4530

Szczegóły
Tytuł 4530
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4530 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4530 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4530 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STA�O SI� JUTRO (zbi�r jedenasty) SCAN-dal.prv.pl ILIA WARSZAWSKI DUSZA DO WYNAJ�CIA Igor Paw�owicz Tietierin, modny i ciesz�cy si� wzi�ciem powie�ciopisarz, podszed� do okna i zaci�gn�� grube, niebieskie story. W gabinecie od razu zrobi�o si� przytulniej. Tietierin uchyli� drzwi do korytarza i krzykn��: - Nadie�ka! Pracuj�. Niech nikt mi nie przeszkadza. - Dobrze! - odpowiedzia� kobiecy g�os. - Poda� ci herbat� - Prosz�, ale mocn� ! Wzi�� z r�k �ony termos i zamkn�� drzwi na klucz. Godziny, w kt�rych Tietierin pracowa�, otoczone by�y czci�. Wszyscy domownicy chodzili wtedy na palcach, rozmawiali szeptem, a telefon w�drowa� do kuchni. Nikt nie mia� prawa niepokoi� go w tym czasie. Wyj�tek stanowi�a pi�kna suka collie. Tietierin lubi� w czasie pracy czu� na sobie pe�ne oddania spojrzenie psich oczu. Usiad� przy stole i zacz�� przegl�da� nie doko�czony rozdzia� powie�ci. W miar� jak czyta�, na jego twarzy coraz wyra�niej wykwita� pogardliwy u�miech. Jak zwykle nie to. Cha�tura. Skoropis. P�askie dialogi. Nie, ten rozdzia� trzeba pisa� zupe�nie inaczej. Ale jak? Tietierin wkr�ci� w maszyn� czyst� kartk� i zamy�li� si�. Chcia�o si� czego� �wie�ego, w�asnego, a tymczasem na my�l przychodzi�o mu tylko to paskudztwo, kt�re wiele ju� razy przenicowali i opracowali tacy cha�upnicy jak on. Oczywi�cie nie jest geniuszem, cho� krytycy jednog�o�nie uznaj�, �e ma talent. Ale na co ten talent jest marnowany? Dziesi�� ksi��ek. A w�r�d nich ani jednej cho� troch� bardziej znacz�cej. Jednodniowe �my. Wiecznie brakuje czasu. Zawsze poganiaj� cz�owieka terminy oddania r�kopisu. Dobrze by�oby wyjecha� gdzie�, gdzie diabe� m�wi dobranoc, jak najdalej od wszelkich wydawnictw i um�w. Le��c na trawce my�le�, my�le�, my�le�, dop�ki my�li nie stan� si� jasne i przejrzyste jak woda w g�rskim �r�dle. - Widzisz, kochany - przerwa� sam sobie - nawet w tym nie potrafisz si� obej�� bez szablon�w. Jak woda w g�rskim �r�dle! Wiecznie operujesz cudzymi s�owami. Ale sk�d je wzi��, te w�asne s�owa? - Zmi�� nie doko�czony rozdzia� i z gniewem wrzuci� go do kosza. Pies, najwyra�niej wyczuwszy, �e jego pan jest nie w sosie, podszed� i po�o�y� mu na kolanach g�ow�. - Tak, Diana - powiedzia� drapi�c psa za uchem. Wszystko zdobywa si� z trudem: i to mieszkanie, i dywan, na kt�rym �pisz, i smaczne kosteczki. Za wszystko trzeba czym� p�aci�. Chcia� powiedzie� jeszcze co� wa�nego, ale w tej samej chwili rozleg�o si� pukanie do drzwi. - Co tam takiego?! - zapyta� z rozdra�nieniem Tietierin. - Przecie� prosi�em, by mnie nie niepokojono! - Wybacz, Igorku - powiedzia�a �ona. - Kto� do ciebie przyszed�. M�wi�am, �e jeste� zaj�ty, ale on... - Do diab�a ! - Tietierin wsta� i wyszed� na korytarz. Nieproszony go�� w�a�nie zdejmowa� p�aszcza. Na odg�os krok�w odwr�ci� si�, bez po�piechu rozebra�, przyg�adzi� siwe w�osy i szurn�� n�k�. - Prosz� mi wybaczy�, Igorze Paw�owiczu - powiedzia� z lekka grasejuj�c. - Prosz� nie gniewa� si� na mnie za tak bezceremonialne wtargni�cie. O�mieli�em zjawi� si� u pana bez uprzedzenia dlatego, �e moja sprawa nie cierpi zw�oki. Moje nazwisko Langbard. �uka Jewsiejewicz Langbard, w przesz�o�ci wyk�adowca chemii, a teraz emeryt. Ju� raz mia�em honor by� panu przedstawiony. Tietierin spojrza� na niego ze zdziwieniem. "�uka Jewsiejewicz Langbard". "Mia�em honor by� panu przedstawiony". Wszystko to pasowa�o do wygl�du zewn�trznego tego cz�owieka. Nieznajomy ubrany by� starannie, nawet wytwornie, je�li operowa� poj�ciami z ko�ca XIX wieku. Mia� na sobie spodnie w paski, czarny dwurz�dowy surdut z najcie�szego sukna, na szwach zreszt� nieco wyrudzia�y, stoj�cy krochmalony ko�nierzyk z zagi�tymi rogami, zamiast krawata czarn� morow� wst��k�. Ubrany by� w buty z zamszowymi wierzchami i mn�stwem guziczk�w. W r�ce trzyma� sk�rzan� walizeczk� r�wnie staromodn�, jak jego przyodziewek. Poza tym w przedpokoju unosi� si� dziwny zapach ni to perfum, ni to kadzid�a. Niecodzienny wygl�d go�cia i ten dziwny zapach wyda�y si� jednak Tietierinowi dziwnie znajome: - Prosz�! - powiedzia� przepuszczaj�c Langbarda przodem. W drzwiach gabinetu wydarzy�o si� co�, co wprawdzie nie mia�o wi�kszego znaczenia, ale mimo wszystko zdziwi�o Tietierina. Diana, kt�ra zazwyczaj odnosi�a si� do wszystkich obcych z wynios�� oboj�tno�ci�, rzuci�a si� na spotkanie Langbardowi i zacz�a go obw�chiwa�, z jakim� dziwnym zapami�taniem szturchaj�c nosem jego spodnie i surdut. - Diana, na miejsce! - krzykn�� Tietierin, ale na psie nie zrobi�o to �adnego wra�enia. - Do kogo m�wi�? Na miejsce! - trzepn�� j� lekko. Diana jeszcze kilka razy konwulsyjnie poci�gn�a nosem, a potem oboj�tnie ziewn�wszy po�o�y�a si� na dywanie nie spuszczaj�c oka z Langbarda. - Prosz� wybaczy�! - powiedzia� Tietierin. - Ona nigdy nie pozwala sobie na takie rzeczy. Wprost nie mog� zrozumie�... - Zapach - przerwa� mu Langbard siadaj�c na krze�le. Nie ma w tym niczego dziwnego, po prostu zapach. Zwierz�ta go lubi�. A wi�c nie pami�ta mnie pan... Brzmia�o to raczej jak twierdzenie ni� pytanie. - Chwileczk�... - Tietierin przys�oni� d�oni� oczy. Nie wiadomo czemu bardzo chcia� sobie przypomnie�, gdzie te� widzia� t� niezgrabn� posta� w surducie, twarz ze spiczastym nosem, rzadkie siwe w�osy i pozbawione krwi r�ce z d�ugimi palcami. I ten zapach... Wci�gn�� s�aby aromat kadzid�a i nagle wszystko w dziwny spos�b rozja�ni�o si� w jego g�owie. ... To by� jeden ze zgie�kliwych wieczor�w u niego w domu, zdaje si�, �e z okazji wyj�cia jakiej� ksi��ki. Du�o pili, powtarzali plotki z literackich kr�g�w, obgadywali nieobecnych, na kogo� z przyzwyczajenia kl�li, kogo� innego tradycyjnie chwalili. Ko�o dwunastej w nocy w pokoju sto�owym nie by�o czyn oddycha� od zapachu cebuli, rozlanej w�dki, rozgrzanych cia� i tytoniowego dymu. Otworzyli okno, ale i to nie pomog�o. Lepka mg�a nasycona parami benzyny nie by�a wcale lepsza. Tietierin zapali� �wiece, �eby cho� troch� od�wie�y� zadymione powietrze. Zacz�y si� rozmowy o tym, �e wsp�czesna cywilizacja pozbawia nas naturalnej rado�ci �ycia, �e c� nam po osi�gni�ciach kultury materialnej, skoro wkr�tce nie b�dzie ju� czym oddycha�, �e gdyby posadzi� tu pierwotnego cz�owieka, godziny by nie prze�y�, i tak dalej. Wtedy w�a�nie ju� dobrze podpity Tietierin wbrew wszystkiemu temu, co powiedziano wcze�niej, oznajmi�, �e on nigdy nie zamieni samochodu na prawo biegania nago po lesie i �e w og�le jeszcze nie wiadomo, czym tam pachnia�o w tych dawnych lasach. Kto wie, czy nie �mierdzia�o w nich gorzej ni� w naszym mie�cie. I wtedy podni�s� si� ten staruszek w surducie. Nie wiadomo, kto go przyprowadzi�. Przez ca�y wiecz�r nie odezwa� si� s�owem, a tu nagle zabra� g�os: - Chce pan wiedzie�, czym pachnia�o w tych lasach? Wyj�� z kieszeni bursztynow� cygarniczk� i podni�s� j� ku �wiecy. I b�d� to dlatego, �e zapach pal�cej si� �ywicy tak bardzo niepodobny by� do wszystkich tych zapach�w wulgarnej pijatyki, b�d� dlatego, �e ludzie poczuli w nim g��bi� milion�w lat, wszyscy jako� przycichli i wkr�tce w milczeniu rozeszli si�... - Przypomnia�em sobie ! - powiedzia� Tietierin. - Pan pali� u mnie bursztyn. I ten zapach... - Zgadza si� ! - przytakn�� Langbard. - W�a�nie zapach. Uciek�em si� do niego, bo inaczej nigdy by pan sobie nie przypomnia�. A wi�c, Igorze Paw�owiczu, przyszed�em do pana w bardzo wa�nej i mam nadziej� interesuj�cej nas obu sprawie. Do pana dlatego, �e jest pan pisarzem, i to do�� znanym. Tietierin uk�oni� si�. - Jednak�e - kontynuowa� Langbard - pisarzem, szczerze m�wi�c, talentem nie b�yszcz�cym. - Takich rzeczy nie m�wi si� ludziom w oczy - u�miechn�� si� krzywo Tietierin. - Dam panu rad� : niech si� pan wystrzega m�wienia kobiecie, �e jest brzydka, a pisarzowi, �e �le pisze. Takiej szczero�ci si� nie wybacza. Poza tym nawet brzydka kobieta ma wielbicieli, natomiast ka�dy pisarz czytelnik�w. �ywi� zreszt� nadziej�, �e pa�sk� opini� wypowiedzian� w tak kategorycznej formie podzielaj� nie wszyscy. Daleko nie wszyscy. - Wysun�� szuflad� sto�u. Oto jedna z teczek z listami czytelnik�w; lektura tych list�w powinna przekona� pana... - Niech�e si� pan zlituje! - skrzywi� si� Langbard. - Po co ta ambicja? Przecie� sam pan wie, �e nie jest geniuszem, a listy... pisz� je tylko durnie. Nie, szanowny Igorze Paw�owiczu, nas czeka rozmowa o rzeczy delikatnej i nieuchwytnej, kt�r� czasami nawet my�l� trudno jest ogarn��. Niech wi�c da pan spok�j z fa�szyw� afektacj� i ambicj� na jaki� czas schowa w kieszeni. Prosz� mi wierzy�, tak b�dzie lepiej. - O czym wi�c chce pan ze mn� rozmawia�? - O duszy. - O mojej duszy? - Tak w og�le, to o duszy w znacznie szerszym znaczeniu, ale mi�dzy innymi i o pa�skiej. To stawa�o si� zabawne. - Proponuje mi pan interes? - zapyta� u�miechaj�c si� Tietierin. - Po cz�ci tak - przytakn�� Langbard. - Mo�e pan to uwa�a� za interes. Tietierin wsta� i przeszed� si� po gabinecie. - Drogi �uko... - Jewsiejewicz. - A wi�c, drogi �uko Jewsiejewiczu. Nie kryj�, �e got�w jestem sprzeda� dusz� za �w talent, kt�rego pan u mnie nie dostrzega, ale niestety towar ten nie jest teraz w cenie. Poza tym, prosz� mi wybaczy�, nie nadaje si� pan do roli Mefistofelesa. Dzi�kuj� wi�c panu za dobry �art i je�eli nie ma pan do mnie innych spraw, to... - Niech pan siada! - powiedzia� spokojnie Langbard. Zawsze trudno jest mi si� skupi�, kiedy kto� �azi mi przed oczyma. A przecie� jeszcze nie przyst�pili�my do omawiania sprawy, kt�ra mnie sprowadza: �le mnie pan zrozumia�. Ja m�wi� o duszy nie w aspekcie teologicznym, lecz czysto literackim. Przecie� jako literat zajmuje si� pan w�a�nie tym. Interesuj� pana dusze pa�skich bohater�w, czy� nie? - Wol� s�owo "charaktery". Owszem, nie bez powodu przecie� nazywa si� literatur� studium ludzkich charakter�w. Ale zdradz� panu pewien profesjonalny sekret. Je�eli postanowiwszy pisa� powie�� zgromadzi pan kolekcj� charakter�w, dajmy na to, ludzi dobrze sobie znanych, to wszyscy jednym g�osem b�d� twierdzi�, �e charaktery te s� prymitywne, szablonowe, �e tacy ludzie nie istniej� i tak dalej. Je�li natomiast wyssie pan wszystko z palca, to charaktery zostan� uznane za ostre, typowe i B�g wie jeszcze jakie. To g�upie, ale taka jest specyfika naszej pracy. - Prawid�owo ! - zatar� r�ce Langbard. - Ca�kiem prawid�owo ! Prawdziwy artysta kreuje dusz� bohatera, natomiast pan i panu podobni bawicie si� charakterami. - Nie widz� r�nicy - powiedzia� osch�e Tietierin. Dusza, charakter, czy� to nie to samo? - Wcale nie! - zaoponowa� Langbard. - Charakter to to, co ujawnia si� w cz�owieku ka�dego dnia, a dusza... Kt� wie, co si� dzieje w g��bi ludzkiej duszy? Jakie nami�tno�ci, wady i nie wykorzystane rezerwy kryj� si� za fa�szyw� fasad� tak zwanego charakteru? Dlaczego cz�owiek odwa�ny, morowy ch�op, tch�rzliwie ucieka z pola bitwy, a boja�liwy, nie�mia�y melancholik przykrywa swoim cia�em strzelnic� bunkra? Gdzie do tego momentu kry�y si� w ich charakterach te cechy, kt�re ujawni�y si� dopiero w wyj�tkowych okoliczno�ciach? Charaktery! O wiele pro�ciej jest operowa� archaicznymi okre�leniami. Niech pan pisze, �e Iwan Pietrowicz to sangwinik, a Piotr Iwanowicz - choleryk. Trudno wyobrazi� sobie co� g�upszego ! Przecie� w ten spos�b nie mo�na klasyfikowa� nawet ps�w. Mo�e mi pan wierzy� - w duszy tej pa�skiej Diany wi�cej jest niezbadanych tajemnic ni� w duszach wielu bohater�w literackich. Na pewno cechuj� j� i ofiarno��, i ob�uda, i zawi��, i wiele innych rzeczy, kt�rych pan czasami nie dostrzega nawet u ludzi. Tietierin powoli zaczyna� wpada� w rozdra�nienie. Wydawa�o mu si�, �e Langbard przez ca�y czas usi�uje go poni�y�. - Obawiam si�, �e jeszcze troch� i zabrniemy w �lep� uliczk� - powiedzia�. - Je�li ma pan do mnie jaki� interes, prosz� powiedzie�, o co chodzi, bo te rozmowy do niczego nie prowadz�. Rozumuj�c w ten spos�b jeszcze troch� rzeczywi�cie ustalimy, �e psy posiadaj� dusze i �e dusze s� nie�miertelne. - Oczywi�cie! - u�miechn�� si� Langbard. - W�a�nie do tego zmierzam. Czy� stworzone przez geniusz Szekspira dusze Otella, kr�la Lira, Shylocka nie s� nie�miertelne? - No, to zupe�nie co innego. - Dlaczego co innego? Przecie� po to, by stworzy� dusz� Hamleta, a propos, niech pan zauwa�y, �e wyra�enie "charakter Hamleta" jest tu zupe�nie nie na miejscu, tak wi�c, aby stworzy� dusz� Hamleta, Szekspir na jaki� czas sam musia� sta� si� Hamletem,, o�ywi� w swej duszy struny, kt�re dot�d prawdopodobnie milcza�y, Cz�owiek z dusz� Shylocka nie napisa�by Hamleta. I tak jest zawsze. Za ka�dym razem mamy do czynienia z pe�nym przeobra�eniem si� autora. Wszystko to, co zosta�o stworzone przez Szekspira, stanowi odbicie duszy artysty, kt�ra rozwin�a wszystkie swoje mo�liwo�ci. Oto pa�ska nie�miertelno�� duszy. Tietierin demonstracyjnie spojrza� na zegarek. - Wszystko to wy�wiechtane komuna�y - powiedzia� ziewaj�c. - Niestety Szekspir nie rodzi si� codziennie, a dla nas grzesznych podobne przeobra�enie si� jest ponad si�y. - Bzdura - z przekonaniem powiedzia� Langbard. Ka�dy jest do tego zdolny. Na tym w�a�nie polega istota mojego wynalazku. - Co?! - Tietierinowi wyda�o si�, �e si� przes�ysza�. - Co pan powiedzia�? Jakiego wynalazku? - Tego, kt�ry mam w walizce. - Nie, to si� staje po prostu nie do wytrzymania ! Tietierin z�ama� kilka zapa�ek, zanim zapali� papierosa. Nie do��, �e zaj�� mi pan mn�stwo czasu, to jeszcze, prosz�, niespodzianka ! Wynalazca - samotnik ! Tu nie biuro patentowe. Uprzedzam, na technice si� nie znam i �eby nie wiadomo co opowiada� pan o swoim wynalazku i tak nic nie zrozumiem. Ponadto jestem zaj�ty, mam co� do zrobienia. Jest mi bardzo przykro, ale... - A palenie trzeba b�dzie rzuci� - powiedzia� Langbard. - Zapach tytoniowego dymu b�dzie przeszkadza�. - W czym, do diab�a, b�dzie przeszkadza�?! - wrzasn�� rozw�cieczony Tietierin. - Jakim prawem prawi mi pan mora�y?! Sam wiem, co mam robi�, a czego nie robi�! - W naszym do�wiadczeniu b�dzie przeszkadza� kontynuowa� tak, jak gdyby nic si� nie sta�o, Langbard. Z tytoniu i alkoholu trzeba b�dzie zrezygnowa�. - Uff! - Tietierin odchyli� si� w krze�le i wytar� chusteczk� czo�o. - Ma pan w nim herbat�? - zapyta� Langbard pokazuj�c na termos. - Herbat�. - Niech si� pan napije, to pomaga. Poczeka�, a� Tietierin nala� sobie szklank� herbaty. - A wi�c tak, Igorze Paw�owiczu. Czy chce pan, czy nie, b�dzie mnie pan musia� wys�ucha�, chocia�by dlatego, �e ca�a pa�ska przysz�o�� jako pisarza zosta�a postawiona na jedn� kart�. Mam kontynuowa�? Tietierin machn�� r�k�. - A wi�c rozmawiali�my z panem o przeobra�eniu duszy pisarza, a dok�adniej, o wykorzystaniu jej ukrytych rezerw. Gra� na strunach duszy. Jak to dobrze powiedziane. Niestety nie ka�demu jest to dane. Niekiedy potrzebne s� do tego zewn�trzne bod�ce. Czy nie zauwa�y� pan na przyk�ad, �e czasami jaka� melodia budzi w pa�skiej duszy drzemi�ce w niej dot�d uczucia? - Nie wiem. Ja �le odbieram muzyk�. - Tym lepiej ! A wi�c jest to u pana, w wi�kszym stopniu ani�eli u ludzi muzykalnych, zrekompensowane podwy�szon� wra�liwo�ci� na zapachy. - No i co z tego? - Rzecz w tym, �e zapachy mog� oddzia�ywa� na psychik� tak samo jak muzyka. Zapachy mog� wywo�ywa� smutek, rado��, weso�o��, a w okre�lonych warunkach nawet bardziej skomplikowane uczucia. Wiedzieli o tym dobrze kap�ani starego Egiptu. Dysponowali oni sekretem aromat�w ekstazy religijnej, strachu, po�wi�cenia itd. Przeanalizowa�em duchowy nastr�j podstawowych bohater�w literackich i sporz�dzi�em mieszanki substancji aromatycznych zdolne wywo�ywa� odpowiedni kompleks emocji. Prosz�, niech si� pan przekona! - Langbard otworzy� walizeczk� i wyj�� z niej kilka buteleczek po lekarstwach. - Rozmawiali�my z panem przed chwil� o Szekspirze. Zechce pan zwr�ci� uwag� na etykietki. Kr�l Lir, Hamlet, Otello... Wystarczy pow�cha�, by wprowadzi� si� w stan duchowy jednego z tych bohater�w. Dobre, co? - Bzdury! - powiedzia� Tietierin. - Nawet gdyby rzecz si� mia�a tak, jak pan m�wi, w co szczerze m�wi�c w�tpi�, to co komu po pa�skim wynalazku. Nie b�d� przecie� jeszcze raz pisa� Otella. A gdybym nawet chcia�, to musia�bym w�cha� to flakon z Jago, to z Desdemon� i B�g wie jeszcze z kim. No, a co zrobi� w wypadku dialogu? W�cha� flakony na zmian�? Nie, pa�ski pomys� jest niepraktyczny, a poza tym nienowy. Historia zna ludzi, kt�rzy w czasie tworzenia si�gali po narkotyki; zawsze �le si� to ko�czy�o. Na przyk�ad... - Chwileczk� ! - przerwa� mu Langbard. - Um�wimy si�, �e nie b�dziemy wyg�asza� pochopnie opinii, dobrze? Ka�dy pomys� musi si� sprawdzi� w praktyce, zgadza si�? - Przypu��my. - Oto fragment pa�skiej powie�ci "O �wicie" - Langbard wyj�� z kieszeni kilka kartek maszynopisu. - Pami�ta pan scen�, w kt�rej Rubcow rozmawia z �on�? T�, w kt�rej m�wi ona, �e odchodzi do innego? Sytuacja, je�li mam by� szczery, nie grzeszy oryginalno�ci�. Tietierin zachmurzy� si�. - Przez ca�y czas usi�uje pan mnie dotkn��. No dobrze, nie jestem geniuszem. Ale czy wie pan, �e pa�skiemu ukochanemu Szekspirowi, po kt�rym, jak twierdz� niekt�rzy, nie pozosta� ani jeden nie wykorzystany temat, r�wnie� zarzucano korzystanie z cudzych pomys��w? Nic na to nie poradz�, �e tr�jk�t ma��e�ski by� przez wszystkie czasy podstawowym tematem w literaturze. Takie jest �ycie. A to, �e nie ka�demu udaje si� napisa� "Ann� Karenin�"... - Bzdura ! - przerwa� mu Langbard. - Temat, fabu�a wszystko to s� �rodki, a nie cel. Ja m�wi� nie o tym, �e mimo woli wykorzysta� pan w�tek "Anny Karminy", tylko o tym, �e nie potrafi� pan stworzy� warto�ciowej duszy swojej bohaterki. - Nie potrafi�em, i co z tego? - A to, �e powinien by� j� pan sobie wypo�yczy�. - I napisa� now� "Ann� Karenin�" ? - W �adnym wypadku ! Prosz� popatrze�, co zrobi�em z pa�sk� powie�ci�. Zderzy�em w tym konflikcie dwie dusze lub, wyra�aj�c si� pa�skimi s�owami, dwa charaktery: Anny Karminy i Iwana Karamazowa. - Kr�tko m�wi�c, stworzy� pan hybryd� To�stoja z Dostojewskim, czy tak? - Nie, stworzy�em nowego Tietierina. Ani Dostojewski, ani To�stoj nie podo�aliby temu zadaniu. Zbyt si� od siebie r�nili. A ja wzi��em pa�skie wypociny, wprowadzi�em si� w stan duchowy Anny, poprawi�em cz�� tekstu, a nast�pnie przeredagowa�em wszystko jako Karamazow. - Hmmm-tak... - powiedzia� Tietierin. - Z tego rodzaju plagiatem nie mia�em jeszcze do czynienia. Pan jest albo wariatem, albo... - Niech si� pan powstrzyma z wydawaniem s�d�w przed przeczytaniem. Co za� si� tyczy plagiatu, to jest najszlachetniejsza jego odmiana, gdy� tworzy pan zupe�nie nowe dzie�o, i to na dodatek wysokiego lotu. - Ciekawe ! - Tietierin wzi�� r�kopis i otworzy� go na pierwszej stronie. - Nie, nie! - krzykn�� Langbard. - Przeczyta go pan wtedy, kiedy b�dzie pan sam. Prawdopodobnie z pocz�tku trudno si� b�dzie przyzwyczai� i trzeba b�dzie czyta� kilka raty. Zostawiam wszystko - i buteleczki, i r�kopis. Tu, w rogu, zapisa�em sw�j numer telefonu. Zadzwoni pan do mnie i zn�w si� spotkamy. A na razie - wsta� i zn�w szurn�� n�k� - �ycz� panu owocnych tw�rczych rozmy�la�! Pocz�tkowo wszystko to wydawa�o si� Tietierinowi zlepkiem bzdur. Z jakim� dziwnym zadowoleniem podkre�la� czerwonym o��wkiem b��dy stylistyczne. Ale w miar� tego, jak wczytywa� si� w tekst, jego twarz stawa�a si� coraz .bardziej zatroskana. Urwane monologi, wielokrotnie powtarzaj�ce si� s�owa, chropowaty j�zyk - mia�y w sobie zadziwiaj�c� si��. Tak pisa� m�g� tylko prawdziwy mistrz. Raz po raz wertowa� kartki i za ka�dym razem odkrywa� co� nowego, co�, co umkn�o jego uwadze podczas poprzedniego czytania. Jak�e to r�ni�o si� od przylizanej tietierinowskiej prozy ! Przez ca�y wiecz�r chodzi� roztargniony po pokoju to bior�c jedn� z buteleczek z zamiarem natychmiastowego wypr�bowania dzia�ania tego diabelskiego napoju, to zn�w z jakim� zabobonnym strachem odstawiaj�c j� na miejsce. Na koniec, ca�kowicie wyczerpany, po�o�y� si� spa� w gabinecie postanowiwszy od�o�y� wszystko do jutra. �mier� Tietierina wywo�a�a fal� nieprawdopodobnych plotek. M�wiono, �e znaleziono go rano na ��ku z podgryzionym gard�em. U wezg�owia le�a� jego ulubiony pies. Tu� obok niego, na pod�odze, w ka�u�y ostro pachn�cego p�ynu wala�a si� roztrzaskana buteleczka z napisem: Lady Mackbet. przek�ad : Micha� Siwiec W�ADLEN BACHNOW ZGODNIE Z NAUKOWYMI DANYMI W �rodku nocy obudzi� mnie jaki� g�o�ny brz�k. Nie otwieraj�c oczu stara�em si� ustali�, co to takiego. W ko�cu domy�li�em si�, �e kto� natarczywie dobija si� do mego okna. By�o to dziwne. Nawet bardzo dziwne, je�li we�mie si� pod uwag� fakt, �e mieszkam na trzydziestym sz�stym pi�trze. Kln�c ile wlezie wyskoczy�em z ��ka i rozsun��em story. Za oknem, w pobli�u parapetu, sta� cz�owiek. W�a�ciwie nie tyle sta�, co prawie nieruchomo wisia� w powietrzu. A nad g�ow� tego dziwnego cz�owieka w srebrnej aureoli wschodzi� ksi�yc zalewaj�c ch�odnym �wiat�em jego �ysin�. Musz� przyzna�, �e si� troch� speszy�em. Zobaczywszy mnie, ten za oknem rado�nie zamacha� r�kami i straciwszy r�wnowag� wzbi� si� do g�ry, potem polecia� w d�, by w ko�cu zn�w zawisn�� przede mn� w poprzedniej pozycji. - Co pan tu robi? - zapyta�em surowo uchylaj�c lufcik. - Zaraz panu wszystko wyt�umacz�. - Zbli�y� si� do lufcika. - Je�li si� nie myl�, jest pan astronomem, prawda? - No i co z tego? - Specjalist� od obcych cywilizacji? - Owszeln - odpowiedzia�em jeszcze bardziej zdziwiony dok�adno�ci� posiadanych przeze� informacji. - Cudownie. A wi�c jest pan tym cz�owiekiem, kt�rego mi potrzeba! Bo jest pan cz�owiekiem, prawda? - Rozwinie si�. - A ja jestem Turianinem, mieszka�cem planety Tur. M�wi to panu co�? - N-nie... - Niewa�ne. Prawdopodobnie nasza planeta znana jest u was pod inn� nazw�. A propos, jak si� nazywa wasze cia�o niebieskie? - zapyta� pr�buj�c wcisn�� g�ow� w lufcik. - Ziemia. - Zie-mia? Ziemia! Pierwsze s�ysz�. Ale rzecz nie w tym. Gdyby by� pan uprzejmy wpu�ci� mnie do pomieszczenia... - Ale� oczywi�cie, oczywi�cie! - Po�piesznie otworzy�em okno: kontynuowanie rozmowy z go�ciem z innej planety przez lufcik by�oby po prostu nieprzyzwoite. - Jestem panu bardzo wdzi�czny - ceremonialnie uk�oni� si� Turianin i starannie wytar�szy nogi na parapecie wlecia� do pokoju. Ubrany by� lekko. Jasne pasiaste spodenki z kieszonkami na guziczki oraz gumowe p�etwy - to chyba by�o wszystko, co mia� na sobie. Je�li nie liczy� wytatuowanego na prawej r�ce s�owa "Katia", a na lewej - "Zina". - Pozwoli pan, �e usi�d� - powiedzia� ze zm�czeniem i opad�szy na krzes�o zamkn�� oczy. - A� trudno uwierzy�, �e ocala�em. Gwiazdolot przesta� s�ucha� ster�w. Spadali�my przez ca�� wieczno��, by w ko�cu ostatniej nocy wyr�n�� w wasz� planet�. Bo wasze cia�o niebieskie to planeta, prawda? - nagle przestraszy� si� Turianin. - Oczywi�cie, �e planeta. - Jak to dobrze!... Na szcz�cie wpadli�my do morza czy te�... Jak si� u was nazywaj� najwi�ksze zbiorniki wodne? - Oceany. - Tak, tak. Wpadli�my do oceanu i poszli�my na dno. Z ca�ej za�ogi uratowa�em si� tylko ja jeden. To straszne, straszne... Gdybym nie widzia� na w�asne oczy, jak ten cz�owiek spacerowa� sobie w powietrzu na wysoko�ci trzydziestego sz�stego pi�tra, oczywi�cie nie uwierzy�bym w jego opowie��. Ale przecie�, do diab�a, widzia�em... W tej samej chwili go�� jakby odgaduj�c moje my�li otworzy� oczy i popatrzy� na mnie badawczo. - Przepraszam - powiedzia� - jak si� nazywa uczucie, kt�re w tej chwili wyra�a pa�ska twarz? - Najprawdopodobniej zdziwienie - przyzna�em si�. - A co pana dziwi? - Bardzo wiele rzeczy. Na przyk�ad to, kiedy zd��y� si� pan nauczy� naszego j�zyka? Czy to nie dziwne? - A czy� nie jest dziwne to, �e w og�le jestem podobny do cz�owieka? Styka� si� pan na innych planetach z istotami zewn�trznie podobnymi do ludzi? - Nie. - A wi�c obowi�zany jestem panu powiedzie�, �e my, mieszka�cy planety Tur, jeste�my zupe�nie niepodobni do tego wszystkiego, co znacie. Ale dzi�ki osi�gni�ciom naszej wielkiej nauki nauczyli�my si� transformowa� i przyjmowa� dowoln� form�, co oczywi�cie bardzo u�atwia nam kontakty z innymi cywilizacjami. Przeobra�amy si� b�yskawicznie. Kiedy na przyk�ad wyp�ywa�em z zatopionego gwiazdolotu, spotka�em po drodze mn�stwo r�nych p�ywaj�cych stworze�. Si�� rzeczy pomy�la�em sobie, �e prawdopodobnie to one w�a�nie s� podstawowymi mieszka�cami planety. - M�wi pan o rybach? - W�a�nie. Natychmiast przyj��em kszta�ty pewnej du�ej ryby, ale w tej samej chwili o ma�o nie zosta�em po�kni�ty przez jeszcze wi�ksz� przedstawicielk� tego gatunku prymitywnych kr�gowc�w. Wtedy po�piesznie wydosta�em si� na brzeg i by nie zosta� przez przypadek zjedzonym, zamieni�em si� w kamie�. Poniewa� jednak znam �wiaty, gdzie jada si� tylko kamienie, przekszta�ci�em si� w kamie� niejadalny. Rano na brzegu pojawi�y si� inne istoty. Aby po raz drugi nie pope�ni� b��du, uwa�nie obserwowa�em je przez ca�y dzie� i wreszcie doszed�em do wniosku, �e s� to mimo wszystko przedstawiciele cywilizacji rozumnych istot. Wtedy przekszta�ci�em si� w dok�adn� kopi� jednego z nich. - Ach, tak ! - roze�mia�em si�. - Teraz rozumiem, dlaczego jest pan tak dziwnie ubrany: p�etwy, spodenki k�pielowe... - A o co chodzi? - powa�nie zaniepokoi� si� Turianin. Z moim strojem jest co� nie w porz�dku? - Nie, nie. Pa�ski str�j jest odpowiedni na pla��, ale nie nadaje si� na wieczorne spacery. Nie boi si� pan przezi�bienia? - Przepraszam, nie zrozumia�em pa�skiego pytania. - Nie jest panu zimno? Turianin zamy�li� si�. - Je�li dobrze pana zrozumia�em, pyta pan, czy nie odczuwam tego, �e temperatura powietrza jest ni�sza od temperatury mego cia�a? Owszem, odczuwam t� r�nic�, ale budzi ona we mnie raczej wstr�t ani�eli pozytywne emocje. - W takim razie mog� panu zaproponowa� szlafrok. - Co to takiego szlafrok? Ach, to co ma pan na sobie. Tak, to chyba b�dzie odpowiednie. - I Turianin natychmiast obr�s� takim samym szlafrokiem. - Ale wracajmy do rzeczy. Niestety jeste�my bardzo ograniczeni czasem. Liczy si� ka�da minuta. Przecie� ja jeszcze nie powiedzia�em panu, na czym polega najwa�niejsza i najtragiczniejsza r�nica pomi�dzy naszym �wiatem a waszym. Tylko prosz� pana, niech si� pan nie przera�a. Wiecie, �e pr�cz materii istnieje antymateria? - Oczywi�cie. - A wi�c zgodnie z danymi naszej nauki Tur zbudowany jest z antymaterii. Ja, oczywi�cie, r�wnie�. - Pan jest z antymaterii? - powt�rzy�em odsuwaj�c si� od niego odruchowo. - W�a�nie. - W takim razie w jaki spos�b kontaktujemy si� ze sob�? Przecie� zetkni�cie si� materii z antymateri� powinno niechybnie doprowadzi� do eksplozji. - Zgadza si�. Ta istotna okoliczno�� przez d�ugi czas stanowi�a przeszkod� w naszych kontaktach z innymi �wiatami. Ale turia�scy uczeni skonstruowali automatyczne przeobra�acze, kt�re przekszta�caj� antymateri� w materi� i na odwr�t. Przeobra�acze robi� to bez naszego udzia�u i naszej wiedzy, samodzielnie okre�laj�c, jacy powinni�my by� w danym momencie: materialni czy antymaterialni. Nam pozostaje tylko od czasu do czasu poddawa� si� dzia�aniu promieniowania przeobra�acza, i to wszystko. Ale teraz m�j przeobra�acz znajduje si� na dnie oceanu, a okres dzia�ania ostatniej dawki promieniowania ko�czy si�. Grozi mi to, �e wkr�tce zn�w przekszta�c� si� w antymateri�. Wyobra�a pan sobie, jaki b�dzie fajerwerk? Zreszt� je�li pan chce, mog� do�� dok�adnie obliczy� si�� eksplozji. Prosz� da� mi o��wek... A wi�c tak. Bierzemy mas� mego cia�a i mno�ymy przez... - Niech pan przestanie liczy� ! - zaczyna�em si� denerwowa�. - Czy nic nie mo�na wymy�li�, aby panu pom�c? Ile zosta�o czasu do tej... no, do pa�skiej antymaterializacji? - Dwie godziny trzydzie�ci minut - spokojnie odpowiedzia� Turianin. - Ale wymy�la� niczego nie trzeba. Dzi�ki bogu, ocala�a radiostacja - nie wiadomo czemu poklepa� si� po brzuchu. - Wezw� nasze pogotowie ratunkowe i przyb�d� po mnie. - Przyb�d�? Za dwie godziny? - Dlaczego za dwie godziny? - zdziwi� si� z kolei Turianin. - Znacznie wcze�niej. Przecie� to pogotowie ratunkowe! Ale �eby mnie odnale�li, musz� przekaza� na Tur swe koordynaty: rejon galaktyki, gwiazdozbi�r, gwiazd�, planet�, szeroko��, d�ugo�� geograficzn� i numer domu. A przecie� ja zielonego poj�cia nie mam, gdzie mnie zanios�o. Nawet si� nie domy�lam, Czy to nasza galaktyka, czy obca. I dlatego z pomoc� przyj�� mi mo�e tylko astronom. Gdyby nie ta wa�na okoliczno�� i niebezpiecze�stwo bliskiej antymaterializacji, nigdy bym si� nie odwa�y� niepokoi� pana o tak p�nej porze. Jeszcze raz prosz� o wybaczenie. - To g�upstwo, g�upstwo! - szybko uspokoi�em go�cia. Lepiej u�ci�lijmy nasze koordynaty i wezwijmy to pa�skie pogotowie. - Tak, tak! Bo szczerze m�wi�c, bardzo bym nie chcia� eksplodowa� przed ich przybyciem, i to jeszcze w pa�skim go�cinnym domu. Prosz� da� mi map� galaktyki. Po�piesznie otworzy�em gwiezdny atlas. Turianin ze skupieniem wpatrzy� si� w map� i w ko�cu pokazawszy palcem centrum galaktyki powiedzia�: - Moja planeta znajduje si� tu. Ach Tur, Tur! westchn��. - To daleko od waszej planety? Nie od razu zdecydowa�em si� ods�oni� mu straszn� prawd�. - No, dlaczego pan milczy? - Pa�ska planeta... - zacz��em ochryp�ym g�osem i odkaszln��em. G�os haniebnie mi dr�a�: - Pa�ska planeta znajduje si� w odleg�o�ci trzydziestu tysi�cy lat �wietlnych. - Trzydziestu tysi�cy? Ale� dla pogotowia ratunkowego ta odleg�o�� jest do pokonania. Postaramy si� tylko szybciej przekaza� koordynaty. Niech pan poka�e, gdzie le�y wasza planeta. - Ziemia znajduje si� mniej wi�cej w tym miejscu powiedzia�em i wskaza�em ledwie widoczn� kropk� oznaczaj�c� nasze S�o�ce. - Gdzie, gdzie? - przeprosi� zatroskany Turianin. - Tu - powt�rzy�em. - To niemo�liwe - u�miechn�� si� Turianin. - Co� pan pl�cze. Jego s�owa wyda�y mi si� obra�liwe. - Dwadzie�cia pi�� lat zajmuj� si� astronomi� i wystarczaj�co dobrze wiem, gdzie znajduje si� Ziemia. - Bzdura! Zgodnie z danymi naszej nauki w tej cz�ci galaktyki, gdzie, jak pan m�wi, jakoby znajduje si� wasza planeta, nie ma i nie mo�e by� w og�le �adnego �ycia. A w og�le wasza planeta to nie planeta, jak b��dnie s�dzicie, lecz mg�awica gazowa. Tak twierdzi nasza nauka. Wsp�czuj� wam, ale, nic na to nie poradz�. - A czy� turia�scy uczeni nie mog� si� myli�? - Bardzo prosz� uwa�a� na to, co pan m�wi - ostro zareagowa� go��. -. Niech pan nie zapomina, �e m�wi pan o turia�skiej nauce! - No dobrze, nie b�dziemy si� spiera�. Niech pan wzywa wasze pogotowie ratunkowe i tyle! - Ale co pan?! Jak mog� wezwa� pogotowie na planet�, kt�ra zgodnie z danymi naszej nauki nie mo�e istnie�? Przecie� to absurd ! - A to, �e znajduje si� pan na takiej planecie, kt�ra zgodnie z danymi waszej nauki nie istnieje, to nie absurd?! - wrzasn��em. - Znajduje si� pan tu czy nie? Turianin zamy�li� si�. My�la� d�ugo. A ja wprost fizycznie czu�em, jak zbli�a si� ten straszny moment, kiedy m�j go�� zantymaterializuje si�... - Owszem, znajduj� si� na tej planecie - powiedzia� w ko�cu - ale to nie mo�e obali� danych naszej nauki, �wiadcz�cych o tym, �e wasza planeta nie istnieje. Po�o�enie stawa�o si� beznadziejne. Chaotycznie my�la�em, co robi�. - Jest prosty spos�b sprawdzenia tego, kto z nas ma racj�. Niech pan natychmiast wzywa pogotowie ratunkowe podaj�c koordynaty Ziemi. Je�li Ziemi nie ma, pogotowie nie znajdzie pana. Je�li natomiast Ziemia istnieje, odnajd� pana i szcz�liwie wr�ci pan na sw�j rodzinny Tur. Ale co potem? Zostan� oskar�ony o herezj� i niewiar� w nasz� nauk�. Nauka, powiedz�, twierdzi, �e Ziemia nie mo�e istnie�, a on, widzicie go, spad� na Ziemi�. On, widzicie go, wierzy w�asnym oczom i w�asnym subiektywnym odczuciom bardziej ni� obiektywnym danym naszej nauki ! Czy pan rozumie, czym to pachnie? Nie, ju� wol� eksplodowa� ! - W takim razie prosz�, by si� pan natychmiast st�d zabiera�! Przecie� umie si� pan porusza� w powietrzu. Niech wi�c pan leci jak najdalej od miasta i eksploduje, je�li ma pan na to ochot�! - I otworzy�em okno. Turianin podszed� i zamkn�� je. - Wieje! - wyja�ni� siadaj�c zn�w na krze�le i otulaj�c si� szlafrokiem. - Kto panu powiedzia�; �e chc� eksplodowa�? Ja powiedzia�em tylko, �e wol�. A to, m�j przyjacielu, nie to samo. Po prostu nie widz� wyj�cia z mojej beznadziejnej sytuacji. A poza tym czemu boi si� pan, �e eksploduj�? Przecie� pana nie ma ! - Zgodnie z danymi waszej nauki? - W�a�nie. - A wi�c kto minut� temu otwiera� okno? - Pan. - Ale jak mog�em to zrobi�, skoro mnie nie ma? Turianin zn�w si� zamy�li�. A tymczasem eksplozja zbli�a�a si� nieub�aganie. - Rzeczywi�cie - odezwa� si�. - Aby obiekt m�g� wykona� jak�� czynno��, musi istnie�. To rzecz bezsporna. Ale z drugiej strony, zgodnie z danymi naszej nauki, obiekt ten nie istnieje. A skoro tak twierdzi nauka, jak wyt�umaczy� t� sprzeczno��? Czy mo�e by� to, czego by� nie mo�e? Czy mo�e istnie� to, co nie istnieje? - Mo�e! - powiedzia�em z przekonaniem, gdy� jak mi si� wydawa�o, zrozumia�em, w czym le�y moja jedyna szansa na ocalenie. - Oczywi�cie, �e mo�e. Przecie� istnieje, na przyk�ad, niebyt. I my mo�emy znajdowa� si� w stanie niebytu. To znaczy istnie� w tym stanie, cho� w rzeczywisto�ci nie istniejemy. - Tak, tak - zgodzi� si� ze mn� zdetonowany Turianin, a ja, nie daj�c si� mu opami�ta�, kontynuowa�em: - Teraz zrozumia�em, �e wasza nauka mia�a absolutn� racj�, stwierdzaj�c bezspornie, �e nie istniejemy. - A co, przecie� m�wi�em! - podskoczy� Turianin. - I mia� pan racj�. Ale jest materia i antymateria. Jest byt i niebyt. A Ziemia istnieje w�a�nie w niebycie, co te� podkre�la�a wasza wielka nauka. Tak, to by�a moja jedyna szansa : nie k��ci� si�, lecz zgadza� z nim. - Teraz to genialne za�o�enie waszej nauki b�dzie m�g� pan potwierdzi� konkretnymi danymi, gdy� przebywa� pan na nieistniej�cej planecie, kontaktowa� si� z jej nieistniej�cymi mieszka�cami i sam widzia� te nieistniej�ce rzeczy, kt�rych nieistnienie g�osi wasza nauka ! By�oby rzecz� niewybaczaln� i niepatriotyczn�, gdyby pozwoli� pan sobie na eksplozj�, a tym samym zniszczenie tak cennych naukowych danych. Najwyra�niej strach przed wyleceniem w powietrze stokrotnie zwi�kszy� moje oratorskie mo�liwo�ci. Turianin s�ucha� mnie nie przerywaj�c, a kiedy ko�czy�em, zauwa�y� z zadowoleniem - Przyjemnie jest mie� do czynienia z rozumn� istot�! Niech pan szybko daje wasze koordynaty. I prosz� nie zapomnie� poda� numeru mieszkania, �eby pogotowie ratunkowe nie musia�o szuka� mnie po ca�ym domu. Mamy niewiele czasu. Prosi�bym r�wnie�, aby oddali� si� pan na czas mojej rozmowy z Turem. ... Sta�em pod prysznicem i my�la�em o przedstawicielu dumnej i pot�nej cywilizacji, kt�ra pozna�a tajemnice materii i czasu, o Turianinie, kt�ry nie wierzy� w�asnym oczom, dlatego �e wierzy� w nieomylno�� naukowych danych... Ale stopniowo zacz�o mi si� wydawa�, �e tego wszystkiego nie by�o. Po prostu nie mog�o by�. Kiedy wr�ci�em, okno by�o otwarte, a po pokoju kr�ci�o si� dw�ch silnych sanitariuszy w bia�ych fartuchach. - Zuchy, ch�opcy, zd��yli�cie na czas ! - m�wi� Turianin, gdy uk�adali go na noszach. - Jeszcze troch� i by�oby po wszystkim! Macie ze sob� przeobra�acz? - A niby gdzie mieliby�my go mie�? - odpowiedzia� pierwszy sanitariusz. - No to co, idziemy? - Idziemy ! - zgodzi� si� drugi i podni�s�szy nosze z Turianinem sanitariusze powoli przeszli obok mnie. - A wi�c nie istniejemy? - weso�o mrukn�� do mnie go��. - No to nie istniej ! Sanitariusze przenie�li go obok mnie i spokojnie, nie spiesz�c si�, wyszli przez okno. przek�ad : Micha� Siwiec ILIA WARSZAWSKI LE� Antropoid mia� fasetowy, panoramiczny wzrok. Przez powieki przykryte dyskami sprz�enia zwrotnego Rus�an Iszimbajew widzia� uchodz�c� w dal galeri� i dwie �ciany pokryte r�owymi porowatymi naro�lami. Wysoko�� galerii to zwi�ksza�a si�, to zn�w mala�a, wi�c przez ca�y czas trzeba by�o regulowa� d�ugo�� n�g antropoida, aby jego uzbrojone we frezy r�ce, znajduj�c si� na poziomie ramion, odcina�y od sufitu w przybli�eniu p�metrow� warstw� minera�u. G�ow� antropoida spowija�y chmury b��kitnego py�u i Rus�anowi wydawa�o si�, �e ten py� pokrywa jego ga�ki oczne, �askocze nozdrza. Wci�gn�� nosem powietrze i nieoczekiwanie kichn��. Promie� �wiat�a padaj�cego z reflektora, umocowanego na g�owie antropoida, podskoczy� do g�ry i pow�drowa� w d�. "Diabelna ma�pa!" - pomy�la� Rus�an. Zdj�� z oczu dyski, przesun�� d�wigienk� pulpitu na sterowanie programowe, w��czy� ekran i odchyli� do g�ry klosz. Od razu zrobi�o si� l�ej. Tera: widzia� galeri� w normalnej perspektywie. Od kabiny pulpitu do antropoida by�o oko�o pi��dziesi�ciu metr�w. Rus�an zerkn�� na zegarek. Do ko�ca wachty pozosta�y dwie godziny, a norma wykonana mniej ni� w dziesi�ciu procentach. Dwadzie�cia pi�� kubometr�w minera�u dla jakich� tam b��kitnych ziarenek! Odchyli� si� na oparcie siedzenia i przekr�ci� ga�k� powi�kszenia. Dwa sortowniki buldo�erami usuwa�y spod n�g antropoida g�ry py�u, przepycha�y je przez sita i r�wna warstwa rozsypywa�y na pod�odze. Rus�an zogniskowa� ekran na skrzynkach znajduj�cych si� niedaleko pulpitu. Jedna z nich do po�owy wype�niona by�a ko��mi, produktem ubocznym przeznaczonym dla biolog�w, druga pusta. Splun�wszy, Rus�an soczy�cie zakl��. Zn�w to samo! Inni maj� dzia�ki, z kt�rych przez dzie� mo�na uzyska� do dwustu, trzystu gram�w, a on pusty minera� i te idiotyczne ko�ci ni to ptak�w, ni to kot�w. Zn�w skierowa� ekran na antropoida. K��by py�u ju� nie przes�ania�y przezroczystej kuli wype�nionej g�st�, m�tn� ciecz�. Miarowo krocz�c przed siebie, antropoid ci�� frezami pustk�. Rus�an pospiesznie naci�gn�� na g�ow� klosz i przesun�� d�wigienk� na telesterowanie. "St�j !" Kula eksplodowa�a jasnym �wiat�em i zgas�a. Antropoid zatrzyma� si�. Rus�an westchn�� i umocowa� na oczach dyski... Teraz galeria opisywa�a p�kole i przez ca�y czas musia� utrzymywa� pole widzenia antropoida dok�adnie na �rodku korytarza. Kilka razy gubi� kierunek i frezy wrzyna�y si� w �cian�. Wszystko przed oczami Rus�ana zaczyna�o dr�e�. Korpus antropoida wibrowa� na skutek przeci��enia. Rus�an nieraz s�ysza� o sylfii, ale widzia� j� po raz pierwszy. Wyskoczy�a z bocznego korytarza z szybko�ci� ekspresu. By�o to metrowe z�ociste jajko na sze�ciu w�ochatych nogach-s�upach. Jeszcze chwila i przed jego oczyma mign�a rozwarta paszcza na �mijowatej szyi. Ruslan rzuci� si� do ty�u, na krzes�o. To by� niewybaczalny b��d. Zrozumia� to natychmiast, poczuwszy potworne uderzenie w potylic�, przekazane kana�em telekinetycznej ��czno�ci: powt�rzywszy jego ruch, antropoid wyr�n�� g�ow� w �cian�. Zamiast wyra�nego obrazu Rus�an mia� teraz przed oczyma faluj�ce, rozmyte szare kontury. Zdj�� dyski i w��czy� ekran. Dzi�ki bogu, z jego oczyma nic si� nie sta�o, ale antropoid najwyra�niej straci� orientacj�. Bezradnie kr�ci� si� w miejscu, wymachuj�c r�kami Sylfie znikn�a. Wok� n�g antropoida kr��y�y sortowniki. Nie otrzymuj�c o niego rozkaz�w, nic nie mog�y robi�. Rus�an przesun�� r�czk� ��czno�ci telekinetycznej na maksymalne wzmocnienie. St�j ! Szara posta� na ekranie nadal kr�ci�a si� w miejscu. "M�wi� ci, st�j!" Antropoid zatrzyma� si� i wyci�gn�� r�ce wzd�u� szw�w. Sortowniki r�wnie przerwa�y sw�j bieg. "Wy��cz frezy!" Ekran niestety nie dawa� mo�liwo�ci sprawdzenia, czy polecenie zosta�o wykonane. "Chod� tu!" Antropoid odwr�ci� si� twarz� w stron� ekranu i zataczaj�c si� na �ciany poszed� ku kabinie. "Stop! Odwr�� si�!" No takt Na potylicy du�e wgniecenie. Pod os�onk�, w p�ynie, k��bi� si� iskry. Rus�an westchn�� i zdj�� s�uchawk� - Halo, warsztat?! Tu si�dma dzia�ka. Przy�lijcie montera. - Co tam u was, si�dmy? - zapyta niezadowolony kobiecy g�os. - Antropoid nawala. - Wyra�ajcie si� �ci�lej. Co z nim? - Ma uszkodzona g�ow�. Naruszony zosta� zmys� orientacji, nie ma sprz�enia zwrotnego na wideodyskach. - Tak. Mam nadziej�, �e to ju� wszystko? - A co, ma�o wam? - Pos�uchajcie, si�dmy, nie jestem wasz� kole�anka, �eby�cie sobie z rana �artowali! Jak do tego dosz�o? - Po prostu... - Rus�an zaci�� si�. Kawa�ek minera�u. - Zapomnieli�cie j�zyka w g�bie, czy co? - Pos�uchaj, dziewczyno - Iszimbajewa a� zatyka�o ze z�o�ci - czy twoja mama nie m�wi�a ci, �e pchanie nosa w cudze sprawy jest nieprzyzwoite? T masz tylko przyj�� zam�wienie, a przyczyny b�d� ju� ustala� doro�li wujkowie, znacznie od ciebie m�drzejsi. B�c ! Tu-tu-tu. - Idiotka! - otar� pot z g�owy. - I c� teraz? Trzeba po��czy� si� z dyspozytorni ... Rustan zn�w wykr�ci� numer. - Tu dy�urny dyspozytor. S�ucham. - M�wi Iszimbajew z si�dmej dzia�ki. - A, Iszimbajew, co tam u was? Zadanie wykonacie? - Nie wiem. Zepsu� mi si� antropoid. - Wezwali�cie montera? - Nie. Dzwoni�em do warsztatu, ale tam siedzi jaka�... zachowuje si� grubia�sko, odk�ada s�uchawk�. - Poczekajcie przy telefonie. Rus�an us�ysza� szcz�kni�cie prze��cznika, po�o�y� s�uchawk� na pulpicie i zamkn�� oczy: "Bo�e! - pomy�la� - ale� rob�tk� sobie znalaz�, ba�wanie!" Poprzez s�uchawk� dociera�y do niego urywki zda�: ... mimo wszystko nikomu nie pozwol�... ... nie jeste�cie na pota�c�wce. Jak wr�cicie na Ziemi�, gryma�cie sobie, ile chcecie, bo tu mamy grafik... - ... to niech nie zachowuje si� jak cham! - ... daj� wam dwie godziny czasu... - ... takie uszkodzenie... - ...we�cie z centralnego magazynu. - ... nie mo�na w strefie... - ... r�bcie w warsztacie... Tak, to rozkaz... Halo, Iszimbajew! Ruslan otworzy� oczy i wzi�� s�uchawk�. - Tu Iszimbajew! - Wasz antropoid chodzi? - Chodzi... �le chodzi. - Zaprowad�cie go do zak�adu remontowego - Nie mam sprz�enia zwrotnego. - To nic, dojdzie. Macie kart� zu�ycia? - Mam. - A wi�c doprowadzicie go g��wn� sztolni� do okr�nej galerii, a tam ju� zajmie si� nim warsztat. Na jakiej fali pracujecie? - Psi trzydzie�ci sze��. - Dobrze, dam im zna�: psi trzydzie�ci sze��. Ile kubometr�w dzi� dali�cie? - Oko�o dwudziestu pi�ciu. Dyspozytor zagwizda�. - Co to si� z wami dzieje?! Rus�an poczerwieniat. - Przecie�... przez ca�y czas nawala� mi robot. - Tak... a jaka zdobycz? "Poszed�by� ty..." - pomy�la� Iszimbajew. Nie podoba�a mu si� ta rozmowa. Wygl�da na to, �e b�dzie dzi� musia� pisa� sprawozdanie. - Nie wiem - sk�ama� - jeszcze nie zd��y�em sprawdzi�... Chyba bardzo ma�a... prawie nic. - Pos�uchajcie, Iszimbajew - w g�osie dyspozytora pojawi�y si� nutki, kt�re zmusi�y Rustana do �ci�ni�cia ze wszystkich si� s�uchawki - wasza dzia�ka psuje nam wszystkie wska�niki. - Dobra - przerwa� mu Rus�an s�ysza�em ju� to wszystko. Lepiej zabezpieczcie remont. Przecie� nie mog� pracowa� go�ymi r�kami. Jak przyjdzie antropoid, przycisn� i odpracuj�. Czort wie co! Rus�an sam nie rozumia�, w jaki spos�b wyrwa�o mu si� to zdanie. Wcale nie chcia�o mu si� wraca� dzi� na wacht�. Ale wycofa� si� nie by�o mo�na. - Dobrze, Iszimbajew - g�os w s�uchawce pociepla� - za dwie godziny wasz antropoid b�dzie gotowy, ju� wyda�em dyspozycje. Mam nadziej�, �e dacie dzi� trzysta kubometr�w, um�wili�my si�? "Podnie� praw� r�k�!" Obraz na ekranie pozosta� nieruchomy. Iszimbajew prze��czy� zesp� promiennika. "Podnie� praw� r�k�!" Rozkaz zosta� wykonany, ale podniesiona r�ka ko�ysa�a si� niczym szmata na wietrze. "Opu��! Dwa kroki w prz�d!" Antropoid zachwia� si� i zrobi�, dwa niepewne kroki. Telekinetyczny promiennik pracowa� z niedopuszczalnym przeci��eniem. Wewn�trz klosza by�o gor�co jak w piecu. Rus�an odchyli� go do g�ry i po�o�y� na kolanach schemat sztolni. Aha! Jest g��wna galeria. Ale labiryncik! A przecie� zbadano nie wi�cej ni� dziesi�� procent g�rnego poziomu. Po ostatniej historii nawet geologom nie wolno zapuszcza� si� w ni�sze galerie. Nie ma co, rajska planetka! Sam pejza� ile jest wart! Na powierzchni Rus�an by� tylko jeden raz, w drodze z kosmodromu, ale i to wystarczy�o, aby na zawsze przesz�a mu ochota na bywanie tam. Czort z ni�, ju� lepiej sp�dzi� ca�y rok tu, z dala od dziennego �wiat�a. Zn�w opu�ci� na g�ow� klosz. "I�� prosto do pierwszej galerii, skr�ci� w prawo, i�� do pier�cieniowatego korytarza, zatrzyma� si�, czeka� na rozkaz! To tw�j program, id�!" Antropoid podrepta� w miejscu, pomarudzi� chwil� i ruszy� przed siebie. Sortowniki posz�y w jego �lady. Doszli do zakr�tu. "W prawo!" - rozkaza� Rus�an. Antropoid pos�usznie zakr�ci�. Dalsze obserwowanie go bez sprz�enia zwrotnego by�o niemo�liwe. Iszimbajew wy��czy� aparatur�. "Co za dzie�! - �cisn�� r�kami g�ow�. - Wszystko nie w porz�dku!" Chcia�o mu si� spa�, ale k�adzenie si� na dwie godziny nie mia�o sensu. "Durniu - pomy�la� - sam si� wrobi�e� w godziny nadliczbowe. Ma�o ci by�o!" "Ale przecie� nie b�d� tu stercze� przez dwie godziny". - Wsta� z krzes�a, przeci�gn�� si� i wszed� do kana�u ��cznikowego. �rednica rury by�a niewielka, musia� wi�c i�� zgi�ty, pokonuj�c przeciwny strumie� powietrza nasyconego md�ym zapachem amoniaku. "Ale zapaszek! - pomy�la� zacisn�wszy nos i oddychaj�c ustami przez chusteczk� umoczon� w poch�aniaczu. Ju� od roku zamierzaj� zrobi� kana�y ��cznikowe z prawdziwego zdarzenia, i nic. Wida�, ci�gle brakuje im czasu, my�l� tylko o tym plugawym wienocecie. Te� mi co�, eliksir nie�miertelno�ci! W przedzie by�y drzwi pulpitu pi�tej dziatki. Nacisn�� st�por i wszed�. Tu przynajmniej nie �mierdzia�o amoniakiem. Ka�da kabina posiada�a instalacj� oczyszczaj�c�. Duszanow sta� wyprostowany, jego oczy przykrywa�y dyski. Telekinetyczny klosz znajdowa� si� gdzie� na jego potylicy, m�czyzna r�ce wyci�gn�� przed siebie tak jakby mia� w nich frezy. Na odg�os otwieranych drzwi odwr�ci� si� i zdj�� dyski. - A, to ty! - Ja. Mo�na? Posiedz� u ciebie troch�, co! - Siadaj. - M�czyzna prze��czy� pulpit na sterowanie programowe. Czego nie pracujesz? - Awaria. - Co� powa�nego? - Naprawa potrwa dwie godziny. A ty ile zrobi�e�? - Siedemset kubometr�w. - K�amiesz! - A niby dlaczego mia�bym k�ama�? - Duszanow w��czy� ekran i pokaza� Rus�anowi skrzynk� do po�owy zape�nion� kulkami wienocetu. Iszimbanow wytrzeszczy� oczy. - Ile- tam tego? - B�dzie z p� kilograma. - Ale masz szcz�cie! - Trzeba pracowa�. Dzia�ki u wszystkich jednakowe. - A wi�c brakuje mi zdolno�ci westchn�� Rustan. - Bzdura! Nikt si� nie rodzi z telekinetycznymi zdolno�ciami. Trzeba je rozwija�. Rustan wsta� z krzes�a. - To ju� s�ysza�em. Na kursach. - No dobra - Duszanow zerkn�� na ekran - horyzont obni�a si�, czas przej�� na sprz�enie zwrotne. Wybacz mi... - Dobrze. Powiedz mi tylko jeszcze jedno: czy ta praca rzeczywi�cie sprawia ci przyjemno��? - Sprawia. - A dlaczego? - Jakby ci powiedzie�... - Duszanow za�o�y� na oczy dyski. - Jeszcze w dzieci�stwie marzy�em o tym, aby ka�da moja my�l kierowa�a maszyn�. Rozumiesz, cz�owiek siedzi sobie tu w krze�le, a tace jego do�wiadczenie, wola, wiedza znajduj� si� tam - w antropoidzie. - A ja nie. - Co - nie? - Nie marzy�em. - A o czym marzy�e�? - O niczym. Teraz marz� tylko o tym, aby si� wyspa�. - Le� z ciebie Rus�an. - Mo�e i le� - zgodzi� si� Iszimbajew. Male�ki, w�ski pokoik pe�en by� d�wi�k�w. Z prawej rozlega�o si� chrapanie, nad ��kiem dar� si� g�o�nik, a z lewej s�ycha� by�o przyt�umione g�osy. Rus�an zdj�� buty, wy��czy� radio i po�o�y� si� na ��ku. - Szuka� trzeba n