8690
Szczegóły |
Tytuł |
8690 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8690 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8690 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8690 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stefan �eromski
GODZINA
Rozleg�y ogr�d tarasami zst�puj�cy ku rzece,kt�ra p�ynie za jego murem,pe�en jest �wia-
t�a,wilgotnych cieni�w i odoru wiosennej,skopanej ziemi.Jeszcze rosa obfita stoi na tra-
wach.Lekki powiew odchyla m�odociane,w srebrn� barw� obleczone li�cie sokory.Klono-
we,tak przejrzyste,�e wskro� nich wida� s�o�ce,listki w�t�e,bia�awe,swawolne,taplaj� si�
pieszczotliwie w b��kitnych wietrzykach.G�d�ba ptak�w,dysz�ca zachwytem i nami�tno-
�ciami,wyrywa si� z powszechnego chora�u pszcz�,co jak g��boki a niepewny ton organ�w
unosi si� mi�dzy drzewami.�wietliste muchy z brz�kiem co chwila lec� to tu,to tam,na po-
dobie�stwo py��w przetr�caj�c szerokie,wyt�one,sinoz�ote struny s�o�ca.Niespokojne cie-
nie li�ci wa��saj� si� po mokrej ziemi.
Z miejsca,gdzie na kamiennej �awce,przy pniu wielkiej brzozy siedzi m�odzieniec,s�y-
cha� �piew sierot parami id�cych pod okiem szarytki,siostry Marty.�piew oddala si� i ginie
za gajem krzew�w.W tamtej stronie wida� fronton kilkopi�trowego szpitala.Niekt�re jego
okna s� otwarte �i czarne g��bie bolesnych sal patrz� z nich w ogr�d �inne do po�owy os�o-
nione firankami.
SIOSTRA
zbli�aj�c si� do �awki
Nie by� pan wczoraj w ko�ciele...
M�ODZIENIEC
d�wiga g�ow�,kt�r� trzyma� opart� na prawej r�ce.Lewa,grubym banda�em z waty i gazy
owini�ta,spoczywa w temblaku.
W istocie,nie by�em wczoraj...
SIOSTRA
id�c dalej
To bardzo �le!Dzi� operacja,a pan tak lekcewa�y...
M�ODZIENIEC
z u�miechem
Jeste�my w ko�ciele...
Siostra spogl�da na niego z wyrzutem,odchodzi i za k�pami bzu znika w ulicy.W tym
samym czasie z jednego okna wylatuje spazmatyczny krzyk �a potem kipi gwar glos�w m�-
skich.Wnet wszystko ucicha...S�ycha� tylko szmer wiatru,przesypuj�cy si� srebrzy�cie po-
mi�dzy mn�stwem zwieszonych ga��zi p�acz�cej brzozy,� Z odleg� ych cieni�w ogrodu ku
zacisznym trawnikom liliowe k�py rozkwit�ego bzu,wysrebrzaj�ce szczyty krzew�w,sp�y-
waj� niewyczerpan� fal� jak gdyby pie�� cudnego g�osu.Narcyzy mokre od rosy wyziewaj�
zapach sw�j przeci�g�y i jadowity.Trawa,usiana mn�stwem z�ocieni polnych z ��tymi
oczyma,w s�o�cu mieni si� i kurzy.
SIOSTRA nadchodz�c
�ona starego dr�nika z trzeciej sali zbudzi�a si� podczas operacji...Jeszcze przed panem
trzy osoby b�d� na stole.
M�ODZIENIEC
Mamy czas.
SIOSTRA
Trzeba go dobrze u�y�.
M�ODZIENIEC
Staram si�,ile mo�no�ci.
SIOSTRA
siada na brzegu �awki
I o czym pan my�li?
M�ODZIENIEC
My�l�,siostro...My�l� o pewnym psie,nikczemnym na pierwszy rzut oka,kt�ry jednak
najbardziej godnie nosi� imi� Orestesa.
SIOSTRA
Zawsze o tym psie!Czemu� go pan zostawi� jad�c do nas?
M�ODZIENIEC
Nie mog�em...Obiecywano zaj�� si� nim troskliwie w miejscu mego pobytu z tamtej stro-
ny Wis�y.Gdy nadszed� dzie� wyjazdu,przywi�zany by� mocno do budy,ale przegryz� po-
stronek i dogoni� furmank�.Daremnie go odp�dzano.Warowa� na ziemi,znosi� bez skomle-
nia razy i kopni�cia nog�.Przybyli�my do komory celnej.Po za�atwieniu formalno�ci wst�-
pi�em w cz�no,�eby si� przeprawi� na drug� stron� Wis�y.Psa zostawi�em.Zdawa�o si�,�e
wr�ci za ko�mi,kt�re mi� do granicy odwioz�y.Zdawa�o si�,�e...Nie mog�em wzi�� go ze
sob�!Tak,nie mog�em.By�em w takim po�o�eniu,�e nie mog�em,aczkolwiek stanowi�,
opr�cz duszy,jedyny m�j maj�tek.
��d�,zsuni�t� z �awicy piasku,pochwyci� nurt rzeki.Orestes siedzia� przez czas pewien na
tym samym miejscu,zapewne oniemia�y a� do furii na widok zdrady,kt�r� mia� przed oczy-
ma.Pocz�� szarpa� ziemi� pazurami miotaj�c j� za siebie i w�ciekle wy�.W pewnej chwili
skoczy� na prawo i co si�,co si�,co tchu w p�ucach gna�,s�dz�c,�e okr��y szerok� wod�.
Straci�em go z oczu.
By�em na �rodku,gdym go ujrza� znowu.Zdawa�oby si�,�e tylko rozjuszony jastrz�b mo-
�e tak lecie� po samej ziemi na skrzyd�ach,migaj�c si� w�r�d krzak�w,dla chwycenia w
szpony przepi�rki.Zdawa�oby si�,�e tylko g�odny lis m�g�by tak �ciga� rannego kr�lika.
Tymczasem on za mi�o�ci� swoj�...
Byli�my pod przeciwleg�ym brzegiem,gdy wr�ci� na miejsce,z kt�rego ��d� odesz�a.Sta�
tam przez chwil� milcz�cy,jakby skamienia�.P�niej jednym susem rzuci� si� w wod� z wy-
sokiego brzegu.Widzia�em i s�ysza�em,jak p�yn��,bole�nie szczekaj�c.Pr�d go znosi� dale-
ko.Daleko...Czarny �eb zanurzy� si� raz,zanurzy� drugi raz,trzeci.Wreszcie znik� na zawsze
pod p�dz�cymi falami.
SIOSTRA
Nie trzeba o tym my�le�.Czy� nie lepiej jest wspomina� krewnych,przyjaci�,bliskich
sercu?
M�ODZIENIEC
Nie mam ani jednej istoty ludzkiej bliskiej sercu.Z krewnymi nic mi� nigdy nie ��czy�o,
opr�cz jakiego� prawa ich nade mn�,kt�re ustawicznie musia�em roz�amywa� i depta�.�y-
�em zawsze w�r�d ludzi obcych i z�ych.Wynios�em spo�r�d nich tylko pami�� krzywd zada-
nych dumie.
SIOSTRA
Zadanych pysze.S�ysza�am ongi na �wiecie,�e dumy niepodobna skrzywdzi�.Duma,
m�wiono mi,jest niedost�pna,twarda i szlachetna jak onyks,z kt�rego wycinaj� kamee
trwaj�ce dziesi�tki wiek�w.Dzi� wiem,�e cz�owiek,je�li tylko zechce,nie mo�e by�
skrzywdzony nigdy i przez nikogo.Nie mo�e by� skrzywdzony,kto ucieka spo�r�d z�a okr�-
�aj�cego ziemi� i cho�by raz jeden przy�o�y spalone wargi do w�d �wi�tego zdroju pokory.
M�ODZIENIEC
Tak,zadanych pysze.Wynios�em pami�� krzywd bardziej bolesnych ni� potr�cenie ko�ci
dr�giem �elaznym,bardziej trwa�� od skutk�w zmia�d�enia d�oni przez podkute kopyto ru-
maka.Nauczy�em si� d�ugo,pracowicie,z mistrzostwem wyszlifowywa� ostrze wzgardy
przeszywaj�cej jak pugina�,a w ka�dej chwili nieodzownej,jak sztylet,kiedy udajemy si� w
dzielnic� �otr�w.
SIOSTRA
�Nie zabijaj!�
M�ODZIENIEC
Nie zabijaj!Czemu� stworzony jest orze�,co czatuje na krzemiennym zamczysku swoim w
szczycie �a�cucha g�r,orze�,kt�ry �mieje si� z j�ku swych ofiar,pasie z rozkosz� oczy wido-
kiem wn�trzno�ci pazurami wyrwanych,wdycha kurz krwi ciep�ej i z okrzykiem szcz�cia
zabija?
SIOSTRA
Tak te� mniema w sercu swym ka�dy,kto pana krzywdzi�.
M�ODZIENIEC
Tak mniema.
SIOSTRA
I tym sposobem rozszerza si� dzielnica �otr�w.A w jaki to spos�b zepsu� pan swoj� r�k�?
Tego jeszcze nie s�ysza�am.
M�ODZIENIEC
Bawi�c na wsi odbywa�em w licznym towarzystwie konn� przeja�d�k�.Poni�s� mi� na-
rowny wierzchowiec i wysadzi� z siod�a.Cofn��em wprawdzie stopy ze strzemion,ale prawej
r�ki nie zdo�a�em wyrwa� ze skr�t�w cugli rzemiennych,kt�rem doko�a niej omota� dla za�ycia
z ca�ej mocy w�dzid�a.Ko� mi� wzi�� pod siebie i zdepta�.�elaznymi hacelami nowej
podkowy nast�pi� mi na lew� d�o� i zmia�d�y� jej drobne ko�ci.Prowincjonalny chirurg wyj��
niekt�re z nich,inne,tak�e zgruchotane,zestawi�,ale niedobrze.Pocz�y pr�chnie�.R�ka
spuch�a,otwar�y si� wrzody,wieczyste rany.
z u�miechem
Tak ju� oto dwa lata �yj� z t� moj� towarzyszk�.W nocy obok mnie le�y,a za dnia do-
trzymuje mi kroku.Jest ze mn�,gdy si� w minucie szcz�liwej u�miechn�,czuwa nad lotem
marze� moich,skoro oczy przymykam.Czeka cierpliwie do rana,do chwili przebudzenia,
patrz�c we mnie o�owianymi �lepiami,a kiedy d�wign� powieki,k�adzie na nich p�yt� ucisku.
Jak z�a �ona,kt�r� twardy los sku� ze mn� w przekl�t� godzin�,pe�na jest niezgruntowanej,
przewrotnej zdrady i zemsty.Czeka,czeka zawsze,jakby �w orze� skalny,na chwil�,kiedy
b�dzie mog�a utopi� we mnie pazury.
SIOSTRA
Teraz si� ju� sko�czy to wszystko.
M�ODZIENIEC
Tak jest,sko�czy si� nareszcie.Nie wiadomo tylko w jaki spos�b.Ale o to mniejsza...Kil-
kakro� ju� chloroformowano mi� i zawsze z obaw�,gdy� mam w sercu co� gro�nego.Je�eli
odejm� r�k�,rozstan� si� z ni� za godzin�.Ilu� to m�nych na wojnie...A z drugiej strony �
je�elibym umar�...
SIOSTRA
Wi�c i takie my�li piel�gnowa� pan tutaj?
M�ODZIENIEC
I takie,siostro.Pragn��em w�a�nie zapyta�...
SIOSTRA
Prosz�,prosz�...
M�ODZIENIEC
Czy jest rzecz� mo�liw�,a�eby tego gatunku co ja cz�owiek,ze wsp�lnej sali,by� w razie
�mierci pochowany na cmentarzu w miejscu wyj�tkowym,mianowicie obok drzewa,obok
pnia p�acz�cej brzozy?Czy ci� uwzgl�dniono by tak� �ostatni� wol� �?
SIOSTRA
Nie jestem pewna...
M�ODZIENIEC
To ��danie szalone,wiem o tym.
SIOSTRA cicho Dlaczeg� obok drzewa?
M�ODZIENIEC
Nie chcia�bym le�e� z nikim.To ju� na wieki...Nie chcia�bym spa� w murowanym skle-
pie,obok cegie�,ciosanych kamieni,stopionego metalu.Nie chcia�bym,gnij�c,g�ow� doty-
ka� zesch�ego wapna,kt�re rzuca�a kielnia cz�owieka.
SIOSTRA
Wszystko jedno,gdzie spocznie strudzone cia�o.
M�ODZIENIEC
Och,nie!Przenigdy!Przenigdy!Po �mierci tak samo jest jak za �ycia.Wszystkim rz�dzi
przypadek,szcz�cie,kaprys doli.Drzewa kochaj� cz�owieka daleko bardziej,ni� on je ko-
cha.Nie darmo wierzy� dziki S�owianin,�e drzewo jest �wi�te,�e w nim dusze bog�w obie-
raj� sobie siedlisko.�wi�te d�by!Kocha�em je od dzieci�stwa w spos�b dziki.Uwielbia�em
stoj�ce w zimach srogich,w szalonych nocnych wichurach,gdy wspania�a zamie� w lasach
harcuje.Kocha�em jesie�,kt�ra krwaw� barw� gniewu zaprawia li�cie buk�w,gardz�cych z
wierzcho�ka g�r czered� �wierkow�.Ca�e noce wiosenne sp�dza�em samowt�r z Orestesem
na w�dr�wkach pieszych wskro� las�w.Nad jeziorami Szwajcarii...Kt� potrafi wyrazi� ob-
cowania sam na sam ze wschodem s�o�ca,pozdrowienia i po�egnania bratnie a� do tkliwo�ci
z chmurami i pierwsz� burz� wiosny...Teraz jego ju� nie ma...Orestesa...
SIOSTRA
Kto nie chce kocha� ludzi,musi kocha� drzewa i psy.
M�ODZIENIEC
Tylko drzewa i psy wzajem mi�uj�.Pies kocha� mi� a� do �mierci,a drzewo jest os�od�
�yj�cych i kocha zmar�ych.Rodzony ojciec i rodzona matka we trzy doby po zgonie wynios�
z w�asnej woli za pr�g swego mieszkania jedyne i najmilsze dzieci�tko.Pozwol� obcym
ch�opom rozbija� skibami cuchn�cego gruntu g��wk�,kt�ra by�a najwi�ksz� rozkosz� ich
oczu,jakiej cz�owiek do�wiadczy� mo�e;zgodz� si� na to,�e samo zostanie w nocy,po�r�d
wiatru i deszczu,na odleg�ym cmentarzysku,w�r�d trup�w,zakopane w ziemi;przyzwyczaj�
si� do my�li o zgni�ej wodzie,kt�ra mu zgnoi ubranko,o wodzie,co �cieka� b�dzie po bezsil-
nej,ostyg�ej piersi � o glinie,co zalepi usteczka wonniejsze ni� p�k r�any.Ukryj� my�l sw�
przed widokiem jego oczu samotnych,rozwartych na wieczny czas.
Wtedy brzoza p�acz�ca zaczyna szuka� go pracowicie.Korzeniami czu�ymi jak w��kienka
zmi�dlonego lnu,kt� wie?� mo�e bardziej tkliwymi ni� palce matki �namaca w ciemno�ci i
obejmie g�ow� bezsiln�,opasze nagie �ebra i szyjk�,o kt�rej ojciec zapomnia�.Ni�mi cien-
kimi jak w�osy i dobrotliwymi jak sen dotyka� b�dzie miejsc gnij�cych i najbardziej zbola-
�ych.Ssaniem,mo�e czulszym od poca�unku czystej ufno�ci mi�dzy matk� i c�rk� w chwili
tajemnej wspomnienia narodzin,wch�onie w �ono swe,pe�ne �ycia i �wi�tych przemian,krew
skostnia�� u drzwi serca i ostatnie �zy �renic.
O,siostro,siostro...
Chwia� si� w wierzcho�ku lipowym,w kole rodzinnym g�stych r�zg,kt�re z mi�o�ci� zra-
staj� si� jedne z drugimi.Najwcze�niej wita�,najp�niej �egna� �wi�te promienie i na ich
r�ku bez przeszkody wst�powa� mi�dzy ob�oki wolne jak wiatr,nigdy do siebie wzajem nie-
podobne i wieczne.Mg�ami nocnymi okrywa� si� jak szat�,kt�r� w�r�d rozkoszy i pieszczot
z daleka nadchodz�cy poranek cicho zdejmuje.Gdy styczniowy wicher niby tabory zb�jec-
kich wojsk uderzy w lasy,przywdziewa� os�dzia�y pancerz z lodu.T�skni� do b�ogos�awio-
nych deszcz�w w spiekocie,a do niej w dzie� pe�en ciemno�ci wyl�g�ej w duszy chmur.
Uczuwa�,jak obok blisko przep�ywaj� wody podniebne,gdy ciche b�onia lazuru spustoszy
nawa�nica,i dygota� z wielkiej boja�ni,skoro z k��b�w burzy run� na ziemi� kamienie gradu.
Zanosi� si� od wzrusze� sekretnych na widok bia�ego ksi�yca,kiedy niespodziewanie obja-
�ni �wiat�o swoje wst�puj�c na wysoko�� spomi�dzy nocnych ob�ok�w.Ku pustyniom nieba
wydziera� si� z prochu tej ziemi i nawzajem przez niebo by� wiekui�cie obj�tym.Sprzymie-
rza� si� z nim,kt�re jest najbardziej podobne do ducha ludzkiego,a jednak inne o niesko�-
czono��,przybli�a� si� do czego�,co jest bez pocz�tku i bez ko�ca,do cudu nieomylnego
�wiat�a i tajemnicy ciemno�ci,towarzyszki przesz�ych i przysz�ych dni.By� uwolnionym na
zawsze od istoty ziemskiego szcz�cia i cierpienia,od widoku przemocy i dreszcz�w trwogi,
od uczuwania w sobie dzikich ��dz i nikczemnego dosytu.
SIOSTRA
Serce pa�skie prosi o modlitw�,a my�li nisko b��dz�...
M�ODZIENIEC
Wczoraj by�em tu w nocy po burzy.Nie zauwa�y�a siostra,�em wyszed�.Co chwila trza-
ska� jeszcze piorun i ziemia pod nim dr�a�a jak �ono dziewicze pierwszy raz wydane wszech-
mocy mi�osnej.Kasztany nasi�k�y deszczem,a kwiaty ich przera�liwym ogniem b�yskawic.
Za ka�dym strza�em,gdy rozst�powa�y si� czarne niebiosa ukazuj�c morze ogniste,wida�
by�o wszystkie drzewa kasztanowe i wszystkie ich kwiaty wyl�k�e.Zdawa�o si�,�e na te ko-
nary i li�cie w owej chwili dopiero zst�pi�y z niebios kwiaty niby p�omienne j�zyki.Kiedy
wszed�em pod sklepienia szerokiej ulicy,spada�y na mnie od chwili do chwili nag�e gromady
kropel jak wybuchy �ez wieczno�ci,�ez wszystkich nocy i dni od pocz�tku �wiata,zalewa�y
mi twarz,wyci�gni�te r�ce,wzniesione oczy.Drzewa wtedy wzdycha�y z ciemno�ci ku mnie
i ku niebu.Czu�em g��boki b�l czy g��bokie szcz�cie,ale nie moje w�asne,nie u�omne,nie
ludzkie,lecz kwiatowe,listne,drzewne.Jak gdyby niewidzialny dajmonion unosi� si� doko�a
mej g�owy i str�ca� na moje czo�o krople wody �ywej,stwarzaj�cej przemienienie.
Wraca�em na sal� po ciemku.By�a ju� p�na noc.W korytarzach wstr�tny zaduch,otwarte
drzwi do sal by�y czelu�ciami pe�nymi �ka� i westchnie�.Przy �wietle lampki gdzie� w ko�cu
b�yszcz�cej widzia�em kub�y z wat� i gaz� oderwan� z ran,kt�re zostawili znu�eni pos�uga-
cze.
SIOSTRA
�al mi pana.
M�ODZIENIEC
Tego nie trzeba m�wi� nikomu!Ja l�kam si� czyjejkolwiek lito�ci jak choroby zaka�nej.
T�pi�em w sobie z dawna tkliw� lito��,a teraz w czw�rnas�b pracuj�,�eby si� zsycha� w
g��bi jak �ci�te drzewo,�eby wszystkie wzruszenia z zewn�trz,od ludzi wychodz�ce �mo-
rem wygubi�.Wygl�dam,kiedy w mej duszy wszystka g�ucha m�czarnia zga�nie niby ogni-
sko w�r�d dziewiczego lasu,zadeptane nogami,zalane przez niewiadom� mi przysz�� ulew�;
kiedy nareszcie przestan� zwodzi� walk� na ca�e bary,na ca�e piersi i wszystko serce,walk�
Jakuba z Anio�em.
Wtedy dopiero zbudzi si� z martwych w�asne moje serce.Przemin� grube ciemno�ci i
wzejdzie pierwszy n�w!Nie uka�e si� w�wczas nic ju� takiego na ziemi,co by mi� mog�o
przerazi�.Nieszcz�sny duch,kt�ry b��dzi� po wynios�ych pag�rkach,nie b�dzie ju� le�a�
bezw�adny jak dzika sarna ze skr�conym karkiem i nogami z�amanymi w zuchwa�ych sko-
kach,umieraj�c w samotno�ci,w uporze wiecznym,w g��bi milczenia wystyg�ych g�r,nad
otch�ani�.
SIOSTRA
Z�e marzenie jest tak� sam� tyrani� i rozpust� duszy jak handel lud�mi albo bicie dzieci
przez doros�ych i silnych.
M�ODZIENIEC
Bicie dzieci przez doros�ych i silnych...Tak!tak!Opowiem...
Najwi�ksz� katusz� sprawia nie ci�ar jarzma,lecz widok,jak j e kto� d�wiga.Ten widok
w sobie zniszczy�,ten widok,kt�ry zatru� sob� �y�y i ko�ci,nape�ni� piersi i czaszk�,sta� si�
czym� nieod��cznym jak chore p�uca i przemieni� si� w serce.C� jest noszenie jarzma?
Chrystus ni�s� na barkach krzy� sw�j m�wi�c:�Nie nade mn� p�aczcie,lecz nad sob� i nad
dzie�mi waszymi �.A ci,co nad Nim p�akali,ci�gn�li w trudzie jarzma swoje.Jak�e �wi�tymi
s� te s�owa id�cego na �mier�!Spojenia jarzma mo�na rozerwa� jednej chwili,ale widok
Chrystusa d�wigaj�cego sw�j w�asny krzy� na g�r� Kalwarii...
Wy�uszcz� teraz spraw� najbardziej istotn�,kt�r� widzia�em za kr�tkich dni mego �ycia.
Onego czasu szed�em chodnikiem wielkiej stolicy.By�em po miejsku obumar�y,nios�em w
sobie serce bez horyzontu,bez wschodu i zachodu,bez obrazu nieba,podobne do drzewa
skarla�ego w miejskim dziedzi�cu.T�umy bieg�y w jedn� i drug� stron�;l�ni�ce pojazdy
mkn�y z szybko�ci�.Mija�em wspania�e wystawy sklep�w i poprzeczne ulice z tym samym
znieczuleniem,co ludzi biegn�cych.
A� oto w s�siedztwie pewnej bramy zwr�ci�o moj� uwag� zbiegowisko.Str� domu trzy-
ma� co� ciekawego.Kiedy rozsun�wszy ko�o widz�w stan��em u rdzenia sprawy,ujrza�em
siedmioletni� dziewczynk�,kt�ra nios�a na r�ku dziesi�ciomiesi�cznego ch�opczyka.W�osy
jej by�y czesane przed wieloma laty,bo co� w rodzaju warkocz�w pozlepia�o si� w t�uste
ko�tuny;�achman,kt�rym by�a okr�cona wzorem piastunek,roz�azi� si� na plecach,ukazuj�c
�opatki wyt�one od ci�aru.Sp�dnica by�a w strz�pach,nogi bose...
Pierwsze,pr�dko uskutecznione badanie i zeznania �wiadk�w okaza�y,�e to jaka� wyrod-
na matka przys�a�a dwoje swych dzieci,aby budzi�y obrzydzenie oraz lito�� widokiem n�dzy i
�ebra�y.Ale szczwana ju� w swym rzemio�le dziewucha nie chcia�a wymieni� adresu matki
tak wyst�pnej.
SIOSTRA
Matki tak wyst�pnej...
M�ODZIENIEC
Prowadzono j� tedy w celu powzi�cia bli�szych wyja�nie�.Dla zabicia czasu szed�em i ja
wraz z grup� ciekawych.Szli�my bardzo d�ugo rozlicznymi ulicami,tote� orszak zeszczupla�
wkr�tce do liczby paru os�b.Jaki� emeryt,jaka� dewotka w niemodnej salopie...Str� mocno
trzyma� pauprzyc� za kark w przewidywaniu ucieczki.Ten i �w z obywateli przystan�� na
chodniku,obejrza� gromadk� i szed� dalej.Tkliwsze osoby pyta� y o co�,ale nie otrzymawszy
odpowiedzi z westchnieniem sz�y dalej.
By�o to w marcu,pada� �nieg okr�g�ymi grudkami na rdzawe b�oto,wia� z ulic srogi wiatr.
Id�c krokiem ospa�ym cz�owieka-obywatela mia�em przed oczyma zaniedbane dziecko,ze-
psute ju� tak dalece,�e musia�o by� tresowanym wsp�lnikiem wyst�pku.Pieni�dze,miedzia-
ne wyrazy �wi�tej lito�ci,chwyta�o sprawnym,niewolniczym ruchem wy�wiczonej ma�py.
Stopy tej �otrzycy nie unosi�y si� wcale ze wspania�ego chodnika,lecz zdziera�y jego chropo-
wato�� podeszwami pr�dko,pr�dko,pr�dko.By�y to nogi czerwone,chude,�mieszne jak
skoki zaj�ca,a wykrzywione w stopach od siebie jak u jamnik�w.Posuwanie si� brzegiem
trotuaru,zbudowanego dla ludzi ucywilizowanych,tego brudu sprawia�o efekt jadowitych
uk�sze�,zostawia�o w uszach,w ramionach,na piersiach,w stopach i w ca�ym ciele pewien
rodzaj zadzierzystych ��de�.
Ci�ar ma�ego ch�opaka,kt�ry siedzia� na lewej r�ce siostry przywi�zany szmaciskiem na
ca�y dzie�,wykrzywia� korpus jej cia�a.Czerwona r�ka niemowl�cia kurczowym ruchem
trzyma�a si� za szyj� dziewczyny.By�a to prawica uzbrojona w palce,kt�re ju� umia�y trzy-
ma� si� mocno �ycia ca�ymi godzinami,bez ruchu,szemrania i wytchnienia.By�a to r�ka
dziesi�ciomiesi�cznego cz�owieka,kt�ry ju� wdzia� ludzkie jarzmo.G�owa jego zwraca�a si�
w nasz� stron�,w stron� czu�ych widz�w.Go�e �opatki,wzdrygaj�ce si� co chwila wskutek
podrzucania ci�aru,nogi,ods�onione a� do bioder,ch�osta� wiatr i smaga� bat �niegu.
Szli�my coraz pr�dzej.
Na pytania,czemu wzbrania si� opisa� ulic� i lokal swej matki,badana w urz�dzie �wiad-
czy�a,�e tego nie powie,bo j� za takie rzeczy bij� w domu �po mordzie �.Wobec tego...
SIOSTRA
schyla si� ku ziemi i przycisn�wszy r�ce do piersi m�wi szeptem
Bo�e,b�d� mi�o�ciw nam grzesznym...
M�ODZIENIEC
Z�e marzenia s� tyrani� i rozpust� duszy!Oto jest dobre marzenie:bez si�,na darmo,w pa-
roksyzmie my�le� o dniach i pracach tych dwojga;my�le� o ich przebudzeniach ze snu i o
pierwszym spojrzeniu na okalaj�ce mury;my�le� o ich snach,kt�rymi ch�odny mrok zas�ania
to �ycie,kiedy si� ko�czy dzie�.My�le� o matce ich!Widzie� t warz tej najbardziej wyst�p-
nej,oczy szelmy,zamazane �zami,kad�ub ociekaj�cy �luzem chor�b,suche,w g�upich pra-
cach oszala�e r�ce.Pozwala�,�eby nie otwieraj�c drzwi wchodzi�y do naszego domu te przy-
widzenia,�eby depta�y nasz sen szelestem chorych n�g po wspania�ym chodniku...Zezwoli�,
�eby w spazmach bole�ci rzuca�y si� do naszych n�g wo�aj�c o ratunek,�eby kamienia�y
przed nasz� dusz� te ci�kie,bezsilne,okrutne g�owy i wali�y si� na jej piersi jak marmury
grobowe.
SIOSTRA
podnosz�c ku niemu oczy
Kruk opuszcza dzieci swe i odlata.B�g im wtedy straw� gotuje,tu�aj�cym si� po gnie�dzie
tam i sam,gdy matka ich,w dalekich polach zabita,nie wraca.Z gnoju ich gniazda rodz� si�
motyle,przylatuj� na skrzyd�ach a� do ich dziob�w otwartych i za pokarm im s�u��.
Wstaje,odchodzi i znika na zakr�cie uliczki.
M�odzieniec,gdy sam zosta�,zapomina o rozmowie,kt�ra si� toczy�a,jakby w niej uczest-
niczy� przed pi�tnastoma laty.G�owa jego znowu zwis�a na d�o� zdrowej r�ki.Dok�adne wy-
obra�enie o tym,co si� ma odby� za chwil�,p�uca,zda si�,z piersi mu wyrwa�o.Lodowaty
dech owion�� twarz i pos�pny dreszcz uderzy� go w ciemi� czaszki.
Z wolna i ta �wiadomo�� ci�gn�cego momentu min�a.Sz�o wspomnienie.B��dne wspo-
mnienie.Niby rozwiewane i upuszczone skrzyd�a chmur,co �ladem burzy ci�gn� si� bez si�
przez le�ne g�szcze na reglach,p�yn�a dusza zn�kana w�r�d dzi kiej wichury.P�yn�a bez
wiedzy i si� do okolicy bardzo dalekiej.
Oto idzie sam w ��kach rozleg�ych.Z prawej strony ma nizin� przyrzeczn�,z lewej suche,
wzniesione niwy.Zwi�g�a ziemia kwiecistego smugu ugina si� pod nog�.Tu i owdzie zd��a
przez �cie�k� szlak mr�wczy,kt�ry zapewne istnia� ju� w�wczas,gdy ta wydeptana dr�ka
��czy�a ludzi czcz�cych przed wieloma wiekami �wi�te d�by na wzg�rzach,gdzie teraz
chwieje si� zbo�e.Jedyn�,bardzo uderzaj�c� w oczy nowo�ci� jest w tym miejscu brunatne,
�wie�o wyrzucone kretowisko.Naok� �ciel� si� wilgotne trawy,jedne ostre jak �ywe no�e,
inne tak misterne,w�t�e i wyzute ze znamion si�y jak kaprysy cierpienia.Zbryzgane pienist�,
ostr� ��ci� dzwonk�w,puszyste od liliowej babki,powleczone rdzawymi k�py sm�ek i
centurii albo rzekami koniczyny �wyrywaj� z piersi zmar�e westchnienia.Sp�ywa przed oczy
mn�stwo kwiatuszk�w bezimiennych,blado��tych albo naiwnie b��kitnych,jakby je ch�op
wymy�li�.Tu i owdzie stoj� na pustych �odygach,kt�re podobno zdradliwy sok zawieraj�,
puszki ulatuj�ce z najl�ejszym wiatrem,jak gdyby by�y szcz�ciem cz�owieka.Gdzie indziej
tkwi� na samej �cie�ce �d�b�a zbo�a wyros�e z ziarn zgubionych przez r�k� siewcy,kt�re,
cho� pad�y w �rodku drogi,nie zosta�y zdeptane przez id�cych.
Z lewej strony ko�ysze si� �an �yta.Ledwie si� wyk�osi�o i barw� liliowej stali przybra�o w
upa�ach.K�osy stoj� jeszcze ku g�rze,obwieszone mn�stwem kwiatu.S�ycha� tylko �wier-
golenie skowronk�w i gdzie� daleko,daleko,na pylnej,piaszczystej drodze turkot roze-
schni�tego wo��.Z martwych wzg�rk�w,jakby dymem owianych przez mietlic�,spomi�dzy
drzewin kaliny i wilczego �yka,gdzie mi�dzy zieleni� szczerz� si� ku s�o�cu stosy g�az�w
wyrzuconych z roli,p�ynie wo� zi�,nios�ca w sobie ca�e dnie,tygodnie,miesi�ce,lata m�o-
do�ci...Wzgardzony oset opala tam w s�o�cu kwiaty o barwie zorzy porannej,kt�ra zlito-
wawszy si� nad jego niedol�,zostawi�a w nim odbicie swoje.Kolczasta ga��� dzikiej je�yny,
mokra od rosy,obci��ona czarnym owocem,wysuwa si� z g�szcz�w niby drapie�na r�ka
czyhaj�ca na m�ode �ycie.
Zwia� wiatr z dalekiej strony t� samotni�,ukaza� najlichszy szczeg�,sennie spoczywaj�cy
w przezroczystym oddaleniu.
Ta �cie�ka prowadzi�a do miejsc mi�o�ci,do samotnych kwiat�w mi�dzy dzikimi krzewa-
mi,kt�re obwija� le�ny chmiel.Na mgnienie oka wr�ci� si� z przesz�o�ci wszystek kszta�t
�ycia bez wczoraj i bez jutra,zawis� bujaj�c si� niby b��kitny motyl nad �anem.Ukaza�y si�
oczy p�on�ce od uczu� pod arkadami brwi,jakoby ognie �wi�te u o�tarza b�stwa.Wr�ci�a si�
niesko�czono�� wzruszenia,zachwyt,co le�y na sercu a nie da si� wym�wi�,wy�piewa� ani
wy j�cze�.Stan�o s�o�ce,tamten wiatr jeszcze raz uca�owa� roz�arzone usta �kwiaty ��k i
ciche zbo�a wstrzyma�y �ywot sw�j,�eby serce mog�o odetchn�� powietrzem jutrzni �ycia i
napi� si� z tego �r�d�a wieczno�ci.Ale nim jeden moment up�yn��,zadr�a�a w sercu psalmo-
dia wiatru bie��cej godziny.Ozwa� si� w szumie li�ci jak gdyby g�os ukryty,g�os z�ego dnia,
kt�ry nadszed�.I ca�y �wiat szcz�cia zdruzgotany zosta� przez senny jego szmer.
Gdzie� si� podzia�o szcz�cie,gdzie� si� podzia�o?
W c� si� obr�ci�o zaczarowanie jednej istoty w drug� istot�?
Gdzie� s� s�owa wyzna�,gdzie� s� te prawdy czyste i proste,na kt�re czeka�a wieczno��?
Gdzie� si� podzia�y u�miechy i westchnienia wznio�lejsze ni� s�o�ce,ksi�yc i gwiazdy?Ja-
kim�e sposobem przesta�o istnie� to,co by�o bardziej rzeczywiste ni� ziemia,bardziej nie-
w�tpliwe ni� trwa�o�� gleby,morza i g�r,bardziej wa�ne ni� byt wszystkiego,co jest do ko�-
ca �wiata?
Jakby odpowied� wznios�y si� z g��bi ducha wyziewy grobu.Towarzystwo zdruzgotanej
r�ki i �al z powodu jej utraty,�al fizyczny,zwierz�cy,wstrz�saj�cy raz za razem,nape�ni�
cia�o.M�odzieniec przytuli� do siebie r�k�,kt�r� mia� straci� za chwil�,i dr��cymi wargami
szepta� do niej puste d�wi�ki mi�osne,wyzute z dawnego znaczenia.Oczy,zapuszczone w
czarn� ziemi�,ujrza�y dzie�o straszliwe,kt�rego �wi�tokradzko dotkn�y si� by�y lekkie i
strojne s�owa.W dalekim podglebiu tai�a si� sprawa,krew lodem �cinaj�ca.Korzenie wzd�te
od �ywych,pulsuj�cych sok�w,ruchliwe bia�e nici mi�kko obejmowa�y w dziedzi�cu �mierci
zgni�� g�ow� tego,co zasn��.
A na ten widok wszystka w�adza opuszcza r�ce i g�ow�.Bezsilne palce pr�ni� doko�a sie-
bie znalaz�y zamiast podpory.Na ciemi� g�owy zwali� si� ci�ar ska�.Przed oczy falami sp�y-
n�a i osiad�a sfera mroku i w�r�d bole�ci przelatuj�cej dzie� cofn�� od nich z wolna wyl�k��
swoj� bia�o��.Wysz�y z �ona ciemno�ci nieprzeliczone szeregi krzy��w ��tych o r�wnym
ramieniu i przestrze� nape�ni�y.My�li rozpierzch�y si�,upad�y i obr�ci�y w proch.Wtedy
zetkn�a si� z czo�em,z ustami i piersi� wiadomo��,kr�cej trwaj�ca ni� jeden j�k,o czym�
innym,innym nad wszelkie ludzkie wyrazy,o �onie chmury p�yn�cej,o zdarzeniu,co za
chwil� przez jeden b�ysk �renicy trwa� b�dzie.Krew �y� runie w bram� zdradziecko zatrza-
�ni�t� i bezw�adne serce zwali si� i zgruchoce pod jej naciskiem,jak dom zepchni�ty z przy-
ciesi i wywa�ony z w�g��w przez trz�sienie ziemi.P�kn� �y�y ze zgrzytem jakoby szyny z
�elaza i �wiszcz�cymi ruchy polec� dok�d� rozszarpane naczynia.W tym rozbiciu i ko�cu
�wiata � z naje�onymi w�osami,z oczyma roz�amuj�cymi orbity swoje,on,sam jeden,z
wrzaskiem,kt�ry wi�dnie na wargach,zerwie si�,�eby i��!
D�wigaj�c na piersiach �a�cuch g�r,wyci�gni�tymi r�koma szuka� b�dzie r�ki swego �y-
wota...
Na chwil� wzm�g� si�.
Przytuli� twarz do pnia brzozy i obj�� go lew� r�k�.Zagas�e oczy szuka�y...
Ostatnie,samotne ich spojrzenie przywar�o do w�t�ych li�ci.M�ode li�cie zasepleni�y,
drgn�y m�ode konary � i tajemnicze westchnienie sp�yn�o jak ci�ka �za z wisz�cych ga��zi..
Ale co wyrzek�y w mowie swej,co wyrzek�y...
W�wczas tak si� sta�o,jakby kto� z trudem nadchodzi� w udr�czeniu,w po�piechu,nie
maj�c chwili jednej na prze�kni�cie �liny.A z twarzy istoty tej nie mo�na by�o rozpozna�,
tylko niejaki jej obraz snu� si� przed �renicami.
M�odzieniec s�ysza� szorstki szelest n�g bosych,pr�dko,raz za razem sun�cych po ka-
miennym chodniku.Wyt�ywszy wzrok w g��b siebie ujrza� z mozo�em siedmioletni� dziew-
czyn� w szmacisku rozdartym na plecach,kt�ra d�wiga�a na lewej r�ce ma�e,�mierdz�ce
dziecko.R�czka jego czerwona nieruchomo trzyma�a si� za szyj� siostry.Oczy dwojga ma-
rzyde�,wyt�one i rozwarte,stan�y przed nim,�wiec�c si� po�r�d ciemno�ci jak p�omienie
gromnic.
SIOSTRA MARTA
ukazuje si� na zakr�cie uliczki.Szybko nadchodz�c m�wi
Ju� czas!Czekaj�...
M�ODZIENIEC
wstaje z �awki
Nareszcie.
SIOSTRA
Niech pan tylko b�dzie dobrej my�li...
M�ODZIENIEC
Jestem dobrej my�li.
SIOSTRA
Jutro b�dziemy si� wsp�lnie wy�miewa� z bie��cej godziny.
M�ODZIENIEC
O tak,tak...
Gdyby jednak�e...Czyni� ci�,siostro,wykonawczyni� mego testamentu.
SIOSTRA
id�c tu� za nim m�wi z cicha
�Wzywaj mi� w dzie� utrapienia...�
M�ODZIENIEC
Czuj� w sobie wczorajsz� si��.
SIOSTRA
Wczorajsz�...
M�ODZIENIEC
Nie mog� tego wyrazi� s�owami...Wcale nie wiem,co to jest i j ak si� nazywa.Mo�e to
spok�j,mo�e m�stwo,mo�e wielka minuta bohater�w,a mo�e niski,niewolniczy upadek
twarz� na ziemi�...
Siostra zatrzymuje si� we drzwiach szpitala.
M�odzieniec wst�pi� na schody ciasne,wydeptane schody z ceg�y,kreto id�ce w g�r�.
U�miech weso�y,wynios�y,wspania�y,pa�ski zakwita na jego wargach.Oczy przymru�o-
ne i zas�ane �zami nie widz� nikogo,opr�cz widziad�a dziewczynki z ch�opcem na r�ku,kt�ra
przed nim szybko biegnie,szeleszcz�c bosymi nogami.
W g��bi korytarza,kt�rego �ciany gn� si� i chwiej�,otwarto drzwi.Staje w nich jeden z
asystent�w w bia�ym fartuchu.
M�odzieniec wchodzi na sal�,zgrabnym i wytwornym uk�onem witaj�c profesora i lekarzy
zebranych doko�a operacyjnego sto�u.
KONIEC KSI��KI