7304
Szczegóły |
Tytuł |
7304 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7304 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7304 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7304 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Isaac Asimov
Lustrzane odbicie
Trzy prawa robotyki
1. Robot nie mo�e wyrz�dza� cz�owiekowi krzywdy ani te� sw� bezczynno�ci�
dopu�ci� do wyrz�dzenia mu
takiej krzywdy.
2. Robot winien podporz�dkowa� si� wszystkim wydawanym przez cz�owieka rozkazom,
z wyj�tkiem tych,
kt�re s� sprzeczne z Pierwszym Prawem.
3. Robot powinien dba� o w�asne bezpiecze�stwo w takim stopniu, w jakim nie jest
to sprzeczne z Pierwszym i
Drugim Prawem.
Lidge Bailly w�a�nie zamierza� ponownie zapali� fajk�, kiedy drzwi jego gabinetu
nieoczekiwanie otworzy�y
si� na o�cie�, mimo �e nikt nie puka�, Bailly
obejrza� si� i - upu�ci� fajk�. Nie podni�s� jej, co jasno wskazuje, w jakim
stanie si� znajdowa�.
- R. Daniel Olive! - wykrzykn�� z nieopisanym zdumieniem. - Do diab�a, czy to
rzeczywi�cie ty?!
- Nie myli si� pan - odpowiedzia� go��. Jego ogorza�a twarz o zadziwiaj�co
regularnych rysach pozosta�a
niewzruszona. - Bardzo mi przykro, �e zdenerwowa�em
pana wchodz�c bez uprzedzenia, ale sprawa, z kt�r� przychodz�, jest bardzo
delikatna i im mniej wiedzie� b�d�
o niej inni ludzie i roboty, nawet z grona
pa�skich najbli�szych wsp�pracownik�w, tym lepiej. Rad jestem zn�w ci� widzie�,
przyjacielu Elidge.
I robot wyci�gn�� praw� r�k� ruchem tak samo ludzkim, jak jego wygl�d
zewn�trzny. Bailly by� tak
zmieszany, �e przez kilka sekund bezmy�lnie patrzy�
na wyci�gni�t� w jego stron� d�o�, zanim pochwyci� j� i gor�co u�cisn��.
- Ale mimo wszystko, sk�d si� tu wzi��e�, Daniel? Oczywi�cie, zawsze rad jestem
ci� widzie�, ale... Co to za
delikatna sprawa Znowu jakie� og�lnoplanetarne
nieprzyjemno�ci?
Nie, przyjacielu Elidge! Sprawa, kt�r� nazwa�em delikatn�, na pierwszy rzut oka
mo�e wyda� si� b�aha. Ot,
sp�r pomi�dzy dwoma matematykami. Ale poniewa�
zupe�nie przypadkowo znale�li�my si� w niewielkiej odleg�o�ci od Ziemi...
- A wi�c ten sp�r wydarzy� si� na mi�dzygwiezdnym liniowcu?
- W�a�nie. B�ahy sp�r, ale dla ludzi w nim uwik�anych wcale nie taki b�ahy.
Bailly u�miechn�� si�.
- Nie dziwi� si�, �e post�pki ludzi wydaj� si� wam dziwne. My, niestety; nie
podporz�dkowujemy si� trzem
prawom, tak jak wy roboty.
- A szkoda - oznajmi� zupe�nie serio R. Daniel. - Zreszt�, jak mi si� wydaje,
ludzie sami siebie nie rozumiej�.
Mo�e ty ich rozumiesz lepiej ani�eli
ludzie w�adaj�cy innymi planetami, skoro Ziemia jest zaludniana znacznie
g�ciej. Dlatego te� by� mo�e
b�dziesz w stanie nam pom�c.
R. Daniel na moment zamilk�, a potem doda�, chyba z niepotrzebnym po�piechem:
- Jednak�e niekt�re regu�y ludzkiego zachowania przyswoi�em sobie do�� dobrze i
teraz dopiero zauwa�y�em,
�e naruszy�em wymogi elementarnej grzeczno�ci,
nie zapytawszy, jak si� czuj� pa�ska �ona i syn.
- Doskonale. Ch�opak uczy si� w college'u, a �ona zaj�ta si� polityk�. No, a
teraz powiedz mi, w jaki spos�b
si� tu znalaz�e�?
- Jak ju� wspomnia�em, byli�my w niewielkiej odleg�o�ci od Ziemi - powiedzia� R.
Daniel - poradzi�em wi�c
kapitanowi, aby zwr�ci� si� o rad� do ciebie.
- I kapitan zgodzi� si�?! - zapyta� Bailly, kt�ry jako� nie m�g� uwierzy�, �e
kapitan mi�dzygwiezdnego
liniowca zdecydowa� si� na nieprzewidziane l�dowanie
z powodu jakiego� g�upstwa.
- Widzisz - oznajmi� R. Daniel on znalaz� si� w takiej sytuacji, �e zgodzi�by
si� na wszystko. Poza tym bardzo
ci� wychwala�em - ma si� rozumie�, m�wi�em
tylko prawd�, wcale nie przesadzaj�c. No i zobowi�za�em si� prowadzi� wszystkie
rozmowy tak, aby ani
pasa�erowie, ani za�oga nie musieli opuszcza� statku
naruszaj�c tym samym kwarantann�.
- Ale c� si� takiego sta�o - niecierpliwie zapyta� Bailly.
- W�r�d pasa�er�w kosmolotu znajduj� si� dwaj matematycy, udaj�cy si� na Auror�,
w celu wzi�cia udzia�u w
mi�dzygwiezdnej konferencji neurobiofizycznej.
Nieporozumienia wynik�y w�a�nie mi�dzy tymi dwoma naukowcami - Alfredem Banem
Humboldtem i
Jannonem Sebbetem. Mo�e s�ysza�e� o nich, przyjacielu Elidgey
- Nie - oznajmi� stanowczym g�osem Bailly. - Nie znam si� na matematyce.
S�uchaj, Daniel - opami�ta� si�
Bailly - mam nadziej�, �e nie m�wi�e� kapitanowi,
�e jestem znawc� matematyki lub...
- Oczywi�cie, �e nie, przyjacielu Elidge. Przecie� wiem, �e nim nie jeste�.
Zreszt� to i tak nie ma znaczenia,
gdy� matematyka nie ma nic wsp�lnego z
istot� sporu.
- No dobrze, wal dalej.
- Skoro nic o nich nie wiesz, przyjacielu Elidge, musz� poinformowa� ci�, �e
doktor Humboldt to jeden z
trzech najwi�kszych matematyk�w galaktyki o dawno
ustalonej reputacji. Idzie mu ju� przecie� dwudziesty si�dmy dziesi�tek lat.
Natomiast doktor Sebbet to cz�owiek
bardzo m�ody, nie maj�cy jeszcze pi��dziesi�tki,
ale ju� uwa�any za wybitny talent, gdy� zaj�� si� najbardziej skomplikowanymi
problemami wsp�czesnej
matematyki.
- S�owem, obaj s� wybitnymi lud�mi - zauwa�y� Bailly. W tym momencie przypomnia�
sobie o fajce, podni�s�
j� z ziemi, ale nie zapali�. - Ale co si� wydarzy�o?
Morderstwo Jeden Cichaczem wyko�czy� drugiego?
- Jeden z tych ludzi o najwy�szej reputacji usi�uje zniszczy� reputacj�
drugiego. Je�li si� nie myl�, ludzkie
normy uwa�aj� to czasem za co� gorszego
od morderstwa.
- W niekt�rych przypadkach tak. Ale kt�ry z nich targn�� si� na reputacj�
drugiego?
- W tym w�a�nie s�k, przyjacielu Elidge. Kt�ry z nich?
- No, m�w�e!
- Doktor Humboldt wyja�nia wszystko bardzo precyzyjnie. Wkr�tce po starcie
kosmolotu nieoczekiwanie
uda�o mu si� sformu�owa� zasad�, kt�ra pozwala stworzy�
metod� analizy po��cze� neuronowych na podstawie zmian obrazu absorpcji mikrofal
w poszczeg�lnych
punktach kory m�zgowej. Zasada ta opiera si� na matematycznych
subtelno�ciach, kt�rych nie rozumiem, a co za tym idzie, nie mog� ci
wyt�umaczy�. Zreszt�, to nie ma zwi�zku
ze spraw� im d�u�ej doktor Humboldt rozmy�la�
nad swoim odkryciem, tym bardziej utwierdza� si� w przekonaniu, �e odkry� co�
rewolucjonizuj�cego ca�� jego
nauk�, co�, w por�wnaniu z czym bledn� wszystkie
jego dotychczasowe osi�gni�cia. I wtedy dowiedzia� si�, �e na pok�adzie statku
znajduje si� doktor Sebbet.
- Aha! I oczywi�cie nie omieszka� podzieli� si� swoim odkryciem z m�odym
Sebbetem, czy tak?
- W�a�nie. Spotykali si� cz�sto na konferencjach, ale nie znali si� osobi�cie.
Humboldt szczeg�owo zreferowa�
swe wnioski Sebbetowi. Ten podtrzyma�
je w ca�ej rozci�g�o�ci i wyra�a� si� z najwy�szym uznaniem o wielko�ci odkrycia
i osobie jego autora. Po tej
rozmowie Humboldt, nie maj�cy ju� w�tpliwo�ci,
�e znajduje si� na w�a�ciwej drodze, przygotowa� referat z kr�tkim opisem swego
odkrycia, zamierzaj�c przesta�
go w dwa dni p�niej komitetowi konferencji
na Aurorze, aby oficjalnie zapewni� sobie priorytet, a ponadto m�c wyst�pi� na
niej ze szczeg�owym
sprawozdaniem. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkry�,
�e i Sebbet przygotowa� referat o prawie identycznej tre�ci i te� zamierza
wysta� go na Auror�.
- Humboldt pewnie rozgniewa� si�?
- Jeszcze jaki
- No, a Sebbet? Co on m�wii
- To samo, co Humboldt, s�owo w slowo.
- Wi�c w czym problem?
- W lustrzanym przestawieniu nazwisk. Sebbet twierdzi, �e to jego odkrycie, �e
to on zwr�ci� si� do
Humboldta z pro�b� o opini� i �e wszystko by�o inaczej
- to Humboldt zgodzi� si� z jego wywodami i wychwala� je na wszystkie mo�liwe
sposoby.
- Czy ka�dy z nich twierdzi, �e pomys� nale�y do niego, a drugi go ukrad�, tak?
Wci�� nie rozumiem. Przecie�
wystarczy po prostu przedstawi� podpisane
i datowane protoko�y bada�, a wtedy ju� �atwo b�dzie ustali� pierwsze�stwo.
Je�eli nawet niekt�re z nich b�d�
podrobione, to nietrudno to b�dzie wykry�
na podstawie ich wewn�trznej niekonsekwencji.
- W normalnych warunkach, przyjacielu Elidgs, mia�by� niew�tpliwie racj�, ale w
tym przypadku chodzi
niestety o matematyk�, a nie o nauki eksperymentalne.
Doktor Humboldt twierdzi, �e wszystkie nieodzowne dane mia� w g�owie do czasu
przyst�pienia do pracy nad
wy�ej wymienionym referatem. Doktor Sebbet, rzecz
jasna, twierdzi to samo.
- W tej sytuacji nale�y przedsi�wzi�� energiczne kroki, aby raz na zawsze z tym
sko�czy�. Przesondujcie ich
psychik� a ustalcie, kt�ry k�amie.
R. Daniel pokr�cil glow�.
- Najwyra�niej wci�� nie rozumiesz, o kogo chodzi, przyjacielu Elidge. To s�
cz�onkowie Mi�dzygalaktycznej
Akademii, w zwi�zku z czym, wszystkie sprawy
zwi�zane z ich etyk� zawodow� ma prawo rozpatrywa� jedynie specjalna komisja
akademii. Je�li oczywi�cie oni
sami dobrowolnie nie wyra�� zgody na poddanie
si� sprawdzianowi.
- No to zaproponujcie im to. Winny odm�wi, wiedz�c, czym mu grozi psychologiczne
sondowanie. Niewinny
niew�tpliwie zgodzi si� i w ten spos�b nie b�dziecie
musieli uciska� si� do sondowania.
- Mylisz si�. Dla tego rodzaju ludzi danie zgody na podobny sprawdzian
oznacza�oby utrat� presti�u. Nie ulega
w�tpliwo�ci, �e obaj odm�wi�. S� na to
za dumni. Inne wzgl�dy zejd� na drugi plan.
- No to nic na razie nie r�bcie. Od��cie rozwi�zanie problemu do czasu
przybycia na Auror�. W tej
neurobiofizycznej konferencji bra� b�dzie udziel tylu
akademik�w, �e wybranie komisji...
- Ale to b�dzie powa�ny cios w presti� samej nauki, przyjacielu Elidge. A je�eli
wybuchnie skandal, obaj na
tym ucierpi�. Cie� padnie nawet na niewinnego,
gdy� dal si� wpl�ta� w tak brzydk� histori�. Wszyscy b�d� uwa�a�, �e powinien
by� zako�czy� j� po cichu, nie
dopuszczaj�c do rozprawy.
- Powiedzmy. Nie jestem co prawda cz�onkiem akademii, ale postaram si� wyobrazi�
sobie, �e podobny punkt
widzenia nie jest pozbawiony s�uszno�ci. No,
a co m�wi� na to sami matematycy?
- Humboldt za wszelk� cen� pragnie unikn�� skandalu. M�wi, �e je�eli Sebbet
przyzna si� do przyw�aszczenia
sobie tego pomys�u i nie b�dzie przeszkadza�
mu w wyg�oszeniu referatu, ani ze swej strony nie wysunie �adnego oficjalnego
oskar�enia. Nieetyczny
post�pek Sebbeta pozostanie tajemnic� znan� jedynie
im dw�m i kapitanowi, gdy� nikt wi�cej nie jest w t� histori� zamieszany.
- A m�ody Sebbet nie zgadza si�? - Wprost przeciwnie, zgadza si� we wszystkim z
doktorem Humboldtem ale
oczywi�cie z przestawieniem imion: Zn�w to lustrzane
odbicie.
- A wi�c obaj s�, jakby ta powiedzie�, w pacie?
- Wydaje mi si�, �e ka�dy czeka, a� drugi nie wytrzyma i przyzna si� do winy.
- No to miech sobie czekaj�.
- Kapitan nie chce nawet o tym s�ysze�. Widzisz, s� dwie mo�liwo�ci. Pierwsza,
�e obaj b�d� si� upiera� a� do
l�dowania na Aurorze i wtedy niew�tpliwie
wybuchnie skandal. Kapitan odpowiadaj�cy za przestrzeganie prawa i porz�dku na
pok�adzie swego statku
otrzyma wym�wienie za to, �e nie umia� za�atwi� wszystkiego
bez ha�asu.
- No, a druga mo�liwo��?
- Jeden albo drugi przyzna si� do plagiatu. Ale czy ten, kt�ry si� przyzna,
b�dzie rzeczywi�cie winien? Czy nie
p�jdzie na to jedynie z ch�ci zapobie�enia
skandalowi? Czy mo�na dopu�ci� do tego, by cz�owiek, kt�ry got�w jest dla honoru
nauki zrzec si� swej
zas�u�onej s�awy, faktycznie j� utraci�? A je�eli
w ostatniej chwili winny przyzna si�, ale tak, �e pozostanie wra�enie, i� robi
to wy��cznie z wy�ej
wspomnianych szlachetnych pobudek? Uniknie w ten spos�b
ha�by, ale rzuci cie� na drugiego. Oczywi�cie, jedynym cz�owiekiem, kt�ry b�dzie
o tym wiedzie�, jest kapitan,
ale on nie chce do ko�ca swych dni m�czy�
si� my�l�, �e sta� si� wsp�lnikiem pozbawionego skrupu��w plagiatora.
Bailly westchn�t.
- A wi�c, kto kogo przetrzyma. To ju� wszystko, Daniel?
- Niezupe�nie. S� jeszcze �wiadkowie.
- Do diab�a! Czemu od razu tego nie powiedzia�e�? Jacy �wiadkowie?
- Kamerdyner doktora Humboldta... - A, pewnie robot.
- Oczywi�cie. Nazywa si� R. Preston Ten kamerdyner, R. Preston, by� obecny przy
pierwszej rozmowie i
potwierdza opowiadanie doktora Humboldta we wszystkich
szczeg�ach.
- To znaczy m�wi, �e pomys� nale�a� do doktora Humboldta, �e Humboldt
przedstawi� go doktorowi
Sebbetowi, �e doktor Sebbet wpadl w zachwyt i tak dalej?
- W�a�nie.
- Aha. Ale czy to rozwi�zuje problem? Pewnie nie.
- Masz racj�. Problemu to nie rozwi�zuje, poniewa� jest jeszcze drugi �wiadek.
Kamerdyner doktora Sebbeta,
R. Ide, tak�e robot, i to tego samego modelu
co R. Preston, wyprodukowany w tym samym roku, w tej samej fabryce.
- Dziwny zbieg okoliczno�ci... Bardzo dziwny.
Jest to fakt, kt�ry, jak si� obawiam, wcale nam nie pomo�e w doj�ciu do jakich�
konkretnych wniosk�w na
podstawie r�nic pomi�dzy kamerdynerami.
- R. Ide m�wi, oczywi�cie, to samo, co R. Preston?
- Absolutnie to samo, je�li nie liczy� lustrzanego przestawienia nazwisk.
- Innymi s�owy, R. Ide twierdzi, �e ten m�ody, nie maj�cy jeszcze
pi��dziesi�tki, Sebbet jest autorem pomys�u,
�e to on przedstawi� go doktorowi Humboldtowi,
kt�ry nie sk�pi� pochwa� i tak dalej?
- Zgadza si�, przyjacielu Elidge.
- Wynika z tego, �e jeden z robot�w k�amie.
- Chyba, tak.
- Wydaje mi si�, �e z ustaleniem tego, kt�ry k�amie, nie b�dzie �adnych
problem�w. Do�wiadczony
robopsycholog nawet na podstawie powierzchownych ogl�dzin...
- Niestety, przyjacielu Elidge. Na pok�adzie Liniowca nie ma robopsychologa,
kt�ry by�by a� tak wysoko
kwalifikowany, �e m�g�by wyda� opini� w tak delikatnej
sprawie. Podobne badanie mo�na b�dzie przeprowadzi� dopiero po wyl�dowaniu na
Aurorze, gdy� ani doktor
Humboldt, ani doktor Sebbet nie zgodz� si� pozosta�
bez robot�w przez okres czasu potrzebny na ich zbadanie przez ziemskich
specjalist�w.
- W takim razie Daniel, nie bardzo rozumiem, czego ode mnie chcesz.
- Jestem g��boko przekonany - powiedzia� spokojnie Daniel - �e masz ju� jaki�
plan dzia�ania.
- Ach takt! No c�, wed�ug mnie najpierw nale�y porozmawia� z tymi matematykami,
z kt�rych jeden jest
plagiatorem.
- Obawiam si�, przyjacielu Elidge, �e to niemo�liwe. Oni nie mog� opu�ci�
liniowca z powodu kwarantanny. Z
tej samej przyczyny i ty nie mo�esz zjawi�
si� u nich.
- Oczywi�cie Daniel, ale ja mia�em na my�li rozmow� przez wideofon.
- Przykro mi, ale jest rzecz� bardzo w�tpliw�, by zgodzili si� na to, aby
przes�uchiwa� ich prosty policyjny
�ledczy. Znowu ten presti�.
- Ale z robotami chyba mog� porozmawia�?
- To, jak s�dz�, mo�na b�dzie urz�dzi�.
- Spr�bujemy poprzesta� na tym. A wi�c, b�d� musia� zabawi� si� w
robopsychologa-amatora.
- No, ale przecie� ty jeste� detektywem, przyjacielu Elidge, a nie
robopsyehologiern.
- Niewa�ne. Tylko zanim zobacz� si� z nimi, zastan�wmy si�. Powiedz, czy nie
mo�e by� te� tak, �e oba
roboty m�wi� prawd� Na przyk�ad rozmowa pomi�dzy
naukowcami polega�a na wymianie przypuszcze�. Wtedy ka�dy robot b�dzie �wi�cie
przekonany, �e pomys�
nale�a� do jego pana: Albo oba s�ysza�y jedynie cz��
rozmowy, i to nie t� sam�, a dosz�y do tego samego wniosku.
- Absolutnie niemo�liwe, przyjacielu Elidge. Oba roboty powtarzaj� rozmow�
zupe�nie jednakowo, je�li nie
liczy� podstawowej sprzeczno�ci.
- Nie ma wi�c w�tpliwo�ci co do tego, �e jeden z robot�w k�amie
- Nie ma.
- Czy b�d� m�g� otrzyma� kopi� zezna� sk�adanych w obecno�ci kapitana?
- Powiedzia�em, �e kopia mo�e ci si� przyda� i zabra�em j� ze sob�.
- Wspaniale. Czy roboty mia�y konfrontacj�? Odnotowano to w protokole?
- Roboty po prostu powiedzia�y, co wiedzia�y. Konfrontacj� ma prawo zarz�dzi�
jedynie robopsycholog.
- Ja te�?
- Ty jeste� detektywem, Elidge, a nie...
- No dobrze, dobrze, Daniel. Pomy�lmy jeszcze. W normalnych warunkach robot
k�ama� nie b�dzie. Jednak�e
sk�amie, �eby nie naruszy� kt�rego� z trzech
praw. Mo�e sk�ama�, �eby uchroni� w�asne istnienie zgodnie z Trzecim Prawem.
Jeszcze �atwiej sk�amie, by
wykona� polecenie otrzymane od cz�owieka, o ile
b�dzie ono odpowiada� Drugiemu Prawu. A ju� na pewno sk�amie wtedy, gdy b�dzie
to konieczne dla ratowania
ludzkiego �ycia lub gdy w ten spos�b zapobiegnie
wyrz�dzeniu cz�owiekowi krzywdy w my�l Pierwszego Prawa.
- To prawda.
- W naszym przypadku ka�dy z robot�w chroni zawodow� reputacj� swego pana i z
tego te� powodu w razie
potrzeby niew�tpliwie b�dzie k�ama�. Poniewa� zawodowa
reputacja jest tu r�wnowa�na �yciu, Pierwsze Prawo zmusi go do k�amstwa.
- Ale takim k�amstwem ka�dy kamerdyner b�dzie jednocze�nie szkodzi� zawodowej
reputacji drugiego
matematyka.
- Owszem, ale przecie� reputacja jego pana mo�e mu si� wyda� wa�niejsza od
reputacji jakiegokolwiek innego
cz�owieka. A w tym przypadku z jego punktu
widzenia k�amstwo b�dzie znacznie mniej szkodliwe ani�eli prawda.
To powiedziawszy Lidge Bailly zamilk� i zamy�li� si�. Po chwili kontynuowa�:
- No, dobrze. Dasz mi mo�liwo�� po rozmawiania z robotami, tak? My�l�, �e
najlepiej b�dzie zacz�� od R.
Idea.
- Robota doktora Sebbeta?
- Tak.
- No to poczekaj chwil� - powiedzia� R. Daniel. - Zabra�em ze sob�
mikroodbiornik po��czony z projektorem.
Potrzebuj� tylko bia�ej �ciany. O, ta b�dzie
w sam raz, je�eli pozwolisz, bym odsun�� szafy z kartotek�.
- Nie kr�puj si�. B�d� musia� m�wi� do mikrofonu?
- Nie. Mo�esz m�wi� tak, jak gdyby tw�j rozm�wca znajdowa� si� przed tob�. Ale
wybacz, przyjacielu Elidge,
to, niestety, chwil� potrwa. Musz� najpierw
po��czy� si� z kosmolotem i wezwa� R. Idea do nadajnika.
- To mo�e dasz mi na ten czas kopie protoko��w, co? W czasie, gdy R. Daniel
montowa� sprz�t, Lidge Bailly
zapaliwszy fajk� wertowa� protoko�y, kt�re
da� mu robot.
Po kilku minutach R. Daniel powiedzia�:
- R. Ide ju� czeka, przyjacielu Elidge. Ale mo�e chcia�by� po�wi�ci� jeszcze
kilka minut protoko�om?
- Nie - westchn�� Bailly. - Nie ma w nich niczego ciekawego. W��czaj nadajnik i
pilnuj, by nasza rozmowa
by�a zapisywana.
Na �cianie pojawi� si� dwuwymiarowy obraz R. Idea. W odr�nieniu od R. Daniela
wcale nie przypomina� on
cz�owieka i by� zrobiony z metalu. By� wysoki,
ale sk�ada� si� z kilku blok�w; niewiele si� r�ni� od innych robot�w. Bailly
zauwa�y� jedynie kilka
minimalnych odchyle� od normalnego standardu.
- Dzie� dobry, R. Ide - powiedzia� Bailly.
- Dzie� dobry, sir - odpowiedzia� R. Ide niezbyt g�o�nym, zupe�nie ludzkim
g�osem.
- Jeste� kamerdynerem Jannana Sebbeta, czy tak?
- Tak, sir.
- D�ugo u niego s�u�ysz?
- Dwadzie�cia dwa lata.
- I reputacja twego pana jest dla ciebie wa�na?
- Tak, sir.
- Uwa�asz wi�c za rzecz konieczn� obron� jego reputacji?
- Tak, sir.
- Na r�wni z jego �yciem?
- Nie, sir.
- Na r�wni z reputacj� jakiegokolwiek innego cz�owieka?
Po chwili wahania R. Ide powiedzia�:
- Nie mog� jednoznacznie odpowiedzie� na to pytanie, sir. W takim przypadku
decyzja b�dzie zale�e� od
konkretnych okoliczno�ci.
Bailly zamilk� zbieraj�c my�li. Ten robot rozumowa� znacznie bardziej logicznie
ni� te, z kt�rymi mia� dot�d
do czynienia. Teraz nie by� ju� pewien,
czy uda mu si� zastawi� pu�apk�.
- Gdyby� doszed� do wniosku, �e reputacja twego pana wa�niejsza jest od
reputacji innego cz�owieka, na
przyk�ad Alfreda Humboldta, sk�ama�by�, aby j�
ratowa�?
- Tak, sir.
- K�ama�e�, sk�adaj�c zeznania w sprawie sporu swego pana z doktorem Humboldtem?
- Nie, sir.
- Ale gdyby� sk�ama�, to zaprzeczy�by� temu, aby ukry� swoje k�amstwo, czy tak?
- Tak, sir.
- W takim razie - powiedzia� Bailly - rozwa�my rzecz bardziej szczeg�owo. Tw�j
pan, Jannon Sebbet, cieszy
si� opini� wspania�ego matematyka, ale to
cz�owiek bardzo m�ody. Je�eli doktor Humboldt powiedzia� prawd� i tw�j pan
rzeczywi�cie nie potrafi�c oprze�
si� pokusie dopu�ci� si� tego nieetycznego
post�pku, jego reputacja niew�tpliwie nieco na tym ucierpi. Jednak�e ma on
jeszcze przed sob� �ycie i zd��y
okupi� sw�j post�pek. Czeka go tak wiele b�yskotliwych
odkry�, �e z czasem wszyscy zapomn� o tej pr�bie plagiatu, uznaj�c go za przejaw
porywczo�ci tak w�a�ciwej
m�odym ludziom. Wszystko da si� jeszcze naprawi�.
Je�eli jednak tym, kt�ry nie opar� si� .pokusie, jest doktor Humboldt, sprawa
staje si� powa�niejsza. To cz�owiek
stary, cz�owiek, kt�rego najwi�ksze osi�gni�cia
nale�� do przesz�o�ci. Jak dot�d, jego reputacja by�a niesplamiona. Ten jedyny
wyst�pek u schy�ku �ycia
przekre�li ca�� jego prac�, a czasu na rehabilitacj�
nie b�dzie. Jest rzecz� w�tpliw�, czy przez ten czas, jaki mu pozosta�, uda mu
si� dokona� czego� wielkiego. W
por�wnaniu z twoim panem doktor Humboldt
traci niepor�wnanie wi�cej, maj�c jednocze�nie o wiele mniejsze mo�liwo�ci
naprawienia b��du. Jak wi�c sam
widzisz; po�o�enie Humboldta jest znacznie gorsze,
gdy� grozi o wiele bardziej niebezpiecznymi nast�pstwami. Chyba zgadzasz si� ze
mn�, prawda ?
Nast�pi�a d�uga pauza. Wreszcie R. Ide powiedzia� spokojnym g�osem:
- Moje zeznania by�y k�amstwem.
Praca nale�y do doktora Humboldta, a m�j pan, nie maj�c do tego prawa, usi�owa�
j� sobie przyw�aszczy�.
- Doskonale - powiedzia� Ba�lly. Z polecenia kapitana statku zabraniam ci m�wi�
komukolwiek o naszej
rozmowie do czasu, a� ci na to nie zezwolimy. Jeste�
wolny.
Ekran zgas�, a Bailly zaci�gn�wszy si� wypu�ci� k��b dymu.
- Czy kapitan s�ysza� wszystko, Daniel!?
- Oczywi�cie. Przecie� to jedyny �wiadek opr�cz nas.
- Bardzo dobrze. A teraz dawaj drugiego robota.
- Ale po co, przyjacielu Elidge. Przecie� R. Ide przyzna� si� do wszystkiego!
- Nie, to konieczne. Przyznanie si� R. Idea nie jest nic warte.
- Nic?
- Absolutnie nic. Wyja�ni�em mu, �e doktor Humboldt znajduje si� w gorszej
sytuacji ani�eli jego pan. Je�eli
k�ama�, broni�c Sebbeta, to w tym przypadku,
jak twierdzi, powiedzia�by prawd�. Ale je�eli przedtem m�wi� prawd�, to teraz
sk�ama�by, �eby obroni�
Humboldta. Zn�w mamy wi�c do czynienia z lustrzanym
odbiciem, s�owem, niczego nie za�atwili�my.
- W takim razie co nam da przes�uchanie R. Prestona?
- Gdyby lustrzane odbicie by�o absolutnie dok�adne, to niczego by�my nie
osi�gn�li. Ale jest pewna
nie�cis�o��. Przecie� kt�ry� z robot�w zacz�� od tego,
�e powiedzia� prawd�, a kt�ry� sk�ama�. I w tym w�a�nie miejscu symetria zosta�a
naruszona. A teraz dawaj R.
Prestona; je�eli zapis przes�uchania R. Idea
jest ju� got�w, chcia�bym go przejrze�.
Na �cianie znowu pojawi� si� obraz. R. Preston niczym nie r�ni� si� od R. Idea,
gdyby nie liczy� niewielkiego
wgniecenia na piersiach.
- Dzie� dobry, R. Preston - powiedzia� Bailly, trzymaj�c przed sob� zapis
przes�uchania R. Idea.
- Dzie� dobry, sir - odpowiedzia�. Preston g�osem R. Idea.
- Jeste� kamerdynerem Alfreda Humboldta, czy tak?
Tak, sir.
- D�ugo u niego s�u�ysz?
- Dwadzie�cia dwa lata, sir.
- I reputacja twego pana jest dla ciebie wa�na?
Tak, sir.
- Uwa�asz wi�c za rzecz konieczna ochron� jego reputacji?
- Tak, sir.
- Na r�wni z jego �yciem?
- Nie, sir.
- Na r�wni z reputacja jakiegokolwiek innego cz�owieka?
Po chwili wahania R. Preston powiedzia�:
- Nie mog� jednoznacznie odpowiedzie� na to pytanie, sir. W takim przypadku
decyzja b�dzie zale�a�a od
konkretnych okoliczno�ci.
Bailly powiedzia�:
- A gdyby� doszed� do wniosku, �e reputacja twego pana wa�niejsza jest od
reputacji innego cz�owieka, na
przyk�ad Jannona Sebbeta, sk�ama�by�, aby j�
uratowa�?
- Tak, sir.
- Klama�e�, sk�adaj�c zeznania w sprawie sporu swego pana z doktorem Sebbetem?
- Nie, sir.
- Ale gdyby� sk�ama�, to zaprzeczy�a by� temu, aby ukry� swe k�amstwo, czy tak?
- Tak, sir.
- W takim razie - powiedzia� Bailly - rozpatrzmy rzecz bardziej szczeg�owo.
Tw�j pan, Alfred Humboldt,
cieszy si� opinia wspania�ego matematyka, ale
to staruszek. Je�eli doktor powiedzia� prawd� i tw�j pan rzeczywi�cie, nie
potrafi�c oprze� si� pokusie, dopu�ci�
si� tego nieetycznego post�pku, jego
reputacja niew�tpliwie nieco na tym ucierpi. Jednak�e jego szacowny wiek i
nadzwyczajne odkrycia, kt�rych
dokona� na przestrzeni stuleci, przewa�a ten
jedyny fa�szywy krok i pozwala o nim zapomnie�. Ta pr�ba plagiatu zostanie
uznana za utrat� poczucia
rzeczywisto�ci, tak charakterystyczn� dla starc�w.
Je�eli jednak tym, kt�ry nie opar� si� pokusie, jest doktor Sebbet, sprawa staje
si� powa�niejsza. To cz�owiek
m�ody, cz�owiek, kt�rego reputacja nie jest
tok solidna. Normalnie mia�by przed sob� ca�e stulecia na uzupe�nianie
wiadomo�ci i dokonywanie wielkich
odkry�. Teraz zostanie tego wszystkiego pozbawiony
z powodu jednego jedynego b��du m�odo�ci. Przysz�o��, kt�ra traci, jest
niepor�wnanie d�u�sza ani�eli to, co
jeszcze zostaje twemu panu. Jak wi�c sam widzisz,
po�o�enie Sebbeta jest znacznie gorsze, gdy� grozi o wiele bardziej
niebezpiecznymi nast�pstwami, chyba
zgadzasz si� ze mn�, prawda?
Nast�pi�a d�uga pauza. A potem R. Preston powiedzia� spokojnym g�osem:
- Moje zeznania by�y k�a... Nieoczekiwanie zamilk� i ju� nie wydal ani jednego
d�wi�ku.
- No wi�c, co chcia�e� powiedzie� ? - zapyta� Bailly.
Robot milcza�.
- Obawiam si�, przyjacielu Elidge wmiesza� si� R. Daniel - �e R. Preston w og�le
nie reaguje. Zepsu� si�.
- A wi�c wreszcie mamy nasz� asymetryczno�� - powiedzia� Bailly. - Teraz mo�emy
wskaza� winnego.
- W jaki spos�b, przyjacielu Elidge?
- Tylko pomy�l. Przypu��my, �e jeste� cz�owiekiem, kt�ry nie pope�ni�
przest�pstwa, o czym wie tw�j robot.
Ty nie musisz dzia�a�. Tw�j robot powie prawd�
i potwierdzi twoje s�owa. Je�eli jednak jeste� cz�owiekiem, kt�ry pope�ni�
przest�pstwo, b�dziesz potrzebowa�,
by sw�j robot sk�ama�. A to po��czone jest
z okre�lonym ryzykiem: chocia� robot w razie potrzeby sk�amie, to jednak ch��
powiedzenia prawdy pozostanie
do�� silna. Innymi s�owy, prawda pewniejsza
jest od k�amstwa. A�eby si� wi�c zabezpieczy�, cz�owiek, kt�ry pope�ni�
przest�pstwo, po prostu rozka�e
robotowi sk�ama�. W efekcie Pierwsze Prawo zostanie
do�� mocno wsparte Drugim Prawem.
- To brzmi logicznie - zauwa�y� R. Daniel.
- Za��my, �e mamy po jednym robocie ka�dego typu. Jeden z nich przestawi si� z
niczym nie popartej
prawdy na k�amstwo. Zrobi to z pewnymi wahaniami,
ale bez �adnych nieprzyjemnych nast�pstw. Drugi robot natomiast przestawi si� z
silnie wzmocnionego
k�amstwa na prawd�, ale ryzykuje przy tym spaleniem
pozytronowych po��cze� swego m�zgu i powa�n� awari�.
- A poniewa� tej powa�nej awarii uleg� R. Preston...
- Czyli winnym plagiatu jest w�a�ciciel R. Prestona, doktor Humboldt. Je�eli
poka�esz to kapitanowi i
poradzisz mu, by natychmiast porozmawia� z doktorem
Humboldtem, to by� mo�e ten przyzna si�, do wszystkiego. W takim przypadku, mam
nadziej�, dacie mi o tym
natychmiast zna�!
- Naturalnie. Wybaczysz przyjacielu Elidge? Powinienem porozmawia� z kapitanem
bez �wiadk�w.
- Ale� oczywi�cie. Przejd� do sali posiedze�, jest ekranowana.
R. Daniel wyszed�, a Bailly odkry�, �e nie jest w stanie zaj�� si� czymkolwiek.
Denerwowa� si�. Tak wiele
zale�a�o od prawid�owo�ci jego rozumowania,
a on czu�, jak ma�o wie o psychologii robot�w.
R. Daniel wr�ci� po p� godzinie, najd�u�szej w �yciu Bailly'ego. Rzecz jasna, z
kamiennej twarzy robota,
mimo jej ca�ego podobie�stwa do ludzkiej, nie
mo�na by�o wyczyta� niczego, wi�c i Bailly postara� si� zachowa� ca�kowit�
oboj�tno��, gdy powiedzia�:
- By�o dok�adnie .tak, jak powiedzia�e�, przyjacielu Elidge. Doktor Humboldt
przyzna� si�. Powiedzia�, �e
liczy� na to, i� doktor Sebbet ust�pi i pozwoli
mu nasyci� si� tym ostatnim triumfem. Teraz sprawa jest ju� za�atwiona, a
kapitan prosi�, bym ci przekaza�, �e
jest zadowolony. My�l�, �e i ja co� skorzystam
na tym, �e ci� rekomendowa�em.
- To dobrze - powiedzia� Bailly, kt�ry dopiero teraz, gdy wszystko zako�czy�o
si� szcz�liwie, nagle poczu�, �e
z trudem trzyma si� na nogach. - Ale,
do diabla, Daniel, nie wpl�tuj mnie wi�cej w takie historie, dobrze?
- Postaram si�, przyjacielu Elidge. Cho�, rzecz jasna, wszystko zale�e� b�dzie
jeszcze od tego, jak wa�ny
oka�e si� problem, w jakim miejscu b�dziesz
si� w danym momencie znajdowa� i od niekt�rych innych fakt�w. Chcia�bym jednak
zada� ci jedno pytanie...
- Nie kr�puj si�.
- Czy nie mo�na by�o za�o�y�, �e przej�cie z k�amstwa na prawd� powinno by�
lekkie, a z prawdy na
k�amstwo - trudne? Oznacza�oby to, �e robot, kt�ry
uleg� awarii, zamierza� sk�ama�, a poniewa� tej awarii uleg� R. Preston,
oznacza�oby to, �e winien jest nie doktor
Humboldt, lecz doktor Sebbet.
- Owszem, Daniel. Mo�na by�o rozumowa� i w ten spos�b, prawid�owe okaza�o si�
jednak odwrotne
za�o�enie. Przecie� Humboldt przyzna� si�, czy� nie?
- Tak, oczywi�cie. Ale przecie� obydwa rozwi�zania by�y r�wnie prawdopodobne, w
jaki wi�c spos�b,
przyjacielu Elidge, tak szybko dokona�e� wyboru?!
Wargi Bailly'ego drgn�y. Nie wytrzyma� i u�miechn�� si�.
- Rzecz w tym Daniel, �e opar�em si� na psychologii ludzi, a nie robot�w. Ludzi
znam o wiele lepiej ni�
roboty. Innymi s�owy, jeszcze przed przyst�pieniem
do przes�uchiwania robot�w do�� dok�adnie wyobra�a�em sobie, kt�ry z matematyk�w
jest winien. A kiedy na
dodatek uda�o mi si� wywo�a� asymetryczna reakcj�
robot�w, wykorzysta�em j� jako dow�d winy tego, o kt�rego winie by�em od dawna
przekonany. Reakcja robota
by�a na tyle efektowna, �e winny nie wytrzyma�
i przyzna� si�. Sama analiza ludzkiego zachowania chyba bym tego nie osi�gn��.
- Chcia�bym wiedzie�, co ci da�a ta analiza ludzkiego zachowania?
- Pomy�l troch�, a nie b�dziesz musia� pyta�. W tej historii z lustrzanymi
odbiciami by�a jeszcze jedna
asymetryczno��, pr�cz momentu prawdy i k�amstwa.
Wiek, wiek obu matematyk�w, z kt�rych jeden to s�dziwy staruszek, a drugi -
cz�owiek bardzo m�ody.
- Tak, oczywi�cie, ale co z tego wynika�o?
- A to, �e bez trudu mog� sobie wyobrazi�, i� oszo�omiony odkryciem nowej zasady
m�ody cz�owiek nie
omieszka� podzieli� si� nim z s�dziwym uczonym, kt�rego
ju� w czasie studi�w przyzwyczai� si� uwa�a� za wielki autorytet. Natomiast za
nic nie mog� sobie wyobrazi�,
�e s�dziwy, znany na ca�ym �wiecie, nawyk�y
do triumf�w uczony, odkrywszy nowa zasad�, podzieli� si� ni� z cz�owiekiem
m�odszym od niego o dwie�cie lat,
kt�rego niew�tpliwie uwa�a za smarkacza-��todzioba.
Poza tym, gdyby nawet m�odemu cz�owiekowi nadarzy�a si� okazja r�bni�cia pomys�u
stawnemu autorytetowi
naukowemu, czy m�g�by to zrobi�? W �adnym wypadku.
Z drugiej strony starzec, zdaj�cy sobie spraw�, �e jego mo�liwo�ci s� na
wyko�czeniu, m�g�by zaryzykowa�
wszystkim dla ostatniego triumfu, uwa�aj�c, i�
nie ma �adnych obowi�zk�w moralnych wobec kogo�, w kim widzia� m�okosa i
dorobkiewicza. Kr�tko m�wi�c,
by�oby rzecz� nieprawdopodobn�, gdyby Humboldt przedstawi�
swoje odkrycie do oceny Sebbetowi lub gdyby Sebbet ukrad� pomys� Humboldtowi.
Winnym w ka�dym
przypadku okazywa� si� doktor Humboldt.
R. Daniel do�� d�ugo analizowa� to, co us�ysza�. Potem wyci�gn�� w stron�
Lidge'a Bailly r�k�.
- Na mnie ju� czas, przyjacielu Elidge. Mi�o by�o znowu ci� zobaczy�. Do
szybkiego spotkania.
Bailly serdecznie potrz�sn�� wyci�gni�t� r�k�.
- Je�eli mo�na, Daniel - do niezbyt szybkiego.
przek�ad : Micha� Siwiec
koniec