JAMES PATTERSON Alex Cross 12 - Cross Z angielskiego przelozyla ANNA KOLYSZKO Dedykuje Palm Beach Day School, Shirley i dyrektorowi Jackowi Thompsonowi Prolog Panska godnosc? THOMPSON: Doktor Thompson z Kliniki Akademii Medycznej Berkshires. Ile strzalow pan slyszal? CROSS: Duzo. THOMPSON: Panska godnosc? CROSS: Alex Cross. THOMPSON: Ma pan trudnosci z oddychaniem? Cos pana boli? CROSS: Czuje bol w brzuchu. Wszedzie mi tam pluszcze. I brak mi tchu. THOMPSON: Wie pan, ze zostal pan postrzelony? CROSS: Tak, dostalem dwa strzaly. Czy Rzeznik nie zyje? Michael Sullivan? THOMPSON: Nie wiem. Kilka osob nie zyje. Kochani, dajcie mi maske tlenowa Venturiego. Kroplowke, dwa cewniki, na cito. Dwa litry soli fizjologicznej. Natychmiast! Zawieziemy pana do szpitala, panie Cross. Niech pan sie trzyma. Czy pan mnie slyszy? Czy pan rozumie, co do niego mowie? CROSS: Powiedzcie dzieciom... ze je kocham. Czesc pierwsza Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja (1993) Rozdzial 1 -Alex, jestem w ciazy. Po dzis dzien tamta noc stoi mi przed oczami. Wszystko widze jak na dloni, chociaz minelo tyle czasu, tyle lat, wiele sie wydarzylo, przewinelo sie mnostwo straszliwych mordercow, ktorzy dokonali tylu zabojstw wyjasnionych badz nie. Stalem w polmroku sypialni, czule obejmujac zone w pasie, wsparty broda na jej ramieniu. Mialem trzydziesci jeden lat, nigdy przedtem nie czulem sie tak szczesliwy. Nic nie moglo sie rownac z naszym szczesciem. Bylismy razem: Maria, Damon, Jannie i ja. Byla jesien roku 1993, chociaz dzisiaj wydaje mi sie, ze uplynelo milion lat. Minela druga nad ranem, a biedna mala Jannie cierpiala na straszny krup. Nasza kochana coreczka nie spala prawie cala noc, tak samo jak kilka poprzednich, zreszta podobnie zarwala wiekszosc nocy swojego krotkiego zycia. Maria kolysala ja lagodnie w ramionach, nucac You Are So Beautiful, a ja obejmowalem Marie i bujalem sie wraz z nia. Zerwalem sie pierwszy, ale mimo ze probowalem wszelkich sztuczek, nie potrafilem ululac Jannie do snu. Po godzinie zona wstala i przejela ode mnie dziecko. Z samego rana oboje szlismy do ciezkiej pracy. Mnie czekala sprawa zabojstwa. -Jestes w ciazy? - spytalem Marie zza jej plecow. -Nie w pore, co? Pewno widzisz przed soba tylko krup? Pluszaki? Stosy brudnych pieluch? Kolejne noce takie jak ta? -Zarwane noce nie bardzo mi sluza. Kiedy trzeba siedziec do pozna albo, ujmujac rzecz inaczej, do switu. Ale uwielbiam nasze zycie, kochanie. I bardzo sie ciesze, ze bedziemy mieli jeszcze jedno dziecko. Tulac Marie w ramionach, wlaczylem pozytywke wiszaca nad lozeczkiem Janelle. Zaczelismy dreptac w miejscu, tanczac do melodii Gershwina Someone to Watch Over Me. I wtedy usmiechnela sie do mnie tym swoim na poly zawstydzonym, na poly figlarnym usmiechem, w ktorym zakochalem sie juz chyba pierwszego wieczoru. Poznalismy sie na oddziale ratunkowym Szpitala Swietego Antoniego, na ostrym dyzurze. Maria przywiozla gangstera, ofiare strzelaniny, swojego klienta. Byla oddana pracownica socjalna, niezwykle opiekuncza - a ja dla odmiany znienawidzonym stolecznym inspektorem od spraw zabojstw, przy czym ona nie do konca ufala policji. Inna sprawa, ze ja tez. Przytulilem Marie jeszcze mocniej. -Przeciez wiesz, ze jestem szczesliwy. Ciesze sie z twojej ciazy. Uczcijmy to. Pojde po szampana. -Spodobala ci sie rola tatusia, co? -Zebys wiedziala. Chociaz wlasciwie nie wiem dlaczego. -Lubisz dzieci wyjace w srodku nocy? -To minie. Prawda, Janelle? Do ciebie mowie, mloda damo. Maria odwrocila sie od placzacego dziecka i pocalowala mnie namietnie. Usta miala jak zawsze miekkie, zmyslowe, kuszace. Uwielbialem jej pocalunki - zawsze i wszedzie. W koncu wywinela sie z moich objec. -Wracaj do lozka, Alex. Nie ma sensu, zebysmy czuwali oboje. Przespij sie za mnie. Dopiero wtedy zauwazylem w sypialni cos jeszcze i rozesmialem sie, bo nie moglem sie powstrzymac. -Co cie tak smieszy? - zapytala. Zobaczyla dopiero wowczas, kiedy pokazalem jej palcem. Na nogach trzech pluszakow, roznokolorowych dinozaurow Barneya, lezaly trzy jablka, wszystkie nadgryzione dzieciecymi zabkami. Naszym oczom ukazaly sie fantazje naszego malego Damona, ktory bawil sie chwile w pokoju swojej siostry Jannie. Juz stalem w progu, kiedy Maria poslala mi jeszcze jeden filuterny usmiech. Puscila oko i szepnela cos, czego nigdy nie zapomne: -Kocham cie, Alex. Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja. Rozdzial 2 Szescdziesiat kilometrow na polnoc od Waszyngtonu, w Baltimore, dwoch aroganckich, dlugowlosych platnych zabojcow, blisko trzydziestoletnich zlekcewazylo napis WSTEP TYLKO DLA CZLONKOW i wtargnelo do klubu swietego Franciszka na South High Street, nieopodal portu. Obaj byli uzbrojeni po zeby, ktore szczerzyli w usmiechach niczym dwaj kabareciarze na scenie. W klubie znajdowalo sie tego wieczoru dwudziestu siedmiu capi i zolnierzy. Grali w karty, pili grappe i kawe, ogladali w telewizji mecz koszykowki, w ktorym druzyna Bullets z Waszyngtonu przegrywala z nowojorskimi Knicksami. Nagle na sali zapadla zlowieszcza cisza. Nikt nie wchodzi ot, tak sobie do klubu swietego Franciszka z Asyzu, zwlaszcza niezaproszony i uzbrojony. Jeden z intruzow, niejaki Michael Sullivan, przywital sie chlodno od progu z ludzmi w srodku. Kurde, dziwna sprawa, pomyslal. Zeby tylu twardych makaroniarzy siedzialo w jednym miejscu i gledzilo nie wiadomo o czym. Jego kompan - lub compadre - Jimmy "Kapelusz" Galati rozgladal sie po sali, lypiac okiem spod wysluzonego czarnego kapelusza. Podobny nosil Squiggy w serialu Laveme Shirley. Byl to typowy klub dla mezczyzn - krzesla, stoly karciane, byle jaki bar, Italiancy we wszystkich zakamarkach. -Co? Zadnego komitetu powitalnego? Zadnej orkiestry detej? - zapytal Sullivan, ktory uwielbial wszelkie starcia, zarowno slowne, jak i fizyczne. Odkad on i Jimmy Kapelusz skonczyli pietnascie lat i zwiali z domow rodzinnych na Brooklynie, zawsze wystepowal z nim przeciwko reszcie swiata. -Coscie, psia mac, za jedni? - spytal szeregowy zolnierz, ktory uniosl sie jak para znad chybotliwego stolika do kart. Mial co najmniej metr dziewiecdziesiat wzrostu, kruczoczarne wlosy, sto kilo zywej wagi i najwyrazniej cwiczyl na silowni. -Poznaj Rzeznika ze Sligo. Slyszales o kims takim? - zagadnal Jimmy Kapelusz. - Jestesmy z Nowego Jorku. Slyszales o takim miescie? Rozdzial 3 Nabzdyczony zolnierz mafii nie zareagowal, ale starszy mezczyzna w czarnym garniturze i bialej koszuli zapietej pod szyje uniosl reke w nieomal papieskim gescie, po czym przemowil wolno i wyraznie, z silnym akcentem. -Czemu zawdzieczamy ten zaszczyt? - spytal. - Oczywiscie, ze slyszelismy o Rzezniku. Co panow sprowadza do Baltimore? Czym mozemy sluzyc? -Wpadlismy tu tylko przejazdem - Michael Sullivan zwrocil sie do starszego pana. - Mamy niewielka robotke na zlecenie pana Maggione z Waszyngtonu. Slyszeli panowie o panu Maggione? Tu i owdzie goscie pokiwali glowami. Ton rozmowy wskazywal na to, ze sprawa jest doprawdy powazna. Dominie Maggione sprawowal wladze nad nowojorska mafia, ktorej wplywy obejmowaly wieksza czesc Wschodniego Wybrzeza i siegaly az do Atlanty. Wszyscy obecni na sali wiedzieli, kim jest Dominie Maggione oraz ze Rzeznik uchodzi za jego najbardziej bezwzglednego zabojce. Podobno zalatwia ofiary za pomoca nozy rzezniczych, skalpeli i drewnianych mlotkow. O jednym z jego zabojstw dziennikarz "Newsday" tak sie wyrazil: "Nie mogl tego dokonac zaden czlowiek". Rzeznik budzil lek nawet w kregach mafii i policji. Dlatego zebranych zdumialy mlody wiek zabojcy oraz jego wyglad amanta filmowego, dlugie blond wlosy i olsniewajace niebieskie oczy. -Pytam sie, gdzie wasz szacunek? Czesto slysze to slowo, ale jakos go tu, w klubie, nie widze - powiedzial Jimmy Kapelusz, ktory podobnie jak Rzeznik wslawil sie odcinaniem dloni i stop swoim ofiarom. Wtem zolnierz zerwal sie i wykonal gwaltowny ruch, na co Rzeznik blyskawicznie machnal reka i odrabal mezczyznie czubek nosa, a nastepnie platek ucha. Zolnierz zlapal sie za oba te miejsca i cofnal tak raptownie, ze stracil rownowage i runal jak dlugi na drewniana posadzke. Rzeznik machal nozem jak szalony, najwyrazniej w jego reputacji nie bylo krztyny przesady. Przypominal sycylijskich zabojcow starej daty, nawiasem mowiac, sztuczek z nozem nauczyl go wlasnie weteran mafii z poludniowego Brooklynu. Amputacje i miazdzenie kosci przychodzily mu bez trudu. Uczynil z nich swoj znak firmowy, symbol swojego okrucienstwa. Jimmy Kapelusz wyciagnal pistolet polautomatyczny, kaliber.44. Mezczyzna mial jeszcze druga ksywe, Jimmy Ochroniarz, bo zawsze oslanial Rzeznika. Od lat. Michael Sullivan obszedl wolno sale. Przewrocil kopniakami kilka stolikow karcianych, zgasil telewizor, wyrwal z gniazdka sznur ekspresu do kawy. Wydawalo sie, ze zaraz ktos zginie. Ale dlaczego? Dlaczego Dominie Maggione spuscil na nich ze smyczy swojego szalenca? -Widze, ze czekacie na przedstawienie - powiedzial. - Poznaje to po waszych oczach. Czuje to. No to nie moge wam sprawic, psiakrew, zawodu. Nagle uklakl na jedno kolano i pchnal nozem rannego zolnierza mafii lezacego na podlodze. Przebil mezczyznie kolejno szyje, twarz i piers, dopoki ten nie znieruchomial. Nie sposob bylo policzyc ciosy, ale zadal ich chyba tuzin, moze wiecej. Najdziwniejszy jednak gest zachowal na koniec. Wstal i uklonil sie zebranym nad cialem nieboszczyka. Jak gdyby uznal caly incydent za wielkie widowisko, wylacznie spektakl. W koncu odwrocil sie od zgromadzonych i ruszyl nonszalancko do drzwi. Cienia strachu przed niczym ani przed nikim. Jeszcze tylko krzyknal przez ramie: -Milo was bylo poznac, panowie. I nastepnym razem prosze o wiecej szacunku. Dla pana Maggione... jesli juz nie dla mnie i dla Jimmy'ego Kapelusza. Jimmy usmiechnal sie do zebranych, uchylil kapelusza. -Niezly jest, co? - rzekl. - A powiem wam, ze jeszcze ciekawsze sztuczki wyczynia z pila lancuchowa. Rozdzial 4 Rzeznik i Jimmy Kapelusz zasmiewali sie do rozpuku z wizyty w klubie swietego Franciszka z Asyzu prawie przez cala droge autostrada i-95 do Waszyngtonu, gdzie za dzien lub dwa czekalo ich parszywe zadanie. Maggione kazal im sie zatrzymac w Baltimore i odstawic tam popis. Don podejrzewal, ze kilku miejscowych capi go olewa. Rzeznik uznal, ze wykonal swoja robote. Na tym miedzy innymi polegala jego rosnaca reputacja - nie tylko doskonale zabijal, lecz rowniez mozna bylo zawsze na niego liczyc, jak na zawal serca u tlusciocha obzerajacego sie jajkami na boczku. Wjezdzali do Waszyngtonu piekna widokowa droga prowadzaca obok pomnika Waszyngtona i innych waznych szpanerskich gmachow. -Moj kraju, to o grobie - zaspiewal Jimmy Kapelusz, mocno falszujac. Sullivan parsknal smiechem. -Kapitalny jestes, koles. Gdzies ty sie tego, do diaska, nauczyl? Moj kraju, to o grobie? -W Szkole Parafialnej Swietego Patryka na Brooklynie w Nowym Jorku, gdzie wtloczono mi do glowy podstawy, czyli nauczylem sie czytac, pisac i rachowac, i gdzie poznalem tego szajbusa, Michaela Seana Sullivana. Dwadziescia minut pozniej zaparkowali pontiaca grand am i wlaczyli sie w nocna defilade mlodziezy snujacej sie M Street w Georgetown. Banda rozwydrzonych studenciakow, a obok Jimmy i on, para genialnych zawodowych zabojcow, pomyslal Sullivan. I kto sobie lepiej radzi w zyciu? Kto spada na cztery lapy, a kto nie? -Nie myslales nigdy, zeby isc na studia? - spytal Kapelusz. -Nie byloby mnie stac na to, zeby przestac zarabiac. Kiedy mialem osiemnascie lat, juz zgarnialem siedemdziesiat piec patoli. Poza tym uwielbiam swoja robote! Zatrzymali sie przed barem Charliego Malone'a, miejscowa knajpa popularna wsrod waszyngtonskich studentow z powodow kompletnie niezrozumialych dla Sullivana. Ani Rzeznik, ani Jimmy Kapelusz nie wyszli poza szkole srednia, ale Sullivan wdal sie w swobodna pogawedke z dwiema studentkami, ktore na pewno mialy mniej niz dwadziescia lat. Sullivan duzo czytal, a przy tym mial swietna pamiec, nie unikal wiec rozmow z kimkolwiek. Jego repertuar na dzisiejszy wieczor obejmowal niedawne egzekucje amerykanskich zolnierzy w Somalii, kilka najnowszych hitow filmowych, a nawet poezje romantyczna Blake'a i Yeatsa, tak lubiana przez dziewczyny tego pokroju. Pominawszy wdziek, Michael Sullivan byl przystojny i na dodatek swiadom swojej urody. Szczuply, a przy tym dobrze zbudowany, mial metr osiemdziesiat piec wzrostu, dlugie blond wlosy i zniewalajacy usmiech. Wcale sie wiec nie zdziwil, kiedy dwudziestoletnia Marianne Riley z Burkittsville w stanie Maryland zaczela ostentacyjnie robic do niego maslane oczy i dotykac go niby mimochodem, jak sie zdarza co smielszym pannom. Sullivan nachylil sie do dziewczyny pachnacej laka. -Marianne, Marianne... byla kiedys taka piosenka. Bodajze z gatunku kalipso. Znasz ja? -Chyba jestem za mloda - odparla dziewczyna, ale puscila do niego oko. Miala przecudne zielone oczy, pelne czerwone usta i zgrabniutka kokardke w krate wpieta we wlosy. Sullivan od razu poznal, ze jest flirciara, lecz bynajmniej mu to nie przeszkadzalo. On tez lubil podejmowac rozne gry. -Rozumiem. A na Yeatsa, Blake'a i Jamesa Joyce'a nie jestes za mloda? - zaczal sie droczyc z Marianne, obdarzajac ja ujmujacym, promiennym usmiechem. Uniosl do ust jej dlon i delikatnie pocalowal. Nastepnie zsunal dziewczyne z barowego stolka i wykonal kilka swingujacych krokow do utworu Stonesow, ktory lecial z szafy grajacej. -Dokad idziemy? - spytala. - Dokad mnie zabierasz, moj panie? -Niedaleko - odparl Michael Sullivan. - Moja panno. -Niedaleko? - powtorzyla Marianne. - Co to znaczy? -Zobaczysz. Bez obaw. Zaufaj mi. Rozesmiala sie, cmoknela go w policzek, znow sie rozesmiala. -Jak moglabym sie oprzec temu twojemu zabojczemu spojrzeniu? Rozdzial 5 Marianne myslala, ze wcale nie chce sie opierac temu przystojnemu nowojorczykowi. Poza tym czula sie bezpieczniej w barze przy M Street. Co zlego moglo ja tu spotkac? Jaki numer mogl jej wykrecic? Puscic w szafie grajacej utwor boysbandu New Kids on the Block? -Nie podoba mi sie zycie w swietle reflektorow - powiedzial, prowadzac ja w glab baru. -Masz sie za drugiego Toma Cruise'a? Ten twoj usmiech zawsze dziala? Zaskarbia ci wszystko, czego zapragniesz? - spytala. Powiedziala to jednak z usmiechem, wyraznie prowokujac go do czynu. -Nie wiem, Marianne, Marianne. Czasem chyba toruje mi droge. I pocalowal ja w polmroku korytarza w glebi baru. Ujal ja tym pocalunkiem, nawet bardziej romantycznym, nizby sie spodziewala. Nie probowal jej przy tym obmacywac, choc nie mialaby nic przeciwko temu, ale wolala taki obrot spraw. -Fiu, fiu. Wypuscila powietrze, powachlowala sie. Niby zartem, chociaz niezupelnie. -Troche tu goraco, prawda? - odezwal sie Sullivan, a na twarzy studentki znow zakwitl usmiech. - Troche tloczno, co? -Wybacz, ale nigdzie z toba nie ide. Nie jestesmy nawet na randce. -Rozumiem - powiedzial. - Ani przez chwile nie pomyslalem, ze ze mna wyjdziesz. Skadze znowu! -Jasne, bo za wielki z ciebie dzentelmen. Pocalowal ja jeszcze raz, tym razem bardziej zmyslowo. Marianne spodobalo sie, ze chlopak nie daje latwo za wygrana. Chociaz nie mialo to wiekszego znaczenia, bo i tak nigdzie z nim nie pojdzie. Nigdy tak nie postepowala, w kazdym razie dotad jej sie nie zdarzylo. -Musze przyznac - pochwalila - ze niezle calujesz. -Tobie rowniez dobrze idzie - odwzajemnil komplement. - Fantastycznie calujesz. W zyciu sie tak nie calowalem - zartowal. Sullivan naparl na drzwi i nagle oboje zaczeli sie kotlowac w meskiej toalecie. Wtedy podszedl Jimmy Kapelusz, zeby pilnowac drzwi od zewnatrz. Zawsze oslanial Rzeznika. -Nie, nie, nie - jeczala Marianne, lecz nie mogla sie powstrzymac od smiechu. Zeby facet dobieral sie do niej w meskiej ubikacji? Smiech na sali! Dziwne, a zarazem smieszne. Studencki wybryk. -Naprawde uwazasz, ze wszystko moze ci ujsc na sucho? - zapytala. -Owszem. Potrafie postawic na swoim. Nagle wyjal skalpel, przylozyl jej do gardla lsniace ostrze, i w okamgnieniu cala sytuacja ulegla zmianie. -Zebys wiedziala, to wcale nie jest randka. Ale teraz ani slowa, Marianne, bo przysiegam na oczy matki, ze bedzie to twoje ostatnie slowo na tej ziemi. Rozdzial 6 -Na tym skalpelu juz jest krew - powiedzial Rzeznik chrapliwym szeptem, zeby napedzic jej strachu. - Widzisz? Po czym dotknal sie w kroku. -To ostrze cie tak nie skrzywdzi. - Zaczal wywijac jej skalpelem przed oczami. - To natomiast bardzo. Moze ci oszpecic piekna buzke na cale zycie. Ja nie zartuje, kolezanko. Rozpial rozporek, przystawil Marianne Riley skalpel do szyi, ale jej nie drasnal. Zadarl jej spodnice, sciagnal niebieskie majtki. -Chyba widzisz, ze nie chce cie pociac? - spytal. -Nie wiem. Ledwo zdobyla sie na te dwa slowa. -Slowo honoru, Marianne. Po czym wszedl w studentke powoli, zeby jej nie zabolalo. Wiedzial, ze dlugo nie moze zabawic, ale zal mu bylo opuszczac ciasne wnetrze jej ud. Psiakrew, juz nigdy wiecej nie zobacze Marianne, Marianne. Przynajmniej miala na tyle rozumu, zeby nie krzyczec ani nie kopac go kolanami i nie wprawiac w ruch paznokci. Kiedy skonczyl, pokazal jej kilka zdjec, ktore nosil przy sobie. Chcial, zeby zrozumiala swoja sytuacje, zeby nie bylo niedomowien. -Przyjrzyj sie uwaznie tym zdjeciom, Marianne. Sam je zrobilem. I nie waz sie pisnac slowka o dzisiejszym wieczorze. Nikomu, zwlaszcza policji. Zrozumialas? Pokiwala glowa, nie patrzac na niego. -Czekam na odpowiedz, panienko. Musisz na mnie spojrzec, nawet jesli ci to sprawia bol. -Zrozumialam - powiedziala. - Nigdy nikomu nie powiem. -Patrz na mnie. Spotkali sie wzrokiem. W jej oczach nastapila nieslychana zmiana. Teraz dojrzal w nich strach i nienawisc, co zawsze sprawialo mu przyjemnosc. Dlugo by o tym mowic dlaczego. Wiazalo sie to z dziecinstwem na Brooklynie, stosunkami z ojcem, ktore wolal zachowac dla siebie. -Brawo. Moze sie zdziwisz, ale przypadlas mi do gustu. Zapadlas w serce. Zegnaj, Marianne, Marianne. Przed wyjsciem z toalety przetrzasnal jej torebke, wyjal portfel. -To moja polisa ubezpieczeniowa - powiedzial. - I nikomu ani slowa. Otworzyl drzwi i wyszedl. Rozdygotana Marianne Riley osunela sie podloge. Nigdy nie zapomni tej sceny, a zwlaszcza makabrycznych zdjec. Rozdzial 7 -Kto to tak wczesnie wstal? Cos podobnego, nie wierze wlasnym oczom. Czyzby to Damon Cross? I Janelle Cross? Nana przychodzila w dni powszednie codziennie rano punktualnie o wpol do siodmej, zeby zajac sie dziecmi. Kiedy wkraczala kuchennymi drzwiami, karmilem wlasnie Damona owsianka, a Maria odbijala Jannie. Biedna, chora Jannie znow sie zanosila placzem. -W dodatku dzieci nie spaly pol nocy - powiedzialem babci, celujac kopiasta lyzka platkow owsianych do wykrecajacej sie buzi Damona. -Przeciez Damon juz umie jesc sam - ofuknela mnie, odkladajac torbe na blat kuchenny. Najwyrazniej przyniosla gorace ciasteczka i - jedna wielka pychota! - dzem brzoskwiniowy domowej roboty. Do tego zestaw ksiazek na caly dzien. Blueberries for Sal, The Gift of the Magi, Goodnight Moon. -Babcia twierdzi, ze potrafisz jesc sam, kolego - zwrocilem sie do Damona. - Czyli mnie nabierasz? -Damon, wez lyzke - polecila Nana. Moj syn oczywiscie posluchal. Nikt nie smie sie sprzeciwiac babci. -Niech cie licho! - przeklalem ja i wzialem ciastko. Chwalic Boga, gorace jak z pieca. Ugryzlem, niebo w gebie. - Niech Bog cie blogoslawi, dobra kobieto. -Babciu, Alex ostatnio nie slucha, co do niego mowie - wtracila Maria. - Zanadto jest zaprzatniety sledztwami w sprawie zabojstw. Mowilam mu, ze Damon najczesciej je sam. Poza drobnymi wyjatkami, kiedy karmi sciany i sufit. Nana pokiwala glowa. -Zawsze je sam. Chyba ze chce sie zaglodzic. Chcialbys sie zaglodzic, Damonku? Prawda, ze nie, kochanie? Maria zaczela szykowac dokumenty do pracy. Poprzedniego dnia sleczala nad nimi do polnocy w kuchni. Byla pracownica socjalna na rzecz miasta, klientele miala spod ciemnej gwiazdy. Zdjela fioletowy szal z wieszaka przy drzwiach kuchennych i ulubiony kapelusz pasujacy do stroju utrzymanego glownie w tonacji czarno-granatowej. -Kocham cie, Damon. - Poslala calusa naszemu synkowi. - Kocham cie, Jannie. Mimo ostatniej nocy. - Ucalowala Jannie w oba policzki. Nastepnie zlapala babcie, ktora rowniez wycalowala. - I ciebie kocham. Babcia rozpromienila sie, jak gdyby ktos ja przedstawil samemu Jezusowi Chrystusowi albo Matce Przenajswietszej. -Ja tez cie kocham, Mario. Jestes cudem. -Mnie tu nie ma - odezwalem sie ze swojego miejsca warowania przy kuchennych drzwiach. -My to juz wiemy - powiedziala Nana. Nie pozostawalo mi nic innego, jak przed wyjsciem do pracy wycalowac i wysciskac cala rodzine, zapewniajac kolejno wszystkich o swojej milosci. Wypadlo to zapewne ckliwie, ale przejmujaco. Niech szlag trafi wszystkich, ktorzy uwazaja, ze zabieganej, udreczonej codziennoscia rodziny nie stac na zabawe i milosc. I jednego, i drugiego mielismy pod dostatkiem. -Pa, pa, kochamy was - zegnalem sie chorem wraz z Maria, bo razem wychodzilismy z domu. Rozdzial 8 Odwiozlem Marie, tak jak codziennie rano, do pracy na osiedlu mieszkaniowym Potomac Gardens. Znajdowalo sie o kwadrans drogi od Fourth Street, co dalo nam troche czasu sam na sam. Jechalismy czarnym porsche, ktory niezbicie dowodzil, ze przez ostatnie trzy lata prywatnej praktyki w charakterze psychoterapeuty zarobilem troche kasy, zanim przyjalem caly etat w waszyngtonskiej policji. Maria jezdzila biala toyota corolla, ktora niespecjalnie lubilem, ale moja zona miala do niej slabosc. Kiedy tamtego ranka jechalismy razem G Street, Maria wydawala mi sie nieobecna. -Nic ci nie jest? - spytalem. Rozesmiala sie i puscila oko. -Troche jestem zmeczona. Zwazywszy na okolicznosci, nawet niezle sie czuje. Myslalam wlasnie o sprawie, w ktorej udzielalam konsultacji z polecenia Marii Pugatch. W toalecie meskiej w barze przy M Street zgwalcono studentke z Uniwersytetu George'a Washingtona. Spochmurnialem i pokiwalem glowa. -Kolejna studentka? -Ona wszystkiemu przeczy, w ogole niewiele mowi. Wytrzeszczylem ze zdziwienia oczy. -Moze znala gwalciciela? A moze wykorzystal ja wykladowca? -Alex, dziewczyna wszystkiemu zaprzecza. Zaklina sie, ze nie zna tego czlowieka. -Wierzysz jej? -Raczej tak. Na ogol ufam ludziom. Wyglada mi na sympatyczna, wiarygodna dziewczyne. Nie chcialem wtykac nosa w sprawy Marii. Nie wtracalismy sie nawzajem do swoich prac, a w kazdym razie bardzo sie staralismy. -Oczekujesz ode mnie pomocy? - spytalem. Maria potrzasnela glowa. -Przeciez jestes zajety. Dzis jeszcze raz porozmawiam z Marianne. Moze sie troche otworzy. Chwile potem zajechalem pod osiedle Potomac Gardens na G Street, miedzy Thirteenth a Penn. Maria zglosila sie tam na ochotnika, zostawiwszy duzo latwiejsza i bardziej pewna posade w Georgetown. Wziela te prace chyba dlatego, ze sama mieszkala w Gardens az do osiemnastego roku zycia, dopoki nie wyjechala na studia na Uniwersytecie Villanova. -Pocaluj mnie - poprosila Maria. - Marze o pocalunku. Ale prawdziwym, a nie zadnym cmokaniu w policzek. Pocaluj mnie jak facet. Nachylilem sie, pocalowalem ja, raz i drugi. Troche sie poprzytulalismy na przednim siedzeniu. Nie odstepowala mnie mysl, jak bardzo kocham swoja zone i jakim jestem szczesciarzem, ze ja mam. A co najwazniejsze, wiedzialem, ze Maria czuje to samo do mnie. -Musze juz biec - przerwala nasze pieszczoty i wyskoczyla z samochodu. Ale wlozyla jeszcze glowe do srodka. -Nie wiem, czy to po mnie widac, ale jestem szczesliwa. Bardzo szczesliwa. I znow puscila do mnie perskie oko. Patrzylem, jak idzie do gory stromymi kamiennymi schodami apartamentowca, w ktorym pracowala. Zal scisnal mi serce, podobnie jak niemal codziennie rano. Ciekawe, czy sie odwroci, zeby sprawdzic, czy juz odjechalem. I rzeczywiscie - zobaczyla, ze jeszcze tam stoje, usmiechnela sie i pomachala jak szalona, w kazdym razie szalenczo zakochana. Po czym zniknela w srodku. Chociaz powtarzalismy ten rytual codziennie rano, nigdy mi sie nie znudzil. Zwlaszcza urzekalo mnie perskie oko Marii. "Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja". Nie watpilem ani przez chwile. Rozdzial 9 Bylem wtedy wzietym detektywem - stale w biegu, stale w akcji, stale na dobrym tropie. Zaczalem juz zatem zgarniac cos wiecej niz tylko nalezna mi dole z co trudniejszych, prestizowych spraw. Ta ostatnia niestety do nich nie nalezala.! Zdaniem policji waszyngtonskiej wloska mafia nigdy niej dzialala na terenie Waszyngtonu na wieksza skale, zapewne na mocy umow zawartych z agencjami takimi jak FBI i CIA. Niedawno jednak piec Rodzin spotkalo sie w Nowym Jorku i ustalilo, ze zacznie robic interesy w Waszyngtonie, Baltimore i czesciowo na obszarze Wirginii. Nic dziwnego, ze bossowie miejscowego swiata przestepczego nie przyjeli tej wiadomosci z zachwytem, zwlaszcza Azjaci, ktorzy trzesli handlem kokaina i heroina. Przed tygodniem chinski suzeren narkotykowy nazwiskiem Jiang An-Lo zgladzil dwoch emisariuszy wloskiej mafii. Zly krok. Podobno nowojorska mafia w odwecie wyslala swojego glownego platnego zabojce czy nawet cala ekipe, zeby rozprawila sie z Jiangiem. Dowiedzialem sie tego podczas godzinnej konferencji na komendzie glownej policji. Teraz jechalem z Johnem Sampsonem do biura Jianga An-Lo, blizniaka u zbiegu Eighteenth i M Street w dzielnicy Northeast. Stanowilismy jedna z dwoch ekip sledczych przydzielonych do porannego nadzoru, ktory nazwalismy "Inwigilacja gnid". Zaparkowalismy miedzy Nineteenth a Twentieth i ustawilismy sie na czatach. Jiang An-Lo mieszkal w splowialym zoltym domu oblazacym z farby. Z zewnatrz prezentowal sie obskurnie. Na podworku walaly sie sterty smieci, jak gdyby wysypywaly sie z rogu obfitosci. Wiekszosc okien byla zabita deskami, dykta albo blacha. Mimo to Jiang An-Lo cieszyl sie w narko-biznesie wielka estyma. Skuszeni ladna pogoda okoliczni mieszkancy wybrali sie na spacer badz wylegli na ganki. -W czym siedzi banda Jianga? Ecstasy, heroina? - zapytal Sampson. -Dorzuc jeszcze PCP. Dystrybucja hula po calym Wschodnim Wybrzezu, od Waszyngtonu przez Filadelfie i Atlante po Nowy Jork. Zyski sa niebagatelne, dlatego Wlosi chca przejac interes. Co sadzisz o awansie Louisa Frencha do Biura? -Nie znam czlowieka. Ale skoro dostal awans, widocznie nie nadaje sie do tej roboty. Rozesmialem sie z trafnosci dowcipu Sampsona, po czym obaj skulilismy sie, zeby czekac w przyczajeniu na ekipe zabojcow mafii, ktorzy mieli zdjac Jianga An-Lo. To znaczy jesli dostalismy prawdziwe informacje. -Wiemy cos o tym zabojcy? - spytal Sampson. -Podobno Irlandczyk - odparlem i spojrzalem na Johna w oczekiwaniu na jego reakcje. Sampson wytrzeszczyl oczy, odwrocil sie do mnie. -I pracuje dla mafii? Jak to mozliwe? -Slyszalem, ze jest dobry, a przy tym szurniety. Ma ksywe "Rzeznik". Tymczasem na jezdnie M Street wszedl przygarbiony starszy pan. Spogladal to w prawo, to w lewo. Zaciagal sie powoli papierosem. Na przejsciu spotkal bialego koscistego mezczyzne, ktory szedl z aluminiowa laska zawieszona przy lokciu. Obaj lazedzy przywitali sie powaznym skinieniem glowy na srodku jezdni. -Niezle typy, nie ma co - skomentowal Sampson z usmiechem. - My tez kiedys stworzymy taka pare. -Moze. Jesli nam szczescie dopisze. I wtedy Jiang An-Lo postanowil ukazac sie tego dnia publicznie po raz pierwszy. Rozdzial 10 Jiang byl tyczkowatym, zeby nie powiedziec wymizerowanym mezczyzna. Mial rzadka czarna kozia brodke, dluga na co najmniej pietnascie centymetrow. Ow baron narkotykowy uchodzil za czlowieka przebieglego, walecznego i okrutnego, czesto niepotrzebnie, ale najwyrazniej traktowal wszystko jak jedna wielka, niebezpieczna gre. Wychowal sie na ulicach Szanghaju, stamtad przeprowadzil sie do Hongkongu, nastepnie do Bagdadu, wreszcie do Waszyngtonu, gdzie trzasl kilkoma dzielnicami niczym chinski cesarz nowego swiata. Rozejrzalem sie po M Street, szukajac zapowiedzi klopotow. Dwaj ochroniarze Jianga byli w pogotowiu. Ciekawe, czy ktos dal im cynk, a jesli tak, to kto? Czyzby ktos z policji? Nie wykluczalem takiej ewentualnosci. Zastanawialem sie, jak dobry jest ten irlandzki zabojca. -Ochroniarze juz nas wypatrzyli? - zapytal Sampson. -Tak mi sie zdaje, John. Jestesmy tu glownie po to, zeby odstraszac. -A zabojca tez nas widzial? -Jezeli tu jest. Jezeli jest cos wart. Jezeli naprawde jest platnym zabojca, to pewnie tez nas widzial. Kiedy Jiang An-Lo znajdowal sie w pol drogi do lsniacego czarnego mercedesa zaparkowanego na ulicy, w M Street skrecil inny samochod, buick lesabre. Przyspieszyl z rykiem silnika i piskiem opon palonych o kraweznik. W mgnieniu oka ochroniarze Jianga odwrocili sie w strone nadjezdzajacego samochodu. Wyciagneli bron. Sampson i ja pchnelismy z impetem drzwi od srodka. -Zeby odstraszac... akurat - mruknal. Jiang zawahal sie tylko chwile. W paru susach, jakby usilowal biec w spodnicy do kostek, zawrocil w strone szeregowca, z ktorego wlasnie wyszedl. Calkiem slusznie uznal, ze jesli nie zawroci i bedzie szedl do mercedesa, znajdzie sie w niebezpieczenstwie. Wszyscy jednak zle ocenili sytuacje. Jiang, ochroniarze, Sampson i ja. Strzaly padly z drugiej strony ulicy, zza plecow dealera. Trzy donosne strzaly z karabinu. Jiang padl na chodnik i znieruchomial. Krew tryskala mu z boku glowy jak z kranu. Nie sadzilem, by mogl przezyc. Odwrocilem sie i spojrzalem na dach kamieniczki polaczonej dachami z druga strona M Street. Zobaczylem blondyna, ktory zachowal sie przedziwnie, mianowicie wykonal gleboki uklon w naszym kierunku. Nie wierzylem wlasnym oczom. Uklon? Nastepnie skoczyl za ceglany gzyms i znikl nam z oczu. Ja i Sampson puscilismy sie biegiem przez M Street. Wskoczylismy do budynku. Pedem na gore, w mgnieniu oka pokonalismy cztery kondygnacje. Ale kiedy dotarlismy na dach strzelca juz tam nie bylo. Ani zywej duszy. Czyzby Chinczyka zalatwil wlasnie Rzeznik, ow irlandzki zabojca? Czlowiek mafii przyslany z Nowego Jorku? Bo ktozby inny, do diabla? Wciaz nie moglem sie otrzasnac ze sceny, ktora przed chwila zobaczylem. Zabojca wprawil mnie w zdumienie nie tylko dlatego, ze tak latwo zdjal Jianga An-Lo. Jeszcze bardziej zdziwil mnie uklon po jego wyczynie. Rozdzial 11 Rzeznik bez trudu wmieszal sie w snobistyczny tlum studentow na terenie Uniwersytetu George'a Washingtona. Mial na sobie dzinsy i szary wymiety podkoszulek z napisem "Athletic Department", a pod pacha wyswiechtany egzemplarz powiesci Isaaca Asimova. Przez cale przedpoludnie wysiadywal na kilku lawkach, zatopiony w lekturze Foundation, i ogladal rozne; studentki, ale tak naprawde sledzil Marianne, Marianne. Fakt, moze i dopadla go drobna obsesja. Zeby mial tylko takie zmartwienia! Rzeczywiscie spodobala mu sie ta dziewczyna, dlatego obserwowal ja dwadziescia cztery godziny na dobe. Zlamala mu serce, bo po ich rozstaniu rozpuscila jezyk. Byl tego pewien,: gdyz podsluchal jej rozmowe z najlepsza przyjaciolka, Cindi,? o "doradczyni", z ktora spotkala sie kilka dni wczesniej. Potem poszla na druga sesje do "doradczyni", mimo jego, Rzeznika, wyraznego zakazu i przestrogi. Blad, Marianne. Po zajeciach z pompatycznej osiemnastowiecznej literatury o godzinie dwunastej Marianne, Marianne opuscila teren uniwersytetu, a on trop w trop za nia w grupie okolo dwudziestu studentow. Od razu zorientowal sie, ze wraca na stancje. Swietny uklad. Moze skonczyla juz na ten dzien albo miala dlugie okienko miedzy zajeciami. Niewazne. Zlamala zasady i musi za to zaplacic. Kiedy juz bedzie wiedzial, dokad dziewczyna idzie, tam spusci jej lomot. Jako magistrantka miala prawo mieszkac poza miasteczkiem uniwersyteckim. Razem z mloda Cindi wynajmowal niewielka, trzypokojowa stancje przy rogu ulic Thirty-ninth i Davis. Mieszkanie znajdowalo sie na trzecim pietrze. Wszedl tam bez wiekszego klopotu. Drzwi frontowe zamykaly sie na zwykly klucz. Smieszne. Musial zaczekac, postanowil sie wiec rozgoscic. Zdjal buty, rozebral sie. Tak naprawde nie chcial sobie zapaskudzic ciuchow krwia. Poczytal ksiazke w oczekiwaniu na Marianne. Kiedy weszla do pokoju, chwycil ja oburacz od tylu i przycisnal jej do szyi skalpel. -Witaj, Marianne, Marianne - wyszeptal. - Czy nie kazalem ci milczec? -Nikomu nie powiedzialam - odparla. - Blagam. -Klamiesz. Przeciez cie uprzedzalem. Nawet ci, kurwa, pokazalem zdjecia ku przestrodze. -Przysiegam, ze nikomu nie powiedzialam. -Ja tez zlozylem wtedy przysiege, Marianne. Przysiaglem na oczy matki. Jednym naglym pociagnieciem reki z lewej strony do prawej rozplatal szyje studentce, a nastepnie wykonal ten sam ruch w druga strone. Kiedy wila sie na podlodze, dlawiac na smierc, pstryknal jej kilka zdjec. Mistrzowskie, bez dwoch zdan. Bo nigdy nie chcial zapomniec Marianne, Marianne. Rozdzial 12 Nazajutrz wieczorem Rzeznik nadal bawil w Waszyngtonie. Dokladnie wiedzial, co sobie mysli Jimmy Kapelusz, lecz Jimmy za bardzo trzasl portkami i dbal o wlasna skore, zeby zapytac kumpla, czy ten wie, co robi. Lub dlaczego obaj nadal, stercza w Waszyngtonie. A on wiedzial. Jechal kradzionym chevy caprice z przyciemnianymi szybami przez dzielnice Southeast, szukajac konkretnego domu, bo planowal kolejne zabojstwo, a wszystko przez Marianne, Marianne i jej dlugi jezyk. Adres mial w glowie. Wydawalo mu sie, ze sa juz blisko. Jeszcze tylko stuknie jedna osobe i moze wiac z Jimmym z Waszyngtonu. Sprawa zamknieta. -Te ulice przypominaja mi nasza dzielnice - zapiszcza? Jimmy Kapelusz z siedzenia pasazera. Silil sie na swobodny ton, jakby w ogole nie przejmowal sie tym, ze kreca sie poj Waszyngtonie tak dlugo po zastrzeleniu Chinczyka. -Ciekawe dlaczego? - spytal Rzeznik ironicznie. Dokladnie wiedzial, co Jimmy odpowie. Nietrudno mu bylo przejrzec mysli kolegi. Szczerze mowiac, przewidywalnosc; Jimmy'ego Kapelusza przewaznie dzialala na niego jak balsam. -Wszystko rozpada sie w cholere, i to na naszych oczach. Tak samo jak na Brooklynie. Dlatego przypomina mi nasze strony. Widzisz tych czarnuchow wystajacych na co drugim rogu? Kto tu zechce, do pioruna, mieszkac? W takim otoczeniu? Michael Sullivan usmiechnal sie, ale bez krztyny radosci. Kapelusze bywaja tepe, czasem wrecz irytujace. -Jak to kto? Politycy, zeby posprzatac ten caly burdel. Niewiele by ich to kosztowalo. -Och, Mikey, alez ty masz, cholera, zlote serce. Moze powinienes sie zajac polityka. Jimmy Kapelusz pokrecil glowa i wyjrzal przez okno. Wiedzial, ze w rozmowie z Rzeznikiem nie wolno przeciagac struny. -Nie zastanawiasz sie, co my tu, u diabla, robimy? Nie uwazasz, ze odbilo mi bardziej niz tym szczwanym lisom z Coney Island? Moze chcesz wyskoczyc z wozu, chloptasiu? Prosto na Union Station, zeby stamtad zlapac pociag do Nowego Jorku? Rzeznik zapytal go z usmiechem, dlatego Kapelusz uznal, ze moze sie rozesmiac. Chociaz z tym facetem nigdy nic nie wiadomo. Tylko w ostatnim roku Sullivan w jego obecnosci zatlukl ich dwoch wspolnych "kolegow", jednego kijem baseballowym, drugiego kluczem francuskim. Nie wolno tracic czujnosci. -No wiec co tu robimy? - spytal. - Skoro powinnismy juz byc w Nowym Jorku. Rzeznik wzruszyl ramionami. -Szukam domu jednego gliniarza. Kapelusz przymknal oczy. -Chryste Panie, tylko nie gliniarza. Po co ci gliniarz? - Naciagnal sobie kapelusz na oczy. - Nie patrz na zlo - mruknal. Rzeznik wzruszyl ramionami, ale go to rozbawilo. -Zaufaj mi. Czyja cie kiedys wystawilem? Czyja kiedys przegialem? Obaj sie rozesmieli, bo zart mu sie udal. Czy Michael Sullivan kiedykolwiek przegial? Lepiej byloby zapytac, czy kiedykolwiek nie przegial. Dwadziescia minut szukali domu, o ktory chodzilo Rzeznikowi. W koncu znalezli. Pietrowy domek, niedawno odmalowany, skrzynki z kwiatami w oknach. -Tu mieszka glina? Niezla chata. Ladnie sobie odpicowal. -No. Ale wiesz, Jimmy, korci mnie, zeby tam wejsc i zrobic troche dymu. Moze z pomoca pily. I cyknac kilka fotek. Kapelusz sie skrzywil. -Uwazasz, ze to taki swietny pomysl? Pytam powaznie. Rzeznik wzruszyl ramionami. -Przeciez widze, ze pytasz powaznie. Czuje, jak mozg ci sie przegrzewa od pracy w nadgodzinach. -Ten gliniarz jakos sie nazywa? - spytal Kapelusz. - Chociaz dla mnie to bez roznicy. -Wlasnie, bez roznicy. Nazywa sie Alex Cross. Rozdzial 13 Rzeznik zaparkowal przecznice dalej przy Fourth Street, wysiadl z auta i udal sie szybkim krokiem do przytulnego domu, w ktorym gliniarz zajmowal mieszkanie na parterze. Bez trudu znalazl wlasciwy adres. Mafia miala swoje powiazania z FBI. Obiegl budynek, starajac sie nie rzucac w oczy, chociaz specjalnie sie nie przejmowal. W takich dzielnicach ludzie nie opowiadaja, co widzieli. Wszystko rozegra sie teraz blyskawicznie. Powinni uporac sie z tym w kilka sekund. A potem wroca na Brooklyn, zeby swietowac ostatnia robote i zgarnac kase. Przebiegl, przyczajony, przez gesty klomb runianki japonskiej rosnacej wokol tylnego ganku, wyprostowal sie. Wszedl do domu kuchennymi drzwiami, ktore zajeczaly jak ranne zwierze. Jak dotad latwizna. Bez trudu dostal sie do srodka. Reszta tez pewno pojdzie jak po masle. W kuchni nie bylo zywej duszy. Czyzby nikogo nie zastal? I wtedy uslyszal placz dziecka. Wyjal lugera, wymacal skalpel spoczywajacy w lewej kieszeni. Sytuacja rozwijala sie po jego mysli. Przy bachorach ludzie traca czujnosc. Juz zabijal takich kolesiow na Brooklynie i w Queens. Jednego frajera, ktory zakapowal na mafie, pocial na kawalki w jego wlasnej kuchni, a potem zaladowal do lodowki jako przestroge dla innych. Minal korytarzyk jak cien, bezszelestnie. Zajrzal do saloniku, a wlasciwie pokoju rodzinnego czy jak go tam, cholera, zwa. Takiego widoku sie nie spodziewal. Wysoki, przystojny facet zmienial dwu bachorom pieluchy. Robil to z nie lada wprawa. Sullivan znal sie na tym, bo sam przed laty na Brooklynie musial sie zajmowac trzema smarkaczami, swoimi bracmi. Zmienil wtedy stosy zafajdanych pieluch. -Czyzbym mial przyjemnosc z pania domu? - spytal.; Facet - detektyw Alex Cross - podniosl wzrok, lecz nie przestraszyl sie intruza. Nawet nie mrugnal okiem na widok Rzeznika we wlasnym domu, chociaz powinien doznac wstrzasu, powinien sie przerazic. Slowem, facet ma jaja ze spizu. Nieuzbrojony, przylapany na zmienianiu pieluch, pokazal charakter, pokazal, ile jest wart. -Kim pan jest? - spytal inspektor Cross, zupelnie jakby panowal nad sytuacja. Rzeznik zalozyl rece, schowal pistolet przed dziecmi. Cholera, jak on lubi dzieci. Tylko dorosli robia problemy. Wezmy jego starego, jawny przyklad sukinsyna. -Nie wiesz, po co tu jestem? Nie domyslasz sie? -Moze i sie domyslam. Pewno jestes platnym zabojca z tamtej akcji. Ale dlaczego tutaj? W moim domu? Tak sie nie godzi. Sullivan wzruszyl ramionami. -Nie godzi? A kto decyduje o tym, co sie godzi? Podobno jestem troche szurniety. Bo wciaz to slysze od ludzi. Niewykluczone. A twoim zdaniem? Mowia na mnie Rzeznik. Cross pokiwal glowa. -Owszem, slyszalem. Nie zrob krzywdy moim dzieciom. Jestem tu z nimi sam. Ich matka wyszla. -Niby dlaczego mialbym skrzywdzic dzieci? Albo ciebie przy dzieciach? To nie w moim stylu. Wiesz co? Spadam. Mowilem, ze jestem szurniety. Miales fart. Pa, pa, dzieciaki. Po czym zlozyl uklon, taki sam jak po zastrzeleniu Jianga An-Lo. Nastepnie odwrocil sie i wyszedl ta sama droga, ktora przyszedl. Niech ten cwany inspektor lamie sobie glowe, o co tu chodzi. Bo w jego szalenstwie zawsze, w kazdym posunieciu, byla jakas metoda. Zawsze wiedzial, co robi, po co i kiedy. Rozdzial 14 Tamten wieczor z Rzeznikiem wstrzasnal mna bardziej niz wszystkie moje wczesniejsze doswiadczenia w sluzbie policyjnej. Zabojca wtargnal pod moj dach. Znalazl sie w salonie z moimi dziecmi. I jak mialem potraktowac jego wizyte? Uznac za ostrzezenie? Ucieszyc sie, ze zyje? Ale mnie szczescie spotkalo! Zabojca oszczedzil moja rodzine. Ale po co w ogole do mnie przyszedl? Nazajutrz przezylem jeden ze swoich najgorszych dni w policji. Mojego domu pilnowal patrol, a mnie wezwano na trzy rozne spotkania w sprawie nieudanej akcji z Jiangiem An-Lo Po raz pierwszy za mojej kadencji zaczeto mowic o prze trzepaniu calego wydzialu. Z powodu tych niezapowiedzianych spotkan, a takze dodatkowej papierkowej roboty i stalych obowiazkow, wieczorem z opoznieniem przyjechalem po Marie do Potomac Gardens Gryzlo mnie sumienie. Jeszcze nie przywyklem do tego, ze pracuje w takim otoczeniu, zwlaszcza o tej porze. A juz zapad zmrok. I znow byla w ciazy. Dopiero kwadrans po siodmej dotarlem na miejsce. Tym razem Maria nie czekala jak zwykle przed budynkiem. Zaparkowalem, wysiadlem. Ruszylem w kierunku jej biura mieszczacego sie przy lokalu dozorcy na parterze. Zaczalem biec. Kiedy zobaczylem Marie wychodzaca frontowymi drzwiami, wszystko nagle wydalo mi sie w porzadku. Papiery doslownie wylewaly jej sie z aktowki, ktorej nie udalo sie zapiac. Przed soba niosla narecze teczek, ktore nie zmiescily sie do torby. Mimo ze szla tak objuczona, pomachala mi i usmiechnela sie na moj widok. Prawie nigdy nie gniewala sie na mnie za zadne uchybienia, a przeciez spoznilem sie ponad pol godziny. Moze zabrzmi to rubasznie albo staroswiecko, ale podniecilem sie na jej widok. Zreszta jak zawsze. Zaczalem stawiac Marie i nasza rodzine na pierwszym miejscu, przed praca. Dobrze sie czulem, kiedy zlapalem rownowage i wlasciwie ustalilem priorytety. Maria zawsze bardzo zmyslowo wolala mnie po imieniu. -Alex, Alex! - krzyknela i pomachala jedna reka. Podbieglem i spotkalismy sie tuz przed budynkiem. Kilku okolicznych meneli siedzacych na murku przed domem odwrocilo sie w nasza strone i zaczelo z nas nabijac. -Witaj, slicznotko - zawolalem. - Przepraszam za spoznienie. -Nie szkodzi. Ja tez pracowalam. Ej, Reuben! Zazdroscisz, chicol - krzyknela do jednego z chlopakow podpierajacych sciane. Rozesmial sie i odszczeknal: -Pobozne zyczenia, Mario. Chcialabys miec mnie zamiast niego. -Chyba w twoich marzeniach. Pocalowalismy sie, starajac sie nie robic widowiska w jej miejscu pracy, na oczach meneli, ale pocalunek swiadczyl o naszym prawdziwym zaangazowaniu. Wzialem od niej teczki i ruszylismy do samochodu. -Fajnie, ze mi nosisz teczke - zazartowala Maria. - Rozmarzylam sie, Alex. -Jak chcesz, moge i ciebie wziac na rece. -Tesknilam za toba caly dzien. Chyba bardziej niz zwykle - powiedziala i znow sie usmiechnela. Wtulila twarz w moje ramie. - Tak bardzo cie kocham. Najpierw zawisla bezwladnie w moich ramionach, a dopiero potem uslyszalem strzaly. Dwa niezbyt glosne pykniecia w oddali. Nie widzialem strzelca ani zadnego znaku. Nie wiedzialem nawet, skad strzelano. -Och, Alex - szepnela, po czym umilkla i znieruchomiala. Nie mialem pojecia, czy oddycha. Zanim zdazylem sie zorientowac w sytuacji, osunela sie na chodnik. Widzialem tylko, ze dostala w piers albo w brzuch Z powodu ciemnosci i szoku trudno mi to bylo ustalic. Probowalem ja oslonic, ale kiedy zobaczylem, ze krew tryska jej z rany, zlapalem ja na rece i puscilem sie biegiem. Caly bylem zbryzgany krwia. Chyba krzyczalem, ale ni wiem dokladnie, co dzialo sie wowczas, gdy juz dotarlo dc mnie, ze Maria zostala postrzelona i ze paskudnie to wyglada. Tuz za mna bieglo dwoch meneli, w tym Reuben. Moze chcieli pomoc. Ale nie sadzilem, by ktokolwiek mogl teraz pomoc Marii. Balem sie, ze niose martwa zone. Rozdzial 15 Szpital Swietego Antoniego znajdowal sie nieopodal. Bieglem ile sil w nogach, a Maria zwisala mi ciezko w ramionach. Serce mi walilo, krew dudnila w zylach, glosny huk rozrywal uszy, jakbym znalazl sie na dnie lub w srodku oceanu, ktorego fala zaraz zdruzgocze nas oboje i zatopi na ulicach miasta. Nogi mialem jak z waty. Odmawialy mi posluszenstwa, dlatego modlilem sie, zeby sie nie potknac. Wiedzialem jednak, ze moge sie zatrzymac dopiero na oddziale ratunkowym. Odkad Maria szepnela mi na ucho moje imie, juz wiecej sie nie odezwala. Ogarnal mnie strach, moze tez szok, zaczalem widziec tunelowo. Wszystko dookola sie rozmazalo, stracilo realny wymiar. Wiedzialem tylko, ze biegne. W koncu na Independence Avenue, niecala przecznice dalej, zobaczylem blyszczacy neon ODDZIAL RATUNKOWY Szpitala Swietego Antoniego. Musialem przepuscic gesty sznur sunacych teraz szybko samochodow. Zaczalem wolac o pomoc. Widzialem szpitalnych sanitariuszy zbitych w gromadke, zagadanych, ale zaden jeszcze mnie nie zauwazyl ani nie mogl uslyszec przez uliczny zgielk. Nie mialem wyboru, musialem wedrzec sie na zatloczona jezdnie. Samochody uskakiwaly i lawirowaly wokol mnie, jakies srebrne kombi nawet sie zatrzymalo. Za kierownica siedzial zdenerwowany ojciec, dzieci z tylu za nim wyciagaly szyje. Nikt nie zatrabil klaksonem, moze kierowcy widzieli Marie w moich ramionach. A moze zadzialaly strach i rozpacz malujace sie na mojej twarzy. Przepuscily mnie kolejne auta. Zdazymy, powtarzalem sobie w myslach. Wyszeptalem Marii na ucho: -Juz widac Szpital Swietego Antoniego. Wszystko bedzie dobrze, kochanie. Prawie jestesmy na miejscu. Trzymaj sie, zaraz bedziemy w szpitalu. Kocham cie. Kiedy wbieglem na chodnik, nagle Maria zamrugala i podniosla powieki. Spojrzala mi gleboko w oczy. Najpierw popatrzyla blednym wzrokiem, lecz po chwili skupila sie na mojej twarzy. -Jak ja cie kocham, Alex - powiedziala i puscila do mm to swoje cudowne perskie oko. Zaraz jednak jej oczy zamknely sie po raz ostami i moja ukochana odeszla ode mnie na zawsze Chociaz nie odstepowalem jej na krok i sciskalem ja kurczowej w ramionach. Rozdzial 16 Maria Simpson Cross umarla na moich rekach. Zwierzylem sie z tego tylko Sampsonowi i babci. Nie chcialem nikomu mowic o naszych ostatnich chwilach razem. Nie chcialem niczyjego wspolczucia ani wscibstwa. Nie chcialem zaspokajac niczyjego zapotrzebowania na plotki, najswiezsze sensacje przekazywane sobie polglosem. W ciagu wielu miesiecy sledztwa ani razu nie zajaknalem sie o tym, co zdarzylo sie przed szpitalem. Wszystko rozegralo sie wylacznie miedzy Maria a mna. Do spolki z Sampsonem przesluchalem setki osob, ale zadna nie doprowadzila nas na trop zabojcy. Wszystkie slady nagle sie urywaly. Sprawdzilismy szalonego zabojce mafii, ale ustalilismy, ze poprzedniego dnia wieczorem polecial do Nowego Jorku. Wygladalo na to, ze zaraz po opuszczeniu mojej kuchni wyjechal z Waszyngtonu. FBI przyszlo z pomoca, bo zastrzelono zone gliniarza. Ale zabojca nie byl Rzeznik. Nazajutrz po smierci zony o drugiej nad ranem chodzilem z pistoletem w kaburze po naszym salonie i nosilem placzaca Janelle na reku. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze nasza mala coreczka placze za mama, ktora zginela w nocy przed Szpitalem Swietego Antoniego, gdzie pol roku wczesniej Jannie przyszla na swiat. Nagle lzy trysnely mi z oczu. W jednej chwili dotarly do mnie zarowno rzeczywistosc, jak i nierzeczywistosc calej sytuacji. Nie radzilem sobie z tym wszystkim, zwlaszcza z mala coreczka na reku, ktorej nie potrafilem uspokoic. -Juz dobrze, kochanie, juz dobrze - szeptalem swojej biednej coreczce udreczonej zdradzieckim krupem, ktora zapewne wolalaby byc kolysana w ramionach mamy, a nie w moich. - Juz dobrze, Jannie, juz dobrze - powtarzalem, majac swiadomosc, ze ja oklamuje. Jakie dobrze? - myslalem. Przeciez twoja mama nie zyje. I nigdy jej nie zobaczysz. Ja zreszta tez. Moja kochana, cudowna Maria, ktora nigdy nikogo nie skrzywdzila i ktora kochalem nad zycie. Tak okrutnie nam ja nagle zabrano, i to bez powodu. Sam Pan Bog nie zdolalby mi tego wyjasnic. Och, Mario, przemawialem do niej, chodzac po pokoju; z dzieckiem na reku, jak to sie moglo stac? Jak ja podolam swoim obowiazkom? Jak je udzwigne bez ciebie? Nie uzalam sie nad soba. Po prostu odchodze od zmyslow. Wezme sie w garsc, obiecuje. Ale jeszcze nie dzisiaj. Wiedzialem, ze Maria mi nie odpowie, ale bardzo dodawalo mi otuchy wyobrazenie, ze moglaby sie odezwac albo przynajmniej mnie uslyszec. Wciaz mialem w uszach jej glos, jego ton, wyrazne slowa. Alex, poradzisz sobie, bo bardzo kochasz nasze dzieci. -Jannie, moje ty biedactwo. Tak bardzo cie kocham - szepnalem nad mokra od potu, rozpalona glowka corki. I wtedy zobaczylem Nane. Rozdzial 17 Stala z zalozonymi rekami w drzwiach korytarza prowadzacego do dwoch sypialni naszego mieszkania. Najwyrazniej obserwowala mnie od pewnego czasu. Czyzbym mowil do siebie? Nie bardzo sie kontrolowalem. -Obudzilem cie? - zapytalem szeptem calkowicie zbednym przy glosnym placzu dziecka. Nana zachowala spokoj, w pelni nad soba panowala. Zostala na noc, zeby rano pomoc mi przy dzieciach, ale mimo wczesnej pory przeze mnie i przez Jannie juz byla na nogach. -Nie spalam - wyznala. - Myslalam, ze powinienes razem z dziecmi przeniesc sie teraz do mnie na Fifth Street. Dom jest wystarczajaco duzy, pomiesci nas wszystkich. Lepszego pomyslu nie znajdziemy. -Pomyslu na co? - spytalem troche stropiony jej propozycja, tym bardziej ze Jannie wyla mi do ucha. Nana sie wyprostowala. -Przeciez musze ci pomoc przy dzieciach. To jasne jak slonce. I nie ma od tego odwolania. Chce i musze. -Babciu, poradzimy sobie - zapewnilem ja. - Damy sobie rade sami. Tylko chwile potrwa, zanim sie wezme w garsc. Puscila moje slowa mimo uszu i ciagnela swoje. -Przyszlam tu dla ciebie i dla dzieci, Alex. Tak musi teraz byc, bez gadania. Nie chce nic wiecej slyszec na ten temat. Podeszla, objela mnie chudymi rekami tak mocno, ze nie sadzilbym, by bylo ja stac na tak silny uscisk. -Kocham cie nad zycie, babciu. Marie tez kochalem. Juz za nia tesknie. Dzieci tez kocham. Chyba teraz jeszcze bardziej. Oboje sie poplakalismy. Scisle rzecz biorac, w malym, zagraconym saloniku zanosilismy sie teraz placzem wszyscy troje. Nana miala racje co do jednego - nie moglismy zostac w tym mieszkaniu. Za duzo wspomnien wiazalo sie z Maria. -Daj mi Jannie - poprosila, a wlasciwie zazadala. Westchnalem i przekazalem corke tej bojowej kobiecie o wzroscie niewiele ponad metr piecdziesiat, ktora wychowala mnie od dziesiatego roku zycia, odkad zostalem sierota. Nana zaczela oklepywac Jannie plecy i masowac kark, na co mala zdrowo beknela. Parsknelismy smiechem. -Damie nie przystoi takie zachowanie, Janelle - szepnela babcia. - Prosze cie, skoncz juz te swoje ryki, slyszysz? Skoncz ten placz. Mala Jannie posluchala babci, co otworzylo nowy rozdzial naszego zycia. Czesc druga Nierozwiazana sprawa Rozdzial 18 Moja terazniejszosc. Napisal do mnie psychopata Kyle Craig. Az cos sie we mnie zagotowalo. Jak mogl mi wyslac list? List przyszedl dzis do mojego domu na Fifth Street. Z tego co wiedzialem, Kyle siedzial w wiezieniu o zaostrzonym rygorze we Florence, w stanie Kolorado. Mimo to wyprowadzil mnie tym listem z rownowagi. Doslownie zrobilo mi sie niedobrze. Alex, bardzo sie za Toba stesknilem, za naszymi regularnymi rozmowami i w ogole, dlatego zebralo mi sie na pisanie. Szczerze mowiac, wciaz mnie to wkurza, ze chociaz tak dalece nie dorownujesz mi inteligencja i wyobraznia, zlapales mnie i tu wsadziles. Okolicznosci i ostateczny wynik moglyby mi kazac uwierzyc w boska interwencje, ale tak mnie jeszcze nie otumanilo. W kazdym razie wiem, ze jestes (bez obrazy) zajetym chloptasiem, dlatego Cie nie zatrzymuje. Chcialem Cie tylko zawiadomic, ze nie przestaje o Tobie myslec i mam nadzieje niedlugo Cie zobaczyc. Masz to jak w banku. Najpierw zamierzam zabic na Twoich oczach babcie i dzieci. Nie moge sie doczekac, kiedy znow Was wszystkich zobacze. Przysiegam, dotrzymam slowa. K. Przeczytalem list dwa razy, a potem podarlem go na strzepy i probowalem zrobic dokladnie to, od czego tak mnie odwodzil Kyle. Probowalem wyrzucic go z pamieci.W kazdym razie dokladalem staran. Przedtem jednak zadzwonilem do jego zakladu o zaostrzonym; rygorze w Kolorado, poinformowalem dyrekcje o tym liscie, a przy okazji upewnilem sie, ze Kyle Craig nadal siedzi w izolatce. Rozdzial 19 Byla sobota, mialem wolne. Czekal mnie dzien z dala od zbrodni i kary. Zadnych psychopatow na horyzoncie, a w kazdym razie jeszcze o nich nie wiedzialem. W tamtym okresie jezdzilismy stara toyota corolla, niegdys nalezaca do Marii. Pominawszy oczywista wartosc pamiatkowa i dlugowiecznosc, samochod nie przedstawial dla mnie zadnych szczegolnych zalet. Ani nie mial prezencji, ani nie byl zbyt funkcjonalny - brudnobialy lakier na masce i klapie bagaznika upstrzony licznymi plamami jak po ospie. Na ostatnie urodziny dostalem od dzieci dwie naklejki na zderzak: NAWET JESLI JADE WOLNO, I TAK JESTEM PRZED TOBA i MIEJ LITOSC, UKRADNIJ MI TEN WOZ. Tez nie lubily naszej corolli. Dlatego w owa piekna, sloneczna sobote wybralem sie z Jannie, Damonem i malym Alexem, zeby kupic samochod. Po drodze sluchalismy CD z nagraniem Overnight Celebrity w wykonaniu Twisty, a potem All Falls Down Kanye'a Westa. Dzieci przez caly czas sie wyglupialy, podsuwajac coraz bardziej szalone pomysly, jaki woz powinnismy kupic. Jannie marzyl sie range rover, o ktorym z wielu powodow nie moglo byc mowy. Damon probowal mnie namowic na motocykl, ktorym moglby jezdzic dopiero za cztery lata, kiedy przekroczy osiemnastke. Pomysl wydal mi sie na tyle niedorzeczny, ze nawet nie raczylem skomentowac. Chyba ze odburkniecie uchodzi w tych czasach za odpowiedz. Maly Alex, nasz Ali, popieral wszystkie modele, bylebym kupil auto czerwone albo jaskrawoniebieskie. Madry chlopak, mozna by go posluchac, pod warunkiem ze wykluczymy "czerwony" oraz Jaskrawy". Podjechalismy do salonu Mercedesa w Arlington w Wirginii, nieopodal naszego domu. Jannie z Damonem ogladali srebrny kabriolet CLK500, a ja z Alim sprawdzalem wygodne przednie siedzenie R350. Szukalem samochodu rodzinnego, dlatego mialem na wzgledzie bezpieczenstwo, wyglad, wartosc odsprzedazy. Serce i rozum. -Podoba mi sie - pochwalil Ali. - Bo jest niebieski Piekny, akurat dla nas. -Masz swietny gust, kolego - pogratulowalem. - Samochod ma szesc miejsc, i to jakich. A spojrz na ten szklany dach Pewno ma z poltora metra. -Piekny - powtorzyl Ali. -Wyciagnij nogi, mlody czlowieku. Zobacz, ile jest miejsca. To sie nazywa samochod! Sprzedawczyni Laurie Berger nie odstepowala nas ani na krok, chociaz przyznam, ze nie wtracala sie ani nie narzucala. Docenialem jej takt. Chwala firmie Mercedes. -Ma pan jakies pytania? - spytala. - Moze chcialby pan cos wiedziec? -Wlasciwie to nie. Wystarczy usiasc w R trzysta piecdziesiat, zeby zaraz chciec go kupic. -Co ulatwia mi zadanie. Mamy jeszcze jeden, w obsydianowej czerni, z popielata tapicerka. R trzysta piecdziesiat, okresla sie mianem samochodu crossover, panie Cross. Bo laczy cechy kombi z samochodem sportowo-uzytkowym. -Wlasnie, laczy zalety obu - potwierdzilem i usmiechnalem sie z sympatia. W tej samej chwili zadzwonil moj pager. Westchnalem tak glosno, ze sciagnalem na siebie spojrzenia postronnych osob. Nie w sobote! Nie podczas kupowania samochodu. Nie wtedy, kiedy siedze w pieknym mercedesie R350. -O raju! - zawolal Ali, wytrzeszczajac oczy. - Pager tatusia! - krzyknal glosno do Jannie i Damona na drugim koncu salonu. - Tacie dzwoni pager. -Zakapowales mnie, ty wstretny maly donosicielu - powiedzialem i pocalowalem go w czubek glowy. Codziennie go tak caluje z pol tuzina razy. Rozesmial sie, klepnal mnie w reke, a potem zaniosl sie jeszcze wiekszym smiechem. Zawsze chwytal moje zarty. Nic dziwnego, ze zylismy w takiej komitywie. Tyle ze wiadomosc na pagerze zapewne nie wrozyla nic w najmniejszym stopniu zabawnego. Od razu poznalem numer i zrozumialem, ze nie czeka mnie nic dobrego. Ned Mahoney z jednostki antyterrorystycznej? Czyzby zapraszal mnie na grilla i tance w Quantico? Niestety, chyba dzwonil po cos innego. Oddzwonilem do Neda z komorki. -Czesc Ned, mowi Alex Cross. Dostalem twoja wiadomosc. Z czym dzwonisz? Ned natychmiast przeszedl do rzeczy. -Znasz skrzyzowanie Kentucky Avenue z Fifteenth w Southeast? -Jasne. To niedaleko mojego domu. Ale teraz jestem w Arlington z dzieciakami. Kupujemy nowe auto dla rodziny. Ned, potrafisz wymowic slowo "rodzina"? -Przyjedz natychmiast na rog Kentucky i Fifteenth. Potrzebna mi jest twoja pomoc, zwlaszcza znajomosc okolicy. Wiecej nie moge powiedziec przez telefon. Podal mi jeszcze kilka szczegolow, ale nie wszystkie. Dlaczego? Po co te tajemnice? O rany, o rany, o rany. -Natychmiast nie dam rady. Jestem z dzieciakami. -Przykro mi. Moi ludzie beda tam najpozniej za dziesiec pietnascie minut. To nie zarty, Alex. Rozpetalo sie istne pieklo. Bez watpienia. Bo co w przeciwnym razie robilaby jednostka antyterrorystyczna FBI w centrum Waszyngtonu? I po co Ned Mahoney wzywalby mnie w sobotnie popoludnie? -Co sie dzieje? - spytal Ali, wlepiajac we mnie spojrzenie. -Musze jechac na grilla. Ale to chyba mnie tam beda przypiekac na ogniu, mlody czlowieku. Rozdzial 20 Obiecalem Laurie Berger, ze wkrotce zglosze sie po R350, nastepnie odwiozlem dzieci do domu. Przez cala droge milczaly, przybite. Ja zreszta tez. Wiekszosc czasu jechalem za samochodem kombi z naklejka na zderzaku NAJPIERW IRAK, POTEM FRANCJA. Ostatnio bez przerwy widuje te naklejke w miescie. Z odtwarzacza lecialy irytujaco-ogluszajace dzwieki zespolu Hoobastank, zapanowal chaos, zgodnie z faktyczna sytuacja. Bylem ojcem tych dzieci, a musialem zostawic je z powodu pracy. Nie obchodzilo ich, ze musze zarabiac na zycie ani ze czeka mnie trudne zadanie. Co sie, do diabla, dzialo na rogu Kentucky i Fifteenth? Dlaczego musialo sie to zdarzyc wlasnie dzisiaj? Fatalna historia! -Dziekuje za fajna sobote, tato - powiedziala Jannie, wysiadajac z samochodu na Fifth Street. - Bede miala mile wspomnienie. Jej nonszalancki ton i sarkazm powstrzymaly mnie przed przeprosinami, z ktorymi nosilem sie w myslach prawie cala droge o domu. -Do zobaczenia - pozegnalem sie tylko. I dodalem: - Kocham cie. Bo rzeczywiscie bardzo ja kochalem. -Aha, do zobaczenia. Przy odrobinie szczescia moze w przyszlym tygodniu - dociela mi znow Jannie i zasalutowala gniewnie. Jakby mi ktos wbil dzide w serce. -Przepraszam - powiedzialem w koncu. - Bardzo was przepraszam. Pojechalem w strone Kentucky Avenue, gdzie mialem sie spotkac z Nedem Mahoneyem i jego dziarska ekipa z jednostki antyterrorystycznej i poznac owa naglaca sprawe. Okazalo sie, ze nie moge dojechac nawet w poblize skrzyzowania. Policja stoleczna odciela dziesiec przecznic od reszty miasta. Wygladalo to bardzo groznie. W koncu wysiadlem i ruszylem pieszo. -Co sie tu dzieje? Slyszal pan cos? - zapytalem krecacego: sie tam mezczyzne, w ktorym rozpoznalem sprzedawce z miejscowej piekarni, gdzie kupowalem czasem paczki z marmolada.; Oczywiscie nie dla siebie, tylko dla dzieci. -Jak w psiarni - powiedzial. - Rozejrzyj sie, brachu. Nic, tylko gliny. Najwyrazniej nie podejrzewal, ze pracowalem dawniej jako inspektor do spraw zabojstw, a teraz przeszedlem do FBI Pokiwalem glowa, chociaz trudno przywyknac do takiej wrogosci i wscieklosci, chocby nawet czasami uzasadnionej. "Psy" "mendy", jakkolwiek ludzie nas nazywaja, narazamy dla nich zycie. Najczesciej nie rozumieja, na czym polega nasza praca. Ani nie jestesmy doskonali, ani za takich sie nie uwazamy, alej robote mamy cholernie niebezpieczna. Zakosztowalbys choc przez chwile mojej pracy, piekarzyno, chcialem powiedziec facetowi, ale ugryzlem sie w jezyk. Poszedlem dalej, po raz kolejny przelknawszy zniewage, zeby ponownie wcielic sie w role walecznego rycerza. Przynajmniej wprawilem sie w bojowy nastroj, zanim w koncu wypatrzylem Neda Mahoneya. Blysnalem odznaka FBI zeby mnie przepuszczono. Wciaz nie wiedzialem, co sie tam, do diabla, stalo. Wiedzialem tylko, ze niezidentyfikowani sprawcy zostali ujeci w laboratorium dealera, gdzie odbywaly sie produkcja i porcjowanie narkotykow. Nie brzmialo to tak zle, jak sie z pozoru wydawalo. Gdzie wiec byl haczyk? Bo gdzies musial sie kryc. -Och, jak milo, ze wpadles - ucieszyl sie na moj widok Mahoney. - Alex, za nic w swiecie nie uwierzysz, co to za smrod. -Zalozymy sie? - zaproponowalem. -Dziesiec dolcow, ze w zyciu nie widziales czegos takiego. Wyciagaj forse. Przybilismy zaklad, a naprawde zalezalo mi, zeby nie przegrac. Rozdzial 21 Ned podrapal sie w jedno - albo dwudniowy blond zarost na twarzy. Mowil bez przerwy, z typowym dla siebie ozywieniem, nie dopuszczajac nikogo do glosu. Nie moglem oderwac oczu od jego podbrodka. Ned ma jasna karnacje i chyba cholernie mu imponuje, ze teraz, po czterdziestce, moze wreszcie zapuscic cos na ksztalt brody. Naprawde bardzo lubie Neda Mahoneya, chociaz bywa upierdliwy. Powtarzam, bardzo go lubie. -Grupa dobrze uzbrojonych facetow, chyba pol tuzina, zrobila wlam do laboratorium dealera - powiedzial. - Napyli tali sobie jednak biedy, bo utkneli w srodku. W laboratorium pracuje okolo tuzina miejscowych, ktorzy rowniez wpadli w kociol. Z nimi tez bedziemy musieli sie uporac. Ale... Podnioslem reke, zeby powstrzymac bezladny slowotok Neda. -Czy ludzie pracujacy w laboratorium byli zatrudnienia przy pakowaniu narkotykow? Glownie kobiety, matki i babcie tak? Dealerzy lubia zatrudniac osoby, ktorym moga bezpiecznie powierzyc swoj produkt. -Juz rozumiesz, dlaczego cie tu sciagnalem? - spytal Mahoney z usmiechem. W kazdym razie wyszczerzyl zeby. W jego glosie pobrzmiewal sarkazm, jakim przed chwila obdarzyla mnie w wymowkach Jannie. Kiedy madrala ukrywa swoja bezradnosc wobec macho. -Czyli trzymacie w srodku zlodziei i dealerow narkotykow razem? To moze pozwolmy im sie nawzajem powystrzelac? -Taka propozycja juz padla - odparl powaznie Mahoney. - Ale zaraz uslyszysz najlepsze, Alex. Powod, dla ktorego cie wezwalem. Dobrze uzbrojeni faceci, ktorzy zrobili skok na laboratorium to waszyngtonska jednostka specjalna SWAT. W dzisiejszym odcinku programu Wszystko sie moze zdarzyc i zapewne sie zdarzy! w roli czarnych charakterow wystepuja twoi dawni kumple. Wisisz mi dziesiec dolcow. Znow mnie zemdlilo. Znalem wielu chlopakow ze SWAT-u. -Jestes pewien? -Na stowe. Kilku kraweznikow uslyszalo strzaly w budynku. Weszli, zeby sprawdzic. Jednego mundurowego postrzelili w brzuch. Chlopcy poznali facetow ze SWAT-u. Zaczalem krecic glowa, ale szyja nagle mi zdretwiala. -Czyli jednostka antyterrorystyczna FBI stanela do walki z miejscowym SWAT-em? -Na to wyglada, stary. Witaj w wariatkowie. Masz jakies genialne pomysly? Owszem, pomyslalem: Wiej stad, i to jak najszybciej. Wracaj do dzieci. Jest sobota. Masz wolne. Wreczylem Nedowi dziesiec dolarow, ktore wygral w zakladzie. Rozdzial 22 Nie widzialem wyjscia z tej parszywej sytuacji, podobnie zreszta jak wszyscy inni. Wlasnie dlatego Mahoney mnie wezwal, w nadziei ze bede mial pomysl, jak go wyciagnac z opresji. Nieszczescia jednak, jak wiadomo, chodza parami, zwlaszcza w sloneczne popoludnie, kiedy kazdy wolalby byc wszedzie,; byle nie blisko strzelaniny, w ktorej moga zginac ludzie. Pierwsza narada odbyla sie w pobliskiej szkole podstawowej. Aula byla wypchana po brzegi waszyngtonska policja, a ponadto agentami FBI, w tym zwierzchnikami jednostki antyterrorystycznej. Jednostka byla gotowa wkroczyc, na co zanosilo sie niebawem. Pod koniec narady kapitan Tim Moran, szef stolecznego oddzialu SWAT, przedstawil nam znane sobie fakty. Musial byc oczywiscie bardzo pobudzony, ale udawal spokoj i opanowanie. Znalem Morana z lat w sluzbie w policji i szanowalem jego odwage. Docenialem tez prawosc, tym bardziej w dniu, w ktorym musial sie liczyc z ewentualnoscia ataku na wlasnych ludzi. -Reasumujac, naszym celem jest trzypietrowy budynek, w ktorym brazowa heroine przerabia sie na proszek i na kase. W srodku trzymamy co najmniej tuzin pracownikow laboratorium narkotycznego, glownie kobiet. Znajduja sie tam rowniez dobrze uzbrojeni ochroniarze firmy, rozstawieni na co najmniej trzech kondygnacjach. Razem tez pewno tuzin. Ponadto jest szesciu czlonkow SWAT-u, ktorzy usilowali dokonac kradziezy i wpadli w kociol. Najwyrazniej w ich posiadaniu pozostaje duza ilosc heroiny i gotowki. Przyskrzynili ich na najwyzszych pietrach dealerzy narkotykow, a takze ich personel oraz pol tuzina uzbrojonych straznikow, ktorzy zjawili sie w trakcie napadu. Znalezlismy sie w sytuacji patowej. Nawiazalismy wstepny kontakt z obiema stronami. Zadna nie chce sie poddac. Chyba uwazaja, ze nie moga tu ani zyskac, ani stracic. Dlatego wszyscy sie okopali. Tim Moran ciagnal opanowanym glosem. -Poniewaz w srodku znajduja sie czlonkowie SWAT-u, jednostka antyterrorystyczna musi przejac inicjatywe. Stoleczna policja zdaje sie na FBI. Kapitan Moran podsumowal zwiezle i klarownie sytuacje. Przekazanie inicjatywy FBI wymagalo nie lada odwagi. Decyzja wydawala sie jednak sluszna, jezeli ktos mial wejsc do srodka, a moze tez strzelac do chlopcow ze SWAT-u. Nawet zli gliniarze pozostaja gliniarzami. Nikomu z nas nie usmiechalo sie strzelac do kolegow. Ned Mahoney nachylil sie do mnie. -I co robimy, Einsteinie? Antyterrorysci wpadli jak sliwka w kompot. Widzisz, dlaczego cie tu sciagnalem? -Widze, ale wybacz, ze nie plawie sie w podziekowaniach. -Nie ma sprawy - ucial Mahoney i szturchnal mnie w ramie zawadiackim, kolezenskim gestem, na co obaj parsknelismy smiechem. Rozdzial 23 Weszlo mu to w krew. Podczas kazdej wizyty w Waszyngtonie Rzeznik mial nawyk; monitorowania rozmow stolecznej policji. Nigdy nie przegapil) tej sposobnosci. Co za nieziemski pierdolnik, pomyslal. SWAT przeciwko jednostce anty terrory stycznej. Az serce rosnie! W ostatnich latach zmniejszal ilosc pracy. Roboty mniej, za to wiecej sobie liczyl. Kilka duzych zlecen rocznie, pominawszy dodatkowe uprzejmosci dla szefow. Na oplacenie rachunkow wystarczylo az nadto. Tyle ze nowy don, Maggione junior, niej bardzo za nim przepadal. Szkopul jednak w tym, ze brakowalo; mu frajdy, jaka czerpie sie z pracy, przyplywu adrenaliny,; wiecznej akcji. I oto znalazl sie na balu policjantow! Smial sie do siebie, kiedy parkowal swojego range rovera dwanascie przecznic od miejsca potencjalnej jatki. W calej okolicy wrzalo. Nawet pieszo dostal sie jedynie na odleglosc kilku ulic od Kentucky Avenue. Po drodze do miejsca akcji doliczyl sie juz przeszlo dwoch tuzinow zaparkowanych mikrobusow waszyngtonskiej policji i kilkudziesieciu radiowozow. Nagle zobaczyl niebieskie wiatrowki FBI - chyba sciagneli chlopcow z jednostki antyterrorystycznej z Quantico. Cholera! Podobno niezli z nich goscie, jedni z najlepszych na swiecie. Czyli jego poziom. Klawo, za nic nie przepuscilby takiej gratki, chociaz jego obecnosc tam niosla pewne ryzyko. Po chwili zauwazyl kilka wozow stanowiska dowodzenia. A na terenie strefy zamknietej, czyli w "oku cyklonu", wydalo mu sie, ze widzi dowodce akcji. Wtem zobaczyl mezczyzne, na ktorego widok przystanal, a serce zabilo mu zywiej. Z agentem FBI gadal facet ubrany po cywilnemu. Sullivan go znal. Nazywal sie Alex Cross i cos go z nim laczylo. Po chwili dotarlo do niego jeszcze jedno skojarzenie - Marianne, Marianne. Jedna z jego ulubionych ofiar i ulubiony zestaw fotografii. Sytuacja z kazda chwila stawala sie coraz ciekawsza. Rozdzial 24 Coraz wyrazniej widzialem, dlaczego Ned Mahoney mnie tam sciagnal. Szacowano, ze w fabryce heroiny znajduje sie ponad sto piecdziesiat kilogramow trucizny o wartosci rynkowej siedmiu; milionow dolarow. Gliny przeciwko glinom. Jedni drugich trzymali w szachu. Uslyszalem, jak kapitan Moran mowi: -Kazalbym wam sie wyniesc w diably, ale pracuje tam; i nie chce was ogladac dzien w dzien. Nic dodac, nic ujac. Wygladalo na to, ze nikt w srodku nie chce sie poddac - ani dealerzy, ani chlopcy ze SWAT-u. Nie wypuscili rowniez pracownikow laboratorium uwiezionych na trzecim pietrze. Znalismy nazwiska i w przyblizeniu wiek czesci personelu, ktory w wiekszosci stanowily kobiety majace od pietnastu do osiemdziesieciu jeden lat. Okoliczni mieszkancy, ktorzy nie mogli nigdzie indziej znalezc zatrudnienia, glownie z powodu nieznajomosci jezyka i brakow w wyksztalceniu, a potrzebowali pracy. Wcale nie sprawdzilem sie duzo lepiej od innych, nie mialem zadnych gotowych rozwiazan ani alternatywnego planu. Moze dlatego okolo godziny dziesiatej postanowilem wyjsc na spacer poza barierki. Chcialem przewietrzyc sobie mozg. Moze jesli wyjde: fizycznie poza zaklety krag, cos mi wpadnie do glowy. Wszedzie jednak krecily sie setki gapiow, w tym dziesiatki dziennikarzy i operatorow telewizji. Z rekami w kieszeniach przespacerowalem sie M Street. Doszedlem na rog zatloczonej ulicy, gdzie okoliczni mieszkancy udzielali wypowiedzi ekipom telewizyjnym. Kiedy ich mijalem, zatopiony w myslach, uslyszalem slowa kobiety wstrzasanej rozdzierajacym szlochem. -Tam siedzi bliska mi osoba. I nikt sie nie przejmuje. Wszystkich to gowno obchodzi! Stanalem, zeby posluchac wywiadu. Kobieta miala najwyzej dwadziescia lat i byla w ciazy. Wygladalo na to, ze zbliza sie jej termin. Mogla urodzic jeszcze tego dnia. -Moja babcia ma siedemdziesiat piec lat. Zarabia, zeby moje dzieci mogly chodzic do katolickiej szkoly. Ma na imie Rosario. Jest cudowna kobieta. Nie zasluguje na smierc. Wysluchalem jeszcze kilku takich wzruszajacych wywiadow, glownie z czlonkami rodzin pracownikow laboratorium, lecz rowniez z zonami i dziecmi uwiezionych w srodku dealerow. Jeden z chlopcow mial zaledwie dwanascie lat. Wrocilem za barierki do strefy zamknietej i zaczalem szukac Neda Mahoneya. Znalazlem go przy jednym z mikrobusow dowodzenia w gronie jakichs urzednikow, kierownikow i kapitana Morana. Rozwazali odciecie doplywu pradu do budynku. -Mam pomysl - oznajmilem. -Najwyzszy czas. Rozdzial 25 Rzeznik wciaz krecil sie pod barierkami policji w Waszyngtonie, chociaz wiedzial, ze nie powinien. Wiele godzin temu powinien wrocic do siebie do Marylandu. Jednakze ten obled byl wart ryzyka. Sullivan przedarl sie przez tlum gapiow, czul sie jak dzieciak wpuszczony bez rodzicow do wesolego mial teczka, przynajmniej zgodnie z jego wyobrazeniami. Kurde, na miejscu nawet sprzedawali lody i hot dogi. Ludziom oczy lsnily z podniecenia, a wszyscy czekali na imponujaca akcje. On wlasnie tez! Ciagnelo go do miejsc zbrodni jak nalogowca, co widocznie zawdzieczal takiemu a nie innemu dziecinstwu pod opieka swojego starego na Brooklynie. Kiedy byl maly, ojciec zabiera go, zeby obejrzal wszystkie pozary i akcje policyjne, o ktorych dowiedzial sie z nasluchu przez krotkofalowke. Zadnych lepszych rozrywek z ojcem nie miewal, a i te zawdzieczal chybi tylko przekonaniu starego, ze nie wyjdzie na takiego zboczenca jezeli przywlecze ze soba dzieciaka. Bo nie ulega watpliwosci, ze jego ojciec byl zboczencem! Uwielbial ogladac trupy, w kazdych okolicznosciach - czy to na chodniku, czy w rozbitym aucie, czy wynoszone z tlacego sie budynku. Jego szurniety stary byl oryginalnym Rzeznikiem ze Sligo, tyle ze znacznie gorszym od niego. Teraz on, ma sie rozumiec, byl Rzeznikiem, jednym z najbardziej poszukiwanych, a zarazem siejacych najwiekszy postrach platnych zabojcow na swiecie. Numer jeden, co nie? Stac go bylo na wszystko i rzeczywiscie podjal ekstremalny plan. Z tych rozwazan wyrwal go czyjs glos przemawiajacy przez mikrofon do zakladnikow. Znow jego oczom ukazal sie znajomy inspektor Alex Cross. Istne zrzadzenie losu, najwyrazniej duchy przeszlosci postanowily wezwac Rzeznika. Rozdzial 26 Uznalem, ze moj pomysl ma niewielkie szanse powodzenia i z pewnoscia jest od czapy, ale na pewno warto sprobowac, bo moze komus ocalic zycie. Poza tym nikt dotad nie wystapil z lepszym. O polnocy zamontowalismy mikrofony za kordonem radiowozow i mikrobusow zaparkowanych po drugiej stronie Fifteenth. Stanowily nie lada widok, totez zaraz zaroilo sie przy nich od kamer telewizyjnych. Przez godzine zapraszalem czlonkow rodziny, zeby opowiadali do mikrofonu swoje historie. Prosilem, zeby przekonywali i blagali mezczyzn w srodku do zlozenia broni i opuszczenia budynku, a przynajmniej wypuszczenia pracownikow laboratorium. Mowcy podkreslali, ze jesli sie nie poddadza, wiele osob w srodku zginie. Niektore sposrod tych publicznych opowiesci doslownie rozdzieraly serce. Na moich oczach zaplakiwali siej przypadkowi widzowie. Najlepsze byly anegdoty - ktos przypominal ojcu o niedzielnym meczu pilki noznej, w ktorym mial sedziowac, ktos o slubie za niecaly tydzien, dziewczyna w ciazy, ktora niej powinna wstawac z lozka, przyszla blagac chlopaka handlujacego narkotykami. Oboje mieli po osiemnascie lat. Wreszcie doczekalismy sie odpowiedzi. Nadeszla, kiedy dwunastoletnia dziewczynka opowiadala o swoim tacie, jednym z dealerow. W budynku rozlegly sie strzaly! Kanonada trwala piec minut, po czym ucichla. Nie mielismy pojecia, co sie stalo. Wiedzielismy tylko jedno - slowa bliskich nie wzruszyly mezczyzn w srodku. Nikt nie wyszedl, nikt sie nie poddal. -W porzadku, Alex. - Ned wzial mnie na strone. - Moze zyskalismy przynajmniej na czasie. Moze, ale przeciez nie o to chodzilo. O wpol do drugiej kapitan Moran wylaczyl mikrofony przed budynkiem. Widocznie ludzie w srodku podjeli decyzje i nikt stamtad nie wyjdzie. Kilka minut po drugiej "szychy" postanowily, ze najpierw do budynku wkroczy jednostka antyterrorystyczna FBI. Za nimi wejda funkcjonariusze stolecznej policji, z pominieciem czlonkow SWAT-u. Twarda decyzja, ale teraz w Waszyngtonie takie wylacznie podejmowano, zapewne z powodu wzmozonej dzialalnosci terrorystow w ciagu ostatnich lat. Minela era negocjatorow podczas sytuacji kryzysowych. Nie mialem pewnosci, ktore rozwiazanie wybieram, ale rozumialem oba. Ned Mahoney i ja mielismy wejsc z pierwsza jednostka. Zebralismy sie na Fourteenth Street, tuz za oblezonym budynkiem. Wiekszosc chlopcow chodzila nerwowo tam i z powrotem, rozmawiali ze soba w skupieniu. -Kiepsko to wyglada - powiedzial Ned. - Chlopaki ze SWAT-u znaja nasz tok rozumowania. Moze nawet wiedza, ze wieczorem wchodzimy. -Znasz kogos z tej ekipy w srodku? - zapytalem. Ned pokrecil glowa. -Przewaznie nie zapraszaja nas na swoje imprezy. Ludzie zza barierek zaczeli wykrzykiwac nazwiska. Plakali z radosci, klaskali zapamietale. I wtedy drzwi wejsciowe znow sie zamknely. Exodus sie skonczyl. Rozdzial 27 Wlozylismy ciemne kombinezony, wzielismy pelne uzbrojenie. Zarowno Ned, jak i ja mielismy pistolety maszynowe MP5J Nigdy nie dalo sie przewidziec przebiegu nocnego atakuj zwlaszcza gdy w srodku siedzieli czlonkowie SWAT-u, a mieli ich zdjac ludzie z jednostki antyterrorystycznej. Ned dostal w sluchawkach wiadomosc, ktora przekazal mnie; -Alex, wchodzimy. I kryj sie, stary. Bo ci chlopcy nie sa gorsi od nas. -Nawzajem. I wtedy stala sie rzecz nieoczekiwana. W dodatku zaskakujaco pozytywna. Otworzyly sie drzwi wejsciowe. Przez chwile nic sie nie dzialo. Co jest? Wreszcie w snop swiatel reflektorow wymierzonych w budynek weszla starsza kobieta w laboratoryjnym fartuchu. Trzy mala rece w gorze i powtarzala: -Nie strzelajcie. Za nia szly kobiety w fartuchach, mlode i stare, a z nim dwoch chlopcow w wieku dwunastu, trzynastu lat. Rozdzial 28 Uwolnienie jedenasciorga pracownikow laboratorium powstrzymalo atak jednostki antyterrorystycznej i otworzylo droge do negocjacji. Zjawil sie komendant policji w asyscie dowodcy inspektorow sledczych i obaj podjeli rozmowe z kapitanem Moranem. Do rozmow wlaczylo sie dwoch miejscowych pastorow. Mimo poznej pory ekipy telewizyjne nie przestawaly filmowac. Okolo trzeciej nad ranem dotarla do nas wiadomosc, zS jednak wchodzimy. Bez dalszej zwloki. Zbiorka i czekac. O wpol do czwartej zapadla ostateczna decyzja. Dostalismy rozkaz natarcia. Kilka minut pozniej bieglem z Nedem Mahoneyem w strone bocznego wejscia do budynku, a za nami tuzin facetow z jednostki antyterrorystycznej. Ubranie ochronne ma te zalete, ze moze powstrzymac smiertelny lub grozny pocisk, lecz ma tez wade, bo ogranicza ruchy, spowalnia tempo, wymusza urywany, plytki oddech. Snajperzy celowali do okien, starajac sie jak najbardziej powstrzymac opor ludzi pozostajacych w srodku. Mahoney z upodobaniem mowil na to dzialanie: "piec minut grozy i emocji", ale mnie zawsze przechodzily ciarki. Przypominalo mi to raczej "piec minut blizej do nieba lub piekla". Nie powinienem brac w tym udzialu, ale uczestniczylem z Nedem w kilku podobnych akcjach i nie moglem odmowic. Ogluszajacy wybuch rozerwal tylne drzwi. Nagle zobaczylem kleby czarnego dymu i gruzy wszedzie dookola. Wbieglismy do srodka. Mialem nadzieje nie oberwac w glowe albo w inna odslonieta czesc ciala. Oby nikt tego wieczoru nie zginal. Ned i ja natychmiast zostalismy ostrzelani, chociaz nie wiedzielismy, kto otworzyl ogien. Czy dealerzy, czy chlopcy ze SWAT-u, czy jedni i drudzy. W korytarzach ogluszyla nas kanonada z karabinow maszynowych, potem huk granatow. W tym huku pielismy sie krok po kroku na gore kreconymi schodami. Pod wzgledem nagromadzenia broni budynek przypominal teraz fortece i istniala obawa, ze tego nie wytrzyma. W tym straszliwym halasie trudno bylo jasno myslec albo sie skupic. -Ej, wy tam, fiuty! - - ktos krzyknal nad nami. Po chwili rozlegly sie strzaly. Blyskawice swiatla rozdzieraly ciemnosci. Ned jeknal i zwalil sie na schody. W pierwszej chwili nie zauwazylem, gdzie dostal. Zaraz jednak zobaczylem rane w okolicy mostka. Nie wiedzialem, czy trafila go kula, czy spadajacy gruz. Z rany tryskala krew. Zostalem przy nim, wezwalem pomoc przez radio. Wokol huki, krzyki, wycie kobiet i mezczyzn. Chaos. Nedowi trzesly sie rece. Nigdy przedtem nie widzialem strachu w jego oczach. Strzelanina w budynku potegowala groze i zamieszanie. Z twarzy odplynela mu krew. Nie wygladal najlepiej. -Pomoc jest juz w drodze - pocieszylem go. - Ned, trzymaj sie. Slyszysz mnie? -Co za kretyn - odezwal sie w koncu. - Sam w to wdepnalem. -Czujesz bol? -Moglo byc gorzej, ale i lepiej. Przeciez ty tez oberwales - powiedzial. Rozdzial 29 -Przezyje - zapewnilem Neda, trzymajac go w ramionach na schodach. -Ja pewno tez. Juz po chwili przedarli sie do nas ratownicy medyczni. Kiedy zdolali wymanewrowac Neda z ciasnego zakretu, strzelanina sie skonczyla. Tak jak zawsze powtarzal - piec minut grozy i emocji. Zaczely splywac raporty. Najnowszy z nich kapitan Tim Moran przekazal mi osobiscie. Wkroczenie do fabryki heroiny przynioslo rozne skutki. Wiekszosc z nas uwazala, ze wkroczylismy za wczesnie, ale decyzja nie nalezala do nas. Mielismy dwoch rannych funkcjonariuszy stolecznej policji i dwoch z jednostki antyterrorystycznej. Ned pojechal do szpitala na operacje. W budynku bylo szesc ofiar, w tym dwoch ludzi ze SWAT-u. Zginela siedemnastoletnia matka dwojga dzieci. Nie wiadomo, dlaczego zostala, kiedy inni pracownicy laboratorium wyszli. Zginal rowniez jej maz. Mial szesnascie lat. Do domu trafilem dopiero po szostej rano. Padalem z nog, zmeczony, skrajnie wyczerpany. Powrot o tak poznej lub raczej o tak wczesnej porze wydawal mi sie nierealny. I wtedy dopiero sie zaczelo. Nana nie spala i czekala w kuchni. Rozdzial 30 Gdy tak siedziala przy grzance z herbata, sprawiala wrazenie kruchej staruszki, lecz intuicja podpowiadala mi co innego. Goracy napoj parowal, ona tez wygladala, jakby cos sie w niej gotowalo. Jeszcze nie obudzila dzieci. W malym kuchennym telewizorze ustawionym na program z wiadomosciami lokalnymi ogladala nocna akcje policyjna na rogu Kentucky i Fifteenth. Poczulem sie jeszcze dziwniej, kiedy zobaczylem tamte sceny u siebie w kuchni. Nana nie odrywala oczu od opatrunku na moim czole. -To tylko drasniecie - uspokoilem ja. - Nic wielkiego. Wszystko w porzadku. -Przestan mnie denerwowac, Alex. Nie rob ze mnie wariatki. Mam przed oczami trajektorie kuli, jeszcze kilka centymetrow, a rozwalilaby ci czaszke i osierocilbys troje dzieci. Nie maja matki, nie mieliby ojca. Czyzbym sie mylila? o nie! Mam dosc tego wszystkiego! Przeszlo dziesiec lat zyje w strachu. Juz dosc! Naprawde wystarczy, dluzej nie wytrzymam. Koniec! Odchodze! Tak, sluch cie nie myli. Zostawiam ciebie i dzieci. Odchodze! Podnioslem rece w obronnym gescie. -Babciu, bylem z dziecmi, kiedy wezwano mnie w naglym trybie. Nie moglem przewidziec, co sie zdarzy. I nijak nie moglem temu zapobiec. -Odebrales telefon, Alex. I przyjales zlecenie. Tak jak zawsze. Ty to nazywasz poswieceniem, sluzba. A ja obledem i szalenstwem. -Nie mia-lem wyj-scia. -Owszem, zawsze ma sie wyjscie, Alex. Wlasnie do tego zmierzam. Mogles odmowic, skoro byles z dziecmi. Jak sadzisz, co by ci zrobili? Zwolnili z pracy za to, ze masz zycie osobiste? Ze jestes ojcem? A gdyby szczesliwym zrzadzeniem losu rzeczywiscie cie zwolnili, tym lepiej. -Nie wiem, co by zrobili, babciu. Pewnie w koncu by mnie wywalili. -I to jest takie straszne? Daj spokoj! - zawolala i trzasnela kubkiem o stol. - Odchodze! -Babciu, na milosc boska, nie badz smieszna. Padam z nog. Postrzelili mnie. No, prawie. Pogadamy o tym pozniej. Teraz musze sie przespac. Nagle Nana wstala i ruszyla w moim kierunku. Jej twarz palala wsciekloscia, oczy zwezily sie w czarne paciorki. Od lat nie widzialem jej w takim stanie, moze nawet od dziecka, kiedy to zdarzalo mi sie ja rozjuszyc. -Smieszna? Ty to nazywasz smiesznoscia? Jak mozesz tak do mnie mowic. Nana uderzyla mnie oburacz w piers. Zabolalo mnie, nie tyk cios, ile intencja, prawda zawarta w jej slowach. -Przepraszam - wybakalem. - To ze zmeczenia. -Postaraj sie o gosposie, nianie czy kogo tam sobie znajdziesz. Ty jestes zmeczony? To ja jestem zmeczona. Mam juz serdecznie dosyc zamartwiania sie o ciebie na smierc! -Przepraszam, babciu. Co jeszcze mam ci powiedziec? -Nic, Alex. Nic nie mow. Mam dosyc wysluchiwania twoich usprawiedliwien. I wymaszerowala z pokoju. Odetchnalem, rad, ze awantura sie skonczyla, i usiadlem przy kuchennym stole wycienczony, a na dodatek przygnebiony jak cholera. Ale to jeszcze nie byl koniec! Po chwili Nana znow zjawila sie w kuchni. Przytaszczyla stara skorzana walize i niewielki neseser na kolkach. Minela mnie, przemierzyla jadalnie i salonik i wyszla z domu, nie ogladajac sie za siebie. -Babciu! - zawolalem, probujac wstac i biec za nia. - Zaczekaj. Blagam cie, zaczekaj, pogadajmy. -Mam dosyc gadania z toba! Kiedy doszedlem do drzwi, zobaczylem przed domem porysowana, poobijana niebieska waszyngtonska taksowke plujaca z tylu klebami dymu i spalin. Jeden z licznych kuzynow babci, Abraham, jezdzil taksowka. Z ganku dojrzalem jego staroswiecka fryzure afro. Nana wsiadla do obskurnego niebieskiego auta, ktore natychmiast ruszylo. I wtedy uslyszalem piskliwy glosik. -Dokad babcia pojechala? Odwrocilem sie i wzialem na rece Alego, ktory wyszedl za mna na ganek. -Nie wiem, bratku. Chyba nas zostawila. Zobaczylem przerazenie w jego oczach. -Babcia nas zostawila? Rozdzial 31 Michael Sullivan obudzil sie nagle wstrzasniety potwornym dreszczem. Od razu wiedzial, ze juz nie zasnie. Znow snil mu sie ojciec, przerazajacy bydlak, bohater jego wszystkich koszmarow sennych. Kiedy byl maly, stary latem zabieral go kilka razy w tygodniu do swojego sklepu rzeznickiego. Michael chodzil tam, odkad skonczyl szesc lat, a przestal, kiedy mial jedenascie. Sklep zajmowal caly parter pietrowej kamieniczki na rogu Quentin Road i East Thirty-sixth Street. KEVIN SULLIVAN, RZEZNIK slynal z najlepszych wyrobow masarskich w calym Flatlands na Brooklynie, a takze z dogadzania podniebieniu nie tylko Irlandczykow, lecz rowniez Wlochow i Niemcow. Na podlodze lezala gruba warstwa trocin, codziennie zamiatana. Szyby w oknach kwaterowych witryn lsnily czystoscia! Kevin Sullivan mial swoj znak firmowy - pokazawszy klientom wedliny, usmiechal sie i unizenie klanial. Tym uklonem podbijal serca wszystkich. Michael, jego matka i trzej bracia znali jednak druga, mroczna strone ojca. Kevin Sullivan mial potezne bary i niezwykle silni rece, zwlaszcza w oczach malego chlopca. Gdy pewnego razu zlapal w kuchni szczura, zadusil szkodnika golymi rekami. Synom powiedzial, ze to samo moglby zrobic z nimi, zmiazdzyc im kosci na proch. Nie bylo tygodnia, zeby gdzies na kruchym, drobnym ciele matki nie zawital fioletowy siniec. Nie to jednak bylo najgorsze. I nie to zbudzilo owej nocy Sullivana, podobnie jak budzilo go juz nieraz. Prawdziwy horror zaczal sie, gdy pewnego wieczoru jako szescioletni brzdac sprzatal sklep po zamknieciu. Ojciec wezwal syna do kantorka, w ktorym staly biurko, szafka i lozko polowe. Ojciec siedzial na lozku, Michaelowi kazal usiasc obok. -Siadaj tu, kolo mnie, chlopcze. -Przepraszam, tato - zawolal natychmiast Michael, podejrzewajac, ze widocznie popelnil jakis glupi blad podczas wykonywania obowiazkow. - Juz bede grzeczny. Zaraz sie poprawie. -Siadaj! - krzyknal ojciec. - Masz za co przepraszac, ale nie o to chodzi. Teraz mnie wysluchaj, i to uwaznie. - Polozyl reke na kolanie chlopca. - Chyba wiesz, ze moglbym cie skrzywdzic, co? -Wiem. -I nie zawaham sie - powiedzial ojciec - jezeli komukolwiek pisniesz choc slowko. Ale o czym? - chcial zapytac Michael, lecz wiedzial, ze lepiej milczec i nie przerywac ojcu. -Nikomu ani slowa. Ojciec scisnal noge syna, az Michaelowi lzy stanely w oczach. Nastepnie pochylil sie nad chlopcem, pocalowal go w usta i zrobil mu rzeczy, ktorych zaden ojciec nie powinien robic synowi. Rozdzial 32 Ojciec od dawna nie zyl, ale ten ohydny bydlak stale przesladowal Sullivana w myslach. Syn siegal wiec do wymyslnych sposobow, zeby uciec od demonow dziecinstwa. Nazajutrz o czwartej po poludniu wybral sie na zakupy do Tysons Galleria w McLean w Wirginii. Szukal czegos odpowiedniego, mianowicie odpowiedniej dziewczyny. Marzyl mu sie zabawa zwana "Gra w swiatla uliczne". Swiatlo czerwone, swiatlo zielone. W ciagu pol godziny zaczepil w Gallerii kilka potencjalnych uczestniczek gry. Najpierw przed Saks Fifth Avenue, potem przed Neimanem Marcusem i Lillie Rubin. Stosowal prosta taktyke, ktorej nigdy nie zmienial. Podchodzil z usmiechem i zagadywal: -Czesc, nazywam sie Jeff Carter. Czy moglbym pan zadac kilka pytan? Obiecuje nie zabrac duzo czasu. Piata czy szosta kobieta miala sliczna, niewinna twarz - twarz Madonny? - i w koncu, go wysluchala. Poprzednie cztery tez potraktowaly go milo. Jedna nawet probowala flirtowac, ale wszystkie odeszly. Czort z nimi. Lubi inteligentni osoby, a wiadomo, ze kobiety ostroznie podchodza do podrywa na ulicy - Jak brzmi stare porzekadlo? "Nie podnos z ulicy, bo nje wiesz, gdzie sie obracalo". -Niezupelnie pytan - uscislil swoim uprzejmym glosem ekspedienta. - Moze ujme to inaczej. Jezeli powiem cokolwiek, co nie bedzie ci odpowiadalo, zamilkne i pojde w swoja strone, prawda, jakie to proste? Jak czerwone i zielone swiatlo. -Dziwne - odparla czarnowlosa Madonna z Gallerii. Miala naprawde piekna twarz i chyba nie gorsze cialo. Glos moze troche zbyt monotonny, ale, kurcze, nikt nie jest doskonaly. Moze poza nim samym. -To niewinna gra - wyjasnil. - A tak nawiasem mowiac, podobaja mi sie twoje botki. -Dzieki. Fajnie, ze ci sie podobaja, bo mnie tez. -I masz ladny usmiech. Ale o tym chyba sama wiesz? Musisz wiedziec. -Oj, uwazaj. Zebys nie przegial. Oboje sie rozesmiali, wyraznie przypadli sobie do gustu, jak uznal Sullivan w myslach. Gra juz sie toczy. Wystarczy, ze bedzie unikal czerwonego swiatla. -Moge dalej? - spytal. Zawsze trzeba je pytac o zgode. Nieodmiennie przestrzegal tej zasady. I zawsze byl uprzejmy. Wzruszyla ramionami, przewrocila sympatycznymi piwnymi oczami, przestapila z nogi na noge. -Chyba tak. Jakos dobrnelismy do tego miejsca, prawda? -Tysiac dolarow - powiedzial. Na tym etapie zawsze albo wygrywal, albo przegrywal. Teraz wszystko sie rozstrzygnie. Usmiech zniknal z twarzy Madonny, ale nie odeszla. Sullivanowi zaczelo walic serce. Wiedzial, ze ja zaintrygowal, przeciagnal na swoja strone. Wystarczylo dobic targu. -Bez zadnych udziwnien, obiecuje - zapewnil ja szybko z calym swoim wdziekiem, chociaz uwazal, zeby nie przesadzic. Madonna sie nachmurzyla. -Obiecujesz, tak? -To tylko godzina - dodal. Cala sztuka, zeby powiedziec to we wlasciwy sposob. Propozycja musiala zabrzmiec jak nic wielkiego, nic groznego, nic nadzwyczajnego. To tylko godzina. Tylko tysiac dolarow. Dlaczego nie? Co cl szkodzi? -Czerwone swiatlo - fuknela dziewczyna, okrecila sie na piecie i odeszla, nie ogladajac sie za siebie. Widzial, ze niezle sie wkurzyla. Sullivan tez sie zdenerwowal, serce walilo mu jak mlot, twardy mlot czul jeszcze gdzie indziej. Najchetniej chwycilby Madonne i udusil na srodku centrum handlowego. Naprawde chemie by ja sponiewieral. Ale podobala mu sie wymyslona5 przez niego gierka w czerwone i zielone swiatlo. Pol godziny pozniej probowal szczescia przed sklepem Victoria's Secret w pobliskim Tysons Corner. Dotarl do kwestii "To tylko godzina" z melancholijna blondynka w podkoszulku z napisem "Dziewczyna z Jersey" i krotkich szortach. Mial jednak pecha, a przy tym niezle sie podjaral i zaczelo mu to juz doskwierac. Gdzie jego zdobycz, szybki numerek, przyplyw adrenaliny? Podszedl do dziewczyny z kaskada pieknych, lsniacych rudych wlosow. Zgrabna sylwetka, dlugie nogi, male, jedrne piersi podskakujace w rytm jej rozmowy. Kiedy padly slowa "tylko godzina", zalozyla rece na piersiach. Ale ten jezyk ciala Rudej! Nie odeszla od razu. Dostala rozdwojenia jazni? Najwyrazniej. Uwielbial te ceche w kobietach. -Przez caly czas panujesz nad sytuacja. Ty wybierasz, czy w hotelu, czy u ciebie w domu. Cokolwiek ci odpowiadal Wszystko zalezy od ciebie. Spojrzala na niego w milczeniu, otaksowala go wzrokiem, po czym popatrzyli sobie prosto w oczy. Widzial, ze ta dziewczyna ufa wlasnej intuicji. "Wszystko zalezy od ciebie". Poza tym albo bardzo chciala dostac ten tysiac dolarow, albo byl jej bardzo potrzebny. A przy tym byla naprawde urocza. W koncu odezwala sie cicho, tak cicho, zeby nikt nie uslyszal. -Masz gotowke przy sobie? Wyjal zwitek banknotow studolarowych. -Same setki? - upewnila sie. Pokazal. -Moge cie spytac o imie? - poprosil. -Sherry. -Naprawde tak masz na imie? -Czy to wazne, Jeff. Idziemy. Zegar tyka. Twoja godzina juz sie rozpoczela. I poszli. Kiedy godzina, a wlasciwie poltorej godziny z Sherry dobieglo konca, Michael Sullivan nie musial dawac Rudej zadnych pieniedzy. Ani tysiaca dolarow, ani nawet jednego centa. Wystarczylo, ze pokazal jej kolekcje fotografii... i przyniesiony ze soba skalpel. Czerwone swiatlo, zielone swiatlo. Niesamowita gra. Rozdzial 33 Dwa dni po swoim ostentacyjnym odejsciu Nana wrocila, chwala Bogu i chorowi niebianskiemu, ktorzy widocznie mieli nas w opiece. Cala rodzina ze mna na czele przekonala sie, jak bardzo kochamy babcie i jak jest nam potrzebna. Ile codziennie robi dla nas drobnych, czesto niezauwazalnych rzeczy, ktore uchodza bez podziekowania - slowem, jak jest nieodzowna i jak sie dla nas poswieca. Inna sprawa, ze na co dzien nie pozwalala nam zapomniec o swoim wkladzie. Teraz okazalo sie po prostu, ze jest jeszcze lepsza, niz jej sie wydaje. Kiedy owego ranka wparadowala do kuchni, przylapala Jannie na jedzeniu platkow kakaowych i przygadala jej, jak to ona: -Nazywam sie Janelle Cross - powiedziala Nana. - I opycham sie niezdrowym zarciem. Jannie uniosla rece w gescie poddania sie, po czym wyrzucila platki do smieci. Nastepnie popatrzyla babci w oczy i spytala: -Jezeli jestes pojazdem poruszajacym sie z predkoscia swiatla, co sie stanie, kiedy wlaczysz reflektory? Po czym usciskala babcie, zanim ta zdazyla poszukac roj wiazania tej nierozwiazywalnej zagadki. Ja tez ja usciskalem, ale przytomnosc umyslu kazala mi milczec i zachowac czujnosc. Kiedy wieczorem wrocilem do domu, Nana czekala na mnie w kuchni. Oho, pomyslalem, lecz ona, ku mojemu zaskoczeniu, objela mnie i przytulila. No, chodz - powiedziala. A kiedy juz trzymala mnie w objeciach, dodala: -Przepraszam cie, Alex. Nie mialam prawa tak uciekac i zostawiac cie na pastwe losu. Mylilam sie. Zatesknilam za toba zaraz w taksowce Abrahama. -Mialas prawo... - sprzeciwilem sie. Nana mi jednak przerwala. -Nie kloc sie ze mna. Przynajmniej raz zamilcz, kiedy twoje jest na wierzchu. Posluchalem i sie zamknalem. Rozdzial 34 Wielki swiat - prosze, bardzo. W piatek rano, kilka minut po dziewiatej, siedzialem sam w niszy przed wejsciem do gabinetu dyrektora Rona Bumsa na osmym pietrze Hoover Building, w glownej siedzibie FBI. Zastepca dyrektora, Tony Woods, wystawil okragla, zwodniczo przypominajaca cherubinka glowe z sekretariatu Burnsa. -Witaj, Alex, juz jestes? Zapraszam. Swietnie sie spisales na Kentucky Avenue. Szczegolnie zwazywszy na okolicznosci. Pan dyrektor chcialby z toba na ten temat porozmawiac i mag jeszcze inne sprawy. Podobno Ned Mahoney dochodzi dal zdrowia. Swietnie sie spisalem? Omal nie przyplacilem akcji zyl ciem, pomyslalem, wchodzac za Woodsem do sekretariatu! Ned Mahoney zostal postrzelony w szyje. Tez mogl tam zginac. Dyrektor Ron Burns czekal na mnie w swoim sanktuarium. Facet ma dziwny nawyk. Niby twardziel ciezkiego kalibru, ale wdaje sie w grzecznosciowa pogawedke i plawi w usmiechach zanim przejdzie do rzeczy. Taki zwyczaj obowiazuje w Waszyngtonie, zwlaszcza jezeli ktos obraca sie na co dzien, tak jak on, w kregu wscibskich politykow. Podobnie jednak jak wielu przedsiebiorcom z gornej polki Burnsowi te rozmowki ida nie najlepiej. Mimo wszystko przez dobre poltorej minuty gawedzilismy o miejscowych osiagnieciach sportowych i o pogodzie, zanim przeszlismy do prawdziwego powodu mojej wizyty- -Co tam ci lezy na watrobie? - spytal Burns. - Wiem od Tony'ego, ze chciales sie ze mna widziec, rozumiem wiec, ze to nie jest wizyta czysto towarzyska. Ja zreszta tez mam kilka spraw do ciebie. Na poczatek nowe zlecenie. Trzeba zlapac seryjnego zabojce, ktory grasuje, o dziwo, w Maine i w Vermoncie. Pokiwalem glowa i chcialem pozwolic Burnsowi sie wygadac. Raptem jednak spialem sie i stracilem pewnosc siebie. W koncu musialem mu przerwac. -Panie dyrektorze, nie ma co owijac w bawelne, moze od razu powiem wprost. Przyszedlem pana poinformowac, ze musze odejsc ze sluzby. Bardzo to dla mnie trudne i zenujace. Doceniam wszystko, co pan dla mnie zrobil, ale podjalem taka decyzje dla dobra rodziny. Jest ostateczna. Nie zmienie juz zdania. -Cholera - zaklal Burns i rabnal dlonia w biurko. - Niech to szlag trafi. Alex, dlaczego chcesz odejsc wlasnie teraz? Przeciez to bez sensu. Dobrze wiesz, ze jestes na sciezce szybkiego awansu. Nie, nie ma mowy, nie puszcze cie. -Pan mnie nie moze zatrzymac - powiedzialem. - Prosze wybaczyc, ale wiem, ze podjalem sluszna decyzje. Przez ostatnie kilka dni przemyslalem ja bardzo dokladnie. Burns popatrzyl mi w oczy i chyba dojrzal w nich determinacje, bo wstal zza biurka. Podszedl do mnie z wyciagnieta reka. -Popelniasz straszliwy blad i przekreslasz sobie kariere, ale widze, ze nie ma co z toba dyskutowac. Alex, wspolpraca z toba przyniosla mi wiele satysfakcji i nauki - powiedzial, kiedy zegnalismy sie usciskiem dloni. Jeszcze kilka minut prowadzilismy niezreczna towarzyska rozmowe, po czym wstalem i wyszedlem. Stalem juz w progu, kiedy Burns zawolal za mna: -Mam nadzieje, Alex, ze od czasu do czasu bede mogl liczyc na twoja pomoc? Rozesmialem sie wbrew sobie, bo pytanie bylo typowe dla Burnsa, ktory nigdy nie dawal za wygrana. -W ostatecznosci moze pan na mnie liczyc. Ale na razie prosze dac mi odpoczac kilka miesiecy, co? -Kilka dni na pewno ci dam - zgodzil sie Burns, ale przynajmniej przy tych slowach puscil do mnie oko. Obydwaj sie rozesmialismy, a wtedy dotarla do mnie bolesna prawda - moja krotka, acz blyskotliwa kariera w FBI dobiegla konca. Zostalem bez pracy. Rozdzial 35 Nie bardzo lubie ogladac sie za siebie, patrzec na rozne fazy mojego zycia z zalem, zreszta sluzbe w FBI na ogol bardzo sobie chwalilem, a na dluzsza mete przysporzyla mi tez cennych doswiadczen. Wiele sie nauczylem, sporo osiagnalem - na przyklad zatrzymalem zboczenca z mafii rosyjskiej o pseudonimie Wilk. Dorobilem sie kilku przyjaciol, chociazby szefa jednostki antyterrorystycznej, moze nawet dyrektora, co pewnie mi sie kiedys przyda. Dlatego nie sadzilem, ze poczuje tak nieslychana ulge, kiedy tego ranka wynioslem z gmachu FBI pudlo ze swoimi drobiazgami. Zupelnie jakby ktos zdjal mi z barkow co najmniej piecdziesiat kilo, choc przedtem nie zdawalem sobie sprawy, ze dzwigam takie brzemie. Nie mialem pewnosci, czy podjalem wlasciwa decyzje, ale tak mi sie zdawalo. Koniec z potworami, czy to w ludzkiej skorze, czy nie, cieszylem sie w duchu. Koniec z wszelkimi potworami. Kiedy wracalem do domu, nareszcie wolny jak ptak, dochodzilo poludnie. Otworzylem okna i sluchalem No Woman, No Cry Boba Marleya. Z radia plynely na caly regulator krzepiace slowa, ze "wszystko bedzie dobrze". Spiewalem do wtoru. Nie wiedzialem, jaki bedzie moj nastepny krok, ani jak sie potoczy reszta dnia, ale czulem skrzydla u ramion. Przypadla mi do gustu perspektywa obijania sie przez jakis czas. Uznalem, ze i w tej dziedzinie moglbym osiagnac niezle wyniki. Powinienem zadbac jeszcze tylko o jedno, dopoki humor mi dopisuje. Podjechalem do salonu Mercedesa, odszukalem ekspedientke Laurie Berger. Odbylem jazde probna R3 50. Na autostradzie samochod okazal sie jeszcze wygodniejszy niz w salonie. Spodobalo mi sie jego przyspieszenie, automatyczna, dwustrefowa klimatyzacja, ktora uszczesliwi wszystkich, nawet babcie. Co najwazniejsze, juz czas, zeby nasza rodzina przesiadla sie ze starego samochodu Marii. Zlikwidowalem lokate na koncie w banku, kupilem R350 i nie posiadalem sie z radosci. Po powrocie do domu na stole kuchennym znalazlem kartke od Nany. Byla adresowana do Jannie i Damona, ale i tak przeczytalem. Wyjdzcie pobawic sie troche na powietrzu. W szybkowarze jest pyszny kurczak w winie. Nakryjcie do stolu. I zabierzcie sie przed obiadem do lekcji. Damon ma dzisiaj probe choru. Pamietaj, mlody czlowieku, zeby oddychac przepona. Razem z ciocia Tia idziemy z A lim do zoo. CO ZA FRAJDA! Pamietajcie, ze nawet kiedy babci nie ma w domu, to i tak ma na Was oko! Usmiechnalem sie. Kobieta, ktora niegdys ocalila mnie, tera ratowala zycie moim dzieciom. Nastawilem sie na to, ze wyjde z Alim, ale przeciez w najblizszej przyszlosci bede mial mnostwo wolnego czasu. Odgrzalem wiec resztke pieczeni i zrobilem kanapke z salatka coleslaw, a potem, nie wiadomo dlaczego, zrobilem sobie prazona kukurydze. Dlaczego? A dlaczego nie! Wlasciwie nie przepadam za prazona kukurydza, ale nagle zamarzyla mi sie goraca przekaska z maselkiem. Pelna wolnosc, stac mnie nawet na glupi krok. Zjadlem popcorn, a potem przez dwie godziny gralem na pianinie - Duke'a Ellingtona, Jelly Rolla Mortona, Ala Greena. Przeczytalem kilka rozdzialow ksiazki Cien wiatru. Odwazylem sie na jeszcze jedno niewyobrazalne posuniecie, mianowicie ucialem sobie drzemke w srodku dnia. Przed zasnieciem pomyslalem jeszcze raz o Marii, o naszych najlepszych chwilach, o miodowym miesiacu w Sandy Lane na Barbadosie. Przezylismy tam raj na ziemi. Do tej pory za nia tesknilem, zapragnalem miec ja przy sobie i podzielic sie najnowszymi wiadomosciami. Do wieczora telefon nie zadzwonil ani razu. Zdalem swoj pager i cytujac Nane - co za frajda! Babcia wrocila do domu z Alim, po nich przyszla Jannie, na koncu Damon. Poniewaz przychodzili osobno, mialem okazje trzy razy pochwalic sie nowym samochodem, trzy razy uslyszec pochwaly i aplauz. Coz za piekny dzien! Wieczorem przy obiedzie delektowalismy sie pysznym kurczakiem babci przyrzadzonym na sposob francuski, ale najwazniejsza wiadomosc zachowalem na koniec posilku, kiedy podano lody dyniowe i kawe z mlekiem. Jannie i Damon chcieli zaraz po obiedzie prysnac, ale zatrzymalem wszystkich przy stole. Jannie chciala wracac do lektury. Zaczytywala sie ostatnio w Eragonie. Niby nic zlego, ale nie moglem pojac, dlaczego dzieci musza czytac jedna ksiazke tyle razy. -Co znowu? - zapytala, przewracajac oczami, jak gdyby z gory znala odpowiedz. -Chcialbym cos oglosic - powiedzialem nie tylko do niej, lecz rowniez do wszystkich. Dzieci popatrzyly po sobie, Jannie i Damon uniesli brwi i pokiwali glowami. Wszyscy sadzili, ze wiedza, co zaraz uslysza - ze zapowiadam swoj wyjazd na kolejne sledztwo w sprawie zabojstwa, moze nawet seryjnego. Niewykluczone, ze jak zwykle jeszcze tego samego dnia. -Nigdzie nie jade - powiedzialem z promiennym usmiechem. - Wprost przeciwnie. Wieczorem wybieram sie z Damonem na probe choru. Mam ochote posluchac radosnych dzwiekow. Chcialbym sie przekonac, jak moj syn radzi sobie ostatnio z oddychaniem przepona. -Chcesz isc ze mna na probe? - zapytal Damon. - A co, jakis morderca zawital do naszego choru? Specjalnie sie ociagalem, wodzilem wzrokiem po ich twarzach. Widzialem, ze nikt nie ma pojecia, jaka sensacje chowam w zanadrzu. Nawet nasza lebska, wszechwiedzaca babcia jeszcze sie nie domyslila. W koncu Jannie spojrzala na Alego. -Ali, kaz mu powiedziec. Niech juz wreszcie powie. -Tato, przestan nas dreczyc, tylko powiedz - poprosil moj syn, ktory mimo mlodego wieku juz umial zrecznie manipulowac. - Zanim Janelle oszaleje. -No, dobrze juz, dobrze. Musze sie wam przyznac, ze od dzisiaj jestem bezrobotny, czyli zostalismy praktycznie bez srodkow do zycia. No, moze nie jest az tak zle. W kazdym razie dzis rano zrezygnowalem z pracy w FBI. Przez caly dzien tylko sie obijalem. A wieczorem wybieram sie na probe "Cantante Domino". Babcia i dzieci wszczeli szalony aplauz. -Bez srodkow do zycia, bez srodkow do zycia - zaczely skandowac dzieci. I wiecie co? Fajnie to brzmialo. Podobnie jak zaklecie "koniec z wszelkimi potworami". Rozdzial 36 Kolejny rozdzial tej historii brzmial nastepujaco. John Sampson byl wowczas gwiazdorem waszyngtonskiej policji. Odkad Alex odszedl ze sluzby i przeniosl sie do FBI, reputacja Sampsona wzrosla, chociaz juz przedtem byla wysoka, bo z roznych powodow cieszyl sie duzym szacunkiem. O dziwo jednak Sampsona w ogole to nie obchodzilo. Aprobata kolegow niewiele znaczyla dla tego Wielkoluda. Co najwyzej schlebialo mu uznanie w oczach Alexa, a i to nie zawsze. Najnowsza sprawa stanowila nie lada wyzwanie. Moze dlatego, ze Sampson nienawidzil kiepskiego aktora, ktorego probowal zdjac ze sceny. Rzeczony lotr, Gino "Makaroniarz" Giametti, trzymal lape na klubach striptizowych oraz salonach masazu na calym wybrzezu az po Fort Lauderdale i Miami. Jego druga specjalizacja polegala na obsludze zboczencow, ktorzy szukali podlotkow, czasem wrecz niedojrzalych dziewczynek. Giamettiego rowniez trawila obsesja zwana kompleksem Lolity. -Capo - mruknal pod nosem Sampson, jadac ulica Giamettiego w bogatej waszyngtonskiej dzielnicy Kalorama. Tego zaszczytnego tytulu uzywal capitano, czyli kapitan mafii. Gino Giametti przez wiele lat ciezko pracowal. Jako jeden z pierwszych mafiosow zorientowal sie, ze mozna zarobic niezla kase na sprowadzaniu pieknych mlodych dziewczat z dawnego bloku sowieckiego, zwlaszcza z Rosji, Polski i Czechoslowacji. Wyspecjalizowal sie w tej dziedzinie i dlatego Sampson chcial mu sie teraz dobrac do tylka. Zalowal jedynie, ze w tej akcji nie towarzyszy mu Alex. Pojdzie jak z platka. Po polnocy zajechal pod dom Giamettiego. Mafioso nie mieszkal zbyt ekstrawagancko, ale ze wszelkimi wygodami. Mafia umiala zadbac o swoich ludzi. Sampson spojrzal w lusterko wsteczne i zobaczyl dwa samochody stajace tuz za nim. Odezwal sie do mikrofonu wystajacego mu z kolnierzyka koszuli. -Dobry wieczor, panowie. Czuje przez skore, ze zapowiada sie piekna noc. Obudzmy zatem Makaroniarza. Rozdzial 37 W tym okresie partnerem Sampsona byl dwudziestoosmioletni inspektor Marion Handler, niewiele ustepujacy wzrostem swemu koledze. Nie mogl sie jednak rownac z Alexem Crossem. Mieszkal z biusciasta, niezbyt rozgarnieta cheerleaderka waszyngtonskiej druzyny Redskins i probowal wyrobic sobie nazwisko w wydziale zabojstw. -Jestem szybki i skuteczny, brachu - chwalil sie Sampsonowi bez krztyny poczucia humoru i pokory. Towarzystwo tak zadufanego w sobie kolegi meczylo i przygnebialo Sampsona. Facet byl po prostu durniem, a co gorsza arogantem, ktory afiszowal sie z nierzadko popelnianymi bledami logicznymi. -Przejmuje dowodzenie - oznajmil Handler, kiedy dotarli na ganek przy wejsciu do domu Giamettiego. Czterech innych inspektorow, w tym jeden z taranem, stalo juz pod drzwiami. Obejrzeli sie na Sampsona, czekajac na rozkaz. -Chcesz przejac dowodzenie? Nie ma sprawy. Prosze bardzo - powiedzial Sampson. - Pierwszy do srodka, pierwszy do kostnicy. - Po czym rzucil w strone inspektora z taranem: - Do dziela! Pierwszy wchodzi inspektor Handler. Po dwoch poteznych uderzeniach tarana drzwi pekly. Zaczal wyc alarm, inspektorzy wpadli do srodka. Sampson ogarnal spojrzeniem mroczna kuchnie. Nigdzie zywej duszy. Wszedzie nowy sprzet. Na podlodze rozrzucone plyty CD i odtwarzacz iPod. Czyli w domu sa dzieci. -Giametti jest na dole - rzucil Sampson do ekipy. - Bo juz nie sypia z zona. Funkcjonariusze zbiegli stromymi drewnianymi schodami po drugiej stronie kuchni. Od wejscia nie minelo dwadziescia sekund. W suterenie przyskoczyli do pierwszych drzwi. -Stoleczna policja! Rece do gory. Giametti, wylaz - zagrzmial Marion Handler. Makaroniarz natychmiast sie zerwal. Przykucnal w pozycji obronnej za krolewskim lozem. Niski, kudlaty mezczyzna z brzuszkiem, dobrze po czterdziestce. Mial zaspane oczy, byl otumaniony snem, a moze nawet nacpany. Ale John Sampson nie dal sie zwiesc wygladowi. Facet zabijal z zimna krwia. I dopuszczal sie gorszych ekscesow. W lozku lezala piekna, mloda, naga dziewczyna z dlugimi blond wlosami i jasna, alabastrowa cera. Probowala zaslonic drobne piersi i ogolone lono. Sampson znal jej nazwisko. Wiedzial, ze Paulina Sroka pochodzi z Polski, ze ja zastanie u Giamettiego i ze mafioso podobno kocha sie na zaboj w tej blond pieknosci, ktora pol roku temu sprowadzil z Europy. Wedle zeznan informatorow Sampsona Makaroniarz zabil jej przyjaciolke, kiedy odmowila odbycia z nim seksu analnego. -Nie boj sie. - Sampson uspokoil Pauline. - Jestesmy z waszyngtonskiej policji. Nie jestes w zadnych tarapatach. Tylko on jest. -Geba na klodke! - krzyknal Giametti w strone speszonej, wystraszonej dziewczyny. - Nie waz sie pisnac slowka psom! Ani slowa, Paulie, ostrzegam! Sampson zareagowal szybciej, niz mozna by sie spodziewac. Rzucil Giamettiego na podloge, a potem skul go jak byka na rodeo. Ani slowa! - wrzeszczal Giametti, chociaz twarz mial wcisnieta w dywan. - Paulie, slyszysz? Ostrzegam cie. Nie gadaj z nimi! Dziewczyna, calkiem zagubiona, z zalosna mina, siedziala w skotlowanej poscieli i usilowala sie zaslonic meska koszula, ktora podali jej policjanci. W koncu przemowila bardzo cicho. -Kazal mi spelniac wszystkie swoje zadania. Sam tez mi robil rozne zle rzeczy. Rozumie pan? Musialam robic wszystko, co tylko mozna sobie wyobrazic. Ledwo chodze... mam czternascie lat. Sampson zwrocil sie do Handlera. -Marion, przejmujesz dowodzenie. Zabierz stad to scierwo. Brzydze sie nawet go tknac. Rozdzial 38 Nie minela godzina, a Gino Giametti byl juz polany tluszczem, przyrumieniony i ugotowany na amen w jaskrawym swietle sali przesluchan numer jeden na pierwszym komisariacie. Sampson nie odrywal oczu od tego obrzydliwego gangstera, ktory mial irytujacy nawyk nieustannego drapania sie w glowe, prawie do krwi. Sam nawet tego nie zauwazal. Do tej pory przesluchanie prowadzil Marion Handler, ktory wstepnie przepytal mafiosa, lecz Giametti nie bardzo sie przed nim otworzyl. Sampson siedzial i obserwowal obu mezczyzn. Jak dotad Giametti byl gora. Byl znacznie bardziej cwany, niz wygladal. -Obudzilem sie, patrze, a tu Paulie spi w moim lozku. Bo spala, tak samo jak wtedy, kiedy wdarliscie sie do mojego domu. I co? Ma wlasna sypialnie na gorze. Ale to wystraszone dziecko. Czasem tez stukniete. Prowadzi nam dom i pomaga zonie. Chcielismy ja umiescic w najlepszej szkole w okolicy. Ale najpierw musiala sie nauczyc angielskiego. Chcielismy okazac temu dziecku serce, no wiec nie rozumiem, dlaczego wypruwacie mi teraz flaki. W koncu Sampson wychylil sie w strone przesluchiwanego. Mial juz dosyc jego pierdolenia na te noc. -Ktos ci kiedys mowil, ze nadajesz sie na blazna? - spytal. Nawiasem mowiac, Marion, moglbys goscia przywolac do porzadku. -I owszem - potwierdzil Giametti z glupim usmieszkiem. - Dwa razy w zyciu uslyszalem taki tekst. A wie pan od kogo? Chyba tez od gliniarzy. -Paulina juz nam zeznala, ze przy niej zabiles jej przyjaciolke, Alexe. Miala szesnascie lat, a ty ja udusiles. Giametti rabnal piescia w stol. -Swirnieta dziwka. Lze jak suka. Zagroziliscie, ze ja odeslecie do domu? Ze deportujecie ja do Polski? Bo tego boi sie najbardziej. Sampson pokrecil glowa. -Przeciwnie. Obiecalem, ze w miare mozliwosci pomozemy jej zostac w Stanach. Zapiszemy do najlepszej szkoly. Udzielimy wszelkiej pomocy. -Ta suka klamie, to wariatka. Powtarzam wam, ze ta slicznotka jest zdrowo stuknieta. Sampson pokiwal glowa. -Klamie? A Roberto Galio tez klamie? Na jego oczach zabiles Alexe i wlozyles jej cialo do bagaznika lincolna. Wymyslil to sobie? -Oczywiscie! Wciska wam kit, to kompletne farmazony. Wszyscy to wiemy, pan, ja, Bobby Galio. Co to, do diabla, za Alexa? Wyimaginowana przyjaciolka Paulie? Sampson wzruszyl rozlozystymi ramionami. -Skad mam wiedziec, czy Galio rzeczywiscie wciska nam kit? -Bo nic takiego sie nie wydarzylo. Podejrzewam, ze Bobby Galio zawarl z wami uklad. -Chcesz powiedziec, ze wszystko wygladalo inaczej? Ze Galio nie widzial tego na wlasne oczy? Ale Paulina wiedziala. Tak? Giametti spochmurnial, potrzasnal glowa. -Pan mnie ma za durnia, panie Sampson? Nie jestem glupi. Sampson rozlozyl rece, wskazujac sale przesluchan, mala dobrze oswietlona. -Ale trafiles tutaj. Giametti pomyslal chwile i wskazal Handlera. -Powiedz Mlodemu, zeby sie przeszedl po nabrzezu... Chcialbym pogadac z panem sam na sam. W cztery oczy, Wielkoludzie. Sampson obejrzal sie na Mariona Handlera. Tamten wzruszyl ramionami, przewrocil oczami. -Marion, zrob sobie przerwe, co? Handler nie przyjal tego najlepiej, ale wstal i wyszedl z sali przesluchan. Po drodze narobil sporo halasu, jak pokorny licealista, ktorego wlasnie wyrzucono z klasy. Kiedy Sampson zostal sam z Giamettim, nie odezwal sie slowem. Nadal przygladal sie mafiosowi, probujac zajrzec temu lajdakowi do duszy. Wiedzial tylko, ze facet jest morderca. Musial tez wiedziec, ze siedzi po szyje w gownie. Paulina Sroka miala czternascie lat. -Silny, milczacy typ? - zagadnal Giametti z usmieszkiem. - Na takiego sie pan kreuje, Wielkoludzie? Sampson nie odpowiadal. Siedzieli w milczeniu dobrych kilka minut. W koncu Giametti zaczal mowic cichym, powaznym glosem. -Chyba wie pan, ze to wszystko brednie? Nie znaleziono narzedzia zbrodni ani ciala. Nie stuknalem zadnej Poleczki, zadnej Alexy. I moze mi pan wierzyc, ze Paulie to szurnieta dziwka. Niby mloda, ale nie takie znowu niewiniatko. Puszczala sie juz w starym kraju. Wiedzial pan? W koncu jednak Sampson przemowil. -Powiem ci, co wiem i co moge udowodnic. Uprawiales pod swoim dachem seks z czternastolatka. Giametti pokrecil glowa. -Jaka tam czternastolatka! To mala kurewka. Ale mam dla pana cos, czym mozemy pohandlowac. Chodzi o pana kumpla Alexa Crossa. Czy pan mnie slucha? Panie inspektorze wiem, kto zabil jego zone. I wiem, gdzie teraz przebywa. Rozdzial 39 John Sampson wysiadl powoli z samochodu i poszedl znajoma kamienna drozka, a nastepnie po schodach do domu Crossa na Fifth Street. Przy drzwiach zawahal sie, usilujac zebrac mysli, zeby sie uspokoic. Nie czekalo go latwe zadanie, czego nikt nie wiedzial lepiej niz on. Znal szczegoly zabojstwa Marii Cross, ktorych nie znal nawet Alex. W koncu zdecydowal sie nacisnac dzwonek. Pewno naciskal go przedtem tysiac razy, ale nigdy nie czul sie tak parszywie jak teraz. Z tej wizyty nie moze wyniknac nic dobrego. Moze nawet zakonczy sie ich wieloletnia przyjazn. Zdziwil sie, kiedy drzwi otworzyla Nana. Starsza pani miala na sobie niebieska podomke w kwiaty, w ktorej wygladala jeszcze drobniej niz zwykle. Przypominala starego ptaka, ktorego powinno sie otaczac czcia. I wszyscy w tym domu oddawali jej czesc, nawet on. -John, z czym przychodzisz? Az boje sie zapytac. Ale, wchodz, wchodz. Wystraszysz wszystkich sasiadow. -Babciu, oni juz sie boja - powiedzial Sampson i sprobowal sie usmiechnac. - Przeciez jestesmy w Southeast. -John, nawet sie nie waz tak zartowac. Co cie do nas sprowadza? Sampson nagle poczul sie znow jak podrostek, przygwozdzony slynnym surowym spojrzeniem Nany. Od razu naszlo go wspomnienie. Przypomnial sobie, jak w ogolniaku przylapano go z Alexem na kradziezy plyt u Grady'ego. Albo kiedy jarali ziolo za Liceum Ogolnoksztalcacym Johna Carrolla i zlapal ich wicedyrektor, a babcia musiala przyjsc do szkoly, zeby ich zwolniono. -Musze pogadac z Alexem w waznej sprawie, babciu - powiedzial. - Musisz go obudzic. -Niby z jakiej racji? - zapytala, przytupujac noga. - Jest kwadrans po trzeciej rano. Alex juz nie jest na sluzbie. Dlaczego nie mozecie zostawic go w spokoju? Zwlaszcza ty, Johnie Sampsonie. Powinienes miec wiecej oleju w glowie i nie nachodzic nas w srodku nocy z prosba o pomoc. Sampson na ogol nie klocil sie z babcia, ale tym razem jej nie usluchal. -Niestety, to sprawa niecierpiaca zwloki. I tym razem to nie Alex ma pomoc mnie, a ja jemu. Z tymi slowy minal Nane i wparowal nieproszony do domu Crossa. Rozdzial 40 Dochodzila czwarta nad ranem, kiedy jechalem z Sampsonem jego samochodem do pierwszego komisariatu. Bylem rozbudzony, wrecz rozkrecony. Nerwy mialem napiete jak postronki. Po tylu latach znalazl sie zabojca Marii? Czyzby zamajaczyla chocby najbardziej nikla mozliwosc, zeby po przeszlo dziesieciu latach schwytac drania, ktory zastrzelil moja zone? Wydalo mi sie to nierealne. Wtedy walkowalem sprawe przez rok i wlasciwie nigdy nie zaprzestalem scigania zabojcy. A teraz nagle mielibysmy go znalezc? Czy to mozliwe? Po przyjezdzie na komisariat przy Fourth Street weszlismy predko, bez slowa, do srodka. Nocny dyzur na komisariacie przypomina ostry dyzur w szpitalu. Nigdy nie wiadomo, czego sie spodziewac. Tym razem tez nie mialem pojecia, ale moglem sie doczekac rozmowy z Giamettim. W srodku powitala nas nienaturalna cisza, ale sytuacja w okamgnieniu ulegla zmianie. Kiedy znalezlismy sie na dolku, zarowno Sampson, jak i ja zorientowalismy sie, ze cos jest nie tak. Wokol zebralo sie pol tuzina oficerow sledczych i mundurowych funkcjonariuszy. Wszyscy byli zanadto czujni i zdenerwowani jak na te pore dnia. Cos mi tu smierdzialo. Zauwazyl nas Marion Handler, nowy partner Sampsona, podbiegl do Johna. Mnie calkowicie zlekcewazyl, czym mu sie tylko odplacilem. Rozmawialem z nim kilka razy przedtem uwazalem go za pajaca. Nie mialem pojecia, jak John znosi jego towarzystwo. Moze widzial w nim cos, co mnie umknelo, albo moze w koncu Sampson zlagodnial. -Nie uwierzysz, jaka chryja. To przechodzi ludzkie pojecie - powiedzial Handler. - Ktos stuknal Giamettiego. Nie sciemniam, Sampson. Lezy teraz martwy w swojej celi. Ktos go tu dopadl. Zdretwialem, kiedy Handler zaprowadzil nas do ostatniej celi na dolku. Nie wierzylem wlasnym uszom. Najpierw wpadlismy na trop zabojcy Marii, a teraz facet zostal zamordowany? W dodatku tutaj? -Mial nawet izolatke - powiedzial Handler Sampsonowi. - Jak oni mogli go tu dopasc pod naszym nosem? Sampson i ja puscilismy jego pytanie mimo uszu. Weszlismy do ostatniej celi na prawo. Dwoch kryminologow uwijalo sie nad cialem, ale to, co najwazniejsze, widac bylo na pierwszy rzut oka. Ktos wepchnal Gino Giamettiemu szpikulec do lodu w nos. Chyba najpierw tym samym szpikulcem wylupil mu oczy. -Nie patrz na zlo - wyrecytowal Sampson grobowym glosem. - To musi byc mafia. Rozdzial 41 Wiedzialem, ze po powrocie do domu juz nie zmruze oka. Tez mi nowina! Dzieci byly w szkole, Nana wyszla, w domu panowala cisza jak w rodzinnym grobie. Na lodowce Nana powiesila wycinek z gazety opatrzony naglowkiem do kolekcji zbieranych przez nia gaf dziennikarskich: OFIARA I SPRAWCA STRZELANINY W SADZIE DLA NIELETNICH. Nawet smieszne, ale jakos nie chcialo mi sie smiac, nawet z dziennikarzy. Pogralem na werandzie na pianinie, wypilem kieliszek czerwonego wina, ale w niczym nie znajdowalem ukojenia. Widzialem przed oczyma twarz Marii, slyszalem jej glos. Zastanawialem sie, dlaczego mimo uplywu czasu nagle znow przypominamy sobie zmarlych bliskich z taka wyrazistoscia? Ozyly we mnie na nowo wspomnienia Marii i wspolnie spedzonych chwil. Wreszcie okolo wpol do jedenastej poszedlem do siebie na gore. Przezylem wiele takich dni i nocy. Utule sie i zasne sam. Nie ma o co kruszyc kopii. Polozylem sie, zamknalem oczy, chociaz nie wierzylem, nim sen przyjdzie. Bylebym odpoczal. Od wyjscia z komisariatu na Fourth Street nie przestawalem myslec o Marii. Przeplywaly mi przez glowe obrazy z naszego wspolnego zycia, kiedy dzieci byly male - chwile zarowno dobre, jak i zle, a nie tylko wybrane ckliwe migawki. Spialem sie, myslac o niej, az wreszcie rozjasnilo mi sie w glowie - marzylem o tym, zeby znow nadac sens swojemu zyciu. Proste? Tylko czy mnie na to stac? Czy zdolam otworzyc nowy rozdzial? Moze. Istnial ktos, na kim zalezalo mi na tyle, ze moglbym sie zmienic. Czyzbym znow sie ludzil? W koncu zapadlem w niespokojny sen, ale nic mi sie nie snilo, do czego zdazylem juz przywyknac. Rozdzial 42 Wystarczylo otworzyc ten nowy rozdzial. Odwazyc sie na kilka madrych posuniec. Pozbylem sie starego auta Marii i kupilem nowy, lepszy samochod. Niemozliwe, zeby inne zmiany wymagaly ode mnie wiekszego trudu? No to dlaczego wciaz mi sie nie udawalo? To moj wielki dzien, powtarzalem sobie w duchu przez caly najblizszy piatek. Dlatego wybralem restauracje New Heights na Calvert Street w Woodley Park. New Heights czesto wybierano na wazne randki. Umowilem sie tam z doktor Kayla Coles po pracy. Jak na nia nawet dosc wczesnie, bo o dziewiatej wieczor. Usiadlem przy zarezerwowanym dla nas stoliku, glownie ze strachu, zeby go nie zwolnili, na wypadek gdyby Kayla miala sie spoznic. I rzeczywiscie, spoznila sie kwadrans. Nie mialem jej za zle, bo tak ucieszyl mnie jej widok. Jest piekna kobieta, ma promienny usmiech, a co najwazniejsze, lubie przebywac w jej towarzystwie. Nigdy nie brakuje nam tematow do rozmow. Czego nie mozna powiedziec o wielu znajomych parach. -O rany - zawolalem i puscilem oko, kiedy wmaszerowala na sale. Byla w pantoflach na plaskim obcasie, chyba dlatego, ze ma metr siedemdziesiat osiem wzrostu, a moze dlatego, ze jest za rozsadna, zeby meczyc sie na szpilkach. -Dlaczego "o rany"? Sam swietnie wygladasz, Alex, dodatku co za widok! Uwielbiam te restauracje. Zamowilem stolik pod oknem, skad rozciagal sie zapierajacy dech w piersiach widok na park Rock Creek. Tak samo olsniewajacy byl widok Kayli wystrojonej w bialy jedwabny zakiet, bezowa kamizelke, dlugie czarne spodnie przepasane piekna zlota szarfa splywajaca z boku. Zamowilismy butelke wina Pinot Noir, wykwintny obiad, z rewelacyjnym pasztetem z czarnej fasoli i koziego sera, ktory zjedlismy na przystawke. Potem Kayla wziela rybe, palie alpejska, ja zas antrykot wolowy z pieprzem, a na deser slodko-gorzie kruche ciasto pralinowo-czekoladowe. Urzekala nas sceneria - przed wejsciem drzewa wisni kwitnace na jesieni, na scianach ciekawe obrazy miejscowych tworcow, wyborny zapach kopru i pieczonego czosnku unoszacy sie na sali, wszedzie dookola swiece. Glownie jednak patrzylem na Kayle, najbardziej w jej piekne, madre piwne oczy. Po obiedzie przeszlismy sie mostem Duke'a Ellingtona na skrzyzowanie ulic Adamsa Morgana i Columbia Road. Po drodze wstapilismy do jednego z moich ulubionych sklepow w Waszyngtonie, Crooked Beat Records, gdzie u Neila Bectona, jednego z wlascicieli, a zarazem mojego starego znajomego, ktory niegdys pisywal do "Washington Post", kupilem jej plyty Alexa Chiltona i Coltrane'a. W koncu dotarlismy do Kabani Village, kilka krokow od glownej ulicy. Popijajac koktajl mojito, przez godzine ogladalismy warsztaty teatralne. W drodze powrotnej do samochodu trzymalismy sie za rece i gadalismy jak najeci. Nagle Kayla pocalowala mnie... w policzek. Nie wiedzialem, jak to potraktowac. -Dziekuje za uroczy wieczor - powiedziala. - Byl wspanialy, Alex. Tak jak ty. -Milo bylo, prawda? - podchwycilem, jeszcze odurzony jej siostrzanym pocalunkiem. Usmiechnela sie. -W zyciu nie widzialam cie tak wyluzowanego. Lepszego komplementu nie mogla mi chyba powiedziec. Wynagrodzila mi poniekad ten nedzny pocalunek. Poniekad. Zaraz jednak pocalowala mnie w usta. Podjalem wyzwanie. Od razu poczulem sie lepiej. Tak bardzo, ze reszte nocy spedzilem w jej mieszkaniu na Capitol Hill. Przez kilka godzin wydawalo mi sie, ze moje zycie znow nabiera rumiencow. Rozdzial 43 Rzeznik zawsze uwazal, ze Wenecja jest w gruncie rzeczy mocno przereklamowana. Zwlaszcza jednak dzisiaj, wobec ustawicznego zalewu turystow, szczegolnie fali nadetych, beznadziejnie naiwnych Amerykanow, kazdy choc z odrobina oleju w glowie przyznalby mu racje. A moze nie, bo wiekszosc jego znajomych to kompletni imbecyle. Przekonal sie o tym, kiedy w wieku pietnastu lat walesal sie po ulicach Brooklynu, bo trzeci lub czwarty raz uciekl z domu jako gowniarz, trudny dzieciak, ofiara okolicznosci, a moze - najzwyczajniej - urodzony psychopata. Przyjechal do Wenecji samochodem i zaparkowal na Piazzale Roma. Kiedy podszedl do taksowki wodnej, ktora zamierzal dotrzec do celu, zauwazyl podniecenie, moze nawet szacunek dla Wenecji, malujace sie niemal na wszystkich twarzach. Matoly i owce. Nikt z nich nigdy nie pomyslal samodzielnie ani nie doszedl do wlasnego wniosku bez pomocy kretynskiego przewodnika. Nawet on jednak musial przyznac, ze skupisko starych willi zapadajacych sie w mokradla moze byc intrygujace dla oka, w odpowiednim swietle, zwlaszcza z daleka. Kiedy wsiadl do taksowki wodnej, jego mysli zaprzatala juz tylko czekajaca go robota - Martin i Marcia Harrisowie. Przynajmniej pod takim nazwiskiem znali ich niczego niepodejrzewajacy sasiedzi i przyjaciele z Madison w stanie Wisconsin. Zreszta niewazne, kim ci ludzie naprawde sa, chociaz Sullivanowi nie byla obca ich tozsamosc. Wazniejsze, ze ucielesniali sto tysiecy dolarow juz zdeponowane na jego koncie w Szwajcarii, plus wydatki, tylko za dwa dni pracy. Uchodzil za jednego z najlepszych platnych zabojcow na swiecie, bo jaka placa, taka praca, moze za wyjatkiem restauracji w Los Angeles. Troche sie zdziwil, ze wynajmuje go mlody John Maggione, ale ucieszyl sie, ze znow ma zajecie. Taksowka wodna przybila do Rio di San Moisc, odnogi Grand Canal, i Sullivan, minawszy waskie sklepiki oraz muzea, wyszedl na przestronny plac Swietego Marka. Pozostawal w kontakcie radiotelefonicznym z wywiadowca, od ktorego dowiedzial sie, ze Harrisowie spaceruja po placu, napawajac sie bez pospiechu widokami. Dochodzila jedenasta wieczor, ciekawe, jakie maja dalsze plany. Odwiedzic kilka klubow? Zjesc pozna kolacje u Ciprianiego? Napic sie w barze Harry'ego? I wtedy ich zobaczyl. Mezczyzna szedl w trenczu burberry, kobieta w kaszmirowym wiazanym swetrze z egzemplarzem Miasta spadajacych aniolow Johna Berendta pod pacha. Szedl za nimi, kryjac sie w rozbawionym, gwarnym tlumie. Dbal o to, zeby nie wyrozniac sie strojem - spodnie khaki, sportowa bluza, miekki kapelusz przeciwdeszczowy. Mogl to ubranie zrzucic w jednej chwili, pod nim mial zas brazowy tweedowy garnitur, koszule z krawatem i beret. Natychmiast mogl sie zmienic w profesora. To przebranie nalezalo do jego ulubionych strojow roboczych w Europie. Harrisowie nie odeszli daleko od placu Swietego Marka. W koncu skrecili w Calle 13 Martiri. Sullivan juz wiedzial, ze zatrzymali sie w hotelu Bauera, czyli wracali do siebie. -Alez mi ulatwiacie sprawe - mruknal do siebie pod nosem. Po chwili jednak pomyslal - blad. Rozdzial 44 Nie odstepowal Martina i Marcii Harris, ktora trzymala meza pod reke, kroczac ciemna, waska, typowo wenecka uliczka. Para weszla do hotelu Bauera. Sullivan zastanawial sie, dlaczego mlody John Maggione chce ich usmiercic, chociaz nie bardzo go to obchodzilo. Chwile pozniej siedzial na hotelowym tarasie naprzeciwko nich. Mile miejsce, przytulne jak staroswiecki fotel, z widokiem na kanal i Chiesa delia Salute. Rzeznik zamowil whisky Bushmills, ale upil tylko lyk lub dwa, zeby sie rozluznic. W kieszeni spodni mial schowany skalpel, ktorego dotykal, obserwujac Harrisow. Co za golabeczki, pomyslal, kiedy pocalowali sie namietnie w barze. No, wezcie juz ten pokoj. Martin Harris jakby czytal w myslach Rzeznika; zaplacil i para opuscila tloczny, lecz wyciszony taras. Sullivan ruszyl za nimi. Bauer byl palacem w weneckim stylu, bardziej przypominal prywatna rezydencje niz hotel, gdzie nie spojrzec - ociekal zbytkiem i luksusem. Na pewno docenilaby to miejsce jego zona Caitlin, ale nie mogl jej tu przywiezc ani nigdy wiecej; sam sie pokazac. Powrot uniemozliwialo mu to, co zaraz sie tutaj wydarzy, mianowicie niewyobrazalny dramat, bo Rzeznik wlasnie specjalizowal sie w niewyobrazalnych dramatach. Wiedzial, ze w Bauerze znajduje sie dziewiecdziesiat siedem pokojow goscinnych, a Harrisowie zajmuja apartament na drugim pietrze - Poszedl za nimi schodami wyscielanymi dywanem i natychmiast pomyslal: blad. Ale czyj, moj czy ich? Cofnal sie ze schodow. Przez ten pospiech wszystko zepsul! Harrisowie bowiem czekali na niego, oboje z wyciagnieta bronia, na twarzy Martina widzial zlosliwy usmieszek. Najprawdopodobniej chcieli go zwabic do swojego pokoju, zeby tam zlikwidowac. Zasadzka... zastawiona przez dwoje profesjonalistow. Nawet niezla robota. Osiem w skali od jednego do dziesieciu. Ale kto mu to zrobil? Kto wystawil go na smierc w Wenecji? A jeszcze ciekawsze dlaczego? Dlaczego namierzono go wlasnie teraz? Inna sprawa, ze stracilo to dla niego znaczenie w polmroku hotelowego korytarza, kiedy dwoje ludzi mierzylo do niego z pistoletow. Na szczescie Harrisowie juz wczesniej popelnili kilka bledow. Za latwo dali sie sledzic, wykazali pelna beztroske i latwowiernosc, za bardzo oddawali sie romantycznemu uniesieniu, przynajmniej w jego sceptycznym widzeniu swiata, jak na pare bedaca dwadziescia lat po slubie, nawet przebywajaca na urlopie w Wenecji. Dlatego Rzeznik wchodzil po schodach z wyciagnietym Pistoletem, a kiedy zobaczyl ich z bronia na wierzchu, natychmiast wystrzelil. Nie zawahal sie nawet pol sekundy. Jak przystalo na meska szowinistyczna swinie najpierw zdjal faceta, w jego ocenie grozniejszego przeciwnika. Trafil Martina Harrisa w twarz, roztrzaskal mu nos i gorna warge. Smierc na miejscu. Glowa odskoczyla mu do tylu, spadl blond tupecik. Wtedy Sullivan rzucil sie na ziemie niczym tygrys i przeturlal w lewo, dlatego strzal Marcii Harris chybil o niecale pol metra. Oddal kolejny strzal, ktory ugodzil Marcie w szyje, nastepny w falujaca piers. I trzeci w serce. Chociaz byl pewien, ze leza martwi w korytarzu jak poltusze w rzezni, nie wybiegl z hotelu. Wyjal z kieszeni skalpel, po czym zaczal chlastac im twarze i szyje. Gdyby mial czas, pokiereszowalby im jeszcze oczy i usta, zeby zostawic po sobie pamiatke. Nastepnie pstryknal ofiarom, niedoszlym zabojcom, pol tuzina zdjec do swojej cennej kolekcji. Pewnego pieknego dnia pokaze te zdjecia czlowiekowi, ktory zlecil jego nieudane zabojstwo i ktory juz teraz mogl sie pozegnac z zyciem. Byl to mlody John Maggione, don we wlasnej osobie. Rozdzial 45 Michael Sullivan na ogol przemysliwal gruntownie wszystkie sprawy nie tylko zwiazane z robota. Jego nawyk dotyczyl rowniez rodziny, szczegolow jej zycia, miejsca zamieszkania i informacji o niej wydostajacych sie na zewnatrz. Nigdy nie opuszczaly go tez wspomnienia ze sklepu rzeznickiego ojca we Flatlands: markiza w biale pasy z pomaranczowo-bialo-zielona flaga Irlandii, oslepiajaca biel w srodku, glosna elektryczna maszyna do mielenia miesa, od ktorej po wlaczeniu caly dom drzal w posadach. Na swoje nowe zycie z dala od Brooklynu wybral zamozne, zamieszkane glownie przez bialych hrabstwo Montgomery w stanie Maryland. Konkretnie - miasto Potomac. Okolo trzeciej po poludniu, kiedy wrocil z Europy, przejechal z predkoscia czterdziestu kilometrow na godzine Potomac Village, grzecznie czekajac na irytujaco dlugim swietle na rogu River i Falls Road. Zyskal czas do przemyslen lub wrecz obsesyjnych roztrzasali, ktore sprawialy mu tyle przyjemnosci. Kto wydal na niego zlecenie? Czyzby Maggione? I co to znaczylo dla niego i jego rodziny? Czy moze teraz bezpiecznie wrocic do domu? Jeden z wizerunkow lub kamuflazy, ktore starannie wybral dla swojej rodziny, przedstawial mieszczanska cyganerie. Ironia takiego stylu zycia nie przestawala go bawic - maslo bez tluszczu, ambitna stacja radiowa zawsze nastawiona w modnej terenowce jego zony, no i te osobliwe specjaly do jedzenia, na przyklad mufmki z oliwkami i kielkami pszenicy. Nieprzerwane radosci zycia japiszonow niezmiennie smieszyly i dziwily Rzeznika. Trzej jego synowie chodzili do szkoly prywatnej Landor, gdzie kolegowali sie na ogol z dobrze wychowanymi, ale czesto zmanierowanymi dziecmi zamoznych ludzi. W hrabstwie Montgomery duzo bylo bogatych lekarzy, ktorzy pracowali w Narodowym Instytucie Zdrowia, w Amerykanskiej Agencji do spraw Zywnosci i Lekow oraz w Klinice Medycznej Marynarki Wojennej Bethesda. Teraz jechal do hrabstwa Hunt, snobistycznej okolicy, w ktorej mieszkal, a ktora chelpila sie elitarnoscia: hrabstwo Hunt, jak sama nazwa wskazuje, to raj dla mysliwych. Wreszcie jego oczom ukazal sie dom, jego ukochany dom, kupiony w roku 2002 za poltora miliona. Szesc duzych sypialni, cztery i pol lazienki, podgrzewany basen, sauna, suterena przerobiona na pokoj telewizyjny. Ostatnio Caitlin i chlopcy nie mogli sie oderwac od radia satelitarnego Sirius. Kochana Caitlin, milosc jego zycia, ktora od pewnego czasu zatrudniala psychologa i bioenergoterapeute oplacanych z jego podejrzanych zlecen w dziedzinie, by tak rzec, myslistwa. Sullivan zadzwonil z komorki, dlatego wszyscy wylegli na trawnik przed dom, zeby go przywitac - machali jak szczesliwa rodzina, za ktora sie uwazali. Nie mieli pojecia, ze stanowia jego zaslone dymna, jego kamuflaz. Bo chyba do tego sprowadzala sie ich rola. Wyskoczyl z cadillaca usmiechniety, jakby gral w reklamie hamburgerow, i zanucil swoja ulubiona melodyjke, stary przeboj zespolu Shep and the Limelites: Daddy's Home. "Tatus wrocil, tatus wrocil i zostanie juz z nami". Na co Caitlin z dziecmi zaspiewali chorem: "Nie bedziemy juz tesknic dniami i nocami". Co za zycie, prawda? Tyle ze ktos wlasnie chcial mu je odebrac. No i wiecznie petala go przeszlosc, dziecinstwo na Brooklynie, ojciec wariat, jego zmora i napawajacy groza kantor na zapleczu. Staral sie jednak teraz o tym nie myslec. Znow wrocil do domu, znow mu sie udalo, uklonil sie wiec zamaszyscie rodzinie, ktora oczywiscie entuzjastycznie przywitala swojego powracajacego bohatera. Sam rowniez uwazal sie za bohatera. Czesc trzecia Terapia Rozdzial 46 -Alex! zaczekaj! Co slychac? Wieki cie nie widzialam. Swietnie wygladasz. Pomachalem w biegu drobnej, slicznej Malinie Freeman, ale sie nie zatrzymalem. Malina podobnie jak ja byla w tej dzielnicy niejako "na wyposazeniu". Mielismy mniej wiecej tyle samo lat, teraz byla wlascicielka kiosku z gazetami, w ktorym oboje kiedys wydawalismy kieszonkowe na slodycze i napoje. Krazyla plotka, ze mnie lubi. Ja tez zawsze bardzo ja lubilem. Dotarlem piechota na Fifth Street, jakby moje czlapiace nogi znaly droge na pamiec. Widoki tylko migaly mi przed oczami. Przed Seward Square, trzymajac sie prawej, okrazylem plac duzym lukiem. Logicznie rzecz biorac, nadkladalem drogi, ale nie logika byla tu najwazniejsza. W tamtym okresie zbulwersowala mnie wiadomosc o zabojstwie Marii. Unikalem wiec kwadratu ulic, w ktorym do niego doszlo, a jednoczesnie probowalem sobie usilnie przypomniec Marie sprzed tego koszmaru. Codziennie rowniez staralem sie odnalezc jej zabojce, skoro wyplynal znow na powierzchnie. Skrecilem w Seventh, w kierunku National Mail, przyspieszajac kroku. Kiedy dotarlem do swojego budynku przy Indiana Avenue, nabralem powietrza w pluca, zeby starczylo mi na cztery pietra, po dwa schody naraz. Moj nowy gabinet byl przerobiony z pracowni, stanowil jedno duze pomieszczenie z niewielka lazienka i z wneka kuchenna. Przez polokragle okna w kacie w wiezyczce wpadalo duzo swiatla z dworu. Tam wlasnie ustawilem dwa wygodne fotele i mala kozetke do sesji terapeutycznych. Sama obecnosc tam wprawila mnie w ekscytacje. Powiesilem tabliczke z nazwiskiem i czekalem na pierwszego pacjenta. Na biurku pietrzyly sie trzy stosy teczek, dwa z FBI i jeden ze stolecznej policji. Wiekszosc akt dotyczyla doradztwa. Kilka przestepstw do wykrycia? Sporadyczny trup? Taka sytuacje spodziewalem sie zastac. W pierwszej teczce znalazlem seryjne zabojstwo w Georgii. Media ochrzcily sprawce mianem "polnocnego goscia". Zginelo juz trzech Murzynow, a okresy miedzy kolejnymi zabojstwami skracaly sie. Sprawa w sam raz dla mnie, pominawszy odleglosc tysiaca kilometrow dzielaca Waszyngton od Atlanty. Odlozylem teczke na bok. Nastepny przypadek trafil sie blizej domu. W sali wykladowej znaleziono ciala dwojga profesorow historii Uniwersytetu Maryland, ktorych najprawdopodobniej laczyl romans. Zwloki wisialy zaczepione na belkach u sufitu. Miejscowa policja miala podejrzanego, ale chciala sporzadzic profil sprawcy, zanim posunie sie dalej. Przed odlozeniem teczki na biurko przykleilem zolta karteczke. Zolty oznaczal "moze". Rozleglo sie pukanie do drzwi... - Prosze - krzyknalem i natychmiast ogarnela mnie podejrzliwosc. Bo przeciez paranoja nie odstepuje mnie na co dzien. Jakimi slowy pozegnala mnie Nana, kiedy wychodzilem z domu? Postaraj sie, zeby cie nie zastrzelili. Rozdzial 47 Przyzwyczajenie druga natura czlowieka. Nie byli to jednak ani Kyle Craig, ani zaden psychotyczny wariat z mojej przeszlosci. Przyszla moja pierwsza pacjentka. Stala w progu, jak gdyby bala sie wejsc. Miala grymas na twarzy, reke zacisnieta na galce drzwi, i chwytala oddech, probujac jednoczesnie zachowac godnosc. -Dorobi sie pan tu niedlugo windy? - zapytala, sapiac. -Przepraszam - powiedzialem. - Domyslam sie, ze pani Kim Stafford. Alex Cross, bardzo mi milo. Zapraszam. Napije sie pani kawy albo wody? Wreszcie zjawila sie w moim gabinecie pierwsza pacjentka, odkad znow otworzylem praktyke. Byla kobietka przy kosci, bodajze pod trzydziestke, chociaz wygladala bardziej na osobe pod czterdziestke. Ubrana bardzo porzadnie, bo w ciemna spodnice i biala bluzke, z wygladu staroswiecka, ale elegancka. Na szyi miala zawiazana niebiesko-lawendowa jedwabna apaszke. -Nagrala mi pani wiadomosc, ze skierowal pania do mnie Robert Hatfield - zagailem. - Pracowalem z nim kiedys w policji. To pani znajomy? -Niezupelnie. No dobra, czyli nie jest znajoma Hatfielda. Czekalem, az ze powie cos jeszcze, ale na prozno. Stala na srodku gabinetu, jak gdyby podziwiala jego wystroj. -Moze usiadziemy tutaj - zaproponowalem. Czekala, az usiade pierwszy. Kiedy wreszcie sie zdecydowala, ledwo przycupnela na brzegu krzesla. Skubala nerwowo wezel apaszki. Druga reke zacisnela w piesc. -Szukam pomocy, zeby kogos zrozumiec - powiedziala. - Kogos, kto czasem wpada w gniew. -Czy to ktos bliski? Znieruchomiala. -Nie podam panu jego nazwiska. -Rozumiem. Nazwisko mnie nie interesuje - uspokoilem ja. - Pytam tylko, czy to pani krewny. -Narzeczony. Pokiwalem glowa. -Od dawna sa panstwo zareczeni, jesli wolno spytac? -Od czterech lat - powiedziala. - Chcialby, - zebym schudla przed slubem. Zapewne nawyk kazal mi od razu zaczac tworzyc w myslach profil owego narzeczonego. Za wszystko w tym zwiazku obarczal ja wina. Sam nie bral odpowiedzialnosci za swoje czyny, a jej tusze wykorzystal jako mozliwosc odwrotu. -Kim, czy moglaby mi pani opowiedziec troche o tych jego napadach gniewu? -No bo on... Urwala, jakby dla zebrania mysli, chociaz wiedzialem, ze powstrzymuje ja wstyd, a nie brak jasnosci. W kacikach oczu stanely jej zly. -Czy zastosowal wobec pani przemoc fizyczna? - spytalem. -Nie - odpowiedziala troche zbyt predko. - Nie przemoc. Tyle ze... A wlasciwie to tak. Chyba tak. Glos zadrzal, a slowa utkwily jej w gardle. Rozwiazala tylko apaszke i opuscila na kolana. Moim oczom ukazal sie okropny obraz. Z daleka widac bylo since. Tworzyly pregi biegnace wokol szyi. Widywalem juz wczesniej takie slady. Zwykle u denatow. Rozdzial 48 Musialem sobie przypomniec, ze zamknalem rozdzial zabojstw, a teraz prowadze sesje terapeutyczna. -Kim, skad te slady na szyi? Prosze mi opowiedziec wszystko, co pani moze. Az sie skrzywila z bolu, kiedy zawiazywala apaszke. -Jesli komorka zadzwoni, bede musiala odebrac. On sadzi, ze jestem u mamy - powiedziala. I spojrzala na mnie z przerazeniem w oczach, ktore pozwolilo mi zrozumiec, ze za wczesnie wypytywac ja o konkretne akty przemocy. Nadal nie patrzac na mnie, rozpiela rekaw bluzki. Nie zrozumialem jej intencji, dopoki nie zobaczylem czerwonej rany powyzej nadgarstka. Dopiero zaczela sie goic. -To slad po oparzeniu? - spytalem. -On pali cygara - odparla. Zatkalo mnie. Zwlaszcza ta jej beznamietna odpowiedz. -Dzwonila pani na policje? Rozesmiala sie z gorycza. -Nie. Zaslonila reka usta, odwrocila wzrok. Najwyrazniej facet zastraszyl ja tak skutecznie, ze oslaniala go niezaleznie od okolicznosci. W jej torbie zacwierkala komorka. Kobieta bez slowa wyjela telefon, sprawdzila numer i odebrala. -Czesc, kochanie. Co tam? - Mowila cicho i swobodnie, brzmiala wiarygodnie. - Nie. Mama wyszla po mleko. Jasne, ze mowie prawde. Pozdrowie ja od ciebie. Zaintrygowany obserwowalem twarz Kim. Grala nie tylko dla niego, lecz rowniez dla siebie. Bo chyba wlasnie ta umiejetnosc pozwolila jej przetrwac. Kiedy sie rozlaczyla, obdarzyla mnie calkiem niewinnym usmiechem, jak gdyby ta rozmowa w ogole sie nie odbyla. Wytrzymala w tej pozie zaledwie kilka sekund. Chwile potem nagle sie rozpadla. Cichy jek przeszedl w szloch, ktory wstrzasnal jej cialem. Kiwala sie naprzod, trzymajac sie za brzuch. -To mnie przerasta - wydusila z siebie. - Przepraszam, nie moge, nie moge... tu byc. Kiedy komorka zadzwonila po raz drugi, Kim podskoczyla na fotelu. Podczas wizyty u mnie najgorzej znosila te kontrolujace telefony, bo musiala balansowac miedzy przyznaniem a wyparciem. Otarla twarz, jak gdyby wyglad mogl tu cos zmienic, i odebrala telefon tym samym cichym glosem. -Czesc, kochanie. Nie, mylam rece. Przepraszam, kochanie, ze musiales chwile czekac. Slyszalem, ze facet w sluchawce krzyczy, a Kim tylko kiwala cierpliwie glowa i sluchala. W koncu podniosla palec w moja strone i wyszla na korytarz. Przerzucilem w tym czasie kilka notesow, zeby sie uspokoic. Kiedy wrocila, probowalem podac jej namiary na kilka schronisk w okolicy, ale odmowila. -Musze juz isc - oznajmila nagle. Drugi telefon najwyrazniej zasznurowal jej usta. - Ile jestem panu winna? -Uznajmy to za wstepna konsultacje. Zaplaci mi pani przy drugiej wizycie. -Nie chce litosci. Zreszta nie sadze, ze bede tu mogla wrocic. Ile jestem winna? Odpowiedzialem niechetnie. -Zwykle licze sobie okolo stu dolarow za godzine, ale stawka sie waha. Wystarczy piecdziesiat. Odliczyla cala sume, glownie w banknotach piecio- i jedno-dolarowych, ktore przypuszczalnie ciulala przez dluzszy czas. I wyszla. Moja pierwsza sesja dobiegla konca. Rozdzial 49 Blad. Powazny. Szef mafii w New Jersey i byly platny zabojca nazwiskiem Benny "Goodman" Fontana pogwizdywal skoczna melodyjke Franka Sinatry, podchodzac do swojego granatowego lincolna od strony pasazera. Z promiennym usmiechem, ktorego nie powstydzilby sie ten wielki amant estrady, otworzyl drzwi na osciez. Z samochodu wysiadla pulchna blondynka, ktora wyciagnela dlugie nogi, jak gdyby starala sie o przyjecie do zespolu rewii tanecznej Rockettes. Byla uczestniczka konkursu Miss Universe miala dwadziescia szesc lat i szczycila sie najlepszymi czesciami, jakie sa tylko dostepne na rynku. Wydawala sie tez troche zbyt szykowna i zmyslowa jak na dziewczyne mafiosa, musial wiec niezle sypnac groszem. Benny, szczwany twardziel, zadna miara nie mogl uchodzic za gwiazdora filmowego, chyba ze pokroju tego, ktory gra Tony'ego Soprano. Rzeznik patrzyl, srednio rozbawiony, ze swojego samochodu zaparkowanego pol przecznicy dalej. Podejrzewal, ze blondyna kasuje Benny'ego po piec stow za godzine albo dwa patole za noc, kiedy jego zona wyjedzie do corki oddelegowanej na srudia do Marymount Manhattan. Michael Sullivan spojrzal na zegarek. Siodma piecdziesiat dwie. To jego zaplata za Wenecje. Powiedzmy, ze zaliczka. Pierwsza z kilku wiadomosci, ktore zamierzal wyslac. Kwadrans po osmej wzial teczke z tylnego siedzenia, wysiadl, przeszedl na druga strone ulicy, stanal w cieniu klonu i wiazow. Nie musial dlugo czekac. Niebawem z bloku mieszkalnego wyszla kobieta o niebieskich wlosach otulona futrem. Sullivan z milym usmiechem przytrzymal jej drzwi, po czym wszedl do srodka. Niewiele sie tu zmienilo od ostatniego razu. Apartament 4C utrzymywano w Rodzinie od lat, odkad w Waszyngtonie otworzyly sie dla mafii nowe mozliwosci. Tutaj schronienie mogl znalezc kazdy, kto szukal odosobnienia z dowolnych powodow. Rzeznik tez raz i drugi z niego korzystal, wykonujac robote dla Benny'ego Fontany. Bylo to zanim mlody John Maggione przejal schede po ojcu i zaczal odsuwac Rzeznika. Nie zmienil sie nawet tani koreanski zamek przy drzwiach wejsciowych - albo przynajmniej ten byl bardzo podobny. Kolejny blad. Sullivan wlamal sie z pomoca szydla za trzy dolary ze swojego domowego warsztatu. Odlozyl narzedzie do walizki, wyjal pistolet i specjalistyczny skalpel chirurgiczny. Salon tonal w ciemnosciach. Snopy swiatla wylewaly sie z obu stron - z kuchni po lewej i z sypialni po prawej. Natarczywe chrzakanie Benny'ego podpowiedzialo Sullivanowi, ze jest dalej niz w pol drogi do celu. Szybko przemierzyl salon wyscielany dywanem, podszedl do drzwi sypialni, zajrzal. Miss Universe siedziala na gorze - nic dziwnego - odwrocona do niego zgrabnymi plecami. -O tak, malenka. Tak lubie - wysapal Benny i dodal: - zaraz ci wsadze palec w... Szczeknal tlumik Sullivana, ale tylko raz. Strzelil niegdysiejszej uczestniczce konkursu Miss Universe w tyl fryzury, az krew i mozg kobiety obryzgaly Benny'emu Fontanie tors i twarz. Mafioso ryknal, jakby sam dostal kulke. Wyslizgnal sie spod ciala martwej dziewczyny, stoczyl z lozka na przeciwna strone od stolika nocnego, na ktorym lezal jego pistolet. Rzeznik sie rozesmial. Niby obowiazywaly go szacunek wobec szefa mafii i powaga wobec nieboszczki, ale tego wieczoru Fontana nawalil prawie na calej linii. Sypal sie, dlatego Sullivan postanowil wyhaczyc najpierw wlasnie jego. -Czesc, Benny. Jak leci? - spytal Rzeznik, zapalajac swiatlo u sufitu. - Musimy pogadac o Wenecji. - Wyjal skalpel ze specjalnym ostrzem do ciecia miesni. - Scisle rzecz biorac, chodzi mi o wiadomosc pana Maggione ode mnie. Moglbys ja przekazac? Zabawisz sie w poslanca? A tak na marginesie, slyszales kiedys o amputacji technika Syme'a? Tak specjalisci nazywaja odciecie stopy. Rozdzial 50 Michael Sullivan nie mogl wrocic prosto do domu, do rodziny w Marylandzie, po tym, co wlasnie zrobil Benny'emu Fontanie i jego dziewczynie. Byl zanadto zdenerwowany, wszystko sie w nim gotowalo. Znow osaczyly go mrozace krew w zylach wspomnienia ze sklepu jego starego na Brooklynie, trociny w wielkiej kartonowej beczce, terakota na podlodze z biala fuga, reczne pily, noze do oddzielania kosci, zelazne haki w chlodni. Przez jakis czas walesal sie po Georgetown, szukajac szczescia, jesli mu sie trafi. Prawde mowiac, gustowal w wymuskanych kobietach. Lubil zwlaszcza prawniczki, absolwentki zarzadzania, profesorskie bibliotekarki, przepadal za okularami, zapinanymi bluzkami, tradycyjnymi fryzurami. I za opanowaniem tych kobiet. Odczuwal frajde, kiedy udalo mu sie wytracic je troche z rownowagi, a sam upuscil troche pary, rozladowal stres, obalajac wszelkie zasady tego kretynskiego spoleczenstwa. Georgetown idealnie nadawalo sie do takich podrywow. Co druga kobitka na ulicy byla troche spieta. Inna sprawa, ze o tak Poznej porze nie mial wiekszego wyboru. Ale po co mu wybor, zadowoli sie jedna. Moze juz nawet ja wypatrzyl. W kazdym razie tak mu sie zdawalo. Kobieta o wygladzie pani prokurator szla wystrojona w elegancki tweedowy kostium. Wystukiwala obcasami rytm na chodniku: to tu, i tu, to tu, i tu. Natomiast jego buty Nike'a nie halasowaly. Sullivan w zakapturzonej bluzie przypominal raczej zapalenca, ktory biega pozno wieczorem dla zdrowia po okolicy. Gdyby ktos wyjrzal przez okno, zobaczylby taki wlasnie obrazek. Nikt jednak nie patrzyl, zwlaszcza panna Tweedy. Piekny z niej "Ptaszek Tweedy", pomyslal z usmiechem. Blad. Jej blad. Szla zwawo wielkomiejskim krokiem, sciskajac pod pacha skorzana torebke i teczke niczym klucz do kodu Leonarda da Vinci, trzymala sie zewnetrznej strony chodnika. Calkiem roztropnie jak na kobiete idaca samotnie w nocy po miescie. Jedyny blad, ze sie nie rozgladala, nie sprawdzala okolicy. Nie zauwazyla biegacza, ktory doslownie deptal jej po pietach. A blad moze zabic, prawda? Sullivan trzymal sie w cieniu panny Tweedy, kiedy przechodzila pod latarnia. Niezle cycki i fajna dupa, pomyslal. Brak obraczki na palcu. Jeszcze pol przecznicy stukala miarowo obcasami po chodniku, po czym zwolnila przed ladna, dziewietnastowieczna kamieniczka. Niestety, w srodku pewnie okaleczono budynek, przerabiajac na male mieszkania. Kobieta wyjela klucze z torebki, zanim podeszla do drzwi. Sullivan wyliczyl, kiedy powinien podejsc. Siegnal do kieszeni, wyjal jakis swistek. Kwit z pralni? Mniejsza o to. Kiedy wlozyla klucz do drzwi, ale jeszcze ich nie otworzyla, zawolal z cala zyczliwoscia: -Przepraszam, czy to pani wypadlo? Rozdzial 51 Nieglupi ten "Ptaszek Tweedy" - madrze ja matka wychowala. Kobieta natychmiast sie zorientowala, ze cos jest nie tak, ale niewiele mogla juz zrobic. Sullivan wpadl szybko na ganek, zanim zdazyla zamknac szklane drzwi i znalezc sie bezpiecznie w srodku. W swietle stylizowanej latarni gazowej na scianie holu wejsciowego dojrzal strach w pieknych niebieskich oczach dziewczyny. W tymze swietle blysnelo rowniez ostrze skalpela w jego rece wyciagnietej ku jej twarzy. Chcial, zeby zobaczyla ostrze, zeby skupila sie bardziej na narzedziu niz na nim. Znal doskonale ten mechanizm. Blisko 90 procent zaatakowanych ludzi pamieta szczegoly dotyczace narzedzia zbrodni, a nie wywijajacej nim osoby. Tweedy zdobyla sie tylko na niezreczne potkniecie, zanim wszedl za nia na korytarz. Michael Sullivan stanal tylem do ulicy, zaslaniajac soba widok, na wypadek gdyby przypadkiem ktos tamtedy przechodzil. W jednej rece trzymal skalpel, druga wyrwal kobiecie klucze. -Ani slowa - zagrozil, przykladajac ostrze do jej ust. - I zapamietaj, ja nie znieczulam. Nawet nie dezynfekuje oslawiona betadyna. Tne i juz. Stanela na palcach, kiedy cofnela sie i oparla o bogato rzezbiony slup schodow. -Masz. - Pchnela elegancka torebke w jego strone. - Bierz. I zostaw mnie. -Nie ma mowy. Nie chodzi mi o twoja kase. A teraz posluchaj mnie. Sluchasz? -Tak. -Mieszkasz sama? - zapytal. Osiagnal zamierzony efekt. Jej zawahanie uznal za odpowiedz. -Nie. Zbyt dlugo jednak zwlekala z odpowiedzia. Na scianie wisialy trzy skrytki pocztowe. Tylko przy numerze dwa widnialo jedno nazwisko: L. Brandt. -Idziemy na gore, panno Brandt. -Nie jestem... -Owszem, jestes. Nie klam mi tu. I ruszaj sie, pokim cierpliwy. Nie minelo dwadziescia sekund, a znalezli sie w jej mieszkaniu na pierwszym pietrze. Salon podobnie jak jego wlascicielka byl schludny i uladzony. Na scianach wisialy czarno-biale zdjecia calujacej sie pary. Obok plakaty z filmow Bezsennosc w Seattle oraz Oficer i dzentelmen. Czyli trafila mu sie romantyczka. Podobnie jak Sullivan, w kazdym razie sam uwazal sie za romantyka. Kiedy ja podniosl, zesztywniala jak kloda. Byla naprawde drobna, zaniosl ja wiec pod pacha do sypialni i rzucil na lozko, na ktorym lezala bez ruchu. -Piekna z ciebie dziewczyna - pochwalil. - Po prostu sliczna. Luksusowa lalka. A teraz, za pozwoleniem, chcialbym rozpakowac prezent. Skalpelem odcial guziki drogiego tweedowego kostiumu. L. Brandt ukazala sie jego oczom w calej krasie. Oklapla, jakby uszlo z niej powietrze, ale przynajmniej nie musial jej przypominac, zeby milczala. Sciagnal z niej czarna koronkowa bielizne, stanik i majtki. No, no, w dzien powszedni. Nie wlozyla rajstop, a nogi miala swietne, zgrabne, lekko opalone. Paznokcie nog pomalowane na jaskrawoczerwony kolor. Kiedy probowala zamykac oczy, dawal jej w twarz, zeby na niego patrzyla. -Masz mi dotrzymywac kroku, L. Brandt. Jego uwage przykula szminka na nocnym stoliku. -Umaluj sie. I poperfumuj. Sama cos wybierz. Usluchala. Wiedziala, ze nie ma wyjscia. Trzymal kutasa jedna reka, skalpel druga - tego widoku nigdy, przenigdy nie zapomni. Wszedl w nia na sile. -Masz sie ze mna bawic - zazadal. - Jesli musisz, udawaj. Na pewno robilas to juz wczesniej. Starala sie, wygiela w luk miednice, raz czy drugi jeknela, ale odwracala od niego wzrok. -A teraz spojrz na mnie - zakomenderowal. - No, spojrz. Masz na mnie patrzec. O tak. I doszedl. Skonczylo sie dla nich obojga. -Pogadajmy chwile, zanim wyjde - powiedzial. - Bo mozesz mi nie wierzyc, ale zamierzam wyjsc. Nie wyrzadze ci krzywdy. Nic wiecej ci juz nie zrobie. Podniosl z podlogi jej torebke. W srodku znalazl to, czego szukal - prawo jazdy i czarny notes adresowy. Obejrzal dokument w swietle lampki nocnej. -Aha, Lisa. Bardzo korzystne zdjecie jak na urzedowe. Oczywiscie w rzeczywistosci jestes znacznie ladniejsza. A teraz pokaze ci kilka swoich zdjec. Przyniosl tylko cztery, za to ulubione. Rozlozyl je na dloni. Lise znow sparalizowal strach. Ogarnelo ja bardzo dziwne poczucie, ze jezeli zastygnie w kompletnym bezruchu, napastnik moze jej nie zauwazy. Pokazywal jej po jednym zdjeciu. -Te wszystkie osoby spotkalem dwa razy. Ty i ja spotkalismy sie oczywiscie raz. Nasze drugie spotkanie zalezy calkowicie od ciebie. Kumasz? Jasno sie wyrazam? -Tak. Wstal i obszedl lozko z jej strony, dal jej kilka sekund na przemyslenie jego slow. Zakryla sie przescieradlem. -Naprawde mnie rozumiesz, Liso? Wyobrazam sobie, ze trudno ci sie teraz skupic. -Nikomu nie powiem. Przyrzekam - szepnela. -Doskonale. Wierze ci - powiedzial. - Ale na wszelki wypadek zabiore ten notes. Podniosl notes z adresami. Otworzyl na literze B. -Kogo my tu mamy? Tom i Lois Brandt. Mamusia i tatus? Vero Beach na Florydzie. Tam jest podobno bardzo ladnie. Wybrzeze Skarbow. -O Boze, blagam - poprosila. -Liso, wszystko zalezy od ciebie - powtorzyl. - Skoro juz prosisz, zal by mi bylo, gdybys miala skonczyc tak jak te inne osoby ze zdjec. No wiesz, pocwiartowana na kawalki, pozszywana. Cokolwiek by mi wtedy fantazja podyktowala. Podniosl przescieradlo, jeszcze raz jej sie przyjrzal. -W twoim wypadku kawalki bylyby piekne, ale to tylko kawalki. Z tymi slowy wyszedl i zostawil Lise Brandt sparalizowana mysleniem o nim. Rozdzial 52 -Dlatego nie nosze krawatow. John Sampson szarpnal dlawiacy go wezel na szyi i zdarl ten cholerny krawat. Rzucil go do smieci razem z pojemnikiem z resztka kawy. Natychmiast pozalowal, ze wyrzucil kawe. Razem z Billie siedzial pol nocy przy malej Djakacie, ktora nekala grypa. Chyba tylko ciezarowka kawy postawilaby go teraz na nogi. Kiedy zadzwonil telefon na jego biurku, nie mial ochoty z nikim o niczym rozmawiac. -Tak, slucham? W sluchawce rozlegl sie kobiecy glos. -Inspektor Sampson? -Slucham. Przy telefonie. -Mowi inspektor Angela Susan Anton z wydzialu przestepstw seksualnych przydzielona do drugiego komisariatu. -Rozumiem. Czekal, az rozmowczyni wyluszczy sprawe. -Dzwonie z nadzieja, ze wciagne pana do pewnej trudnej sprawy, panie inspektorze. Mamy kilka powaznych, lecz urywajacych sie tropow. Sampson wylowil z kosza pojemnik z kawa. Brawo! Na szczescie nie upadl do gory dnem. -Co to za sprawa? -Gwalt. Dokonano go wczoraj wieczorem w Georgetown. Kobiecie udzielono pomocy w Klinice Medycznej Uniwersytetu Georgetown, ale mowi tylko, ze zostala zaatakowana. Nie chce ustalic tozsamosci napastnika. Nie chce nam podac rysopisu. Spedzilam z nia caly ranek i nic nie wskoralam. W zyciu nie widzialam takiego przypadku, panie inspektorze. Ta kobieta jest niebywale zastraszona. Sampson przytrzymal ramieniem telefon przy uchu i nagryzmolil cos na tabliczce, na ktorej u gory widnial napis: "Notaty Taty", prezent od Billie na dzien ojca. -Rozumiem, ale zastanawiam sie, dlaczego dzwoni pani wlasnie do mnie. Wypil kolejny lyk podlej kawy, ktora raptem wydala mu sie calkiem znosna. Anton odpowiedziala dopiero po chwili. -O ile wiem, Alex Cross to panski przyjaciel. Sampson odlozyl dlugopis, odchylil sie w krzesle. -Teraz rozumiem. -Mialam nadzieje, ze pan... -Wszystko jasne, pani inspektor. Pani chce, zebym zalatwil pani pomoc kolegi? -Nie - odpowiedziala skwapliwie. - Rakeem Powell twierdzi, ze razem tworzycie niezrownana ekipe przy przestepstwach seryjnych. Szczerze powiem, ze chcialabym was obu zaprosic do tej sprawy. Sampson milczal, czekajac, czy kobieta poprzestanie na tym, czy wydusi z siebie cos jeszcze. -Wczoraj wieczorem i dzis rano nagralam sie doktorowi Crossowi, ale chyba kazdy marzy o odrobinie wolnego czasu, zwlaszcza ktos, kto przeszedl na wolny zawod. -Swiete slowa, kazdy lubi byc panem siebie - odparl. - Alex jest duzym chlopcem. Sam sie o siebie troszczy i podejmuje decyzje. Moze sprobuje pani sie jednak do niego dodzwonic? -Panie inspektorze, nasz psychopata jest wyjatkowym zwyrodnialcem. Nie stac mnie na to, zeby marnowac czyjkolwiek czas, swoj zreszta tez. Jesli wiec nastapilam panu na odcisk, niech pan sobie daruje te bajery i odpowie wprost, czy mi pan pomoze, czy nie. Sampson usmiechnal sie, poznawszy jej ton. -Skoro tak to pani ujmuje, zgadzam sie. Ale nie moge odpowiadac za Alexa. Zobacze, co sie da zrobic. -Swietnie, dziekuje. Natychmiast wysylam akta. Chyba ze woli sie pan po nie do mnie pofatygowac? -Chwileczke, akta w liczbie mnogiej? -Pan nie nadaza, panie inspektorze? Osmielilam sie zadzwonic ze wzgledu na panskie i doktora Crossa doswiadczenia z seryjnymi przestepstwami. Sampson podrapal sie sluchawka w skron. -Chyba rzeczywiscie nie nadazam. Czy mowimy rowniez o zabojstwie? -Nie o seryjnych zabojstwach - powiedziala Anton - lecz o seryjnych gwaltach. Rozdzial 53 -To nie zadna konsultacja - zapowiedzialem Sampsonowi - lecz przysluga. I to osobiscie dla ciebie, John. Sampson uniosl znaczaco brwi. -Innymi slowy, obiecales Nanie i dzieciom, ze nigdy wiecej nie podejmiesz pracy w terenie. Zbylem go machnieciem reki. -Nikomu niczego nie obiecywalem. Po prostu prowadz i staraj sie nikogo nie potracic. A w kazdym razie nikogo z lubianych przez nas osob. Udalismy sie do McLean w stanie Wirginia, zeby przesluchac Lise Brandt, ktora opuscila swoje mieszkanie w Georgetown i zamieszkala z kolezanka na wsi. Trzymalem jej akta na kolanach razem z trzema teczkami innych zgwalconych kobiet, ktore nie chcialy pomoc w sledztwie majacym na celu ukrocenie poczynan gwalciciela, w dodatku seryjnego. Po raz pierwszy mialem okazje przejrzec papiery, ale szybko zgodzilem sie z wnioskiem pierwszego sledczego. Atakow dokonal jeden sprawca, z cala pewnoscia psychopata. Wszystkie pozostale przy zyciu ofiary nalezaly do jednego typu - byly bialymi kobietami po dwudziestce lub po trzydziestce, samotnymi, mieszkajacymi w okolicy Georgetown. Wszystkie cos osiagnely w zyciu zawodowym, jedna byla prawniczka, druga biegla ksiegowa. Lisa Brandt byla architektem. Wszystkie odznaczaly sie inteligencja i ambicjami. Zadna nie chciala powiedziec slowa przeciwko napastnikowi ani na jego temat. Sprawca najwyrazniej byl szczwanym, wyrachowanym potworem, ktory umial zaszczepic smiertelny strach w sercach swoich ofiar. I to nie raz, a cztery razy. Lub wiecej. Bo przeciez nie mozna bylo wykluczyc, ze istnieja inne ofiary, zanadto przerazone, zeby w ogole zglosic napasc. -Jestesmy na miejscu - rzekl Sampson. - Tu sie ukrywa Lisa Brandt. Rozdzial 54 Kiedy minelismy wysoki zywoplot rosnacy wzdluz dlugiego, polokraglego podjazdu wysypanego tluczonymi muszlami, podnioslem wzrok znad sterty akt. Znalezlismy sie przed okazala klasycystyczna rezydencja z siegajacymi pierwszego pietra bialymi kolumnami przed domem, ktory wygladal jak podmiejska forteca. Zrozumialem, dlaczego Lisa Brandt wlasnie tutaj postanowila szukac bezpieczenstwa i schronienia. Drzwi otworzyla nam jej kolezanka, Nancy Goodes, ktora wyszla przed dom, zeby zamienic z nami slowo na osobnosci. Byla drobna blondynka, mniej wiecej rowiesniczka pani Brandt, ktora wedle naszej dokumentacji miala dwadziescia dziewiec lat. -Nie musze panom mowic, ze Lisa przeszla pieklo - powiedziala szeptem calkiem przeciez zbednym na ganku. - Czy mogliby sie panowie streszczac z tym przesluchaniem? Albo najlepiej zrezygnowac. W ogole nie rozumiem, dlaczego ona musi jeszcze gadac z policja. Moga mi to panowie wytlumaczyc? Kolezanka Lisy obejmowala sie ciasno rekami, najwyrazniej czula sie nieswojo, lecz jednoczesnie usilowala byc dobrym adwokatem. Sampson i ja szanowalismy jej postawe, ale kierowaly nami inne wzgledy. -Postaramy sie nie zabawic dlugo - powiedzialem. - Ale gwalciciel nadal pozostaje na wolnosci. -Tylko nie probujcie wpedzac jej w poczucie winy. Nawet sie nie wazcie. Przemierzylismy za pania Goodes wykladany marmurami hol. Szerokie schody po prawej stronie powielaly luk zyrandola wiszacego u sufitu. Z lewego skrzydla dobiegl mnie gwar dzieci, wyraznie niepasujacy do formalnego wystroju domu. Zachodzilem w glowe, gdzie ci ludzie trzymaja balagan. Pani Goodes westchnela, po czym zaprowadzila nas do saloniku, w ktorym siedziala Lisa Brandt. Byla drobna, ale sliczna, mimo niesprzyjajacych okolicznosci. Wyraznie starala sie w doborze stroju zachowac normalnosc, bo miala na sobie dzinsy i prazkowana sportowa koszule, ale z przygarbionej sylwetki i z wyrazu twarzy oczu wyczytalem cos wiecej. Nie wiedziala, czy kiedykolwiek otrzasnie sie z obecnego cierpienia. Przedstawilismy sie, zaprosila nas, zebysmy usiedli. Lisa nawet zmusila sie do uprzejmego usmiechu, ale zaraz odwrocila wzrok. -Piekne kwiaty - pochwalilem, wskazujac wazon ze swiezo scietym rododendronem stojacy na stoliku do kawy. Latwo mi to przyszlo, bo roslina naprawde byla piekna, a zupelnie nie wiedzialem, od czego zaczac. -Ach. - Spojrzala blednym wzrokiem. - Nancy bardzo sie stara. Mieszka na wsi, zajmuje sie dziecmi. Zawsze chciala byc matka. Sampson zwrocil sie do niej serdecznie. -Pani Liso, chcialbym pania zapewnic, ze bardzo pani wspolczujemy. Wiem, ze rozmawiala juz pani z wieloma osobami. Postaramy sie jak najmniej wracac do niekoniecznych szczegolow. Jak dotad nie ma pani zastrzezen? Lisa utkwila wzrok w kacie pokoju. -Nie mam. Dziekuje. -O ile mi wiadomo, dostala pani niezbedne srodki zapobiegawcze, ale wolala nie zostawiac materialu o charakterze dowodu rzeczowego podczas badania w szpitalu. Woli tez pani na razie nie podawac rysopisu napastnika. Zgadza sie? -Ani teraz, ani nigdy - uscislila. Krecila bez przerwy glowa, jak gdyby ustawicznie powtarzala "nie, nie, nie". -Nie ma pani obowiazku mowic - zapewnilem ja. - Nie przyjechalismy, zeby wyciagac od pani informacje, ktorych nie chce pani udzielic. -Skoro juz to ustalilismy - przejal paleczke Sampson - chcialbym przedstawic pani kilka naszych zalozen. Po pierwsze, nie znala pani napastnika. Po drugie, czyms pania zastraszyl, zeby nie probowala go pani zidentyfikowac ani o nim mowic. Pani Liso, czy moze pani potwierdzic te zalozenia? Nie odzywala sie. Probowalem cos wyczytac z wyrazu jej twarzy i mowy ciala, ale bez skutku. Nie odpowiedziala na pytanie Sampsona, sprobowalem zatem z innej beczki. -Czy nie nasunelo sie pani nic od poprzedniej rozmowy z oficerami sledczymi? Moze chcialaby pani cos dodac? -Nawet drobny szczegol moglby nam pomoc w sledztwie - powiedzial Sampson - i pozwolic na ujecie gwalciciela. -Nie chce zadnego sledztwa w swojej sprawie - wybuchnela. - Czy wybor nie nalezy do mnie? -Niestety, nie - odparl Sampson najcichszym glosem, jaki u niego slyszalem. -Dlaczego? Pytanie zabrzmialo w ustach Lisy bardziej jak blaganie. Starannie dobieralem teraz slowa. -Jestesmy prawie pewni, ze to, co sie przydarzylo pani, nie bylo odosobnionym przypadkiem. Rowniez inne kobiety.- Wtedy cos w niej peklo. Z jej piersi wyrwal sie szloch, calkiem sie posypala. Skulila sie, zaczela lkac, zaslaniajac rekami usta. -Przepraszam - wyjeczala. - Nie moge. Bardzo mi przykro. Do pokoju wbiegla Nancy Goodes. Widocznie podsluchiwala pod drzwiami. Uklekla przed Lisa, objela ja, zaczela kojaco szeptac. -Przepraszam - powtorzyla Lisa Brandt. -Nie musisz przepraszac, kochanie. Nic sie nie stalo. Wyrzuc to z siebie - poradzila Nancy Goodes. Sampson polozyl wizytowke na stoliku do kawy. -Nie musi nas pani odprowadzac - powiedzial. Nancy, nie odwracajac sie od szlochajacej przyjaciolki, odpowiedziala: -Idzcie. I juz nie wracajcie. Zostawcie Lise w spokoju. Rozdzial 55 Rzeznik mial zlecenie - dostal zadanie za szesciocyfrowa zaplate. Probowal za wszelka cene nie myslec o mlodym Johnie Maggione i o katuszach, jakie chcial mu zadac. Obserwowal starszego, elegancko ubranego pana z mloda dziewczyna uwieszona jego ramienia. Z "cizia", jak mawiano na nie dawniej tu, w Londynie. Facet musial miec szescdziesiatke na karku, a dziewczyna najwyzej dwadziescia piec lat. Dziwna para. Przyciagajaca uwage, z czym moze byc problem. Rzeznik obserwowal, jak czekaja przed snobistycznym hotelem Claridges, az sluzba podstawi mezczyznie jego prywatny samochod. Podjechal tak samo jak poprzedniego wieczoru i potem znow o dziesiatej rano. Jak dotad para nie popelnila zadnych powaznych bledow. Brakowalo mu punktu zaczepienia. Szofer byl jednoczesnie ochroniarzem i robil wrazenie. Nie sposob mu bylo odmowic profesjonalizmu. Pozostawal tylko jeden szkopul - dziewczyna najwyrazniej nie zyczyla sobie jego obecnosci. Juz poprzedniego wieczoru probowala, najwyrazniej bezskutecznie, namowic starszego pana, zeby zwolnil szofera, kiedy wybrali sie na przyjecie do Saatchi Gallery. Ciekawe, jak jej pojdzie dzisiaj. Rzeznik zaparkowal w odleglosci kilku samochodow za lsniacym czarnym mercedesem CL65. Merc byl szybki, mial ponad szescset koni mechanicznych, ktorych i tak nie mozna bylo wykorzystac na zatloczonych ulicach Londynu. Rzeznik przyjal powrot do pracy z lekka paranoja, zreszta nie bez powodu, ale robote zalatwil mu przyzwoity kontakt z okolicy Bostonu. Ufal mu, przynajmniej dopoki trzymal go w szachu. No i przydalaby mu sie szesciocyfrowa wyplata. Mozliwy przelom nastapil dopiero w Long Acre niedaleko stacji metra Covent Garden. Dziewczyna wyskoczyla na swiatlach z samochodu i ruszyla przed siebie, starszy pan podazyl w jej slady. Michael Sullivan natychmiast sie zatrzymal i najzwyczajniej porzucil samochod. W agencji wynajmu i tak go nie wytropia. Klasyczny ruch, na ktory nie powazy sie wiekszosc osob, ale on mial wieksze zmartwienia na glowie niz porzucenie auta w centrum Londynu. Kto by sie przejmowal takimi blahostkami. Uznal, ze szofer-ochroniarz nie zostawi mercedesa za dwiescie tysiecy dolarow, dlatego zyskal kilka minut, zanim tamten ich dogoni. Na ulicach wokol placu Covent Garden roilo sie od przechodniow. Wypatrzyl glowy pary, ktora smiala sie, zapewne z "ucieczki" od swojego ochroniarza. Ruszyl za nimi James Street. Rozmawiali beztrosko i sie zasmiewali. Blad, wielki blad. Zobaczyl przed soba ogromna hale handlowa z przeszklonym dachem. Wokol grupy komediantow ulicznych przebranych za biale marmurowe posagi, ktorzy poruszali sie tylko wtedy, kiedy ktos im rzucil monete, zebral sie tlum gapiow. Wtem znalazl sie tuz za sledzona para. Uznal, ze to wlasciwy moment i strzelil z beretty z tlumikiem. Oddal dwa strzaly w serce. Dziewczyna osunela sie, jakby ktos wyciagnal jej chodnik spod nog. Nie mial pojecia, kim byla, kto ja chcial zabic ani dlaczego. Zreszta w ogole go to nie obchodzilo. -Zawal! Ktos dostal zawalu! - krzyknal, wypuscil z reki pistolet, odwrocil sie i zniknal w gestniejacej cizbie. Ruszyl Neal Street, minal kilka pubow z wiktorianskimi fasadami i znalazl swoj porzucony samochod tam, gdzie go zostawil. Co za mila niespodzianka! Bezpieczniej bylo przenocowac w Londynie, a rano wroci samolotem do Waszyngtonu. Latwy zarobek jak zawsze, a w kazdym razie przed fuszerka w Wenecji, ktora musial dopiero przetrawic. Rozdzial 56 Tamtego wieczoru po ostatniej sesji terapeutycznej umowilem sie z Johnem w silowni Roxy'ego na maly sparring. Powoli budowalem sobie praktyke. Po raz pierwszy od ladnych kilku lat odczuwalem tylko radosc i satysfakcje. Coraz czesciej myslalem niesmialo o normalnosci, chociaz nie do konca rozumialem, co sie pod tym okresleniem kryje. -Lokcie przy sobie - wezwal mnie Sampson - bo ci rozwale leb. Przyciagnalem lokcie, lecz nie na wiele to sie zdalo. Ten wielkolud zaskoczyl mnie solidnym prawym prostym, ktory sprawil mi nieziemski bol. Zakolysalem sie i nadzialem na jego otwarta dlon, ale reka zabolala mnie bardziej niz jego. Niby ciagnalem pojedynek, ale myslami bladzilem poza ringiem. Nie minelo dwadziescia minut, kiedy podnioslem rekawice, bo czulem bol w ramionach. -Techniczny nokaut - wycedzilem przez ochraniacz na szczeke. - Chodzmy sie napic. Skonczylo sie na czerwonym napoju energetycznym pitym z butelki na chodniku przed klubem Roxy'ego. Niezupelnie o to mi chodzilo, ale mniejsza. -Albo coraz lepiej mi idzie - zagail Sampson - albo cala para dzis z ciebie uszla. I jak? -Wcale nie idzie ci lepiej - ucialem smiertelnie powaznie. -Wciaz myslisz o wczorajszym dniu, co? Obaj czulismy sie parszywie po trudnym przesluchaniu Lisy Brandt. Warto cisnac swiadka, jesli odnosi to jakis skutek. Gorzej, jesli czlowiek cisnie, a niczego sie nie dowie. -Zebys wiedzial - potwierdzilem. Sampson osunal sie po scianie i usiadl obok mnie na chodniku. -Alex, musisz przestac sie zamartwiac. -Fajne haslo - pochwalilem. -Sadzilem, ze juz zaczyna ci sie dobrze ukladac - powiedzial. -Owszem - potwierdzilem. - W pracy dobrze, nawet lepiej, niz sadzilem. -No to w czym problem? Kleska urodzaju? Co cie gryzie, stary? Mialem na to dwie odpowiedzi, dluga i krotka. Wybralem krotka. -Maria. Chwycil w lot, o czym mowie i dlaczego. -Wczorajszy dzien ci ja przypomnial? -Aha. Dziwne, ale tak - powiedzialem. - Pamietasz okres, w ktorym zginela? Wtedy tez rozpracowywala seryjnego gwalciciela. Przypominasz sobie? Sampson zmruzyl oczy. -Rzeczywiscie. Roztarlem obolale piesci. -Jakbym po raz drugi przezywal rozlake. Doslownie wszystko przypomina mi Marie. Wszystko przywoluje jej zabojstwo. Zupelnie jakbym sie znalazl w czysccu. Nie mam pojecia, co z tym zrobic. Sampson czekal, az skoncze. Zwykle wie, kiedy powinien spuentowac, a kiedy lepiej sie zamknac. Teraz nie mial nic wiecej do dodania. Westchnalem gleboko, wstalismy, ruszylismy przed siebie. -Dowiedziales sie czegos nowego na temat zabojcy Marii? - spytalem. - Czy Giametti lecial z nami w kulki? -Alex, odpusc juz sobie, co? -John, gdybym mogl, przeciez bym odpuscil. Moze to jest wlasnie moj sposob. Przez pol przecznicy wpatrywal sie w swoje buty. W koncu odburknal: -Jezeli dowiem sie czegos na temat jej zabojcy, ciebie pierwszego powiadomie. Rozdzial 57 Odkad Michael Sullivan skonczyl czternascie lub pietnascie lat, juz nie pozwolil sobie srac na glowe. Cala rodzina wiedziala, ze jego dziadek James ma bron i ze trzymaja w dolnej szufladzie komody w sypialni. Pewnego czerwcowego popoludnia, po koncu roku szkolnego, Sullivan wlamal sie do dziadka i ukradl mu pistolet. Do wieczora krazyl po okolicy z pistoletem zatknietym za pasek, schowanym pod luzna koszula. Nie musial obnosic sie z bronia przed nikim, ale spodobalo mu sie samo jej posiadanie, i to bardzo. Pistolet odmienil jego zycie. Michael z twardego gowniarza zmienil sie w niepokonanego. Wloczyl sie do osmej wieczorem, a potem mszyl na Quentin Road do sklepu ojca. Na miejsce dotarl tuz przed zamknieciem. Z radia w czyims aucie nieopodal lecial znienawidzony przez niego kawalek Eltona Johna Crocodile Rock. Az go korcilo, zeby zastrzelic czlowieka, ktory puszcza taki szajs. Drzwi frontowe do sklepu miesnego ojca byly otwarte, a kiedy chlopak wkroczyl do srodka, ojciec nie podniosl nawet wzroku, chociaz musial widziec syna przechodzacego za oknem. Pod drzwiami jak zwykle lezal stos egzemplarzy "Irish Echo", panowaly lad i porzadek. Wszystko ladnie, pieknie, a jednoczesnie taki pierdolnik. -Czego chcesz? - warknal ojciec. Zamiatal szczotka ze skrobaczka, ktora sluzyla do usuwania tluszczu z fug miedzy kafelkami na podlodze. Sullivan nienawidzil takiej harowy. -Mozemy pogadac? - spytal ojca. -Pieprz sie. Zarabiam na zycie. -Cos podobnego! Zarabiasz sprzataniem podlogi? I po tych slowach blyskawicznie wyprowadzil cios. Wtedy po raz pierwszy uderzyl ojca - pistoletem - w skron nad prawym okiem. Nastepnie wymierzyl druga fange w nos, az rosly mezczyzna padl w trociny i w obrzynki miesa. Zaczal jeczec oraz pluc trocinami i szczecina. -Widzisz, jak moge cie skrzywdzic? - Michael Sullivan pochylil sie nad lezacym na podlodze ojcem. - Pamietasz te kwestie, Kevin? Bo ja tak. Do konca zycia nie zapomne. -Nie mow do mnie po imieniu, ty smieciu. Ponownie uderzyl ojca kolba pistolem. Nastepnie kopnal w jadra, az ten zawyl z bolu. Sullivan rozejrzal sie z bezbrzezna pogarda po sklepie. Kopnal stragan z chlebem sodowym McNamary, zeby sie wyladowac. Nastepnie przylozyl ojcu pistolet do glowy i odciagnal kurek. -Blagam - jeknal ojciec, robiac wielkie oczy ze strachu i trwogi, bo raptem pojal, na kogo wyrosl jego syn. - Nie, Michael, nie rob tego. Sullivan pociagnal za spust... rozlegl sie glosny szczek metalu o metal. Lecz nie ogluszajacy wybuch. Nie padl strzal, od ktorego rozprysnalby sie mozg. Zapadla cisza jak w kosciele. -Jeszcze nie teraz - powiedzial ojcu. - Ale pewnego pieknego dnia, kiedy najmniej bedziesz sie spodziewal i nie bedziesz chcial umrzec, zabije cie. A przygotuj sie na ciezka smierc, Kevin. Mozesz zapomniec o takiej pukawce. Po tych slowach wyszedl i zyskal miano Rzeznika ze Sligo. W osiemnastym roku zycia, trzy dni przed Bozym Narodzeniem, wrocil i zabil ojca. Zgodnie z obietnica nie zastrzelil go, lecz zabil nozem do oddzielania kosci. Na pamiatke pstryknal kilka zdjec polaroidem. Rozdzial 58 Michael Sullivan, wychodzac na dwor w Marylandzie, gdzie teraz mieszkal, zarzucil na ramie kij baseballowy. Nie byle jaki, bo markowy, firmy Louisville Slugger, a dokladnie kij druzyny Yankees 1986. Pal diabli wartosc kolekcjonerska, mial zamiar wykorzystac ten solidny kawal jesionu. -Dobra - zawolal Sullivan w strone gorki miotacza. - Sprawdzimy, co jestes wart, bohaterze. Juz sie trzese na twoj widok. Zobaczymy, czym mnie dzis uraczysz. Trudno bylo uwierzyc, ze Mike junior tak bardzo wyrosl i stac go na tak plynny, dobry zamach przed narzutem. Robil tez mistrzowskie zwody. Sullivan rozpoznawal je, bo sam nauczyl chlopaka tej sztuczki. Nie mial jednak zamiaru stosowac wobec najstarszego syna taryfy ulgowej. Chlopak gotow by sie obrazic. Wytrzymal narzut o cenny ulamek sekundy, po czym wzial silny zamach i rabnal z satysfakcjonujacym trzaskiem palki. Wyobrazil sobie, ze pilka to glowa mlodego Johna Maggione. -Poooszla! - ryknal. Ruszyl pedem w obieg dla zabawy, tymczasem jego najmlodszy syn Seamus zaczal przelazic przez lancuch wokol boiska, zeby odzyskac pilke, ktora umozliwila obiegniecie wszystkich baz. -Fajny rzut, tato! - odkrzyknal, podnoszac zdradziecka pilke z miejsca, gdzie upadla. -Tato, powinnismy juz isc. - Jego sredni syn, Jimmy, juz zdjal rekawice i maske lapacza. - Pamietasz, ze wyjezdzamy z domu wpol do siodmej? Podniecenie ojca udzielilo sie Jimmy'emu. Sullivan kupil im bilety na koncert Vertigo Tour zespolu U2 w sali Ist Mariner Arena w Baltimore. Zapowiadal sie kapitalny wieczor, jedyna okazja rodzinna, jaka potrafil zniesc. W drodze na koncert spiewal do wtoru radia, az chlopcy zaczeli utyskiwac i wysmiewac go z tylnego siedzenia. -Sami slyszycie - powiedziala Caitlin. - Wasz tata uwaza sie za drugiego Bono, a spiewa raczej jak... Ringo Starr? -Matka po prostu mi zazdrosci - skomentowal Sullivan ze smiechem. - W waszych i moich zylach plynie prawdziwa irlandzka krew. A w jej tylko sycylijska. -W takim razie mam jedno pytanie, jaka kuchnie wolicie, irlandzka czy wloska? I po sprawie. Chlopcy zaniesli sie smiechem, przybili mamie piatke. -Mamo, a co tam lezy? - zapytal Seamus. Caitlin spojrzala i wyciagnela z przedniego siedzenia maly, srebrny telefon komorkowy z klapka. Na jego widok Sullivanowi az cos podjechalo do gardla. Komorka nalezala do Benny'ego Fontany. Sullivan zabral ja Benny'emu pamietnego wieczoru, kiedy go odwiedzil, i od tamtej pory jej szukal. I co tu mowic o bledach! A bledy moga czlowieka zabic. Nic jednak nie dal po sobie poznac. -To musi byc telefon Steve'a Bowena - sklamal. -Czyj? - spytala Caitlin. -Steve'a Bowena. Mojego klienta. Odwozilem go na lotnisko, kiedy bawil w Waszyngtonie. Caitlin zrobila zdziwiona mine. -Ciekawe, dlaczego nie probowal go odzyskac? Bo nie istnieje. -Pewnie dlatego, ze wyjechal do Londynu - improwizowal dalej Sullivan. - Wloz do schowka. Kiedy juz mial w reku ten telefon, wiedzial, co zamierza z nim zrobic. Nie mogl sie wprost doczekac. Dowiozl rodzine jak najblizej sali koncertowej, zatrzymal sie przy krawezniku. -Z dostawa na miejsce. Pozwolicie, ze zaparkuje powoz i spotkamy sie w srodku. Szybko znalazl parking z wolnymi miejscami. Wjechal na gorna kondygnacje, zeby miec zapewniony spokoj i dobry sygnal. Pozadany numer znajdowal sie w ksiazce adresowej telefonu. Wybral go. Powinno sie udac. Byle tylko skurwiel odebral. I byle mial w telefonie prezentacje numeru. Mlody John Maggione odebral osobiscie. -Kto mowi? - spytal juz od poczatku wytracony z rownowagi. Bingo! Synalek. Znienawidzili sie, odkad stary Maggione zlecil Sullivanowi kilka robot. -Zgadnij, Mlody. -Nie mam, kurwa, pojecia. Skad znasz moj numer? Kimkolwiek jestes, juz nie zyjesz. -Czyli cos nas laczy. Sullivanowi podskoczyla adrenalina. Nic go teraz nie moglo powstrzymac. Nie mial sobie rownych, kiedy wyznaczyl cel i dazyl do jego realizacji. -Zgadza sie, Mlody. Mysliwy staje sie zwierzyna. Michael Sullivan z tej strony. Pamietasz mnie? I wiesz co? Jestes nastepny na mojej liscie. -Rzeznik? To ty, smieciu? I tak mialem cie zabic, ale teraz kaze ci zaplacic za to, co zrobiles Benny'emu. Pokiereszuje cie na cacy, ty palancie. -Co zrobilem Benny'emu, to pryszcz w porownaniu z tym, co zrobie tobie. Przepiluje cie na pol rzeznicka pila. Jedna polowe wysle twojej matce, druga zonie. Zmusze Connie, zeby obejrzala resztki twoich zwlok, zanim przelece ja na oczach twoich dzieci. I co ty na to? Maggione wybuchnal. -Juz po tobie! Po tobie, jak amen w pacierzu! A wraz z toba zginie wszystko, co w zyciu kochales. Ide po ciebie, Sullivan. -Aha, zapisz sobie numer. Zatrzasnal telefon, spojrzal na zegarek. Dobrze mu zrobila ta rozmowa z Maggione. Za dziesiec osma. Nawet nie spozni sie na pierwszy numer U2. Rozdzial 59 Wlasnie skonczylem ostatnia tego dnia sesje i przegladalem stare akta sprawy Marii, gdy ktos raptem zapukal do drzwi gabinetu. Ciekawe kto? Otworzylem. W korytarzu stal Sampson. Pod pacha trzymal karton piwa Corona, smiesznie maly w porownaniu z jego potezna sylwetka. Cos sie szykowalo. -Wybacz - powiedzialem - ale nie toleruje picia w pracy. -Jasne. Rozumiem. W takim razie zmywam sie wraz ze swoimi wyimaginowanymi przyjaciolmi. -Widze jednak, ze bardzo ci jest potrzebna terapia, dlatego zrobie dla ciebie wyjatek. Kiedy go wpuscilem, podal mi zimne piwo. Naprawde cos musialo byc na rzeczy. Sampson nigdy wczesniej nie odwiedzil mnie w gabinecie. -Ladnie sie urzadziles - pochwalil. - Ale chyba jestem ci winien paprotke czy cos w tym stylu. -Blagam, tylko nie obdaruj mnie przypadkiem jakims obrazem. Po uplywie pol minuty z odtwarzacza CD lecieli wybrani przez niego Commodorsi, a on sam rozwalil sie na kozetce. Pod jego cielskiem wygladala bardziej jak fotel. Zanim zdazylem otworzyc usta, zaskoczyl mnie. -Znasz Kim Stafford? Lyknalem piwa, zeby zatuszowac swoja reakcje. Kim byla moja ostatnia pacjentka tego dnia. Widocznie Sampson spotkal ja, kiedy wychodzila, ale nie mialem pojecia, skad ja zna. -Dlaczego pytasz? -Bo jestem oficerem sledczym... a wlasnie ja widzialem pod twoimi drzwiami. Trudno jej nie zauwazyc. To dziewczyna Jasona Stemple'a. -Jasona Stemple'a? Powiedzial to tak, jakbym koniecznie powinien go znac. Nawet poniekad znalem, tyle ze nie z nazwiska. Ucieszylem sie, ze Kim wrocila na kolejne sesje, ale za nic nie chciala mi zdradzic tozsamosci narzeczonego, chociaz przemoc w jej domu wyraznie sie nasilila. -Pracuje w szostym komisariacie - dodal Sampson. - Chyba wstapil do sluzby juz po twoim odejsciu. -W szostym komisariacie? Chcesz powiedziec, ze jest glina? -Owszem. Chociaz nie zazdroszcze mu tego rewiru. Ostatnio bywa tam goraco. Mysli zaklebily mi sie pod czaszka, az mnie zemdlilo. Jason Stemple jest gliniarzem? -Jak moja sprawa z Georgetown? - zapytalem, chyba zeby zmienic temat. -Nic nowego - odparl, podchwytujac nowy watek. - Przepytalem trzy z czterech znanych ofiar i nadal tkwie w martwym punkcie. -Zadna nie zeznaje? Po takich przezyciach? Az trudno uwierzyc. Co o tym sadzisz, John? -No wlasnie. Kobieta, ktora dzis przesluchiwalem, jest kapitanem w wojsku. Przyznala, ze gwalciciel grozil jej rodzinie. Ale sprawiala wrazenie, jakby mowiac to, i tak za wiele juz powiedziala. Dopilismy piwo w milczeniu. Myslalem na przemian o sprawie Sampsona oraz o Kim Stafford i jej narzeczonym policjancie. Sampson dopil resztke corony, wyprostowal sie w krzesle, podal mi nastepne piwo. -Czeka mnie jeszcze jedno przesluchanie - - powiedzial. - Zgwalconej adwokatki. Kolejna szansa na jakis przelom. No tak, zaczyna sie. -W poniedzialek po poludniu? Okrecilem sie na krzesle, zeby sprawdzic w swoim terminarzu. Lezal otwarty. -Cholera, zarobiony jestem. Otworzylem drugie piwo. Przez drewniane zaluzje wpadl dlugi promien swiatla. Spojrzalem na Sampsona, ktory przygladal mi sie intensywnie. "Czlowiek Gora", jak nazywalem go czasami w myslach. Albo "Podwojny John". -W poniedzialek o ktorej? - zapytalem w koncu. -O trzeciej. Wstapie po ciebie, zlotko. - Stuknal sie ze mna butelka. - Niepotrzebnie wydalem przez ciebie siedem dolcow. -Jak to? -Bo kupilem tuzin piw - wyjasnil. - Kupilbym szesciopak, gdybym sadzil, ze pojdzie mi tak latwo. Rozdzial 60 Poniedzialek, trzecia po poludniu. Nie powinienem tu byc, ale jestem. O ile zdazylem sie zorientowac, kancelaria prawna Smith, Curtis i Brennan specjalizowala sie w dziedziczonych fortunach. Luksusowa poczekalnia wykladana boazeria z egzemplarzami pism "Golf Digest", "Town Country" i "Forbes" na stolikach swiadczyla dobitnie o tym, ze klienci tej kancelarii nie pochodza z mojej dzielnicy. Mena Sunderland byla tu mlodsza wspolniczka, a zarazem trzecia pod wzgledem chronologii znana nam ofiara seryjnego gwaltu. Zupelnie jakby wtopila sie w swoj gabinet. Miala na sobie szary elegancki kostium i bila od niego pelna wdzieku powsciagliwosc, ktora przypisuje sie wychowaniu na Poludniu. Kobieta zaprowadzila nas do malej sali konferencyjnej. Zanim przystapila do rozmowy, zaciagnela na przeszklonej scianie drewniane wertikale. -Obawiam sie, ze traca panowie czas - powiedziala. - Nie mam nic nowego do dodania. Juz mowilam tamtemu panu inspektorowi. I to kilka razy. Sampson podsunal jej kartke. -Ciekawe, czy to pani pomoze. -Co to takiego? -Szkic oswiadczenia prasowego. Jezeli jakakolwiek informacja ujrzy przedwczesnie swiatlo dzienne, to koniec. Przegladala oswiadczenie, a ja tlumaczylem: -Sledztwo wchodzi zatem w agresywna faze, skoro zadna ze znanych ofiar nie chce pomoc w rozpoznaniu sprawcy ani zeznawac przeciwko niemu. -Naprawde? - zainteresowala sie, podnoszac wzrok znad biurka. Sampson juz chcial odpowiedziec, ale nagle cos mnie tknelo, dlatego mu przerwalem. Rozkaslalem sie. Sposob cokolwiek niezreczny, ale zdal egzamin. -Przepraszam, czy moglbym prosic o szklanke wody? - spytalem Mene Sunderland. Kiedy wyszla, zwrocilem sie do Sampsona. -Lepiej jej nie mowic, ze wszystko zalezy od niej. -Dobra, chyba masz racje. - Sampson pokiwal glowa i dodal: - Ale jezeli zapyta... -Zostaw to mnie. Mam co do niej pewne przeczucie - wtracilem. Takim slynnym "przeczuciom" w duzej mierze zawdzieczalem swoja reputacje, co nieznaczylo, ze Sampson musi w nie wierzyc. Gdyby sytuacja pozwalala na dluzsza dyskusje, mialbym zmartwienie, ale po chwili Mena Sunderland wrocila. Przyniosla dwie butelki wody artezyjskiej Fiji i dwie szklanki. Nawet zdobyla sie na usmiech. Pijac wode, zauwazylem, ze Sampson usiadl glebiej w krzesle. Dal mi znak, ze mam przejac inicjatywe. -Pani Meno - powiedzialem - chcielibysmy ustalic kompromis. Miedzy tym, o czym pani moze nam swobodnie opowiedziec, a tym, czego chcemy sie dowiedziec. -To znaczy? - spytala. -To znaczy, ze nie musimy koniecznie miec rysopisu czlowieka, zeby go zlapac. Jej milczenie przyjalem za zielone swiatlo, chociaz na razie niepewne. -Chcialbym pani zadac kilka pytan. Wszystkie wymagaja odpowiedzi "tak" lub "nie". Prosze odpowiedziec jednym slowem albo potrzasnac tylko glowa. Jezeli ktorekolwiek z pytan wyda sie pani niezreczne, moze je pani pominac. Lekki usmiech zaigral na jej ustach. Wiedziala, ze obralem najlatwiejszy sposob. Ale chcialem jej zapewnic jak najdalej idacy komfort psychiczny. Zalozyla dlugi kosmyk blond wlosow za ucho. -Prosze bardzo. Sprobujmy. -Czy owego wieczoru podczas napadu sprawca posluzyl sie konkretnymi grozbami, zeby nie mowila pani nic po jego odejsciu? Najpierw pokiwala tylko glowa, lecz natychmiast zwerbalizowala odpowiedz. -Tak. Raptem wrocila mi nadzieja. -Grozil innym osobom z pani kregu? Krewnym, przyjaciolom, bliskim? -Tak -Czy kontaktowal sie z pania od tamtej pory? Albo dawal o sobie znac? -Nie. Raz mi sie zdawalo, ze widzialam go na ulicy. Ale to chyba nie byl on. -Czy wyrazal swoje grozby pozawerbalnie? Czy uzyl czegos jeszcze, zeby zapewnic sobie milczenie z pani strony? -Tak. Najwyrazniej wpadlem na wlasciwy trop. Mena Sunderland wbila na chwile wzrok w kolana, lecz zaraz podniosla go na mnie. Napiecie w jej twarzy ustapilo miejsca determinacji. -Bardzo pania prosze, to bardzo wazne. -Zabral mi moj komputer kieszonkowy BlackBerry - powiedziala. Urwala na chwile, ale podjela watek. - Mialam w nim wszystkie informacje osobiste. Adresy, namiary. Moich znajomych, rodziny w Westchester. -Rozumiem. Istotnie rozumialem. Pasowalo co do joty do mojego wstepnego profilu zwyrodnialca. Policzylem w myslach do dziesieciu. Kiedy doszedlem do osmiu, Mena odezwala sie ponownie. -Pokazal mi zdjecia - powiedziala. -Slucham? Jakie zdjecia? -Fotografie zabitych przez siebie osob. W kazdym razie tak mowil. Zabitych i... - Znowu urwala, po czym z wyraznym trudem dokonczyla. - Okaleczonych. Chwalil sie, ze uzywal pil rzezniczych, skalpeli chirurgicznych. -Pani Meno, czy moze mi pani opowiedziec o tych zdjeciach? -Kazal mi obejrzec caly plik, ale pamietam tylko pierwsze. W zyciu nie widzialam nic gorszego. Widzialem, ze wrocil do niej obraz horroru, bo oczy jej zaszly mgla. Zmobilizowala sie jednak i przemowila. -Miala rece... - zaczela mowic, ale urwala. -Jakie miala rece, Meno? -Odrabane. Obie. Ale na tym zdjeciu jeszcze zyla. Widac bylo, ze krzyczy. - Jej glos przeszedl w szept. Od razu wyczulem, ze zblizamy sie do granicy ryzyka. - Mowil o niej Beverly. Jakby byli zaprzyjaznieni. -Dobrze - powiedzialem cicho. - Mozemy przestac, jesli pani woli. -Chcialabym przerwac - przyznala. - Ale jeszcze jedno. -Slucham. -Ten skalpel, ktorym wtedy wywijal... byla juz na nim czyjas krew. Rozdzial 61 Ogromny krok naprzod, a zarazem fatalna wiadomosc. W kazdym razie mogla sie taka okazac. Jezeli Mena Sunderland sie nie mylila - bo dlaczego mialaby sie mylic? - nie szukalismy juz tylko seryjnego gwalciciela, lecz seryjnego zabojcy. Nagle przypomnialo mi sie zabojstwo Marii i tamten seryjny gwalt. Usilowalem wyrzucic Marie z glowy, zeby zajmowac sie jedna sprawa naraz. Z pamieci zapisalem wszystko zaraz po przesluchaniu Meny, kiedy Sampson odwozil mnie do domu. On sporzadzal notatki na biezaco, ale czasem przelewanie takich informacji na papier pomaga mi uporzadkowac w myslach sprawe. Sylwetka gwalciciela rysowala mi sie coraz wyrazniej. Zaufanie od pierwszego wrazenia - chyba wlasnie na nim opiera sie bestseller Blysk! Potega przeczucia Malcolma Gladwella. Opisane przez Mene fotografie, upiorne pamiatki, czesto sie oczywiscie przewijaly u seryjnych sprawcow. Zdjecia podnosily przestepce na duchu, kiedy wpadal w depresje. A podczas kolejnych przerazajacych akcji gwalciciel uzywal tych pamiatek, zeby wywolywac paralizujacy strach u swoich ofiar. Kiedy jechalismy przez Southeast, w koncu Sampson przerwal milczenie. -Alex, chcialbym oficjalnie cie prosic o zajecie sie ta sprawa - zaproponowal. - Wlacz sie. Przystap ze mna do pracy. Mozesz wejsc jako konsultant albo pod dowolna nazwa. -Sadzilem, ze sie zirytujesz, bo przejalem inicjatywe - powiedzialem, taksujac go wzrokiem. Wzruszyl ramionami. -Cos ty! Nie podwazam wynikow. Zreszta i tak juz sie wlaczyles. Rownie dobrze moglbys cos zarobic. Nie wywiniesz sie tak latwo z tego, nawet gdybys chcial. Pokiwalem glowa, zasepilem sie, ale tylko dlatego, ze mial racje. Juz rozdzwonil mi sie w glowie znajomy alarm ostrzegawczy. Wciaz bezwiednie krazylem myslami wokol tej sprawy. Wlasnie takie podejscie przynioslo mi sukces w zawodzie, ale tez przesadzalo o mojej nieumiejetnosci nieangazowania sie w sledztwo. -I co ja powiem Nanie? - zapytalem, bo nie umialem chyba jasniej wyrazic zgody. -Powiedz, ze ta sprawa nie moze sie bez ciebie obejsc. Ze Sampson nie moze sie bez ciebie obyc. - Skrecil w Fifth Street, naszym oczom ukazal sie moj dom. - Szybko cos wymysl, bo Nana natychmiast wyczuje pismo nosem. Zobaczy to w twoich oczach. -Wejdziesz? -Nie dam sie w to wrobic. Zostawil samochod na biegu, kiedy zatrzymal sie pod domem. -No to ide - powiedzialem. - Zycz mi powodzenia z Nana. -Oj, stary, nikt nie twierdzil, ze praca w policji nie jest najezona niebezpieczenstwami. Rozdzial 62 Tego wieczoru pracowalem nad sprawa w gabinecie na strychu. W koncu jednak praca mnie znuzyla. Zszedlem na dol, wzialem klucze. Ostatnio czesto wyskakiwalem na nocne przejazdzki swoim nowym mercedesem. Prowadzilo sie go jak marzenie, a siedzialo wygodniej niz w naszych fotelach w salonie. Wystarczylo wlaczyc CD, rozsiasc sie wygodnie i odprezyc. Cos cudownego! Kiedy w koncu polozylem sie do lozka, wrocilem w myslach do nadal odwiedzanego przeze mnie raz na jakis czas sanktuarium pamieci, mianowicie do naszego miesiaca miodowego z Maria. Spedzilem wtedy chyba najlepsze dziesiec dni swojego zycia. Wszystko stanelo mi przed oczami jak zywe. Slonce zachodzi tuz pod palmami za blekitna linie horyzontu widocznego z balkonu naszego hotelu. Puste miejsce w lozku obok mnie jest jeszcze cieple, bo przed chwila lezala tu Maria. Stoi teraz przed lustrem. Jest piekna. Ma na sobie tylko moja koszule, rozpieta z przodu, szykuje sie do obiadu. Zawsze narzeka, ze ma za chude nogi, ale mnie sie wydaja dlugie i samotne. Podniecam sie na ich widok... i na widok jej calej w lustrze. Patrze, jak spina z tylu klamra lsniace czarne wlosy. Odslania dluga szyje. Boze, jak ja ja uwielbiam. -Zrob tak jeszcze raz - prosze. Powtarza gest bez slowa. Kiedy przekrzywia glowe, zeby zapiac kolczyk, spotykamy sie w lustrze spojrzeniami. -Kocham cie, Alex. - Odwraca sie do mnie. - Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja. W tym zwarciu spojrzen wydaje misie, ze widze, co Maria czuje. Ze czujemy sie oboje nieslychanie blisko. Wyciagam reke w jej strone i mowie... Rozdzial 63 Cos ze szczerego serca. Ale nie moglem sobie przypomniec, co to bylo. Usiadlem, sam w lozku, wyrwany z tego miejsca pol we snie, pol na jawie. Moja pamiec potknela sie o biala plame, jakby trafila na dziure w ziemi, ktorej tam przedtem nie bylo. Szczegoly naszej podrozy poslubnej na Barbados zawsze pamietalem bardzo wyraznie. Dlaczego teraz nie moglem sobie przypomniec, co odpowiedzialem Marii? Zegar obok mnie wskazywal pietnascie po drugiej. Calkiem sie rozbudzilem. Blagam cie, Boze, nie mam nic wiecej. Tylko te wspomnienia mi zostaly. Nie odbieraj mi ich. Zapalilem swiatlo. Nie chcialem za nic w swiecie zostac teraz w lozku. Wyszedlem na korytarz, rozwazajac, czy nie zejsc na dol i nie pograc na fortepianie. U szczytu schodow przystanalem z reka na poreczy. Zatrzymal mnie cichy, chrapliwy oddech Alego. Stanalem na progu pokoju swojego synka i przygladalem sie spiacemu. Wygladal jak maly tlumoczek zakryty koldra, wystawala tylko bosa stopa. Jego posapujacy oddech przypominal ciche chrapanie. Lampka nocna z postaciami z kreskowki Blues Clues oswietlala mu twarz. Brwi mial sciagniete, jakby tonal w myslach, zupelnie jak ja, kiedy wpadne w zadume. Kiedy wszedlem pod koldre, wtulil sie do mnie, wlozyl glowe w zaglebienie mojej reki. -Czesc, tato - powiedzial, na wpol rozbudzony. -Czesc, kochanie - odparlem szeptem. - Spij. -Miales zly sen? Usmiechnalem sie. Ilez to razy ja zadalem mu to pytanie? Teraz wrocilo do mnie niczym okruch mnie samego. Uzywal moich sformulowan. Odwzajemnilem mu sie slowami Marii. -Kocham cie, Ali. Nikt nigdy nie bedzie cie tak kochal jak ja. Zastygl w bezruchu, chyba od razu zasnal. Lezalem z reka na jego ramieniu, dopoki jego oddech nie wpadl w poprzedni kojacy rytm. A ja znow wrocilem myslami do Marii. Rozdzial 64 Zawsze najsilniejsze wspomnienia o ojcu nachodzily Michaela Sullivana w obecnosci jego synow. Oslepiajaco bialy sklep rzezniczy, chlodnia na zapleczu, handlarz, ktory przychodzil co tydzien po msze, zapachy irlandzkiego sera carigaline i kaszanki. -Dawaj, dawaj - uslyszal Sullivan, co natychmiast przenioslo go w terazniejszosc. Na boisko baseballowe w poblizu jego domu w Marylandzie. Po chwili rozlegl sie okrzyk: -Ten koles nie umie rzucac! To fajtlapa! Zakuty leb! Seamus i Jimmy uwielbiali takie komentarze podczas rodzinnych meczow baseballowych. Michael junior gral natomiast w skupieniu. Sullivan dojrzal koncentracje w przenikliwie niebieskich oczach najstarszego syna. Chcial za wszelka cene wyautowac staruszka po trzech nieudanych probach. Jego syn zebral sie w sobie i splunal. Ostry, podkrecony curveball, a moze i mocny fastball. Sullivan, wykonawszy rzut, wypuscil powietrze, po czym uslyszal plask, kiedy pilka za jego plecami pacnela w rekawice lapacza, czyli Jimmy'ego. Sukinsyn niezle podgrzal atmosfere! Nad pustym boiskiem Amerykanskiej Ligi Mlodziezowej, na ktorym trenowali, rozpetalo sie istne pandemonium. Lapacz Jimmy obiegl ojca, chwytajac pilke w powietrzu. Tylko Michael junior zachowal zimna krew. Pozwolil sobie na lekki usmiech, ale nie opuscil gorki miotacza, nie wiwatowal z bracmi. Tylko spojrzal spode lba na staruszka, ktorego nigdy przedtem nie wyautowal po trzech nieudanych strike'ach. Spuscil glowe, ponownie gotow do zamachu... ale zastygl w bezruchu. -Co to jest? - spytal, podnoszac wzrok na ojca. Sullivan spojrzal w dol i zobaczyl, ze cos sunie do gory, w strone jego torsu. Czerwona plamka swiatla laserowego. Padl na ziemie obok bazy domowej. Rozdzial 65 Zabytkowy kij Louisville Slugger pekl mu w rece, zanim upadl na ziemie. Sullivan uslyszal metaliczny szczek pocisku, ktory odbil sie od backstopu. Ktos do niego strzelal! Ludzie Maggione? Ktozby inny? -Chlopcy, do boksu! Biegiem, biegiem! - krzyknal. Synom nie trzeba bylo tego powtarzac. Michael junior chwycil mlodszego brata za reke. Wszyscy trzej pedzili do kryjowki; te skurczybyki mialy tyle pary w nogach, jakby ukradly komus portfel. Rzeznik biegl co tchu w przeciwnym kierunku, bo chcial odciagnac ogien jak najdalej od synow. Poza tym bron zostawil w aucie! Jego opancerzony humvee stal zaparkowany co najmniej piecdziesiat metrow dalej. Sullivan puscil sie mozliwie najkrotsza droga, zeby tam dobiec. Kolejna kula doslownie gwizdnela mu kolo brody. Strzaly padaly z lasu na lewo od boiska, z dala od drogi. Ale Sullivan sie nie rozgladal, bo uznal, ze na to nie pora. Dobiegl do samochodu, otworzyl drzwi od strony pasazera, dal nura do srodka. Zaraz potem uslyszal wybuch rozpryskujacego sie szkla. Trzymal sie nisko, twarz wtulil w dywanik podlogowy, siegnal pod siedzenie kierowcy. Schowana tam beretta swiadczyla o zlamaniu obietnicy zlozonej Caitlin. Dopiero kiedy wlozyl magazynek, odwazyl sie wychylic glowe. Z lasu wyszlo dwoch mezczyzn, ani chybi cwaniaczki Maggione. Musieli dostac zlecenie, zeby go zabic, a moze i jego dzieci. Otworzyl drzwi od strony kierowcy, rzucil sie na zwir. Odwazyl sie na spojrzenie pod samochodem, zobaczyl pare nog sunacych w jego strone przyczajonym biegiem. Nie mial czasu dobrze sie zastanowic ani niczego zaplanowac. Strzelil dwa razy pod podwoziem. Czlowiek Maggione zawyl, kiedy nad kostka wykwitla mu czerwona plama. Padl ciezko na ziemie, a Rzeznik powtorzyl strzal w podwojnie zdumiona twarz menela. Ze strony tego swinskiego pomiotu juz nie padl strzal, ani jedno slowo wiecej, nie przemknela zadna mysl. Ale to najmniejsze zmartwienie. -Tato, tato, ratunku! W chrapliwym glosie Mike'a, ktory wzywal go z drugiej strony parku, brzmiala trwoga. Sullivan zerwal sie i zobaczyl, ze drugi napastnik kieruje sie do boksu dla zawodnikow znajdujacego sie moze siedemdziesiat metrow dalej. Podniosl pistolet, ale zawahal sie, bo wiedzial, ze musialby strzelac w strone synow. Wskoczyl do samochodu i wrzucil bieg. Rozdzial 66 Wcisnal gaz do dechy, jakby od tego zalezalo zycie jego synow. I chyba sie nie mylil. Maggione nalezal do tchorzy gotowych czlowiekowi zabic cala rodzine. Wystawil przez okno berette, probujac namierzyc drania. Moze spudlowac o wlos. Trudno ocenic szanse. Ryzyk-fizyk! Napastnik pedzil sprintem przez pole, naprawde wyciagal nogi. Sullivan zgadywal, ze za mlodu musial byc nie lada wyczynowcem. Chyba nawet nie tak dawno temu. Michael junior patrzyl ze schodkow prowadzacych w dol do boksu dla zawodnikow. Umial trzezwo myslec, chociaz niekoniecznie musialo mu sie to w tej sytuacji przydac. -Michael, kryj sie! - krzyknal ojciec. - Kryj sie, i to zaraz! Napastnik wiedzial, ze Sullivan depcze mu po pietach. W koncu stanal i odwrocil sie, zeby oddac strzal. Blad! Moze go kosztowac zycie. Wybaluszyl oczy, tuz zanim grill samochodu trafil go w piers z predkoscia co najmniej osiemdziesieciu kilometrow na godzine. Pojazd nie zwolnil, dopoki nie przejechal napastnika, a potem nie wbil go w lancuch boksu. -Chlopcy, wszystko w porzadku?! - zawolal Sullivan, nie odrywajac wzroku od wroga, ktory nie ruszal sie i wygladal, jakby go trzeba bylo zeskrobywac z plotu. -U nas dobrze, tato - powiedzial Michael junior drzacym glosem, chociaz panowal nad emocjami. Sullivan obszedl woz, zeby zobaczyc tego lajdaka lub raczej to, co z niego zostalo. Tylko dlatego trzymal sie na nogach, ze uwiazl w swoistej zelaznej pulapce. Jedynie glowa kiwala mu sie leniwie na bok. Zupelnie jakby rozgladal sie wokol jednym z dwojga oczu niezalanym krwia. Sullivan podniosl z ziemi drzazgi Louisville Sluggera. Wzial zamach raz i drugi, a potem znow i znow, punktujac kazde uderzenie jednym wykrzyczanym slowem. -Raz. -Na. -Zawsze. -Odpierdol. -Sie. -Od. -Mojej. -Rodziny! Przy ostatnim uderzeniu Sullivan rozpedzil sie i chybil. W uwiezionym napastniku pozostawil wielki krater. Od razu przypomnial sobie, gdzie sie znajduje. Wskoczyl do wozu i cofnal w strone chlopcow, ktorzy stali i patrzyli jak gromada upiorow na czyims pogrzebie. Kiedy wsiedli do srodka, zaden sie nie odezwal, lecz tez nie zaplakal. -Nie bojcie sie, chlopcy - uspokoil ich. - - Juz po wszystkim. Zalatwie sprawe, jak trzeba. Slyszycie? Przysiegam na oczy mojej matki nieboszczki! I z pewnoscia dotrzyma slowa. Skoro podniesli reke na Rzeznika i jego rodzine, spotka ich z jego strony zemsta. Mafie. I mlodego Johna Maggione. Rozdzial 67 Na kolejna sesje Kim Stafford przyszla w okularach przeciwslonecznych. Wygladala jak uciekinierka. Omal nie zemdlalem. Porazila mnie swiadomosc, ze w tej sprawie zachodzi konflikt interesow moich dwoch zawodowych swiatow. Odkad dowiedzialem sie, kim jest narzeczony Kim, trudniej mi bylo uszanowac jej prosbe o pelna dyskrecje. Za wszelka cene chcialem stawic czolo temu parszywcowi. -Kim - zapytalem w pewnej chwili na poczatku sesji - czy Sam trzyma w domu bron? Umowilismy sie, ze bedziemy uzywali imienia Sam podczas naszych sesji. Bylo to rowniez imie buldoga, ktory pogryzl Kim we wczesnym dziecinstwie. -Tak, trzyma pistolet w szafce nocnej - potwierdzila. Usilowalem nie okazywac swojego przejecia, ale natychmiast w glowie zadzwonil mi glosno sygnal alarmowy. -Czy kiedykolwiek celowal w ciebie albo grozil, ze go uzyje? -Tylko raz - powiedziala, skubiac spodnice. - Juz dosc dawno temu. Gdybym sadzila, ze mowi powaznie, na pewno bym go rzucila. -Kim, chcialbym omowic z toba plan kryzysowy. -Jak to? -Musimy ustalic srodki zapobiegawcze - wyjasnilem. - powinnas odlozyc pieniadze, zawsze miec spakowana walizke, przemyslec, dokad mozesz sie udac w awaryjnej sytuacji, gdybys byla zmuszona nagle uciekac. Wlasciwie nie wiem, dlaczego akurat wtedy zdjela okulary, ale najwyrazniej postanowila pokazac mi podbite oko. -Nie moge, panie doktorze - powiedziala. - Jezeli przygotuje plan, to z niego skorzystam. A wtedy on juz na pewno mnie zabije. Po ostatniej sesji tego dnia sprawdzilem przed wyjsciem poczte glosowa. Czekala tylko jedna wiadomosc, od Kayli. -Czesc, to ja. Nie spadnij z krzesla, bo babcia pozwolila mi dzis wieczorem ugotowac dla nas wszystkich obiad. W swojej kuchni! Gdybym nie umierala ze strachu, powiedzialabym, ze nie moge sie doczekac. Zostalo mi jeszcze kilka wizyt domowych, zanim pojade do sklepu. A potem chyba zastrzele sie na parkingu. Jesli sie nie zastrzele, do zobaczenia w domu o szostej. To znaczy w twoim domu. Odebralem te wiadomosc o szostej. Usilowalem zapomniec o trudnej sesji z Kim Stafford, ale nie do konca mi sie udalo. Mialem nadzieje, ze nic zlego jej sie nie stanie, chociaz nie bylem pewien, czy jednak nie powinienem wkroczyc. Zanim dotarlem na Fifth Street i wpadlem zdyszany do domu, Kayla juz sie okopala w kuchni. Miala na sobie ulubiony fartuch Nany i wkladala antrykot wolowy do piekarnika. Siedziala wyprostowana przy kuchennym stole nad nietknietym kieliszkiem bialego wina. Ciekawy widok. Dzieci biegaly po kuchni jak szalone, widocznie chcialy sprawdzic, jak dlugo babcia usiedzi bez ruchu. -Jak ci minal dzien, tato? - spytala Jannie. - Co dobrego sie zdarzylo? Oboje usmiechnelismy sie od ucha do ucha. Czesto lubilismy przy obiedzie zadac sobie takie pytanie. Ten rytual powtarzal sie od lat. Przypomnialy mi sie Kim Stafford i sprawa o gwalt w Georgetown, a takze reakcja Nany, kiedy sie tego zadania podjalem. Mysl o babci natychmiast przywrocila mnie do terazniejszosci i odpowiedzialem na pytanie Jannie. -Co dobrego? Wlasnie teraz jest ta chwila. Kiedy siedze z wami przy stole. Rozdzial 68 Sprawy nabraly rozpedu. Rzeznik nienawidzil plazy, nienawidzil piasku, zapachu slonej wody, zapchanych ulic dojazdowych, wszystkiego, co wiazalo sie z wizyta na zafajdanym wybrzezu. Niech sobie Caitlin do woli wyjezdza latem z chlopcami na Cape May. I niech sie wypcha. Bo to nie dla niego. Zatem wylacznie sprawy sluzbowe sciagnely go nad morze, zwlaszcza tak daleko, bo az do South Jersey. Musial wziac odwet na mlodym Johnie Maggione. Obaj zapalali do siebie nienawiscia, kiedy stary Maggione powolal tego "irlandzkiego swira" na swojego ulubionego platnego zabojce. Potem Sullivan dostal rozkaz, zeby zdjac jednego z kolesiow Mlodego, i wykonal to zadanie z typowym dla siebie entuzjazmem. Pocial Rica Marinacciego na kawalki. Mlody John Maggione ostatnio prawie sie nie pokazywal - czemu trudno sie dziwic - dlatego Rzeznik zmienil nieco plany. Skoro nie moze go na razie skrocic o glowe, zacznie od innej czesci ciala. Ta czesc nazywala sie Dante Ricci. Dante byl najmlodszym nabytkiem w syndykacie Maggione, ulubiencem dona. Boss traktowal go jak syna. Zartowano, ze mlody John Maggione nie pozwala asystentowi podetrzec sobie tylka, zeby nie zasiegnac przedtem rady Dantego. Sullivan tuz przed zmierzchem dotarl do Mantoloking w stanie New Jersey. Kiedy jechal przez Barnegat Bay, ocean w oddali majaczyl fioletowa luna - piekny, jezeli ktos lubi takie pocztowkowe obrazki. Sullivan zamknal okna, zeby ochronic sie przed slona bryza. Juz nie mogl sie doczekac, kiedy zrobi swoje i wyniesie sie stad w diably. Miasto lezalo na drogim pasie ziemi o szerokosci niewiele ponad poltora kilometra. Bez trudu znalazl dom Ricciego na Ocean Avenue. Minal brame wjazdowa, zaparkowal na ulicy i wrocil piechota trzysta metrow. Najwyrazniej Ricciemu powodzilo sie niezgorzej. Dom byl utrzymany w ostentacyjnym kolonialnym stylu - mial trzy kondygnacje, zadbane brazowe cedrowe gonty, stal nad samym oceanem. Garaz na cztery pojazdy, domek goscinny, wanna zamontowana na wydmach. Lekko liczac, szesc baniek. Takimi blyszczacymi cackami wspolczesne cwaniaczki mamily swoje zony, zeby odwrocic ich uwage od kradziezy i zabojstw uprawianych na co dzien. Niewatpliwie Dante Ricci byl zabojca. Zabijanie szlo mu najlepiej. Jasna cholera, byl nowym, a nawet lepszym Rzeznikiem. Sullivan nie bardzo widzial od frontu rozklad mieszkania. Wyobrazal sobie, ze wiekszosc okien wychodzi z tylu na ocean. Ale plaza nie zapewni mu najlepszej oslony. Pozostaje zasadzic sie tam, gdzie jest, i czekac. Zaden problem. Mial wszystkie cechy niezbedne do wykonywania swojej roboty, w tym cierpliwosc. Przez glowe przemknelo mu celtyckie powiedzonko dziadka Jamesa. Coimhead feargjhear nafoighde - czy podobne cholerstwo. Strzez sie gniewu cierpliwego czlowieka. Swiete slowa, pomyslal Michael Sullivan, nastawiajac sie na czekanie, zastygly w bezruchu w zapadajacym zmroku. Swiete slowa. Rozdzial 69 Chwile zabralo mu zorientowanie sie w rezydencji nad oceanem i jej otoczeniu. W srodku nie zauwazyl wiekszej krzataniny, ale stwierdzil, ze rodzina jest w domu. Dante, dwoje malych dzieci i mloda, goraca - przynajmniej z tej odleglosci - zona, ladna wloska blondyneczka. Nigdzie nie wypatrzyl gosci ani ochroniarzy. Zwlaszcza nikogo z Rodziny, tej przez duze R. Innymi slowy, sila ognia w domu ogranicza sie do tego, co Dante Ricci ma pod reka. Nie sadzil, zeby moglo sie to rownac dziewieciomilimetrowemu pistoletowi maszynowemu, ktory Sullivan mial w kaburze przy boku. Ani jego skalpelowi. Mimo chlodu na dworze Sullivan splywal potem pod kurtka, az wilgoc przesiaknela mu przez podkoszulek w miejscu, w ktorym gnat dotykal jego ciala. Bryza znad oceanu tez nie pozwolila mu ochlonac. Jedynie cierpliwosc trzymala go w ryzach. Albo, jak sam uwazal, profesjonalizm. Obie te cechy z cala pewnoscia odziedziczyl po ojcu, oryginalnym Rzezniku, bo kto jak kto, ale ojciec zawsze byl cierpliwym lotrem. W koncu podszedl do domu na plazy. Minal lsniacego czarnego jaguara zaparkowanego na miejscu brukowanym kremowa cegla i wszedl na jeden z pustych placow w garazu, gdzie bialy jaguar stykal sie nosem z czarnym. Jak rany, czyzby Dante mial az taka sklonnosc do ostentacji? Po chwili znalazl w garazu przedmiot godny uwagi. Z lawki warsztatu w glebi wzial mlot z krotkim trzonkiem. Zwazyl w rece, przyda sie. W sam raz dla niego. Ladna zabawka. Jezu, jak on lubi narzedzia. Zupelnie jak jego stary. Bedzie musial wziac zamach z lewej, jesli chce miec pistolet w pogotowiu, ale pole razenia i tak mial wielkosci przedniej szyby jaguara. Stanal w rozkroku, zarzucil sobie mlotek na ramie i spuscil go na szybe. Natychmiast zawyla przenikliwie syrena alarmowa. Tak to wlasnie zaplanowal. Sullivan w okamgnieniu wyskoczyl przed dom, znalazl sie mniej wiecej w pol drogi do ulicy. Schowal sie za dorodnym czerwonym debem, ktory zupelnie tu nie pasowal... podobnie jak on. Palec trzymal na cynglu, ale nie. Jeszcze nie teraz. Niech Dante pomysli, ze to jakis chlystek, wlamywacz z Jersey. Niech zacznie biegac i przeklinac. Chwile pozniej otworzyly sie z impetem drzwi z siatki, rabnely o sciane domu. Rozblysly dwa rzedy latarni. Sullivan zmruzyl oczy przed zalewem swiatla. Widzial jednak Dantego na ganku... z pistoletem w rece. W spodenkach kapielowych i w klapkach. Muskularny, w dobrej formie, ale co z tego? Skurczybyk byl zbyt pewny siebie. Blad. -Kto tam, do diaska?! - krzyknal osilek w ciemnosc. - Pytam sie, kto tam? Szuraj mi stad, gowniarzu! Sullivan sie usmiechnal. To ma byc ochroniarz Mlodego? Nowy Rzeznik? Ten nagi pajac w domu na plazy? W kapielowkach i klapkach? -Czesc, to tylko ja, Mike Sullivan! - odkrzyknal. Rzeznik wyszedl zza drzewa, zlozyl poluklon, a nastepnie puscil serie po ganku wejsciowym, zanim Dante zdazyl sie zorientowac. Bo niby czemu mialby sie zorientowac? Kto mialby czelnosc napadac czlowieka mafii w jego domu? Kto bylby tak szalony? -Tyle na poczatek! - ryknal Rzeznik, kiedy pol tuzina kul trafilo Dantego Ricciego w brzuch i tors. Mafioso osunal sie na kolana, wytrzeszczyl oczy na Rzeznika i padl na twarz. Sullivan, z palcem na cynglu, przejechal ogniem po obu jaguarach w garazu i na podjezdzie. Sypnelo sie szklo. Wzdluz kosztownych ram ukazaly sie rowne rzedy dziur. Bardzo poprawilo mu to humor. Kiedy przestal strzelac, uslyszal krzyki dobiegajace z domu na plazy. Kobiet, dzieci. Dwiema szybkimi, kontrolowanymi seriami zmiotl latarnie na ganku. Dopiero wtedy podszedl pod dom, wymacujac w kieszeni skalpel. Kiedy znalazl sie blizej, od razu zobaczyl, ze Dante Ricci lezy martwy jak zdechla, wzdeta makrela wyrzucona przez morze na brzeg. Odwrocil jeszcze cialo i kilkanascie razy ciachnal twarz nieboszczyka lsniacym ostrzem. -Bez urazy, Dante. Ale nie jestes nowym mna. Szykowal sie do odejscia. Dante Ricci juz sie dowiedzial, czego trzeba, a niebawem wiadomosc dotrze tez do mlodego Maggione. I wtedy uslyszal kobiecy glos dobiegajacy z ganku. -Ty sukinsynu, zabiles go! Zabiles mojego Dantego! Odwrocil sie i zobaczyl zone Dantego stojaca z pistoletem w reku. Byla to drobna, piekna tleniona blondynka, niewiele ponad metr piecdziesiat wzrostu. Strzelala po omacku przed siebie. Nie umiala sie poslugiwac bronia, nawet nie trzymala pistolem prawidlowo. Ale w jej zylach plynela goraca krew rodziny Maggione. -Cecilio, wracaj do domu! - krzyknal Sullivan. - Bo ci odstrzele glowe! -Ty szmato, ty skurwysynu, zabiles mi meza! Zeszla z ganku, ruszyla przez ogrod. Co za durna ges! Plakala, belkotala, ale szla wprost na niego. -Zabije cie, ty skurwielu. Kolejnym strzalem roztrzaskala betonowa wanienke dla ptakow o krok w prawo od Sullivana. Placz Cecilii przeszedl w zawodzenie. Bardziej przypominal zwierzecy skowyt niz ludzki szloch. I wtedy cos w niej peklo, mszyla na podjazd. Zdazyla oddac jeszcze jeden strzal, zanim Sullivan wpakowal jej dwie kule w piers. Padla na miejscu, jakby po zderzeniu z murem osunela sie, i lezala w zalosnych drgawkach. Ulubiona kuzynke Maggione Sullivan rowniez pocial. Czyli zostawil dwie wiadomosci. We wlasnym samochodzie od razu poczul sie lepiej, zadowolony z siebie. Z ochota przyjal dlugi powrot do domu. Na autostradzie otworzyl okna i puscil glosno muzyke, wyspiewujac co tchu w plucach slowa Bono jak swoje wlasne. Rozdzial 70 Nastepny dzien moglbym opatrzyc etykieta "Co ja sobie, do diabla, myslalem?". Zjawilem sie w szostym komisariacie, w ktorym pracowal Jason Stemple, i usilowalem zasiegnac jezyka na jego temat. Nie wiedzialem, jak sie zachowam, kiedy go znajde, ale na tyle martwilem sie sytuacja Kim Stafford, ze musialem czegos sprobowac. Nie mialem zadnych dokumentow uwierzytelniajacych ani odznaki, ale wielu waszyngtonskich gliniarzy mnie znalo. Najwyrazniej jednak nie sierzant w recepcji. Czekalem po cywilnej stronie szklanego przepierzenia dluzej, nizbym chcial. Ale co tam. Czytalem zawieszony na scianie wykaz dorocznych nagrod za ograniczenie liczby przestepstw, kiedy wreszcie sierzant poinformowal mnie, ze dostalem zgode kapitana na wejscie, i brzeczykiem otworzyl mi drzwi. Za nimi czekal na mnie umundurowany funkcjonariusz. -Pulaski, zaprowadzisz pana... - tu sierzant spojrzal na moj podpis w ksiedze wejsc -...Crossa do szatni. Szuka Stemple'a. Chociaz wydaje mi sie, ze juz wyszedl. Ruszylem za funkcjonariuszem przez gwarny korytarz. Po drodze lowilem strzepy rozmow policjantow. Pulaski otworzyl pchnieciem ciezkie wahadlowe drzwi do szatni. Uderzyl mnie znajomy zapach potu i srodkow odkazajacych. -Stemple, masz goscia. Mlody mezczyzna pod trzydziestke, mniej wiecej mojego wzrostu, tyle ze mocniej zbudowany, obejrzal sie za siebie. Stal sam przy wysluzonych zielonych szafkach i wkladal koszulke druzyny Washington Nationals. Wokol stalo kilku policjantow po sluzbie, krytykowalo i wysmiewalo nasz system sadownictwa, ktory rzeczywiscie ostatnio zakrawal na kpine. Podszedlem do Stemple'a, ktory wkladal zegarek i nie zwracal na mnie uwagi. -Moglibysmy zamienic slowo? - zapytalem. Sililem sie na uprzejmosc, a wcale nie przychodzilo mi to latwo wobec faceta, ktory bije swoja dziewczyne. -Na temat? Stemple nawet na mnie nie spojrzal. Sciszylem glos. -Chcialbym pogadac o... Kim Stafford. Niezbyt przyjazna postawa faceta natychmiast przerodzila sie w czysta nienawisc. Zakolysal sie na pietach, otaksowal mnie wzrokiem od gory do dolu, jakbym byl menelem, ktory wlamal mu sie do domu. -Co pan tu w ogole robi? Jest pan glina? -Do niedawna bylem glina, a teraz jestem terapeuta. Pracuje z Kim. Jego oczy rozpalil blysk. Dotarla do niego prawda, ktora wyraznie nie przypadla mu do gustu. Podobnie jak mnie, bo oto stal przede mna dobrze zbudowany samiec, ktory bil kobiety i czasami je przypalal. -Zrobilem swoje i zmywam sie stad. Niech pan sie nie wazy tknac Kim, jezeli panu zycie mile. Zrozumiano? W bezposredniej konfrontacji moja profesjonalna opinia na temat Stemple'a brzmiala - szmaciarz. Poniewaz ruszyl do wyjscia, rzucilem za nim na odchodnym: -Bijesz ja, Stemple. Przypalales ja papierosem. W szatni zapadlo milczenie, ale nikt nie skoczyl, zeby mi przypakowac w obronie Stemple'a. Wszyscy tylko patrzyli. Kilku kiwalo glowami, jak gdyby nawet wiedzieli o Stemple'u i Kim. Odwrocil sie z wolna do mnie i sie nadal. -Nie zaczynaj ze mna, dupku! Kim ty, do cholery, jestes? Pieprzysz sie z nia? -Nic podobnego - wyjasnilem. Przyszedlem z toba pogadac. Jesli masz odrobine oleju w glowie, powinienes mnie wysluchac. Wtedy Stemple wyprowadzil pierwszy cios. Uchylilem sie, dlatego chybil, choc niewiele brakowalo. Naprawde ponosil go temperament, a przy tym mial krzepe. Na to tylko czekalem, moze wrecz prosilem sie o taki ruch. Zrobilem zwod w lewo, po czym zaserwowalem mu haka w brzuch. Uszlo z niego troche powietrza. W odpowiedzi chwycil mnie oburacz w pasie, po czym cisnal na szafki. Metal az zadzwonil pod moim ciezarem. Bol przeszyl mi plecy. Mialem nadzieje, ze facet nic mi jeszcze nie zlamal. Kiedy odzyskalem rownowage, odrzucilem go na sciane. Potykajac sie, rozluznil uchwyt. Wzial ponownie zamach. Tym razem trafil mnie mocno w szczeke. Odplacilem mu poteznym prawym prostym w brode, a zaraz potem podkrecanym lewym sierpowym, ktory wyladowal tuz nad jego lukiem brwiowym. Jeden za mnie, drugi za Kim Stafford. Nastepnie wymierzylem mu prawy prosty w policzek. Stemple okrecil sie na piecie i, ku mojemu zdziwieniu, osunal sie na podloge. Prawe oko juz mu sie przymykalo. Rece mnie swierzbialy. Chetnie dolozylbym jeszcze temu draniowi, temu tchorzowi. W ogole nie powinienem sie wdawac w bojke, ale stalo sie. I teraz czulem zawod, ze facet sie nie podnosi. -Podobnie traktujesz Kim? Jak cie wkurzy, puszczasz piesci w ruch? - Jeknal, ale nie skomentowal slowem. - posluchaj, Stemple. Chcesz, zebym zachowal wszystko dla siebie i nie puscil pary twoim przelozonym? Dopilnuj, zeby sie to nigdy wiecej nie powtorzylo. Nie waz sie jej tknac palcem. Ani cygarem. Rozumiemy sie? Nie ruszyl sie, co wzialem za dobra monete. W pol drogi do drzwi zaczepil mnie jeden z policjantow. -Niezly jestes - pochwalil. Rozdzial 71 Gdyby Nana pracowala nad sprawa z Georgetown w swoim wlasnym niepowtarzalnym stylu, powiedzialaby, ze "dusi sie na wolnym ogniu". Razem z Sampsonem wrzucilismy garsc ciekawych skladnikow do garnka i dalismy wiekszy ogien, zeby doprowadzic do wrzenia. Czekalismy teraz, az cos sie upichci. Patrzylem na roslego mezczyzne po drugiej stronie stolu zawalonego aktami. -Jeszcze nie widzialem, zeby tak ogromna ilosc informacji przyniosla tak mizerne rezultaty - powiedzialem zrzedliwie. -Rozumiesz teraz, z czym sie borykam - odparl, sciskajac gumowa pilke antystresowa w garsci. Az dziw, ze nie rozpadla sie jeszcze na milion kawalkow. -Facet dziala ostroznie, wydaje sie dosc cwany i bardzo okrutny. Uzywa poteznej broni w postaci pamiatkowych zdjec, ktorymi zastrasza kobiety. W nader osobisty sposob. Stwierdzam, na wypadek gdybys sam dotad na to nie wpadl - dodalem. Myslalem po prostu na glos. Czasem mi to pomaga. Ostatnio wyrobilem sobie nawyk chodzenia po pokoju. W ciagu czternastu godzin przemierzylem chyba dziesiec kilometrow po dywanie, a wszystko w sali konferencyjnej drugiego komisariatu, w ktorym sie zaszylismy. Troche mnie rozbolaly nogi, ale w ten sposob utrzymywalem aktywnosc mozgu. W polaczeniu z silnymi pastylkami na gardlo Altoids o smaku kwasnych jablek. Zaczelismy rano od podsumowania ostatnich czterech lat w raportach ogolnych o stanie przestepstw w poszukiwaniu ewentualnie powiazanych ze soba spraw - szukalismy najmniejszego bodaj ogniwa. W swietle obecnego stanu wiedzy na temat sprawcy przegladalismy akta zaginionych kobiet, sprawy o gwalt, a zwlaszcza zabojstwo, w ktorym doszlo do okaleczenia. Najpierw w Georgetown, potem na terenie calego dystryktu Kolumbii. Dla poprawy nastroju sluchalismy w radiu audycji Elliot in the Morning, lecz ani Elliot, ani Diane nie mogli poprawic nam humoru, choc na ogol byli w tym niezrownani. Zeby nic nie umknelo naszej uwagi, zdecydowalismy sie na drugi krok i sprawdzilismy wszystkie nierozwiazane sprawy o zabojstwo. Dostalismy zatem wykaz potencjalnych recydywistow, rownie wielki, co malo obiecujacy. Zdarzylo sie jednak cos dobrego. Mena Sunderland zgodzila sie na druga rozmowe z nami, w ktorej podala nawet kilka szczegolow rysopisu swojego gwalciciela. Byl bialym mezczyzna, w jej ocenie po czterdziestce. Z tego co zdolalismy wyciagnac od Meny, byl przystojny, co z trudem przyznala. -Tak jak Kevin Costner jest przystojny na starszego mezczyzne. Dla nas byl to jednak nadzwyczaj wazny trop. Atrakcyjni napastnicy sajeszcze grozniejsi. Mialem nadzieje, ze niedlugo, zwlaszcza po naszej obietnicy przydzielenia jej ochrony, Mena zechce powiedziec wiecej. Bo dotychczasowe dane nie pozwalaly nam sporzadzic wiarygodnego policyjnego rysopisu. Kiedy stworzymy jego podobizne, ktora nie bedzie pasowala do dwunastu tysiecy podobnych twarzy na ulicach Georgetown, Sampson i ja zamierzalismy ja jak najszerzej rozpowszechnic. Sampson odchylil sie w krzesle, wyciagnal dlugie nogi. -A moze bysmy sie tak przespali i rano przejrzeli reszte? Padam z nog. Na te slowa wbiegla Betsey Hall, znacznie bardziej rozbudzona niz wiekszosc z nas. Betsey byla naszym nowym oficerem sledczym, gorliwa, lecz nieplaczaca sie pod nogami. -Ofiar szukacie jedynie wsrod kobiet, prawda? - zapytala. -A dlaczego pytasz? - zainteresowal sie Sampson. -Slyszeliscie o Bennym Fontanie? Zaden z nas nie slyszal. -Zolnierz mafijny sredniej rangi, chyba zastepca szefa w ich hierarchii. Nie zyje - powiedziala Betsey. - Zginal dwa tygodnie temu w swoim mieszkaniu w Kalorama Park. Tej nocy Lisa Brandt padla ofiara gwaltu w Georgetown. -I co? - zapytal Sampson. Slyszalem w jego glosie to samo znuzone zniecierpliwienie, ktore i ja odczuwalem. -I to. Betsey otworzyla teczke, rozlozyla na stole pol tuzina czarno-bialych fotografii. Przedstawialy martwego bialego mezczyzne, okolo piecdziesiatki, lezacego na plecach w salonie. Obie stopy - wyraznie niedawno - mial odrabane w kostkach. Nagle zmeczenie calkiem odeszlo. Dostalem zastrzyk adrenaliny. -Chryste - mruknal Sampson. Obaj zerwalismy sie na rowne nogi i zaczelismy uwaznie ogladac te upiorne fotografie, wracajac do kazdej po kilka razy. -Z raportu lekarza sadowego wynika, ze stopy amputowano Fontanie przed smiercia - dodala Betsey. - Przypuszczalnie narzedziami chirurgicznymi. Zapewne skalpelem i pila. - przybrala mine pelna nadziei, mozna by rzec naiwna. - Czy waszym zdaniem mogl to byc ten sam sprawca? -Musialbym miec wiecej danych. Czy moglibysmy zdobyc klucze do tego mieszkania? - zapytalem. Wyjela komplet kluczy z kieszeni i pomachala nimi z duma przed moim nosem. -Tak sadzilam, ze mnie o nie poprosicie. Rozdzial 72 -Cholera, Alex. Seria gwaltow, seria zabojstw, a teraz jeszcze powiazanie z mafia? - Sampson rabnal piescia w dach samochodu. - - To nie moze byc zbieg okolicznosci. Nie ma mowy! -Cos moze byc na rzeczy... jesli to ten sam facet - zastrzeglem sie. - Sprawdzimy na miejscu. Nie zapedzajmy sie zawczasu. Inna sprawa, ze John bardzo trzymal sie w karbach. Nasz podejrzany coraz bardziej wygladal na sadystycznego potwora z bardzo brzydkim, charakterystycznym nawykiem. Moze szukalismy go nie tyle w niewlasciwym miejscu, ile w niedostatecznej liczbie miejsc. -Jezeli nasze podejrzenia sie potwierdza - ciagnal Sampson - nie obdzwaniaj jeszcze dzisiaj starych kumpli, co? Chcialbym miec troche czasu, zanim chlopcy ze sluzb federalnych wejda na poklad. Jezeli zabojstwo Fontany dotyczylo mafii, FBI przypuszczalnie juz o tym wiedzialo. Ale gwalty nadal pozostawaly wylacznie w gestii miejscowej stolecznej policji. -Nie wiadomo, czy na pewno przejeliby sprawe - powiedzialem. -Jasne, jasne. - Sampson pstryknal palcami i wskazal na mnie. - Zapomnialem. Kiedy odchodziles z FBI, wymazales wszystko z pamieci, tak jak tytulowi Faceci w czerni. W takim razie przypomne ci - przejma sprawe. Oni uwielbiaja takie sprawy. My odwalamy czarna robote, a potem federalni zgarniaja wszystkie nagrody. Spojrzalem na niego z ukosa. -Czy kiedy pracowalem w FBI, zalowales kiedykolwiek, ze zajalem sie sprawa? Czy ja tak postepowalem? -Nawet jezeli, to sie nie przejmuj - uspokoil mnie. - Gdyby warto bylo o tym mowic, na pewno poruszylbym temat. Przeciez, do cholery, ani razu nie rozpanoszyles sie w zadnej z moich spraw! Podjechalem pod blok mieszkalny z zoltej cegly naprzeciwko parku Kalorama. Niezla lokalizacja; z pewnoscia zabojstwo Fontany musialo stanowic nie lada wstrzas dla mieszkancow domu, jesli nie calej okolicy. W odleglosci mniej wiecej trzech kilometrow stad, niedlugo po smierci Benny'ego Fontany, zostala napadnieta Lisa Brandt. Spedzilismy godzine w srodku, zeby z pomoca zdjec z miejsca zbrodni i plam krwi pozostalych na dywanie sprobowac odtworzyc przebieg wydarzen. Nie znalezlismy dowodow powiazan z innymi napadami, ale od czegos trzeba bylo zaczac. Stamtad pojechalismy na poludniowy zachod do Georgetown, najsensowniejsza droga do dzielnicy Lisy Brandt. Dochodzila polnoc. Nikt z nas nie mial ochoty przerywac pracy, dlatego przemierzylismy cala trase zwiazana ze sprawa, odwiedzajac w porzadku chronologicznym kazde ze znanych nam miejsc gwaltu. Wszystkie znajdowaly sie w niewielkich odleglosciach od siebie. O wpol do trzeciej nad ranem siedzielismy w lozy kawiarni calodobowej. Rozlozylismy na stoliku akta sprawy i przegladalismy je, zbyt nakreceni, zeby przestac, zbyt zmeczeni, zeby rozjechac sie do domow. Wlasciwie po raz pierwszy mialem okazje przewertowac akta Benny'ego Fontany. Kilka razy przeczytalem sprawozdania policyjne i raporty lekarza sadowego. Teraz sprawdzalem wykaz przedmiotow zabezpieczonych w mieszkaniu. Za czwartym czy piatym razem moja uwage przykul jeden szczegol - oddarty rog bialej foliowanej koperty. Znaleziono go pod kanapa, niecaly metr od ciala Fontany. Niemal u jego stop, a wlasciwie kikutow. Wyprostowalem sie. Na takie przelomowe chwile czeka sie przy kazdej nierozwiazanej sprawie. -Musimy dokads pojechac. -Popieram. Do domu - podchwycil Sampson. Wezwalem kelnerke, ktora przysypiala na kontuarze. -Mam wazne pytanie. Czy gdzies tu w poblizu jest nocna apteka? Sampson byl zanadto zmeczony, zeby sie spierac. Opuscil wraz ze mna kawiarnie, skrecilismy za rog, minelismy kilka przecznic i doszlismy do jaskrawo oswietlonej drogerii Walgreens. W srodku wystarczyl mi jeden rzut oka, zebym znalazl to, czego szukalem. -Mena Sunderland twierdzila, ze zdjecia byly robione polaroidem. Rozdarlem pudelko z filmem. -Najpierw trzeba zaplacic - zawolal sprzedawca. Nie zwracalem na niego uwagi. Sampson krecil glowa. -Alex, co ty, do diabla, wyprawiasz? -Przypomnij sobie wykaz przedmiotow z miejsca zabojstwa Fontany - powiedzialem. - Znalazl sie tam strzep bialej foliowanej koperty. - Wyjalem nowa koperte z pudelka, oddarlem rog, podnioslem. - Takiej jak ta. Na twarzy Sampsona wykwitl usmiech. -Okaleczywszy Benny'ego Fontane, pstryknal mu zdjecia. John, to jest ten sam facet. Rozdzial 73 Pracowalem do pozna w nocy, ale nazajutrz wieczorem zostalem uziemiony. Nana jak co tydzien wyszla na lekcje czytania do schroniska prowadzonego przez Pierwszych Baptystow na Fourth Street, zostalem wiec w domu z dziecmi. Nie ma dla mnie przyjemniejszych chwil. Szkoda, ze tak trudno mi dla nich wygospodarowac czas. Tego wieczoru zabawilem sie w szefa kuchni. Ugotowalem dzieciom ulubiona zupe fasolowa, do tego salatke Cobba i przynioslem swiezy chleb cheddarowy z piekarni obok mojej pracy. Zupa smakowala nie gorzej od babcinych. Czasem wydaje mi sie, ze Nana ma dwie wersje wszystkich przepisow - jedna w glowie, a druga, ktora podaje mnie, tyle ze pomija jeden tajemniczy skladnik. To jej sekret, ktory niewiele sie chyba zmienil przez ostatnie pol wieku. Po jedzeniu zafundowalem dzieciakom na dole od dawna obiecywana sesje z gruszka bokserska. Jannie i Damon na przemian walili w skore, natomiast Ali jezdzil ciezarowkami po calej suterenie, twierdzac, ze to autostrada miedzystanowa i-95! Nastepnie przenieslismy sie na gore, zeby udzielic maleniu lekcji plywania. Tak, plywania. Wymyslila to Jannie, zainspirowana odmowa Alego pojscia do kapieli. Inna sprawa, ze potem jeszcze trudniej go bylo wyciagnac z wanny. Stracil rozeznanie i marudzil za kazdym razem, kiedy musial isc do mycia, jakby mial uczulenie na czystosc. Nie sadzilem, ze pomysl Jannie wypali, dopoki nie zobaczylem, jak dziala. -Ali, oddychaj! - instruowala go z boku. - Oddychaj, maly. Damon trzymal rece pod brzuchem Alego, ktory lezal na wodzie, puszczal banki i chlapal rekami. Wygladalo to komicznie, ale nie odwazylem sie rozesmiac ze wzgledu na Jannie. Siedzac na sedesie, obserwowalem wszystko z bezpiecznej odleglosci, czyli na sucho. -Podnies go na chwile - poprosila Jannie. Damon postawil mojego syna w wannie. Ali mrugal i prychal, wypluwajac wode, az oczy blyszczaly mu z emocji. -Umiem plywac! - oglosil. -Jeszcze nie - przyhamowala go oschlym tonem Jannie. - Ale niedlugo bedziesz, braciszku. Ona i Damon byli przemoknieci do suchej nitki, ale kto by sie przejmowal. Zabawa byla przednia. Jannie kleczala w kaluzy wody, a Damon wstal i rzucil mi wymowne konspiracyjne spojrzenie najstarszego z rodzenstwa mowiace: "Prawda, ze sa stuknieci"? Kiedy zadzwonil telefon, oboje rzucili sie do drzwi. -Ja odbiore! - krzykneli chorem. -Ja odbiore - ucialem, zastepujac im droge. - Oboje ociekacie woda. I zadnego plywania do mojego powrotu. -No to chodz, Ali, umyjemy ci glowe - rozleglo sie za moimi plecami, kiedy wychodzilem z lazienki. Co za roztropna dziewczyna. Rzucilem sie na korytarz, zeby odebrac, zanim wlaczy sie automatyczna sekretarka. -Tu rodzina Crossow, plywalnia YMCA - powiedzialem glosno, zeby dzieci uslyszaly. Rozdzial 74 -Czy mowie z panem Alexem Crossem? -Przy telefonie. Chociaz potwierdzilem, sam nie poznalem, z kim rozmawiam. Wiedzialem tylko, ze z kobieta. -Mowi Annie Falk. -Annie - powtorzylem speszony. - Witaj, co u ciebie? Bylismy znajomymi, bo trudno mowic o przyjazni. Jej syn uczyl sie o klase lub dwie wyzej od Damona. Annie pracowala na oddziale ratunkowym Szpitala Swietego Antoniego. -Alex, dzwonie ze szpitala... Nagle cos mi zaswitalo w glowie, serce mi zatrzepotalo. -Chodzi o Nane? -Nie, nie o Nane - uspokoila mnie. - Nie wiedzialam, do kogo zadzwonic. Wlasnie trafila na oddzial ratunkowy naszego szpitala Kayla Coles. -Kayla? - spytalem, wlasciwie krzyknalem. - Co sie dzieje? Wszystko w porzadku? -Nie wiem, Alex. Jeszcze nie wiadomo. Ale nie wyglada to rozowo. Nie oczekiwalem takiej odpowiedzi, w kazdym razie nie taka chcialem uslyszec. -Annie, powiesz mi w koncu, co sie stalo? -Trudno dokladnie powiedziec. Z cala pewnoscia ktos na nia napadl. -Ale kto?! - wykrzyczalem do sluchawki zdjety strachem, jak gdybym z gory znal odpowiedz na to pytanie. Damon wyszedl na korytarz i patrzyl teraz na mnie przerazonym wzrokiem. Zbyt wiele razy widzialem u niego trwoge na twarzy. -Moge ci tylko powiedziec, ze zostala dwa razy dzgnieta nozem. Dwa razy, Alex. Ale zyje. Dzgnieta? W glowie mi huczalo, ale powstrzymalem emocje. Wazne, ze zyje. -Alex, nie powinnam udzielac takich informacji przez telefon. Musisz jak najszybciej przyjechac do szpitala. Mozesz zaraz przyjechac? -Juz jade. Rozdzial 75 Babcia nadal prowadzila zajecia, ale natychmiast zadzwonilem po nasza sasiadke, Naomi Harris, zeby zostala z dziecmi. Wskoczylem do samochodu i pojechalem na sygnale do szpitala. Niewiele pamietam ponad to, ze dotarlem tam migiem, bo przez cala droge myslalem tylko o Kayli. Kiedy podjechalem pod oddzial ratunkowy, jej samochod stal zaparkowany pod wejsciowa markiza. Drzwi od strony kierowcy otwarte. Mijajac woz, zajrzalem do srodka. Zauwazylem krew na przednim siedzeniu. Chryste Panie, sama tu przyjechala. W kazdym razie zdolala od niego uciec. W poczekalni panowal scisk jak zwykle u swietego Antoniego. Przy recepcji stala kolejka opuszczonych, zaniedbanych ludzi. Ranni, ich krewni i przyjaciele. Tutaj stwierdzono zgon Marii. -Prosze pana, tu nie wolno... Zdazylem jednak wpasc na sale zabiegowa, zanim drzwi sie zamknely. W srodku zorientowalem sie, ze maja wyjatkowo goracy wieczor. Ratownicy medyczni pchali wozki, lekarze, Pielegniarki i pacjenci uwijali sie dookola. Na kozetce lezal mlody czlowiek z rana na przedzialku w glowie, z ktorej krew splywala mu na czolo. -Czy ja umre? - pytal, zaczepiajac wszystkich przechodniow. -Nie, nic ci nie bedzie - powiedzialem, bo nikt nie zwracal na niego uwagi. - Wszystko bedzie dobrze, synu. Ale gdzie jest Kayla? Wszystko dzialo sie za szybko. Nie moglem znalezc nikogo, kto udzielilby mi informacji. Po chwili uslyszalem, ze ktos mnie wola. -Alex, tutaj! Z drugiej strony korytarza machala do mnie Annie. Podbieglem, zlapala mnie za reke i wciagnela na zabiegowke w izbie przyjec - pomieszczenie z dwoma lozkami odgrodzone zielona plastikowa zaslona. Wokol lozka stalo kilka osob z personelu medycznego. Wymachiwali rekami, wielu w zakrwawionych rekawicach. Inni pracownicy szpitala wchodzili i wychodzili, przepychajac sie obok, jakby mnie w ogole nie bylo. Czyli Kayla zyla. Najwyrazniej walczyli o to, zeby jej stan sie ustabilizowal, bo dopiero wtedy beda ja mogli zabrac na operacje. Wyciagnalem szyje, chcac jak najwiecej zobaczyc, i rzeczywiscie dostrzeglem Kayle. Usta i nos miala zakryte maska. Ktos rozcial juz koszule i wlasnie podniosl zakrwawione tampony z jej brzucha. Lekarka prowadzaca, kobieta po trzydziestce, orzekla: -Rana kluta w brzuch, uszkodzenie sledziony niewiadomego pochodzenia. Na sali mieszaly sie rozne glosy, z ktorych usilowalem wylowic sensowne wypowiedzi, ale wszystko mi sie zlewalo. -Cisnienie siedemdziesiat, puls sto dwadziescia, oddech trzydziesci-czterdziesci. -Prosze o ssak. -Wyjdzie z tego? - spytalem. Czulem sie jak w srodku zlego snu, w ktorym nikt mnie nie slyszy. -Alex... - Annie polozyla mi reke na ramieniu. - Nie przeszkadzaj lekarzom. Jeszcze niewiele wiadomo. Jak cos sie wyjasni, natychmiast cie zawiadomie. Zorientowalem sie, ze przecisnalem sie zbyt blisko lozka Kayli. Boze, tak sie przejalem, ze z trudem sam oddychalem. -Dzwoncie na szoste pietro, powiedzcie, ze jestesmy gotowi - rzucila lekarka, ktora najwyrazniej sprawowala tu wladze. - Brzuch chirurgiczny. -To znaczy, ze ma twardy brzuch, nie odbywa sie trawienie - szepnela mi na ucho Annie. -Dobra, predzej. Popychano mnie bez zadnych ceregieli ze wszystkich stron. -Z drogi. Prosze stad wyjsc. Pacjentka jest w ciezkim stanie. Moze umrzec. Usunalem sie, zeby mogli wywiezc Kayle z lozkiem na korytarz. Oczy miala nadal zamkniete. Czy wiedziala, ze przyszedlem? Kto jej to zrobil? Szedlem tuz za lekarzami, ale sanitariusze blyskawicznie zaladowali Kayle do windy i zasunely sie metalowe drzwi. Zostalem z Annie. Wskazala druga winde. -Jesli chcesz, moge cie zabrac do poczekalni na gorze. Wierz mi, ze wszyscy ta staja na glowie, zeby ja ratowac. Wiedza, ze Kayla jest lekarka. I wszyscy wiedza, ze jest aniolem. Rozdzial 76 Pacjentka jest w ciezkim stanie. Moze umrzec... Wszyscy wiedza, ze jest aniolem. Trzy godziny spedzilem w poczekalni sam, pozbawiony jakiejkolwiek wiadomosci o Kayli. Po glowie krazyly mi niepokojace, ironiczne mysli - u swietego Antoniego urodzilo sie dwoje moich dzieci, ale tez stwierdzono zgon Marii. A teraz trafila tu Kayla. Po chwili znow podeszla do mnie Annie Falk, uklekla na jedno kolano i odezwala sie cichym, powaznym glosem, ktory wystraszyl mnie jak nic na swiecie. -Chodz, Alex, predko. Zabiore cie do Kayli. Juz opuscila OIOM. Na sali pooperacyjnej w pierwszej chwili uznalem, ze jeszcze sie nie obudzila, ale kiedy podszedlem, poruszyla sie. Otworzyla oczy i zobaczyla mnie. Natychmiast mnie poznala. -Alex? - szepnela. -Witaj - powiedzialem i serdecznie ujalem jej dlon w swoje. Przez chwile patrzyla na mnie zagubiona, potem zamknela oczy. Lzy poplynely jej ciurkiem po policzkach, omal sam sie nie rozplakalem, ale pohamowalem sie w obawie, ze moge ja wystraszyc. -Juz dobrze - powiedzialem. - Wrocisz do zdrowia. -Tak sie... balam - wyjakala jak mala dziewczynka. Nigdy przedtem mnie tak nie rozrzewnila. -Nic dziwnego - stwierdzilem i przystawilem sobie krzeslo, nie wypuszczajac jej dloni z rak. - Naprawde sama tu przyjechalas? Usmiechnela sie, chociaz patrzyla blednym wzrokiem. -Wiem, ile sie u nas czeka na karetke. -Kto ci to zrobil? - spytalem. - Wiesz kto? W odpowiedzi zamknela oczy. Wolna reke zacisnalem w piesc. Wiedziala, kto ja zaatakowal, ale bala sie powiedziec? Napastnik kazal jej trzymac jezyk za zebami? Przez chwile siedzielismy cicho - dopoki nie zdecydowala sie powiedziec czegos wiecej. Nie mialem zamiaru nalegac, tak jak nastawalem na biedna Mene Sunderland. -Bylam z wizyta domowa - powiedziala, nie otwierajac oczu. - Wezwala mnie siostra tego czlowieka. To narkoman. Probowal sam sie odtruwac w domu. Kiedy przyjechalam na miejsce, niemal odchodzil od zmyslow. Nie wiem, za kogo mnie wzial. Dzgnal mnie... Glos jej zanikl. Poglaskalem ja po glowie, przylozylem reke do jej policzka. Chociaz nieraz przekonalem sie na wlasne oczy, jak kruche jest ludzkie zycie, nie sposob sie do tego przyzwyczaic. Sprawa zreszta wyglada calkiem inaczej, kiedy uderza w znajoma osobe, kogos nam bliskiego. -Zostaniesz ze mna, Alex, dopoki nie zasne? Nie odchodz. Znow tym samym glosem malej dziewczynki. Nigdy wczesniej nie sprawila na mnie wrazenia tak bezbronnej, jak wtedy na sali pooperacyjnej. Omal mi serce nie peklo, zwlaszcza ze tragedia dosiegla jej, kiedy probowala niesc pomoc. -Oczywiscie - przyrzeklem. - Bede przy tobie. Nie rusze sie stad na krok. Rozdzial 77 -Jak wiesz, przez chwile mialem depresje. -Trwala ponad dziesiec lat. Trudno to nazwac chwila, Alex. Siedzialem naprzeciwko swojej ulubionej lekarki, osobistej psychoterapeutki, Adele Finaly. Raz na jakis czas gra role mojej mentorki. To ona namowila mnie, zebym ponownie otworzyl prywatna praktyke, a nawet skierowala do mnie kilkoro pacjentow. Lubila ich nazywac krolikami doswiadczalnymi. -Adele, musze ci opowiedziec kilka rzeczy, ktore nie daja mi spokoju. Moze to zabrac kilka godzin. -Jasne. Wzruszyla ramionami. Jest szatynka po czterdziestce, ale mam wrazenie, ze odkad ja znam, w ogole sie nie postarzala. Teraz nie ma meza i nawet raz na jakis czas zastanawiam sie, czy nie powinnismy stworzyc zwiazku, ale zaraz odsuwam od siebie taka mysl. Stanowilibysmy zbyt szalona pare. -Oczywiscie jezeli skrocisz kilka godzin gledzenia do piecdziesieciu minut - dodala, jak zwykle roztropnie, tonem, jaki najlepiej na mnie dziala. -Nie ma problemu. Pokiwala glowa. -No to do dziela. Wlaczam zegar. Juz tyka. Zaczalem opowiadac, co spotkalo Kayle i co w zwiazku z tym czuje. Powiedzialem tez, ze Kayla pojechala do rodzicow w Karolinie Polnocnej, zeby dojsc do siebie. -Nie widze w tym swojej winy. Czyli nie czuje sie odpowiedzialny za atak na Kayle. W kazdym razie nie bezposrednio. Adele, mimo profesjonalizmu, nie umiala sie powstrzymac i uniesieniem brwi zdradzila, co mysli. -A niebezposrednio? Pokiwalem glowa. -Owszem, czuje cos w rodzaju poczucia winy, jakbym mogl cos zrobic, zeby do tego nie dopuscic. -Na przyklad? Usmiechnalem sie. Adele rowniez. -Chociazby zlikwidowac wszystkie przestepstwa w calym Waszyngtonie - odparlem. -I znow chowasz sie za poczuciem humoru. -Zebys wiedziala, ale nie to jest najgorsze. Chociaz staram sie zachowac racjonalnosc, poczuwam sie do winy, ze nie ochronilem Kayli. Wiem, Adele, ze dla ciebie brzmi to smiesznie. Ze tak mysle i ze mowie to na glos. Ale tak czuje. -Opowiedz mi wiecej o ochronie, ktora moglbys roztoczyc nad Kayla Coles. Chcialabym to uslyszec. -Nie naciskaj. Zreszta chyba nawet nie uzylem slowa "ochrona". -Uzyles. Poza tym chcialabym, zebys sie wygadal. Zapowiedziales, ze chcesz mi wszystko powiedziec. To jest chyba wazniejsze, niz myslisz. -Nie moglem nic zrobic, zeby jej pomoc. Zadowolona? -Coraz bardziej - przyznala Adele, lecz czekala na dalsze zwierzenia. -Wszystko zaczelo sie tamtego wieczoru z Maria. Mimo ze bylem na miejscu, ukochana kobieta umarla na moich rekach. Nie moglem jej ocalic. Nie moglem nic zrobic. I nawet nie zlapalem tego sukinsyna, ktory ja zabil. Adele sie nie odezwala. -Wiesz, co jest najgorsze? Do dzis sie zastanawiam, czy ta kula nie byla przeznaczona dla mnie. Maria wpadla w moje ramiona... i wtedy dosiegla ja kula. Dlugo siedzielismy w ciszy, dlugo nawet jak na nas, a mielismy wprawe w wytrzymywaniu milczenia. Nigdy nie zlozylem takiego wyznania ani Adele, ani nikomu innemu. -Zamierzam jakos zmienic swoje zycie. Dalej milczala. Madra i silna, wlasnie takich psychoterapeutow lubie. I na takiego sam chcialbym wyrosnac, kiedy w koncu dojrzeje. -Nie wierzysz mi? - spytalem. Wreszcie sie odezwala. -Chce ci wierzyc, Alex. Jasne, ze ci wierze. A ty? Wierzysz sam sobie? Uwazasz, ze zmiana w ogole jest mozliwa? I ze cie na nia stac? -Tak - odparlem. - Wierze, ze moge sie zmienic. Ale wciaz cos mnie otumania. Rozesmiala sie. Ja za nia. -Nie moge uwierzyc, ze place za takie brednie - powiedzialem na koniec. -Ja tez nie - podchwycila Adele. - Ale twoj czas sie skonczyl. Rozdzial 78 Po poludniu poszedlem do kosciola swietego Antoniego, do swietego Toniego, jak mowilem od dziecinstwa, ktore spedzilem nieopodal w otaczanym nie mniejsza czcia domu Nany. Kosciol znajduje sie przecznice od szpitala, w ktorym umarla Maria. Swoja duchowa wiez przenioslem z lekarza naczelnego na naczelnego ordynatora swiata. Najpierw sadzilem, ze to awans, lecz potem uznalem, ze niekoniecznie. Uklaklem przed oltarzem i wciagnalem w pluca przeslodzona won kadzidla oraz znajome sceny narodzin i ukrzyzowania, zeby odwalily brudna robote. Najbardziej uderza mnie w pieknych kosciolach to, ze powstaly na ogol z projektow ludzi natchnionych wiara w cos wiekszego i wazniejszego od nich samych. Tak wlasnie sam staram sie zyc. Spojrzalem na oltarz i westchnalem. Owszem, prosta sprawa, wierze w Boga. Troche mnie natomiast dziwi lub zastanawia przez swa arogancje zalozenie, ze Pan Bog mysli tak samo jak my albo ze ma duza, serdeczna ludzka twarz, jest bialy, brazowy, czarny, zolty, zielony lub dowolnego koloru, albo ze w dzien i w nocy czy w ogole kiedykolwiek wysluchuje naszych modlow. Siedzac w pierwszej lawce, odmowilem jednak kilka modlitw za Kayle, a prosilem nie tylko o to, zeby sie wylizala z ran, lecz zeby ozdrowiala w znacznie glebszym sensie. Ludzie roznie reaguja na zagrazajace zyciu ataki na siebie i swoje rodziny. Sam to przezylem. Teraz rowniez poznala to, niestety, Kayla. W tym rozmodlonym nastroju poswiecilem tez kilka bardzo osobistych slow Marii, o ktorej ostatnio tyle myslalem. Nawet z nia porozmawialem, cokolwiek to znaczy. Wyrazilem nadzieje, ze pochwala moj sposob wychowywania dzieci, o czym dawniej czesto rozmawialismy. Pomodlilem sie tez za Nane i jej kruche zdrowie, odmowilem modlitwe za dzieci, a nawet kilka slow za Rosie, nasza kotke, ktora ostatnio przechodzila ciezkie przeziebienie, a balem sie, czy nie zapalenie pluc. Nie pozwol, zeby nasza kotka odeszla. Jeszcze nie teraz. Rosie tez jest porzadnym stworzeniem. Rozdzial 79 Rzeznik zawital do Georgetown, zeby upuscic troche pary. W przeciwnym razie moglby zanadto nabuzowany wrocic do Caitlin i dzieci, do normalnego zycia. Juz dawno odkryl, ze mu to podwojne zycie odpowiada. Bo komu, do diabla, by nie odpowiadalo? Moze by tak znow dzis zagrac w czerwone i zielone swiatlo? Wojna z mlodym Maggione bardzo go ostatnio stresowala. Przecznica 3000 Q Street, ktora teraz zwawo kroczyl, byla pieknie otoczona drzewami. Dominowaly na niej eleganckie kamieniczki i okazale wille. Byla to dzielnica zamoznych ludzi, a zaparkowane samochody swiadczyly o statusie spolecznym i guscie mieszkancow - kilka mercedesow, range rover, bmw, aston martin, ze dwa nowe, lsniace bentleye. Ruch pieszych ograniczal sie wlasciwie do wchodzenia do domow lub wychodzenia z nich. Sullivanowi absolutnie to wystarczalo. Mial na uszach sluchawki i sluchal ulubionego szkockiego zespolu Franz Ferdinand. W koncu jednak wylaczyl muzyke i spowaznial. W kamienicy na rogu Thirty-first i Q Street szykowano wystawne przyjecie. Pod dom podjechala furgonetka dostawcza z napisem: "Georgetown Valet", z ktorej wynoszono drogie artykuly spozywcze. Ogrodnik sprawdzal imitacje latarni gazowych przed domem. Swiatla zamrugaly bez zarzutu. I wtedy uslyszal stukot szpilek nadchodzacej kobiety. Ten mily sercu, wrecz odurzajacy dzwiek dobiegal z naprzeciwka, z klinkierowego chodnika, ktory wil sie po dzielnicy niczym lezacy na stole naszyjnik. W koncu oczom Sullivana ukazala sie postac - zgrabna kobieta z dlugimi czarnymi wlosami do polowy plecow. Irlandzkiego pochodzenia tak samo jak on? Piekna dziewczyna? Z tylu trudno bylo ocenic. Ale rozpoczal pogon. Wkrotce dowie sie o niej wszystkiego, czego zechce. Czul, ze juz panuje nad jej losem, ze dziewczyna nalezy do niego, czyli do Rzeznika, do jego poteznego alter ego, a moze nawet do pierwszego "ja". Zblizajac sie coraz bardziej do czarnowlosej kobiety, spogladal w waskie zaulki za co wiekszymi domami i w zagajniki, wypatrujac dobrego miejsca. Wtem ujrzal przed soba sklep. Jedyny w calej dzielnicy. Jakby zagubiony w tym otoczeniu. SARAH'S MARKET, glosil szyld. Piekna brunetka wlasnie weszla do sklepu. -Przeciwnosci losu pokonane - mruknal pod nosem Rzeznik, po czym usmiechnal sie i wyobrazil sobie, ze podkreca zbojeckiego wasa. Uwielbial takie zabawy, ryzykowna i prowokacyjna gre w kotka i myszke, w ktorej to on ustanawia zasady. Usmiech natychmiast znikl mu z twarzy, kiedy zobaczyl w sklepie cos, co absolutnie mu sie nie spodobalo. Na stojaku lezaly gazety, na wierzchu "Washington Post". Nagle przypomnial sobie, ze gdzies w okolicy mieszka Bob Woodward, ktory wslawil sie ujawnieniem afery Watergate. Ale nie to bylo najgorsze. Problemow nastreczala twarz Rzeznika, w kazdym razie przyblizony szkic, odreczny rysunek, na ktorym wypadl calkiem, calkiem. Znajdowal sie nad wiadomosciami dnia, gdzie absolutnie nie powinien sie znalezc. - Moj Boze, jestem slawny. Rozdzial 80 Nie bylo mu jednak do smiechu. Predko zawrocil do samochodu zaparkowanego na Q Street. Nic gorszego nie moglo mu sie przytrafic. Ostatnio pech go nie odstepowal. Michael Sullivan usiadl za kierownica cadillaca i spokojnie rozwazyl swoja niefortunna sytuacje. Przebiegl w myslach potencjalnych "podejrzanych", wytypowal kobiete, ktora musiala nagadac o nim niestworzonych rzeczy. Moze nawet podac policji jego rysopis. Ciekawe, ze atak przyszedl z obu stron naraz. Jednoczesnie dobieraja mu sie do skory waszyngtonska policja i mafia. Co robic, co robic? Najpierw przyszlo mu do glowy rozwiazanie czesciowe, satysfakcjonujace, nader emocjonujace, bo zakrawalo na nowa zabawe. Kolejne posuniecie w grze. Stoleczna policja, dysponujac w swoim mniemaniu jego podobizna, moze napytac mu biedy, ale moze tez z powodu nadmiernego zadufania wykonac falszywy ruch. Blad. Ich blad. Zwlaszcza jezeli on, zgodnie z zamiarem, przypusci odpowiedni kontratak. Co zatem musi przedsiewziac dla samoobrony? Pierwszy krok przywiodl go na Wisconsin Avenue, na wysokosci Blues Alley, w poblize znajomego zakladu. Przyjal go tam fryzjer imieniem Rudy. Sullivan zdecydowal sie na strzyzenie i golenie. Zawsze na fotelu czul odprezenie i przyjemnosc, a jednoczesnie ciekawosc, jak bedzie potem wygladal i czy spodoba mu sie jego nowa twarz. Dziesiec, dwanascie minut pozniej bylo po wszystkim. Prosze zdjac opatrunki, doktorze Frankenstein. Niski, krepy fryzjer wyraznie byl zadowolony z siebie. Jezeli schrzaniles robote, juz nie zyjesz. Ja nie zartuje, Rudy, pomyslal Rzeznik. Potne cie na wstazki twoja wlasna brzytwa. I zobaczymy, co o tym napisza w "Washington Post". Ale chwila! -Calkiem niezle. Nawet mi sie podoba. Chyba troche przypominam Bono. -Tego od Sonny i Cher? - spytal tepy Rudy. - Bo ja wiem? Chyba jest pan przystojniejszy. Ale pewno wie pan, ze on nie zyje? -Mniejsza o to - powiedzial Sullivan, zaplacil, zostawil fryzjerowi napiwek i wyszedl z zakladu. Stamtad pojechal na Kapitol. Zawsze lubil tamta okolice, czerpal z niej natchnienie. Wiekszosc ludzi na mysl o Kapitolu widzi piekne schody i tarasy zachodniej fasady. Tymczasem od wschodu za Kapitolem oraz gmachami Sadu Najwyzszego i Biblioteki Kongresu znajduje sie tetniaca zyciem, dobrze mu znana dzielnica mieszkaniowa. Juz tu kiedys bylem. Minal park Lincolna, skad rozciagal sie widok na kopule Kapitolu, zupelnie wyjatkowy teraz, w porze spadajacych lisci. Wypalil papierosa i zrewidowal swoj plan przed dosc osobliwym pomnikiem Emancypacji, ktory przedstawia niewolnika zrywajacego lancuchy, podczas gdy Lincoln czyta Proklamacje Emancypacji. Lincoln, prawie pod kazdym wzgledem dobry czlowiek. A ja? Bardzo zly. Ciekawe, jak do tego doszlo - zastanowil sie. Wkrotce potem wlamywal sie do domu na C Street. Czul przez skore, ze to ta suka go wydala. Czul to calym soba. Niebawem sie przekona. Mena Sunderland siedziala w ukochanej, malej kuchni. Miala na sobie dzinsy, snieznobialy podkoszulek, wysluzone saboty i gotowala danie z makaronu na jedna osobe, popijajac czerwone wino. Sliczna jak obrazek, pomyslal. -Tesknilas za mna, Meno? Bo ja za toba tesknilem. I wiesz co? Omal nie zapomnialem, jaka jestes sliczna. Juz cie jednak nie zapomne, slicznotko. Tym razem przynioslem aparat, zeby ci pstryknac zdjecie. W koncu trafisz do mojej mistrzowskiej kolekcji zdjec. Bez dwoch zdan! I ciachnal ja skalpelem po raz pierwszy. Rozdzial 81 Modlilem sie jeszcze w kosciele, kiedy zadzwonila moja komorka. Jakis klopot w poblizu Kapitolu. Odmowilem krotki pacierz za osobe w niebezpieczenstwie, a takze drugi, zebysmy jak najpredzej zlapali poszukiwanego zabojce-gwalciciela. I wybieglem z kosciola. Razem z Sampsonem ruszylismy do dzielnicy za Kapitolem jego wozem z syrena i swiatlami na dachu. Kiedy dotarlismy na miejsce, juz wszedzie wisiala zolta tasma otaczajaca miejsca zbrodni. Coz za dramatyczna sceneria na tylach waznych gmachow panstwowych, pomyslalem, kiedy wbiegalem z Sampsonem po schodach ganku kamieniczki, po cztery stopnie naraz. Czy ten czlowiek celowo urzadza dla nas przedstawienie? Czy to zwykly zbieg okolicznosci? Uslyszalem wycie alarmu samochodowego, obejrzalem sie za siebie. Coz za dziwny widok - policja, dziennikarze, gestniejacy tlum gapiow. Na twarzach wielu osob malowal sie strach. Pomyslalem, jakiez to swojskie pietno naszych czasow, strach, potworny strach, ktory ogarnal nasz kraj, a moze nawet caly swiat. Niestety, wewnatrz budynku bylo tylko gorzej. W srodku zapanowali juz inspektorzy do spraw zabojstw i technicy kryminalistyczni, wszyscy z posepnymi minami, ale Sampsona wpuszczono. Wbrew zastrzezeniom sierzanta wciagnal i mnie. Weszlismy do kuchni. Makabryczne miejsce zbrodni. Warsztat zabojcy. Zobaczylem nieszczesna Mene Sunderland. Lezala na czerwono-brazowych kafelkach posadzki w kuchni. Bialka oczu miala na wierzchu, jakby utkwila wzrok w jednym punkcie sufitu. Moja uwage najpierw jednak przykulo co innego. Coz za bydlak z tego zabojcy! W jej szyi tkwil noz do krojenia miesa, ktory sterczal niczym smiertelny znak. Twarz pokryta licznymi ranami, glebokimi, wskazujacymi na niepotrzebnie zajadly atak. Sprawca zdarl z dziewczyny bialy podkoszulek. Dzinsy i majtki zsunal do kostek, ale nie sciagnal do konca. Jeden jasnoniebieski sabot tkwil jeszcze na nodze, drugi lezal w kaluzy krwi przewrocony na bok. Sampson spojrzal na mnie. -Alex, powiedz, co z tego rozumiesz. -Na razie niewiele. Chyba nawet jej nie zgwalcil - powiedzialem. -Dlaczego? Przeciez zdjal jej spodnie. Uklaklem nad cialem Meny. -Wnioskuje z charakteru ran. Tyle krwi, taka jatka. Za bardzo byl na nia wsciekly. Zakazal jej rozmawiac z nami, a ona nie posluchala. Podejrzewam, ze o to chodzi. John. Niewykluczone, ze zginela przez nas. Sampson sie zachnal. -Alex, przeciez zabronilismy jej tu wracac. Proponowalismy ochrone, nadzor. Co wiecej moglismy zrobic? Potrzasnalem glowa. -Moze zostawic ja w spokoju. Schwytac zabojce, zanim ja dopadnie. Cokolwiek, John... byle nie to. Rozdzial 82 Teraz wiec prowadzilismy sledztwo nie tylko w sprawie Meny Sunderland, lecz rowniez w imie jej pamieci - przynajmniej tak sobie tlumaczylem w duchu. Mowilem sobie, ze robie to dla Marii Cross, Meny Sunderland i wielu innych. Przez kolejne trzy dni pracowalem z Sampsonem za dnia, a nocami obchodzilem z nim ulice. Nasza nocna zmiana trwala zwykle od dziesiatej wieczor do drugiej nad ranem. Dolaczalismy do patrolu policyjnego krazacego po Georgetown i Foggy Bortom, dzielnicach, w ktorych dokonal napadow zabojca-gwalciciel. Wszyscy dzialali z duzym zaangazowaniem, ale nikomu nie zalezalo na dorwaniu przestepcy bardziej niz mnie. Staralem sie jednak mimo tak intensywnego sledztwa zachowac dystans i spokoj. Dbalem o to, zeby prawie codziennie wieczorem zjesc kolacje z Nana i z dziecmi. Odwiedzilem Kayle Coles w Karolinie Polnocnej. Wracala do zdrowia. Przeprowadzilem rowniez pol tuzina sesji z pacjentami, w tym z Kim Stafford, ktora zaczela przychodzic do mnie dwa razy w tygodniu i chyba nawet poczynila postepy. Jej narzeczony nie zajaknal sie przed nia slowem o naszej "rozmowie". Rano obowiazkowo pilem kawe w Starbucks w moim budynku albo w Au Bon Pain na rogu ulic Indiana i Sixth. Z Au Bon Pain mialem pewien klopot, bo za bardzo mi smakowaly ich ciastka, dlatego wolalem obchodzic te cukiernie z daleka. Kim byla moja ulubiona pacjentka. Terapeuci zwykle miewaja ulubionych klientow, choc nie zawsze sie do tego przed soba przyznaja. -Pamieta pan, jak mowilam, ze Jason nie jest taki zly? - zapytala pewnego ranka po pierwszym kwadransie naszej sesji. Pamietalem, tak samo jak pamietalem sytuacje, w ktorej mu zresetowalem mozg w komisariacie. -A jednak przekonalam sie, panie doktorze, ze jest zwyklym, najnormalniejszym smieciem. Przyznaje, ze zabralo mi to sporo dluzej, niz powinno. Pokiwalem glowa w oczekiwaniu na dalsze wyznania. Dokladnie wiedzialem, co chce od niej uslyszec. -Wyprowadzilam sie od niego. Zaczekalam, az wyjdzie do pracy, i ucieklam. Powiedziec panu prawde? Umieram teraz ze strachu. Ale nie moglam postapic inaczej. Wstala, podeszla do okna wychodzacego na plac Sadowy. Widac tez bylo stamtad gmach sadu okregowego. -Od dawna jest pan zonaty? - zapytala, patrzac na obraczke, ktora nadal nosilem na lewej rece. -Kiedys bylem, ale juz nie jestem. Opowiedzialem jej o Marii i o wydarzeniach sprzed dziesieciu lat. Podalem jej skrocona wersje, okrojona z sentymentow. -Bardzo mi przykro - powiedziala, kiedy skonczylem. W oczach stanely jej lzy, calkiem niepozadany skutek mojego zwierzenia. Tego ranka posunelismy sie wyraznie naprzod, pokonalismy kilka trudnych przeszkod. I wtedy stalo sie cos dziwnego, Kim Stafford uscisnela mi reke. - Dobry z pana czlowiek. Do widzenia, doktorze Cross. Pomyslalem, ze byc moze stracilem oto pacjentke - w dodatku pierwsza - bo odnioslem sukces w pracy. Rozdzial 83 Wydarzenia tamtego wieczoru przyprawily mnie o wstrzas. Wieczor zaczal sie calkiem niezle, az tu nagle wszystko sie zawalilo. Zaprosilem Nane i dzieci na wyjatkowa kolacje do Kinkead's w poblizu Bialego Domu na Pennsylvania Avenue, naszej ulubionej restauracji w Waszyngtonie. Do naszego stolika podszedl wielki jazzman Hilton Fenton i opowiedzial zabawna anegdote o aktorze Morganie Freemanie. W koncu wstalem i powloklem sie drewnianymi schodami do swojego gabinetu na strychu, przeklinajac pod nosem wszystkie kolejne stopnie. Nastawilem Sama Cooke'a, na poczatek moj ulubiony przeboj You Send Me. Nastepnie zasiadlem nad archiwalnymi aktami stolecznej policji z okresu zabojstwa Marii, a byly to setki stron. Szukalem nierozwiazanych przypadkow gwaltu z tamtego okresu, zwlaszcza takich, ktore zdarzyly sie w Southeast albo w okolicy. Pracowalem intensywnie, sluchajac muzyki, gdy wtem, spojrzawszy na zegarek, stwierdzilem ze zdziwieniem, ze jest dziesiec po trzeciej. Znalazlem ciekawe informacje w aktach sprawy o seryjny gwalt, ktora toczyla sie mniej wiecej w czasie, kiedy zginela Maria. Gwalty zaczely sie kilka tygodni wczesniej, a skonczyly po zabojstwie Marii. I nigdy potem sie nie powtorzyly. Czyzby gwalciciel tylko wtedy odwiedzil Waszyngton? Jeszcze ciekawsze, ze zadna z ofiar nie rozpoznala sprawcy. Wszystkie dostaly pomoc medyczna, ale nie chcialy rozmawiac z policja o tym, co je spotkalo. Nie mialem w reku zadnych konkretow, ale pograzylem sie w dalszej lekturze. Przejrzalem kilka kolejnych raportow i nadal nie trafilem na zadne proby ustalenia tozsamosci przez ofiary. Czyzby to tylko zbieg okolicznosci? Niemozliwe. Czytalem dalej. W pewnej chwili przezylem wstrzas na widok notatki inspektora Hightowera. Nazwisko i dalsze dane. Maria Cross. Pracownik spoleczny w Potomac Gardens. Inspektor Alvin Hightower, ktorego wowczas spotkalem przelotnie, a ktory chyba juz teraz nie zyl, napisal raport w sprawie gwaltu studentki Uniwersytetu George'a Washingtona. Atak nastapil w barze na M Street. Kontynuowalem lekture, wstrzymujac niemal oddech. Przypomniala mi sie rozmowa z Maria kilka dni przed jej smiercia. Opowiadala mi o sprawie, ktora sie wlasnie zajmowala, sprawie zgwalconej dziewczyny. Zgodnie z raportem inspektora studentka podala pracownicy spolecznej, niejakiej Marii Cross, przyblizony opis gwalciciela. Sprawca mial byc bialy mezczyzna, metr osiemdziesiat kilka wzrostu, byc moze z Nowego Jorku. Kiedy skonczyl z dziewczyna, zlozyl jej poluklon. Rece zaczely mi sie trzasc, przewrocilem strone i sprawdzilem date wstepnego raportu. Zgadzalo sie - powstal w przeddzien smierci Marii. A gwalciciel? Rzeznik. Poszukiwany przez nas zabojca z mafii. Przypomnial mi sie jego uklon na dachu, jego niewytlumaczalna wizyta w moim domu. Rzeznik. Glowe daje, ze to on. Czesc czwarta Pogromca Smokow Rozdzial 84 Nana odebrala telefon w kuchni, gdzie cala rodzina zebrala sie, zeby przygotowac kolacje. Kazdy mial swoje zadanie, od obierania ziemniakow przez zrobienie salatki cesarskiej po nakrycie stolu srebrnymi sztuccami. Zawsze zastygalem na dzwiek telefonu. Ciekawe, co tym razem? Czyzby Sampson znalazl cos na Rzeznika? Nana jednak mowila spokojnie do sluchawki. -Witaj, kochanie, co u ciebie? Jak ty sie czujesz? Och, to swietnie. Juz ci go daje. Kroi warzywa z takim zapalem, jakby pracowal w japonskiej sieci Benihana. Zebys wiedziala, niezle mu idzie. Na pewno dostanie jeszcze wiekszy zastrzyk energii, kiedy uslyszy twoj glos. Wiedzialem, ze to musi byc Kayla, dlatego poszedlem odebrac w salonie. Po drodze zastanawialem sie, kiedy dorobilismy sie telefonu prawie w kazdym pokoju, nie mowiac o komorkach, ktore Damon i Jannie nosili do szkoly. -Co u ciebie, skarbie? - Zaraz po podniesieniu sluchawki uderzylem w imitacje slodziutkiego glosu Nany. - Tak, dostalem. Mozesz powiesic w kuchni - dodalem na uzytek podsluchujacej czeredki dzieciakow, ktore skrecaly sie Ze smiechu. -Czesc, Kayla! Pa, Kayla! - zawolaly chorem. -Pa, Kayla - dodala babcia. - Kochamy cie. Wracaj szybko do zdrowia. Oboje uslyszelismy trzask odkladanej sluchawki i dopiero wtedy Kayla powiedziala: -Wszystko idzie dobrze. Pacjentka spisuje sie bez zarzutu. Juz prawie zregenerowalam sily i jestem gotowa znow skopac komus tylek. Usmiechnalem sie i poczulem cieplo rozlewajace sie we mnie na dzwiek jej glosu, mimo ze dobiegal z tak daleka. -Milo slyszec twoj glos, tym milej, ze masz sile skopac komus tylek. -Twoj tez, Alex. I dzieci, i babci. Przepraszam, ze sie nie odzywalam w zeszlym tygodniu. Moj tata zle sie czul, ale tez juz wraca do zdrowia. No i znasz mnie. Pracowalam spolecznie w okolicy. Chyba wiesz, ze nie znosze, kiedy mi placa. Urwala, ale zagadalem cisze idiotycznymi pytaniami na temat jej rodzicow i zycia w Karolinie Polnocnej, skad oboje pochodzilismy. W tym czasie zdazylem sie otrzasnac z szoku spowodowanego nieoczekiwanym telefonem od Kayli i zaczalem sie zachowywac bardziej naturalnie. -Powiedz, jak sie naprawde czujesz - poprosilem. - Wracasz do zdrowia? -Tak. I poukladalam sobie wszystko w glowie. Mialam czas na refleksje i zrozumienie potrzeby zmian. Uznalam, ze... moze nie powinnam wracac do Waszyngtonu, ale chcialam najpierw z toba o tym porozmawiac. Poczulem w srodku szarpniecie jakby winda, ktora nagle urwala sie w wiezowcu. Liczylem sie z takim obrotem spraw, a mimo to cios mnie ogluszyl. Kayla mowila dalej. -Tyle jest tu do zrobienia. Oczywiscie czeka mnostwo chorych. Juz zapomnialam, jak tu sie milo i normalnie zyje. Przepraszam, nie chce przez to powiedziec... zle to ujelam. Przerwalem jej zartobliwym komentarzem. -Placzesz sie w zeznaniach. Wy, naukowcy, potraficie niezle zamacic sprawe. Kayla westchnela. -Alex, uwazasz, ze sie myle? Rozumiesz, co do ciebie mowie? Jasne, ze rozumiesz. Chcialem powiedziec Kayli, ze drastycznie sie myli, ze powinna natychmiast wracac do Waszyngtonu, ale nie moglem sie na to zdobyc. Dlaczego? -Moge ci odpowiedziec tylko w jeden sposob. Sama najlepiej wiesz, co jest dla ciebie dobre. Nie chcialbym wywierac na ciebie wplywu. Zreszta nawet bym nie mogl. Nie wiem, czy jasno sie wyrazam. -Owszem. Przynajmniej jestes szczery - powiedziala. - Bede musiala sie zastanowic, co jest dla mnie najlepsze. Taki mam charakter. Podobnie zreszta jak ty. Rozmawialismy jeszcze chwile, a kiedy w koncu sie rozlaczylismy, ogarnal mnie dziwny strach. Chyba ja stracilem, prawda? Co sie ze mna dzieje? Dlaczego jej nie powiedzialem, ze jest mi potrzebna? Nie blagalem, zeby wrocila do Waszyngtonu, kiedy tylko bedzie mogla? Dlaczego nie wyznalem, ze ja kocham? Po kolacji wrocilem do gabinetu na strych, do swojej nory, swojej kryjowki, i probowalem sie zatracic w kolejnych dokumentach z okresu smierci Marii. Niewiele myslalem o Kayli. Myslalem tylko o Marii, o tym, ze tesknie za nia tak, jak nie tesknilem od lat, zastanawialem sie, jak by wygladalo nasze zycie, gdyby nie zginela. Okolo pierwszej nad ranem wreszcie zszedlem na palcach na dol. Znow wslizgnalem sie do pokoju Alego. Cicho jak myszka polozylem sie obok swojego kochanego, sniacego syna. Polozylem maly palec na raczce malego Alexa i cicho poprosilem: -Pomoz mi, synku. Rozdzial 85 Sprawy toczyly sie teraz szybko... na dobre czy na zle. Michael Sullivan od lat nie zyl w takim napieciu. Fakt, ze ta nerwowka dosyc mu odpowiadala. Odzyskal wigor jak za dawnych lat. Nigdy w zyciu nie czul wiekszej wscieklosci ani wiekszego skupienia. Ubolewal tylko, ze za malo sie dzieje, kazde dzialanie dodaloby mu animuszu. Nie mogl dluzej usiedziec bezczynnie w motelu, nie mogl bez przerwy ogladac starych odcinkow Prawa i porzadku ani grac w pilke nozna czy w baseball z synami. Ciagnely go lowy, brakowalo mu aktywnosci, marzyl o uderzeniu adrenaliny. Blad. Zawital wiec znowu do Waszyngtonu, choc nie powinien, mimo nowej krotkiej fryzury i srebrno-niebieskiej bluzy z kapturem druzyny Georgetown Hoyas, w ktorej wygladal jak frajer lansujacy sie na japiszona, zaslugujacy na fange w nos i kopniaka w glowe, kiedy juz bedzie lezal na ziemi. Co on, cholera, poradzi, ze tak mu sie podobaja tamtejsze kobitki o mistrzowskich jedrnych tyleczkach. Wlasnie skonczyl czytac Miasteczka Johna Updike'a i zastanawial sie, czy ten stary ramol jest chociaz w polowie tak jurny jak niektorzy jego bohaterowie. Czy to nie ten jurny satyr napisal rowniez Couples? Poza tym siedemdziesiecioilusletni pisarz nadal pisze o seksie, jakby byl nastolatkiem dorastajacym na farmie w Pensylwanii, ktory pieprzy wszystko, co ma dwie, trzy albo cztery nogi. Cholera, moze jednak umknal mu sens ksiazki. Albo Updike'owi? Czy to mozliwe, ze facet sam nie czai, o czym pisze? W kazdym razie podobaly mu sie odstawione kobitki z Georgetown. Fajnie pachnialy, fajnie wygladaly, fajnie gadaly. Kobiety z Georgetown, niezly tytul ksiazki, moglby ja napisac chociazby Johnny U. Chryste, bawily go wlasne przemyslenia. W drodze samochodem z Marylandu sluchal zespolu U2. Kiedy Bono wyl o tym, ze chcialby spedzic troche czasu w glowie ukochanej, Sullivan zastanowil sie, czy - pominawszy ckliwy irlandzki romantyzm - to naprawde taki dobry pomysl. Czy Caitlin powinna mu zagladac do glowy? Co to, to nie. A on do jej glowy? Tez nie. Bo nie chcial znalezc sie w prozni. O, wlasnie, gdzie on sie teraz znajduje? Aha, na Thirty-first Street. Dojezdzal do Blues Alley, opustoszalej o tej porze, w przeciwienstwie do wieczoru, kiedy w tej czesci miasta otwierano kluby i sciagaly tu tlumy. Sluchal Jamesa McMurtry'ego i zespolu Heartless Bastards. Tak mu sie spodobala ta plyta, ze jeszcze przez kilka minut nie opuszczal zaparkowanego samochodu. W koncu wysiadl, wyciagnal nogi i odetchnal troche zanieczyszczonym miejskim powietrzem. Czy jestem gotow, czy nie, ide. Postanowil pojsc na skroty w strone Wisconsin Avenue, zeby obejrzec tam sobie panie, moze zwabi ktoras do ciemnego zaulka. A potem? Co mu sie, do cholery, bedzie podobalo. Przeciez to on jest Michael Sullivan, Rzeznik ze Sligo, wariat, jakiego ten swiat, wirujaca kula gazow i kamieni, nie widzial. Jak brzmiala jego ulubiona kwestia? Trzy na cztery glosy w mojej glowie kaza mi isc na calosc. Wejscie do zaulka przy Thirty-first Street bylo skapane w przycmionej zoltej lunie oswietlajacej wloska knajpke zwana Ristorante Piccolo. Duzo lokali na M Street, ulicy rownoleglej do tego zakamarka, mialo tu swoje kuchenne wejscia. Minal tylne drzwi do befsztykami, nastepnie do francuskiego bistra, a dalej do obskurnej hamburgerowni plujacej dymem. Zauwazyl, ze z przeciwka nadchodzi jakis facet, za nim dwoch. Co jest, do diabla? Co tu sie dzieje? Chyba jednak wiedzial. Trafil na slepy zaulek. Ktos w koncu uprzedzil go o krok, zamiast on jego. Skorzane plaszcze. Waleczne osilki. Z cala pewnoscia nie byli to studenci z Georgetown, ktorzy obrali skrot, zeby wstapic na kawalek chabaniny do pobliskiej befsztykami. Odwrocil sie w strone Thirty-first i tam zobaczyl jeszcze dwoch facetow. Blad. I to duzy. W dodatku jego. Nie docenil mlodego Johna Maggione. Rozdzial 86 -Przysyla nas pan Maggione - zawolal jeden z twardzieli maszerujacych dumnie i zdecydowanie ku Michaelowi Sullivanowi od strony Wisconsin. Menele przyspieszyli kroku, osaczyli go. Koniec z tajemniczoscia i domyslami, nie mowiac o tym, ze dwoch drabow juz mialo na wierzchu zwisajace u bokow pistolety, a Rzeznik nie byl uzbrojony, jesli nie liczyc skalpela chirurgicznego w bucie. Za cholera nie zalatwi czterech, majac tylko skalpel. Chyba nawet pistolet na niewiele by sie zdal. Co mu pozostawalo? Pstryknac im zdjecie? -Chyba zle sie wyrazilem, Rzezniku. Pan Maggione wcale nie chce cie widziec - powiedzial starszy. - Po prostu chce, zebys zniknal z powierzchni ziemi. Im predzej, tym lepiej. Chocby dzisiaj. Moglbys to zrobic dla pana Maggione? Nie watpie. Potem znajdziemy twoja zone, trojke dzieci i im tez pomozemy zniknac. W glowie Michaela Sullivana klebily sie teraz wszystkie mozliwosci. Moze jednego, tego klapiacego dziobem, da rade zdjac przynajmniej tyle. Zamknalby mu te jego ohydna gebe raz na zawsze. I na dokladke potem go pokiereszowal. Ale co z pozostalymi trzema? Przy odrobinie szczescia moglby zalatwic jeszcze dwoch. Jezeli podejdzie do nich na tyle blisko, zeby ich ciachnac, chociaz mala szansa. Moze sa glupi, ale na pewno nie tak bardzo. Jak wiec sie z nimi rozprawic? Nie zamierzal poddac sie bez walki. -Masz jaja, zeby samemu mnie zdjac? - zawolal do rezolutnego. - Co, przydupasie? Uzyl mafijnego okreslenia na glupka, ktory tylko komus sluzy. Probowal facetowi zalezc za skore. Cholera, teraz moglby chwycic sie wszystkiego. I tak za chwile zginie, chociaz nie jest jeszcze gotow na smierc. Platny zabojca skrzywil sie w grymasie. -Nie ma problemu. Moglbym cie zdjac. Ale wiesz, kto jest dzisiaj przydupasem? Dam ci podpowiedz. Chyba podcierales mu dzis rano tylek. Rzeznik wlozyl reke do kieszeni bluzy i jej stamtad nie wyjmowal. Rezolutny natychmiast zareagowal, podniosl wolna reke. Pozostali staneli. Wszyscy mieli bron na wierzchu, ale zaden nie chcial ryzykowac zblizenia sie do legendarnego Rzeznika. Rezolutny skinal gestem na mezczyzne za Sullivanem, zeby przesunal sie w prawo, przy czym sam wraz z czwartym przesunal sie w lewo. W ten sposob oczyscil im linie strzalu. Nieglupie. -Ech, ty idioto. Tym razem poplynales, co? Powiedz mi, myslales kiedykolwiek, ze tak skonczysz? Sullivan musial sie rozesmiac. -Wiesz co? Nigdy nie myslalem o koncu. I nadal nie mysle. -A jednak. Zaraz wszystko sie dla ciebie skonczy. Ogladaj sobie ten film, dopoki nie zgasna swiatla! Sullivan nie mial najmniejszych watpliwosci, ze facet mowi prawde, ale wtedy uslyszal cos, w co trudno mu bylo uwierzyc. Zza plecow dobiegl go dzwiek, ktory kazal mu sie obejrzec. Rzeznik musial sprawdzic, czy sluch go nie myli, czy aby nikt okrutnie z niego nie zakpil. U wylom zaulka rozlegl sie krzyk - najwyrazniej zdarzyl sie niewyobrazalny cud. Albo to byl najszczesliwszy dzien w jego zyciu. Albo jedno i drugie. Nadciagnela kawaleria! Oto, kto przybyl, zeby ocalic mu skore. Rozdzial 87 -Policja stoleczna! Rzucic bron. Migiem! Tu policja. Bron na ziemie. Sullivan zobaczyl gliniarzy, ktorzy wygladali mu na inspektorow, dwoch gorliwych Murzynow w cywilnych ubraniach. Zaszli od tylu bandytow z mafii, ktorzy stali u wylom Thirty-first Street, zdezorientowani, i nie wiedzieli, co robic dalej. On tez nie wiedzial. Tak czy owak, psy w tym miejscu stanowia nieslychany widok, pomyslal Sullivan. Czyzby nalezeli do sil rzuconych na Georgetown, zeby zlapac gwalciciela, czyli jego? Cholera, glowe by dal, ze tak, a jesli sie nie myli, to na razie z pewnoscia on jeden w tej uliczce sie zorientowal. Jeden z gliniarzy juz wzywal posilki. Na co dwaj zolnierze mafii stojacy przy Wisconsin obrocili sie na piecie i... odeszli. Inspektorzy wyciagneli bron, ale jak mieli zareagowac? No wlasnie, jak? Sullivan omal nie parsknal smiechem, po czym tez sie odwrocil i ruszyl w strone ulicy Wisconsin. Puscil sie sprintem, biegnac co tchu w strone zatloczonej ulicy. Jak na wariata przystalo, wpadl w oblakanczy smiech. Postanowil po prostu bezczelnie uciec, nie zatrzymywac sie. Tak jak za dawnych czasow na Brooklynie, kiedy jako dzieciak wygrywal w ten sposob zabawy. Pedz, Mikey, pedz. Jesli ci zycie mile. Co mogli zrobic gliniarze ze stolecznej? Strzelic mu w plecy? Niby za co? Za probe ucieczki? Jemu, potencjalnej ofierze czterech uzbrojonych facetow w zaulku? Gliniarze krzyczeli, grozili mu, ale mogli tylko patrzec, jak ucieka. Juz od lat, a moze nigdy w zyciu, nie widzial nic smieszniejszego. Kawaleria przybyla mu z pomoca. Wielki blad. Ich blad. Rozdzial 88 Kiedy po poludniu dotarlem z Sampsonem do komisariatu przy Wisconsin, przez drzwi do budynku przewinelo sie pol tuzina wbiegajacych i wybiegajacych mundurowych. Inspektor Michael Wright wreszcie zrozumial, ze mogl wraz z partnerem ujac gwalciciela z Georgetown, czyli przegapil bodaj najbardziej lakomy kasek w swojej karierze. Teraz trzymali za kratkami dwoch ludzi, ktorzy mogli wiedziec, ocotu chodzi. Ktos tylko musial nimi dobrze potrzasnac. Wszedlem wraz z Sampsonem za kuloodporna scianke trzymetrowej wysokosci i ruszylem w kierunku pokojow przesluchan mieszczacych sie za boksami oficerow sledczych. Znajomy widok - zniszczone, zawalone papierzyskami biurka, stare komputery i telefony z poprzedniej epoki, wielkie pudla wypelnione po brzegi. Zanim weszlismy do pokoju przesluchan, Wright poinformowal nas, ze zaden z dwoch mezczyzn nie zaczal jeszcze mowic. Obaj mieli przy sobie beretty, byl pewien, ze sa wynajetymi zabojcami. -Dobrej zabawy - zyczyl nam Wright, kiedy wchodzilem do srodka z Johnem. Sampson odezwal sie pierwszy. -Inspektor John Sampson. A to doktor Alex Cross. Doktor Cross jest psychologiem kryminalnym zaangazowanym do sledztwa, ktore prowadze w sprawie serii gwaltow w okolicy Georgetown. Zaden z nich nie odezwal sie slowem, nawet nie rzucil dowcipu dla przelamania lodow. Byli muskularnymi typami po trzydziestce, mieli glupawe usmieszki przylepione na stale do twarzy. Sampson zadal jeszcze kilka pytan, a potem juz tylko siedzielismy w milczeniu po obu stronach stolu. W koncu do drzwi zapukala i weszla do srodka sekretarka. Wreczyla Sampsonowi kilka faksow, jeszcze cieplych, prosto z maszyny. Przeczytal i pokazal mnie. -Nie przypuszczalem, ze mafia dziala w Waszyngtonie - odezwal sie Sampson. - Najwidoczniej sie mylilem. Obaj jestescie zolnierzami mafii. Czy ktorys z was ma cos do powiedzenia na temat przebiegu zdarzen w tamtym zaulku? Zaden nie mial. Z drazniacym zadufaniem ignorowali nasze pytania, wrecz udawali, ze nas tam w ogole nie ma. -Panie doktorze, moze rozpracujemy sprawe bez pomocy tych panow, co? - zapytal mnie Sampson. -Mozemy sprobowac. Wlasnie czytam, ze John "Grabarz" Antonelli i Joseph "Zyleta" Lanugello pracuja dla Johna Maggione z Nowego Jorku. Scisle rzecz biorac, dla mlodego Maggione. Bo ojciec kilka lat temu zatrudnil w Waszyngtonie niejakiego Michaela Sullivana, zwanego rowniez Rzeznikiem. Pamietasz go, John? -Jasne. Zdjal chinskiego dealera narkotykow. W tym samym czasie zginela twoja zona Maria. Pan Sullivan jest teraz podejrzany w tamtej sprawie. -Rzeczony Michael "Rzeznik" Sullivan jest rowniez podejrzany o serie gwaltow w Georgetown i co najmniej jedno zabojstwo zwiazane z tymi gwaltami. Czy to Sullivana osaczyliscie w Blues Alley? - spytalem zolnierzy mafii. Nie pisneli ani slowa. Twardziele, nie ma co. W koncu Sampson wstal, podrapal sie w brode. -Dobra, w takim razie ani Grabarz, ani Zyleta nie beda nam juz potrzebni. Co z nimi zrobimy? Czekaj, mam pomysl. Spodoba ci sie, Alex - powiedzial Sampson, chichoczac pod nosem. Wskazal gestem zolnierzowi mafii, zeby wstal. -Tutaj juz skonczylismy. Prosze za mna, panowie. -Dokad? - Lanugello wreszcie przerwal milczenie. - Jeszcze nie uslyszelismy zarzutow. -Idziemy. Mam dla was niespodzianke. - Sampson szedl pierwszy, oni za nim, ja zamykalem pochod. Nie przypadlo im to do gustu, ze obstawiam tyly. Widocznie uznali, ze moge zywic do nich uraze za to, co spotkalo Marie. Moze i mieli racje. Sampson dal znak straznikowi na koncu korytarza, ktory otworzyl cele z klucza. Na dolku siedzialo juz kilku wiezniow w oczekiwaniu na zarzuty prokuratorskie. Wszyscy oprocz jednego byli czarni. John wprowadzil zolnierzy mafii do srodka. -Posiedzicie tutaj. Jak zmienicie zdanie i zechcecie gadac - powiedzial Sampson do facetow z mafii - zawolajcie nas. Jezeli jeszcze zastaniecie doktora Crossa i mnie w budynku. Bo jesli nie, zajrzymy do was jutro rano. Na wszelki wypadek zyczymy wam dobrej nocy. Sampson postukal kilka razy odznaka o kraty celi. -Ci panowie sa podejrzani o serie gwaltow - oznajmil pozostalym wiezniom. - Gwalcili czarne kobiety w Southeast. Ale uwazajcie, bo to twardziele z Nowego Jorku. Wyszlismy, a straznik zatrzasnal za nami drzwi. Rozdzial 89 O czwartej nad ranem w zimny, slotny dzien obaj mlodsi synowie wyplakiwali sobie oczy na tylnym siedzeniu auta. Caitlin chlipala z przodu. Sullivan zwalil cala wine na mlodego Maggione i cosa nostre za caly ten straszliwy, okropny balagan. Kiedys Maggione za to odpowie, Sullivan juz nie mogl sie doczekac dnia zaplaty. Podobnie jak jego skalpel i pila rzeznicza. O wpol do trzeciej rano zapakowal rodzine do samochodu i czmychnal z domu dziesiec kilometrow pod Wheeling w Wirginii Zachodniej. W ciagu dwoch tygodni juz drugi raz sie przeprowadzali, ale nie mial wyjscia. Obiecal chlopcom, ze kiedys wroca do Marylandu, chociaz wiedzial, ze to nieprawda. Nigdy nie wroca. Juz dostal oferte kupna domu. A pieniadze byly mu potrzebne do realizacji planu ucieczki. Teraz wiec uciekali cala rodzina, zeby ratowac skore. Kiedy opuscili swoj dom w dzikiej Wirginii Zachodniej, jak ja nazywal, podejrzewal, ze mafia moze go znow dopasc, ze moze czyhac tuz za zakretem. Minal jednak pierwszy, nastepnie drugi zakret i spokojnie wyjechal z miasta. Juz wkrotce spiewali piosenki Rolling Stonesow i ZZ Top, w tym dwudziestominutowa wersje Legs, az zona zaprotestowala, ze dosc juz tego ciaglego wycia swiadczacego o nadmiarze testosteronu. Po drodze wstapili do baru Denny'ego na sniadanie, potem do McDonalda na druga przerwe toaletowa i juz o trzeciej po poludniu jechali przez nieznane sobie tereny. Na szczescie Sullivan nie zostawil zadnych sladow, po ktorych mogliby go wytropic zabojcy mafii. Zadnych okruszkow chleba jak w bajce o Jasiu i Malgosi. Najciekawsze, ze ani on, ani nikt z jego rodziny nie bawili wczesniej w tej okolicy. Zapuscili sie wiec teraz na dziewicze tereny, nie mieli korzeni ani zadnych powiazan. Wjechal na podjazd kolonialnego domu wiktorianskiego ze stromym dachem, para wiezyczek i nawet witrazowymi oknami. -Cacko, nie dom! - zapial entuzjastycznie Sullivan, plawiac sie w obludnych usmiechach. - Oto nasza wymarzona Floryda, dzieci! -Bardzo smieszne, tato. Przestan - poprosil Mike junior z tylnego siedzenia, na ktorym wszyscy trzej jego synowie siedzieli z ponurymi minami i nosami zwieszonymi na kwinte. Owszem, to byla Floryda, ale w stanie Massachusetts. Caitlin z synami az jekneli, slyszac jego kolejny glupi zart. Male miasteczko liczace sobie ponizej tysiaca mieszkancow, lezace wysoko w gorach Berkshire. Zapierajace dech w piersiach gorskie widoki. No i na podjezdzie nie czyhali na nich zolnierze mafii. Czego wiecej pragnac? -Czy mozna sobie wymarzyc lepsze miejsce? - dopytywal Sullivan dzieci, kiedy zaczely sie rozpakowywac. Dlaczego zatem Caitlin rozplakala sie, kiedy pokazal jej nowy salon z przepieknym widokiem na wielki, grozny szczyt Greylock i rzeke Hoosic? Dlaczego ja oklamywal, kiedy mowil: -Wszystko bedzie dobrze, krolowo, swiatlosci mojego zycia. Moze dlatego, ze podobnie jak ona nie wierzyl we wlasne slowa. Wiedzial, ze i on, i jego rodzina zostana kiedys zamordowani, moze wlasnie w tym domu. Chyba ze wymysli, i to szybko, jakies drastyczne posuniecie. Ale jakie? Czym moglby powstrzymac mafie? Czy mozna zabic cala mafie? Rozdzial 90 Dwa dni pozniej Rzeznik znow uciekal. Tym razem sam, w pojedynke. Opracowal plan i ruszyl na poludnie do Nowego Jorku. Byl spiety, a mimo to spiewal na glos razem ze Springsteenem, Dylanem, the Band, Pink Floydami. Przez cztery godziny jazdy na poludnie nic tylko zlote przeboje. Niechetnie zostawil Caitlin z chlopcami w Massachusetts, ale uznal, ze na razie sa tam chyba bezpieczni. W kazdym razie zadbal o ich bezpieczenstwo najlepiej, jak umial. Bardziej niz ojciec zadbal o niego, matke i braci. W koncu okolo polnocy zjechal z autostrady West Side Highway, po czym ruszyl prosto do Morningside Apartments na West 107 th. Zatrzymywal sie tam juz wczesniej, dlatego wiedzial, ze to wymarzone miejsce dla niego. Dogodna lokalizacja, zwazywszy na to, ze na dwoch pobliskich stacjach krzyzowaly sie cztery rozne linie metra. Pamietal, ze w pokojach nie ma klimatyzacji, ale kto by sie tym przejmowal w listopadzie. Przespal noc jak dziecie w lonie matki. Kiedy wstal o siodmej, zlany potem, natychmiast skupil sie na jednej mysli: jak odplacic mlodemu Maggione. Albo jeszcze lepiej: jak zadbac o dobor naturalny i przetrwanie najsilniejszego. O dziewiatej rano pojechal metrem sprawdzic kilka miejsc zabojstw, ktorych mial zamiar dokonac w najblizszej przyszlosci. Sporzadzil taka "lista zyczen", na ktorej figurowalo kilkanascie osob. Ciekawe, czy ktokolwiek z nich, w wiekszosci mezczyzn, bo znalazly sie w tym gronie tylko dwie kobiety, mial przeczucie, ze czeka go rychla smierc, ze wylacznie od niego, Rzeznika, zalezy, kto przezyje, a kto zginie, kiedy i gdzie. O dziewiatej wieczorem pojechal na Brooklyn, na swoje dawne tereny. Do dzielnicy mlodego Maggione, do jego rewiru w Carroll Gardens. Zatesknil za swoim starym kumplem Jimmym Kapeluszem, uznajac w duchu, ze pewno stary Maggione go sprzatnal. W kazdym razie ktos go stuknal, a potem usunal cialo, jakby Jimmy nigdy sie nie narodzil. Rzeznik zawsze podejrzewal o to starego Maggione, zatem mial jeszcze jeden rachunek do uregulowania. Narastal w nim straszliwy, niejasny gniew. Moze wywolywal go ojciec, oryginalny Rzeznik ze Sligo, irlandzki bydlak, ktory zniszczyl mu zycie przed jego dziesiatymi urodzinami. Skrecil w ulice Maggione i usmiechnal sie do siebie. Potezny don nadal mieszkal jak srednio wziety hydraulik albo miejscowy elektryk, w blizniaku z zoltej cegly. Co dziwniejsze, nie widac bylo strazy wystawionych na ulicy. Albo wiec Mlody powaznie go nie docenial, albo jego ludzie tak cholernie dobrze kryli sie przed ludzkim wzrokiem. A moze juz jakis snajper trzyma go na muszce. Za chwile dostanie strzal w czolo i pozegna sie z zyciem. Napiecie go dobijalo. Musial sprawdzic, co sie dzieje w srodku. Nacisnal klakson, raz, drugi, trzeci, i nic. Nie dostal kulki w glowe. I po raz pierwszy dopuscil mysl: a nuz wygram te walke? Odkryl pierwsza tajemnice - mlody Maggione wyprowadzil sie z tego domu razem z rodzina. Czyli on tez ucieka. Po czym powstrzymal takie rozumowanie jednym slowem - blad. Od tej chwili nie mogl sobie pozwolic na ani jeden blad, ani jeden falszywy krok. Jedna pomylka i zginie. Prosta sprawa. Koniec piesni. Rozdzial 91 Mimo poznej pory zdecydowalem sie na przejazdzke R350. Zakochalem sie w tym wozie. Dzieci rowniez. Nawet Nana, chwalic Boga, go polubila. Znow moje mysli powedrowaly ku Marii. Rozpamietywalem dlugie sledztwo w sprawie jej zabojstwa zakonczone fiaskiem. Mysli klebily mi sie pod czaszka, usilowalem przywolac jej obraz, odtworzyc w glowie jej glos. Po powrocie do domu probowalem zasnac, ale bez skutku. W koncu zszedlem na dol i zaczalem po raz kolejny ogladac Z pamietnika wscieklej zony. Zasmiewalem sie jak wariat przed migajacym ekranem telewizora. Film Tylera Perry'ego idealnie pasowal do mojego stanu ducha. O dziewiatej rano zadzwonilem do dyrektora Tony'ego Woodsa. Chowajac dume do kieszeni, poprosilem go o pomoc w sprawie o gwalt i zabojstwo. Musialem ustalic, czy FBI ma cos na platnego zabojce zwanego Rzeznikiem, co mogloby pomoc Sampsonowi i mnie. Moze dysponowali jakimis poufnymi danymi. -Spodziewalismy sie twojego telefonu, Alex. Dyrektor Burns chemie znow podejmie z toba wspolprace. Szukasz konsultacji? Tylko tyle? Daj znac, czego ci trzeba i gdzie, zwlaszcza teraz, skoro bierzesz nowe sprawy. -Kto powiedzial, ze biore sprawy? Chodzi o wyjatkowa sytuacje - sprostowalem. - Rzeznik przypuszczalnie zamordowal przed laty moja zone. Tej jednej sprawy nie chcialbym pozostawic nierozwiazanej. -Rozumiem. Postaramy sie pomoc. Zapewnie ci wszystko, czego tylko bedziesz potrzebowal. Tony zaproponowal, zebym korzystal z gabinetu agenta, ktory wyjechal z Waszyngtonu. Ponadto zaoferowal pomoc w gromadzeniu i analizowaniu materialow ich specjalistki Monnie Donnelley. -Juz z nia rozmawialem - powiedzialem. -Mowila nam. Ale dopiero teraz wydalismy jej oficjalnie zgode. Przez kilka dni niemal mieszkalem w gmachu FBI. Okazalo sie, ze maja tam calkiem sporo materialow na temat Michaela Sullivana, Rzeznika. Jego akta zawieraly dziesiatki fotografii. Tyle ze wszystkie liczyly sobie od pieciu do siedmiu lat, a ostatnio wszelki slad po Sullivanie zaginal. Gdzie on zniknal? Sprawdzilem, ze wychowal sie w dzielnicy Brooklynu zwanej Flatlands. Jego ojciec pracowal tam jako rzeznik. Dostalem nawet namiary na dawnych kolegow Sullivana z okresu, gdy przebywal w Nowym Jorku. Zyciorys Sullivana mnie zdumial. Az do dziesiatej klasy chodzil do szkol katolickich, a uczyl sie niezle, chociaz nie bardzo sie przykladal do nauki. Na tym etapie zakonczyl edukacje. Zwiazal sie z mafia i nalezal do grona nielicznych Amerykanow niewloskiego pochodzenia, ktorzy przenikneli do jej struktur. Nie byl traktowany na rowni z zaprzysiezonymi czlonkami, ale pobieral wysokie wynagrodzenie. Juz kiedy skonczyl dwadziescia lat, miewal szesciocyfrowe zarobki i stal sie najemnym zabojca starego Johna Maggione. Jego syn jednak, obecny don, nigdy nie aprobowal Sullivana. I wtedy stalo sie cos dziwnego i niepokojacego dla wszystkich zainteresowanych. Rozniosla sie wiesc, ze Michael Sullivan torturuje i okalecza ciala ofiar. Ze zamordowal ksiedza i swieckiego pracownika szkoly oskarzonych o molestowanie chlopcow w jego dawnej podstawowce, jeszcze kilka razy sam wymierzyl sprawiedliwosc. Poszla plotka, ze zamordowal wlasnego ojca, ktory pewnego dnia zniknal ze sklepu i ktorego ciala nigdy nie odnaleziono. Nastepnie zniknal calkiem z monitora radaru FBI. Monnie Donnelley zgodzila sie z moim przypuszczeniem, ze Sullivan mogl sie stac informatorem kogos z Biura. Moze wiec chronia go FBI albo policja nowojorska. Wysnulem nawet domysl, ze moze zostal objety programem ochrony swiadkow. Czy taki wlasnie los spotkal zabojce Marii? Czyzby zostal czyjas wtyka? Czy FBI chroni Rzeznika? Rozdzial 92 Mlody John Maggione byl czlowiekiem dumnym, moze za bardzo lubil sie popisywac i cechowala go zbytnia pewnosc siebie, ale byl nie w ciemie bity i na ogol nie postepowal nieroztropnie. Sledzil sytuacje oblakanego zabojcy, w dodatku Irlandczyka, zwanego Rzeznikiem, z ktorego uslug korzystal niegdys jego ojciec. Ale nawet jego stukniety staruszek probowal skasowac Michaela Sullivana, kiedy zrozumial, jaki to niebezpieczny i nieprzewidywalny czlowiek. Teraz trzeba bylo dokonac dziela i uporac sie z gosciem raz na zawsze. Maggione wiedzial, ze Sullivan nadal hula na wolnosci. Podjal wyjatkowe srodki ostroznosci, a wiec przeprowadzil swoja rodzine z poludniowego Brooklynu. Zamieszkali na osiedlu strzezonym w Mineola na Long Island. Przebywal tam z nimi. Ceglany kolonialny dom Maggione stal w cichym zaulku nad oceanem. Nalezala do niego mala przystan na kanale z motorowka Cecilia Theresa nazwana na czesc jego zmarlej pierworodnej corki. Chociaz miejsce jego pobytu bylo dobrze znane, pilnie strzezono bram osiedla, a Maggione podwoil swoja ochrone. Ufal w bezpieczenstwo swojej rodziny. W koncu Rzeznik dziala w pojedynke. Realistycznie rzecz biorac, ile moze wyrzadzic szkod? To znaczy - ile jeszcze? Mlody Maggione wybieral sie poznym rankiem do pracy, ale po drodze mial wstapic do klubu na Brooklynie. Musial za wszelka cene dbac o pozory. Byl zreszta pewien, ze panuje nad sytuacja. Zapewniali go o tym jego ludzie - wkrotce Sullivan pozegna sie z zyciem, podobnie jak jego rodzina. O jedenastej rano Maggione plywal na osiedlowym basenie. Przeplynal go juz trzydziesci razy i zamierzal przeplynac jeszcze piecdziesiat. Zadzwonila komorka, ktora zostawil na lezaku. Poniewaz w poblizu nie bylo nikogo, wyszedl z wody i odebral. -Tak, slucham. -Czesc, Maggione - przywital go meski glos. -Kto, do pioruna? - zapytal, chociaz juz dobrze wiedzial. -Michael Sullivan we wlasnej osobie, szefie. Ma czelnosc skurwiel, co? Maggione nie mogl sie ze nadziwic, ze ten szaleniec znow do niego dzwoni. -Musimy pogadac - powiedzial najemnikowi mafii. -Przeciez gadamy. I do czego to doszlo? Naslales na mnie zabojcow. Najpierw we Wloszech. Potem podeszli pod moj dom w Marylandzie. Strzelali do moich dzieci. A teraz zaczeli mnie szukac w Waszyngtonie. Jestes odbezpieczonym granatem, Mlody! To ciebie trzeba unieszkodliwic! -Posluchaj, Sullivan... -Nie, to ty posluchaj, pieprzony dupku. Ty mnie posluchaj, smieciu. Lada moment w twojej fortecy zjawi sie przesylka. Masz za swoje, szefie. Ide po ciebie! Nie powstrzymasz mnie. Nic i nikt mnie nie powstrzyma. Jestem szurniety, prawda? Zapamietaj to sobie. Jestem najbardziej szurnietym lajdakiem, jakiego poznales. I o jakim slyszales. Jeszcze sie spotkamy. Po tych slowach Rzeznik sie rozlaczyl. Mlody Maggione wlozyl szlafrok i wyszedl przed dom. Nie mogl uwierzyc wlasnym oczom. Stal tam poslaniec firmy kurierskiej FedEx. Moglo to oznaczac, ze ten pieprzniety skurwiel Sullivan obserwuje jego dom nawet teraz. Czy to mozliwe? Czy wierzyc jego pogrozkom? -Vincent! Mario! Ruszcie tylki! - zawolal swoich ochroniarzy, ktorzy z kanapkami w rekach wybiegli z kuchni. Kazal jednemu z nich otworzyc pakiet w altanie nad basenem. Po chwili nerwowego oczekiwania ochroniarz zawolal. -To zdjecia, panie Maggione. Ale nie sa to wcale mile chwile uwiecznione na fotkach. Rozdzial 93 -Chyba go znalezlismy, skarbie. Emily Corro wlasnie skonczyla poranna sesje terapeutyczna ze mna i poszla do szkoly, w ktorej wykladala. Mialem nadzieje, ze wyraznie sie dowartosciowala. A teraz rozmawialem przez komorke z Sampsonem. Wielki John rzadko sie emocjonowal, czyli musialo wyniknac cos naprawde waznego. I rzeczywiscie. Po poludniu razem z Wielkoludem pojechalem do Flatlands. Odnalezlismy knajpe Tommy'ego McGoeya. W srodku nienaganny bar swiecil pustkami. Tylko na koncu wypolerowanego mahoniowego kontuaru siedzial rosly irlandzki barman i mniejszy, przysadzisty facet po czterdziestce. Nazywal sie Anthony Mullino i byl plastykiem z Manhattanu, ktory niegdys przyjaznil sie z Michaelem Sullivanem. Usiedlismy po obu stronach Mullina, biorac go w dwa ognie. -Jak przytulnie - powiedzial z usmiechem. - Hej, ludzie, przeciez wam nie uciekne. Nie zapominajcie, ze przyszedlem tu z wlasnej woli. Cholera, dwaj moi wujowie sa gliniarzami tutaj, na Crooklynie. Mozecie sprawdzic. -Juz sprawdzilismy - zapewnil go Sampson. - Jeden przeszedl na emeryture i mieszka w Myrtle Beach, a drugi jest zawieszony w czynnosciach. -No to wychodzi pol na pol. I tak niezly wynik. Plasuje sie w czolowce. Sampson i ja sie przedstawilismy. Mullino od poczatku sadzil, ze zna skads Johna, ale nie mogl sobie przypomniec skad. Twierdzil, ze sledzil sprawe szefa mafii rosyjskiej zwanego Wilkiem, ktora prowadzilem swego czasu w FBI, a ktora toczyla sie tutaj, w Nowym Jorku. -Czytalem tez o panu w jakims pismie - powiedzial. - Co to bylo za pismo? -"Esquire" - odparlem. - Ale sam nie czytalem tego artykulu. Mullino zlapal dowcip i zarechotal chrapliwie, jakby sie rozkaslal. -Skad wiedzieliscie o mnie i o Sullym? Przeciez minal szmat czasu. Dzisiaj to juz zamierzchla przeszlosc. Sampson uchylil mu nieco rabka tajemnicy. Ze FBI zalozylo podsluch w klubie, do ktorego czesto chodzil mlody John Maggione. Wiedzielismy, ze Maggione zlecil stukniecie Sullivana przypuszczalnie z powodu nietypowych metod pracy Rzeznika, za co ten wzial odwet. -Biuro zasiegalo jezyka w Bay Parkway. I wyplynelo twoje nazwisko. Mullino nawet nie czekal, az Sampson skonczy. Zauwazylem, ze bez przerwy gestykuluje. -Zgadza sie, w klubie w Bensonhurst. Byliscie tam? W starej wloskiej dzielnicy. Stoja tam prawie same pietrowe domki ze sklepami na parterze. Chociaz lata ich swietnosci minely, nadal prezentuja sie nie najgorzej. Sully i ja wychowalismy sie w tamtej okolicy. Ale nie bardzo rozumiem, czego ode mnie chcecie. Nie widzialem Mike'a od lat. -W aktach FBI figurujesz jako jego przyjaciel - wyjasnilem. Mullino pokrecil glowa. -Przyjaznilismy sie jako szczeniaki, ale od tamtej pory duzo wody uplynelo. -Przyjazniliscie sie jeszcze po dwudziestce. I Mike nadal utrzymuje z toba kontakt - powiedzialem. - Taka dostalem informacje. -A, chodzi o kartki swiateczne - rzekl Mullino ze smiechem. - Ciekawa historia. Sully to skomplikowany facet, kompletnie nieprzewidywalny. Czasami przysyla mi kartke na Boze Narodzenie. No i co z tego? Mam przez to klopoty? Chyba nie z tego powodu? -Panie Mullino, wiemy, ze nie ma pan powiazan z mafia - przyznal Sampson. -Milo slyszec, bo faktycznie nigdy nie mialem. Szczerze mowiac, mam juz dosyc, ze tak nas, Wlochow, obrzucacie blotem. Bada Bing to jedna wielka bzdura. Jasne, ze niektorzy tak mowia. A wiecie dlaczego? Bo to leci w telewizji! -Prosze nam opowiedziec o Michaelu Sullivanie - poprosilem. - Ciekawi nas wszystko. Nawet wspomnienia z dawnych lat. Anthony Mullino zamowil u Tommy'ego McGoeya kolejna wode mineralna. I wtedy sie rozgadal. -Opowiem wam dziwna historie. W podstawowce ochranialem Mikeya. Chodzilismy do Niepokalanego Poczecia, czyli do Irlandzkich Braci Chrzescijanskich. W naszej dzielnicy trzeba bylo miec nie lada poczucie humoru, zeby co drugi dzien nie wdawac sie w bojke. Sullivan nie mial. Umieral ze strachu, zeby mu ktos nie wybil przednich zebow. Bo uwazal, ze pewnego pieknego dnia moze zostac gwiazdorem filmowym. Klne sie na Boga, ze to prawda. Verdad, co nie? Jego stary i jego matka przed spaniem odkladali sztuczne szczeki do szklanek z woda przy lozku. Mullino dodal, ze Sullivan zmienil sie w szkole sredniej. -Stal sie twardy, podstepny jak waz. A przy tym wyrobil sobie niezle poczucie humoru, przynajmniej jak na Irlandczyka. Nachylil sie nad kontuarem, sciszyl glos. -W dziewiatej klasie zabil czlowieka. Facet nazywal sie Nick Fratello i pracowal w sklepie z gazetami i zakladami bukmacherskimi. Wiecznie dreczyl Mikeya, przypieprzal sie bez powodu. W koncu Sully po prostu zabil go nozem do rozcinania pudel! Wtedy zwrocil na siebie uwage mafii, zwlaszcza Johna Maggione. To znaczy mowie o starym Maggione. Sully zaczal przesiadywac w klubie w Bensonhurst. Nikt nie wiedzial, czym sie wlasciwie zajmuje. Nawet ja. Ale nagle kieszenie zaczely mu sie urywac od kasiory. Kiedy mial siedemnascie, moze osiemnascie lat, kupil sobie pontiaca grand am. W tamtych czasach to byla wypasiona fura. Mlody Maggione zawsze nienawidzil Mike'a za to, ze cieszy sie szacunkiem jego starego. Mullino patrzyl to na Sampsona, to na mnie. Wykonal pytajacy gest - i co jeszcze moglbym wam powiedziec? Moge juz isc? -Kiedy ostatnio widzial pan Michaela Sullivana? - zapytal Sampson. -Ostatnio? - Mullino oparl sie w krzesle, odegral komedie, ze niby probuje odswiezyc pamiec. Potem znow zaczal gestykulowac. - Chyba na slubie Kate Gargan w Bay Ridge. Szesc, moze siedem lat temu. W kazdym razie to spotkanie pamietam. Chociaz rozumiem, ze macie cale moje zycie nagrane na wideo? -Niewykluczone, panie Mullino. Gdzie teraz przebywa Michael Sullivan? Skad przysylal panu kartki swiateczne? Mullino wzruszyl ramionami, podniosl rece do gory, jak gdyby rozmowa zaczela go juz draznic. -Nie bylo ich znow tak wiele. Chyba z Nowego Jorku. Z Manhattanu. Oczywiscie bez adresu zwrotnego. Moze od was sie dowiem, gdzie Sully ostatnio bawi? -Jest tutaj, na Brooklynie, panie Mullino - powiedzialem. - Widzial go pan dwa dni temu wieczorem w Chesterfield Lounge na Flatbush Avenue. I pokazalem mu jego zdjecie z Michaelem Sullivanem. Mullino wzruszyl ramionami i sie usmiechnal. Wielkie rzeczy! No to przylapalismy go na klamstwie. -Kiedys byl moim przyjacielem. Zadzwonil, chcial pogadac. I co, mialem go odprawic z kwitkiem? Nie bylby to najlepszy pomysl. Dlaczego go wtedy nie zlapaliscie? -Mielismy pecha - powiedzialem. - Oficerowie sledczy nie wiedzieli, jak teraz wyglada. Ze ostrzygl sie na lyso, przybral wyglad punka z lat siedemdziesiatych. Musze wiec ponowic swoje pytanie - gdzie teraz przebywa Sully? Rozdzial 94 Michael Sullivan dobrze wiedzial, ze oto gwalci uswiecone czasem tradycje oraz niepisane prawa Rodziny. Az za dobrze znal konsekwencje takiego postepowania. Ale to oni zaczeli, prawda? Napadli na niego pierwsi, w dodatku na oczach jego dzieci. Teraz mial zamiar wyrownac rachunki, nawet jezeli przyplaci to zyciem. Tak czy owak, jazda bedzie jak cholera. O wpol do jedenastej w sobote rano jechal furgonetka kurierska UPS, ktora ukradl dwadziescia minut wczesniej. Najpierw FedEx, teraz UPS, przynajmniej jako porywacz opowiadal sie przeciwko monopolowi. Kierowca siedzial z tylu i staral nie stracic przytomnosci mimo podcietego gardla. Na desce rozdzielczej lezalo zdjecie jego dziewczyny lub zony, niemal tak samo szpetnej jak umierajacy kurier. Rzeznik nic sobie nie robil z tego przypadkowego morderstwa. Nie czul nic do tego obcego faceta, a nawiasem mowiac, wszyscy byli mu obcy, zwykle nawet jego rodzina. -Ej tam, dobrze sie czujesz? - zawolal, przekrzykujac loskot furgonetki. Cisza. Brak odpowiedzi z tylu. -Tak myslalem, brachu. Ale nie przejmuj sie, poczta zawsze musi dotrzec na miejsce. Czy to deszcz, czy snieg, zawierucha czy smierc. Rzeznik podjechal wielka brazowa furgonetka pod sredniej wielkosci wiejski dom w Roslyn. Zdjal dwie wielkie skrzynie z metalowej polki za fotelem kierowcy. Ruszyl zwawo do drzwi. Spieszyl sie, jak zawsze spiesza sie pokazywani w telewizji dostawcy tej firmy w brazowych kombinezonach, nawet wesolo pogwizdywal. Nacisnal dzwonek. Odczekal, nie przestajac pogwizdywac. Swietnie mi idzie, pomyslal. Uslyszal przez domofon meski glos. -Kto tam? -UPS. Przesylka. -Prosze zostawic. -Pan musi podpisac. -Przeciez mowie wyraznie, prosze zostawic. Podpis to nie problem. Niech pan zostawi. Zegnam. -Bardzo mi przykro, ale nie moge. Po prostu wypelniam obowiazki. Juz nie uslyszal slowa przez domofon. Minelo pol minuty, potem nastepne pietnascie sekund. Byc moze trzeba przejsc do planu B. W koncu jednak na progu stanal potezny mezczyzna w czarnej bluzie Nike. Fizycznie imponujacy, nic zreszta dziwnego, skoro za mlodu uprawial futbol amerykanski, gral w druzynie nowojorskich Jets i Dolphins z Miami. -Ma pan klopoty ze sluchem? - zapytal. - Przeciez kazalem panu zostawic przesylke na ganku. Capisce? -Nie, prosze pana. Zreszta jestem z pochodzenia Irlandczykiem. Nie moglem zostawic takich cennych paczek bez podpisu. Rzeznik podsunal bylemu futboliscie elektroniczny notes, w ktorym ten z wsciekloscia podpisal sie markerem. Sprawdzil - Paul Mosconi, zolnierz mafii, a przy okazji maz mlodszej siostry Johna Maggione. Bardzo to bylo niezgodne z prawem, ale czy rzeczywiscie obowiazywaly jeszcze jakies zasady? W mafii, rzadzie, kosciele, calym tym porabanym spoleczenstwie? -Osobiscie nic do ciebie nie mam - powiedzial Rzeznik. Pach. Pach. Pach. -Juz po tobie, Paulu Mosconi. Teraz szef naprawde sie na mnie wkurzy. A tak nawiasem mowiac, sam kiedys kibicowalem Jetsom. Chociaz dzisiaj sercem jestem przy Nowej Anglii. Z tymi slowy nachylil sie i ciachnal mezczyznie raz i drugi twarz skalpelem. Nastepnie rozplatal mu szyje na krzyz na wysokosci jablka Adama. Do salonu zajrzala brunetka w papilotach na glowie i uderzyla w krzyk: -Pauli, o Boze! Och, Pauli! Nie, nie, nie! Rzeznik zlozyl szarmancki poluklon zdezorientowanej wdowie. -Pozdrowienia dla brata. Jemu to zawdzieczasz. To nie ja zabilem Pauliego, ale twoj starszy brat. - Juz sie odwrocil, ale jeszcze okrecil sie na piecie. - Moje kondolencje. I ponowil uklon. Rozdzial 95 Mozliwe, ze dotarlem do celu. Do konca dlugiej, kretej drogi po zabojstwie Marii. Razem z Sampsonem pojechalismy autostrada Long Island do Northern State, az na czubek Long Island. Trzymalismy sie Route 27, az odnalezlismy miasteczko Montauk, ktore dotad znalem jedynie z nazwy i z lektur. Tam wlasnie wedlug Anthony'ego Mullino skryl sie Michael Sullivan z rodzina. Podobno wprowadzili sie tam dzisiaj. Dom znalezlismy po dwudziestu minutach przeszukiwan nieznanych bocznych drog. Kiedy dotarlismy pod wskazany adres, na niewielkim trawniku przed domem dwaj chlopcy rzucali sobie pilke futbolowa. Obaj blondyni, na oko mogli byc pochodzenia irlandzkiego. Niezle wysportowani, zwlaszcza najmniejszy. Obecnosc dzieci bardzo nam jednak komplikowala sprawe. -Sadzisz, ze jest w domu? - zapytal Sampson, kiedy zgasil silnik. Stalismy co najmniej sto metrow od domu, poza zasiegiem wzroku mieszkancow, z zachowaniem wszelkiej ostroznosci. -Mullino twierdzi, ze Rzeznik ostatnio czesto sie przeprowadza. Twierdzi, ze na pewno tu jest. Wiek dzieci sie zgadza. Maja jeszcze starszego brata, Michaela juniora. Zmruzylem oczy, zeby lepiej widziec. -Samochod na podjezdzie ma tablice z Marylandu. -To chyba nie przypadek. Sullivan ponoc mieszkal w Marylandzie, zanim ostatnio zdecydowal sie znow na ucieczke. Nic dziwnego, ze trzymal sie Waszyngtonu. To wyjasnia tamtejsze gwalty. Wszystko zaczyna sie ukladac w spojna calosc. -Dzieci nas jeszcze nie zauwazyly. Miejmy nadzieje, ze Sullivan tez nie. I niech tak zostanie, John. Odjechalismy, Sampson zaparkowal dwie ulice dalej, wyjelismy z bagaznika karabiny i pistolety. Ukrylismy sie w lesie za rzedem skromnych domkow, chociaz z pieknym widokiem na ocean. Dom Sullivanow stal pograzony w ciemnosciach. Nie widzielismy nikogo z doroslych. Jezeli nawet Caitlin albo Michael byli w domu, nie podchodzili do okien. Nic dziwnego. Poza tym Sullivan cieszyl sie slawa strzelca wyborowego. Usiadlem oparty plecami o drzewo, kulac sie z zimna, z karabinem na kolanach. Zaczalem sie zastanawiac, jak zdjac Sullivana, nie krzywdzac nikogo z jego rodziny. Czy to w ogole mozliwe? Po chwili wrocilem myslami do Marii. Czyzbym wreszcie byl bliski rozwiazania zagadki jej zabojstwa? Jeszcze nic pewnego, ale wszystko na to wskazywalo. A moze to tylko pobozne zyczenia? Wyjalem portfel, wyciagnalem z plastikowej przegrodki stare zdjecie. Nie bylo dnia, zebym za nia nie tesknil. W mojej pamieci Maria zawsze bedzie miala trzydziesci lat. Przerwane mlode zycie! Teraz to ona przyprowadzila mnie tutaj. W przeciwnym razie po co Sampson i ja zasadzilibysmy sie sami na Rzeznika? Bo nie chcielismy, zeby ktokolwiek wiedzial, jak zamierzamy sie z nim rozprawic. Rozdzial 96 Rzeznik dostal bialej goraczki, co nie wrozylo nic dobrego liczbie ludnosci na swiecie. Z kazda chwila, doslownie z kazda sekunda jego irytacja rosla. Cholera, jak on nienawidzi Johna Maggione. Na szczescie byl troche rozkojarzony. Dawna dzielnica bardzo sie zmienila w oczach Sullivana. Nigdy jej nie lubil, a teraz jeszcze bardziej go odpychala. Kiedy szedl Avenue P i potem skrecil w lewo w Bay Parkway, poczul swoiste dejr vu. Nadal podobno znajdowalo sie tu glowne centrum handlowe Bensonhurst. Cala dzielnica domow z czerwonej cegly ze sklepami na parterze - makaroniarskie knajpki, piekarnie, delikatesy. Krolestwo makaroniarzy. Pewne rzeczy nigdy sie nie zmieniaja. Znow stanely mu przed oczami migawki ze sklepu miesnego ojca - zawsze ta olsniewajaca biel, biale emaliowane drzwi chlodni, w srodku haki z cwiartkami wolowiny, zarowki w metalowych klatkach pod sufitem, wszedzie noze, tasaki i pily. Ojciec stal z reka pod fartuchem i czekal na syna, zeby mu zadac cios. Skrecil w prawo w Eighty-first Street. Oto i on. Wcale nie stary sklep miesny, cos lepszego. Zemsta najlepiej smakuje na goraco, az parzy w usta! Wypatrzyl lincolna Maggione zaparkowanego za klubem. Mial rejestracje ACF3069. To prawie na pewno bryka Mlodego. Blad? Ale czyj? - zastanowil sie, idac Eighty-first. Czyzby ten skurwiel Mlody, w calej swojej arogancji, chodzil sobie swobodnie, bez przeszkod? Czy to mozliwe, ze sie nie bal Rzeznika? Ze nawet teraz nie nabral do niego szacunku? A moze zastawil na niego pulapke? Albo po trosze i jedno, i drugie. Arogancja i podstep. Symbole wspolczesnego swiata. Sullivan stanal przed Dunkin Donuts na rogu New Utrecht i Eighty-sixth. Wypil czarna kawe, zjadl bajgla sezamowego zakalcowatego i bez smaku. Moze takim gownem zadowalaja sie tam w Ameryce Srodkowej, ale co taki zakalcowaty bajgiel robi na Brooklynie? Usiadl przy stoliku i obserwowal swiatla samochodow przejezdzajacych ulica New Utrecht. W glowie juz zarysowal mu sie plan, zeby wejsc do klubu na Eighty-first i zaczac grzac. Chociaz nie byl to zaden plan, lecz mila sercu szalona fantazja. Prawdziwy plan tez zdazyl mu sie wykluc w glowie. Mlody Maggione juz nie zyje, a moze jeszcze gorzej. Sullivan usmiechnal sie do wlasnej mysli, po czym sprawdzil, czy nikt mu sie nie przyglada, nie bierze go za wariata. Nikt sie nie przygladal. Ale wariatem byl bez dwoch zdan. Wypil jeszcze lyk kawy. Szczerze mowiac, kawe mieli nawet niezla. Za to bajgiel do wyrzucenia. Rozdzial 97 Dwadziescia minut pozniej zajal stanowisko. I co najdziwniejsze, powtorzyl atak komandosow ze swojego dziecinstwa. Wowczas razem z Jimmym Kapeluszem i Tonym Mullino wdrapywali sie po chybotliwych schodach przeciwpozarowych na Seventy-eighth, przebiegali po pokrytych papa dachach na sasiedni budynek klubu. W bialy dzien. Bez cienia strachu. "Wpadali", by tak rzec, do znajomej Tony'ego w budynku sasiadujacym z klubem. Panna nazywala sie Annette Bucci. Byla goraca Wloszka, ktora puszczala sie z chlopakami, wowczas trzynasto - i czternastolatkami. Ogladali Szczesliwe dni i Laverne Shirley, kiedy zupelnie im odbilo, palili papierosy i ziolo, popijali wodke ojca i pieprzyli sie jak koty. Nie musieli uzywac gum, bo Annette zapewnila ich, ze nie moze miec dzieci, dlatego czuli sie tamtego lata trzema najszczesliwszymi gowniarzami w calej dzielnicy. Obecna eskapada byla duzo latwiejsza, bo zapadl juz zmrok, a na niebie stal ksiezyc bliski pelni. Oczywiscie nie przyszedl sie tu pieprzyc z Annette Bucci. Mial do zalatwienia z mlodym Maggione bardzo powazna, niedokonczona sprawe, zapewne siegajaca czasow starego Maggione, ktory stuknal jego kumpla Jimmy'ego Kapelusza. Bo co sie moglo stac z Jimmym? Szykowal wiec zemste, tak slodka, ze Rzeznik juz ja prawie czul na koncu jezyka. Doslownie widzial umierajacego mlodego Maggione. Jezeli jego wieczorny plan wypali, ludzie latami beda sobie opowiadali o tym w tej dzielnicy. No i, ma sie rozumiec, zostana zdjecia! Napalony jak diabli, pedzil po starych dachach z nadzieja, ze nikt z gornych pieter go nie uslyszy i nie wyjdzie sprawdzic, a tym bardziej nie wezwie glin. W koncu dobiegl do kamieniczki przylegajacej do siedziby klubu. Chyba nikt go nie zauwazyl. Przycupnal na dachu, zeby troche ochlonac. Serce przestalo mu tak walic, ale gniew go nie opuszczal. Na Maggione? Na ojca? A co to, cholera, za roznica? Gdy tak siedzial, zastanowil sie, czy nie jest to przypadkiem krok samobojczy. Moze w pewnym sensie. Wyznawal teorie, ze palacze musza miec sklonnosci samobojcze, podobnie zreszta jak idioci, ktorzy pija lub jezdza na zlamanie karku, a juz na pewno motocyklisci. A ktos, kto zabil rodzonego ojca i nakarmil nim rybki w Sheepshead Bay? Ukryty samobojca, co nie? Bo wezmy chocby takiego mlodego Johna Maggione. Przez cale zycie byl smieciem. Podniosl reke na Rzeznika. A teraz prosze, co sie z nim stanie. Jezeli plan wypali. Rozdzial 98 Zasadzka. Czekamy. Krecimy mlynki kciukami. Zupelnie jak za dawnych czasow, chociaz tym razem sprawa mniej smierdziala. Siedzialem z Sampsonem niecale sto metrow od domu w Montauk, na South Fork na Long Island, i coraz bardziej podniecala mnie mysl, ze niebawem zdejmiemy Rzeznika. Cos jednak nie dawalo mi spokoju. Moze nawet wiedzialem co. Nikt nigdy nie schwytal tego zabojcy. Nikt sie nawet do niego nie zblizyl. Dlaczego zatem sadzilem, ze wlasnie nam sie uda? Poniewaz bylem Pogromca Smokow i pokonalem innych zabojcow? Poniewaz niegdys bylem Pogromca Smokow? Bo w zyciu wygrywa sprawiedliwosc, a zabojcy powinni zostac schwytani, zwlaszcza morderca mojej zony? Cholera, przeciez wiem, ze nie ma sprawiedliwosci na swiecie. Przekonalem sie o tym z chwila, kiedy Maria osunela sie w moich ramionach i umarla. -Twoim zdaniem on tu nie wroci? - zapytal Sampson. - O tym myslisz, slodziutki? Uwazasz, ze znow dal noge? Dawno go tu nie ma? -Niezupelnie. Nie wiem, czy Sullivan sie zjawi, czy nie. Moze sie zjawi. Ale cos mnie nurtuje, tylko nie wiem co. Czuje, ze ktos nas wystawil. Sampson skrzywil twarz w grymasie. -Wystawil? Niby kto? -Niestety, nie znam odpowiedzi. Na zadne z tych uzasadnionych pytan. Po prostu nekalo mnie takie przeczucie, chociaz tylko przeczucie. Slynalem z tych przeczuc, ktore czesto mnie nie mylily, lecz czasem jednak tak. Kiedy slonce zaczelo zachodzic i zapanowal chlod, obserwowalem dwoch szalonych rybakow nad oceanem. Widzielismy brzeg z lasu. Mieli na sobie nieprzemakalne wadery po pachy. O tej porze roku pewno lowili skalniki. Torby z przyneta i oseki przywiazali sobie do pasa, a jeden przymocowal dziwaczna lampe gornicza do czapki baseballowej druzyny Red Sox. Wial duzy wiatr, a podobno im bardziej duje, tym lepiej biora ryby, w kazdym razie tak slyszalem. Przyszlo mi do glowy, ze Sampson i ja rowniez przypominamy rybakow, bo probujemy zlowic bezsensowne zlo, ktore czai sie w glebinie. Kiedy patrzylem na te z pozoru niewinne zajecia nad oceanem, jeden z rybakow potknal sie i wpadl pod fale, po czym wygramolil sie, probujac odzyskac godnosc. Woda musiala byc lodowata. Oby nic podobnego nie przydarzylo sie Sampsonowi i mnie. Nie powinnismy tam sterczec, ale sterczelismy. Bylismy jak na widelcu, prawda? Przy czym Rzeznik nalezal do najlepszych zabojcow, z ktorymi kiedykolwiek sie zetknelismy. Moze nawet byl najlepszy. Rozdzial 99 Sprawa byla prosta, o czym swiadczyly podstawowe skladniki zabojstwa w wykonaniu profesjonalisty. Tym razem byl to pojemnik z wysokooktanowa benzyna, propan, laska dynamitu w charakterze zaplonu. Nic trudnego dla wytrawnego sprawcy. Tylko czy plan wypali? To bylo zawsze pytanie za sto punktow. Rzeznik uznal to za dobry zart - jak figiel, ktory Tony Mullino i Jimmy Kapelusz chcieli mu splatac dawnymi laty, jeszcze w dziecinstwie. Zeby potem miec z czego porechotac. Jak chocby wylupic jakiemus palantowi oko petarda "czerwona wisnia". Cale zycie postrzegal jako nieprzerwane pasmo dowcipow, gagow, aktow zemsty za niegdysiejsze winy. Taki wlasnie los spotkal jego ojca, bo Sullivan musial zabic tego szurnietego skurwiela. Nie lubil wracac do tego mysla, totez nie wracal, po prostu zamknal ten rozdzial. Ale j; pewnego wieczoru, dawno temu na Brooklynie, pocial Kevina Sullivana, oryginalnego Rzeznika ze Sligo, na kawalki, po czym nakarmil nim rybki w zatoce. Plotki nie mijaly sie z prawda. Towarzyszyli mu wtedy na lodzi Jimmy Kapelusz i Tony Mullino, bo im ufal. Dzisiaj bylo podobnie pod jednym wzgledem - przyswiecala mu zadza zemsty. Cholera, od dwudziestu lat nienawidzi mlodego Maggione. Zszedl schodami przeciwpozarowymi z dachu budynku sasiadujacego z klubem. Kiedy sie znalazl na ulicy, dobiegly go szorstkie glosy mezczyzn w klubie. Ogladali mecz futbolowy Jetsow i Pittsburgha na kanale ESPN. Moze wlasnie ten mecz zajmowal wszystkich w ow slotny niedzielny wieczor. "Bollinger sie cofa. Bollinger przed linia ataku". Sam tez znajduje sie przed linia ataku, pomyslal. Idealna oslona na cala rozgrywke, byle z niej nie rezygnowal. Jak on nienawidzil tych wszystkich lajdakow w klubie. Od zawsze. Po dzis dzien nie wpuscili go do swojego zakletego kregu. Zawsze pozostawal wyrzutkiem. Zostawil swoja bardzo wybuchowa bombe przy drewnianym plocie w zaulku wychodzacym na ulice. Zobaczyl dwoch zolnierzy Maggione ustawionych z obu stron. Opierali sie o maske czarnego escalade. On ich widzial, ale oni jego nie, bo stal w ciemnym zaulku. Cofnal sie, schowal za kontenerem na smieci cuchnacym gnijaca ryba. Nad jego glowa przetoczyl sie huk odrzutowca American Airlines zmierzajacego na lotnisko LaGuardia, ktory wstrzasnal niebem niczym grzmot. Idealnie wpasowal mu sie w czasie. Huk samolotu byl niczym w porownaniu z ogluszajacym wybuchem tylnej sciany klubu. Zaraz potem rozlegly sie krzyki i przeklenstwa ze srodka. I ogien! Chryste Panie! Buchnely plomienie w nieokielznanym tancu. Drzwi kuchenne otworzyly sie z impetem i wypadlo z nich dwoch zolnierzy, osobistych ochroniarzy Maggione, tulac w uscisku szefa, jak czlonkowie sluzby bezpieczenstwa, ktorzy chronia, nie przymierzajac, prezydenta Stanow Zjednoczonych i odstawiaja go pod oslona do kryjowki. Obaj krwawili i kaslali od dymu, ale nie ustawali, biegli ku lincolnowi szefa. Rekawami koszuli usilowali odegnac dym sprzed oczu. Sullivan wyszedl zza kontenera i krzyknal: -Ej tam, dupki! Szlag by was trafil. Oddal cztery strzaly. Ochroniarze runeli, jeden obok drugiego, na chodnik. Juz nie zyli, zanim upadli na beton. Na jednym palila sie jeszcze sportowa marynarka w krate. Podbiegl do mlodego Maggione, ktory mial poraniona i osmalona twarz. Przystawil mu lufe do policzka. -Pamietam cie jeszcze jako gowniarza, Mlody. Byles wtedy znerwicowanym, rozpuszczonym bachorem. I nic sie nie zmienilo, co? Wskakuj do wozu, bo cie zastrzele tu, w ciemnym zaulku, jak psa. Strzele miedzy oczy, a potem ci je wytne i wepchne do uszu. Wskakuj, zanim sie rozmysle! I wtedy pokazal mlodemu Maggione skalpel. -Wskakuj, zanim go puszcze w ruch. Rozdzial 100 Sullivan powiozl Dona jego samochodem przez znajome ulice Brooklynu - Aleja New Utrecht, potem Eighty-sixth Street - i upajal sie kazda chwila. -Dla mnie to podroz sentymentalna - wyznal po drodze. - I kto powiedzial, ze nie da sie wrocic w rodzinne strony? Wiesz, kto to powiedzial, Mlody? Czytujesz w ogole ksiazki? A powinienes. Ale teraz juz za pozno. Podjechal pod Dunkin Donuts na Eighty-sixth i przesadzil Maggione do wynajetego forda taurusa, kompletnego grata, ktorego przynajmniej nikt nie zauwazy na ulicy. Tam skul Mlodemu rece policyjnymi kajdankami. -Co ty sobie, do diabla, wyobrazasz? - burknal Maggione, kiedy ciasne kajdanki wbily mu sie w nadgarstki. Sullivan nie bardzo zrozumial, czego dotyczy pytanie Mlodego - zmiany samochodow, ataku bombowego, nastepnej polgodziny? -Juz nie pamietasz? Ty zaczales pierwszy. Sam rozpetales pieklo. No to wiedz, ze teraz ja je zakoncze. Powinienem cie zalatwic, kiedy bylismy dzieciakami. Don spurpurowial na twarzy, zupelnie jakby zaraz mial dostac zawalu. -Oszalales! Rozum ci odebralo! - krzyczal, kiedy wyjezdzali z parkingu. Sullivan omal nie zatrzymal sie na srodku ulicy. Czyzby Mlody naprawde wrzeszczal na niego jak na sluzacego? -Ejze, facet, nie mam zamiaru omawiac z toba stanu mojego zdrowia psychicznego. Jestem platnym zabojca, czyli z natury rzeczy musze miec troche swira. Chyba powinienem, co nie? Jak dotad zabilem piecdziesiat osiem osob. -Siekasz ludzi na kawalki - powiedzial Maggione. - Dzialasz jak chory czlowiek, pomyleniec. Pamietasz, ze zabiles mojego przyjaciela? -Wykonuje tylko sumiennie zlecenia. Moze jak na czyjs gust dzialam zanadto profesjonalnie. Ale pozostanmy przy tej kwestii o siekaniu cial na kawalki. -Co ty wygadujesz? Chyba az takim wariatem nie jestes. Nikt nie jest. Zdumiewajace, jak pracowal badz nie pracowal umysl Maggione. Aczkolwiek Mlody sam zabija z zimna krwia, dlatego Rzeznik musi uwazac. Od teraz zadnych bledow. -Postawmy sprawe jasno - powiedzial Michael Sullivan. - Jedziemy nad znana mi przystan na rzece Hudson. Na miejscu pstrykne ci kilka artystycznych fotek dla twoich kumpli. Chcialbym im w ten sposob dac wyrazna przestroge, ze maja zostawic mnie i moja rodzine w spokoju. Sullivan przylozyl palec do ust. -Tylko nie komentuj - dodal. - Bo juz mi cie troche zal, Mlody, a wolalbym sie nie rozklejac. -Gowno mnie obchodzi, co czujesz, aaa - zawyl Maggione, kiedy Sullivan wrazil mu w brzuch noz sprezynowy po rekojesc, a potem go powoli wyciagnal. -To tak na poczatek - powiedzial dziwnym, chrapliwym szeptem. - Wlasnie sie rozgrzewam. - Nastepnie zgial sie w swoim firmowym poluklonie. - Taki ze mnie wariat. Rozdzial 101 Wrocilem razem z Sampsonem do jego samochodu, w ktorym czekalismy na powrot Rzeznika do domu w Montauk. Zaczelismy juz doslownie liczyc minuty. Predzej czy pozniej musi wrocic, chociaz na razie nic sie nie dzialo. Obaj bylismy zmeczeni, zziebnieci, a tez, prawde powiedziawszy, zawiedzeni. O wpol do osmej dostawca przywiozl pizze Papa John. Lecz ani sladu Rzeznika lub wytchnienia czy chocby pizzy dla nas. -Pogadajmy o czyms - zaproponowal Sampson. - Zeby nie myslec o jedzeniu. I o zimnie. -Kiedy odmrazam tu sobie kuper, przez caly czas mysle o Marii - wyznalem, kiedy na naszych oczach dlugowlosy dostawca pizzy wszedl do domu i wyszedl. Przemknelo mi przez glowe, ze Sullivan mogl wykorzystac dostawe pizzy, zeby przekazac zonie wiadomosc. Czyzby? Nie moglismy temu zapobiec. Ale czy tak rzeczywiscie zrobil? -Wcale sie nie dziwie, slodziutki - powiedzial Sampson. -Wydarzenia ostatnich kilku miesiecy rozgrzebaly dawne wspomnienia. Wydawalo mi sie, ze juz mam za soba czas zaloby. Ale terapeutka nie podziela mojego zdania. -Miales wtedy na glowie dwoje malych dzieci. Moze byles zanadto zajety, zeby pograzyc sie w zalobie na tyle, na ile potrzebowales. Pamietam, jak czasem wpadalem do ciebie w nocy. Wydawalo mi sie, ze w ogole nie sypiasz. Prowadziles sledztwa w sprawie zabojstw, a jednoczesnie usilowales byc ojcem. Pamietasz paraliz Bella? -A, rzeczywiscie. Przypomniales mi. Po smierci Marii przyplatal mi sie zenujacy tik twarzy. Neurolog ze Szpitala Johna Hopkinsa powiedzial, ze albo przejdzie mi zaraz, albo dopiero po latach. Utrzymywal sie niewiele ponad dwa tygodnie, ale bardzo mi pomogl w pracy. Popedzil kota niejednemu sprawcy, ktorego musialem przesluchiwac w celi. -Bardzo chciales dopasc zabojce Marii. Potem dostales obsesji na punkcie innych mordercow. Wlasnie wtedy obudzil sie w tobie fenomenalny detektyw. Bo wtedy wyrobiles sobie te nieslychana koncentracje, ktora pozwolila ci zostac Pogromca Smokow. Poczulem sie jak w konfesjonale, jakby John Sampson byl moim powiernikiem. Przeciez to nie nowina. -Nie chcialem stale o niej myslec, chyba dlatego rzucilem sie w wir innych spraw. Zajalem sie dziecmi, praca. -Ale czy odprawiles zalobe do konca, Alex? Czy naprawde uporales sie ze wszystkim? Zamknales ten rozdzial zycia? -Szczerze? Nie wiem, John. Sam probuje sie dowiedziec. -A jezeli tym razem nie zlapiemy Sullivana? Jesli nam sie wymknie? Albo juz sie wymknal? -Chyba poradze sobie z pamiecia o Marii. Juz tak dawno odeszla. - Przerwalem, zaczerpnalem tchu. - Nie przypisuje sobie zadnej winy. Nie moglem zrobic nic wiecej, kiedy ja zastrzelono. -No tak - powiedzial Sampson. -No tak - powtorzylem. -Ale nie jestes do konca pewien? Nie mowisz tego z pelnym przekonaniem. -W stu procentach nie jestem. - Rozesmialem sie. - Moze gdybysmy go zlapali dzis wieczorem. Moze gdybym rozwalil mu leb. I naprawde wyrownal z nim rachunki. -Po to tu jestesmy, prawda, slodziutki? Zeby rozwalic mu leb. Ktos zapukal w boczne okno samochodu. Siegnalem po pistolet. Rozdzial 102 -Co on tu, do diabla, robi? - zapytal Sampson. Przy samochodzie z mojej strony stal Tony Mullino. Co on robil w Montauk? Opuscilem powoli okno w nadziei, ze poznam odpowiedz, a moze kilka odpowiedzi. -Moglbym byc Sullym - powiedzial, przekrzywiajac nieco glowe. - I wtedy obaj byscie juz nie zyli. -Nie, to ty bys nie zyl - sprostowal Sampson. Usmiechnal sie do Mullina i pokazal mu glocka. - Od dwoch minut widzialem, ze nadchodzisz. Alex zreszta tez. Wcale go nie widzialem, ale milo bylo slyszec, ze Sampson nadal oslania mi kark, ze w ogole ktos mnie oslania, bo chyba ostatnio stracilem nieco ostrosc widzenia, a wtedy czlowiek moze dostac kulke. Albo skonczyc jeszcze gorzej. Mullino zacieral rece. -Zimno dzis jak skurwysyn. - Odczekal, powtorzyl. - Mowie, ze kurewski ziab, mozna zamarznac na kosc. -Wskakuj - zaproponowalem. - Chodz do nas. -Przyrzekasz, ze nie strzelisz nam w plecy? - upewnil sie Sampson. Mullino podniosl rece do gory. Na jego twarzy odmalowaly sie zdziwienie albo niepokoj. Czasem trudno bylo poznac jego nastroj. -Nie mam nawet gnata przy sobie, chlopcy. Nigdy nie nosze broni. -Moze powinienes, skoro masz takich przyjaciol - przygadal mu Sampson. - Przemysl to, brachu. -Przemysle, brachu - odparowal Mullino i rozesmial sie szyderczo. Od razu przypomnialem sobie, kim jest. Otworzyl drzwi auta, usiadl na tylnym siedzeniu. Pytanie jeszcze nie doczekalo sie odpowiedzi - po co sie tu zjawil i czego chcial? -Sullivan nie przyjedzie? - spytalem, kiedy zamknal drzwi przed zimnem. -Zebys wiedzial - odparl Mullino. - Bo i nie mial zamiaru. -Ostrzegles go? - spytalem. Przygladalem mu sie w lusterku wstecznym. Zmruzyl oczy, przybral bardzo zdenerwowana, wyraznie nieswoja mine. Wyczulem, ze cos jest nie tak. -Nie musialem go ostrzegac. Sully moze polegac na sobie, doskonale umie o siebie zadbac - odparl cicho, niemal szeptem. -Wyobrazam sobie - powiedzialam. -Co sie w takim razie stalo, Anthony? - zapytal Sampson. - Gdzie jest teraz twoj kolega? I po co tu przyjechales? Glos Mullina zabrzmial jak spod wody. Nie doslyszalem. Podobnie zreszta jak Sampson. -Powtorz glosniej - poprosil, odwracajac sie. - Slyszysz? Wiesz, jak to dziala? Musisz mowic glosniej. -Zabil dzis mlodego Johna Maggione - oznajmil Mullino. - Najpierw go porwal, a potem pokroil na kawalki. Od dawna sie na to zanosilo. W samochodzie zapadla kompletna cisza. Chyba zadna informacja nie zaskoczylaby mnie bardziej. Juz wczesniej czulem, ze nas wystawiono, i moje przeczucia sie potwierdzily. -Skad wiesz? - zapytalem w koncu. -Mieszkam w tej samej dzielnicy. Brooklyn to mala wiocha. Zawsze tak bylo. Poza tym Sully zaraz potem do mnie zadzwonil, bo chcial sie pochwalic. Sampson odwrocil sie, zeby spojrzec mu w oczy. -Czyli Sullivan nie przyjedzie po rodzine? Nie boi sie o nich? Nadal patrzylem na Tony'ego Mullino w lusterku wstecznym. Sadzilem, ze domysle sie, co powie teraz. -To nie jest jego rodzina - powiedzial. - On nawet nie zna tych ludzi. -Kto w takim razie jest teraz w domu? -Nie wiem. Ktos, kogo obsadzono w tej roli. Rodzina przypominajaca rodzine Sully'ego. -Pracujesz u niego? - spytalem Mullina. -Nie. Ale sie przyjaznimy. To ja sie balem, ze pokiereszuja mi twarz w szkole, nie on. Sully zawsze mnie chronil. Dlatego mu pomoglem. I pomoglbym jeszcze raz. Cholera, pomoglem mu zabic jego szurnietego starego. -A dlaczego pofatygowales sie do nas? - zapytalem. -Na to akurat latwo odpowiedziec. Bo mi kazal. -Po co? - spytalem. -Jego musialbys spytac. Moze dlatego, ze po kazdej udanej robocie sklada ten swoj uklon. Bo chyba wiecie, ze sie potem klania. Wierz mi, wolalbys takiego uklonu nie widziec. -Juz raz widzialem - powiedzialem. Mullino otworzyl tylne drzwi samochodu, skinal nam glowa i zniknal w oddali. Podobnie jak Rzeznik. Rozdzial 103 Jak brzmi to stare, a moze nowe przyslowie: "Zycie przecieka nam przez palce, kiedy snujemy zapamietale plany"? Wieczorem wrocilem do Waszyngtonu, bo chcialem sie zobaczyc z dziecmi, liczylem sie z babcia, a poza tym czekali na mnie pacjenci umowieni na wizyty. Nana zawsze kladla mi do glowy, ze musze pomagac bliznim. Twierdzi, ze to moje przeklenstwo, i chyba ma racje. Wyraznie widzialem twarz Michaela Sullivana, jego poluklon i az mnie skrecalo, ze nadal chodzi na wolnosci. Wedlug FBI mafia juz wyznaczyla nagrode w wysokosci miliona dolarow za jego glowe i kolejny milion za jego rodzine. Nie opuszczalo mnie jednak podejrzenie, ze facet moze pracowac dla FBI albo jako informator dla policji i ze chroni go jedna z tych sluzb, chociaz nie mialem pewnosci i moze nigdy jej nie uzyskam. Ktoregos wieczoru po ucieczce Sullivana, kiedy dzieci chodzily jeszcze do szkoly, siedzialem na werandzie i gralem Jannie i Damonowi rock and rolla na pianinie. Gralem prawie do dziesiatej. A potem opowiedzialem dzieciom o ich mamie. Najwyzszy czas. Rozdzial 104 Nie wiem, dlaczego poczulem wewnetrzna potrzebe opowiedzenia im o Marii wlasnie teraz, ale chcialem, zeby dzieci dowiedzialy sie o niej czegos wiecej. Moze pragnalem, zeby zamknely ten rozdzial w zyciu, skoro ja nie potrafie. Nigdy nie oklamywalem dzieci na temat mamy, ale ukrywalem pewne fakty i... nieprawda, sklamalem w jednej sprawie. Powiedzialem Damonowi i Jannie, ze nie bylem z Maria, kiedy ja zastrzelono, ale dojechalem do Szpitala Swietego Antoniego zanim umarla i zdazylismy pod koniec zamienic kilka slow. Po prostu nie chcialem opowiadac im szczegolow, ktorych nie potrafilem usunac z glowy - z jakim odglosem kule powalily Marie, z jakim swistem wciagnela powietrze, kiedy ja postrzelono, jak osunela sie z moich ramion na chodnik. I ten niezapomniany widok, gdy krew tryskala jej z piersi, a do mnie dotarlo, ze to smiertelne rany. Mimo uplywu ponad dziesieciu lat pamietalem cala scene wyraznie jak zly sen. -Ostatnio wspominam wasza mame - powiedzialem im na werandzie. - Pewno juz wiecie, ze duzo o niej mysle. Dzieci obsiadly mnie ciasno, podejrzewajac, ze mam im cos waznego do powiedzenia. -Pod wieloma wzgledami byla wyjatkowa osoba. Miala bystre oczy, z ktorych zawsze bila szczerosc. Potrafila sluchac, jak potrafia, przynajmniej moim zdaniem, tylko dobrzy ludzie. Uwielbiala sie usmiechac i prowokowac usmiech u innych. Zawsze mawiala: "Mam szczypte smutku i szczypte radosci, co wolisz?". Sama prawie zawsze wybierala szczypte radosci. -Prawie zawsze? - spytala Jannie. -Prawie zawsze. Rusz glowa, Janelle, bo masz ja nie od parady. Przeciez wybrala mnie. Mogla miec tylu fajnych chlopcow, a wybrala takiego mruka, takiego ponuraka. Janelle i Damon usmiechneli sie, a Damon spytal: -Myslisz o mamie, bo wrocil jej zabojca? Dlaczego akurat teraz o niej rozmawiamy? -Po trosze dlatego, Day. Ale tez ostatnio zrozumialem, ze mam z nia niezalatwiona sprawe. I z wasza dwojka. Dlatego rozmawiamy. Damon i Janelle sluchali w milczeniu, a ja ciagnalem monolog. W koncu sie zamknalem. Chyba po raz pierwszy zobaczyli mnie placzacego za Maria. -Bardzo ja kochalem, tak bardzo, jakby byla czescia mnie. I chyba nadal kocham. Wiem, ze tak. -Przez nas? - spytal Damon. - Troche z naszej winy, prawda? -Jak to, kochanie? Nie bardzo rozumiem - powiedzialem do Damona. -Bo ci ja przypominamy? Codziennie ci ja przypominamy, co rano patrzysz na nas i pamietasz, ze jej nie ma, prawda? Pokrecilem glowa. -Moze jest w tym odrobina prawdy. Ale wierz mi, to przypomnienie jest dobre, najlepsze. Czekali, az powiem cos jeszcze, nie odrywajac ode mnie oczu, jak gdybym nagle mial im uciec. -Duzo sie w naszym zyciu dzieje - powiedzialem. - Urodzil sie Ali. Babcia sie starzeje. Ja znow przyjmuje pacjentow. -Lubisz byc psychologiem? - spytal Damon. -Na razie lubie. -Na razie. Caly ty! - zawolala Jannie. Parsknalem smiechem, ale nie doszukiwalem sie w komentarzu corki komplementu. Bywalem lasy na komplementy, ale na wszystko jest czas, a teraz na to nie byl. Przypomnialem sobie lekture autobiografii Billa Clintona. Kiedy przyznal sie do krzywdy wyrzadzonej zonie i corce, nie mogl sie powstrzymac, zeby nie szukac przebaczenia lub wrecz zyczliwosci ze strony czytelnikow. Po prostu nie mogl sie oprzec, widocznie mial tak wielka potrzebe milosci. Moze wlasnie stad bierze sie jego wszelka empatia i wspolczucie. I zdobylem sie na najtrudniejsze - opowiedzialem Jannie i Damonowi, jak naprawde wygladaly ostatnie chwile Marii. Opowiedzialem dzieciom cala prawde. Wyjawilem im prawie wszystkie szczegoly na temat smierci Marii, jej zabojstwa, wyznalem, ze rozegralo sie to na moich oczach, ze bylem z ich mama, kiedy umierala, czulem jej ostatnie tchnienie, slyszalem ostatnie slowa. Kiedy skonczylem i poczulem, ze glos wieznie mi w gardle, Jannie szepnela: -Patrz na rzeke, tato, przyjrzyj sie, jak plynie. Rzeka to prawda. Tak brzmiala moja mantra dla dzieci, kiedy byly male i brakowalo im mamy. Bralem je na spacer nad Anacostine albo nad Potomac, kazalem patrzec na wode, i mowilem: -Patrzcie na rzeke... rzeka to prawda. Juz bardziej sie do prawdy nie zblizymy. Rozdzial 105 Moj nastroj w tamtym okresie wahal sie miedzy ekscytacja a drazliwoscia, w kazdym razie zylem w duzym pobudzeniu. Upatrywalem w tym zarowno dobrych, jak i zlych stron. Niemal codziennie o wpol do szostej rano jadlem sniadanie z Nana. Potem bieglem do biura, przebieralem sie i juz o wpol do siodmej zaczynalem pierwsza sesje. W poniedzialki i czwartki pierwsza zjawiala sie u mnie Kim Stafford. Zawsze trudno mi bylo powstrzymac emocje, kto wie, czy troche nie wyszedlem z wprawy. Z drugiej strony u wielu kolegow zawsze razilo mnie kliniczne podejscie, zbytni chlod i dystans. Jak pacjenci lub inni ludzie maja to interpretowac? Niewazne, ze jestem dretwy jak kloda, w koncu jestem terapeuta. Musialem wykonywac swoj zawod wedle wlasnej miary, czasami z zyczliwoscia, sercem i wspolczuciem, a nie tylko empatia. Musialem lamac zasady, dzialac nietuzinkowo. Tak jak wtedy, kiedy pobilem tego bydlaka Jasona Stemple'a w komisariacie. W moim mniemaniu to jest wlasnie profesjonalizm. Potem mialem okienko do poludnia, postanowilem wiec zajrzec do Monnie Donnelley w Quantico. Probowala weryfikowac moja teorie na temat Rzeznika. Ledwo sie przywitalem, Monnie wyskoczyla z rewelacja: -Alex, mam cos dla ciebie. Chyba ci sie spodoba. W kazdym razie potwierdza twoja teorie. Powiedziala, ze z pomoca moich notatek odnalazla wiadomosc o zonie Sullivana przez zolnierza mafii, ktory trafil do programu ochrony swiadkow i mieszka teraz w Myrtle Beach w poludniowej Kalifornii. -Poszlam wytyczonym przez ciebie tropem, miales racje. Doprowadzil mnie do faceta, ktory byl obecny na slubie Sullivana, jak sie domyslasz, bardzo skromnym. Do Anthony'ego Multino, kolesia z Brooklynu, o ktorym mi opowiadales. Sullivan zdecydowanie nie dopuszczal zbyt wielu osob do swojego zycia osobistego. Nie zaprosil nawet rodzonej matki, a ojciec, jak wiesz, juz nie zyl. -Wiem, bo zginal z rak synalka i jego kolegow. I czego dowiedzialas sie o zonie Sullivana? -Ciekawych rzeczy, w dodatku zupelnie nieoczekiwanych. Pochodzi z Colts Neck w stanie New Jersey, zanim poznala Sullivana, pracowala jako nauczycielka nauczania poczatkowego. Co ty na to? Salvatore Pistelli, facet z programu ochrony swiadkow, twierdzi, ze byla urocza. Podobno Sullivan szukal dobrej matki dla swoich dzieci. Wzruszajace, co? Nasz psychopata ma slabosc na punkcie zony. Przed slubem nazywala sie Caitlin Haney, a jej rodzina nadal mieszka w Colts Neck. Tego samego dnia zalozylismy podsluch w domu rodzicow Caitlin Sullivan. I drugi w domu jej siostry zamieszkalej w Toms River, w stanie New Jersey, a takze kolejny u brata, dentysty z Ridgewood. Moje nadzieje wzrosly. Moze w koncu zamkniemy te sprawe i zlapiemy Rzeznika. Moze znow go zobacze i wtedy sam zloze mu poluklon. Rozdzial 106 Odkad Michael Sullivan zamieszkal w Massachusetts, uzywal nazwiska Michael Morrissey zapozyczonego od smiecia, ktorego wypatroszyl i pocwiartowal na poczatku swojej kariery platnego zabojcy. Caitlin i chlopcy zachowali imiona, lecz rowniez przybrali nazwisko Morrissey. Musieli wbic sobie do glowy, ze przez ostatnie lata mieszkali w Dublinie, gdzie ich tata pracowal jako doradca irlandzkich przedsiebiorstw, ktore prowadzily interesy z Ameryka. A teraz zajal sie doradztwem w Bostonie. To akurat sie zgadzalo, bo Rzeznik wlasnie dostal prace dzieki pomocy dawnego kolegi w poludniowym Bostonie. Oczywiscie prace platnego zabojcy. Rano wyszedl z domu nad rzeka Hoosic o przyzwoitej porze, mianowicie o dziewiatej rano. Pojechal swoim lexusem na zachod, w strone Massachusetts Turnpike. Narzedzia pracy wiozl w bagazniku - bron, pile rzeznicza, pistolet na gwozdzie. Nie wlaczyl muzyki, bo chcial troche powspominac. Ostatnio duzo myslal o swoich wczesnych ofiarach: oczywiscie o ojcu, o kilku zleceniach starego Maggione i o pewnym ksiedzu nazwiskiem Francis X. Conley. Ojciec Frank X. latami zabawial sie z chlopcami w parafii. Plotkowala na ten temat cala dzielnica, a opowiesci okraszano mnostwem zboczonych, ohydnych szczegolow. Sullivan nie mogl uwierzyc, ze rodzice, wiedzac, co sie dzieje, nie wkroczyli, zeby przeszkodzic kaplanowi. Kiedy w wieku dziewietnastu lat pracowal dla Maggione, pewnego razu zobaczyl ksiedza na przystani, gdzie Conley trzymal motorowke na wyprawy rybackie. Czasem w nagrode bral na taka wycieczke ktoregos z ministrantow. Tego wiosennego dnia dobry ksiezulo zszedl na przystan, zeby przygotowac lodke do sezonu. Przegladal silnik, kiedy Sullivan wszedl z Jimmym Kapeluszem na poklad. -Pochwalony - przywital sie Jimmy z figlarnym usmiechem. - Moze bysmy sie tak dzis wybrali na przejazdzke? Troche polowili? Ksiadz spojrzal na dwoch wyrostkow spode lba. Nachmurzyl sie, kiedy ich poznal. -Nie sadze, chlopcy. Lodka jeszcze nie jest gotowa do zwodowania. Kapelusz tylko sie rozesmial i powtorzyl: -Gotowa do "wzwodowania"... aha, kapuje. Na to wkroczyl Sullivan. -Owszem, jest gotowa, ojczulku. Wyplywamy w morski rejs. Znasz te szante Frankiego Forda Sea Cruise? Wyplywamy we trzech. Odbili od brzegu, a potem juz slad zaginal po ojcu Franku X. -Panie, swiec nad jego niesmiertelna dusza w piekle - zartowal Jimmy Kapelusz w drodze powrotnej. Rano w drodze do roboty Sullivan przypomnial sobie stary przeboj Frankiego Forda - i jak zalosny klecha blagal go o zycie, a potem o smierc, zanim rzucil go na pozarcie rekinom. Przede wszystkim jednak przypomnial sobie swoje rozwazania czy wlasnie zrobil dobry uczynek i czy w ogole go stac na dobre uczynki. Czy moglby zrobic cos dobrego w zyciu? Czy jest na wskros przesiakniety zlem? Rozdzial 107 W koncu dotarl do Stockbridge przy granicy stanow Massachusetts i Nowy Jork. Z pomoca nawigacji satelitarnej znalazl wlasciwy dom. Byl gotow na najgorsze, gotow znow wcielic sie w Rzeznika, zeby zarobic na chleb. Do diabla z dobrymi uczynkami i dobrymi myslami, cokolwiek mialy mu udowodnic. Znalazl dom, w jego ocenie bardzo rustykalny, bardzo gustowny. Stal nad spokojnym stawem w srodku lasu pelnego klonow, wiazow i sosen. Na podjezdzie zaparkowane bylo czarne porsche targa, ktore przypominalo wspolczesna rzezbe. Rzeznik dostal informacje, ze zastanie tam czterdziesto-jednoletnia kobiete nazwiskiem Melinda Steiner, ktora podobno jezdzi bajeranckim czerwonym mercedesem kabrioletem. Ciekawe, do kogo nalezy to czarne porsche? Sullivan zaparkowal w bocznej uliczce za kepa sosen i przez dwadziescia minut obserwowal dom. Zauwazyl miedzy innymi, ze drzwi do garazu sa zamkniete. Moze wiec w srodku rzeczywiscie stoi piekny czerwony mercedes kabriolet. Do kogo zatem nalezy czarne porsche? Dbajac, zeby sie nie wychylac spoza oslony grubych galezi, przylozyl do oczu niemiecka lornetke. Obejrzal kolejno wszystkie okna wychodzace na wschod i na poludnie. W kuchni nie bylo nikogo. Ciemne okna, nikt sie nie krzata. Ciemny salon tez wygladal na opustoszaly. Ale chyba ktos jest w domu? W koncu znalazl ich w naroznym pokoju na pietrze. Przypuszczalnie w glownej sypialni. Melinda Steiner, zdrobniale Mel, bawila na gorze. Z jakims blondasem, chyba po czterdziestce, zapewne wlascicielem porsche. Za duzo tu bledow do oszacowania, powiedzial sobie w duchu. Jeden wielki syf. Moglby jeszcze dorzucic do rachunku, ze oto podwaja mu sie stawka siedemdziesiat piec tysiecy dolarow za robote, bo jeszcze nigdy nie stuknal dwoch osob w cenie jednej. Ruszyl w kierunku wiejskiej rezydencji z pistoletem w jednej rece, skrzynka z narzedziami w drugiej. Czul sie dosc pewny siebie. Dobra robota, dobry dzien, dobre zycie. Rozdzial 108 Niewiele rzeczy w zyciu moze sie rownac z uczuciem pewnosci siebie towarzyszacym dobrze wykonywanej pracy. Michael Sullivan myslal nad prawdziwoscia tego stwierdzenia, podkradajac sie do domu. Mial swiadomosc, jak rozlegla polac ziemi okala ten bialy kolonialny dom, przeszlo hektar odosobnionych lasow i pol. Za domem zobaczyl kort tenisowy, ktory wygladal mu na ziemny, ale zielony. Moze to byl Har-Tru, ulubiona nawierzchnia wytrawnych tenisistow w Marylandzie? Skupil sie jednak na pracy, na czekajacej go robocie i jej dwoch elementach. Mial zabic kobiete nazwiskiem Melinda Steiner i jej kochanka, skoro mu stanal na drodze. No i samemu nie dac sie zabic. Zadnych bledow. Powoli otworzyl drewniane drzwi wejsciowe do domu, niezamkniete na klucz. Na prowincji ludzie rzadko zamykaja domy. Blad. Byl prawie pewien, ze na gorze tez nie napotka oporu. Nigdy jednak nie wiadomo, dlatego nie ma co sie sadzic, trzeba zachowac czujnosc, nie ma co zgrywac bohatera, Mikey. Przypomnial sobie porazke w Wenecji. Alez tam byla jatka, o maly wlos nie polegl. Cosa nostra bedzie go teraz wszedzie szukala i kiedys znajdzie. Moze wiec wlasnie dzisiaj? Tutaj? Robote nadal mu dawny kolega, ale przeciez mafia mogla bez trudu do niego dotrzec. I wystawic Rzeznika. Chociaz nie sadzil. Nie dzisiaj. Drzwi wejsciowe nie byly zamkniete. Zamkneliby, gdyby chcieli zastawic na niego wiarygodnie wygladajaca pulapke. Para w sypialni wygladala zupelnie normalnie, za bardzo zajeta soba, a nie wierzyl, ze ktokolwiek, moze poza nim samym, jest na tyle szczwany, zeby stworzyc tak perfidna pulapke z wykorzystaniem wlasnych wdziekow. Para na gorze walila sie na calego, nie mial co do tego zadnych watpliwosci. Kiedy wchodzil po schodach, slyszal mile odglosy pieprzenia. Jek sprezyn, loskot zaglowka o sciane. Nie mozna tez wykluczyc, ze wszystko lecialo z magnetofonu. Rzeznik jednak w to watpil, a intuicja prawie nigdy go nie zawodzila. Dosc powiedziec, ze dotad utrzymala go przy zyciu, a przy tym pozwolila usmiercic wiele osob. Rozdzial 109 Kiedy wszedl na gore, bicie serca przyspieszylo, jeki i inne halasy dobiegajace z sypialni sie nasilily, a on usmiechnal sie bezwiednie. Naszla go dziwna mysl. Przypomnial sobie scene z filmu Bezdroza, ktora w swoim czasie kompletnie go rozlozyla. Nizszy z dwoch bohaterow, pijaczek, mial odzyskac portfel swojego kolezki i w tym celu musial sie zakrasc do sypialni, w ktorej para tlustych bydlakow gzila sie jak swinie w korycie. Scena byla niesamowita, smieszna i calkiem nieoczekiwana, zupelnie jak ta. Przynajmniej tak sadzil. Skrecil za rog i zajrzal do sypialni. Niespodzianka - pomyslal - juz nie zyjecie. Jednakze zarowno kobieta, jak i mezczyzna mieli sie calkiem niezle. Dobrze zbudowani, wysportowani, fajne, jedrne tylki. Razem wygladali bardzo seksownie. I oboje sie usmiechali. Wyraznie jest im ze soba dobrze, chwala im za to. Moze sie nawet kochaja. Najwyrazniej lubia seks, ktory zapewnia dobra gimnastyke. Blondas wchodzil gleboko, co chyba odpowiadalo Melindzie. Rzeznik sam sie podniecil. Melinda miala na sobie biale podkolanowki, ktore rajcowaly Sullivana. Ciekawe, czy wlozyla je dla partnera, czy dla siebie? Po chwili podgladania odchrzaknal. Spokoj! Prosze o chwile uwagi w tym pierdolniku. Kopulujaca para odskoczyla od siebie, co nie bylo takie latwe, zwazywszy na ten korkociag, w ktorym jeszcze kilka sekund temu trwali skreceni. -No, no, co za golabeczki! - powiedzial i usmiechnal sie serdecznie, jak gdyby prowadzil badania na temat zwiazkow pozamalzenskich albo cos w tym rodzaju. - Ale sie napaliliscie. Nie moge wyjsc z podziwu. Spodobali mu sie oboje, zwlaszcza Mel. Bo tez i kapitalnie wygladala jak na swoj wiek. Swietna sylwetka i twarz, urocza, pomyslal. Spodobalo mu sie nawet to, ze nie zaslonila sie, tylko patrzyla teraz na niego hardym wzrokiem mowiacym: "Co ty tu, do cholery, robisz? To moj dom, moj romans, a nie twoj zasrany interes, kimkolwiek, do diabla, jestes. Spadaj!". -Melinda Steiner, zgadza sie? - spytal, mierzac do niej z pistolem, ale bez zbednej grozby zawartej w tym gescie. Po co ja straszyc, po co przerazac bardziej, niz trzeba? Nie mial tym dwojgu nic za zle. Nie nalezeli do mafii, nie przyszli zastrzelic jego ani jego rodziny. -Owszem, nazywam sie Melinda Steiner. A pan? Kim pan jest i czego pan tu chce? Zdecydowanie byla zadziorna, chociaz nie przesadnie. Cholera, przeciez to byl jej dom, miala prawo wiedziec, co on w nim robi. Wszedl szybkim krokiem do pokoju i... Pach! Pach! Zastrzelil blondasa dwiema kulami w szyje i czolo. Facet spadl z lozka na indyjski chodnik na podlodze. Odpowiedz na to, czy warto utrzymywac tezyzne, fizyczna, zeby zyc dluzej. Melinda westchnela. -O Boze! Ale nie zaczela krzyczec, czyli z facetem musial ja laczyc glownie seks. Widocznie pieprzyli sie, ale nie kochali, nic z tych rzeczy. Kiedy teraz Sullivan na nia patrzyl, uznal, ze moze blondas w ogole jej sie nie podobal. -Zuch dziewczyna. Melindo, widze, ze szybko myslisz. Facet nie poczul ani krztyny bolu, przysiegam. -To byl moj architekt - powiedziala i dodala predko: - Nie wiem, dlaczego to panu mowie. -Bo jestes zdenerwowana. Kto by nie byl? Pewno juz sie domyslilas, ze przyszedlem zabic ciebie, a nie twojego bylego kochanka. Stal teraz trzy kroki od kobiety, wycelowal pistolet w jej serce. Ona jednak wyraznie panowala nad soba, co mu bardzo zaimponowalo. Byla w jego typie. Moze powinna zostac szefowa mafii. Moze zarekomenduje ja do tej pracy. Naprawde mu sie spodobala, a jednoczesnie przemknelo mu przez glowe, ze nie bardzo mu sie podobal jej maz. Rzeznik usiadl na lozku, ale nadal mierzyl w lewa piers kobiety. -Mel, posluchaj. Twoj maz przyslal mnie tu, zebym cie zabil. Zaplacil mi siedemdziesiat piec tysiecy dolarow - powiedzial. - Zupelnie teraz improwizuje, ale chcialbym wiedziec, czy masz dostep do wlasnych pieniedzy? Moze zawarlibysmy uklad? Widzisz taka mozliwosc? -Owszem - odparla. - Widze. Oszczedna w slowach. Dobili targu w dwie minuty, jego stawka wzrosla czterokrotnie. Duzo wariatow chodzi po tym swiecie. Nic dziwnego, ze serial Gotowe na wszystko cieszy sie taka popularnoscia. Rozdzial 110 Od kilku lat nie bylem z Sampsonem w Massachusetts. Ostatnio, kiedy scigal tam oblakanego zabojce, niejakiego pana Smitha, w sprawie opatrzonej kryptonimem "Kotek i myszka". Smith byl chyba najsprytniejszy ze wszystkich psychopatow, ktorych do tej pory tropilismy. Omal mnie nie zabil. Nie mielismy wiec najweselszych wspomnien, kiedy jechalismy samochodem Sampsona z Waszyngtonu w strone gor Berkshires. Po drodze zatrzymalismy sie na przepyszny obiad i mile pogaduchy w restauracji mojego kuzyna, Jimmy'ego Parkera, o nazwie Red Hat w Irvington w stanie Nowy Jork. Niebo w gebie! Reszta podrozy przebiegla wylacznie w sluzbowym nastroju. Jechalismy sami, bez obstawy. Nadal nie wiedzialem, co zrobie, kiedy znajde Rzeznika. Jezeli go znajdziemy, jezeli jeszcze nie uciekl. Sluchalismy starych kawalkow Lauryn Hill i Erykah Badu. Nie rozmawialismy o Michaelu Sullivanie, dopoki nie zjechalismy z Connecticut Turnpike i nie znalezlismy sie w Massachusetts. -Co my tu robimy, John? Wreszcie przerwalem uporczywe milczenie. -Scigamy zloczynce, jak zawsze - odparl. - Nic sie nie zmienilo, prawda? To morderca, gwalciciel. Ty jestes Pogromca Smokow, a ja ci towarzysze. -Jedziemy tylko we dwoch? Bez zawiadamiania miejscowej policji? Bez udzialu FBI? Przeciez wiesz, ze przekroczylismy granice stanu. Sampson pokiwal glowa. -Uznalem, ze sprawa jest tym razem osobista. Czyzbym sie mylil? Poza tym facet zasluguje na smierc, mowie to na wypadek, gdyby mialo do czegos dojsc, co wcale nie jest wykluczone. -Masz racje, sprawa jest osobista. Nigdy nie mialem bardziej osobistej. Narastalo to we mnie przez lata. Musi sie skonczyc. Ale... -Zadnych "ale". Musimy go unieszkodliwic, Alex. Przejechalismy kilka kilometrow w milczeniu. Ale chcialem omowic rzecz z Sampsonem bardziej szczegolowo. Trzeba bylo ustalic jakies zasady. -Jezeli go zastaniemy, ja go nie zdejmuje. Nie naleze do samozwanczej strazy obywatelskiej, John. -Wiem - odparl Sampson. - Jak nikt na swiecie wiem, kim jestes, Alex. Zobaczymy. Moze go nie zastaniemy. O drugiej znalezlismy sie we Florydzie w stanie Massachusetts i zaczelismy szukac domu, w ktorym mielismy nadzieje w koncu dorwac Michaela Sullivana. Czulem narastajace we mnie napiecie. W pol godziny odszukalismy dom wzniesiony na zboczu gory z widokiem na rzeke. Obserwowalismy go, wygladal na opustoszaly. Czyzby znow ktos dal cynk Sullivanovi? I skoro tak, to kto? FBI? Czy rzeczywiscie trafil do programu ochrony swiadkow? Czy FBI oslanialo mu tylek? Czy to oni uprzedzili go o naszej akcji? Podjechalismy do miasta, zjedlismy obiad u Denny'ego. Niewiele rozmawialismy przy jajecznicy na pomidorach, co odbiegalo od naszych zwyczajow. -Wszystko w porzadku? - spytal mnie w koncu Sampson, kiedy podano kawe. -Lepiej sie poczuje, kiedy go juz zlapiemy. Ale masz racje, to sie musi skonczyc. -No to do roboty. Wrocilismy pod dom. Po piatej na podjazd wjechalo duze kombi i zaparkowalo przed samym wejsciem. Czy to on? Rzeznik? Z tylu wysypalo sie trzech chlopcow, a za nimi zza kierownicy wysiadla piekna brunetka. Widac bylo, ze ma swietny kontakt z synami. Powyglupiali sie chwile na trawniku i wbiegli do domu. Mialem przy sobie zdjecie Caitlin Sullivan, ale nie musialem go nawet wyjmowac. -To na pewno ona - powiedzialem Sampsonowi. - Tym razem trafilismy pod wlasciwy adres. To Caitlin i synowie Rzeznika. -Zauwazy nas, jezeli zostaniemy - ostrzegl Sampson. - To nie film Policjanci, a facet nie jest tepym mlotem, ktory tylko czeka, az go zlapia. -Wlasnie na to licze - rzeklem. Rozdzial 111 Michael Sullivan wcale nie znajdowal sie w poblizu swojego domu na zachodzie Massachusetts. O wpol do osmej wszedl do wielkiego, kilkunastopokojowego domu w Wellesley, bogatej dzielnicy na przedmiesciach Bostonu. Szedl kilka krokow za Melinda Steiner, ktora miala dlugie nogi i uroczy tyleczek. Melinda zdawala sobie sprawe ze swoich wdziekow. Umiala zachowac subtelnosc, a jednoczesnie prowokowac, kolyszac biodrami. W jednym z pokojow palilo sie swiatlo, a w szerokim frontowym korytarzu wisialy trzy okazale zyrandole, niewatpliwie za sprawa Melindy albo jej dekoratora. -Kochanie, juz jestem! - zawolala Melinda, rzucajac glosno torbe podrozna na wypolerowana posadzke. W jej glosie nie brzmiala zlowrozbna nuta. Ani krztyny strachu, przestrogi lub nerwow. Ot, zwykla zonina radosc. Niezla laska, pomyslal Sullivan. Dobrze, ze nie jest moja zona. Z pokoju, w ktorym gral telewizor, nie dobiegly slowa powitania. Nikt nawet nie pisnal. -Kochanie! - zawolala jeszcze raz. - Jestes tam? Kochanie? Wrocilam ze wsi. Jerry? Skurwiel na pewno nie moze sie nadziwic. Kochanie, wrocilam! Kochanie, jeszcze zyje! Wreszcie w progu stanal znuzony mezczyzna w wymietej prazkowanej koszuli, w bokserkach i neonowoniebieskich kapciach. Tez niezly aktor, pogratulowac. Wyszedl, jak gdyby nigdy nic. Dopoki nie zobaczyl Rzeznika kroczacego trop w trop za jego ukochana zona, ktora wlasnie usilowal zamordowac w ich wiejskiej posiadlosci. -Witaj. A kto to taki, Mel? Co tu sie dzieje? - zapytal Jerry na widok Sullivana w korytarzu. Rzeznik juz przedtem trzymal bron w pogotowiu i teraz wycelowal do faceta w bieliznie, a dokladnie w jadra, lecz po chwili podniosl pistolet na wysokosc serca, jezeli ten podstepny skurwiel w ogole je posiada. Zeby zabijac wlasna zone? Coz to za zimny skurwysyn? -Zmiana planow - oznajmil Sullivan. - Co ja poradze? To sie zdarza. Jerry podniosl rece do gory bez pytania. Od razu sie rozbudzil, i to naprawde blyskawicznie. -O czym pan mowi? O co chodzi, Mel? Co ten mezczyzna robi w naszym domu? Kto to jest? Klasyczna kwestia i kapitalnie podana. Nadeszla pora, zeby Melinda wypowiedziala swoja kwestie. Postanowila ja wykrzyczec. -On mnie mial zabic! Jerry, ty zalosny wypierdku, oplaciles moje zabojstwo! Nie dosc, ze jestes smieciem, to w dodatku tchorzem. Ale przebilam cene, zeby zalatwil ciebie. Tak to wyglada, kochanie. Chyba mozna by powiedziec, ze wynajales kije-samobije - powiedziala i rozesmiala sie ze swojego zartu. Nikt poza nia nie podchwycil zartu, ani Jerry, ani Sullivan. Moze i byl smieszny, ale w tej sytuacji nie sklanial do smiechu. A moze zle go podala, zbyt dobitnie, zbyt prawdziwie. Maz wskoczyl z powrotem do pokoju telewizyjnego i probowal zamknac za soba drzwi, ale nie mial szans. Rzeznik natychmiast wetknal obuta w bucior noge w drzwi i je zaklinowal. Nastepnie wsadzil ramie i wszedl za Jerrym. Jerry, przedsiebiorca budowlany, byl wysokim, zazywnym lysiejacym facetem o wygladzie dyrektora. W pokoju smierdzialo jego potem i cygarem tlacym sie w popielniczce przy kanapie. Na chodniku lezal kij golfowy putter i pilki. Macho, ktory wynajal platnego zabojce do zamordowania zony, cwiczyl, zeby pokazac, ze ma pewna reke w golfie. -Zaplace ci wiecej niz ona! - zawyl. - Dam ci dwa razy wiecej niz ta suka! Przysiegam na Boga. Place od reki. Robi sie coraz ciekawiej, pomyslal Sullivan. Nadawalo nowy sens takim teleturniejom jak Vabank albo Idz na calosc. -Ty ostatnia szujo! - warknela Melinda od progu na meza. Podbiegla i uderzyla go w twarz. Sullivan nadal uwazal, ze pod pewnymi wzgledami fajna z niej kobitka, ale pod innymi nie za bardzo. Jeszcze raz spojrzal na meza, a potem na Melinde. Dobrana para, nie ma co. -Zgadzam sie z Melinda - powiedzial. - Ale Jerry tez ma poniekad racje, Mel. Moze powinnismy sie zabawic w mala licytacje, co? Przestancie sie juz bic i wyzywac, porozmawiajmy jak dorosli. Rozdzial 112 Po dwoch godzinach licytacja dobiegla konca i Michael Sullivan wracal swoim lexusem Massachusetts Turnpike. Jechal calkiem szybko, droga byla gladka jak pupcia niemowlaka, a moze po prostu humor mu dopisywal. Pozostawalo dopracowac kilka szczegolow, ale robota zostala wykonana. W koncu wytargowal trzysta piecdziesiat tysiecy, a wszystko przelano telegraficznie na jego konto w Union Banku w Szwajcarii. Prawde powiedziawszy, od dluzszego czasu jego sytuacja finansowa dawno nie byla tak dobra, chociaz przypuszczalnie spalil swoj bostonski kontakt na dalsze zlecenia. Moze znow bedzie musial sie przeprowadzic z rodzina. A moze czas przejsc na swoje i otworzyc wlasny interes, o czym ostatnio duzo myslal. Chyba mu sie oplaci - trzysta piecdziesiat tysiecy za dzien roboty. Jerry Steiner wygral licytacje, ale potem Rzeznik i tak stuknal tego durnego, pyszalkowatego lajdaka. Z Melinda sprawa miala sie calkiem inaczej. Spodobala mu sie, dlatego nie chcial jej skrzywdzic. Ale jakie mial wyjscie? Zostawic ja, zeby klapala dziobem? Dlatego wpakowal jej bezbolesnie kulke w tyl glowy. Nastepnie pstryknal kilka zdjec, zeby uwiecznic piekna buzke w swojej kolekcji. Kiedy wyjechal zza ostatniego zakretu, podspiewywal ulubiona ballade Stonesow Wild Horses. Na wzgorzu stal jego dom, dokladnie tam, gdzie go zostawil. Ale... co to takiego, do cholery? Blad? Tylko czyj? Kiedy wjechal na ostami zalomek drogi, zgasil swiatla. Skrecil w slepy zaulek, z ktorego mial lepszy widok na dom i caly teren. Cholera, cos ostatnio nie moze odpoczac. Nie moze sie oderwac od przeszlosci, chocby uciekal jak najdalej. Natychmiast zobaczyl facetow w granatowym samochodzie, chyba dodge'u, ktory stal z grillem wymierzonym w strone domu jak armata. W srodku siedzialo dwoch mezczyzn. Niewatpliwie na niego czekali. Blad. Ich blad! Ale kim, do cholery, sa ci faceci, ktorych musi teraz zabic? Rozdzial 113 Czy to wazne? Juz nie zyja, i to nie zyja za nic, bo spieprzyli robote. Dwa zywe trupy obserwuja jego dom, bo przyjechali zabic jego i jego rodzine. Sullivan wozil w bagazniku trzyletniego winchestera, ktorego zawsze czyscil, oliwil i trzymal w pogotowiu. Otworzyl bagaznik, wyjal karabin. Naladowal wydrazonymi pociskami. Wlasciwie nie mial drygu snajpera wojskowego, ale byl wystarczajaco dobry w te klocki. Zajal pozycje w lesie miedzy dwiema wysokimi, rozlozystymi choinkami, ktore dawaly mu dodatkowa oslone z gory. Spojrzal przez noktowizor. Wskazywal srodek tarczy, a nie cale miejsce akcji, tak jak wolal. Wlasciwie Jimmy Kapelusz nauczyl go byc znakomitym strzelcem. Sam nauczyl sie tego w Fort Bragg w Karolinie Polnocnej, zanim niechlubnie zwolniono go z wojska. Zrownal srodek tarczy z glowa kierowcy, po czym lekko dotknal cyngla. Bulka z maslem, zaden problem. Nastepnie wycelowal w glowe mezczyzny siedzacego po stronie pasazera. Kimkolwiek byli, juz po nich. Kiedy sie to wszystko skonczy, musi zabrac rodzine i spieprzac stad jak najpredzej. Zadnych powrotow do przeszlosci. Popelnil blad, co nie? Musieli sie skontaktowac z jakims jego dawnym znajomym. Moze z rodzina Caitlin w New Jersey. Widocznie ktos podsluchal jego rozmowe telefoniczna. Idzie o zaklad, ze tak to sie odbylo. Blad, blad, blad. A Caitlin nie przestanie ich popelniac, prawda? Dlatego Caitlin musi odejsc. Nie chcial zbyt wiele o tym myslec, ale tez juz nie widzial jej przyszlosci. Chyba ze zwieje sam. Czeka go mnostwo decyzji. A nie ma zbyt wiele czasu. Wzial na muszke glowe kierowcy. Planowal dwa strzaly... obaj mezczyzni w samochodzie juz nie zyja, choc jeszcze o tym nie wiedza. Powoli wypuscil powietrze, az sie kompletnie uspokoil. Opanowal oddech - oddychal teraz wolno, miarowo, ufnie, wolno, miarowo, ufnie. Pociagnal za spust, uslyszal ostry, mily dla ucha trzask. Po chwili pociagnal jeszcze raz. Nastepnie trzeci i czwarty. Powinno wystarczyc. Skoro skonczyl zabijac, musi brac nogi za pas i wiac, natychmiast. Z Caitlin i chlopcami albo nie. Tylko najpierw musi sie dowiedziec, kogo zabil, a moze cyknac trupom kilka zdjec. Rozdzial 114 Patrzylem wraz z Sampsonem, jak Rzeznik podchodzi do samochodu. Skradal sie czujnie, chociaz brakowalo mu chyba wprawy, ktora sie tak chelpil. Podbiegl szybko, przywarl w kucki w pozycji strzeleckiej, gotow dac odpor, jesli trzeba. Zaraz mial odkryc, ze zastrzelil stos upozowanych jak manekiny ubran i poduszek z miejscowego supermarketu. Sampson i ja przycupnelismy w lesie niecale trzydziesci metrow od samochodu, ktory Sullivan wlasnie ostrzelal z zaskoczenia. No wiec kto lepiej rozegral sprawe? Rzeznik czy my? -Decyduj, Alex, co teraz robimy - szepnal Sampson, ledwie otwierajac usta. -Nie zabijaj go, John - poprosilem, dotykajac reki Sampsona. - Chyba ze bedziemy musieli. Wystarczy, ze go zlapiemy. -Decyduj - powtorzyl Sampson. I wtedy, mowiac oglednie, sprawa sie rypla. Rzeznik nagle obrocil sie na piecie i chodu, tyle ze nie w nasza, a w przeciwna strone! Co jest, cholera? Co sie dzieje? Naprzeciwko Sullivana, po drugiej stronie od nas, ciagnal sie na wschod gesty las. Facet nie zwracal juz na nas uwagi. Strzelil szybko dwa razy i z oddali dobiegl mnie czyjs jek. Przed oczami mignal mi mezczyzna w czerni, ktory zaraz przypadl do ziemi. Kto to taki? Potem z lasu na polnocy wybieglo jeszcze pieciu mezczyzn. Z tego, co zdolalem wypatrzyc, mieli krotka bron palna, karabiny samopowtarzalne, pistolet maszynowy Uzi. Co to za ludzie? Jakby w odpowiedzi na moje pytanie jeden krzyknal: -FBI. Rzuc bron! FBI! Nie kupowalem tego. -Mafia! - powiedzialem Sampsonowi. -Jestes pewien? -Tak. Potem juz wszyscy zaczeli ostrzeliwac wszystkich, jak na ulicach Bagdadu, a nie na wsi w Massachusetts. Rozdzial 115 Zabojcy mafii, jesli dobrze ich oszacowalem, strzelali rowniez do nas. Sampson i ja odpowiadalismy ogniem. Podobnie jak Rzeznik. Trafilem faceta w skorzanym plaszczu - tego, ktory strzelal z uzi, moj pierwszy cel. Strzelec okrecil sie i upadl na ziemie, a potem uniosl do gory uzi, zeby jeszcze strzelic. Dostal w piers, sila pocisku powalila go na ziemie. Ale to nie od mojej kuli upadl. Moze Sampsona? A moze zastrzelil go Sullivan? Ciemnosci utrudnialy widocznosc. Pociski smigaly we wszystkie strony, olowiane kulki walily w drzewa, odbijaly sie rykoszetem od skal. Zapanowal kompletny chaos i zamet, od ktorego wlos jezyl sie na glowie, uragajacy smierci obled rozgrywany w zupelnych ciemnosciach. Zbiry z mafii rozstawily sie w rozproszonym szyku, usilujac zachowac miedzy soba odleglosci, ktore utrudnia nam obrone. Sullivan uskoczyl w lewo i ukryl sie w cieniu drzew. Ja z Sampsonem schowalismy sie za cherlawymi choinkami. Balem sie, ze zgine, nie sposob bylo wykluczyc takiej mozliwosci. Zbyt duzo strzalow padlo zbyt blisko mnie. Znajdo walem sie w strefie smierci. Zupelnie jakbym uzbrojony po zeby stanal naprzeciwko plutonu egzekucyjnego. Zolnierz mafii puscil serie w strone Rzeznika. Nie mialem pewnosci, ale wydawalo mi sie, ze go nie trafil. I rzeczywiscie, bo po chwili Sullivan wyskoczyl i strzelil do napastnika, ktory czmychnal do lasu. Strzelec krzyknal i zamilkl. Do tej pory doliczylem sie trzech zabitych zolnierzy mafii. Sampson i ja jeszcze nie oberwalismy, ale nie do nas tu przede wszystkim celowano. Co teraz? Kto zdecyduje sie na nastepny krok? Sullivan? John czy ja? I wtedy stalo sie cos nieoczekiwanego. Uslyszalem glos dziecka. Maly chlopiec zawolal cienkim glosikiem: - Tato, tato, gdzie jestes? Rozdzial 116 Odwrocilem glowe i spojrzalem w kierunku domu na wzgorzu. Po schodach zbiegalo dwoch synow Sullivana. Byli boso i w pizamach. -Wracajcie! - krzyknal Sullivan. - Do domu, ale juz! Do domu! I wtedy z domu wybiegla Caitlin Sullivan w szlafroku, probujac zlapac najmlodszego syna. Porwala go w ramiona. Wrzeszczala na obu synow, zeby wracali. Tymczasem kule swistaly juz wszedzie, glosne wybuchy niosly sie echem w noc. Rozblyski wystrzalow oswietlaly drzewa, skaly, ciala lezace na trawie. Sullivan krzyczal: -Wracajcie do domu! Caitlin, zabierz ich stad! Chlopcy nie sluchali, lecz biegli przez trawnik do ojca. Jeden z zolnierzy mafii wycelowal do biegnacych postaci, strzelilem mu w kark. Okrecil sie, upadl i juz nie wstal. Wlasnie ocalilem zycie synom Sullivana, pomyslalem. Ciekawe, co to oznacza? Ze wyrownalismy rachunki za jego wizyte w moim domu, kiedy nikogo nie zabil? Ze powinienem teraz zastrzelic Caitlin Sullivan w odwecie za Marie? Zadne wyjscie nie wydawalo mi sie zbyt sensowne na tym ciemnym, zbryzganym krwia trawniku. Kolejny zolnierz ratowal sie ucieczka zygzakiem, wpadl do lasu. Rzucil sie w krzaki. Ostatni stal jeszcze na otwartym polu. Patrzyl na Sullivana, obaj strzelili w tym samym czasie. Zolnierz mafii okrecil sie i upadl, a krew trysnela mu z wielkiej dziury w twarzy. Na placu boju zostal jedynie Sullivan. Odwrocil sie do Sampsona i do mnie. Rozdzial 117 Sytuacja patowa, przynajmniej na chwile. Na kilka sekund? A co potem? Zorientowalem sie, ze samochod Sampsona przestal oslaniac mnie przed Sullivanem. Jego synowie tez juz nie biegli w jego strone. Caitlin Sullivan otulila dwoch mlodszych ramionami. Starszy stal przy niej z opiekuncza mina. Bardzo przypominal ojca. Modlilem sie w duchu, zeby nie wlaczyl sie do akcji. -Nazywam sie Alex Cross - powiedzialem Sullivanowi. - Byles raz u mnie w domu. A potem zabiles moja zone. W tysiac dziewiecset dziewiecdziesiatym trzecim w Waszyngtonie. -Wiem, kim jestes - odkrzyknal Sullivan. - Nie zabilem twojej zony. Wiem, kogo zabijam. I rzucil sie biegiem w strone lasu. Wycelowalem mu prosto w plecy, ale nie pociagnalem za spust. Nie moglem. Nie w plecy. Nie na oczach jego zony i dzieci, zreszta nie moglbym w zadnych okolicznosciach. -Uciekaj, tato! - zawolal jeden z chlopcow, kiedy puscilismy sie z Sampsonem w pogon za jego ojcem. -Alex, to morderca - krzyknal Sampson, kiedy pedzilismy po nierownym terenie poroslym wysoka trawa, sterczacymi kamieniami i korzeniami. - Nie okazuj teraz litosci temu potworowi. Dobrze wiesz, ze musimy go sprzatnac. Nie musial mi przypominac. Nie stac mnie bylo na taka lekkomyslnosc. Ale nie strzelilem, chociaz moglem. Nie zabilem Michaela Sullivana, kiedy mialem okazje. Las tonal w ciemnosciach, lecz w poswiacie ksiezyca dojrzalem cieniste sylwetki i troche szczegolow. Moze zobaczymy Sullivana, ale wtedy i on nas zobaczy. Sytuacja patowa trwala. Tej nocy jeden z nas zginie. Wiedzialem o tym, ale mialem nadzieje, ze to nie bede ja. Musialo sie to jednak skonczyc. Za dlugo narastalo. Ciekawe, dokad Sullivan biegnie - czy ma plan ucieczki, czy improwizuje. Nie widzielismy go, odkad dopadl linii lasu. Moze pedzil przed siebie, a moze skrecil w bok. Czy znal las wystarczajaco dobrze? Czy on nas teraz obserwuje? Sklada sie do strzalu? Zaraz wyskoczy zza drzewa? W koncu zobaczylem ruch. Ktos mignal mi przed oczami. To musial byc Sullivan! Chyba ze ostami zolnierz mafii. Ktokolwiek to byl, nie strzelilem. Zaslanialo go za duzo konarow, galezi, drzew. Zziajany z trudem lapalem oddech. Trzymalem forme, czyli musial mnie zzerac stres. Gonilem skurwysyna, ktory zabil Marie. Nienawidzilem go ponad dziesiec lat i przez ten czas czekalem na ten dzien. Nawet sie modlilem, by wreszcie nadszedl. Ale nie oddalem strzalu, kiedy moglem. -Gdzie on jest? - Sampson stanal przy mnie. Zaden z nas nie widzial Rzeznika. Przestalismy slyszec odglos jego krokow. I wtedy dobiegl nas ryk silnika. Silnik w lesie? Co to moze byc? Chwile potem rozblysly swiatla reflektorow. Para plonacych oczu wymierzonych prosto w nas. Samochod nadjezdzal szybko. Za kierownica siedzial Sullivan lub ktos inny i mknal dobrze znana kierowcy trasa. -Strzelaj! - krzyknal Sampson. - Alex, strzelaj! Rozdzial 118 Sullivan przypuszczalnie ukryl samochod w lesie na taka wlasnie awaryjna sytacje. Zlozylem sie i strzelilem raz, drugi, trzeci w okno od strony kierowcy. Ale Rzeznik wciaz nadjezdzal! Raptem ciemny sedan zwolnil. Czyzbym trafil kierowce? Podbieglem, potknalem sie o kamien, zaklalem siarczyscie. Nie myslalem, co robic, ale ze to sie musi skonczyc. I wtedy zobaczylem Sullivana siedzacego prosto w samochodzie, a on zobaczyl mnie. Wydalo mi sie, ze widze, jak wykrzywia usta w grymasie, jednoczesnie podnoszac pistolet. Uchylilem sie przed pociskiem. Powtorzyl strzal, ale zdazylem umknac przeciwnikowi z pola widzenia. Samochod znow ruszyl z glosnym rykiem. Kiedy mnie mijal, skoczylem na bagaznik. Chwycilem sie bokow i trzymalem mocno z twarza wtulona w zimny metal. -Alex! - uslyszalem krzyk Sampsona za plecami. - Skacz! Nie bylo mowy! Sullivan dodal gazu, ale wokol bylo za duzo drzew i kamieni, zeby mogl jechac naprawde szybko. Samochod podskoczyl na kamieniu, przednie kola poderwaly sie do gory. Odrzucilo mnie do tylu, ale sie utrzymalem. I wtedy Sullivan ostro zahamowal. Spojrzalem w gore. Odwrocil sie. Przez ulamek sekundy patrzylismy sobie w oczy oddaleni najwyzej o poltora metra. Widzialem krew rozmazana na jego policzku. Byl ranny, moze nawet od mojej kuli przez szybe. Znow podniosl pistolet i strzelil, kiedy zeskakiwalem z samochodu. Przypadlem do ziemi i sie przeturlalem. Zerwalem sie na kolana. Wycelowalem w samochod. Strzelilem dwa razy przez boczne okno. Krzyczalem do Sullivana, Rzeznika, kimkolwiek, do cholery, byl. Chcialem go wlasnorecznie zabic. To sie musi skonczyc. Tu i teraz. Ktorys z nas zginie. Ktorys przezyje. Rozdzial 119 Strzelilem jeszcze raz do potwora, ktory zabil moja zone i tyle innych osob, najczesciej w niewyobrazalny sposob, poslugujac sie rzezniczymi mlotkami, pilami, nozami. Michaelu Rzezniku Sullivanie, gin. Gin, skurwielu. Zaslugujesz na smierc jak nikt inny na tej ziemi. Wysiadal z samochodu. Co sie dzieje? Co on robi? Zaczal kustykac w kierunku zony i trzech synow. Krew sciekala mu po koszuli, przesiakala na wylot, kapala na spodnie i buty. W koncu padl na trawnik obok swojej rodziny, tulac najblizszych do siebie. Sampson i ja podbieglismy bez pospiechu, zaskoczeni rozwojem wypadkow, niepewni, co zrobic teraz. Widzialem strugi krwi na chlopcach, na Caitlin Sullivan. Krwi ojca i meza, Rzeznika. Kiedy podszedlem, wygladal jak odurzony, jakby zaraz mial zemdlec, a moze nawet umrzec. I wtedy odezwal sie do mnie: -To dobra kobieta. Do tej pory nie wie, co ja robie. I chlopcy sa dobrzy. Zabierz ich stad, z dala od mafii. Nadal chcialem go zabic, bo balem sie, ze przezyje, ale opuscilem bron. Nie umialem celowac do jego zony ani dzieci. Sullivan rozesmial sie i nagle wymierzyl w glowe zony. Poderwal ja z ziemi. -Odloz bron, Cross, bo ja zabije. Bez namyslu. Zabije ja i chlopcow. To dla mnie zaden problem. Taki juz jestem. Na twarzy Caitlin Sullivan odmalowaly sie nie tyle zdumienie czy wstrzas, ile straszliwy smutek i rozczarowanie czlowiekiem, ktorego zapewne kochala, moze nadal, a w kazdym razie wczesniej. Najmlodszy syn krzyczal na ojca, az serce sie krajalo -Nie, tato, nie! Nie rob mamie krzywdy! Tatusiu, blagam! -Odlozcie bron! - wrzeszczal Sullivan. Co moglem zrobic? Nie mialem wyjscia. Nie w moim rozumowaniu, nie w moim systemie wartosci. Opuscilem glocka. Wtedy Sullivan zlozyl uklon. A nastepnie oddal strzal. Poczulem twarde uderzenie w piers, az wybuch poderwal mnie z ziemi. Na chwile stanalem doslownie na palcach. W tancu? Lewitacji? Smierci? Uslyszalem drugi wybuch, a potem juz nic. Wiedzialem, ze umieram, ze nie zobacze juz swojej rodziny i ze moge za to winic tylko siebie. Nieraz mnie ostrzegano. Nie usluchalem. Moj czas Pogromcy Smokow dobiegl konca. Rozdzial 120 Mylilem sie. Nie zginalem owej nocy pod domem Rzeznika, chociaz nie moge powiedziec, ze latwo sie wywinalem. Dostalem paskudny postrzal, totez przelezalem miesiac w Szpitalu Ogolnym Massachusetts w Bostonie. Kiedy Michael Sullivan zlozyl uklon, Sampson oddal dwa strzaly w jego piers. Zginal na miejscu, pod swoim domem. Nie zaluje. Nie mam litosci dla Rzeznika. Co znaczy, ze chyba nie zmienilem sie tak bardzo, jak bym chcial, ze nadal jestem Pogromca Smokow. Ostatnio prawie codziennie rano po przyjeciu swoich pacjentow sam odbywam sesje z Adele Finaly. Swietnie sie mna zajmuje. Pewnego dnia opowiem jej o strzelaninie w domu Sullivana, o tym, jak chcialem zaznac smaku zemsty lub sprawiedliwosci, lecz nie zaznalem. Adele twierdzi, ze rozumie, ale nie wspolczuje ani Sullivanowi, ani mnie. Oboje widzimy wyrazne powiazania miedzy Rzeznikiem a mna. Po czym jeden z nas ginie na oczach rodziny. -Powiedzial mi, ze to nie on zabil Marie - wyznalem Adele. -I co z tego? Przeciez wiesz, Alex, ze byl klamca i psychopata. Morderca i sadysta. Skonczonym smieciem. -To prawda. Ale chyba mu wierze. Po prostu jeszcze nie wiem, co to oznacza. Kolejna zagadka do rozwiazania. Podczas kolejnej sesji rozmawiamy o mojej podrozy do Wake Forrest w Karolinie Polnocnej na polnoc od Raleigh. Pojechalem naszym nowym mercedesem R350. Wybralem sie z wizyta do Kayli Coles, zeby z nia porozmawiac, patrzac jej w oczy. Zastalem ja w swietnej formie, zarowno fizycznej, jak i psychicznej. Zdradzila mi, ze zycie tam odpowiada jej bardziej, niz sadzila. Postanowila zostac w Raleigh. -Naprawde jest tu komu pomagac - wyznala. - A zyje mi sie znacznie lepiej niz w Waszyngtonie. Pomieszkaj tu troche, to sie przekonasz. Po chwili milczenia Adele spytala: - Czy to jawne zaproszenie? -Niewykluczone. Ale wiedziala, ze go nie przyjme. -Bo? -Bo? Bo... nazywam sie Alex Cross - ucialem. -I to sie nie zmieni, prawda? Tak tylko pytam. Nie jako terapeutka, lecz jako kolezanka. -Nie wiem. Chcialbym cos zmienic w zyciu. Po to tu jestem. Poza tym lubie z toba gadac. No dobrze, odpowiedz brzmi: "nie", bo az tak bardzo sie nie zmienie. -Bo nazywasz sie Alex Cross? -Tak. -No dobrze - odparla Adele. - Mamy od czego zaczac. Ale wiedz, Alex... -Tak? -Ze ja tez lubie z toba gadac. Jestes wyjatkowym czlowiekiem. Rozdzial 121 Kolejna zagadka do rozwiazania. Tamtej wiosny pewnego wieczoru spacerowalem z Sampsonem Fifth Street. Szlismy sobie z bateria piw w szarych torbach. Sampson mial na nosie okulary przeciwsloneczne Wayfarera i stary kapelusz Kangola, ktorego nie widzialem od lat na jego wielkiej lepetynie. Minelismy stare, szalowane drewnem domki, ktore tu staly od naszego dziecinstwa i niewiele sie do dzisiaj zmienily, chociaz Waszyngton zmienil sie bardzo, na lepsze i na gorsze, a czasem na nie wiadomo jakie. -Martwilem sie o ciebie, kiedy lezales w szpitalu - powiedzial. -Sam sie martwilem. Juz zaczalem nabierac akcentu z Massachusetts. Podlapalem to ich rozlazle "a". No i cholerna poprawnosc polityczna. -Musze z toba o czyms porozmawiac. Duzo ostatnio mysle. -Slucham. Fajny wieczor na pogaduchy. -Troche mi trudno zaczac. To sie stalo kilka miesiecy po smierci Marii - ciagnal Sampson. - Pamietasz naszego kolege z okolicy Clyde'a Willsa? -Oczywiscie. Przemytnik narkotykow z wygorowanymi ambicjami. Dopoki go nie zabili i nie wrzucili do kubla na smieci za restauracja Popeyes Chicken, jesli dobrze pamietam. -Owszem. Wills byl informatorem Rakeema Powella, kiedy ten pracowal jako inspektor sledczy w komisariacie numer sto trzy. -Wcale mnie nie dziwi, ze Wills gral na obie strony. Do czego zmierzasz? -No wlasnie, slodziutki. Clyde Wills dowiedzial sie czegos o Marii... to znaczy kto mogl ja zabic - ciagnal Sampson. Nie odezwalem sie, ale mroz przeszedl mi po krzyzu. Szedlem dalej, tyle ze na nieco chwiejnych nogach. -Czyli nie Michael Sullivan? - zapytalem. - Rzeznik mowil prawde? -W tamtym okresie mial wspolnika - powiedzial Sampson. - Osilka ze swoich starych katow na Brooklynie, nazwiskiem James Kapelusz Galati. I to Galati zastrzelil Marie. Sullivana tam nie bylo. Niewykluczone, ze Galati dostal zlecenie od Rzeznika. A moze zastrzelil ja ze wzgledu na ciebie. Nie odezwalem sie. Szczerze mowiac, nie bylo mnie na to stac. Zreszta chcialem wysluchac Sampsona do konca. Patrzyl przed siebie, nie zwalniajac kroku i nie spogladajac na mnie. -Prowadzilem razem z Rakeemem sledztwo. Pracowalismy nad sprawa kilka tygodni, Alex. Przykladalismy sie do roboty. Nawet pojechalismy na Brooklyn. Ale nie znalezlismy niezbitych dowodow na Galatiego, chociaz wiedzielismy, ze to on. Opowiadal o tej akcji kumplom z Nowego Jorku. Galati wyszkolil sie na snajpera w wojsku w Fort Bragg. -Wlasnie w wojsku poznales Anthony'ego Mullino, prawda? Stamtad cie pamietal? Sampson pokiwal glowa. -Od tamtej pory nosilem w sobie te wiadomosc. Nawet teraz z trudem przechodzi mi przez gardlo. Alex, zabilismy gada. Pewnego wieczoru na Brooklynie wraz z Rakeemem zabilem Jimmy'ego Galati. Nie umialem ci tego powiedziec, az do teraz. Juz wtedy probowalem. Potem znow chcialem, kiedy wznowilismy poszukiwania Sullivana. Ale nie moglem. -Sullivan byl okrutnym zabojca - powiedzialem. - Dobrze, ze go wyeliminowalismy. Zaden z nas nie odezwal sie juz slowem. Szlismy jeszcze chwile, po czym Sampson skrecil i ruszyl w swoja strone, chyba do domu, ulicami, na ktorych wychowalismy sie razem. Czyli zalatwil zabojce Marii za mnie. Zrobil to, co uznal za stosowne, ale wiedzial, ze nie moglbym z tym zyc. Dlatego mi o tym nie powiedzial, nawet wtedy, kiedy scigalismy Sullivana. Nie zrozumialem tej ostatniej czesci, ale nie wszystko trzeba rozumiec. Moze zapytam o to Johna kiedy indziej. Tamtej nocy po powrocie do domu nie zmruzylem oka i nie myslalem jasno. W koncu polozylem sie i przytulilem do Alego. Spal beztrosko jak aniolek. Lezalem, myslalem o tym, co Sampson wlasnie mi powiedzial, i o tym, jak bardzo go kocham, niezaleznie od tego, co zrobil. A potem myslalem o Marii i o mojej milosci do niej. Tak bardzo mi pomoglas, szeptalem do jej wspomnienia. Nauczylas mnie nie zywic urazy do swiata. Nauczylas wierzyc w milosc, wierzyc w jej istnienie, chociaz tak trudno na nia trafic. Pomoz mi wiec teraz, Mario... musze otrzasnac sie z ciebie, kochanie. Wiesz, o co mi chodzi. Musze sie z ciebie otrzasnac, zeby rozpoczac nowe zycie. Wtem uslyszalem glos w ciemnosciach, ktory mnie zaskoczyl, bo myslami bladzilem gdzie indziej, z dala od terazniejszosci. -Tatusiu, dobrze sie czujesz? Przytulilem Alego. -Teraz juz dobrze. Jasne, ze dobrze. Dziekuje, ze pytasz. Kocham cie, synku. -Ja tez cie kocham, tato. Jestem twoim malym mezczyzna - powiedzial. No wlasnie. Jakie to proste! Epilog UrodzinyRozdzial 122 Tak sie zaczelo moje nowe zycie, a moze tak sie toczy, od jednej historii do drugiej. Dzisiaj akurat dobrze mnie traktuje, bo swietujemy urodziny Nany, chociaz nie chce nam powiedziec, ile lat jej stuknelo, nawet nie chce wyjawic, ktore dziesieciolecie. Myslalby kto, ze dozyla wieku, w ktorym czlowiek lubi chwalic sie swoja dlugowiecznoscia, ale gdzie tam. W kazdym razie to z pewnoscia jej wieczor, zreszta twierdzi, ze bedzie obchodzila urodziny caly tydzien i dlatego moze robic, co tylko zechce. Tak samo jak we wszystkie dni w roku, mysle sobie, ale nie zdradzam sie z tym przemysleniem. Jej Wysokosc zyczy sobie, zeby chlopcy przygotowali kolacje, a zatem razem z Damonem i Alim jedziemy nowym mercedesem na zakupy i wykorzystujemy spora czesc jego pojemnosci zaladunkowej liczacej blisko dwa i pol tysiaca litrow. Potem przez pol dnia smazymy dwa rodzaje kurczaka, sami pieczemy biszkopty, gotujemy kukurydze w kolbach, fasole jas, auszpik z pomidorow. O siodmej wydajemy kolacje, do niej pyszne bordeaux, nawet dzieci dostaja po lyku. -Sto lat! - zycze Nanie, wznoszac kieliszek. -A ja mam wlasne toasty - odpowiada ona i wstaje z krzesla. - Rozgladam sie teraz przy stole i musze powiedziec, ze kocham nasza rodzine bardziej niz kiedykolwiek. Jestem z was dumna i czuje sie szczesliwa. Zwlaszcza w moim wieku. Ilekolwiek mam lat, bo na pewno nie sto. -Brawo, brawo - wiwatujemy wszyscy i klaszczemy w rece jak nakrecane malpki z czynelami. -Zdrowie Alego, ktory sam juz czyta ksiazki i po mistrzowsku sznuruje buty - dodaje Nana. -Zdrowie Alego! - podchwytuje. - I zeby zawsze tak sznurowal buty. -Przed Damonem rysuje sie tyle wspanialych mozliwosci. Jest ladnym chlopcem, pieknie spiewa, swietnie sie uczy, jesli sie tylko przylozy. Kocham cie, Damon. -Ja tez cie kocham, babciu. Zapomnialas o NBA - mowi Damon. -O, wcale nie zapomnialam o koszykowce - powiedziala Nana. - Masz slaba lewa reke, dlatego musisz trenowac jak szatan, jezeli marzy ci sie awans. A moja Janelle tez jest swietna uczennica, ale nie uczy sie ani dla mnie, ani dla taty, lecz dla siebie. Z duma przyznaje, ze jest pania siebie. Po czym Nana usiadla, co nas wszystkich troche zaskoczylo, zwlaszcza mnie, bo nie doczekalem sie najmniejszej wzmianki. Nawet nie wiedzialem, ze jestem u niej w nielasce. Po chwili jednak zerwala sie z chytrym usmieszkiem na drobnej, kanciastej twarzy. -Bylabym o kims zapomniala. Alex przeszedl w tym roku najwieksze zmiany ze wszystkich, a wiadomo, z jakim trudem mu przychodza. Wrocil do prywatnej praktyki i poswieca sie dla bliznich. Pracuje tez w kuchni u swietego Antoniego, chociaz do mojej kuchni nielatwo go sciagnac. -A kto przygotowal ten obiad? -Wszyscy spisaliscie sie na medal. Jestem dumna z naszej rodziny, chociaz wiem, ze sie powtarzam. Alex, bardzo jestem z ciebie dumna. Pozostajesz dla mnie zagadka, ale tez nieustajacym zrodlem radosci. Zreszta jak zawsze. Niech Bog ma w opiece Crossow. -Niech Bog ma w opiece Crossow! - powtorzylismy chorem. Wieczorem polozylem Alego, jak zawsze ostatnio tulilem go do snu, i polezalem z nim chwile w lozku. Przezyl pelen emocji dzien, totez natychmiast zasnal. I wtedy zadzwonil natarczywie telefon. Zerwalem sie jak na alarm, wybieglem na korytarz. Podnioslem sluchawke z rozchybotanej podstawki. -Rezydencja rodzinna Crossow - powiedzialem zgodnie z duchem dnia. -Zdarzylo sie zabojstwo - powiedzial glos w sluchawce. Az cos mnie scisnelo w dolku. Po chwili wahania spytalem: -Ale dlaczego pan z tym dzwoni do mnie? -Bo pan sie nazywa doktor Cross, a ja jestem zabojca. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-07 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/