7304

Szczegóły
Tytuł 7304
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7304 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7304 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7304 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Isaac Asimov Lustrzane odbicie Trzy prawa robotyki 1. Robot nie mo�e wyrz�dza� cz�owiekowi krzywdy ani te� sw� bezczynno�ci� dopu�ci� do wyrz�dzenia mu takiej krzywdy. 2. Robot winien podporz�dkowa� si� wszystkim wydawanym przez cz�owieka rozkazom, z wyj�tkiem tych, kt�re s� sprzeczne z Pierwszym Prawem. 3. Robot powinien dba� o w�asne bezpiecze�stwo w takim stopniu, w jakim nie jest to sprzeczne z Pierwszym i Drugim Prawem. Lidge Bailly w�a�nie zamierza� ponownie zapali� fajk�, kiedy drzwi jego gabinetu nieoczekiwanie otworzy�y si� na o�cie�, mimo �e nikt nie puka�, Bailly obejrza� si� i - upu�ci� fajk�. Nie podni�s� jej, co jasno wskazuje, w jakim stanie si� znajdowa�. - R. Daniel Olive! - wykrzykn�� z nieopisanym zdumieniem. - Do diab�a, czy to rzeczywi�cie ty?! - Nie myli si� pan - odpowiedzia� go��. Jego ogorza�a twarz o zadziwiaj�co regularnych rysach pozosta�a niewzruszona. - Bardzo mi przykro, �e zdenerwowa�em pana wchodz�c bez uprzedzenia, ale sprawa, z kt�r� przychodz�, jest bardzo delikatna i im mniej wiedzie� b�d� o niej inni ludzie i roboty, nawet z grona pa�skich najbli�szych wsp�pracownik�w, tym lepiej. Rad jestem zn�w ci� widzie�, przyjacielu Elidge. I robot wyci�gn�� praw� r�k� ruchem tak samo ludzkim, jak jego wygl�d zewn�trzny. Bailly by� tak zmieszany, �e przez kilka sekund bezmy�lnie patrzy� na wyci�gni�t� w jego stron� d�o�, zanim pochwyci� j� i gor�co u�cisn��. - Ale mimo wszystko, sk�d si� tu wzi��e�, Daniel? Oczywi�cie, zawsze rad jestem ci� widzie�, ale... Co to za delikatna sprawa Znowu jakie� og�lnoplanetarne nieprzyjemno�ci? Nie, przyjacielu Elidge! Sprawa, kt�r� nazwa�em delikatn�, na pierwszy rzut oka mo�e wyda� si� b�aha. Ot, sp�r pomi�dzy dwoma matematykami. Ale poniewa� zupe�nie przypadkowo znale�li�my si� w niewielkiej odleg�o�ci od Ziemi... - A wi�c ten sp�r wydarzy� si� na mi�dzygwiezdnym liniowcu? - W�a�nie. B�ahy sp�r, ale dla ludzi w nim uwik�anych wcale nie taki b�ahy. Bailly u�miechn�� si�. - Nie dziwi� si�, �e post�pki ludzi wydaj� si� wam dziwne. My, niestety; nie podporz�dkowujemy si� trzem prawom, tak jak wy roboty. - A szkoda - oznajmi� zupe�nie serio R. Daniel. - Zreszt�, jak mi si� wydaje, ludzie sami siebie nie rozumiej�. Mo�e ty ich rozumiesz lepiej ani�eli ludzie w�adaj�cy innymi planetami, skoro Ziemia jest zaludniana znacznie g�ciej. Dlatego te� by� mo�e b�dziesz w stanie nam pom�c. R. Daniel na moment zamilk�, a potem doda�, chyba z niepotrzebnym po�piechem: - Jednak�e niekt�re regu�y ludzkiego zachowania przyswoi�em sobie do�� dobrze i teraz dopiero zauwa�y�em, �e naruszy�em wymogi elementarnej grzeczno�ci, nie zapytawszy, jak si� czuj� pa�ska �ona i syn. - Doskonale. Ch�opak uczy si� w college'u, a �ona zaj�ta si� polityk�. No, a teraz powiedz mi, w jaki spos�b si� tu znalaz�e�? - Jak ju� wspomnia�em, byli�my w niewielkiej odleg�o�ci od Ziemi - powiedzia� R. Daniel - poradzi�em wi�c kapitanowi, aby zwr�ci� si� o rad� do ciebie. - I kapitan zgodzi� si�?! - zapyta� Bailly, kt�ry jako� nie m�g� uwierzy�, �e kapitan mi�dzygwiezdnego liniowca zdecydowa� si� na nieprzewidziane l�dowanie z powodu jakiego� g�upstwa. - Widzisz - oznajmi� R. Daniel on znalaz� si� w takiej sytuacji, �e zgodzi�by si� na wszystko. Poza tym bardzo ci� wychwala�em - ma si� rozumie�, m�wi�em tylko prawd�, wcale nie przesadzaj�c. No i zobowi�za�em si� prowadzi� wszystkie rozmowy tak, aby ani pasa�erowie, ani za�oga nie musieli opuszcza� statku naruszaj�c tym samym kwarantann�. - Ale c� si� takiego sta�o - niecierpliwie zapyta� Bailly. - W�r�d pasa�er�w kosmolotu znajduj� si� dwaj matematycy, udaj�cy si� na Auror�, w celu wzi�cia udzia�u w mi�dzygwiezdnej konferencji neurobiofizycznej. Nieporozumienia wynik�y w�a�nie mi�dzy tymi dwoma naukowcami - Alfredem Banem Humboldtem i Jannonem Sebbetem. Mo�e s�ysza�e� o nich, przyjacielu Elidgey - Nie - oznajmi� stanowczym g�osem Bailly. - Nie znam si� na matematyce. S�uchaj, Daniel - opami�ta� si� Bailly - mam nadziej�, �e nie m�wi�e� kapitanowi, �e jestem znawc� matematyki lub... - Oczywi�cie, �e nie, przyjacielu Elidge. Przecie� wiem, �e nim nie jeste�. Zreszt� to i tak nie ma znaczenia, gdy� matematyka nie ma nic wsp�lnego z istot� sporu. - No dobrze, wal dalej. - Skoro nic o nich nie wiesz, przyjacielu Elidge, musz� poinformowa� ci�, �e doktor Humboldt to jeden z trzech najwi�kszych matematyk�w galaktyki o dawno ustalonej reputacji. Idzie mu ju� przecie� dwudziesty si�dmy dziesi�tek lat. Natomiast doktor Sebbet to cz�owiek bardzo m�ody, nie maj�cy jeszcze pi��dziesi�tki, ale ju� uwa�any za wybitny talent, gdy� zaj�� si� najbardziej skomplikowanymi problemami wsp�czesnej matematyki. - S�owem, obaj s� wybitnymi lud�mi - zauwa�y� Bailly. W tym momencie przypomnia� sobie o fajce, podni�s� j� z ziemi, ale nie zapali�. - Ale co si� wydarzy�o? Morderstwo Jeden Cichaczem wyko�czy� drugiego? - Jeden z tych ludzi o najwy�szej reputacji usi�uje zniszczy� reputacj� drugiego. Je�li si� nie myl�, ludzkie normy uwa�aj� to czasem za co� gorszego od morderstwa. - W niekt�rych przypadkach tak. Ale kt�ry z nich targn�� si� na reputacj� drugiego? - W tym w�a�nie s�k, przyjacielu Elidge. Kt�ry z nich? - No, m�w�e! - Doktor Humboldt wyja�nia wszystko bardzo precyzyjnie. Wkr�tce po starcie kosmolotu nieoczekiwanie uda�o mu si� sformu�owa� zasad�, kt�ra pozwala stworzy� metod� analizy po��cze� neuronowych na podstawie zmian obrazu absorpcji mikrofal w poszczeg�lnych punktach kory m�zgowej. Zasada ta opiera si� na matematycznych subtelno�ciach, kt�rych nie rozumiem, a co za tym idzie, nie mog� ci wyt�umaczy�. Zreszt�, to nie ma zwi�zku ze spraw� im d�u�ej doktor Humboldt rozmy�la� nad swoim odkryciem, tym bardziej utwierdza� si� w przekonaniu, �e odkry� co� rewolucjonizuj�cego ca�� jego nauk�, co�, w por�wnaniu z czym bledn� wszystkie jego dotychczasowe osi�gni�cia. I wtedy dowiedzia� si�, �e na pok�adzie statku znajduje si� doktor Sebbet. - Aha! I oczywi�cie nie omieszka� podzieli� si� swoim odkryciem z m�odym Sebbetem, czy tak? - W�a�nie. Spotykali si� cz�sto na konferencjach, ale nie znali si� osobi�cie. Humboldt szczeg�owo zreferowa� swe wnioski Sebbetowi. Ten podtrzyma� je w ca�ej rozci�g�o�ci i wyra�a� si� z najwy�szym uznaniem o wielko�ci odkrycia i osobie jego autora. Po tej rozmowie Humboldt, nie maj�cy ju� w�tpliwo�ci, �e znajduje si� na w�a�ciwej drodze, przygotowa� referat z kr�tkim opisem swego odkrycia, zamierzaj�c przesta� go w dwa dni p�niej komitetowi konferencji na Aurorze, aby oficjalnie zapewni� sobie priorytet, a ponadto m�c wyst�pi� na niej ze szczeg�owym sprawozdaniem. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkry�, �e i Sebbet przygotowa� referat o prawie identycznej tre�ci i te� zamierza wysta� go na Auror�. - Humboldt pewnie rozgniewa� si�? - Jeszcze jaki - No, a Sebbet? Co on m�wii - To samo, co Humboldt, s�owo w slowo. - Wi�c w czym problem? - W lustrzanym przestawieniu nazwisk. Sebbet twierdzi, �e to jego odkrycie, �e to on zwr�ci� si� do Humboldta z pro�b� o opini� i �e wszystko by�o inaczej - to Humboldt zgodzi� si� z jego wywodami i wychwala� je na wszystkie mo�liwe sposoby. - Czy ka�dy z nich twierdzi, �e pomys� nale�y do niego, a drugi go ukrad�, tak? Wci�� nie rozumiem. Przecie� wystarczy po prostu przedstawi� podpisane i datowane protoko�y bada�, a wtedy ju� �atwo b�dzie ustali� pierwsze�stwo. Je�eli nawet niekt�re z nich b�d� podrobione, to nietrudno to b�dzie wykry� na podstawie ich wewn�trznej niekonsekwencji. - W normalnych warunkach, przyjacielu Elidgs, mia�by� niew�tpliwie racj�, ale w tym przypadku chodzi niestety o matematyk�, a nie o nauki eksperymentalne. Doktor Humboldt twierdzi, �e wszystkie nieodzowne dane mia� w g�owie do czasu przyst�pienia do pracy nad wy�ej wymienionym referatem. Doktor Sebbet, rzecz jasna, twierdzi to samo. - W tej sytuacji nale�y przedsi�wzi�� energiczne kroki, aby raz na zawsze z tym sko�czy�. Przesondujcie ich psychik� a ustalcie, kt�ry k�amie. R. Daniel pokr�cil glow�. - Najwyra�niej wci�� nie rozumiesz, o kogo chodzi, przyjacielu Elidge. To s� cz�onkowie Mi�dzygalaktycznej Akademii, w zwi�zku z czym, wszystkie sprawy zwi�zane z ich etyk� zawodow� ma prawo rozpatrywa� jedynie specjalna komisja akademii. Je�li oczywi�cie oni sami dobrowolnie nie wyra�� zgody na poddanie si� sprawdzianowi. - No to zaproponujcie im to. Winny odm�wi, wiedz�c, czym mu grozi psychologiczne sondowanie. Niewinny niew�tpliwie zgodzi si� i w ten spos�b nie b�dziecie musieli uciska� si� do sondowania. - Mylisz si�. Dla tego rodzaju ludzi danie zgody na podobny sprawdzian oznacza�oby utrat� presti�u. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e obaj odm�wi�. S� na to za dumni. Inne wzgl�dy zejd� na drugi plan. - No to nic na razie nie r�bcie. Od��cie rozwi�zanie problemu do czasu przybycia na Auror�. W tej neurobiofizycznej konferencji bra� b�dzie udziel tylu akademik�w, �e wybranie komisji... - Ale to b�dzie powa�ny cios w presti� samej nauki, przyjacielu Elidge. A je�eli wybuchnie skandal, obaj na tym ucierpi�. Cie� padnie nawet na niewinnego, gdy� dal si� wpl�ta� w tak brzydk� histori�. Wszyscy b�d� uwa�a�, �e powinien by� zako�czy� j� po cichu, nie dopuszczaj�c do rozprawy. - Powiedzmy. Nie jestem co prawda cz�onkiem akademii, ale postaram si� wyobrazi� sobie, �e podobny punkt widzenia nie jest pozbawiony s�uszno�ci. No, a co m�wi� na to sami matematycy? - Humboldt za wszelk� cen� pragnie unikn�� skandalu. M�wi, �e je�eli Sebbet przyzna si� do przyw�aszczenia sobie tego pomys�u i nie b�dzie przeszkadza� mu w wyg�oszeniu referatu, ani ze swej strony nie wysunie �adnego oficjalnego oskar�enia. Nieetyczny post�pek Sebbeta pozostanie tajemnic� znan� jedynie im dw�m i kapitanowi, gdy� nikt wi�cej nie jest w t� histori� zamieszany. - A m�ody Sebbet nie zgadza si�? - Wprost przeciwnie, zgadza si� we wszystkim z doktorem Humboldtem ale oczywi�cie z przestawieniem imion: Zn�w to lustrzane odbicie. - A wi�c obaj s�, jakby ta powiedzie�, w pacie? - Wydaje mi si�, �e ka�dy czeka, a� drugi nie wytrzyma i przyzna si� do winy. - No to miech sobie czekaj�. - Kapitan nie chce nawet o tym s�ysze�. Widzisz, s� dwie mo�liwo�ci. Pierwsza, �e obaj b�d� si� upiera� a� do l�dowania na Aurorze i wtedy niew�tpliwie wybuchnie skandal. Kapitan odpowiadaj�cy za przestrzeganie prawa i porz�dku na pok�adzie swego statku otrzyma wym�wienie za to, �e nie umia� za�atwi� wszystkiego bez ha�asu. - No, a druga mo�liwo��? - Jeden albo drugi przyzna si� do plagiatu. Ale czy ten, kt�ry si� przyzna, b�dzie rzeczywi�cie winien? Czy nie p�jdzie na to jedynie z ch�ci zapobie�enia skandalowi? Czy mo�na dopu�ci� do tego, by cz�owiek, kt�ry got�w jest dla honoru nauki zrzec si� swej zas�u�onej s�awy, faktycznie j� utraci�? A je�eli w ostatniej chwili winny przyzna si�, ale tak, �e pozostanie wra�enie, i� robi to wy��cznie z wy�ej wspomnianych szlachetnych pobudek? Uniknie w ten spos�b ha�by, ale rzuci cie� na drugiego. Oczywi�cie, jedynym cz�owiekiem, kt�ry b�dzie o tym wiedzie�, jest kapitan, ale on nie chce do ko�ca swych dni m�czy� si� my�l�, �e sta� si� wsp�lnikiem pozbawionego skrupu��w plagiatora. Bailly westchn�t. - A wi�c, kto kogo przetrzyma. To ju� wszystko, Daniel? - Niezupe�nie. S� jeszcze �wiadkowie. - Do diab�a! Czemu od razu tego nie powiedzia�e�? Jacy �wiadkowie? - Kamerdyner doktora Humboldta... - A, pewnie robot. - Oczywi�cie. Nazywa si� R. Preston Ten kamerdyner, R. Preston, by� obecny przy pierwszej rozmowie i potwierdza opowiadanie doktora Humboldta we wszystkich szczeg�ach. - To znaczy m�wi, �e pomys� nale�a� do doktora Humboldta, �e Humboldt przedstawi� go doktorowi Sebbetowi, �e doktor Sebbet wpadl w zachwyt i tak dalej? - W�a�nie. - Aha. Ale czy to rozwi�zuje problem? Pewnie nie. - Masz racj�. Problemu to nie rozwi�zuje, poniewa� jest jeszcze drugi �wiadek. Kamerdyner doktora Sebbeta, R. Ide, tak�e robot, i to tego samego modelu co R. Preston, wyprodukowany w tym samym roku, w tej samej fabryce. - Dziwny zbieg okoliczno�ci... Bardzo dziwny. Jest to fakt, kt�ry, jak si� obawiam, wcale nam nie pomo�e w doj�ciu do jakich� konkretnych wniosk�w na podstawie r�nic pomi�dzy kamerdynerami. - R. Ide m�wi, oczywi�cie, to samo, co R. Preston? - Absolutnie to samo, je�li nie liczy� lustrzanego przestawienia nazwisk. - Innymi s�owy, R. Ide twierdzi, �e ten m�ody, nie maj�cy jeszcze pi��dziesi�tki, Sebbet jest autorem pomys�u, �e to on przedstawi� go doktorowi Humboldtowi, kt�ry nie sk�pi� pochwa� i tak dalej? - Zgadza si�, przyjacielu Elidge. - Wynika z tego, �e jeden z robot�w k�amie. - Chyba, tak. - Wydaje mi si�, �e z ustaleniem tego, kt�ry k�amie, nie b�dzie �adnych problem�w. Do�wiadczony robopsycholog nawet na podstawie powierzchownych ogl�dzin... - Niestety, przyjacielu Elidge. Na pok�adzie Liniowca nie ma robopsychologa, kt�ry by�by a� tak wysoko kwalifikowany, �e m�g�by wyda� opini� w tak delikatnej sprawie. Podobne badanie mo�na b�dzie przeprowadzi� dopiero po wyl�dowaniu na Aurorze, gdy� ani doktor Humboldt, ani doktor Sebbet nie zgodz� si� pozosta� bez robot�w przez okres czasu potrzebny na ich zbadanie przez ziemskich specjalist�w. - W takim razie Daniel, nie bardzo rozumiem, czego ode mnie chcesz. - Jestem g��boko przekonany - powiedzia� spokojnie Daniel - �e masz ju� jaki� plan dzia�ania. - Ach takt! No c�, wed�ug mnie najpierw nale�y porozmawia� z tymi matematykami, z kt�rych jeden jest plagiatorem. - Obawiam si�, przyjacielu Elidge, �e to niemo�liwe. Oni nie mog� opu�ci� liniowca z powodu kwarantanny. Z tej samej przyczyny i ty nie mo�esz zjawi� si� u nich. - Oczywi�cie Daniel, ale ja mia�em na my�li rozmow� przez wideofon. - Przykro mi, ale jest rzecz� bardzo w�tpliw�, by zgodzili si� na to, aby przes�uchiwa� ich prosty policyjny �ledczy. Znowu ten presti�. - Ale z robotami chyba mog� porozmawia�? - To, jak s�dz�, mo�na b�dzie urz�dzi�. - Spr�bujemy poprzesta� na tym. A wi�c, b�d� musia� zabawi� si� w robopsychologa-amatora. - No, ale przecie� ty jeste� detektywem, przyjacielu Elidge, a nie robopsyehologiern. - Niewa�ne. Tylko zanim zobacz� si� z nimi, zastan�wmy si�. Powiedz, czy nie mo�e by� te� tak, �e oba roboty m�wi� prawd� Na przyk�ad rozmowa pomi�dzy naukowcami polega�a na wymianie przypuszcze�. Wtedy ka�dy robot b�dzie �wi�cie przekonany, �e pomys� nale�a� do jego pana: Albo oba s�ysza�y jedynie cz�� rozmowy, i to nie t� sam�, a dosz�y do tego samego wniosku. - Absolutnie niemo�liwe, przyjacielu Elidge. Oba roboty powtarzaj� rozmow� zupe�nie jednakowo, je�li nie liczy� podstawowej sprzeczno�ci. - Nie ma wi�c w�tpliwo�ci co do tego, �e jeden z robot�w k�amie - Nie ma. - Czy b�d� m�g� otrzyma� kopi� zezna� sk�adanych w obecno�ci kapitana? - Powiedzia�em, �e kopia mo�e ci si� przyda� i zabra�em j� ze sob�. - Wspaniale. Czy roboty mia�y konfrontacj�? Odnotowano to w protokole? - Roboty po prostu powiedzia�y, co wiedzia�y. Konfrontacj� ma prawo zarz�dzi� jedynie robopsycholog. - Ja te�? - Ty jeste� detektywem, Elidge, a nie... - No dobrze, dobrze, Daniel. Pomy�lmy jeszcze. W normalnych warunkach robot k�ama� nie b�dzie. Jednak�e sk�amie, �eby nie naruszy� kt�rego� z trzech praw. Mo�e sk�ama�, �eby uchroni� w�asne istnienie zgodnie z Trzecim Prawem. Jeszcze �atwiej sk�amie, by wykona� polecenie otrzymane od cz�owieka, o ile b�dzie ono odpowiada� Drugiemu Prawu. A ju� na pewno sk�amie wtedy, gdy b�dzie to konieczne dla ratowania ludzkiego �ycia lub gdy w ten spos�b zapobiegnie wyrz�dzeniu cz�owiekowi krzywdy w my�l Pierwszego Prawa. - To prawda. - W naszym przypadku ka�dy z robot�w chroni zawodow� reputacj� swego pana i z tego te� powodu w razie potrzeby niew�tpliwie b�dzie k�ama�. Poniewa� zawodowa reputacja jest tu r�wnowa�na �yciu, Pierwsze Prawo zmusi go do k�amstwa. - Ale takim k�amstwem ka�dy kamerdyner b�dzie jednocze�nie szkodzi� zawodowej reputacji drugiego matematyka. - Owszem, ale przecie� reputacja jego pana mo�e mu si� wyda� wa�niejsza od reputacji jakiegokolwiek innego cz�owieka. A w tym przypadku z jego punktu widzenia k�amstwo b�dzie znacznie mniej szkodliwe ani�eli prawda. To powiedziawszy Lidge Bailly zamilk� i zamy�li� si�. Po chwili kontynuowa�: - No, dobrze. Dasz mi mo�liwo�� po rozmawiania z robotami, tak? My�l�, �e najlepiej b�dzie zacz�� od R. Idea. - Robota doktora Sebbeta? - Tak. - No to poczekaj chwil� - powiedzia� R. Daniel. - Zabra�em ze sob� mikroodbiornik po��czony z projektorem. Potrzebuj� tylko bia�ej �ciany. O, ta b�dzie w sam raz, je�eli pozwolisz, bym odsun�� szafy z kartotek�. - Nie kr�puj si�. B�d� musia� m�wi� do mikrofonu? - Nie. Mo�esz m�wi� tak, jak gdyby tw�j rozm�wca znajdowa� si� przed tob�. Ale wybacz, przyjacielu Elidge, to, niestety, chwil� potrwa. Musz� najpierw po��czy� si� z kosmolotem i wezwa� R. Idea do nadajnika. - To mo�e dasz mi na ten czas kopie protoko��w, co? W czasie, gdy R. Daniel montowa� sprz�t, Lidge Bailly zapaliwszy fajk� wertowa� protoko�y, kt�re da� mu robot. Po kilku minutach R. Daniel powiedzia�: - R. Ide ju� czeka, przyjacielu Elidge. Ale mo�e chcia�by� po�wi�ci� jeszcze kilka minut protoko�om? - Nie - westchn�� Bailly. - Nie ma w nich niczego ciekawego. W��czaj nadajnik i pilnuj, by nasza rozmowa by�a zapisywana. Na �cianie pojawi� si� dwuwymiarowy obraz R. Idea. W odr�nieniu od R. Daniela wcale nie przypomina� on cz�owieka i by� zrobiony z metalu. By� wysoki, ale sk�ada� si� z kilku blok�w; niewiele si� r�ni� od innych robot�w. Bailly zauwa�y� jedynie kilka minimalnych odchyle� od normalnego standardu. - Dzie� dobry, R. Ide - powiedzia� Bailly. - Dzie� dobry, sir - odpowiedzia� R. Ide niezbyt g�o�nym, zupe�nie ludzkim g�osem. - Jeste� kamerdynerem Jannana Sebbeta, czy tak? - Tak, sir. - D�ugo u niego s�u�ysz? - Dwadzie�cia dwa lata. - I reputacja twego pana jest dla ciebie wa�na? - Tak, sir. - Uwa�asz wi�c za rzecz konieczn� obron� jego reputacji? - Tak, sir. - Na r�wni z jego �yciem? - Nie, sir. - Na r�wni z reputacj� jakiegokolwiek innego cz�owieka? Po chwili wahania R. Ide powiedzia�: - Nie mog� jednoznacznie odpowiedzie� na to pytanie, sir. W takim przypadku decyzja b�dzie zale�e� od konkretnych okoliczno�ci. Bailly zamilk� zbieraj�c my�li. Ten robot rozumowa� znacznie bardziej logicznie ni� te, z kt�rymi mia� dot�d do czynienia. Teraz nie by� ju� pewien, czy uda mu si� zastawi� pu�apk�. - Gdyby� doszed� do wniosku, �e reputacja twego pana wa�niejsza jest od reputacji innego cz�owieka, na przyk�ad Alfreda Humboldta, sk�ama�by�, aby j� ratowa�? - Tak, sir. - K�ama�e�, sk�adaj�c zeznania w sprawie sporu swego pana z doktorem Humboldtem? - Nie, sir. - Ale gdyby� sk�ama�, to zaprzeczy�by� temu, aby ukry� swoje k�amstwo, czy tak? - Tak, sir. - W takim razie - powiedzia� Bailly - rozwa�my rzecz bardziej szczeg�owo. Tw�j pan, Jannon Sebbet, cieszy si� opini� wspania�ego matematyka, ale to cz�owiek bardzo m�ody. Je�eli doktor Humboldt powiedzia� prawd� i tw�j pan rzeczywi�cie nie potrafi�c oprze� si� pokusie dopu�ci� si� tego nieetycznego post�pku, jego reputacja niew�tpliwie nieco na tym ucierpi. Jednak�e ma on jeszcze przed sob� �ycie i zd��y okupi� sw�j post�pek. Czeka go tak wiele b�yskotliwych odkry�, �e z czasem wszyscy zapomn� o tej pr�bie plagiatu, uznaj�c go za przejaw porywczo�ci tak w�a�ciwej m�odym ludziom. Wszystko da si� jeszcze naprawi�. Je�eli jednak tym, kt�ry nie opar� si� .pokusie, jest doktor Humboldt, sprawa staje si� powa�niejsza. To cz�owiek stary, cz�owiek, kt�rego najwi�ksze osi�gni�cia nale�� do przesz�o�ci. Jak dot�d, jego reputacja by�a niesplamiona. Ten jedyny wyst�pek u schy�ku �ycia przekre�li ca�� jego prac�, a czasu na rehabilitacj� nie b�dzie. Jest rzecz� w�tpliw�, czy przez ten czas, jaki mu pozosta�, uda mu si� dokona� czego� wielkiego. W por�wnaniu z twoim panem doktor Humboldt traci niepor�wnanie wi�cej, maj�c jednocze�nie o wiele mniejsze mo�liwo�ci naprawienia b��du. Jak wi�c sam widzisz; po�o�enie Humboldta jest znacznie gorsze, gdy� grozi o wiele bardziej niebezpiecznymi nast�pstwami. Chyba zgadzasz si� ze mn�, prawda ? Nast�pi�a d�uga pauza. Wreszcie R. Ide powiedzia� spokojnym g�osem: - Moje zeznania by�y k�amstwem. Praca nale�y do doktora Humboldta, a m�j pan, nie maj�c do tego prawa, usi�owa� j� sobie przyw�aszczy�. - Doskonale - powiedzia� Ba�lly. Z polecenia kapitana statku zabraniam ci m�wi� komukolwiek o naszej rozmowie do czasu, a� ci na to nie zezwolimy. Jeste� wolny. Ekran zgas�, a Bailly zaci�gn�wszy si� wypu�ci� k��b dymu. - Czy kapitan s�ysza� wszystko, Daniel!? - Oczywi�cie. Przecie� to jedyny �wiadek opr�cz nas. - Bardzo dobrze. A teraz dawaj drugiego robota. - Ale po co, przyjacielu Elidge. Przecie� R. Ide przyzna� si� do wszystkiego! - Nie, to konieczne. Przyznanie si� R. Idea nie jest nic warte. - Nic? - Absolutnie nic. Wyja�ni�em mu, �e doktor Humboldt znajduje si� w gorszej sytuacji ani�eli jego pan. Je�eli k�ama�, broni�c Sebbeta, to w tym przypadku, jak twierdzi, powiedzia�by prawd�. Ale je�eli przedtem m�wi� prawd�, to teraz sk�ama�by, �eby obroni� Humboldta. Zn�w mamy wi�c do czynienia z lustrzanym odbiciem, s�owem, niczego nie za�atwili�my. - W takim razie co nam da przes�uchanie R. Prestona? - Gdyby lustrzane odbicie by�o absolutnie dok�adne, to niczego by�my nie osi�gn�li. Ale jest pewna nie�cis�o��. Przecie� kt�ry� z robot�w zacz�� od tego, �e powiedzia� prawd�, a kt�ry� sk�ama�. I w tym w�a�nie miejscu symetria zosta�a naruszona. A teraz dawaj R. Prestona; je�eli zapis przes�uchania R. Idea jest ju� got�w, chcia�bym go przejrze�. Na �cianie znowu pojawi� si� obraz. R. Preston niczym nie r�ni� si� od R. Idea, gdyby nie liczy� niewielkiego wgniecenia na piersiach. - Dzie� dobry, R. Preston - powiedzia� Bailly, trzymaj�c przed sob� zapis przes�uchania R. Idea. - Dzie� dobry, sir - odpowiedzia�. Preston g�osem R. Idea. - Jeste� kamerdynerem Alfreda Humboldta, czy tak? Tak, sir. - D�ugo u niego s�u�ysz? - Dwadzie�cia dwa lata, sir. - I reputacja twego pana jest dla ciebie wa�na? Tak, sir. - Uwa�asz wi�c za rzecz konieczna ochron� jego reputacji? - Tak, sir. - Na r�wni z jego �yciem? - Nie, sir. - Na r�wni z reputacja jakiegokolwiek innego cz�owieka? Po chwili wahania R. Preston powiedzia�: - Nie mog� jednoznacznie odpowiedzie� na to pytanie, sir. W takim przypadku decyzja b�dzie zale�a�a od konkretnych okoliczno�ci. Bailly powiedzia�: - A gdyby� doszed� do wniosku, �e reputacja twego pana wa�niejsza jest od reputacji innego cz�owieka, na przyk�ad Jannona Sebbeta, sk�ama�by�, aby j� uratowa�? - Tak, sir. - Klama�e�, sk�adaj�c zeznania w sprawie sporu swego pana z doktorem Sebbetem? - Nie, sir. - Ale gdyby� sk�ama�, to zaprzeczy�a by� temu, aby ukry� swe k�amstwo, czy tak? - Tak, sir. - W takim razie - powiedzia� Bailly - rozpatrzmy rzecz bardziej szczeg�owo. Tw�j pan, Alfred Humboldt, cieszy si� opinia wspania�ego matematyka, ale to staruszek. Je�eli doktor powiedzia� prawd� i tw�j pan rzeczywi�cie, nie potrafi�c oprze� si� pokusie, dopu�ci� si� tego nieetycznego post�pku, jego reputacja niew�tpliwie nieco na tym ucierpi. Jednak�e jego szacowny wiek i nadzwyczajne odkrycia, kt�rych dokona� na przestrzeni stuleci, przewa�a ten jedyny fa�szywy krok i pozwala o nim zapomnie�. Ta pr�ba plagiatu zostanie uznana za utrat� poczucia rzeczywisto�ci, tak charakterystyczn� dla starc�w. Je�eli jednak tym, kt�ry nie opar� si� pokusie, jest doktor Sebbet, sprawa staje si� powa�niejsza. To cz�owiek m�ody, cz�owiek, kt�rego reputacja nie jest tok solidna. Normalnie mia�by przed sob� ca�e stulecia na uzupe�nianie wiadomo�ci i dokonywanie wielkich odkry�. Teraz zostanie tego wszystkiego pozbawiony z powodu jednego jedynego b��du m�odo�ci. Przysz�o��, kt�ra traci, jest niepor�wnanie d�u�sza ani�eli to, co jeszcze zostaje twemu panu. Jak wi�c sam widzisz, po�o�enie Sebbeta jest znacznie gorsze, gdy� grozi o wiele bardziej niebezpiecznymi nast�pstwami, chyba zgadzasz si� ze mn�, prawda? Nast�pi�a d�uga pauza. A potem R. Preston powiedzia� spokojnym g�osem: - Moje zeznania by�y k�a... Nieoczekiwanie zamilk� i ju� nie wydal ani jednego d�wi�ku. - No wi�c, co chcia�e� powiedzie� ? - zapyta� Bailly. Robot milcza�. - Obawiam si�, przyjacielu Elidge wmiesza� si� R. Daniel - �e R. Preston w og�le nie reaguje. Zepsu� si�. - A wi�c wreszcie mamy nasz� asymetryczno�� - powiedzia� Bailly. - Teraz mo�emy wskaza� winnego. - W jaki spos�b, przyjacielu Elidge? - Tylko pomy�l. Przypu��my, �e jeste� cz�owiekiem, kt�ry nie pope�ni� przest�pstwa, o czym wie tw�j robot. Ty nie musisz dzia�a�. Tw�j robot powie prawd� i potwierdzi twoje s�owa. Je�eli jednak jeste� cz�owiekiem, kt�ry pope�ni� przest�pstwo, b�dziesz potrzebowa�, by sw�j robot sk�ama�. A to po��czone jest z okre�lonym ryzykiem: chocia� robot w razie potrzeby sk�amie, to jednak ch�� powiedzenia prawdy pozostanie do�� silna. Innymi s�owy, prawda pewniejsza jest od k�amstwa. A�eby si� wi�c zabezpieczy�, cz�owiek, kt�ry pope�ni� przest�pstwo, po prostu rozka�e robotowi sk�ama�. W efekcie Pierwsze Prawo zostanie do�� mocno wsparte Drugim Prawem. - To brzmi logicznie - zauwa�y� R. Daniel. - Za��my, �e mamy po jednym robocie ka�dego typu. Jeden z nich przestawi si� z niczym nie popartej prawdy na k�amstwo. Zrobi to z pewnymi wahaniami, ale bez �adnych nieprzyjemnych nast�pstw. Drugi robot natomiast przestawi si� z silnie wzmocnionego k�amstwa na prawd�, ale ryzykuje przy tym spaleniem pozytronowych po��cze� swego m�zgu i powa�n� awari�. - A poniewa� tej powa�nej awarii uleg� R. Preston... - Czyli winnym plagiatu jest w�a�ciciel R. Prestona, doktor Humboldt. Je�eli poka�esz to kapitanowi i poradzisz mu, by natychmiast porozmawia� z doktorem Humboldtem, to by� mo�e ten przyzna si�, do wszystkiego. W takim przypadku, mam nadziej�, dacie mi o tym natychmiast zna�! - Naturalnie. Wybaczysz przyjacielu Elidge? Powinienem porozmawia� z kapitanem bez �wiadk�w. - Ale� oczywi�cie. Przejd� do sali posiedze�, jest ekranowana. R. Daniel wyszed�, a Bailly odkry�, �e nie jest w stanie zaj�� si� czymkolwiek. Denerwowa� si�. Tak wiele zale�a�o od prawid�owo�ci jego rozumowania, a on czu�, jak ma�o wie o psychologii robot�w. R. Daniel wr�ci� po p� godzinie, najd�u�szej w �yciu Bailly'ego. Rzecz jasna, z kamiennej twarzy robota, mimo jej ca�ego podobie�stwa do ludzkiej, nie mo�na by�o wyczyta� niczego, wi�c i Bailly postara� si� zachowa� ca�kowit� oboj�tno��, gdy powiedzia�: - By�o dok�adnie .tak, jak powiedzia�e�, przyjacielu Elidge. Doktor Humboldt przyzna� si�. Powiedzia�, �e liczy� na to, i� doktor Sebbet ust�pi i pozwoli mu nasyci� si� tym ostatnim triumfem. Teraz sprawa jest ju� za�atwiona, a kapitan prosi�, bym ci przekaza�, �e jest zadowolony. My�l�, �e i ja co� skorzystam na tym, �e ci� rekomendowa�em. - To dobrze - powiedzia� Bailly, kt�ry dopiero teraz, gdy wszystko zako�czy�o si� szcz�liwie, nagle poczu�, �e z trudem trzyma si� na nogach. - Ale, do diabla, Daniel, nie wpl�tuj mnie wi�cej w takie historie, dobrze? - Postaram si�, przyjacielu Elidge. Cho�, rzecz jasna, wszystko zale�e� b�dzie jeszcze od tego, jak wa�ny oka�e si� problem, w jakim miejscu b�dziesz si� w danym momencie znajdowa� i od niekt�rych innych fakt�w. Chcia�bym jednak zada� ci jedno pytanie... - Nie kr�puj si�. - Czy nie mo�na by�o za�o�y�, �e przej�cie z k�amstwa na prawd� powinno by� lekkie, a z prawdy na k�amstwo - trudne? Oznacza�oby to, �e robot, kt�ry uleg� awarii, zamierza� sk�ama�, a poniewa� tej awarii uleg� R. Preston, oznacza�oby to, �e winien jest nie doktor Humboldt, lecz doktor Sebbet. - Owszem, Daniel. Mo�na by�o rozumowa� i w ten spos�b, prawid�owe okaza�o si� jednak odwrotne za�o�enie. Przecie� Humboldt przyzna� si�, czy� nie? - Tak, oczywi�cie. Ale przecie� obydwa rozwi�zania by�y r�wnie prawdopodobne, w jaki wi�c spos�b, przyjacielu Elidge, tak szybko dokona�e� wyboru?! Wargi Bailly'ego drgn�y. Nie wytrzyma� i u�miechn�� si�. - Rzecz w tym Daniel, �e opar�em si� na psychologii ludzi, a nie robot�w. Ludzi znam o wiele lepiej ni� roboty. Innymi s�owy, jeszcze przed przyst�pieniem do przes�uchiwania robot�w do�� dok�adnie wyobra�a�em sobie, kt�ry z matematyk�w jest winien. A kiedy na dodatek uda�o mi si� wywo�a� asymetryczna reakcj� robot�w, wykorzysta�em j� jako dow�d winy tego, o kt�rego winie by�em od dawna przekonany. Reakcja robota by�a na tyle efektowna, �e winny nie wytrzyma� i przyzna� si�. Sama analiza ludzkiego zachowania chyba bym tego nie osi�gn��. - Chcia�bym wiedzie�, co ci da�a ta analiza ludzkiego zachowania? - Pomy�l troch�, a nie b�dziesz musia� pyta�. W tej historii z lustrzanymi odbiciami by�a jeszcze jedna asymetryczno��, pr�cz momentu prawdy i k�amstwa. Wiek, wiek obu matematyk�w, z kt�rych jeden to s�dziwy staruszek, a drugi - cz�owiek bardzo m�ody. - Tak, oczywi�cie, ale co z tego wynika�o? - A to, �e bez trudu mog� sobie wyobrazi�, i� oszo�omiony odkryciem nowej zasady m�ody cz�owiek nie omieszka� podzieli� si� nim z s�dziwym uczonym, kt�rego ju� w czasie studi�w przyzwyczai� si� uwa�a� za wielki autorytet. Natomiast za nic nie mog� sobie wyobrazi�, �e s�dziwy, znany na ca�ym �wiecie, nawyk�y do triumf�w uczony, odkrywszy nowa zasad�, podzieli� si� ni� z cz�owiekiem m�odszym od niego o dwie�cie lat, kt�rego niew�tpliwie uwa�a za smarkacza-��todzioba. Poza tym, gdyby nawet m�odemu cz�owiekowi nadarzy�a si� okazja r�bni�cia pomys�u stawnemu autorytetowi naukowemu, czy m�g�by to zrobi�? W �adnym wypadku. Z drugiej strony starzec, zdaj�cy sobie spraw�, �e jego mo�liwo�ci s� na wyko�czeniu, m�g�by zaryzykowa� wszystkim dla ostatniego triumfu, uwa�aj�c, i� nie ma �adnych obowi�zk�w moralnych wobec kogo�, w kim widzia� m�okosa i dorobkiewicza. Kr�tko m�wi�c, by�oby rzecz� nieprawdopodobn�, gdyby Humboldt przedstawi� swoje odkrycie do oceny Sebbetowi lub gdyby Sebbet ukrad� pomys� Humboldtowi. Winnym w ka�dym przypadku okazywa� si� doktor Humboldt. R. Daniel do�� d�ugo analizowa� to, co us�ysza�. Potem wyci�gn�� w stron� Lidge'a Bailly r�k�. - Na mnie ju� czas, przyjacielu Elidge. Mi�o by�o znowu ci� zobaczy�. Do szybkiego spotkania. Bailly serdecznie potrz�sn�� wyci�gni�t� r�k�. - Je�eli mo�na, Daniel - do niezbyt szybkiego. przek�ad : Micha� Siwiec koniec