Gaider David - Dragon Age.Utracony tron
Szczegóły |
Tytuł |
Gaider David - Dragon Age.Utracony tron |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gaider David - Dragon Age.Utracony tron PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gaider David - Dragon Age.Utracony tron PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gaider David - Dragon Age.Utracony tron - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Gaider
Dragon Age�
Utracony tron
Dla mojej Omy
PODZI�KOWANIA
Przede wszystkim ogromnie dzi�kuj� Jordan, Steph, Danielle i Cindy za wsparcie i gor�c� zach�t� do pracy. Bez was bym nie przetrwa�. Dzi�kuj� r�wnie� moim Rodzicom, kt�rzy nadal s� przekonam, �e z gier nie ma �adnego po�ytku, a jednak pozwalaj� mi si� nimi zajmowa�. Rozwijali�cie moj� wyobra�ni�, a to przecie� najwa�niejsze. Zawsze b�d� Wam obojgu bezgranicznie wdzi�czny.
Przy sk�adaniu podzi�kowa� nie wolno zapomnie� o grupie tworz�cej Dragon Age - to dzi�ki ich ci�kiej pracy powsta�o uniwersum gry i tej powie�ci. Ka�dy dzie�, kt�ry sp�dzam w towarzystwie tych kreatywnych i pe�nych pasji ludzi, sprawia, �e jestem dumny z tego, co uda�o nam si� stworzy�. Dzi�ki Wam, przyjaciele, moje zadanie okaza�o si� o wiele �atwiejsze.
A tak�e: dzi�ki Ci, BioWare, za podarowanie mi tak cudownej okazji do pisania oraz za to, �e jeste� firm� nie tylko tworz�c� gry, ale wierz�c�, �e pisarstwo to tak�e dziedzina, w kt�r� warto inwestowa�.
JEDEN
- Uciekaj, Maricu!
Zatem ucieka�.
Do dzia�ania pchn�y go s�owa umieraj�cej matki. Ze straszliwym obrazem mordercy, jaki wypali� mu si� pod powiekami, Maric kluczy� mi�dzy drzewami na skraju polany. Nie zwracaj�c uwagi na ga��zie, ch�oszcz�ce go po twarzy i szarpi�ce peleryn�, gna� na o�lep w zaro�la.
Silne d�onie chwyci�y go od ty�u. Zapewne cz�owiek matki albo mo�e jeden ze zdrajc�w, kt�rzy ukartowali jej �mier�? Maric przypuszcza�, �e to drugie. Poj�kuj�c z wysi�ku, pr�bowa� si� cofn�� i uwolni� z u�cisku. Zyska� jedynie wi�cej zadrapa� na twarzy, kiedy ga��zie i g�ste listowie o�lepi�y go po raz wt�ry. Napastnik pr�bowa� wci�gn�� Marica na polan�, lecz ch�opak zapar� si� ze wszystkich si�, wbijaj�c stopy w ziemi� i guz�owate korzenie. Ponownie szarpn�� si�, uderzaj�c �okciem... rozleg� si� mokry trzask i zaskoczony, bolesny j�k.
U�cisk zel�a� i Maric rzuci� si� mi�dzy drzewa. D�uga sk�rzana peleryna zahaczy�a o konar. Ch�opak odwr�ci� si� i szarpn�� niecierpliwie jak dziki zwierz z�apany w sid�a. Wreszcie uda�o mu si� uwolni� - podarte okrycie zawis�o na ga��zi. Maric nawet nie zerkn�� za siebie, pomkn�� w mrok, jak najdalej od polany. Las by� stary i g�sty, przez korony drzew z trudem przebija�y blade promienie ksi�ycowego blasku. Za ma�o �wiat�a, by widzie� dobrze, lecz wystarczaj�co, by zmieni� puszcz� w labirynt przera�aj�cych kszta�t�w i cieni. Wysokie, roz�o�yste d�by wygl�da�y jak mroczni stra�nicy, pilnuj�cy spl�tanych krzew�w, pod kt�rymi zalega�a ciemno�� tak czarna, �e mog�a skrywa� niemal wszystko.
Maric nie mia� poj�cia, dok�d biegnie, prowadzi�o go jedynie pragnienie ucieczki. Potyka� si� o korzenie, przeciska� mi�dzy starymi pniami, kt�re chyba specjalnie stawa�y mu na drodze. B�otnisty grunt zdradziecko chlupota�, przy ka�dym kroku grozi� zapadni�ciem i ledwie da�o si� utrzyma� r�wnowag�. Maric by� ca�kowicie zdezorientowany. R�wnie dobrze m�g�by biega� w k�ko. W oddali us�ysza� okrzyki pogoni, a tak�e wyra�ne odg�osy walki. Stalowe ostrze uderzy�o d�wi�cznie o stalowe ostrze, echo ponios�o j�ki umieraj�cych - ludzi matki Marica. Wielu z nich zna� tak dobrze, byli mu bliscy, niemal jak rodzina.
Podczas szale�czego biegu powr�ci�y wspomnienia niedawnych wydarze�. W g�owie Marica wirowa�y obrazy. Jeszcze przed chwil� dr�a� z zimna na polanie, przekonany, �e jego obecno�� na tajnym spotkaniu jest co najwy�ej formalno�ci�. Ledwie zwraca� uwag� na to, co si� dzieje. Matka powiedzia�a mu wcze�niej, �e ze wsparciem nowych ludzi rebelia nareszcie stanie si� znacz�c� si��. Owi przybysze byli gotowi porzuci� swoich orlesia�skich pan�w, a matka nie chcia�a przepu�ci� takiej okazji - nie po tylu latach ukrywania si� i ucieczki, przerywanej nieznacz�cymi potyczkami, jedynymi konfrontacjami si�, w jakich rebelianci mogli zwyci�a�. Maric nie mia� nic przeciwko spotkaniu. Nawet przez chwil� nie pomy�la�, �e mog�oby by� niebezpiecznie. Jego matka by�a s�awn� Kr�low� Rebeliantk�, to ona pierwsza nawo�ywa�a do buntu, to ona poprowadzi�a armi�. Walka stanowi�a zawsze jej domen�, nie Marica. Ch�opak nigdy nawet nie widzia� tronu swojego dziadka, nigdy nie zazna� pot�gi, jak� posiada� jego r�d przed najazdem Orlais. Osiemna�cie lat, ca�e swoje �ycie, sp�dzi� w obozach rebeliant�w i niewielkich warowniach, ci�gle w marszu, zawsze prowadzony wol� matki. Nie potrafi� sobie wyobrazi� innego �ycia. Dw�r i w�adza by�y poj�ciami, kt�rych nie rozumia�.
Ale teraz matka nie �y�a. Ch�opak straci� r�wnowag�, potkn�� si� na niewielkim wzniesieniu pokrytym zgni�ymi li��mi i run�� na ziemi�. Niezdarnie �lizgaj�c si� po zboczu, uderzy� g�ow� o kamie� i krzykn�� z b�lu. Przed oczyma mia� tylko ciemno��.
Z oddali dobieg�y st�umione okrzyki. Pogo� us�ysza�a Marica.
Ch�opak le�a� w mroku rozja�nianym jedynie ksi�ycowym blaskiem, obejmuj�c si� za g�ow�. Mia� wra�enie, �e czo�o mu p�onie, piekielny po�ar wypala� �wiadomo��. Przekl�� w�asn� g�upot�. Uda�o mu si� szcz�liwie uciec g��boko w las tylko po to, by teraz zdradzi� swoj� pozycj� wrogom. Pod palcami poczu� g�st� wilgo�. Krew zlepi�a mu w�osy, pop�yn�a za uszy i na szyj� - niemal gor�ca w mro�nym powietrzu.
Maric drgn��, z ust wyrwa� mu si� cichy szloch. Mo�e lepiej si� st�d nie rusza� - pomy�la�. Niech pogo� go dopadnie, niech wrogowie go zabij�. Zamordowali jego matk�, zas�u�yli na sut� nagrod�, jak� na pewno obieca� im uzurpator. Kim by� dla nich Maric? Co najwy�ej jeszcze jednym cia�em do zaszlachtowania, niedobitkiem z nielicznej eskorty, z kt�r� Kr�lowa Rebeliantka przyby�a na spotkanie... Ch�opak zamar�. W nag�ym przeb�ysku zrozumia� to, co podczas ucieczki zepchn�� w najdalsze zakamarki �wiadomo�ci.
By� kr�lem.
�a�osne, doprawdy. On? Ten, kt�ry nieustannie prowokowa� tylko zniecierpliwione westchnienia i mn�stwo zmartwionych spojrze�? Ten, za kt�rego matka musia�a si� wiecznie t�umaczy�? Zawsze zapewnia�a Marica, �e kiedy b�dzie starszy, bez trudu zdob�dzie autorytet, kt�ry u niej zdawa� si� wrodzony i tak naturalny. Ale tak si� przecie� nie sta�o. Maric uwa�a�, �e nie mog�o go spotka� nic gorszego ni� �mier� matki. Przez my�l mu nie przesz�o, �e mo�e do tego doj��. Matka by�a niepokonana, niez�omna i najwa�niejsza w �yciu. O jej �mierci mo�na by�o co najwy�ej snu� czysto hipotetyczne rozwa�ania, jak o czym�, co si� nigdy nie zdarzy.
Ale teraz matka nie �y�a, a Maric mia� zosta� kr�lem. I sam poprowadzi� rebeli�.
Ch�opak natychmiast wyobrazi� sobie uzurpatora, siedz�cego na tronie w stolicy i �miej�cego si� szyderczo na wie��, �e Maric zosta� kr�lem. Ju� lepiej umrze� w lesie - pomy�la� ch�opak. Lepiej umrze� od miecza wbitego w brzuch, jak matka, ni� sta� si� po�miewiskiem Fereldenu. Mo�e nawet znajdzie si� jaki� daleki krewny Marica, kt�ry poprowadzi si�y buntownik�w. A je�eli nie, to niechaj umrze r�d z krwi kr�la Kalenhada Wielkiego, niechaj umrze teraz i na wieki wiek�w. Niech si� sko�czy upadkiem Kr�lowej Rebeliantki, o krok od zwyci�stwa, nie za� pasmem upokorze�, do jakiego doprowadzi jej nieudany syn.
Takie my�li przynosi�y spok�j. Maric le�a� na plecach, wilgotne li�cie i ch�odne b�oto zdawa�y si� niemal wygodnym pos�aniem. Urywane okrzyki pogoni rozlega�y si� coraz bli�ej, ale ch�opakowi prawie si� udawa�o nie zwraca� na nie uwagi. Pr�bowa� skupi� si� na szele�cie wiatru w koronach drzew. Wysokie d�by pochyla�y si� nad Marikiem niczym olbrzymy nad male�stwem u swych st�p. Nozdrza wype�ni� mu zapach �ywicy, niemal czu� na j�zyku cierpki smak soku sp�ywaj�cego po szorstkiej korze. Tylko ci le�ni stra�nicy b�d� �wiadkami �mierci Marica, nast�pcy Kr�lowej Rebeliantki.
Kiedy tak le�a�, b�l g�owy zmala� do �mi�cego pulsowania, a my�li si� rozja�ni�y. Ludzie, kt�rzy omamili matk� obietnicami pomocy i wsparcia, nale�eli do szlachty Fereldenu. Ugi�li kolana przed Orlesianami, by nie odebrano im ziem. I zamiast dotrzyma� przysi�g z�o�onych przez przodk�w, woleli raczej zdradzi� prawowit� w�adczyni�. Je�eli nikomu z buntownik�w nie uda�o si� uciec, wie�� o zdradzie nie dotrze do reszty rebelianckich si� i nikt nie pozna prawdy. Pojawi� si� domys�y, ale c� b�d� warte bez dowodu? A w�wczas zdrajcy nigdy nie odpowiedz� za swoj� zbrodni�.
Maric usiad�, cho� jego g�owa zaprotestowa�a gwa�townym uderzeniem b�lu. Zadr�a�, dopiero teraz u�wiadamiaj�c sobie, �e przemarz� do szpiku ko�ci. Nie�atwo mu by�o wzi�� si� w gar��, ch�opak przypuszcza� jednak, �e skraj lasu jest ju� blisko. Pami�ta�, �e droga na polan� nie by�a d�uga, a nawo�ywania pogoni rozbrzmiewa�y niedaleko.
Lecz g�osy zdawa�y si� cichn��. Mo�e wystarczy le�e� nieruchomo i czeka�? Ch�opak znajdowa� si� w zag��bieniu i, o ile tylko nie zdradzi si� niewczesnym ruchem lub okrzykiem, szukaj�cy na pewno go przeocz�. W ten spos�b zyska na czasie. A mo�e trzeba wr�ci� na polan� i sprawdzi�, czy komu� z ludzi matki uda�o si� prze�y�?
Trzask �amanej ga��zki sprawi�, �e Maric znowu znieruchomia�. Ws�ucha� si� w ciemno��, ale nic nie zak��ci�o le�nej ciszy. By� jednak pewien, �e wcze�niej rozleg�y si� kroki. Czeka� zatem, nie o�mielaj�c si� nawet mrugn��... i us�ysza�. Tym razem cichsze, ale jednak kroki. Kto� si� podkrada�. Mo�e Maric nie by� tak dobrze ukryty i prze�ladowcy widzieli go, cho� on sam nie m�g� ich dostrzec?
Ch�opak rozejrza� si� w panice. Nieopodal wznosi� si� stok, z kt�rego spad�. W bladym �wietle ksi�yca trudno by�o oceni�, jak wygl�da najbli�sza okolica. Wok� ros�y drzewa, korzenie wystawa�y z wilgotnej ziemi, a spl�tane krzewy zas�ania�y widok. Ch�opak m�g� albo zosta� w przypadkowej kryj�wce, albo... wspi�� si� na wzniesienie.
Szelest wilgotnych li�ci sprawi�, �e Maric przylgn�� mocniej do b�otnistej ziemi. Trudno by�o nas�uchiwa�, gdy ze wszystkich stron nios�y si� st�umione okrzyki pogoni, a w koronach drzew szumia� wiatr, ale uda�o mu si� wychwyci� ciche kroki. Kto� przechodzi� bardzo blisko. Ch�opak uzna�, �e jednak nie zosta� dostrze�ony. By�o tak ciemno, �e prze�ladowcy mog�oby si� przydarzy� to samo, co wcze�niej Maricowi - bolesny upadek w b�otnist� nieck�.
Oczywi�cie my�l, �e wr�g m�g�by upa�� prosto na ch�opaka, nie wydawa�a si� ani troch� poci�gaj�ca, dlatego spr�bowa� wsta�. Ostry b�l przeszy� mu nogi i ramiona. Z pewno�ci� na twarzy i d�oniach mia� zadrapania od ga��zi, a na g�owie rozci�cie... lecz te doznania wydawa�y si� tak odleg�e, jakby to nie Maric cierpia�, a kto� inny, obcy i daleki. Ch�opak stara� si� porusza� ostro�nie, powoli i cicho. P�ynnie. I jednocze�nie nas�uchiwa� czujnie krok�w, z niepokoju przygryzaj�c usta. Trudno us�ysze� cokolwiek przez �omot w�asnego serca, tak g�o�ny, �e na pewno zaalarmowa� prze�ladowc�w... Pewnie ju� skradali si� do ofiary, chichocz�c w duchu z jej strachu.
Maric zmusi� si�, by oddycha� wolniej. Cho� by�o zimno, czu� na sk�rze stru�ki potu. Ostro�nie d�wign�� si� na tyle, by podkuli� nogi i pewnie oprze� stopy o ziemi�. Prawe kolano drgn�o spazmatycznie, przeszy�a je b�yskawica b�lu. T� ran� ch�opak poczu� wyra�niej ni� inne. Zaskoczony omal nie j�kn��, lecz przez zaci�ni�te z�by wydosta� si� tylko syk.
Ch�opak przycisn�� pi�� do ust i zamkn�� oczy, karc�c si� w duchu za bezgraniczn� g�upot�. Skulony, znowu z napi�ciem ws�uchiwa� si� w mrok. Kroki si� zatrzyma�y. Nieco dalej w�r�d drzew zabrzmia� okrzyk. Nie da�o si� rozr�ni� s��w, ale niew�tpliwie by�o to pytanie - zapewne o zbiega. Odpowied� jednak nie nadesz�a. Ten, kto tropi� Marica, nie chcia� zdradza� swojej pozycji.
Z najwi�ksz� ostro�no�ci� Maric przekrad� si� bli�ej stoku. Ze spojrzeniem wbitym w mrok pr�bowa� wychwyci� cho�by kontur, cho�by cie� przypominaj�cy kszta�tem ludzk� sylwetk�. Prze�ladowca niechybnie robi� to samo. Zabawiali si� w kotka i myszk� - a ten, kt�ry pierwszy wypatrzy drugiego, wygra. Poniewczasie ch�opak zda� sobie spraw�, �e nawet je�eli dojrzy przeciwnika, niewiele zdo�a zrobi�. Nie mia� broni. U pasa wisia�a mu pusta pochwa. Jakie� dwie godziny wcze�niej po�yczy� sw�j sztylet Hiramowi do przeci�cia zapl�tanej liny. Hiram, jeden z najbardziej zaufanych ludzi matki, prawy i uczciwy, kt�rego Maric zna� od dzieci�stwa, najpewniej le�a� teraz martwy u boku kr�lowej, a jego krew krzep�a w ch�odzie nocy. Ch�opak wyzwa� si� od g�upc�w, staraj�c si� nie my�le� o tym, co zasz�o na polanie.
W�a�nie wtedy dostrzeg� b�ysk w�r�d cieni. Mru��c oczy, zdo�a� wyra�nie zobaczy� miecz. Wypolerowane ostrze odbija�o blad� po�wiat� ksi�yca. W mroku, na tle zaro�li i drzew ch�opak nadal nie potrafi� zobaczy� cz�owieka, kt�ry trzyma� bro�, ale i tak poczu� si� ra�niej, wiedz�c, gdzie znajduje si� przeciwnik.
Maric uni�s� r�ce i ostro�nie podci�gn�� si� wy�ej. B�l mi�ni da�o si� znie��. Ani na chwil� nie spuszczaj�c wzroku z miecza, ch�opak wydosta� si� z niecki. Ostrze poruszy�o si�. Mroczna sylwetka zacz�a si� zbli�a�, unosz�c bro� i warcz�c gro�nie.
Bez zastanowienia Maric rzuci� si� skulony na prze�ladowc�. Miecz �wisn�� mu ko�o ucha, o w�os mijaj�c rami�. Ch�opak uderzy� przeciwnika g�ow� w brzuch, pozbawiaj�c go tchu. Na nieszcz�cie m�czyzna nosi� kolczug� i czo�o Marica eksplodowa�o b�lem, jakby uderzy� w pie�. Zachwia� si� i by�by bole�nie upad�, gdyby impet nie zwali� z n�g r�wnie� jego napastnika. Przewr�cili si� obaj, ale to uzbrojony m�czyzna grzmotn�� plecami w nier�wne poszycie. Upadek wykr�ci� mu rami�, miecz wypad� z niepewnej d�oni i poszybowa� w ciemno��.
Oszo�omiony i niemal ca�kowicie o�lepiony Maric d�wign�� si�, chwytaj�c przeciwnika za g�ow�. Pod palcami wyczu� siln�, zaro�ni�t� szcz�k�. M�czyzna pr�bowa� odepchn�� ch�opaka lub cho�by krzykn��, by wezwa� pomoc, ale na pr�no. Maric wykorzysta� przewag�. Prze�ladowca j�kn��, gdy jego potylica uderzy�a o wystaj�cy korze�.
- Ty draniu! - warkn�� Maric. M�czyzna desperacko si�gn�� do jego twarzy, pr�buj�c zgnie�� ch�opakowi nos i wbi� palec w oko. Maric si� cofn�� i ponownie uderzy� g�ow� przeciwnika o korze�. M�czyzna j�kn��, szarpn�� si�, by zrzuci� ch�opaka, lecz przeszkodzi� mu ci�ar kolczugi. Raz jeszcze spr�bowa� si�gn�� do twarzy Marica, jednak nadaremnie.
�upanie w czaszce by�o tortur�, ch�opakowi zdawa�o si�, �e napi�te mi�nie karku lada moment p�kn� jak sparcia�e postronki. Kiedy pu�ci� g�ow� m�czyzny, by unieruchomi� mu rami�, przeciwnik pr�bowa� go zrzuci�. Maric na okamgnienie straci� r�wnowag�, lecz to wystarczy�o, by brodaty prze�ladowca wyprowadzi� cios. Pi�� rozbi�a ch�opakowi nos, przed oczyma rozb�ys�y mu gwiazdy. Zwalczy� jednak oszo�omienie i chwyci� wroga za w�osy. Tym razem zdrajca wrzasn�� z b�lu. Maric r�wnie� krzykn��, lecz z wysi�ku, gdy po raz trzeci uderzy� o korze� czaszk� przeciwnika. Jeszcze mocniej.
- Zabi�e� j�! - wycharcza�. Zacisn�� palce na w�osach m�czyzny i ponownie trzasn�� jego g�ow� o ziemi�. - Ty draniu, zabi�e� j�! - Jeszcze raz czaszka uderzy�a o korze�.
I jeszcze raz.
�zy wype�ni�y Maricowi oczy, s�owa z trudem dobywa�y si� z krtani.
- By�a twoj� kr�low�, a ty j� zabi�e�! - T�uk� coraz mocniej. M�czyzna przesta� si� broni�. Nozdrza ch�opaka wype�ni� lepki, metaliczny od�r. Maric dopiero teraz zauwa�y�, �e r�ce ma we krwi - i �e to nie jego krew. Na wp� przytomnie oderwa� si� od bezw�adnego cia�a i zatoczy� z b�lu, plami�c li�cie szkar�atem. Niemal oczekiwa�, �e przeciwnik si� podniesie i ruszy za nim w pogo�, ale m�czyzna nawet nie drgn��. Cia�o le�a�o nieruchomo w�r�d cieni, niewyra�ny kszta�t czerni�cy si� pod drzewem. Maricowi zda�o si�, �e pot�ny d�b wznosi si� nad zabitym niczym ponury nagrobek.
Ch�opakowi zrobi�o si� niedobrze, �o��dek zwin�� mu si� w supe�, ramionami wstrz�sn�y dreszcze. P�przytomnie uni�s� d�o� do ust, by powstrzyma� md�o�ci, lecz tylko umaza� sobie policzki �wie�� krwi�. Z zaci�ni�tych palc�w wysun�y si� k�pki w�os�w i sk�ry. Maric zatoczy� si� konwulsyjnie i zwymiotowa�. Ogarn�o go przera�enie.
Jestem kr�lem - napomnia� si�.
Matka Marica, kr�lowa Moira, mia�a w sobie niespo�yt� si��. Potrafi�a prowadzi� zaprawionych w bojach m��w do zwyci�stwa. M�wiono, �e w ka�dym calu przypomina swojego dziada. Umia�a przekona� najpot�niejszych ze szlachty Fereldenu, �eby powstali i walczyli, aby przywr�ci� jej tron - i mo�ni nie mieli cienia w�tpliwo�ci, �e tak w�a�nie by� powinno.
Lecz teraz matka nie �yje, a ja jestem kr�lem - powtarza� sobie ch�opak. Nie brzmia�o to ani odrobin� bardziej przekonuj�co ni� wcze�niej.
Okrzyki pogoni znowu zacz�y si� zbli�a�. Zapewne zdrajcy us�yszeli odg�osy walki Marica z brodaczem. Czas si� zbiera�, ucieka�, oddali� od wroga. A jednak ch�opak nie potrafi� ruszy� si� z miejsca. Siedzia� w ciemnym lesie, ze zwisaj�cymi z kolan r�koma, jakby nie wiedzia�, co z nimi zrobi�.
I tylko nieustannie wspomina� g�os matki, kiedy wr�ci�a z ostatniej potyczki. W pe�nej zbroi, zbryzganej krwi� i potem, kr�lowa u�miecha�a si� dziko. Nauczyciel walki przyprowadzi� Marica przed jej oblicze, zaraz po bijatyce z ch�opakiem ze s�u�by. Co gorsza, arl Rendorn sta� obok matki i to on zapyta�, czy Maric przynajmniej wygra�. P�on�c ze wstydu, ch�opak przyzna�, �e zosta� pobity, na co arl prychn�� z pogard�, rzucaj�c: Jaki� kr�l z ciebie b�dzie?
A wtedy matka roze�mia�a si� rado�nie, rozpraszaj�c powa�ny nastr�j. Uj�a syna pod brod� i patrz�c mu w oczy, kaza�a nie s�ucha� arla. Jeste� �wiat�em mojego �ycia i wierz� w ciebie bez zastrze�e�.
M�odzie�ca ogarn�a �a�o�� tak wielka, �e zapragn�� �mia� si� i p�aka� jednocze�nie. Matka w niego wierzy�a, a jednak Maric zgubi� si� w lesie ledwie po p�godzinie. Nawet je�li umknie pogoni, wydostanie si� z g�stwiny i zdob�dzie konia, nadal nie b�dzie mia� poj�cia, gdzie stacjonuje armia buntownik�w. Ch�opak przywyk�, �e go prowadzono, �e w pobli�u zawsze jest przewodnik, kt�ry wska�e w�a�ciw� drog�. Dlatego nie zwraca� uwagi, dok�d zmierza matka z niewielkim orszakiem. Maric jecha� za ni� jak po sznurku. A teraz nie wiedzia�, gdzie jest.
I tak oto sko�czy�y si� przygody prawowitego nast�pcy tronu Fereldenu - pomy�la� z rozbawieniem zabarwionym rozpacz�. Chcia� zosta� kr�lem, ale nie umia� znale�� po ciemku nawet w�asnego zadka.
Przez �zy przedar� si� histeryczny chichot, ale Maric st�umi� pomieszane uczucia. Nie pora na wspomnienia i �a�ob�. W�a�nie go�ymi r�kami zamordowa� cz�owieka, a w pobli�u czaili si� inni wrogowie. Musia� ucieka�. Wzi�� g��boki, cho� dr��cy oddech i zamkn�� oczy. Mam w sobie stal. Si�gn�� po ni�, posmakowa� jej gorzkich, ostrych kraw�dzi i pozwoli�, by ukoi�a szalej�cy w sercu i umy�le wir. Musia� si� uspokoi�, cho�by na chwil�.
Kiedy otworzy� oczy, by� got�w.
Rozejrza� si�, szukaj�c miecza upuszczonego przez pokonanego zdrajc�. Cienie wok� Marica porusza�y si� bardzo powoli, wydawa�o mu si�, �e znalaz� si� w otoczeniu jakby �ywcem wyj�tym z najgorszego koszmaru. Zbyt wiele krzew�w, zbyt wiele spl�tanych i pokrzywionych korzeni, kt�re mog�y kry� zaginione ostrze. Ch�opak nigdzie go nie widzia�. W pobli�u rozleg� si� okrzyk, zbyt blisko. Maric nie mia� ju� czasu na poszukiwania.
Podni�s� si� szybko, nas�uchuj�c, sk�d dobieg� g�os, a potem ruszy� w przeciwnym kierunku. Pierwsze kroki stawia� niezdarnie, nogi mia� posiniaczone i odr�twia�e, mo�e podczas walki z�ama� ko�� lub dwie, lecz ignorowa� b�l. Z wysi�kiem chwytaj�c ni�sze ga��zie, zag��bia� si� w mrok.
Zdrajcy zap�ac� za swoj� zbrodni�. Nawet je�eli Maric jako kr�l mia�by dokona� tylko tego jednego jedynego czynu - zdrajcy zap�ac�.
***
- Co� si� dzieje - wymamrota� Loghain, marszcz�c brwi.
Sta� na skraju lasu, bezmy�lnie �cieraj�c b�oto z odzienia. Daremny trud, skoro ubranie by�o znoszone i brudne, jakie� jednak mia�by nosi� k�usownik? Orlesianie, rzecz jasna, mieli wiele innych, mniej przychylnych okre�le� na takich jak Loghain: rzezimieszki, z�odzieje, a nawet bandyci - ale tego ostatniego u�ywano jedynie w ostateczno�ci, pod presj� okoliczno�ci.
Loghaina nie obchodzi�o, jak nazywaj� go Orlesianie, tym bardziej �e to z ich winy rodzina k�usownika musia�a porzuci� gospodark�. Naje�d�cy nie wierzyli, �e ziemi� mo�e posiada� kto�, kto nie nale�y do ich zadufanej w sobie, wymuskanej, malowanej arystokracji, nic zatem dziwnego, �e nie spogl�dali przychylnie na wolnych w�o�cian z Fereldenu. Orlesia�ski imperator na�o�y� na rolnik�w dodatkow� danin�, a tym, kt�rzy nie mogli jej sp�aci�, konfiskowano w�o�ci. Ojcu Loghaina uda�o si� uzbiera� do��, by zap�aci� trybut w pierwszym roku, wi�c oczywi�cie uznano, �e danin� mo�na podnie��. Nast�pnego roku odm�wi� p�acenia, a kiedy przyszli �o�nierze, okaza�o si�, �e nie tylko gospodarstwo przepadnie, ale i gospodarz trafi do wi�zienia za nieuregulowane nale�no�ci. Rodzina Loghaina stawi�a op�r, dlatego teraz �y�a w ferelde�skiej dziczy wraz z innymi pokrzywdzonymi, staraj�c si� przetrwa� najlepiej jak umia�a.
Loghaina mog�o nie obchodzi�, jak nazywaj� go Orlesianie, ale bardzo mu zale�a�o, by nie trafi� do ich wi�zienia. Miejscowy szeryf rezyduj�cy w Lothering pochodzi� z Fereldenu i przymyka� oko na wyj�tych spod prawa. Dop�ki nie napadali na podr�nych i powstrzymywali si� od nagminnych lub dotkliwych kradzie�y, udawa� jedynie, �e ich �ciga. Pewnego dnia str� prawa b�dzie jednak zmuszony do podj�cia bardziej stanowczych dzia�a� i Loghain zdawa� sobie z tego spraw�. Mia� jednak nadziej�, �e ten znajdzie w sobie do�� przyzwoito�ci, by uprzedzi� banit�w, co si� �wi�ci, a w�wczas wygna�cy przenios� si� w inne miejsce, jak to robili ju� wiele razy. W kr�lestwie Fereldenu by�o do�� wzg�rz i las�w, by ukry� niejedn� armi� - Kr�lowa Rebeliantka wiedzia�a o tym najlepiej. Lecz co, je�li szeryf nie po�le ostrze�enia? Ta my�l martwi�a Loghaina, gdy spogl�da� w las. Ludzie nie zawsze mog� robi� to, co trzeba.
Mro�ny wiatr przemkn�� mi�dzy drzewami. K�usownik zadr�a�. Zrobi�o si� p�no, ksi�yc opuszcza� ju� bezchmurne nocne niebo. M�czyzna odgarn�� z oczu ciemne loki, z rezygnacj� my�l�c, �e w�osy ma r�wnie brudne co d�onie. Naci�gn�� kaptur. Zima tego roku nie chcia�a odej�� zbyt szybko, wiosna si� sp�nia�a. W ch�odne noce Loghain i inni banici chronili si� we w�asnor�cznie wybudowanych sza�asach, kt�re, �agodnie rzecz ujmuj�c, nie nale�a�y do zbyt przytulnych i wygodnych. Lepsze jednak takie schronienie ni� �adne.
Dannon - wielki i brutalny m�czyzna emanuj�cy podejrzliwo�ci� - stan�� za Loghainem. K�usownik przypuszcza�, �e Dannon by� ongi� z�odziejem, jednym z tych, kt�rzy �yli w miastach, rabowali sakiewki i napadali na podr�nych. Teraz musia� mieszka� w lesie, poniewa� nie wykaza� si� wpraw� w swym fachu. Nie �eby Loghain m�g� go os�dza�. Robili, co mogli, wszyscy, r�wnie� Dannon. Co nie znaczy�o, �e k�usownik czu� si� dobrze w towarzystwie wielkoluda.
- Co m�wi�e�? Zauwa�y�e� co�? - Dannon podrapa� si� po haczykowatym nosie i poprawi� ubit� zdobycz. Przez rami� mia� przewieszone trzy zaj�ce, nagrod� za nocny trud - zwierz�ta z�apane na ziemiach pana znanego z orlesia�skich sympatii. Polowanie po ciemku nie jest �atwe, szczeg�lnie kiedy my�liwemu bardziej zale�y na tym, by go nie zauwa�ono, ni� by upolowa� zwierzyn�, tym razem jednak Loghainowi i Dannonowi si� poszcz�ci�o.
- Powiedzia�em, �e co� si� dzieje - powt�rzy� k�usownik z irytacj�. Spojrza� z takim gniewem, �e kamrat a� si� cofn�� o krok. Loghain potrafi� zrobi� na ludziach wra�enie. M�wiono mu cz�sto, �e jego b��kitne oczy s� jak l�d, zimne i przenikaj�ce na wskro�, a spojrzenie tak ostre jak pchni�cie no�em. K�usownikowi to odpowiada�o. W obozie banit�w uwa�ano go za m�odzika - szczeg�lnie Dannon zwyk� go tak traktowa�, a Loghain wola�, by towarzyszowi nie przysz�o nagle do g�owy, by wydawa� mu rozkazy.
- Mam rozumie�, �e ty niczego nie zauwa�y�e�? Dannon wzruszy� ramionami.
- Widzia�em jakie� �lady. Pewnie kr�cili si� tutaj �o�nierze.
- I uzna�e�, �e to nic wa�nego?
- Ach! - Z�odziej przewr�ci� oczyma. - Przecie� Karolyn z wioski uprzedzi�a, �e mo�emy napotka� �o�nierzy, prawda? M�wi�a, �e rankiem widzia�a banna Ceorlica id�cego z grup� zbrojnych na p�noc.
Loghain zmarszczy� brwi na d�wi�k imienia banna.
- Ceorlic to t�pak. Za wszelk� cen� chce si� wkra�� w �aski uzurpatora, wszyscy to wiedz�... Tak, c�... Karolyn wspomnia�a, �e Ceorlic przemyka� si� op�otkami i nawet nie zajrza� do karczmy, jakby nie chcia� by� widziany. - Wskaza� na zaj�ce d�wigane przez Dannona. - Niewa�ne, co knuje Ceorlic, nas to nie dotyczy. Nikt nas nie przy�apa� na polowaniu. Uda�o si� nam. A teraz musimy wraca�. - U�miechn�� si� do z�odzieja przyja�nie, cho� nieco nerwowo. Mia� nadziej�, �e to troch� uspokoi towarzysza. Dannon ba� si� Loghaina. A Loghainowi to odpowiada�o.
Raz jeszcze zerkn�� na las, g�adz�c r�koje�� miecza przy pasie. Dannon pod��y� za jego spojrzeniem i skrzywi� si� lekko. Z�odziej nie�le radzi� sobie z no�em, ale z wi�ksz� broni� by� bezradny.
- No, to chod�my ju�. Nie pakujmy si� w k�opoty.
- Nie zamierzam pakowa� si� w k�opoty - zapewni� Loghain. - Chc� ich unikn��.
Ruszy� do lasu, schodz�c ze wzg�rza, zza kt�rego przybyli.
- Nikt nie widzia�, �e polujemy, wi�c nikt nie powinien wiedzie�, �e tu jeste�my. Ale lepiej sprawdzi�. Obecno�� banit�w w ko�cu przecie� stanie si� niewygodna.
- Nie tobie to os�dza� - odpar� Dannon, ale ruszy� za k�usownikiem bez sprzeciwu. To ojciec Loghaina os�dzi, kiedy wyj�ci spod prawa zaczn� nadu�ywa� go�cinno�ci miejscowych lub nara�a� ich na niebezpiecze�stwo. Ale nawet kto� taki jak Dannon wiedzia�, �e k�usownik i jego ojciec rzadko si� ze sob� zgadzali. I tak by� powinno - pomy�la� Loghain. Nie zosta� wychowany na g�upca.
Weszli w las, zatrzymuj�c si� tylko na chwil�, by ich oczy przywyk�y do ciemno�ci rozja�nianej jedynie bladym �wiat�em ksi�yca, s�cz�cym si� przez baldachim listowia. Dannona niepokoi� coraz bardziej niepewny grunt pod nogami, z�odziej mia� jednak do�� rozs�dku, by si� nie odzywa�. A Loghain zaczyna� my�le�, �e jego towarzysz mo�e mie� racj�.
Ju� mia� zawr�ci�, gdy Dannon zamar�.
- S�ysza�e�? - wyszepta�.
Dobry s�uch - pomy�la� k�usownik.
- Zwierz�?
- Nie... - Dannon potrz�sn�� g�ow� z wahaniem. - Brzmia�o raczej jak okrzyk.
Obaj znieruchomieli. Loghain wyt�y� s�uch. Wiatr szele�ci� w�r�d li�ci, rozpraszaj�c cisz�, jednak po chwili k�usownik wychwyci� odg�os, o kt�rym m�wi� towarzysz. D�wi�ki t�umi�a odleg�o��, ale da�o si� us�ysze� nawo�ywania ludzi, wyra�nie zaj�tych poszukiwaniem.
- To polowanie na lisa.
- H�?
Loghain powstrzyma� ch��, by przewr�ci� oczyma.
- Mia�e� racj�. Nie chodzi�o o nas.
Dannona chyba ucieszy�o to stwierdzenie. Poprawi� zaj�ce na ramieniu i odwr�ci� si�, by odej��.
- Wi�c nie zwlekajmy. Robi si� p�no.
Jednak Loghain nadal si� waha�.
- Powiedzia�e�, �e bann Ceorlic mija� wiosk�. Jak my�lisz, ilu ludzi mia� ze sob�?
- Sk�d mam wiedzie�, przecie� go nie widzia�em.
- Co dok�adnie powiedzia�a ta twoja dziewucha z karczmy?
Z�odziej wzruszy� ramionami, ale plecy mu zesztywnia�y od t�umionego gniewu. Zdaje si�, �e Loghain mimochodem trafi� w czu�y punkt. Mo�e lepiej obr�ci� to w �art? Nie �eby k�usownika to obchodzi�o, ale przecie� nie warto bez potrzeby prowokowa� wielkoluda.
- Nie pami�tam - wycedzi� Dannon. - Nie m�wi�a, �e wielu zbrojnych.
Loghain domy�li� si� �atwo, �e w lesie przebywa�o zatem najwy�ej dwudziestu ludzi. Gdyby bann Ceorlic przyprowadzi� liczniejszy oddzia� do Lothering, z pewno�ci� wywo�a�oby to wi�cej komentarzy. Zatem co si� tutaj dzieje? K�usownikowi nie podoba�o si�, �e jeden ze szlachcic�w, doskonale znany z oddania orlesia�skiemu tyranowi, jest w co� zamieszany. Cokolwiek Ceorlic i jego ludzie robi� w lesie, banitom nie wr�y to z pewno�ci� nic dobrego - nawet je�eli nie dotyczy ich bezpo�rednio.
Pr�buj�c zignorowa� niecierpliwe pomruki Dannona, Loghain zastanawia� si�, czy mo�e co� zrobi�. Zapewne nic. Polityka Fereldenu nie obchodzi�a wyj�tych spod prawa. Obchodzi�o ich przetrwanie. I tylko wtedy, gdy od niej zale�a�o przetrwanie, polityka mia�a znaczenie. K�usownik westchn�� z irytacj�, wbijaj�c wzrok w le�ne cienie, jakby tam szuka� odpowiedzi na swoje w�tpliwo�ci.
Dannon chrz�kn��.
- Wygl�dasz zupe�nie jak tw�j ojciec, gdy tak robisz.
- To pewnie pierwszy komplement, jaki mi powiedzia�e�.
Z�odziej prychn�� z odraz�, posy�aj�c Loghainowi twarde spojrzenie.
- Nie zamierza�em prawi� ci komplement�w. - Splun�� pod nogi. - Skoro to nas nie dotyczy, jak rzek�e�... Chod�my st�d.
Loghain nie lubi�, gdy nim dyrygowano. Odpowiedzia� z�odziejowi r�wnie twardym spojrzeniem i przez d�ug� chwil� milcza�.
- Je�li chcesz i�� - rzuci� cicho - to id�.
Wielkolud nie ruszy� si� jednak z miejsca, cho� Loghain dostrzeg�, �e nerwowo przest�pi� z nogi na nog�. Dannon nie lubi� takich sytuacji. K�usownik niemal s�ysza� jego my�li - z�odziej pomy�la�, �e jest ciemno, a on ma n�, zastanawia� si�, czy b�dzie musia� go u�y� i co powie po powrocie do obozu banit�w, je�eli to zrobi... Loghaina kusi�o, by sprowokowa� towarzysza jeszcze bardziej. Mia� ochot� stan�� przed nim i spojrze� wyzywaj�co. Kto wie, mo�e Dannon mia� do�� odwagi, by wrazi� k�usownikowi ostrze i za�atwi� spraw� raz na zawsze. Z tego, co Loghain wiedzia�, z�odziej by� tak�e zab�jc�, takim, kt�ry lubi zadawa� b�l ofiarom i s�ucha� ich krzyk�w - w�a�nie ta przesz�o�� sprawi�a, �e musia� ucieka�. A mo�e Loghain by� tylko g�upi, �e nie pos�ucha� Dannona?
Szczerze w to w�tpi�.
Pomi�dzy m�czyznami znowu zapanowa�o d�ugie, pe�ne napi�cia milczenie, zak��cane tylko szumem wiatru w ga��ziach i dalekimi okrzykami my�liwych. Loghain zmru�y� oczy, ale nie si�gn�� po miecz i poczu� satysfakcj�, gdy Dannon pierwszy odwr�ci� wzrok.
Cisz� przerwa� odg�os zbli�aj�cych si� krok�w.
Dannon drgn�� czujnie, udawa� jednak, �e nic si� nie sta�o. Jakby wcale si� nie cofn��. I jakby tak naprawd� nie dosz�o do konfrontacji. Ale Loghain wiedzia� swoje.
W tej chwili kto� jednak nadchodzi� - po�piesznie i niezdarnie. Przedziera� si� w panice przez zaro�la, �ami�c ga��zie i robi�c mn�stwo ha�asu. Lis. Cz�owiek, kt�rego goni� - stwierdzi� Loghain. No jasne - i musia� wyle�� akurat prosto do nich, czy� nie? Je�eli w niebiosach jest Stw�rca, jak twierdz� kap�anki, to ma niew�tpliwie do�� wredne poczucie humoru.
Dannon nerwowo cofn�� si� o kilka krok�w, podczas gdy Loghain, przyczaiwszy si�, wyci�gn�� miecz. Przybysz nagle pojawi� si� na widoku, wychyn�wszy spo�r�d cieni jak niechciany dar, a potem zamar�, wbijaj�c w m�czyzn przera�one spojrzenie.
To by� m�odzieniec najwy�ej w wieku Loghaina, a zapewne m�odszy. Jasne w�osy i jeszcze ja�niejsz� sk�r� znaczy�y zadrapania, li�cie, brud i wcale spore smugi krwi. Z pewno�ci� nie by� odziany do w�dr�wek po lesie - na cienkiej, poszarpanej koszuli by�o mn�stwo b�ota, mo�na by pomy�le�, �e ch�opak ucieka� prze�ladowcom, czo�gaj�c si� przez ka�u�e. Krew zakrzep�a mu na twarzy i na r�kach. Chyba nie nale�a�a do niego, w ka�dym razie nie tylko. Kimkolwiek by� przybysz, bez w�tpienia musia� zabi�, aby uj�� pogoni. M�ody, lecz �miertelnie zdesperowany - oceni� Loghain.
Ch�opak skuli� si� w�r�d cieni jak z�apane w pu�apk� zwierz�, rozdarte mi�dzy pragnieniem ucieczki i walki. Za nim zabrzmia�y g�o�niej okrzyki po�cigu. Loghain powoli uni�s� d�o�, by pokaza� uciekinierowi, �e nie chce mu zrobi� krzywdy. A potem schowa� miecz. Jasnow�osy ch�opak nie poruszy� si�, tylko podejrzliwie zmru�y� oczy. Nerwowo zerka� to za siebie, sk�d rozbrzmiewa�y okrzyki, to na Loghaina i jego towarzysza.
- Wyno�my si� st�d! - sykn�� Dannon. - Za tym smarkaczem przybiegn� inni!
- Czekaj - szepn�� Loghain, nie spuszczaj�c wzroku z uciekiniera. Dannon naje�y� si� i k�usownik dostrzeg� b�ysk no�a. Unosz�c r�ce, by uspokoi� zar�wno towarzysza, jak i przybysza, zwr�ci� si� do m�odzie�ca skrytego w cieniu. - Kto ci� �ciga? - zapyta� powoli.
Jasnow�osy ch�opak zwil�y� usta, namy�laj�c si� kr�tko nad odpowiedzi�.
- Orlesia�skie psy - rzuci� oboj�tnie. Nadal si� nie rusza�.
Loghain zerkn�� na Dannona. Wielkolud skrzywi� si�, ale da�o si� zauwa�y�, �e wsp�czuje m�odemu, kt�ry znalaz� si� w podobnej jak ongi� z�odziej sytuacji. Bez w�tpienia interesowa�o go tylko w�asne bezpiecze�stwo, ale przynajmniej nie pr�bowa� przeszkodzi� Loghainowi. Ograniczy� si� jedynie do niech�tnego pomruku.
- Dobra odpowied�. - K�usownik post�pi� krok naprz�d. - Chod� z nami.
Dannon zakl�� pod nosem i ze wzrokiem wbitym w ziemi� schowa� n�, a potem zacz�� si� przekrada� w�r�d drzew. Loghain uda�, �e idzie w jego �lady, obserwowa� jednak, czy zbieg do nich do��czy. Przez d�ug� chwil� jasnow�osy ch�opak wyra�nie bi� si� z my�lami, lecz potem zerwa� si� i ruszy� bez dalszego wahania za z�odziejem i k�usownikiem.
Ca�a tr�jka w milczeniu wr�ci�a na �cie�k�, kt�r� przybyli Dannon i Loghain. Z�odziej prowadzi�, zostawiaj�c towarzyszy w tyle, jakby chcia� od nich uciec. Postawa wielkoluda zdradza�a niech�� i gniew. Loghaina ma�o to obchodzi�o.
Poruszali si� szybko i wkr�tce okrzyki pogoni za jasnow�osym m�odzie�cem zamilk�y. Obcy chyba poczu� ulg�, tym wi�ksz�, gdy wyszli z lasu w ja�niejszy blask ksi�yca. Loghain m�g� si� wreszcie przyjrze� lepiej uciekinierowi. To, co zobaczy�, mocno go zmiesza�o. Odzienie ch�opaka, cho� brudne i podarte, by�o eleganckie i zdobne. Buty wygl�da�y na solidne i wykonane z dobrej sk�ry. Przypomina�y Loghainowi obuwie, jakie zwykli nosi� rycerze, kt�rych kiedy� widzia�. Z pewno�ci� zbieg nie by� n�dzarzem. Ale trz�s� si� z zimna i strachu na ka�dy odg�os w�r�d drzew - zatem nie zwyk� cz�sto przebywa� w lesie.
- Zaczekaj, Dannonie - zawo�a� k�usownik, przystaj�c.
Z�odziej zatrzyma� si� niech�tnie. Loghain odwr�ci� si� do jasnow�osego m�odzie�ca. Ten znowu przygl�da� im si� podejrzliwie, przenosz�c wzrok to na jednego, to na drugiego, jakby zastanawiaj�c si�, kt�ry pierwszy rzuci si� do ataku.
- Tutaj mo�emy si� rozsta� - oznajmi� Loghain niepewnie.
- Stw�rcy niech b�d� dzi�ki - wymamrota� pod nosem Dannon.
M�odzieniec zamy�li� si� na chwil�, rozgl�daj�c si� i zapewne pr�buj�c rozpozna� okolic�. Ze skraju lasu bez trudu mo�na by�o dostrzec pola uprawne.
- Znajd� drog�.
Loghain nie potrafi� rozpozna� akcentu, ale ze sposobu, w jaki ch�opak m�wi�, jasno wynika�o, �e jest wykszta�cony. Pewnie syn kupca.
- Na pewno? - K�usownik wskaza� na podarte odzienie. Ch�opak nie mia� nawet peleryny czy p�aszcza. - Zdaje mi si�, �e zamarzniesz na ko��, zanim dotrzesz do wsi. - Uni�s� brew. - O ile tam w�a�nie zmierza�e�... I ci ludzie, kt�rzy szli za tob�.
- Dlaczego ci� gonili? - zapyta� dociekliwie Dannon, wysuwaj�c si� przed Loghaina.
Jasnow�osy m�odzieniec milcza�, nie patrz�c ani na k�usownika, ani na z�odzieja, jakby niepewny, komu winien odpowiedzie�. Spu�ci� wzrok na swoje d�onie, na smugi krwi czarnej w blasku ksi�yca. Wydawa�o si�, jakby dopiero teraz je zauwa�y�. Bez w�tpienia by� przestraszony, cho� stara� si� zwalczy� ten l�k.
- Chyba zabi�em jednego z nich... - wykrztusi�.
Dannon gwizdn�� z aprobat�.
- No, to �atwo nie odpuszcz�.
Loghain zmarszczy� brwi.
- To ludzie banna Ceorlica, jak rozumiem?
- Po cz�ci - zgodzi� si� jasnow�osy m�odzieniec. - Oni... Zabili... mojego przyjaciela.
B�l, kt�ry przemkn�� mu po twarzy, zdradzi� Loghainowi, �e ch�opak nie powiedzia� ca�ej prawdy. Zbieg zamkn�� oczy i zadr�a� ponownie, bezskutecznie pr�buj�c wytrze� krew z policzk�w. K�usownik spojrza� na Dannona. Wielkolud w odpowiedzi wzruszy� ramionami. W�tpliwe, by poznali ca�� histori� ch�opaka. Zreszt� Loghain nie s�dzi�, aby to by�o konieczne. Nie po raz pierwszy zdarza�o si�, �e banici natrafiali na kogo�, kto stan�� na drodze Orlesian. A na miejscu tego ch�opaka k�usownik te� nie ufa�by przypadkowo napotkanym ludziom. Zapewne m�odzieniec by� kim� wi�cej, ni� wydawa�o si� na pierwszy rzut oka, jednak Loghain czu�, �e mo�e mu zaufa�. A intuicja rzadko go zawodzi�a.
- S�uchaj - westchn�� ci�ko. - Nie mamy pewno�ci, kto ci� �ciga. Powiedzia�e�, �e to ludzie lojalni wobec Orlesian, i wierz� ci na s�owo.
M�odzieniec otworzy� usta, jakby chcia� zaprotestowa�, ale Loghain uni�s� d�o�.
- Niewa�ne, kim s�, ale jest ich wielu. Nied�ugo zorientuj� si�, �e wyszed�e� z lasu. Pierwsze miejsce, w jakim zaczn� ci� szuka�, to Lothering. Znasz inne, gdzie m�g�by� si� ukry�?
Jasnow�osy ch�opak ponuro zwiesi� g�ow�.
- Nie... Ja... Nie wydaje mi si�. Tam, gdzie m�g�bym, nie�atwo dotrze�. - A potem zacisn�� z�by i spojrza� Loghainowi w oczy. - Ale poradz� sobie.
Loghain nie w�tpi�, �e m�odzieniec spr�buje. Z pewno�ci� poniesie kl�sk�, ale i tak spr�buje. Czy to oznaka uporu, czy g�upoty, czy jeszcze czego� innego - tego k�usownik nie wiedzia�.
- Mamy ob�z - rzuci�. - Ukryty.
- Wy... Zdaj� sobie spraw�, �e nie musicie mi pomaga�. Jestem wdzi�czny. - Spojrza� niepewnie na banit�w. - To nie jest konieczne.
- No, to co? Przynajmniej znajdziemy ci jak�� peleryn�. B�dziesz te� m�g� si� umy�... i zaczniesz wygl�da� mniej podejrzanie. - Loghain wzruszy� ramionami. - Albo mo�esz i�� swoj� drog�. Tw�j wyb�r.
Ch�opak zadr�a�, gdy od p�l dmuchn�� mro�ny wiatr. Przez chwil� wydawa� si� zagubiony, jakby �egna� si� z �yciem, kt�re wi�d� dotychczas. Loghain wiedzia� a� za dobrze, �e los nie obchodzi si� z lud�mi �agodnie. Temu smarkaczowi te� nie popu�ci� - dzieciak by� zrozpaczony. Ale Loghaina, cho� to dostrzeg�, bynajmniej nie ogarn�o wsp�czucie. Zaoferowa� pomoc, a to wi�cej, ni� m�odzieniec m�g� oczekiwa�.
Dannon prychn�� na obcego.
- Na tchnienie Stw�rcy, cz�owieku! Sp�jrz na siebie! My�lisz, �e poradzisz sobie sam?
Loghain zmierzy� wielkoluda pow�tpiewaj�cym spojrzeniem.
- Co� nagle zmieni�e� nastawienie...
- Ha! To ty zaci�gn��e� tu m�odego. A skoro tu jest, r�wnie dobrze mo�emy go st�d zabra�. - Odwr�ci� si� na pi�cie i ruszy� naprz�d. - Im szybciej znajd� si� przy ogniu, tym lepiej.
Jasnow�osy m�odzieniec nadal spogl�da� pod nogi, wyra�nie niepewny i zawstydzony.
- Ja... Nie mam nic cennego. To znaczy �eby wam odp�aci� za pomoc - doda� szybko.
Nic cennego, co mo�na ukra�� - to tak naprawd� mia� na my�li. Ale Loghain nie poczu� si� obra�ony, wszak on i Dannon byli w rzeczy samej z�odziejami.
- Nie s�dzisz chyba, �e robimy to dla zap�aty, co?
M�odzie�cowi nie przysz�a do g�owy stosowna odpowied�, wi�c tylko skin�� g�ow� bez przekonania.
Loghain wskaza� na oddalaj�cego si� coraz bardziej Dannona.
- Zatem lepiej go dogo�my, zanim wpadnie w jak�� dziur�. - Wyci�gn�� r�k�. - Na imi� mi Loghain.
Ch�opak zawaha� si� na okamgnienie, zanim u�cisn�� d�o�.
- Hiram.
To, rzecz jasna, by�o k�amstwo. Loghain zaniepokoi� si�, czy nie po�a�uje, �e udzieli� zbiegowi pomocy. Intuicja dotychczas go nie zawiod�a, ale zawsze jest ten pierwszy raz. Jednak co si� sta�o, to si� nie odstanie. Skin�wszy na Hirama, ruszy� za Dannonem. Razem opu�cili las.
DWA
Kiedy Maric si� obudzi�, by� pewien, �e znajduje si� w obozie rebeliant�w i pad� jedynie ofiar� wyj�tkowo paskudnego koszmaru. Pewnie zaraz matka zajrzy do komnaty i zgani syna, �e �pi tak d�ugo. Na chwil� poczu� ulg�. Jednak zaraz zrozumia�, �e to fa�szywa nadzieja. Pomieszczenie nie przypomina�o komnaty, a koc, kt�rym Maric by� okryty, by� wytarty i cuchn�� ple�ni�. Siniaki i zadrapania, wczoraj tak bolesne, znowu dokucza�y. Ch�opak z oporem przypomnia� sobie wydarzenia minionej nocy.
Kilka razy podczas w�dr�wki m�czyzna, kt�ry kaza� si� nazywa� Loghainem, sprawdza�, czy nie s� �ledzeni. To z kolei denerwowa�o wi�kszego, Dannona, szczeg�lnie gdy Loghain nalega�, by wracali do obozu d�u�sz� drog�. Maric nie mia� nic przeciwko dodatkowej ostro�no�ci, kiedy jednak wraz z towarzyszami dotar� do wzg�rz, nogi odm�wi�y mu pos�usze�stwa. Przez par� godzin skrada� si� przecie� w mroku i przemarz� do szpiku ko�ci, a z nieoczekiwanymi ratownikami zamieni� ledwie kilka s��w. Pami�ta� mgli�cie, jak wkroczy� do obozu - zaskoczy�a go liczba ko�lawych, n�dznych sza�as�w i namiot�w rozrzuconych mi�dzy ska�ami i zaro�lami. Spodziewa� si� mo�e garstki wyj�tych spod prawa, ale nie ca�ej spo�eczno�ci ukrytej w w�do�ach. Pami�ta� tak�e podejrzliwe spojrzenia i oskar�aj�ce szepty, jakie go powita�y, ale w tamtej chwili by�o mu ju� wszystko jedno, czy banici zamkn� go w jakiej� ciemnicy, czy ugotuj� na kolacj�. Sen, kt�rego tak bardzo potrzebowa�, wzi�� ch�opaka w ramiona i utuli� do nie�wiadomo�ci.
Cichy plusk wody wyrwa� Marica ze wspomnie� i przywr�ci� do tera�niejszo�ci. Nieopatrznie otworzy� oczy - wpadaj�ce przez ma�e okno promienie popo�udniowego s�o�ca o�lepi�y go natychmiast. Wzrok mu si� rozmywa�, g�owa pulsowa�a natr�tnie i nieprzyjemnie. Po chwili ch�opak przyzwyczai� si� do �wiat�a i zacz�� widzie� ostrzej, ale niewiele by�o do ogl�dania. Pami�ta�, �e w obozie sta�a jedna prawdziwa chata - zapewne maj�ca najwy�ej jedn� izb� - i chyba w�a�nie w niej si� znalaz�. Umeblowanie by�o tu wi�cej ni� skromne, ko�lawy st� i kilka pniak�w s�u��cych za sto�ki, pokrytych brudnymi szmatami. Jedyn� ozdob� stanowi� rze�biony kawa�ek drewna wisz�cy nad pos�aniem: s�o�ce wpisane w okr�g. �wi�ty symbol.
Maric przeci�gn�� si�, pr�buj�c dzielnie znosi� b�l. Z przyjemnym zaskoczeniem zda� sobie spraw�, �e nadal ma na sobie w�asn� bielizn�.
- Obudzi�am ci�? - g�os dobieg� zza pos�ania. M�odzieniec obr�ci� g�ow�. U�wiadomi� sobie, �e kobieta, kl�cz�ca przy misce wody, ze szmat� w d�oniach, musia�a tu by� ca�y czas. - Przepraszam. Stara�am si� nie robi� ha�asu.
Kobieta m�wi�a z godno�ci� i nosi�a czerwon� szat� Zakonu. Maric, zanim prze�ladowania uzurpatora zmusi�y rebeli� do ukrywania si�, par� razy mia� okazj� odwiedzi� �wi�tynie. Matka nalega�a, by edukacja syna obj�a te� sprawy religii. Ch�opak wierzy� w Stw�rc� i czci� po�wi�cenie Jego oblubienicy oraz prorokini, Andrasty, jak ka�dy mieszkaniec kr�lestwa Ferelden. I potrafi� rozpozna� kap�ank�, kiedy mia� j� przed oczyma. Co robi�a w obozie ludzi wyj�tych spod prawa?
- Wasza... wielebno��? - g�os mia� ochryp�y i zduszony, s�owa przesz�y w kaszel, kt�ry pog��bi� tylko pulsowanie w czaszce. Maric j�kn�� g�o�no i opad� na pos�anie, bo zawroty g�owy wywo�a�y md�o�ci.
Kobieta roze�mia�a si� gorzko.
- Och, nie, m�j drogi, nie. Nie jestem a� tak wielebna.
Maric widzia� j� teraz wyra�niej. Wiek pozostawi� na kobiecie swoje pi�tno, lecz obszed� si� z ni� �agodnie. Jasne loki zaczyna�a przetyka� siwizna, a szare oczy otacza�a sie� g��bokich zmarszczek. Bez w�tpienia za m�odu by�a pi�kno�ci�, cho� czasy te min�y ju� dawno. Na czerwonym ornacie nosi�a z�oty medalion z wygrawerowanym krzy�em Andrasty otoczonym �wi�tym p�omieniem. Kobieta zauwa�y�a spojrzenie Marica i u�miechn�a si�.
- Wiedz, �e moje dni w hierarchii Zakonu dawno przemin�y.
Wycisn�a szmatk� i wr�ci�a do obmywania twarzy ch�opaka. Woda by�a ch�odna i orze�wiaj�ca, wi�c Maric po prostu zamkn�� oczy i podda� si� zabiegom. Kiedy kap�anka sko�czy�a, dotkn�� jej d�oni.
- Jak d�ugo ja?...
Przygl�da�a mu si� przez d�u�sz� chwil� wyblak�ymi szarymi oczyma. By�o w nich wsp�czucie, lecz r�wnie� czujno�� i podejrzliwo��.
- Prawie ca�y dzie� - odpowiedzia�a w ko�cu. A potem u�miechn�a si� uspokajaj�co i odgarn�a Maricowi w�osy z czo�a. - Nie martw si� tym, m�odzie�cze. Cokolwiek zrobi�e�, tutaj jeste� bezpieczny. Przynajmniej teraz.
- A gdzie jest to tutaj, je�li mog� wiedzie�?
- Loghain ci nie powiedzia�? - Kap�anka westchn�a i wykr�ci�a szmatk�. Woda w misce natychmiast zabarwi�a si� szkar�atem. - Nie, rzecz jasna, nie powiedzia�. Trzeba chyba smoka, �eby wyci�gn�� z tego ch�opaka wi�cej ni� dwa zdania pod rz�d. Jest tak podobny do ojca... - Rozbawione spojrzenie, jakie pos�a�a Maricowi, mia�o chyba oznacza�, �e to wszystko wyja�nia. - To Po�udniowe Wzg�rza, tu� nieopodal G�uszy... Ale tego, jak mi si� zdaje, zd��y�e� si� ju� domy�li�. - Kobieta mocniej przetar�a ty� g�owy ch�opaka, wywo�uj�c przeszywaj�ce uderzenie b�lu. Chyba mocno si� uderzy�em - u�wiadomi� sobie, ale stara� si� nie my�le�, na ile powa�nie si� zrani�. - To miejsce nie ma nazwy. Tymczasowo tu mieszkamy i tyle. Zdesperowani ludzie przychodz� tu od czasu do czasu i gromadz� si�, gdy zachodzi konieczno��. Jak teraz. Wi�kszo�� usi�uje po prostu prze�y�.
- Znam to - wymamrota� Maric. Zastanawia� si� jednak, na ile jego dotychczasowe �ycie mo�na por�wna� do tego w obozie. Nawet w ci�g�ym ruchu on i matka ukrywali si� w znacznie lepszych warunkach ni� ludzie tutaj. Stare warownie, opactwa ukryte w�r�d g�r... Zawsze te� znalaz� si� szlachcic got�w ich ugo�ci�, cho�by na jedn� noc, by mogli odpocz�� od marszu i spania w namiocie. Przestronnym namiocie. Maric zawsze narzeka� na zakazy, kt�re musia� znosi�, na nud�, na brak swobody. S�dz�c po n�dzy, jak� widzia� w tym obozie, tutejsi ludzie zapewne uznaliby ch�opaka za uprzywilejowanego. I chyba tak w�a�nie by�o.
- Przewodzi nam Gareth. Troszczy si� o nasze bezpiecze�stwo, ale z ka�dym rokiem takich jak my jest coraz wi�cej. Zdaje si�, �e krzywda nie robi sobie wolnego. Pojawia si� tyle zagubionych dusz, kt�re nie maj� si� do kogo zwr�ci�... - Kap�anka przetar�a czo�o Marica, marszcz�c brwi w nieskrywanym zmartwieniu. - Gareth to ojciec Loghaina. Widzia�e� si� z nim?
- Nie mia�em okazji.
- Nied�ugo b�dziesz mia�. - Wykr�ci�a szmatk�. Tym razem wod� zabarwi� brud. Ciekawe, czy g�owa Marica wygl�da r�wnie paskudnie. - A ja jestem siostra Ailis.
- Hiram.
- Tak, s�ysza�am. - Wskaza�a na r�ce ch�opaka. - Na pewno chcesz je umy�.
Maric zerkn�� na r�ce, nadal uwalane po �okcie zaschni�t� krwi� i b�otem. Przyj�� wilgotn� �ciereczk� bez s�owa.
- Sporo krwi - zauwa�y�a kobieta.
- W wi�kszo�ci nie mojej. - Spojrzenie ch�opaka by�o spokojne, nawet wyrachowane.
- Jak si� z tym czujesz?
M�odzieniec powoli wytar� r�ce, nie podnosz�c wzroku. Wiedzia�, o co pyta�a kap�anka. Jeszcze w lesie instynktownie ukry� swoj� prawdziw� to�samo��, chyba s�usznie. Nawet siostra Ailis powiedzia�a, �e ludzie z obozu s� zdesperowani. Maric nie mia� poj�cia, jak uzurpator m�g�by ich nagrodzi�, gdyby wydali nast�pc� Kr�lowej Rebeliantki, ale nagroda zapewne przekracza�aby naj�mielsze oczekiwania wyj�tych spod prawa. Nie trzeba by� n�dzarzem, by wiedzie�, �e obietnica bogactwa mo�e skusi� ka�dego. Ciekawe, ile z�otych suweren�w kosztowa� miecz, kt�ry przebi� brzuch matki Marica?
- Zosta�em zaatakowany. Broni�em si� - zabrzmia�o to p�asko i fa�szywie nawet w jego w�asnych uszach. - Ci ludzie zabili moj� matk�.
Nawet wypowiadaj�c na g�os te s�owa, nie mia� wra�enia, �e s� prawdziwe.
Siostra spogl�da�a na niego uwa�nie przez d�ug� chwil�.
- Niechaj Stw�rca przyjmie j� do siebie - zaintonowa�a �agodniejszym tonem.
Maric zawaha� si�.
- Niechaj Stw�rca przyjmie j� do siebie - powt�rzy� ochryple rw�cym si� od smutku g�osem.
Siostra Ailis uj�a jego d�onie w ge�cie zrozumienia i wsp�czucia. Maric wyrwa� je natychmiast, gwa�towniej, ni� zamierza�, ale kobieta nie skomentowa�a jego zachowania ani s�owem. Przez d�ug�, niezr�czn� chwil� ch�opak tylko patrzy� na swoje nieco czy�ciejsze palce. Kobieta raz jeszcze wyp�uka�a szmatk�.
- Skoro jeste� kap�ank�, co tutaj robisz? - niezdarnie zmieni� temat. U�miechn�a si�, jakby s�ysza�a to pytanie tysi�ce razy.
- Kiedy Stw�rca powr�ci� na ziemi�, postanowi� znale�� sobie oblubienic�, kt�ra b�dzie Jego prorokini�. M�g� przeszuka� wielkie imperium, bogate i rz�dzone przez pot�nych mag�w. M�g� p�j�� do cywilizowanych krain na zachodzie lub miast na p�nocnym wybrze�u. Ale On zwr�ci� si� do barbarzy�c�w �yj�cych na najdalszym kra�cu �wiata.
- I w�wczas oko Stw�rcy spocz�o na Andra�cie - wyrecytowa� Maric. - Na zrodzonej i wyros�ej w�r�d wyrzutk�w. Zosta�a oblubienic� Jego, z jej ust pop�yn�a Pie�� �wiat�a, a na jej rozkaz zast�py prawowiernych podbi�y Thedas.
- Wykszta�cony z ciebie m�odzieniec. - Siostra Ailis by�a pod wra�eniem, a Maric przekl�� swoje pragnienie, by si� popisywa�. Kobieta dotkn�a �wi�tego symbolu na szyi, tak jak dotyka si� starego przyjaciela. - Ludzie zapominaj�, �e Ferelden nie zawsze by� taki jak teraz, nie zawsze by� miejscem, sk�d pochodzi�a prorokini Stw�rcy. Ongi� cywilizowane pa�stwa uwa�a�y Ferelden za krain� przekl�t�.
Kap�anka u�miechn�a si� �agodnie, jej oczy rozb�ys�y.
- Czasem to, co najcenniejsze, mo�na znale�� tam, gdzie najmniej si� tego spodziewamy.
- Ale czy ci ludzie nie s�?...
- Rzezimieszkami? Z�odziejami? Mordercami? - Wzruszy�a ramionami. - Jestem tu, by ich prowadzi� i pomaga� w pr�bach losu najlepiej jak umiem. To, co uczynili, na koniec zostanie os�dzone przez Stw�rc�. I tylko On ma prawo ich os�dza�, nikt wi�cej.
- Uczeni os�dzili przecie� Andrast� po zako�czeniu krucjaty. A potem za kar� spalili j� na krzy�u, jak wiesz.
Zachichota�a z rozbawieniem.
- Tak, przypominam sobie, �e gdzie� o tym s�ysza�am.
Przerwa�o im przybycie Loghaina. M�ody m�czyzna wygl�da� teraz czy�ciej, ni� Maric pami�ta�, i nosi� pancerz ze sk�ry nabijanej �wiekami. Ubi�r wygl�da� na ci�ki, a wisz�cy na ramieniu �uk robi� wra�enie. Niezwykle dobra bro� jak na k�usownika - pomy�la� ch�opak. Jakby wyczuwaj�c, �e jest obserwowany, Loghain rzuci� mu ostre spojrzenie. W przeciwie�stwie do kap�anki nie kry� podejrzliwo�ci. Nagle onie�mielony Maric podci�gn�� koc pod brod�, by ukry� sw�j niekompletny str�j.
- Ach, nasz go�� postanowi� si� jednak obudzi� - wycedzi� k�usownik, nie spuszczaj�c wzroku z ch�opaka.
- Czuje si� ju� lepiej - oznajmi�a kap�anka. Wstaj�c, podnios�a misk� z pod�ogi. - Jego rany nie by�y �miertelne. Dobrze jednak, �e go tu przyprowadzi�e�, Loghainie.
K�usownik zerkn�� na kobiet�.
- To si� jeszcze oka�e. Powiedzia� ci co�?
Maric uni�s� d�o�.
- E... Ja ca�y czas tu jestem.
Siostra Ailis z rozbawieniem unios�a brew, spogl�daj�c na Loghaina.
- No w�a�nie. Dlaczego sam z nim nie porozmawiasz?
- Taki mia�em zamiar - mrukn�� k�usownik, a potem zwr�ci� si� do Marica: - M�j ojciec chce ci� widzie�.
Nie czekaj�c na odpowied�, odwr�ci� si� na pi�cie i wymaszerowa� z chaty.
Kap�anka wskaza�a stos ubra� le��cych obok sto�u w k�cie izby.
- Twoje buty s� pod sto�em. Niestety, reszt� rzeczy musia�am spali�. W tej stercie nie ma nic ozdobnego ani wyszukanego, ale na pewno znajdziesz co� odpowiedniego. - Odwr�ci�a si�, by odej��.
- Siostro Ailis! - zawo�a� za ni� Maric. Zatrzyma�a si� w progu i spojrza�a wyczekuj�co, ale ch�opakowi niespodziewanie zabrak�o s��w.
- Na twoim miejscu nie kaza�abym Garethowi czeka� - rzuci�a kr�tko kap�anka, a potem wysz�a.
***
Maric stan�� przed chat� i rozejrza� si�