeszcze i rozesmialem sie, bo nie moglem sie powstrzymac. -Co cie tak smieszy? - zapytala. Zobaczyla dopiero wowczas, kiedy pokazalem jej palcem. Na nogach trzech pluszakow, roznokolorowych dinozaurow Barneya, lezaly trzy jablka, wszystkie nadgryzione dzieciecymi zabkami. Naszym oczom ukazaly sie fantazje naszego malego Damona, ktory bawil sie chwile w pokoju swojej siostry Jannie. Juz stalem w progu, kiedy Maria poslala mi jeszcze jeden filuterny usmiech. Puscila oko i szepnela cos, czego nigdy nie zapomne: -Kocham cie, Alex. Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja. Rozdzial 2 Szescdziesiat kilometrow na polnoc od Waszyngtonu, w Baltimore, dwoch aroganckich, dlugowlosych platnych zabojcow, blisko trzydziestoletnich zlekcewazylo napis WSTEP TYLKO DLA CZLONKOW i wtargnelo do klubu swietego Franciszka na South High Street, nieopodal portu. Obaj byli uzbrojeni po zeby, ktore szczerzyli w usmiechach niczym dwaj kabareciarze na scenie. W klubie znajdowalo sie tego wieczoru dwudziestu siedmiu capi i zolnierzy. Grali w karty, pili grappe i kawe, ogladali w telewizji mecz koszykowki, w ktorym druzyna Bullets z Waszyngtonu przegrywala z nowojorskimi Knicksami. Nagle na sali zapadla zlowieszcza cisza. Nikt nie wchodzi ot, tak sobie do klubu swietego Franciszka z Asyzu, zwlaszcza niezaproszony i uzbrojony. Jeden z intruzow, niejaki Michael Sullivan, przywital sie chlodno od progu z ludzmi w srodku. Kurde, dziwna sprawa, pomyslal. Zeby tylu twardych makaroniarzy siedzialo w jednym miejscu i gledzilo nie wiadomo o czym. Jego kompan - lub compadre - Jimmy "Kapelusz" Galati rozgladal sie po sali, lypiac okiem spod wysluzonego czarnego kapelusza. Podobny nosil Squiggy w serialu Laveme Shirley. Byl to typowy klub dla mezczyzn - krzesla, stoly karciane, byle jaki bar, Italiancy we wszystkich zakamarkach. -Co? Zadnego komitetu powitalnego? Zadnej orkiestry detej? - zapytal Sullivan, ktory uwielbial wszelkie starcia, zarowno slowne, jak i fizyczne. Odkad on i Jimmy Kapelusz skonczyli pietnascie lat i zwiali z domow rodzinnych na Brooklynie, zawsze wystepowal z nim przeciwko reszcie swiata. -Coscie, psia mac, za jedni? - spytal szeregowy zolnierz, ktory uniosl sie jak para znad chybotliwego stolika do kart. Mial co najmniej metr dziewiecdziesiat wzrostu, kruczoczarne wlosy, sto kilo zywej wagi i najwyrazniej cwiczyl na silowni. -Poznaj Rzeznika ze Sligo. Slyszales o kims takim? - zagadnal Jimmy Kapelusz. - Jestesmy z Nowego Jorku. Slyszales o takim miescie? Rozdzial 3 Nabzdyczony zolnierz mafii nie zareagowal, ale starszy mezczyzna w czarnym garniturze i bialej koszuli zapietej pod szyje uniosl reke w nieomal papieskim gescie, po czym przemowil wolno i wyraznie, z silnym akcentem. -Czemu zawdzieczamy ten zaszczyt? - spytal. - Oczywiscie, ze slyszelismy o Rzezniku. Co panow sprowadza do Baltimore? Czym mozemy sluzyc? -Wpadlismy tu tylko przejazdem - Michael Sullivan zwrocil sie do starszego pana. - Mamy niewielka robotke na zlecenie pana Maggione z Waszyngtonu. Slyszeli panowie o panu Maggione? Tu i owdzie goscie pokiwali glowami. Ton rozmowy wskazywal na to, ze sprawa jest doprawdy powazna. Dominie Maggione sprawowal wladze nad nowojorska mafia, ktorej wplywy obejmowaly wieksza czesc Wschodniego Wybrzeza i siegaly az do Atlanty. Wszyscy obecni na sali wiedzieli, kim jest Dominie Maggione oraz ze Rzeznik uchodzi za jego najbardziej bezwzglednego zabojce. Podobno zalatwia ofiary za pomoca nozy rzezniczych, skalpeli i drewnianych mlotkow. O jednym z jego zabojstw dziennikarz "Newsday" tak sie wyrazil: "Nie mogl tego dokonac zaden czlowiek". Rzeznik budzil lek nawet w kregach mafii i policji. Dlatego zebranych zdumialy mlody wiek zabojcy oraz jego wyglad amanta filmowego, dlugie blond wlosy i olsniewajace niebieskie oczy. -Pytam sie, gdzie wasz szacunek? Czesto slysze to slowo, ale jakos go tu, w klubie, nie widze - powiedzial Jimmy Kapelusz, ktory podobnie jak Rzeznik wslawil sie odcinaniem dloni i stop swoim ofiarom. Wtem zolnierz zerwal sie i wykonal gwaltowny ruch, na co Rzeznik blyskawicznie machnal reka i odrabal mezczyznie czubek nosa, a nastepnie platek ucha. Zolnierz zlapal sie za oba te miejsca i cofnal tak raptownie, ze stracil rownowage i runal jak dlugi na drewniana posadzke. Rzeznik machal nozem jak szalony, najwyrazniej w jego reputacji nie bylo krztyny przesady. Przypominal sycylijskich zabojcow starej daty, nawiasem mowiac, sztuczek z nozem nauczyl go wlasnie weteran mafii z poludniowego Brooklynu. Amputacje i miazdzenie kosci przychodzily mu bez trudu. Uczynil z nich swoj znak firmowy, symbol swojego okrucienstwa. Jimmy Kapelusz wyciagnal pistolet polautomatyczny, kaliber.44. Mezczyzna mial jeszcze druga ksywe, Jimmy Ochroniarz, bo zawsze oslanial Rzeznika. Od lat. Michael Sullivan obszedl wolno sale. Przewrocil kopniakami kilka stolikow karcianych, zgasil telewizor, wyrwal z gniazdka sznur ekspresu do kawy. Wydawalo sie, ze zaraz ktos zginie. Ale dlaczego? Dlaczego Dominie Maggione spuscil na nich ze smyczy swojego szalenca? -Widze, ze czekacie na przedstawienie - powiedzial. - Poznaje to po waszych oczach. Czuje to. No to nie moge wam sprawic, psiakrew, zawodu. Nagle uklakl na jedno kolano i pchnal nozem rannego zolnierza mafii lezacego na podlodze. Przebil mezczyznie kolejno szyje, twarz i piers, dopoki ten nie znieruchomial. Nie sposob bylo policzyc ciosy, ale zadal ich chyba tuzin, moze wiecej. Najdziwniejszy jednak gest zachowal na koniec. Wstal i uklonil sie zebranym nad cialem nieboszczyka. Jak gdyby uznal caly incydent za wielkie widowisko, wylacznie spektakl. W koncu odwrocil sie od zgromadzonych i ruszyl nonszalancko do drzwi. Cienia strachu przed niczym ani przed nikim. Jeszcze tylko krzyknal przez ramie: -Milo was bylo poznac, panowie. I nastepnym razem prosze o wiecej szacunku. Dla pana Maggione... jesli juz nie dla mnie i dla Jimmy'ego Kapelusza. Jimmy usmiechnal sie do zebranych, uchylil kapelusza. -Niezly jest, co? - rzekl. - A powiem wam, ze jeszcze ciekawsze sztuczki wyczynia z pila lancuchowa. Rozdzial 4 Rzeznik i Jimmy Kapelusz zasmiewali sie do rozpuku z wizyty w klubie swietego Franciszka z Asyzu prawie przez cala droge autostrada i-95 do Waszyngtonu, gdzie za dzien lub dwa czekalo ich parszywe zadanie. Maggione kazal im sie zatrzymac w Baltimore i odstawic tam popis. Don podejrzewal, ze kilku miejscowych capi go olewa. Rzeznik uznal, ze wykonal swoja robote. Na tym miedzy innymi polegala jego rosnaca reputacja - nie tylko doskonale zabijal, lecz rowniez mozna bylo zawsze na niego liczyc, jak na zawal serca u tlusciocha obzerajacego sie jajkami na boczku. Wjezdzali do Waszyngtonu piekna widokowa droga prowadzaca obok pomnika Waszyngtona i innych waznych szpanerskich gmachow. -Moj kraju, to o grobie - zaspiewal Jimmy Kapelusz, mocno falszujac. Sullivan parsknal smiechem. -Kapitalny jestes, koles. Gdzies ty sie tego, do diaska, nauczyl? Moj kraju, to o grobie? -W Szkole Parafialnej Swietego Patryka na Brooklynie w Nowym Jorku, gdzie wtloczono mi do glowy podstawy, czyli nauczylem sie czytac, pisac i rachowac, i gdzie poznalem tego szajbusa, Michaela Seana Sullivana. Dwadziescia minut pozniej zaparkowali pontiaca grand am i wlaczyli sie w nocna defilade mlodziezy snujacej sie M Street w Georgetown. Banda rozwydrzonych studenciakow, a obok Jimmy i on, para genialnych zawodowych zabojcow, pomyslal Sullivan. I kto sobie lepiej radzi w zyciu? Kto spada na cztery lapy, a kto nie? -Nie myslales nigdy, zeby isc na studia? - spytal Kapelusz. -Nie byloby mnie stac na to, zeby przestac zarabiac. Kiedy mialem osiemnascie lat, juz zgarnialem siedemdziesiat piec patoli. Poza tym uwielbiam swoja robote! Zatrzymali sie przed barem Charliego Malone'a, miejscowa knajpa popularna wsrod waszyngtonskich studentow z powodow kompletnie niezrozumialych dla Sullivana. Ani Rzeznik, ani Jimmy Kapelusz nie wyszli poza szkole srednia, ale Sullivan wdal sie w swobodna pogawedke z dwiema studentkami, ktore na pewno mialy mniej niz dwadziescia lat. Sullivan duzo czytal, a przy tym mial swietna pamiec, nie unikal wiec rozmow z kimkolwiek. Jego repertuar na dzisiejszy wieczor obejmowal niedawne egzekucje amerykanskich zolnierzy w Somalii, kilka najnowszych hitow filmowych, a nawet poezje romantyczna Blake'a i Yeatsa, tak lubiana przez dziewczyny tego pokroju. Pominawszy wdziek, Michael Sullivan byl przystojny i na dodatek swiadom swojej urody. Szczuply, a przy tym dobrze zbudowany, mial metr osiemdziesiat piec wzrostu, dlugie blond wlosy i zniewalajacy usmiech. Wcale sie wiec nie zdziwil, kiedy dwudziestoletnia Marianne Riley z Burkittsville w stanie Maryland zaczela ostentacyjnie robic do niego maslane oczy i dotykac go niby mimochodem, jak sie zdarza co smielszym pannom. Sullivan nachylil sie do dziewczyny pachnacej laka. -Marianne, Marianne... byla kiedys taka piosenka. Bodajze z gatunku kalipso. Znasz ja? -Chyba jestem za mloda - odparla dziewczyna, ale puscila do niego oko. Miala przecudne zielone oczy, pelne czerwone usta i zgrabniutka kokardke w krate wpieta we wlosy. Sullivan od razu poznal, ze jest flirciara, lecz bynajmniej mu to nie przeszkadzalo. On tez lubil podejmowac rozne gry. -Rozumiem. A na Yeatsa, Blake'a i Jamesa Joyce'a nie jestes za mloda? - zaczal sie droczyc z Marianne, obdarzajac ja ujmujacym, promiennym usmiechem. Uniosl do ust jej dlon i delikatnie pocalowal. Nastepnie zsunal dziewczyne z barowego stolka i wykonal kilka swingujacych krokow do utworu Stonesow, ktory lecial z szafy grajacej. -Dokad idziemy? - spytala. - Dokad mnie zabierasz, moj panie? -Niedaleko - odparl Michael Sullivan. - Moja panno. -Niedaleko? - powtorzyla Marianne. - Co to znaczy? -Zobaczysz. Bez obaw. Zaufaj mi. Rozesmiala sie, cmoknela go w policzek, znow sie rozesmiala. -Jak moglabym sie oprzec temu twojemu zabojczemu spojrzeniu? Rozdzial 5 Marianne myslala, ze wcale nie chce sie opierac temu przystojnemu nowojorczykowi. Poza tym czula sie bezpieczniej w barze przy M Street. Co zlego moglo ja tu spotkac? Jaki numer mogl jej wykrecic? Puscic w szafie grajacej utwor boysbandu New Kids on the Block? -Nie podoba mi sie zycie w swietle reflektorow - powiedzial, prowadzac ja w glab baru. -Masz sie za drugiego Toma Cruise'a? Ten twoj usmiech zawsze dziala? Zaskarbia ci wszystko, czego zapragniesz? - spytala. Powiedziala to jednak z usmiechem, wyraznie prowokujac go do czynu. -Nie wiem, Marianne, Marianne. Czasem chyba toruje mi droge. I pocalowal ja w polmroku korytarza w glebi baru. Ujal ja tym pocalunkiem, nawet bardziej romantycznym, nizby sie spodziewala. Nie probowal jej przy tym obmacywac, choc nie mialaby nic przeciwko temu, ale wolala taki obrot spraw. -Fiu, fiu. Wypuscila powietrze, powachlowala sie. Niby zartem, chociaz niezupelnie. -Troche tu goraco, prawda? - odezwal sie Sullivan, a na twarzy studentki znow zakwitl usmiech. - Troche tloczno, co? -Wybacz, ale nigdzie z toba nie ide. Nie jestesmy nawet na randce. -Rozumiem - powiedzial. - Ani przez chwile nie pomyslalem, ze ze mna wyjdziesz. Skadze znowu! -Jasne, bo za wielki z ciebie dzentelmen. Pocalowal ja jeszcze raz, tym razem bardziej zmyslowo. Marianne spodobalo sie, ze chlopak nie daje latwo za wygrana. Chociaz nie mialo to wiekszego znaczenia, bo i tak nigdzie z nim nie pojdzie. Nigdy tak nie postepowala, w kazdym razie dotad jej sie nie zdarzylo. -Musze przyznac - pochwalila - ze niezle calujesz. -Tobie rowniez dobrze idzie - odwzajemnil komplement. - Fantastycznie calujesz. W zyciu sie tak nie calowalem - zartowal. Sullivan naparl na drzwi i nagle oboje zaczeli sie kotlowac w meskiej toalecie. Wtedy podszedl Jimmy Kapelusz, zeby pilnowac drzwi od zewnatrz. Zawsze oslanial Rzeznika. -Nie, nie, nie - jeczala Marianne, lecz nie mogla sie powstrzymac od smiechu. Zeby facet dobieral sie do niej w meskiej ubikacji? Smiech na sali! Dziwne, a zarazem smieszne. Studencki wybryk. -Naprawde uwazasz, ze wszystko moze ci ujsc na sucho? - zapytala. -Owszem. Potrafie postawic na swoim. Nagle wyjal skalpel, przylozyl jej do gardla lsniace ostrze, i w okamgnieniu cala sytuacja ulegla zmianie. -Zebys wiedziala, to wcale nie jest randka. Ale teraz ani slowa, Marianne, bo przysiegam na oczy matki, ze bedzie to twoje ostatnie slowo na tej ziemi. Rozdzial 6 -Na tym skalpelu juz jest krew - powiedzial Rzeznik chrapliwym szeptem, zeby napedzic jej strachu. - Widzisz? Po czym dotknal sie w kroku. -To ostrze cie tak nie skrzywdzi. - Zaczal wywijac jej skalpelem przed oczami. - To natomiast bardzo. Moze ci oszpecic piekna buzke na cale zycie. Ja nie zartuje, kolezanko. Rozpial rozporek, przystawil Marianne Riley skalpel do szyi, ale jej nie drasnal. Zadarl jej spodnice, sciagnal niebieskie majtki. -Chyba widzisz, ze nie chce cie pociac? - spytal. -Nie wiem. Ledwo zdobyla sie na te dwa slowa. -Slowo honoru, Marianne. Po czym wszedl w studentke powoli, zeby jej nie zabolalo. Wiedzial, ze dlugo nie moze zabawic, ale zal mu bylo opuszczac ciasne wnetrze jej ud. Psiakrew, juz nigdy wiecej nie zobacze Marianne, Marianne. Przynajmniej miala na tyle rozumu, zeby nie krzyczec ani nie kopac go kolanami i nie wprawiac w ruch paznokci. Kiedy skonczyl, pokazal jej kilka zdjec, ktore nosil przy sobie. Chcial, zeby zrozumiala swoja sytuacje, zeby nie bylo niedomowien. -Przyjrzyj sie uwaznie tym zdjeciom, Marianne. Sam je zrobilem. I nie waz sie pisnac slowka o dzisiejszym wieczorze. Nikomu, zwlaszcza policji. Zrozumialas? Pokiwala glowa, nie patrzac na niego. -Czekam na odpowiedz, panienko. Musisz na mnie spojrzec, nawet jesli ci to sprawia bol. -Zrozumialam - powiedziala. - Nigdy nikomu nie powiem. -Patrz na mnie. Spotkali sie wzrokiem. W jej oczach nastapila nieslychana zmiana. Teraz dojrzal w nich strach i nienawisc, co zawsze sprawialo mu przyjemnosc. Dlugo by o tym mowic dlaczego. Wiazalo sie to z dziecinstwem na Brooklynie, stosunkami z ojcem, ktore wolal zachowac dla siebie. -Brawo. Moze sie zdziwisz, ale przypadlas mi do gustu. Zapadlas w serce. Zegnaj, Marianne, Marianne. Przed wyjsciem z toalety przetrzasnal jej torebke, wyjal portfel. -To moja polisa ubezpieczeniowa - powiedzial. - I nikomu ani slowa. Otworzyl drzwi i wyszedl. Rozdygotana Marianne Riley osunela sie podloge. Nigdy nie zapomni tej sceny, a zwlaszcza makabrycznych zdjec. Rozdzial 7 -Kto to tak wczesnie wstal? Cos podobnego, nie wierze wlasnym oczom. Czyzby to Damon Cross? I Janelle Cross? Nana przychodzila w dni powszednie codziennie rano punktualnie o wpol do siodmej, zeby zajac sie dziecmi. Kiedy wkraczala kuchennymi drzwiami, karmilem wlasnie Damona owsianka, a Maria odbijala Jannie. Biedna, chora Jannie znow sie zanosila placzem. -W dodatku dzieci nie spaly pol nocy - powiedzialem babci, celujac kopiasta lyzka platkow owsianych do wykrecajacej sie buzi Damona. -Przeciez Damon juz umie jesc sam - ofuknela mnie, odkladajac torbe na blat kuchenny. Najwyrazniej przyniosla gorace ciasteczka i - jedna wielka pychota! - dzem brzoskwiniowy domowej roboty. Do tego zestaw ksiazek na caly dzien. Blueberries for Sal, The Gift of the Magi, Goodnight Moon. -Babcia twierdzi, ze potrafisz jesc sam, kolego - zwrocilem sie do Damona. - Czyli mnie nabierasz? -Damon, wez lyzke - polecila Nana. Moj syn oczywiscie posluchal. Nikt nie smie sie sprzeciwiac babci. -Niech cie licho! - przeklalem ja i wzialem ciastko. Chwalic Boga, gorace jak z pieca. Ugryzlem, niebo w gebie. - Niech Bog cie blogoslawi, dobra kobieto. -Babciu, Alex ostatnio nie slucha, co do niego mowie - wtracila Maria. - Zanadto jest zaprzatniety sledztwami w sprawie zabojstw. Mowilam mu, ze Damon najczesciej je sam. Poza drobnymi wyjatkami, kiedy karmi sciany i sufit. Nana pokiwala glowa. -Zawsze je sam. Chyba ze chce sie zaglodzic. Chcialbys sie zaglodzic, Damonku? Prawda, ze nie, kochanie? Maria zaczela szykowac dokumenty do pracy. Poprzedniego dnia sleczala nad nimi do polnocy w kuchni. Byla pracownica socjalna na rzecz miasta, klientele miala spod ciemnej gwiazdy. Zdjela fioletowy szal z wieszaka przy drzwiach kuchennych i ulubiony kapelusz pasujacy do stroju utrzymanego glownie w tonacji czarno-granatowej. -Kocham cie, Damon. - Poslala calusa naszemu synkowi. - Kocham cie, Jannie. Mimo ostatniej nocy. - Ucalowala Jannie w oba policzki. Nastepnie zlapala babcie, ktora rowniez wycalowala. - I ciebie kocham. Babcia rozpromienila sie, jak gdyby ktos ja przedstawil samemu Jezusowi Chrystusowi albo Matce Przenajswietszej. -Ja tez cie kocham, Mario. Jestes cudem. -Mnie tu nie ma - odezwalem sie ze swojego miejsca warowania przy kuchennych drzwiach. -My to juz wiemy - powiedziala Nana. Nie pozostawalo mi nic innego, jak przed wyjsciem do pracy wycalowac i wysciskac cala rodzine, zapewniajac kolejno wszystkich o swojej milosci. Wypadlo to zapewne ckliwie, ale przejmujaco. Niech szlag trafi wszystkich, ktorzy uwazaja, ze zabieganej, udreczonej codziennoscia rodziny nie stac na zabawe i milosc. I jednego, i drugiego mielismy pod dostatkiem. -Pa, pa, kochamy was - zegnalem sie chorem wraz z Maria, bo razem wychodzilismy z domu. Rozdzial 8 Odwiozlem Marie, tak jak codziennie rano, do pracy na osiedlu mieszkaniowym Potomac Gardens. Znajdowalo sie o kwadrans drogi od Fourth Street, co dalo nam troche czasu sam na sam. Jechalismy czarnym porsche, ktory niezbicie dowodzil, ze przez ostatnie trzy lata prywatnej praktyki w charakterze psychoterapeuty zarobilem troche kasy, zanim przyjalem caly etat w waszyngtonskiej policji. Maria jezdzila biala toyota corolla, ktora niespecjalnie lubilem, ale moja zona miala do niej slabosc. Kiedy tamtego ranka jechalismy razem G Street, Maria wydawala mi sie nieobecna. -Nic ci nie jest? - spytalem. Rozesmiala sie i puscila oko. -Troche jestem zmeczona. Zwazywszy na okolicznosci, nawet niezle sie czuje. Myslalam wlasnie o sprawie, w ktorej udzielalam konsultacji z polecenia Marii Pugatch. W toalecie meskiej w barze przy M Street zgwalcono studentke z Uniwersytetu George'a Washingtona. Spochmurnialem i pokiwalem glowa. -Kolejna studentka? -Ona wszystkiemu przeczy, w ogole niewiele mowi. Wytrzeszczylem ze zdziwienia oczy. -Moze znala gwalciciela? A moze wykorzystal ja wykladowca? -Alex, dziewczyna wszystkiemu zaprzecza. Zaklina sie, ze nie zna tego czlowieka. -Wierzysz jej? -Raczej tak. Na ogol ufam ludziom. Wyglada mi na sympatyczna, wiarygodna dziewczyne. Nie chcialem wtykac nosa w sprawy Marii. Nie wtracalismy sie nawzajem do swoich prac, a w kazdym razie bardzo sie staralismy. -Oczekujesz ode mnie pomocy? - spytalem. Maria potrzasnela glowa. -Przeciez jestes zajety. Dzis jeszcze raz porozmawiam z Marianne. Moze sie troche otworzy. Chwile potem zajechalem pod osiedle Potomac Gardens na G Street, miedzy Thirteenth a Penn. Maria zglosila sie tam na ochotnika, zostawiwszy duzo latwiejsza i bardziej pewna posade w Georgetown. Wziela te prace chyba dlatego, ze sama mieszkala w Gardens az do osiemnastego roku zycia, dopoki nie wyjechala na studia na Uniwersytecie Villanova. -Pocaluj mnie - poprosila Maria. - Marze o pocalunku. Ale prawdziwym, a nie zadnym cmokaniu w policzek. Pocaluj mnie jak facet. Nachylilem sie, pocalowalem ja, raz i drugi. Troche sie poprzytulalismy na przednim siedzeniu. Nie odstepowala mnie mysl, jak bardzo kocham swoja zone i jakim jestem szczesciarzem, ze ja mam. A co najwazniejsze, wiedzialem, ze Maria czuje to samo do mnie. -Musze juz biec - przerwala nasze pieszczoty i wyskoczyla z samochodu. Ale wlozyla jeszcze glowe do srodka. -Nie wiem, czy to po mnie widac, ale jestem szczesliwa. Bardzo szczesliwa. I znow puscila do mnie perskie oko. Patrzylem, jak idzie do gory stromymi kamiennymi schodami apartamentowca, w ktorym pracowala. Zal scisnal mi serce, podobnie jak niemal codziennie rano. Ciekawe, czy sie odwroci, zeby sprawdzic, czy juz odjechalem. I rzeczywiscie - zobaczyla, ze jeszcze tam stoje, usmiechnela sie i pomachala jak szalona, w kazdym razie szalenczo zakochana. Po czym zniknela w srodku. Chociaz powtarzalismy ten rytual codziennie rano, nigdy mi sie nie znudzil. Zwlaszcza urzekalo mnie perskie oko Marii. "Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja". Nie watpilem ani przez chwile. Rozdzial 9 Bylem wtedy wzietym detektywem - stale w biegu, stale w akcji, stale na dobrym tropie. Zaczalem juz zatem zgarniac cos wiecej niz tylko nalezna mi dole z co trudniejszych, prestizowych spraw. Ta ostatnia niestety do nich nie nalezala.! Zdaniem policji waszyngtonskiej wloska mafia nigdy niej dzialala na terenie Waszyngtonu na wieksza skale, zapewne na mocy umow zawartych z agencjami takimi jak FBI i CIA. Niedawno jednak piec Rodzin spotkalo sie w Nowym Jorku i ustalilo, ze zacznie robic interesy w Waszyngtonie, Baltimore i czesciowo na obszarze Wirginii. Nic dziwnego, ze bossowie miejscowego swiata przestepczego nie przyjeli tej wiadomosci z zachwytem, zwlaszcza Azjaci, ktorzy trzesli handlem kokaina i heroina. Przed tygodniem chinski suzeren narkotykowy nazwiskiem Jiang An-Lo zgladzil dwoch emisariuszy wloskiej mafii. Zly krok. Podobno nowojorska mafia w odwecie wyslala swojego glownego platnego zabojce czy nawet cala ekipe, zeby rozprawila sie z Jiangiem. Dowiedzialem sie tego podczas godzinnej konferencji na komendzie glownej policji. Teraz jechalem z Johnem Sampsonem do biura Jianga An-Lo, blizniaka u zbiegu Eighteenth i M Street w dzielnicy Northeast. Stanowilismy jedna z dwoch ekip sledczych przydzielonych do porannego nadzoru, ktory nazwalismy "Inwigilacja gnid". Zaparkowalismy miedzy Nineteenth a Twentieth i ustawilismy sie na czatach. Jiang An-Lo mieszkal w splowialym zoltym domu oblazacym z farby. Z zewnatrz prezentowal sie obskurnie. Na podworku walaly sie sterty smieci, jak gdyby wysypywaly sie z rogu obfitosci. Wiekszosc okien byla zabita deskami, dykta albo blacha. Mimo to Jiang An-Lo cieszyl sie w narko-biznesie wielka estyma. Skuszeni ladna pogoda okoliczni mieszkancy wybrali sie na spacer badz wylegli na ganki. -W czym siedzi banda Jianga? Ecstasy, heroina? - zapytal Sampson. -Dorzuc jeszcze PCP. Dystrybucja hula po calym Wschodnim Wybrzezu, od Waszyngtonu przez Filadelfie i Atlante po Nowy Jork. Zyski sa niebagatelne, dlatego Wlosi chca przejac interes. Co sadzisz o awansie Louisa Frencha do Biura? -Nie znam czlowieka. Ale skoro dostal awans, widocznie nie nadaje sie do tej roboty. Rozesmialem sie z trafnosci dowcipu Sampsona, po czym obaj skulilismy sie, zeby czekac w przyczajeniu na ekipe zabojcow mafii, ktorzy mieli zdjac Jianga An-Lo. To znaczy jesli dostalismy prawdziwe informacje. -Wiemy cos o tym zabojcy? - spytal Sampson. -Podobno Irlandczyk - odparlem i spojrzalem na Johna w oczekiwaniu na jego reakcje. Sampson wytrzeszczyl oczy, odwrocil sie do mnie. -I pracuje dla mafii? Jak to mozliwe? -Slyszalem, ze jest dobry, a przy tym szurniety. Ma ksywe "Rzeznik". Tymczasem na jezdnie M Street wszedl przygarbiony starszy pan. Spogladal to w prawo, to w lewo. Zaciagal sie powoli papierosem. Na przejsciu spotkal bialego koscistego mezczyzne, ktory szedl z aluminiowa laska zawieszona przy lokciu. Obaj lazedzy przywitali sie powaznym skinieniem glowy na srodku jezdni. -Niezle typy, nie ma co - skomentowal Sampson z usmiechem. - My tez kiedys stworzymy taka pare. -Moze. Jesli nam szczescie dopisze. I wtedy Jiang An-Lo postanowil ukazac sie tego dnia publicznie po raz pierwszy. Rozdzial 10 Jiang byl tyczkowatym, zeby nie powiedziec wymizerowanym mezczyzna. Mial rzadka czarna kozia brodke, dluga na co najmniej pietnascie centymetrow. Ow baron narkotykowy uchodzil za czlowieka przebieglego, walecznego i okrutnego, czesto niepotrzebnie, ale najwyrazniej traktowal wszystko jak jedna wielka, niebezpieczna gre. Wychowal sie na ulicach Szanghaju, stamtad przeprowadzil sie do Hongkongu, nastepnie do Bagdadu, wreszcie do Waszyngtonu, gdzie trzasl kilkoma dzielnicami niczym chinski cesarz nowego swiata. Rozejrzalem sie po M Street, szukajac zapowiedzi klopotow. Dwaj ochroniarze Jianga byli w pogotowiu. Ciekawe, czy ktos dal im cynk, a jesli tak, to kto? Czyzby ktos z policji? Nie wykluczalem takiej ewentualnosci. Zastanawialem sie, jak dobry jest ten irlandzki zabojca. -Ochroniarze juz nas wypatrzyli? - zapytal Sampson. -Tak mi sie zdaje, John. Jestesmy tu glownie po to, zeby odstraszac. -A zabojca tez nas widzial? -Jezeli tu jest. Jezeli jest cos wart. Jezeli naprawde jest platnym zabojca, to pewnie tez nas widzial. Kiedy Jiang An-Lo znajdowal sie w pol drogi do lsniacego czarnego mercedesa zaparkowanego na ulicy, w M Street skrecil inny samochod, buick lesabre. Przyspieszyl z rykiem silnika i piskiem opon palonych o kraweznik. W mgnieniu oka ochroniarze Jianga odwrocili sie w strone nadjezdzajacego samochodu. Wyciagneli bron. Sampson i ja pchnelismy z impetem drzwi od srodka. -Zeby odstraszac... akurat - mruknal. Jiang zawahal sie tylko chwile. W paru susach, jakby usilowal biec w spodnicy do kostek, zawrocil w strone szeregowca, z ktorego wlasnie wyszedl. Calkiem slusznie uznal, ze jesli nie zawroci i bedzie szedl do mercedesa, znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Wszyscy jednak zle ocenili sytuacje. Jiang, ochroniarze, Sampson i ja. Strzaly padly z drugiej strony ulicy, zza plecow dealera. Trzy donosne strzaly z karabinu. Jiang padl na chodnik i znieruchomial. Krew tryskala mu z boku glowy jak z kranu. Nie sadzilem, by mogl przezyc. Odwrocilem sie i spojrzalem na dach kamieniczki polaczonej dachami z druga strona M Street. Zobaczylem blondyna, ktory zachowal sie przedziwnie, mianowicie wykonal gleboki uklon w naszym kierunku. Nie wierzylem wlasnym oczom. Uklon? Nastepnie skoczyl za ceglany gzyms i znikl nam z oczu. Ja i Sampson puscilismy sie biegiem przez M Street. Wskoczylismy do budynku. Pedem na gore, w mgnieniu oka pokonalismy cztery kondygnacje. Ale kiedy dotarlismy na dach strzelca juz tam nie bylo. Ani zywej duszy. Czyzby Chinczyka zalatwil wlasnie Rzeznik, ow irlandzki zabojca? Czlowiek mafii przyslany z Nowego Jorku? Bo ktozby inny, do diabla? Wciaz nie moglem sie otrzasnac ze sceny, ktora przed chwila zobaczylem. Zabojca wprawil mnie w zdumienie nie tylko dlatego, ze tak latwo zdjal Jianga An-Lo. Jeszcze bardziej zdziwil mnie uklon po jego wyczynie. Rozdzial 11 Rzeznik bez trudu wmieszal sie w snobistyczny tlum studentow na terenie Uniwersytetu George'a Washingtona. Mial na sobie dzinsy i szary wymiety podkoszulek z napisem "Athletic Department", a pod pacha wyswiechtany egzemplarz powiesci Isaaca Asimova. Przez cale przedpoludnie wysiadywal na kilku lawkach, zatopiony w lekturze Foundation, i ogladal rozne; studentki, ale tak naprawde sledzil Marianne, Marianne. Fakt, moze i dopadla go drobna obsesja. Zeby mial tylko takie zmartwienia! Rzeczywiscie spodobala mu sie ta dziewczyna, dlatego obserwowal ja dwadziescia cztery godziny na dobe. Zlamala mu serce, bo po ich rozstaniu rozpuscila jezyk. Byl tego pewien,: gdyz podsluchal jej rozmowe z najlepsza przyjaciolka, Cindi,? o "doradczyni", z ktora spotkala sie kilka dni wczesniej. Potem poszla na druga sesje do "doradczyni", mimo jego, Rzeznika, wyraznego zakazu i przestrogi. Blad, Marianne. Po zajeciach z pompatycznej osiemnastowiecznej literatury o godzinie dwunastej Marianne, Marianne opuscila teren uniwersytetu, a on trop w trop za nia w grupie okolo dwudziestu studentow. Od razu zorientowal sie, ze wraca na stancje. Swietny uklad. Moze skonczyla juz na ten dzien albo miala dlugie okienko miedzy zajeciami. Niewazne. Zlamala zasady i musi za to zaplacic. Kiedy juz bedzie wiedzial, dokad dziewczyna idzie, tam spusci jej lomot. Jako magistrantka miala prawo mieszkac poza miasteczkiem uniwersyteckim. Razem z mloda Cindi wynajmowal niewielka, trzypokojowa stancje przy rogu ulic Thirty-ninth i Davis. Mieszkanie znajdowalo sie na trzecim pietrze. Wszedl tam bez wiekszego klopotu. Drzwi frontowe zamykaly sie na zwykly klucz. Smieszne. Musial zaczekac, postanowil sie wiec rozgoscic. Zdjal buty, rozebral sie. Tak naprawde nie chcial sobie zapaskudzic ciuchow krwia. Poczytal ksiazke w oczekiwaniu na Marianne. Kiedy weszla do pokoju, chwycil ja oburacz od tylu i przycisnal jej do szyi skalpel. -Witaj, Marianne, Marianne - wyszeptal. - Czy nie kazalem ci milczec? -Nikomu nie powiedzialam - odparla. - Blagam. -Klamiesz. Przeciez cie uprzedzalem. Nawet ci, kurwa, pokazalem zdjecia ku przestrodze. -Przysiegam, ze nikomu nie powiedzialam. -Ja tez zlozylem wtedy przysiege, Marianne. Przysiaglem na oczy matki. Jednym naglym pociagnieciem reki z lewej strony do prawej rozplatal szyje studentce, a nastepnie wykonal ten sam ruch w druga strone. Kiedy wila sie na podlodze, dlawiac na smierc, pstryknal jej kilka zdjec. Mistrzowskie, bez dwoch zdan. Bo nigdy nie chcial zapomniec Marianne, Marianne. Rozdzial 12 Nazajutrz wieczorem Rzeznik nadal bawil w Waszyngtonie. Dokladnie wiedzial, co sobie mysli Jimmy Kapelusz, lecz Jimmy za bardzo trzasl portkami i dbal o wlasna skore, zeby zapytac kumpla, czy ten wie, co robi. Lub dlaczego obaj nadal, stercza w Waszyngtonie. A on wiedzial. Jechal kradzionym chevy caprice z przyciemnianymi szybami przez dzielnice Southeast, szukajac konkretnego domu, bo planowal kolejne zabojstwo, a wszystko przez Marianne, Marianne i jej dlugi jezyk. Adres mial w glowie. Wydawalo mu sie, ze sa juz blisko. Jeszcze tylko stuknie jedna osobe i moze wiac z Jimmym z Waszyngtonu. Sprawa zamknieta. -Te ulice przypominaja mi nasza dzielnice - zapiszcza? Jimmy Kapelusz z siedzenia pasazera. Silil sie na swobodny ton, jakby w ogole nie przejmowal sie tym, ze kreca sie poj Waszyngtonie tak dlugo po zastrzeleniu Chinczyka. -Ciekawe dlaczego? - spytal Rzeznik ironicznie. Dokladnie wiedzial, co Jimmy odpowie. Nietrudno mu bylo przejrzec mysli kolegi. Szczerze mowiac, przewidywalnosc; Jimmy'ego Kapelusza przewaznie dzialala na niego jak balsam. -Wszystko rozpada sie w cholere, i to na naszych oczach. Tak samo jak na Brooklynie. Dlatego przypomina mi nasze strony. Widzisz tych czarnuchow wystajacych na co drugim rogu? Kto tu zechce, do pioruna, mieszkac? W takim otoczeniu? Michael Sullivan usmiechnal sie, ale bez krztyny radosci. Kapelusze bywaja tepe, czasem wrecz irytujace. -Jak to kto? Politycy, zeby posprzatac ten caly burdel. Niewiele by ich to kosztowalo. -Och, Mikey, alez ty masz, cholera, zlote serce. Moze powinienes sie zajac polityka. Jimmy Kapelusz pokrecil glowa i wyjrzal przez okno. Wiedzial, ze w rozmowie z Rzeznikiem nie wolno przeciagac struny. -Nie zastanawiasz sie, co my tu, u diabla, robimy? Nie uwazasz, ze odbilo mi bardziej niz tym szczwanym lisom z Coney Island? Moze chcesz wyskoczyc z wozu, chloptasiu? Prosto na Union Station, zeby stamtad zlapac pociag do Nowego Jorku? Rzeznik zapytal go z usmiechem, dlatego Kapelusz uznal, ze moze sie rozesmiac. Chociaz z tym facetem nigdy nic nie wiadomo. Tylko w ostatnim roku Sullivan w jego obecnosci zatlukl ich dwoch wspolnych "kolegow", jednego kijem baseballowym, drugiego kluczem francuskim. Nie wolno tracic czujnosci. -No wiec co tu robimy? - spytal. - Skoro powinnismy juz byc w Nowym Jorku. Rzeznik wzruszyl ramionami. -Szukam domu jednego gliniarza. Kapelusz przymknal oczy. -Chryste Panie, tylko nie gliniarza. Po co ci gliniarz? - Naciagnal sobie kapelusz na oczy. - Nie patrz na zlo - mruknal. Rzeznik wzruszyl ramionami, ale go to rozbawilo. -Zaufaj mi. Czyja cie kiedys wystawilem? Czyja kiedys przegialem? Obaj sie rozesmieli, bo zart mu sie udal. Czy Michael Sullivan kiedykolwiek przegial? Lepiej byloby zapytac, czy kiedykolwiek nie przegial. Dwadziescia minut szukali domu, o ktory chodzilo Rzeznikowi. W koncu znalezli. Pietrowy domek, niedawno odmalowany, skrzynki z kwiatami w oknach. -Tu mieszka glina? Niezla chata. Ladnie sobie odpicowal. -No. Ale wiesz, Jimmy, korci mnie, zeby tam wejsc i zrobic troche dymu. Moze z pomoca pily. I cyknac kilka fotek. Kapelusz sie skrzywil. -Uwazasz, ze to taki swietny pomysl? Pytam powaznie. Rzeznik wzruszyl ramionami. -Przeciez widze, ze pytasz powaznie. Czuje, jak mozg ci sie przegrzewa od pracy w nadgodzinach. -Ten gliniarz jakos sie nazywa? - spytal Kapelusz. - Chociaz dla mnie to bez roznicy. -Wlasnie, bez roznicy. Nazywa sie Alex Cross. Rozdzial 13 Rzeznik zaparkowal przecznice dalej przy Fourth Street, wysiadl z auta i udal sie szybkim krokiem do przytulnego domu, w ktorym gliniarz zajmowal mieszkanie na parterze. Bez trudu znalazl wlasciwy adres. Mafia miala swoje powiazania z FBI. Obiegl budynek, starajac sie nie rzucac w oczy, chociaz specjalnie sie nie przejmowal. W takich dzielnicach ludzie nie opowiadaja, co widzieli. Wszystko rozegra sie teraz blyskawicznie. Powinni uporac sie z tym w kilka sekund. A potem wroca na Brooklyn, zeby swietowac ostatnia robote i zgarnac kase. Przebiegl, przyczajony, przez gesty klomb runianki japonskiej rosnacej wokol tylnego ganku, wyprostowal sie. Wszedl do domu kuchennymi drzwiami, ktore zajeczaly jak ranne zwierze. Jak dotad latwizna. Bez trudu dostal sie do srodka. Reszta tez pewno pojdzie jak po masle. W kuchni nie bylo zywej duszy. Czyzby nikogo nie zastal? I wtedy uslyszal placz dziecka. Wyjal lugera, wymacal skalpel spoczywajacy w lewej kieszeni. Sytuacja rozwijala sie po jego mysli. Przy bachorach ludzie traca czujnosc. Juz zabijal takich kolesiow na Brooklynie i w Queens. Jednego frajera, ktory zakapowal na mafie, pocial na kawalki w jego wlasnej kuchni, a potem zaladowal do lodowki jako przestroge dla innych. Minal korytarzyk jak cien, bezszelestnie. Zajrzal do saloniku, a wlasciwie pokoju rodzinnego czy jak go tam, cholera, zwa. Takiego widoku sie nie spodziewal. Wysoki, przystojny facet zmienial dwu bachorom pieluchy. Robil to z nie lada wprawa. Sullivan znal sie na tym, bo sam przed laty na Brooklynie musial sie zajmowac trzema smarkaczami, swoimi bracmi. Zmienil wtedy stosy zafajdanych pieluch. -Czyzbym mial przyjemnosc z pania domu? - spytal.; Facet - detektyw Alex Cross - podniosl wzrok, lecz nie przestraszyl sie intruza. Nawet nie mrugnal okiem na widok Rzeznika we wlasnym domu, chociaz powinien doznac wstrzasu, powinien sie przerazic. Slowem, facet ma jaja ze spizu. Nieuzbrojony, przylapany na zmienianiu pieluch, pokazal charakter, pokazal, ile jest wart. -Kim pan jest? - spytal inspektor Cross, zupelnie jakby panowal nad sytuacja. Rzeznik zalozyl rece, schowal pistolet przed dziecmi. Cholera, jak on lubi dzieci. Tylko dorosli robia problemy. Wezmy jego starego, jawny przyklad sukinsyna. -Nie wiesz, po co tu jestem? Nie domyslasz sie? -Moze i sie domyslam. Pewno jestes platnym zabojca z tamtej akcji. Ale dlaczego tutaj? W moim domu? Tak sie nie godzi. Sullivan wzruszyl ramionami. -Nie godzi? A kto decyduje o tym, co sie godzi? Podobno jestem troche szurniety. Bo wciaz to slysze od ludzi. Niewykluczone. A twoim zdaniem? Mowia na mnie Rzeznik. Cross pokiwal glowa. -Owszem, slyszalem. Nie zrob krzywdy moim dzieciom. Jestem tu z nimi sam. Ich matka wyszla. -Niby dlaczego mialbym skrzywdzic dzieci? Albo ciebie przy dzieciach? To nie w moim stylu. Wiesz co? Spadam. Mowilem, ze jestem szurniety. Miales fart. Pa, pa, dzieciaki. Po czym zlozyl uklon, taki sam jak po zastrzeleniu Jianga An-Lo. Nastepnie odwrocil sie i wyszedl ta sama droga, ktora przyszedl. Niech ten cwany inspektor lamie sobie glowe, o co tu chodzi. Bo w jego szalenstwie zawsze, w kazdym posunieciu, byla jakas metoda. Zawsze wiedzial, co robi, po co i kiedy. Rozdzial 14 Tamten wieczor z Rzeznikiem wstrzasnal mna bardziej niz wszystkie moje wczesniejsze doswiadczenia w sluzbie policyjnej. Zabojca wtargnal pod moj dach. Znalazl sie w salonie z moimi dziecmi. I jak mialem potraktowac jego wizyte? Uznac za ostrzezenie? Ucieszyc sie, ze zyje? Ale mnie szczescie spotkalo! Zabojca oszczedzil moja rodzine. Ale po co w ogole do mnie przyszedl? Nazajutrz przezylem jeden ze swoich najgorszych dni w policji. Mojego domu pilnowal patrol, a mnie wezwano na trzy rozne spotkania w sprawie nieudanej akcji z Jiangiem An-Lo Po raz pierwszy za mojej kadencji zaczeto mowic o prze trzepaniu calego wydzialu. Z powodu tych niezapowiedzianych spotkan, a takze dodatkowej papierkowej roboty i stalych obowiazkow, wieczorem z opoznieniem przyjechalem po Marie do Potomac Gardens Gryzlo mnie sumienie. Jeszcze nie przywyklem do tego, ze pracuje w takim otoczeniu, zwlaszcza o tej porze. A juz zapad zmrok. I znow byla w ciazy. Dopiero kwadrans po siodmej dotarlem na miejsce. Tym razem Maria nie czekala jak zwykle przed budynkiem. Zaparkowalem, wysiadlem. Ruszylem w kierunku jej biura mieszczacego sie przy lokalu dozorcy na parterze. Zaczalem biec. Kiedy zobaczylem Marie wychodzaca frontowymi drzwiami, wszystko nagle wydalo mi sie w porzadku. Papiery doslownie wylewaly jej sie z aktowki, ktorej nie udalo sie zapiac. Przed soba niosla narecze teczek, ktore nie zmiescily sie do torby. Mimo ze szla tak objuczona, pomachala mi i usmiechnela sie na moj widok. Prawie nigdy nie gniewala sie na mnie za zadne uchybienia, a przeciez spoznilem sie ponad pol godziny. Moze zabrzmi to rubasznie albo staroswiecko, ale podniecilem sie na jej widok. Zreszta jak zawsze. Zaczalem stawiac Marie i nasza rodzine na pierwszym miejscu, przed praca. Dobrze sie czulem, kiedy zlapalem rownowage i wlasciwie ustalilem priorytety. Maria zawsze bardzo zmyslowo wolala mnie po imieniu. -Alex, Alex! - krzyknela i pomachala jedna reka. Podbieglem i spotkalismy sie tuz przed budynkiem. Kilku okolicznych meneli siedzacych na murku przed domem odwrocilo sie w nasza strone i zaczelo z nas nabijac. -Witaj, slicznotko - zawolalem. - Przepraszam za spoznienie. -Nie szkodzi. Ja tez pracowalam. Ej, Reuben! Zazdroscisz, chicol - krzyknela do jednego z chlopakow podpierajacych sciane. Rozesmial sie i odszczeknal: -Pobozne zyczenia, Mario. Chcialabys miec mnie zamiast niego. -Chyba w twoich marzeniach. Pocalowalismy sie, starajac sie nie robic widowiska w jej miejscu pracy, na oczach meneli, ale pocalunek swiadczyl o naszym prawdziwym zaangazowaniu. Wzialem od niej teczki i ruszylismy do samochodu. -Fajnie, ze mi nosisz teczke - zazartowala Maria. - Rozmarzylam sie, Alex. -Jak chcesz, moge i ciebie wziac na rece. -Tesknilam za toba caly dzien. Chyba bardziej niz zwykle - powiedziala i znow sie usmiechnela. Wtulila twarz w moje ramie. - Tak bardzo cie kocham. Najpierw zawisla bezwladnie w moich ramionach, a dopiero potem uslyszalem strzaly. Dwa niezbyt glosne pykniecia w oddali. Nie widzialem strzelca ani zadnego znaku. Nie wiedzialem nawet, skad strzelano. -Och, Alex - szepnela, po czym umilkla i znieruchomiala. Nie mialem pojecia, czy oddycha. Zanim zdazylem sie zorientowac w sytuacji, osunela sie na chodnik. Widzialem tylko, ze dostala w piers albo w brzuch Z powodu ciemnosci i szoku trudno mi to bylo ustalic. Probowalem ja oslonic, ale kiedy zobaczylem, ze krew tryska jej z rany, zlapalem ja na rece i puscilem sie biegiem. Caly bylem zbryzgany krwia. Chyba krzyczalem, ale ni wiem dokladnie, co dzialo sie wowczas, gdy juz dotarlo dc mnie, ze Maria zostala postrzelona i ze paskudnie to wyglada. Tuz za mna bieglo dwoch meneli, w tym Reuben. Moze chcieli pomoc. Ale nie sadzilem, by ktokolwiek mogl teraz pomoc Marii. Balem sie, ze niose martwa zone. Rozdzial 15 Szpital Swietego Antoniego znajdowal sie nieopodal. Bieglem ile sil w nogach, a Maria zwisala mi ciezko w ramionach. Serce mi walilo, krew dudnila w zylach, glosny huk rozrywal uszy, jakbym znalazl sie na dnie lub w srodku oceanu, ktorego fala zaraz zdruzgocze nas oboje i zatopi na ulicach miasta. Nogi mialem jak z waty. Odmawialy mi posluszenstwa, dlatego modlilem sie, zeby sie nie potknac. Wiedzialem jednak, ze moge sie zatrzymac dopiero na oddziale ratunkowym. Odkad Maria szepnela mi na ucho moje imie, juz wiecej sie nie odezwala. Ogarnal mnie strach, moze tez szok, zaczalem widziec tunelowo. Wszystko dookola sie rozmazalo, stracilo realny wymiar. Wiedzialem tylko, ze biegne. W koncu na Independence Avenue, niecala przecznice dalej, zobaczylem blyszczacy neon ODDZIAL RATUNKOWY Szpitala Swietego Antoniego. Musialem przepuscic gesty sznur sunacych teraz szybko samochodow. Zaczalem wolac o pomoc. Widzialem szpitalnych sanitariuszy zbitych w gromadke, zagadanych, ale zaden jeszcze mnie nie zauwazyl ani nie mogl uslyszec przez uliczny zgielk. Nie mialem wyboru, musialem wedrzec sie na zatloczona jezdnie. Samochody uskakiwaly i lawirowaly wokol mnie, jakies srebrne kombi nawet sie zatrzymalo. Za kierownica siedzial zdenerwowany ojciec, dzieci z tylu za nim wyciagaly szyje. Nikt nie zatrabil klaksonem, moze kierowcy widzieli Marie w moich ramionach. A moze zadzialaly strach i rozpacz malujace sie na mojej twarzy. Przepuscily mnie kolejne auta. Zdazymy, powtarzalem sobie w myslach. Wyszeptalem Marii na ucho: -Juz widac Szpital Swietego Antoniego. Wszystko bedzie dobrze, kochanie. Prawie jestesmy na miejscu. Trzymaj sie, zaraz bedziemy w szpitalu. Kocham cie. Kiedy wbieglem na chodnik, nagle Maria zamrugala i podniosla powieki. Spojrzala mi gleboko w oczy. Najpierw popatrzyla blednym wzrokiem, lecz po chwili skupila sie na mojej twarzy. -Jak ja cie kocham, Alex - powiedziala i puscila do mm to swoje cudowne perskie oko. Zaraz jednak jej oczy zamknely sie po raz ostami i moja ukochana odeszla ode mnie na zawsze Chociaz nie odstepowalem jej na krok i sciskalem ja kurczowej w ramionach. Rozdzial 16 Maria Simpson Cross umarla na moich rekach. Zwierzylem sie z tego tylko Sampsonowi i babci. Nie chcialem nikomu mowic o naszych ostatnich chwilach razem. Nie chcialem niczyjego wspolczucia ani wscibstwa. Nie chcialem zaspokajac niczyjego zapotrzebowania na plotki, najswiezsze sensacje przekazywane sobie polglosem. W ciagu wielu miesiecy sledztwa ani razu nie zajaknalem sie o tym, co zdarzylo sie przed szpitalem. Wszystko rozegralo sie wylacznie miedzy Maria a mna. Do spolki z Sampsonem przesluchalem setki osob, ale zadna nie doprowadzila nas na trop zabojcy. Wszystkie slady nagle sie urywaly. Sprawdzilismy szalonego zabojce mafii, ale ustalilismy, ze poprzedniego dnia wieczorem polecial do Nowego Jorku. Wygladalo na to, ze zaraz po opuszczeniu mojej kuchni wyjechal z Waszyngtonu. FBI przyszlo z pomoca, bo zastrzelono zone gliniarza. Ale zabojca nie byl Rzeznik. Nazajutrz po smierci zony o drugiej nad ranem chodzilem z pistoletem w kaburze po naszym salonie i nosilem placzaca Janelle na reku. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze nasza mala coreczka placze za mama, ktora zginela w nocy przed Szpitalem Swietego Antoniego, gdzie pol roku wczesniej Jannie przyszla na swiat. Nagle lzy trysnely mi z oczu. W jednej chwili dotarly do mnie zarowno rzeczywistosc, jak i nierzeczywistosc calej sytuacji. Nie radzilem sobie z tym wszystkim, zwlaszcza z mala coreczka na reku, ktorej nie potrafilem uspokoic. -Juz dobrze, kochanie, juz dobrze - szeptalem swojej biednej coreczce udreczonej zdradzieckim krupem, ktora zapewne wolalaby byc kolysana w ramionach mamy, a nie w moich. - Juz dobrze, Jannie, juz dobrze - powtarzalem, majac swiadomosc, ze ja oklamuje. Jakie dobrze? - myslalem. Przeciez twoja mama nie zyje. I nigdy jej nie zobaczysz. Ja zreszta tez. Moja kochana, cudowna Maria, ktora nigdy nikogo nie skrzywdzila i ktora kochalem nad zycie. Tak okrutnie nam ja nagle zabrano, i to bez powodu. Sam Pan Bog nie zdolalby mi tego wyjasnic. Och, Mario, przemawialem do niej, chodzac po pokoju; z dzieckiem na reku, jak to sie moglo stac? Jak ja podolam swoim obowiazkom? Jak je udzwigne bez ciebie? Nie uzalam sie nad soba. Po prostu odchodze od zmyslow. Wezme sie w garsc, obiecuje. Ale jeszcze nie dzisiaj. Wiedzialem, ze Maria mi nie odpowie, ale bardzo dodawalo mi otuchy wyobrazenie, ze moglaby sie odezwac albo przynajmniej mnie uslyszec. Wciaz mialem w uszach jej glos, jego ton, wyrazne slowa. Alex, poradzisz sobie, bo bardzo kochasz nasze dzieci. -Jannie, moje ty biedactwo. Tak bardzo cie kocham - szepnalem nad mokra od potu, rozpalona glowka corki. I wtedy zobaczylem Nane. Rozdzial 17 Stala z zalozonymi rekami w drzwiach korytarza prowadzacego do dwoch sypialni naszego mieszkania. Najwyrazniej obserwowala mnie od pewnego czasu. Czyzbym mowil do siebie? Nie bardzo sie kontrolowalem. -Obudzilem cie? - zapytalem szeptem calkowicie zbednym przy glosnym placzu dziecka. Nana zachowala spokoj, w pelni nad soba panowala. Zostala na noc, zeby rano pomoc mi przy dzieciach, ale mimo wczesnej pory przeze mnie i przez Jannie juz byla na nogach. -Nie spalam - wyznala. - Myslalam, ze powinienes razem z dziecmi przeniesc sie teraz do mnie na Fifth Street. Dom jest wystarczajaco duzy, pomiesci nas wszystkich. Lepszego pomyslu nie znajdziemy. -Pomyslu na co? - spytalem troche stropiony jej propozycja, tym bardziej ze Jannie wyla mi do ucha. Nana sie wyprostowala. -Przeciez musze ci pomoc przy dzieciach. To jasne jak slonce. I nie ma od tego odwolania. Chce i musze. -Babciu, poradzimy sobie - zapewnilem ja. - Damy sobie rade sami. Tylko chwile potrwa, zanim sie wezme w garsc. Puscila moje slowa mimo uszu i ciagnela swoje. -Przyszlam tu dla ciebie i dla dzieci, Alex. Tak musi teraz byc, bez gadania. Nie chce nic wiecej slyszec na ten temat. Podeszla, objela mnie chudymi rekami tak mocno, ze nie sadzilbym, by bylo ja stac na tak silny uscisk. -Kocham cie nad zycie, babciu. Marie tez kochalem. Juz za nia tesknie. Dzieci tez kocham. Chyba teraz jeszcze bardziej. Oboje sie poplakalismy. Scis