8319

Szczegóły
Tytuł 8319
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8319 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8319 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8319 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Brzechwa TRYUMF PANA KLEKSA PTASIA HISTORIA Akademi� pana Kleksa uko�czy�o w tym roku trzech Aleksandr�w, dw�ch Anastazych, czterech Albin�w, dw�ch Agenor�w, trzech Aleksych, jeden Apolinary i ja. Razem by�o nas siedemnastu. Wr�czaj�c nam dyplomy, pan Kleks na ka�dym z nich k�ad� sw�j podpis, ozdobiony wszelkimi mo�liwymi zakr�tasami i zawijasami, jakie tylko zdo�a�a wymy�li� kaligrafia na przestrzeni wiek�w. Po wsp�lnym uroczystym obiedzie od�piewali�my ch�rem hymn Akademii, po czym pan Kleks, stoj� swoim zwyczajem na jednej nodze, wyg�osi� do nas po�egnalne przem�wienie. Wry�o si� ono w moj� pami�� na ca�e �ycie. - Moi drodzy - powiedzia� pan Kleks - po latach ogromnych wysi�k�w nape�ni�em wasze puste g�owy m�dro�ci�, o kt�rej w innych uczelniach nikomu nawet si� nie �ni. Wiecie, �e wynalaz�em w�asn� metod� wlewania oleju do g�owy. Dzi�ki temu wam, kt�rzy przybyli�cie do mojej Akademii jako kapu�ciane g�owy, zdo�a�em zaszczepi� wiele rzadkich umiej�tno�ci i z nieuk�w uczyni�em m�odych uczonych. Wzmocni�em te� wasz� pami�� przy pomocy soku malinowego i nalewki na piegach. Mam wi�c nadziej�, �e potraficie przekaza� zdobyt� wiedz� nast�pnym pokoleniom i rozs�awi� moj� Akademi� na ca�y �wiat. Ka�dy z was p�jdzie odt�d w�asn� drog�, a ja... Ja musz� uda� si� do krainy, kt�ra na mojej mapie figuruje jako Alamakota. O ile pami�tacie, utkn�li tam przed laty bajdoccy �eglarze. Obowi�zek nakazuje mi ich odszuka�. �egnam was, moi drodzy! Pa-ram-pam-pam! Pa-ram-pam-pam! Po tych s�owach pan Kleks wyd�� policzki i na po�ach surduta uni�s� si� w powietrze, jak to czyni� zwykle, gdy zamierza� wyruszy� w podr�. Przez chwil� kr��y� jeszcze ponad naszymi g�owami, po czym wymkn�� si� przez okno, wzbi� w g�r� i odp�yn�� w kierunku po�udniowo-wschodnim. Jego rozwiana broda pozostawia�a za sob� jasn� smug�, a okulary posy�a�y nam po�egnalne migotliwe "zaj�czki". D�ugo jeszcze widzieli�my w oddali ulatuj�c� posta� ukochanego profesora, kt�ra z minuty na minut� stawa�a si� coraz mniejsza, a� w ko�cu znik�a nam z oczu. Po�egna�em koleg�w, spakowa�em zeszyty, galowe lampasy do spodni oraz kilka drobnych sekret�w, kt�re wygra�em od pana Kleksa w "trzy wiewi�rki", i rado�nie pomkn��em do domu na ulic� Korsarza Palemona. Mieszkanie rodzic�w zasta�em jednak zamkni�te. Stary dozorca Weronik dosta� na m�j widok d�ugotrwa�ej czkawki. Niegdy� nazywa� si� po prostu Franciszek, ale kilka lat temu przyj�� imi� po swojej zmar�ej �onie Weronice. Tak bardzo j� kocha�, i� pragn�� w ten spos�b utrwali� jej pami�� w�r�d lokator�w. Czeka�em jaki� czas, a� minie mu atak czkawki, w ko�cu zniecierpliwiony uderzy�em go kilkakrotnie w plecy tobo�kiem z ksi��kami. Weronik parskn��, wykona� par� przysiad�w i o�wiadczy� tajemniczo: - Pan Niezg�dka, czyli pa�ski ojciec, na wiosn� tego roku zmieni� si� w szpaka i wyfrun�� z domu. Nawet nie zatrzepota� na po�egnanie. Wyfrun�� i tyle�my go widzieli. A pani starsza w�o�y�a kapelusz z kwiatkami, wzi�a pod pach� elektroluks i posz�a do lasu robi� porz�dki. Wszystko to sta�o si� z powodu paczki, kt�r� przyni�s� listonosz. Bo jak tylko listonosz wsiad� na rower i odjecha�, pan Niezg�dka zaraz wyfrun��. Wiedzia�em, �e Weronik jest dziwak i �e po �mierci �ony zdziwacza� jeszcze bardziej, tote� nie wdawa�em si� z nim w dalsze rozmowy, lecz wzi��em klucz i wszed�em do mieszkania. Zasta�em w nim straszliwy nie�ad. Wsz�dzie pe�no by�o damskich kapeluszy, wst��ek i sztucznych kwiat�w. W kuchni pi�trzy�y si� nie zmyte naczynia, a w jadalni z �yrandola zwisa�y wianki suszonych grzyb�w, przewa�nie muchomor�w. Pod nogami chrz�ci�y rozsypane ziarna, u�ywane do karmienia kanark�w. W gabinecie ojca na biurku, na szafach, na eta�erkach poustawiane by�y rozmaite wypchane ptaki. Ptasie pi�ra wala�y si� po pod�odze, a kolorowy puch unosi� si� w powietrzu. Zauwa�y�em ju� w dzieci�stwie, �e ojciec mia� w twarzy co� ptasiego. Teraz mog�em stwierdzi�, �e g�owy wypachanych ptak�w dziwnie przypominaj� mi twarz ojca. Kiedy za� wzi��em si� do sprz�tania i ca�� t� ptasi� kolekcj� wynios�em na balkon, zielona papuga, kt�r� nieostro�nie przydepn��em, wyda�a skrzecz�cy d�wi�k, do z�udzenia przypominaj�cy g�os mego kochanego ojca. Uwija�em si� do p�nego wieczora, �eby mieszkanie jako tako doprowadzi� do porz�dku. Nast�pnie wszystkie pokoje pozamyka�em na klucz, zachowuj�c dla siebie jedynie gabinet. Przemeblowa�em go, wynios�em zb�dne sprz�ty, a tak�e wszystkie ksi��ki, jako �e ojciec zbiera� wy��cznie oprawy, usuwaj�c z nich przy pomocy brzytwy zadrukowane stronice. Za to wszystkie tytu�y wyci�ni�te na grzbietach umia� na pami��. Tre�� ksi��ek wymy�la� i pisa� sobie sam, wed�ug w�asnego upodobania, a po sko�czonej pracy stosy zapisanych kartek wrzuca� do pieca. Kiedy za� p�niej zachodzi�a potrzeba, pisa� ksi��k� na nowo, za ka�dym razem inaczej. Na szafie postawi�em wypchanego soko�a i w�o�y�em mu na dzi�b okulary, �eby mi przypomina� mego ukochanego ojca. Nakr�ci�em te� wszystkie zegary i ka�dy nastawi�em na inn� godzin�. Po prostu nie chcia�em przeszkadza� sobie w pracy obserwowaniem czasu. Wreszcie na drzwiach przytwierdzi�em tabliczk�, na kt�rej widnia� napis: ADAM NIEZG�DKA Absolwent Akademii Ambro�ego Kleksa Doktor Filologii Zwierz�cej Tak, tak, moi drodzy! By� to pracowity dzie�, pe�en prze�y� i niespodzianek. Gdy jeden z zegar�w wskazywa� p�noc i wypachana kuku�ka, na�laduj�c g�os mego ojca, zakuka�a dwana�cie razy, po�o�y�em si� spa�. Ojciec w latach mego dzieci�stwa zawsze wieczorem otula� mnie ko�dr� i kuka� na dobranoc. Tej nocy �ni� mi si� Weronik fruwaj�cy na uskrzydlonym elektroluksie, ale do snu tego nie przywi�zywa�em wi�kszej wagi. Nazajutrz, nie trac�c czasu, zabra�em si� do moich zaj��. Od kilku lat prowadzi�em studia nad �abim j�zykiem i mia�em na uko�czeniu s�ownik por�wnawczy �abich gwar w jeziorach i w stawach. Nadto na zam�wienie Instytutu Spraw Zmy�lonych podj��em si� opracowania odmiennych zasad wymowy psiego "hau" i kociego "miau" w dwudziestu sze�ciu j�zykach i narzeczach Dalekiego Wschodu. Nie b�d� r�wnie� tai�, �e od dawna ju� g�owi�em si� nad transkrypcj� bzykania komar�w na ch�r i orkiestr� d�t�, gdy� bardzo kocham muzyk�, zw�aszcza r�ne pa-ram-pam-pam oraz pi-lim-pim-pim znane mi z Akademii pana Kleksa. W chwili gdy by�em pogr��ony w rozmy�laniach, rozleg� si� dzwonek u drzwi wej�ciowych. Pobieg�em do przedpokoju w nadziei, �e to mo�e rodzice. Tymczasem na progu ukaza� si� listonosz, a za nim Weronik. Musia� by� bardzo przej�ty, gdy� znowu mia� atak czkawki. Listonosz urz�dowym ruchem poda� mi paczk� i powiedzia� tylko jedno s�owo: - Pokwitowa�. Pokwitowa�em. A poniewa� nie mia�em drobnych, ofiarowa�em mu wypchanego drozda. Listonosz na chwil� si� o�ywi� i rzek�: - A nie ma pan przypadkiem szpaka? I nie czekaj�c na odpowied�, zbieg� beztrosko po schodach. Ale Weronik zosta�. Min�� mu ju� atak czkawki, wi�c id�c za mn� do gabinetu, m�wi� tajemniczym szpetem: - Tak� sam� paczk� dosta� pan starszy. I zaraz potem wyfrun��. Widzia�em to w�asne oczy! Trzeba uwa�a�. Radz� zamkn�� balkon, bo i panu mo�e si� to przytrafi�. Ostro�no�� przede wszystkim. Pan Chryzantemski upu�ci� pewnego razu z balkonu trzeciego pi�tra z�ot� rybk�. Wszyscy okropnie si� przej�li, musia�em sprowadzi� weterynarza. Weterynarz j� odratowa�, owszem, ale biedaczka straci� kolor. Nie jest ju� z�ot� rybk�, za przeproszeniem. O, nie! S�ucha�em tej paplaniny z roztargnieniem, a r�wnocze�nie rozwija�em paczk�. By�a okr�cona kilka razy w papier i za ka�dym razem osobno przewi�zana sznurkiem. Przecina�em sznurki, zdziera�em papier, a� wreszcie pozosta�o mi w r�kach ma�e drewniane pude�eczko. Weronik przylgn�� twarz� do mego ramienia. Z ciekawo�ci zaniem�wi� i w milczeniu chucha� na mnie piwem. Ostro�nie otworzy�em pude�eczko. Wewn�trz le�a� guzik. Du�y czarny guzik. Natychmiast od�y�a mi w pami�ci opowie�� szpaka Mateusza o guziku od cudownej czapki bogdychan�w. Pami�tacie chyba t� osobliw� histori� przemiany ksi�cia w szpaka, histori�, kt�ra przed dziesi�ciu laty obieg�a ca�y �wiat. A wi�c wszystko sta�o si� teraz jasne i rozumia�e, zw�aszcza gdy odczyta�em w�o�on� do pude�eczka kartk�. Wypisane by�y na niej s�owa nast�puj�ce: "Zwracam t� b�ahostk�, kt�r� znalaz�em w basenie fontanny. Alojzy B". No tak! Oczywi�cie! Ojciec niebacznie przekr�ci� podes�any mu podst�pnie guzik i zamieni� si� w szpaka. A potem wyfrun�� i niechc�cy upu�ci� guzik do fontanny. Dlatego nie m�g� ju� odzyska� swej normalnej postaci. Matka za� posz�a do lasu na poszukiwanie ojca i zabra�a z sob� elektroluks, �eby broni� go przed drapie�nikami. Pami�ta�a, �e nasz kot Hieronim na widok elektroluksu z przera�enia prycha� i ucieka� na dach. Kochana matka! Zawsze by�a kobiet� dzieln� i nieustraszon�. Podczas burzy, na przyk�ad, nad g�ow� ojca trzyma�a na kszta�t piorunochronu szpilk� od kapelusza. A kiedy by�o �lisko, sypa�a przed nim kasz� jaglan�, �eby si� nie przewr�ci�. Zreszt� do niczego innego kasza ta si� nie nadaje, gdy� nikt z nas w domu jej nie jada. Tak�e i tym razem matka posz�a za ojcem uzbrojona w elektroluks. Wprawdzie w lesie na og� trudno znale�� �r�d�o pr�du do elektroluksu, ale znaj�c matk� wiedzia�em, �e raczej sama zamieni si� w akumulator, ni� mia�aby opu�ci� ojca w niebezpiecze�stwie. - Taki sam guzik dosta� pan starszy w poprzedniej paczce - powiedzia� Weronik. - A ten to jest pewno do pary. Trzeba uwa�a�. W guziku mo�e by� trucizna albo dynamit. M�wi�c te s�owa, Weronik nawet nie przypuszcza�, jak bliski by� prawdy. Gdy bowiem raz jeszcze spojrza�em na kartk� i zobaczy�em podpis "Alojzy B", od razu rozja�ni�o mi si� w g�owie. Oczywi�cie, Alojzy B. - to Alojzy B�bel, nadzwyczajny tw�r pana Kleksa, sztuczny, zmechanizowany cz�owiek, kt�ry wymkn�� si� spod w�adzy swego konstruktora i sta� si� nieobliczalny. A teraz m�ci si� na mnie i na mojej rodzinie za to, �e go kilkakrotnie zdemaskowa�em. Alojzy B�bel posiada� bowiem zdumiewaj�c� zdolno�� podszywania si� pod innych ludzi i tylko ja jeden umia�em go z miejsca rozpozna�. Podobnie i teraz zjawi� si� jako fa�szywy listonosz. Naprz�d przyni�s� guzik od czapki bogdychan�w memu ojcu i �ci�gn�� na niego fataln� przemian� w ptaka, a obecnie podsun�� guzik mnie, aby ze mn� sta�o si� to samo. Wybieg�em na balkon i rzeczywi�cie w oddali, na ko�cu ulicy, dostrzeg�em Alojzego zmykaj�cego na rowerze, kt�ry, o ile zdo�a�em rozpozna�, przerobiony by� z okular�w mego ojca. - Panie Weroniku - zawo�a�em z rozpacz� - musimy zacz�� dzia�a�! Ojciec ma tak� kr�tk� pami��, �e nawet kiedy by� jeszcze sob�, zapomina� cz�sto, gdzie mieszka, i matka musia�a wysy�a� po niego kota Hieronima. A teraz, odk�d obudzi�y si� w nim ptasie instynkty, nie wr�ci ju� z ca�� pewno�ci�. - Mo�e by znowu wys�a� Hieronima po pana starszego? - powiedzia� niepewnie Weronik. - Co za pomys�! - obruszy�em si� na starego dozorc�. - Kota wysy�a� po ptaka? Nie panie Weroniku! Musimy sami uda� si� na poszukiwania. Weronik u�miechn�� si� z politowaniem i rzek�: - Na �wiecie jest ptak�w 175834449537. Na to, �eby odnale�� w�r�d nich pana starszego, trzeba by�oby szuka� 17537 lat. Troch� za du�o. Odpada. Po tych s�owach Weronik wyszed� na balkon. W namy�leniu zacz�� z wolna obskubywa� wypchane ptaki i rzuca� pi�ra na wiatr. Zastanawia�em si� przez chwil� czy nie p�j�� w �lady ojca i nie zamieni� si� przy pomocy guzika w ptaka, co u�atwi�oby mi poszukiwanie rodzic�w. Zachodzi�a jednak obawa, �e mog� przemieni� si�, dajmy na to, w indyka albo koguta, kt�re tak�e nale�� do gatunku ptak�w, ale nie umiej� fruwa�, jak nale�y. Z takiej przemiany nie odni�s�bym oczywi�cie �adnego po�ytku. A co gorsza, nie mia�em pewno�ci, czy zdo�am p�niej odzyska� sw�j obecny kszta�t. Natomiast pozostawanie przez reszt� �ycia w�r�d kur i indyczek, pomimo �e studiowa�em ich gwary, nie wydawa�o mi si� karier� godn� uczonego. Po rozwa�eniu tych w�tpliwo�ci zamkn��em guzik w szufladzie biurka, klucz za� wyrzuci�em przez okno, �eby nie mie� pokusy i nie m�c przypadkiem przez sen si�gn�� do szuflady, gdy� jak wiadomo, w snach dziej� si� nieraz r�ne dziwne rzeczy niezale�nie od naszej woli. Przez ten czas Weronik zd��y� ju� oskuba� wi�kszo�� wypchanych ptak�w i nad ulic� unosi�a si� chmura kolorowych pi�rek. Ludzie powychodzili na balkony i spogl�dali w niebo, s�dz�c, �e to pada pierzasty deszcz, a niekt�rzy wystawili wiadra �eby na�apa� tej kolorowej deszcz�wki do mycia g�owy. - Panie Weroniku! - zawo�a�em zniecierpliwiony. - Dosy� tej zabawy! Oskuba� pan wszystkie ulubione ptaki mego ojca, a na domiar z�ego narobi� pan takiego deszczu z pi�r, �e nawet najm�drzejszy ptak musi straci� orientacj�. Nie tylko moi rodzice, ale nikt w mie�cie nie potrafi ju� rozpozna� ulicy Korsarza Palemona. Weronik zaczerwieni� si� i zagryz� warg�, �eby powstrzyma� czkawk�. Jego �ys� g�ow� okala� puch siwych w�os�w. Gdyby zapu�ci� brod�, sta�by si� podobny do �wi�tego Miko�aja. Mia� na sobie wytarty serdak, p��cienne b��kitne spodnie i stare �o�nierskie kamasze zasznurowane drutem telefonicznym. - Panie Weroniku - ci�gn��em po chwili z�amanym g�osem - jest tylko jeden cz�owiek na �wiecie, kt�ry m�g�by pom�c. Tym cz�owiekiem jest profesor Ambro�y Kleks. - No to le� pan do niego! - zawo�a� stary dozorca i zatrzepota� r�kami. - Niestety! - odrzek�em z westchnieniem. - Pan Ambro�y Kleks w�a�nie wczoraj wyprawi� si� do Alamakoty. Musz� natychmiast wyruszy� w podr�. Musz� goni� pana Kleksa. Szkoda, �e Hieronim gdzie� si� zapodzia�, bo m�g�by mi towarzyszy�. Przykra to rzecz podr�owa� samotnie. - E tam! - zauwa�y� Weronik. - Z kota po�ytek niewielki. Lepszy by�by pies albo ko�. - Panie Weroniku - powiedzia�em nie�mia�o - a mo�e by tak pan... Co?... Na stare lata przyda�oby si� panu przewietrzy�. Mam troch� oszcz�dno�ci, wystarczy na dw�ch. Weronikowi za�wieci�y si� oczy, ale po chwili zgas�y. - Jestem dozorc� z dziada pradziada - o�wiadczy� z godno�ci�. - Nie zostawi� domu bez opieki. - A czy nie m�g�by kto� pana zast�pi�? - Mnie? Zast�pi�? - obruszy� si� Weronik. - Ja, panie, pi��dziesi�t lat wytrwa�em na stanowisku. Znam ka�d� szpar� w tym domu! Ka�d� mysz! Ka�d� stonog�! Mnie - zast�pi�! Co� podobnego! Zaraz... Zaraz... Chwileczk�... Gdyby pan Chryzantemski si� zgodzi�, jemu jednemu m�g�bym zaufa�. Tak! To jest my�l! Pan Chryzantemski! Po tych s�owach Weronik pokiwa� do mnie porozumiewawczo kciukiem prawej r�ki i wybieg� z mieszkania. Zrozumia�em, �e poczciwy, szlachetny dozorca nie opu�ci mnie w nieszcz�ciu. Przynios�em z kom�rki kufer i zabra�em si� do pakowania. Kolejno uk�ada�em w kuferku: nieprzemakalny kombinezon troch� bielizny, wysokog�rskie buty, tropikalny he�m, p�etwy do nurkowania, harpun my�liwski, niezb�dne narz�dzia, a nadto globus, kompas, latark� elektryczn�, cukier w kostkach i na koniec - wypchanego soko�a. """ W chwili gdy ko�czy�em pakowanie, kto� zadzwoni� do drzwi. By� to ten sam listonosz, kt�ry rano przyni�s� paczk�. Wr�czy� mi klucz ze s�owami: - To od biurka szanownego pana. Wypad� panu przez okno na ulic�... Z�apa�em go za klap� marynarki i zawo�a�em: - Alojzy, to ty! Poznaj� ci�! Teraz rozprawi� si� z tob�, nicponiu! Zanim jednak zd��y�em doko�czy� zdanie, Alojzy szarpn�� si� zostawiaj�c w mojej zaci�ni�tej d�oni odprut� klap� i b�yskawicznie zjecha� po por�czy schod�w na d�. - R�ka za kr�tka, panie Niezg�dka! - krzykn�� znikaj�c w kolorowej zamieci pi�r. Weronik s�ysz�c wrzaw� na schodach zjawi� si� natychmiast, ale nie by� sam. By� w towarzystwie pana Chryzantemskiego. - Za�atwione! - powiedzia�. - Jad� z panem! Zauwa�y�em, �e pan Chryzantemski mia� ju� na sobie serdak Weronika, stanowi�cy widocznie oznak� dozorcowskiej w�adzy. - Ruszamy! - rzek�em zd�awionym g�osem. - Ale musimy na ka�dym kroku wystrzega� si� Alojzego B�bla. Pan go jeszcze nie zna. Niech pan jednak zapami�ta to imi�: Alojzy B�bel! - Alojzy B�bel - powt�rzy� pos�usznie Weronik. Niebawem szli�my w kierunku portu. Pan Chryzantemski postanowi� nas. odprowadzi� i teraz pcha� w�zek, na kt�rym znajdowa� si� m�j kuferek, plecak Weronika oraz obie nasze teczki, jako �e bez teczek ludzie przyzwoici nie podr�uj�. W porcie oczekiwa�o mn�stwo rozmaitych statk�w, a ich kapitanowie g�o�nym nawo�ywaniem zapraszali pasa�er�w: - Panie! Panowie! Kto do Wschodniej Rododyndii? Kto do Wybrze�a Kabanos�w? Dzisiaj ostatni rejs do P�nocnej Kalafonii! - Kto do Zachodnich Rajstop�w? Prosz� wsiada�! - Za godzin� odjazd do Po�udniowych Bryndz! - Kto na wyspy Remanent�w? Tylko u mnie tanio i bezpiecznie! - Kto chce polowa� na krokodyle? Mam jeszcze jedn� kajut� do Przyl�dka Ko�ci Szpikowej! Tanio i wygodnie! Dzieci p�ac� po�ow�! Wybrali�my statek, kt�ry p�yn�� na po�udniowy wsch�d, gdy� ten w�a�nie kierunek obra� pan Kleks wyruszaj�c do Alamakoty. Statek nazywa� si� "P�etwa Rekina" i s�u�y� do przewo�enia rozmaitych �adunk�w, ale w trzech kajutach m�g� pomie�ci� siedmiu pasa�er�w. Kapitan, stary wilk morski, nic nie s�ysza� o Alamakocie. Zreszt� nie m�g� s�ysze�, gdy� by� g�uchy jak pie�. Mieli�my kajut� przytuln�, chocia� ciasn�. Weronik, wierny powo�aniu wytrawnego dozorcy, przyst�pi� natychmiast do pucowania wszystkich cz�ci metalowych oraz szyby okr�g�ego okienka. Dwie pozosta�e kajuty zajmowa� pewien hodowca r�, pan Lewkonik, z pi�cioma c�rkami. Wybra� si� z nimi w podr�, gdy� ka�d� z nich postanowi� wyda� za m�� za ogrodnika innego kraju. Pan Lewkonik by� bardzo gruby i mia� tak wielki brzuch, �e gdy siada� do sto�u, nie m�g� dosi�gn�� talerza i dlatego nigdy nie najada� si� do syta. C�rki pana Lewkonika nie odznacza�y si� urod�, ale ich ojciec twierdzi�, �e ogrodnicy nie musz� szuka� u �on pi�kno�ci, albowiem maj� jej pod dostatkiem w kwiatach. Ca�e dni sp�dzali�my na pok�adzie, korzystaj�c ze s�o�ca i pogody. Morze by�o spokojne, niebo bezchmurne. Marynarze grali w ko�ci albo spali na swoich kojach, czuwa� tylko sternik. Natomiast kapitan, siedz�c na zwoju lin, rozwi�zywa� krzy��wki i raz po raz wo�a� do nas rozkazuj�cym g�osem: - Rzeka na siedem liter! Hej tam... W�dz Indian, zaczyna si� na "M"!... Miasto w Azji: "o" w �rodku, "o" na ko�cu! Hej!... U�ywa si� do latania, dziewi�� liter wspak! Hej! �adna jednak z naszych odpowiedzi nie dociera�a do kapitana, gdy� jak wspomina�em, by� on kompletnie g�uchy. Dlatego te� po pewnym czasie zorganizowali�my poczt� �a�cuszkow�. Przekazywali�my kartki z r�k do r�k i przesy�ali�my kapitanowi odpowiedzi na pi�mie. Pan Lewkonik zakasa� r�kawy, w�o�y� na g�ow� niebieski melonik, kt�ry mia� go chroni� od s�o�ca, i zabra� si� do sadzenia r� na pok�adzie. Pomimo �e by� bardzo groby, porasza� si� z lekko�ci� balonika. U�o�y�em nawet o nim piosenk�, a �piewali�my j� wszyscy ch�rem: Nasz pan Lewkonik W�o�y� melonik I wyhodowa� r�e, Nasz pan Lewkonik Tak jak balonik Unosi si� ku g�rze. Kto ma wazonik, Dostanie r�y kwiat, A pan Lewkonik W daleki ruszy �wiat. I rzeczywi�cie ju� po paru dniach w skrzyniach ustawionych wzd�u� burty rozkwit�y r�ne odmiany r�. C�rki pana Lewkonika podlewa�y je stale specjalnym przyspieszaj�cym p�ynem, dzi�ki czemu rozwija�y si� niezwykle szybko. R�e zwabi�y na pok�ad mn�stwo przelotnych ptak�w. Poniewa� znam kilkadziesi�t ptasich gwar i narzeczy, mog�em prowadzi� z nimi rozmowy w nadziei zdobycia jakich� wiadomo�ci o moim ojcu. Pewien go��b pocztowy obieca� mi rozg�osi� odpowiedni apel do wszystkich ptak�w. Na pr�no jednak czeka�em na upragnion� wiadomo��. Pod wiecz�r trzeciego dnia przybieg� do mnie zdyszany Weronik wo�aj�c z daleka: - Jest! Jest! Panie Adasiu, jest pan Niezg�dka! Z biciem serca pomkn��em we wskazanym kierunku. Na dziobie statku istotnie siedzia� szpak. Gadaj�cy szpak. Od razu jednak zorientowa�em si�, �e nie jest to m�j ojciec. Szpak m�wi� bowiem po francusku, a ojciec �ywi� zawsze niech�� do j�zyk�w obcych. C�, Weronik mia� racj�. W�r�d miliard�w ptak�w trudno trafi� na w�a�ciwego. W ko�cu jednak uda�o mi si� od pewnego kolibra uzyska� bezcenn� wiadomo��. Okaza�o si� bowiem, �e by� on ju� poprzednio w Alamakocie i mo�e nam wskaza� drog� do tego kraju. Wtajemniczy�em przeto pana Lewkonika w moje k�opoty oraz wyjawi�em cel podr�y. Po naradzie postanowili�my wsp�lnymi si�ami nak�oni� kapitana, aby zboczy� z wytkni�tego kursu i zawin�� do Alamakoty. Panu Lewkonikowi opisa�em Alamakota�czyk�w w nader zach�caj�cych barwach i zapewni�em go, �e jest to nar�d zakochany w kwiatach. Powiedzia�em te� mimochodem: - Alamakota�scy ogrodnicy maj� tylko jedn� s�abo��: �eni� si� najch�tniej z cudzoziemkami. Ta uwaga podzia�a�a na pana Lewkonika jak pr�d elektryczny. Podskoczy� kilkakrotnie do g�ry, nacisn�� brodawk� na nosie jak guzik dzwonka i z lekko�ci� balonika potoczy� si� do kapitana. Wspomnia�em ju�, �e pan Lewkonik mia� pi�� niezbyt �adnych c�rek. Aczkolwiek by� hodowc� r�, tylko najstarsza c�rka mia�a na imi� R�a. Cztery pozosta�e nosi�y imiona: Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Polubi�em te dziewcz�ta, a nawet wkr�tce przyzwyczai�em si� do ich brzydoty. Powiem wi�cej: z dnia na dzie� podoba�y mi si� coraz bardziej. Zw�aszcza Rezeda. Ale my�li moje zaj�te by�y g��wnie losem biednych rodzic�w. Nie schodzi�em z pok�adu, �eby nie straci� kontaktu z kolibrem, kt�ry obieca� s�u�y� nam za przewodnika. Chc�c pozyska� jego wzgl�dy, �piewa�em mu piosenki drozd�w, rudzik�w, kos�w i sikorek, a pewnego razu za�wiergota�em jak strzy�yk-wole oczko. Dopiero wtedy koliber nabra� do mnie takiego zaufania, �e got�w by� uwierzy�, i� jestem ptakiem. Gdy tak sobie �wierka�em, na pok�adzie ukaza� si� Weronik. Zalatywa�o od niego sidolem i amoniakiem, gdy� z zami�owania do porz�dku polerowa� okr�towe por�cze oraz wszystkie cz�ci metalowe. Zbli�y� si� do mnie i powiedzia� tajemniczo: - Za�atwione. Pan Lewkonik urobi� kapitana. P�yniemy do Alamakoty. W tej samej chwili rozleg� si� tubalny g�os kapitana: - Wszyscy na stanowiska! Kurs na po�udniowy wsch�d! Spojrza�em na dziobek kolibra i poda�em kapitanowi dok�adny kierunek. - Pe�na szybko��! - wrzasn�� kapitan. - Przeci�� zwrotnik Raka! Ster w lewo! - "P�etwa Rekina" zwinnie pomkn�a naprz�d, pruj�c fale i roztr�caj�c delfiny. Koliber odlatywa� co pewien czas na rekonesans, po czym wraca� na swoje miejsce, aby cienkim, ostrym dziobkiem jak ig�� kompasu wskazywa� drog�. Podzwrotnikowe s�o�ce pra�y�o niemi�osiernie. Po pi�ciu dniach w oddali ukaza�y si� zamglone zarysy l�du. Zbli�ali�my si� do Alamakoty. ALAMAKOTA Dziwi was pewno, �e w poprzednim Klekse pan Kleks pojawi� si� tylko przez kr�tk� chwil�, na samym pocz�tku, a potem ca�y czas by� nieobecny. Zdziwienie wasze jest ca�kiem uzasadnione, gdy� pan Kleks, jako g��wny bohater tej ksi��ki, powinien by�, prawd� m�wi�c, stale na miejscu. Trzeba jednak wzi�� pod uwag�, �e uczony uda� si� do Alamakoty, kt�ra le�y bardzo daleko, musieli�my wi�c odby� d�ug� podr� po to, �eby nawi�za� z nim kontakt. Szli�my z portu ca�� gromad� i spotkali�my pana. Kleksa zupe�nie przypadkowo, kiedy zje�d�a� na hulajnodze z Rezerwatu Zepsutych Zegark�w. Niebawem wr�c� do tego momentu, a na razie chcia�bym opowiedzie� wam o Alamakocie. Jest to jeden z tych ciep�ych kraj�w, dok�d na okres ch�od�w odlatuj� niekt�re nasze ptaki. Pomy�la�em wi�c od razu, �e kiedy u nas nast�pi zima, to kto wie, czy m�j ojciec nie przyleci do Alamakoty. Alamakota�czycy nale�� do pi�knej rasy, kolor sk�ry maj� jasnokawowy, w�osy ciemne, a od innych ludzi r�ni� si� tylko tym, �e posiadaj� trzeci� nog�. Poruszaj� si� z szybko�ci� antylop, a przy tym w biegu jedna noga zawsze mo�e odpoczywa�. Bez trudu wi�c rozpoznawali�my Bajdot�w, kt�rzy wprawdzie opaleni byli na br�z, jednak nie potrafili wyhodowa� sobie trzeciej nogi. Za to dzieci, kt�re mieli z Alamakotankami, zamiast trzeciej nogi posiada�y trzeci� r�k� i tym r�ni�y si� od dzieci tubylc�w. Z pewno�ci� pami�tacie, �e przed laty dzieln� za�og� bajdockiego statku "Apolinary Mrk" porwa�y na tratwie zdradliwe fale i unios�y do Alamakoty gdzie kapitan Kwaterno, po obwo�aniu go kr�lem, panowa� jako Kwaternoster I. Od tego czasu Bajdoci tak si� rozmno�yli, �e wsz�dzie spotyka�o si� dziewcz�ta i ch�opc�w o trzech r�kach. Nast�pi�o te� pomieszanie j�zyk�w alamakota�skiego z bajdockim i powsta� nowy - alambajski, podobny do naszego. R�nica polega na tym, �e po alambajsku zamiast "u" m�wi si� "or", a zamiast "o" m�wi si� "ur". Tak wi�c "ucho" po alambajsku brzmi "orchur", a "noga" - "nurga". Wyraz "kolega" wymawia si� jako "kurlega", "but' jako "bort", a "kogut" jako "kurgort'. Dla mnie, kt�ry zna�em j�zyki i narzecza zwierz�ce o wiele trudniejsze, m�wi� po alambajsku to by�a po prostu mucha, czyli morcha. Alamakot� budowano spiralnie, a wi�c g��wna ulica wi�a si� w kszta�cie �limaka od portu a� do centrum miasta, gdzie Bajdoci, po obj�ciu panowania nad tubylcami, wznie�li pomnik ku czci Wielkiego Bajarza Apolinarego Mruka. Nazywa� si� on po alambajsku Apurlinary Mrork. Zreszt� Alamakota�czycy przyj�li Bajdot�w od razu bardzo serdecznie, ch�tnie uznali wy�szo�� ich bajek nad w�asnymi, ofiarowali im swoje c�rki za �ony i �yli z nimi w najwi�kszej zgodzie pod ber�em Kwaternostra I, kt�ry okaza� si� w�adc� m�drym, a przy tym nadzwyczaj �agodnym. Wr��my jednak do pana Kleksa. Spotkanie nasze odby�o si� w spos�b bardzo osobliwy. Pan Kleks na m�j widok nie zdradzi� najmniejszego zdziwienia, lecz zapyta� po prostu: - Jad�e� ju� obiad? - Panie profesorze - odrzek�em - przecie� dopiero wyl�dowali�my w Alamakocie. - Jak to? - obruszy� si� pan Kleks. - Przed godzin� gra�e� ze mn� w "trzy wiewi�rki" i wygra�e� samograj�cy guzik... - Ja? -zawo�a�em zdumiony. - Panie profesorze, to jakie� nieporozumienie! - Pan profesor na pewno �artuje - wtr�ci� Weronik. Pan Kleks stan�� znacz�co na jednej nodze, a c�rki pana Lewkonika otoczy�y go ko�em i spogl�da�y z zaciekawieniem na ruchy jego brody. - Zaraz... zaraz... - wymamrota� pan Kleks. -Czy�by to by� tw�j sobowt�r? No tak, zaczynam co� nieco� miarkowa�... - Alojzy B�bel! - zawo�a�em przera�ony. - Tak, Adasiu, Alojzy B�bel... Ju� od kilku dni podszywa si� pod ciebie, a ja go nie rozpozna�em. C� to za szelma! Pan Lewkonik, kt�rego wtajemniczy�em we wszystkie moje sprawy, zbli�y� si� do pana Kleksa i gdy obaj zderzyli si� brzuchami, powiedzia�: - Damy sobie z nim rad�. Mam zagraniczny p�yn owadob�jczy. �rodek niezawodny. - Alojzy B�bel to nie owad, panie �askawy! Nie owad! M�g�by pan o tym wiedzie�, panie... panie... - Anemon Lewkonik - po�pieszy� przedstawi� si� hodowca r�. - A oto moje c�rki: R�a, Dalia, Hortensja, Rezeda i Piwonia. Wszystkie panny na wydaniu. - Ciekawe... - rzek� z figlarnym u�miechem pan Kleks. - Istny ogr�d botaniczny. - Pan profesor nie pami�ta, ale widywali�my si� ju� nieraz - wtr�ci� nie�mia�o pan Lewkonik. - Ja? Nie pami�tam? - obruszy� si� wielki uczony. - Mo�e widywa� mnie pan w snach. A ludzie rozs�dni nie wierz� w sny. Nie m�wmy o tym wi�cej. Tu wmiesza� si� stary dozorca: - Panie profesorze ja r�wnie� chcia�bym z�o�y� panu moje uszanowanie. Nazywam si� Weronik Czy�cioch, ulica Korsarza Palemona 7, wej�cie z bramy, dyplomowany dozorca z dziada pradziada. - Fiu-fiu! - gwizdn�� pan Kleks. - Takich ludzi b�dzie mi potrzeba. Oby tylko si�y panu dopisywa�y. - Czcigodny profesorze, mam dopiero siedemdziesi�t lat - rzek� Weronik - W zesztym roku w skoku o tyczce zaj��em pierwsze miejsce przed Kie�boniem, Fojdr� i Okie��niukiem. M�g�bym jeszcze, za przeproszeniem, stan�� do biegu marato�skiego. Z tymi s�owy chwyci� pana Kleksa wp� i trzykrotnie podrzuci� go do g�ry. - Hip-hip-hura! Hip-hip-hura! - zawo�a�a zgodnym ch�rem rodzina Lewkonik�w. Po tej wymianie wzajemnych grzeczno�ci postanowili�my uda� si� do pa�acu, aby przedstawi� si� kr�lowi Kwaternostrowi I. Na ulicach by� wielki ruch, gdy� w�a�nie obchodzono uroczy�cie rocznic� l�dowania Bajdot�w i dziewcz�ta znosi�y zewsz�d nar�cza kwiat�w pod pomnik Apolinarego Mruka. Udali�my si� wraz z t�umem w kierunku placu Przyja�ni Alamakota�sko-Bajdockiej, kt�ry nazwano w skr�cie placem A-B. Pan Kleks kroczy� wielce zak�opotany, tarmosz�c w zamy�leniu brod�. Nagle przystan��, owin�� w�s doko�a palca i zawo�a� z tryumfem: - Eureka! Mam! W Alamakocie przebywa trzynastu Bajdot�w, wliczaj�c w to kr�la Kwaternostra. Nas jest tu trzech. Dochodz� jeszcze c�rki pana Lewkonika. Razem dwadzie�cia dwie osoby z gatunku dwuno�nych. Trzeba sporz�dzi� dok�adny wykaz. Kto znajdzie si� poza t� liczb�, kto nie b�dzie figurowa� w spisie, a oka�e si� dwuno�nym, tego zdemaskujemy jako Alojzego B�bla. Poznamy go po nogach. Oto m�j plan, prosz� pa�stwa. S�owa pana Kleksa wzbudzi�y og�lny podziw, a Weronik raz jeszcze podrzuci� go do g�ry. W tym momencie znale�li�my si� w�a�nie przy pa�acowej bramie. O, tak! Pan Kleks by� naprawd� genialny. Mieli�my w�a�nie wej�� do pa�acu i warta sprezentowa�a bro�, gdy nagle nadlecia� m�j znajomy koliberek i usiad� mi na ramieniu. Wyzna� mi, �e bardzo si� do mnie przywi�za� i �e b�dzie mi odt�d towarzyszy� a� do pierwszych jesiennych deszcz�w. Koliber porozumiewa� si� ze mn� w narzeczu tri-tri, u�ywanym przez ptaki po�udniowoafryka�skie, tote� dla uproszczenia przezwa�em go Tri-Tri, co nawet pan Kleks uzna� za bardzo trafne. Pa�ac kr�lewski zbudowany by� z du�ych muszli, zestrojonych w tak misterny spos�b, �e gdy wchodzi�o si� do sali tronowej, ich szum rozbrzmiewa� d�wi�kami hymnu narodowego Alamakoty. Poniewa� muszle nanizane by�y na wysokie stalowe pr�ty, kt�re obraca�y si� doko�a swej osi, nadworny muzyk odpowiednio wprawiaj�c je w ruch, m�g� zmienia� melodie i wygrywa� na muszlach stosownie do okoliczno�ci r�ne alamakota�skie marsze. Przy d�wi�kach hymnu narodowego zbli�yli�my si� do kr�lewskiego tronu, kt�ry wykonany by� w kszta�cie fregaty wyposa�onej w �agle, ster i mostek kapita�ski. Z tego mostku kr�l wyg�asza� or�dzia do narodu. Trzeba bowiem pami�ta�, �e Kwaternoster I by� starym marynarzem i zas�yn�� niegdy� jako kapitan Kwaterno. - Witam, ci� kr�lu - powiedzia� poufale pan Kleks. - Pozw�l, �e przedstawi� ci moich przyjaci�. Oto pan Lajkonik... - Lewkonik - poprawi� hodowca r�. - Tak tak... Przepraszam... Pan Lewkonik... A to s� jego kwiatuszki, czyli pi�� c�rek... A, to pan Wazonik... - Weronik panie profesorze - przerwa� mu stary dozorca. - Wybacz, drogi przyjacielu, ale nie przywi�zuj� wagi do nazwisk - rzek� wielki uczony. - Wa�ny jest nie cz�owiek, lecz jego dzie�o. O Ambro�ym Kleksie ludzko�� mo�e zapomnie�, ale m�j tw�r, Alojzy B�bel przejdzie do historii. Tak jak do historii przejd� czyny s�awnych bajdockich �eglarzy z kr�lem Kwaternostrem I na czele. Niech �yje kr�l! - Niech �yje! - zawo�ali�my ch�rem, a muszle powt�rzy�y nasze g�osy wielokrotnym echem. Dworzanie uderzali przy tym zegarkami o pod�og�, wskutek czego powsta� taki zgie�k, �e Tri-Tri przera�ony uciek� przez okno. - Jeszcze nie sko�czy�em! - zawo�a� pan Kleks uciszaj�c Alamakota�czyk�w. - To jest w�a�nie m�j ucze�, Adam Niezg�dka, o kt�rym ci, kr�lu, opowiada�em. Przez ca�y ten czas kr�l zaj�ty by� gor�czkowym poszukiwaniem okular�w, bez kt�rych nic nie widzia�, ale nie m�g� ich rzecz prosta znale��, poniewa� nic nie widzia� bez okular�w. Sytuacja stawa�a si� coraz bardziej k�opotliwa. Dla wszystkich by�o jasne, �e s�owa pana Kleksa nie docieraj� do kr�la, poch�oni�tego ca�kowicie spraw� okular�w. Natomiast nikt z dworzan nie po�pieszy� mu z pomoc�, gdy� oni z kolei zaj�ci byli wy��cznie swoimi zegarkami. Pan Kleks przerwa� przem�wienie, a R�a i Dalia zacz�y chichota�, co mog�o kr�la urazi�. Na szcz�cie pan Ludwik dostrzeg� okulary wystaj�ce z kr�lewskiego buta, przyskoczy� z lekko�ci� balonika i dwornym gestem poda� je Kwaternostrowi I. Wszyscy odetchn�li z ulg�. Wtedy kr�l wszed� na mostek kapita�ski i raczy� tak do nas przem�wi� po alambajsku, co przytaczam tu w przek�adzie na nasz j�zyk: - Pi�kne panie, panie profesorze, panowie! Przypuszczam, �e zwrot "pi�kne panie" kr�l przygotowa� sobie wcze�niej, zanim jeszcze znalaz� okulary, przez kt�re mia� mo�no�� przyjrze� si� pannom Lewkonik�wnom. - Na ziemi alamakota�skiej - ci�gn�� Kwaternoster I - mo�ecie si� czu� jak u siebie w domu. Ludno�� kraju zajmuje si� hodowl� kur. Co roku wywozimy za granic� pi��dziesi�t milion�w jajek, a za uzyskane dewizy sprowadzamy sto tysi�cy zegark�w. Jak mieli�cie okazj� zauwa�y�, moi wierni poddani zgodnie z wiekow� tradycj� uderzaj� zegarkami o ziemi�. Nie sprzyja to niestety ich mechanizmom. Dlatego te� Alamakota�czycy ca�y wolny czas zu�ywaj� na rozbieranie zegark�w, ale nikt nie potrafi z�o�y� ich z powrotem. Co z tego wynika dowiecie si�, gdy zwiedzicie nasz s�ynny Rezerwat Zepsutych Zegark�w. Stanowi on najwi�ksz� osobliwo�� naszego kraju... Na podstawie s��w Kwaternostera I wszyscy zebrani na sali Alamakota�czycy uderzyli parokrotnie zegarkami o posadzk�. Pan Kleks poprzednio s�ysza� ju� kr�lewskie przem�wienie, przerwa� wi�c kr�lowi i rzek� roztropnie: - Pozwolisz, najja�niejszy panie, �e wezm� na siebie przyjemno�� poinformowania moich przyjaci� o zwyczajach tego kraju. Je�li za� chodzi o nas, to mamy tylko jedno �yczenie: chcieliby�my spotka� si� na twoim dworze ze wszystkimi Bajdotami, kt�rzy osiedlili si� w Alamakocie. Mamy z nimi bardzo wa�ne sprawy do za�atwienia. - �wietnie! - zawo�a� Kwaternoster I, uradowany, �e nie musi d�u�ej przemawia�, gdy� jak wiadomo, prawdziwi marynarze nie lubi� gada� bez potrzeby. -Zapraszam was na wieczurrne przyj�cie; kt�re urdb�dzie si� dzi� z urkazji �wi�ta narurdurwegur. Wobec zako�czenia cz�ci oficjalnej kr�l zeskoczy� z kapita�skiego mostku, a minister dworu kaza� zwin�� �agle fregaty i opu�ci� flag�. Kwaternoster I by� to postawny, krzepki m�czyzna w sile wieku, o rudawym zaro�cie i ry�ej br�dce w szpic. Alamakota�skim zwyczajem by� obna�ony do pasa, a na piersi i na ramionach mia� wytatuowan� zwyci�sk� bitw� morsk�, w kt�rej rzekomo dowodzi�, a nawet bohatersko zgin��, co przecie� by�o zmy�lone od pocz�tku do ko�ca. - A zatem dur zurbaczenia wieczurrem - rzek� uprzejmie Kwaternoster I i wachluj�c si� palmowym li�ciem, opu�ci� sal� tronow�. - Adasiu - szepn�� do ucha pan Kleks - wszyscy Bajdoci, jako byli marynarze, s� wytatuowani. To u�atwi nam rozpoznanie Alojzego. Uwa�aj, b�d� czujny! Poniewa� mieli�my przed sob� ca�y dzie�, udali�my si� na zwiedzanie miasta. Alamakotanki wyda�y si� nam bardzo �adne. U�ywaj� one do mycia twarzy, jak poinformowa� nas pan Kleks, soku owocu gungo, kt�ry zawiera w sobie sk�adniki upi�kszaj�ce. Z racji podzwrotnikowych upa��w krajowcy chodz� obna�eni do pasa, nie maj� wi�c do czego przypina� order�w i maluj� je sobie wprost na piersi. A wszelkich odznacze� w Alamakocie jest bardzo wiele. Za szczeg�lnie zaszczytny uwa�a si� Order Wielkiej Kury, nast�pnie Krzy� Alambajskiego Wsp�istnienia, Order Graj�cej Muszli przyznawany wybitnym muzykom, Order Trzeciej Nogi za strzelenie pi�ki do bramki, Krzy� Trzeciej R�ki za usma�enie najsmaczniejszej jajecznicy, a nadto medale "Za �apanie komar�w", "Za jazd� na hulajnodze", "Za puszczanie b�belk�w" oraz wiele innych. Weronik zagl�da� do bram dom�w, gdzie dora�nie udziela� dozorcom cennych rad i wskaz�wek, a nawet dawa� pokazy wzorowego sprz�tania. Natomiast pan Lewkonik wypytywa� przechodni�w o miejscowych ogrodnik�w i notowa� ich adresy. Pan Kleks pogr��ony by� w zadumie, na pr�no wi�c usi�owa�bym opowiedzie� mu o moich rodzinnych k�opotach. Musia�em od�o�y� rozmow� z nim do bardziej stosownej chwili, a na razie pomaga�em Lewkonik�wnom zrywa� owoce gungo, z kt�rych wyciska�y sok i naciera�y sobie nim twarze. Alamakota�czycy ch�tnie z nami rozmawiali, u�miechali si� �yczliwie, a jeden z nich, imieniem Zyzik, s�u�y� nam za przewodnika. By� to trzyr�ki m�odzieniec, po czym poznali�my �e jest synem Bajdoty. Zyzik potwierdzi� fakt, �e w Alamakocie osiedli�o si� dwunastu Bajdot�w nie licz�c kr�la i �e sze�ciu spo�r�d nich zajmuje stanowiska ministr�w. - Czy wszyscy Bajdoci s� tatuowani? - zapyta� od niechcenia pan Kleks. - Wszyscy opr�cz jednego - odrzek� m�odzieniec. - To on! - szepn�� do mnie pan Kleks. - Ale w takim razie musi ich by� o jednego wi�cej. Wieczorem sprawdzimy. Licz� na ciebie! - Pozostali - ci�gn�� m�odzieniec - piastuj� r�wnie� wysokie godno�ci pa�stwowe. M�j ojciec na przyk�ad jest Dyrektorem Kr�lewskich Ogrod�w i ma pod sob� pi��dziesi�ciu uczonych ogrodnik�w. - S�yszycie, dziewcz�ta? - zawo�a� pan Lewkonik. - Pi��dziesi�ciu ogrodnik�w! To co� dla was! Niech �yje Alamakota! Przechodnie obejrzeli si� za nimi ze zdziwieniem, a Rezeda rzek�a niepewnie: - Zapominasz, ojcze, �e oni s� trzyno�ni. Kt�ra z nas potrafi dotrzyma� kroku takiemu m�owi? - Istotnie - westchn�a Dalia - takiego szybkobiegacza trudno dogoni�. �atwo mo�e umkn��. Biedna Dalia! Wiedzia�a zapewne, �e nie mo�e liczy� na swoj� urod�. Spojrzeli�my na ni� ze wsp�czuciem wszyscy r�wnocze�nie. Spojrzeli�my i, o dziwo, w�asnym oczom nie mogli�my uwierzy�. Sok owocowy gungo zacz�� ju� dzia�a�. Nie tylko Dalia, ale wszystkie siostry by�y zupe�nie odmienione. W�a�ciwe rysy, kszta�t nosa, usta, oczy pozosta�y te same. Ust�pi�y jedynie cechy brzydoty. Mieli�my przed sob� pi�� �licznych, pe�nych wdzi�ku panien. Pan Lewkonik trzykrotnie nacisn�� brodawk� na nosie, �eby przekona� si� czy nie �ni. Weronik przygl�da� si� Piwonii z takim zachwytem, jakby zapomnia� ju� ca�kiem o swojej nieboszczce �onie i o swoich siedemdziesi�ciu latach. Tylko pan Kleks powiedzia� rezolutnie: - Uwa�ajcie jednak, moje drogie, �eby nie przefajnowa�. �ona nie powinna by� za �adna. Chcia� jeszcze co� doda�, ale w brodzie zapl�ta� mu si� jaki� ptaszek i �a�o�nie kwili�. Zabra�em si� ostro�nie do rozgarniania jedwabistych g�szcz�w s�ynnej samoczynnej brody. Po �mudnych zabiegach, przy pomocy Hortensji uda�o mi si� wreszcie uwolni� uwik�anego ptaszka. Oczywi�cie byt to Tri-Tri. Usiad� mu na ramieniu, weso�o pogwizduj�c, i ruszyli�my w dalsz� drog� za naszym przewodnikiem. Jak ju� wspomnia�em, g��wna ulica wi�a si� spiralnie od placu A-B w kierunku portu. Przecina�o j� mn�stwo poprzecznych uliczek. Trzypi�trowe kolorowe domki ton�y w kwiatach. Pan Lewkonik z wielk� znajomo�ci� rzeczy wymienia� ich �aci�skie nazwy, ale nas zachwyca�y przede wszystkim barwy i zapachy. - Papaver orientale! - wo�a� pan Lewkonik. - Co za pi�kny okaz! A to - rosa multiflora! Moja specjalno��. O, prosz� spojrze�, panie profesorze, to jest dracaena fragrans! Nale�y j� podlewa� umiarkowanie, a za to cz�sto spryskiwa�. Nikt nie s�ucha� hodowcy r�, gdy� byli�my zm�czeni, zgrzani i g�odni. Wst�pili�my przeto do pobliskiej zajezdni, alamakota�skim zwyczajem wypo�yczyli�my sobie motorowe hulajnogi i ruszyli�my jedn� z bocznych uliczek w kierunku zamiejskich kopulastych budowli. By�y to kurze farmy - chluba Alamakoty. Rozpo�ciera�y si� one doko�a miasta na wielkich przestrzeniach i rozbrzmiewa�y nieustaj�cym pianiem kogut�w. Trzyno�ne i trzyr�kie postacie Alamakota�czyk�w uwija�y si� pomi�dzy kurami, podbieraj�c jajka. Kury te nale�� do nader osobliwej, ma�om�wnej rasy i pos�uguj� si� bardzo pierwotn� gwar�, ograniczon� w�a�ciwie do wyra�ania tylko trzech poj��. Jedno z nich to "chc� je�� i pi�", drugie - "za chwil� znios� jajko", wreszcie trzecie - "prosz� mi nie zawraca� g�owy". Natomiast koguty zdradzaj� znacznie szersze zainteresowania, trafnie przepowiadaj� pogod�, wskazuj� czas, a nadto umiej� pia� na g�osy r�ne wojskowe marsze, co jest o tyle dziwne, �e w Alamakocie nie ma ani wojska, ani wojskowej orkiestry. Opowiada� nam o tym przy innej okazji minister Pokoju, pulchny i weso�y Fajatron. Ot� Alamakota�czycy nie posiadaj� armii, gdy� wzoruj�c si� na legendarnych przodkach, wol� ucieka� przed wrogiem ni� gin�� w obronie swoich kur. W tym celu w�a�nie, przy pomocy odpowiednich zabieg�w i zastrzyk�w wyhodowali sobie trzeci�, szybkobie�n� nog�. Weronik, kt�rego pradziad s�u�y� w s�ynnej brygadzie repelent�w i zgin�� pod Bia�� Muszk� w walce o wyzwolenie zielonosk�rych Cytrus�w, powiedzia� z niesmakiem: - Wola�bym nie mie� ani jednej nogi, ale maszerowa� naprz�d, ni� ucieka� na trzech nogach. Uwaga ta pozbawiona by�a sensu, gdy� Alamakota nie figuruje na �adnej mapie �wiata. Dlatego te� nie posiada wrog�w, a wi�c nie potrzebuje wojska ani do maszerowania naprz�d, ani do uciekania. Natomiast minister Pokoju prowadzi doroczne walki kogut�w, organizuje obozy szkoleniowe dla zawodnik�w oraz przyznaje w�a�cicielowi zwyci�skiego koguta Przechodni Kieliszek do Jajek. Zdobywca takiej nagrody ma prawo przez ca�y rok w ka�d� niedziel� zjada� po jednym jajku. Jest to wielkie wyr�nienie, gdy� pozostali obywatele pozbawieni s� tego przysmaku. Jajka sprzedawane s� wy��cznie za granic�, a do ich transportu s�u�� specjalne jajostatki i poduszkowce, kt�re �egluj� pod obc� bander�, �eby pa�stwa o�cienne nie mog�y si� zorientowa�, gdzie le�y Alamakota. Alamakota�skie jajka r�ni� si� od naszych tylko tym, �e s� r�nokolorowe jak Wielkanocne kraszanki. Gdy wkroczyli�my na tereny hodowlane, oczom naszym przedstawi� si� imponuj�cy widok. Po rozleg�ych b�oniach spacerowa�y tysi�ce kur, natomiast koguty w obr�kach siedzia�y na werandach swoich kopulastych domk�w i uwi�zane by�y do nich cienkimi �a�cuszkami . O �wicie i o zmierzchu spuszczano je z �a�cuszk�w na spotkanie z rodzinami. Wtedy w�a�nie mia�y zwyczaj pia� Marsza O�owianych �o�nierzy i w ten spos�b regulowa�y �ycie w Alamakocie, gdy� zegarki, jak wiadomo, s�u�y�y tam do zgo�a innego celu. Olbrzymie przestrzenie jak okiem si�gn��, zas�ane by�y kolorowymi jajkami, kt�re swymi barwami zwabia�y mn�stwo motyli i ptak�w. Tri-Tri; fruwa� i szybowa� w�r�d nich bez opami�tania i co chwila przynosi� mi wie�ci o �wie�o zniesionych jajkach. Nie m�g� jednak�e nad��y� z rachunkami, zach�ystywa� si� w�asnym szczebiotem i dalsze liczby wystukiwa� mi dziobkiem na nosie, co nie nale�a�o do przyjemno�ci. W ko�cu da�em mu takiego prztyczka, �e zostawi� mnie w spokoju. Pan Kleks wtajemniczy� nas w dzieje kurzego jajka na przestrzeni wiek�w i opowiedzia� histori� nast�puj�c�: - W pa�stwie Kukurycji w trzecim wieku przed nasz� er� kr�l Bambosz Ko�lawy za��da� od kur, aby znosi�y jajka z p�askim denkiem, jako �e kieliszki od jaj w tych odleg�ych czasach nie by�y jeszcze znane. Kury si� zbuntowa�y i zamiast kurcz�t wysiedzia�y z jajek szara�cz�, kt�ra odt�d bezlito�nie pustoszy�a kraj. Kukuryci Postanowili szuka� schronienia w Kudkudacji. Ale gdy przedzierali si� przez moczary i b�ota, padli pastw� pijawek. Ocala�o ich tylko siedmioro. Zab��kani w nieznanym terenie zbiegowie w�drowali przez wiele miesi�cy, a� dotarli do krainy zamieszkanej przez ca�kiem inne kury. Tu wi�c osiedli i stali si� w ten spos�b za�o�ycielami Alamakoty. Tak g�osi legenda. - Ciekawe! - powiedzia� Weronik. - G�si uratowa�y Rzym, a kury spowodowa�y zag�ad� Kukurycji. Teraz rozumiem, dlaczego zawsze wola�em pieczon� g� ni� jak�� tam kur� z roso�u. - Zapami�tajcie, dziewcz�ta! - zwr�ci� si� pan Lewkonik do swoich c�rek. - M�owie lubi� pieczone g�si. To bardzo wa�ny punkt w ma��e�stwie. Pan Kleks obliza� si� i zawo�a�: Do�� tego! Jestem g�odny a wy swoimi rozmowami zaostrzacie mi apetyt. Zyziku, m�g�by� pomy�le� o jakim� posi�ku dla nas. Zyzik, kt�ry jedn� r�k� prowadzi� Rezed�,