5556

Szczegóły
Tytuł 5556
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5556 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5556 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5556 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SCOTT SMITH PROSTY PLAN Moim rodzicom, oraz - ze szczeg�lnym podzi�kowaniem - Alice Quinn, Gailowi Hochmanowi, Victorii Wilson i Elizabeth Hill. Nikt nie wybiera z�a dlatego, �e jest z�em; cz�owiek myli je ze szcz�ciem, z dobrem, kt�rego szuka. Mary Wollstonecraft Rozdzia� 1 Rodzice zgin�li w wypadku samochodowym rok po moim �lubie. Pewnej sobotniej nocy chcieli wjecha� na autostrad� I-75 i zderzyli si� czo�owo z wielk� ci�ar�wk� przewo��c� byd�o. Ojciec poni�s� �mier� na miejscu, gdy� dach zmia�d�onego samochodu �ci�� mu g�ow�. Matka cudem ocala�a. Zabrano j� do szpitala miejskiego w Delphii, gdzie ze z�amanym kr�gos�upem i z poharatanymi, zalanymi krwi� wn�trzno�ciami - serce uparcie pulsowa�o - �y�a jeszcze p�tora dnia. Kierowca ci�ar�wki wyszed� z wypadku z paroma niegro�nymi si�cami. Ci�ar�wka zapali�a si� i doszcz�tnie sp�on�a wraz z byd�em, wi�c gdy matka umar�a, wni�s� do s�du spraw� o odszkodowanie, kt�rym mia�a by� farma rodzic�w. Spraw� co prawda wygra�, lecz materialnego zado��uczynienia za poniesione straty nie otrzyma�: farma, wraz ze wszystkimi budynkami i ziemi�, by�a obci��ona hipotek�, a w chwili �mierci ojciec sta� na kraw�dzi bankructwa. Sara, moja �ona, mia�a swoj� ulubion� teori�. Twierdzi�a mianowicie, �e ojciec pope�ni� samob�jstwo, nie mog�c znie�� �enuj�cej i upokarzaj�cej my�li o stale rosn�cych d�ugach. Spiera�em si� z ni�, jednak bez wielkiego przekonania. Gdy patrz� na to z perspektywy lat, wydaje mi si�, �e poczyni� ku temu pewne przygotowania. Tydzie� przed wypadkiem przyjecha� do mnie p�ci�ar�wk� wy�adowan� meblami. Nie mieli�my ich gdzie postawi�, zreszt� na nic by si� nam nie przyda�y, tylko zagraci�yby dom. Ale bardzo nalega�, m�wi�, �e je�li ich nie we�miemy, pojedzie prosto na wysypisko �mieci i wszystkie wyrzuci. W ko�cu si� zgodzi�em i mebel po meblu znie�li�my je do piwnicy. Prosto od nas uda� si� do mojego brata, Jakuba, i podarowa� mu p�ci�ar�wk�. No i zostawi� testament. W pierwszej klauzuli nakazywa� Jakubowi i mnie, �eby�my z�o�yli uroczyst� przysi�g�, �e raz w roku, w dniu urodzin ojca, b�dziemy odwiedza� jego gr�b. Nast�pne klauzule tworzy�y skomplikowany, dziwaczny i troch� niesamowity dokument, zawieraj�cy kilkadziesi�t stron; ojciec w�drowa� po pokojach naszego starego domu i rozdziela� wszystkie znajduj�ce si� w nich przedmioty bez wzgl�du na ich wielko��, przeznaczenie czy warto��: komplet do golenia, szczotka i podniszczona Biblia - dla Jakuba; zepsuty mikser, buty robocze i przycisk do papieru z czarnego kamienia w kszta�cie wrony - dla mnie. Bezsensowny wysi�ek, pr�ny trud. Wszystko, co mia�o jak�kolwiek warto��, musieli�my natychmiast spieni�y�, �eby cho� cz�ciowo pokry� jego d�ugi, a rzeczy bezwarto�ciowe? C� po nich? Farm�, dom naszego dzieci�stwa, te� musieli�my sprzeda�. Kupi� j� s�siad. Przy��czy� ziemi� do swego gospodarstwa, kt�re wch�on�o j� niczym gigan- tyczna ameba, zburzy� dom, zasypa� piwnic� i zasia� na tym miejscu soj�. Nigdy, nawet w dzieci�stwie, nie by�em z bratem w dobrej komitywie, a w miar� up�ywu lat stawali�my si� sobie coraz bardziej obcy. W chwili wypadku nie ��czy�o nas praktycznie nic poza faktem, �e mieli�my tych samych rodzic�w. Ich nag�a �mier� nie wp�yn�a na polepszenie wzajemnych stosunk�w. Jakub, trzy lata ode mnie starszy, nie sko�czy� szko�y �redniej i mieszka� samotnie w ma�ym mieszkaniu nad sklepem �elaznym w Ashenville - w osadzie na skrzy�owaniu podrz�dnych dr�g oznaczonym ��tym, dzie� i noc migaj�cym �wiat�em, w miasteczku-wsi, jakich pe�no w p�nocnym Ohio. Latem pracowa� na budowie, zim� by� bezrobotny i �y� z zasi�ku. Natomiast ja sko�czy�em college - pierwszy z naszej rodziny - a potem dosta�em si� na uniwersytet w Toledo, gdzie zdoby�em dyplom magistra ekonomii i zarz�dzania. O�eni�em si� z Sara, kole�ank� ze studi�w, i przeprowadzili�my si� do Delphii, nieca�e pi��dziesi�t kilometr�w od Toledo. Tam na przedmie�ciu kupili�my dom, skromny i typowy: ciemnozielona oblic�wka z aluminium, czarne okiennice, gara� na dwa samochody, telewizja kablowa, kuchenka mikrofalowa. Wieczorami czyta�em �Ostrze Toledo�, popo�udni�wk�, kt�ra z cichym pla�ni�ciem l�dowa�a co wiecz�r przed naszymi drzwiami. Rano jecha�em do Ashenville, gdzie pracowa�em jako g��wny ksi�gowy i zast�pca kierownika magazynu paszowego Raikleya. Jakub i ja... Nie, nie czuli�my do siebie �adnych animozji, urazy ani niech�ci. Po prostu byli�my sob� skr�powani, nie wiedzieli�my, o czym rozmawia�, i rzadko pr�bowali�my to ukry�. Wychodz�c z pracy, niejednokrotnie widzia�em, jak ucieka przede mn� do bramy i za ka�dym razem miast b�lu odczuwa�em wielk� ulg�. Jedyn� wi�zi�, jaka ��czy�a nas po �mierci rodzic�w, by�a przysi�ga z�o�ona ojcu. Co roku w dniu jego urodzin jechali�my na cmentarz i stali�my nad grobem w nabrzmia�ej, niezr�cznej ciszy, czekaj�c, a� kt�ry� z nas da znak, �e czas min��, �e wype�nili�my zobowi�- zanie, �e pora si� po�egna� i wr�ci� do swojego �ycia. Te popo�udnia, czasami wieczory, by�y do�� przygn�biaj�ce i prawdopodobnie zrezygnowaliby�my z nich ju� po pierwszym razie, gdyby nie to, �e obaj bali�my si� nieokre�lonej kary, a mo�e zemsty zza grobu za z�amanie uroczystego przyrzeczenia. Ojciec urodzi� si� trzydziestego pierwszego grudnia, ostatniego dnia roku, wi�c nasze cmentarne wyprawy -jak ka�de wydarzenie w okresie �wi�tecznym - mia�y w sobie co� z rytua�u: traktowali�my je jak ostatni� przeszkod� dziel�c� nas od nowego roku. I w miar� up�ywu lat sta�y si� praktycznie jedynym momentem, kiedy dochodzi�o mi�dzy nami do d�u�szej rozmowy. Nadrabiaj�c zaleg�o�ci, opowiadali�my o naszym �yciu, wspominali�my rodzic�w albo dzieci�stwo, sk�adali�my sobie mgliste obietnice, �e b�dziemy widywa� si� cz�ciej. A potem wychodzili�my z cmentarza z poczuciem w miar� bezbole�nie spe�nionego, cho� nieprzyjemnego, obowi�zku. Trwa�o to siedem lat. �smego roku, 31 grudnia 1987, Jakub przyjecha� po mnie swoj� p�ci�ar�wk�. Sp�ni� si� i zamiast o trzeciej zajecha� przed dom o wp� do czwartej, w dodatku towarzyszy� mu jego przyjaciel Lou i pies. Byli na rybach - zim� �owili prawie codziennie - i przed wizyt� na cmentarzu mieli�my podrzuci� Lou do Ashenville. Nigdy nie przepada�em za Lou, a on chyba nie przepada� za mn�. Nazywa� mnie �panem ksi�gowym�, a wypowiada� te s�owa z ironiczn� pogard�, daj�c mi do zrozumienia, �e powinienem wstydzi� si� swojej pracy, jej konwencjonalno�ci i nijako�ci oraz stabilizacji finansowej, jak� zapewnia�a. Dziwnie mnie onie�miela�, chocia� nie wiedzia�em, dlaczego. Nie, na pewno nie chodzi�o o jego fizyczn� obecno��. Lou by� niskim, lekko �ysiej�cym czter- dziestopi�cioletnim blondynem z zacz�tkami brzucha. W�osy mia� bardzo cienkie i rzadkie - prze�witywa�a spod nich sk�ra g�owy, r�owawa i jakby sp�kana - a z�by krzywe, co sprawia�o, �e wygl�da� nieco komicznie, jak marna, dwuwymiarowa karykatura twardziela z przygodowych ksi��ek dla m�odzie�y, jak stary bokser, uliczny bandzior albo zbieg�y wi�zie�. Gdy ruszy�em w ich stron�, Lou wysiad�, �eby si� ze mn� przywita�, ale g��wnie chodzi�o mu o to, �ebym musia� siedzie� po�rodku, mi�dzy nim a Jakubem. - Sie masz, Hank - rzek�, szczerz�c z�by w u�miechu. Siedz�cy za kierownic� Jakub te� si� do mnie u�miechn��. Mery Beth, jego pies, przero�ni�ty kundel z dominuj�cymi cechami owczarka niemieckiego przemieszanego z labradorem, le�a� z ty�u, na skrzyni. Pies by� samcem, ale Jakub nazwa� go imieniem dziewczyny, z kt�r� chodzi� w szkole �redniej - pierwszej i jedynej dziewczyny w jego �yciu - i zawsze m�wi� o nim �ona�, jakby chcia� ukry� jego prawdziw� p�e�. Wsiad�em, za mn� Lou, po czym Jakub w��czy� bieg wsteczny i wyjechali�my na ulic�. Mieszka�em na przedmie�ciu, w Fort Ottowa, w male�kiej dzielnicy, a w�a�ciwie w poddzielnicy Delphii; jej nazwa mia�a upami�tnia� bohaterstwo i po�wi�cenie mieszka�c�w granicznej plac�wki wojskowej; zamarzli tu na �mier� tu� przed wybuchem wojny o niepodleg�o�� Stan�w Zjednoczonych. Domy zbudowano na ziemi uprawnej, na bezlito�nie p�askim, r�wnym terenie, kt�ry pr�bowano sztucznie urozmaici�: drogi tworzy�y zakola wok� wyimaginowanych przeszk�d, a ludzie sypali na podw�rzach wielkie kopce przypominaj�ce staro�ytne kurhany grzebalne i obsadzali je roz�o�ystymi krzewami. Wszystkie domy na mojej ulicy by�y male�kie i sta�y w rz�dzie, jeden przy drugim. Po�rednik handlu nieruchomo�ciami nazywa� je domami dla rozpoczynaj�cych wsp�lne �ycie albo domami spokojnej staro�ci, zale�nie od wieku klienta, bo zamieszkiwali je m�odo�e�cy wst�puj�cy na pierwsze szczeble kariery zawodowej i emeryci, kt�rzy pokonali ju� szczeble ostatnie: ci pierwsi planowali dzieci i pi�li si� do g�ry, chc�c jak najszybciej przeprowadzi� si� do lepszej dzielnicy, ci ostatni przejadali oszcz�dno�ci ca�ego �ycia, zapadali na zdrowiu i czekali, a� doros�e ju� dzieci wy�l� ich do domu starc�w. Fort Ottowa: stacja po�rednia, pierwszy i ostatni szczebel drabiny. Oczywi�cie Sara i ja nale�eli�my do tych pierwszych. Za�o�yli�my konto w banku - nasze oczko w g�owie - i regularnie oszcz�dzali�my w nadziei, �e pewnego dnia zrobimy pierwszy krok i wyjedziemy z Delphii, by pi�� si� coraz wy�ej i wy�ej. Przynajmniej taki mieli�my plan. Min�li�my granice osiedla, skr�cili�my na zach�d; zygzakowate uliczki, zbite grupki jednopi�trowych domk�w z �ukowatymi podjazdami, hu�tawkami, ogrodowymi sto�ami i krzese�kami zosta�y daleko w tyle. Drogi sta�y si� prostsze i du�o w�sze. Miejscami zawiewa� je �nieg, tworz�c na poboczach d�ugie, cienkie, w�owate zaspy. Odleg�o�ci mi�dzy domami by�y coraz wi�ksze, bo tutaj nie rozdziela�y ich male�kie trawniczki, lecz wielkie po�acie ��k i p�l. Drzewa te� znikn�y. Horyzont poszerzy� si�, krajobraz by� monotonny i pos�pny. Wjechali�my na szarobia�e pustkowie, mijaj�c po drodze coraz mniej samochod�w. Przeja�d�ka nie nale�a�a do wygodnych ani przyjemnych. P�ci�ar�wka Jakuba mia�a jedena�cie lat i nie by�o w niej chyba ani jednej cz�ci, kt�ra by na to nie wskazywa�a. Kiedy� pokrywa�a j� warstwa jasnoczerwonego lakieru, ulubionego koloru mojego brata, ale czerwie� najpierw wyp�owia�a, a p�niej nie wiadomo dlaczego �ciemnia�a, przybieraj�c kolor starego burgunda. Burty by�y pokryte parchami rdzy, amortyzatory dobite, ch�odnica uszkodzona, tylne okno wybite i zast�pione plastikow� p�acht�, radio zepsute, wycieraczki zerwane, a w pod�odze zia�a dziura wielko�ci pi�ki do baseballa. Przez dziur� wpada� do �rodka strumie� lodowatego powietrza i rozdyma� praw� nogawk� moich spodni. Jakub i Lou rozmawiali o pogodzie: o wietrze, o utrzymuj�cej si� fali mroz�w, o �niegu, kt�ry teraz nie pada�, ale kt�ry na pewno wkr�tce spadnie, o tym, �e dok�adnie rok temu, akurat w sylwestra, pada� deszcz. Ja s�ucha�em i milcza�em. O ile w obecno�ci samego Jakuba odczuwa�em niezr�czne skr�powanie, o tyle w obecno�ci brata i jego kumpla Lou zawsze by�em za�enowany i wyobcowany. Mieli sw�j prywatny, a� agresywnie prywatny, spos�b porozumiewania si�. M�wili j�zykiem zakodowanym, intymnym i pe�nym taje- mniczych niedom�wie�, a ich �arty i dowcipy by�y nie tyle g�upie co m�tne, dziecinnie naiwne i szkolne. Lou m�wi� �krawat�, silnie akcentuj�c pierwsz� sylab�, na co Jakub kraka� jak wrona, i obaj skr�cali si� ze �miechu. Wprawiali mnie w zak�opotanie, traci�em orientacj� i ca�y czas mia�em wra�enie, �e si� ze mnie nabijaj�. Min�li�my zamarzni�ty staw, na kt�rym roi�o si� od �migaj�cych na �y�wach dzieci ubranych w jaskrawe kurtki. W oddali wykwit�y niewyra�ne plamki starych, zniszczonych stod�. Ten widok zawsze mnie zaskakiwa�: od domu dzieli�o mnie ledwie dziesi�� minut drogi, a tu wok� pola, ��ki i farmy. Przed Ashenville skr�cili�my na po�udnie. Otar�szy si� o przedmie�cia, pojechali�my prosto i zostawiaj�c miasto za horyzontem, dotarli�my do stanowej autostrady numer siedemna�cie. Autostrad� trafili�my jak po sznurku do Burnt Road, a ta poprowadzi�a nas na p�noc, do Anders Park Road, kt�r� przecina� d�ugi betonowy most na Anders Creek. Na jego por�czach le�a�a gruba warstwa puszystego �niegu, co sprawia�o, �e wygl�da� jak z bo�onarodzeniowej bajki, jak most z czarodziejskiego piernika ozdobionego bielutkim luk- rem. Za mostem po prawej stronie drogi rozci�ga� si� park imienia Andersa, co� w rodzaju rezerwatu przyrody, nad kt�rym piecz� sprawowa�y w�adze okr�gowe. Mia� kszta�t kwadratu o ponad trzykilometrowych bokach z oczkiem stawu dok�adnie po�rodku. Latem staw otacza�y starannie przystrzy�one trawniki � miejsce idealne na piknik; przyje�d�a�y tu chmary wycieczkowicz�w z Toledo: jedli, pili, dzieci puszcza�y latawce, rzuca�y do siebie lataj�cymi talerzami. W�a�cicielem tych teren�w by� niegdy� Bernard C. Anders, samochodowy magnat z Detroit. Kupi� t� ziemi� w latach dwudziestych i wybudowa� na niej wielk� rezydencj� letni�, kt�rej zmursza�e fundamenty wci�� mo�na ogl�da� nad stawem. Zmar� podczas wielkiego kryzysu, a posiad�o�� przesz�a na �on�. Wprowadzi�a si� do domu i nie zwa�aj�c na srogie zimy mieszka�a w nim przez czterdzie�ci lat; opu�ci�a rezydencj� dopiero tu� przed �mierci�. Nie mia�a z Andersem dzieci, postanowi�a wi�c odda� ziemi� pod opiek� w�adz okr�gu, wszak�e pod warunkiem, �e powstanie tu rezerwat przyrody imienia jej m�a. Jak na rezerwat czy park wypoczynkowy miejsce by�o do�� niezwyk�e, przypomina�o bowiem samotn� wysp� otoczon� po�aciami rozleg�ych p�l. W�adze okr�gu jednak szybko to sobie skalkulowa�y, podliczy�y ulgi podatkowe zwi�zane z za�o�eniem oraz prowadzeniem rezerwatu i skwapliwie warunek zaakceptowa�y. Dom zburzono, ustawiono sto�y, wytyczono trasy wycieczkowe i w ten oto spos�b powsta� rezerwat przyrody imienia Andersa. Nieca�e dwa kilometry za mostem, mniej wi�cej w po�owie po�udniowego obrze�a parku, drog� przeci�� nam lis. Wszystko zdarzy�o si� w mgnieniu oka. Po lewej stronie dostrzeg�em jaki� ruch, rud� b�yskawic� �migaj�c� po za�nie�onym polu. Zanim zd��y�em skupi� na niej wzrok, zanim dotar�o do mnie, �e to wielki, czerwonawy lis, zwinny i zdrowy, �e w zaci�ni�tych szcz�kach d�wiga martwego kurczaka, zanim to wszystko zarejestrowa�em - zwierz� by�o ju� na drodze, mkn�c przez ni� tu� przy ziemi, spi�te i naje�one, jakby chcia�o stamt�d zbiec w nadziei, �e cz�owiek go nie zauwa�y. Jakub wbi� nog� peda� hamulca. Samoch�d wpad� w po�lizg, zarzuci� ty�em w lewo, przednim zderzakiem zahaczy� o bry�y zlodowacia�ego �niegu na poboczu i rozora� je z g�o�nym, metalicznym zgrzytem. Dobieg� nas brz�kliwy odg�os p�kaj�cego szk�a - reflektor poszed� w drzazgi; p�ci�ar�wka grzmotn�a w co� i zastyg�a bez ruchu. Si�a uderzenia cisn�a nas do przodu, a przez plastikow� p�acht� zas�aniaj�c� tylne okno do szoferki wpad� przera�ony pies. Wpad� - czu�em na karku mu�ni�cie jego zimnej sier�ci - w panice przekozio�kowa�, rozpaczliwie wierzgn�� �apami, znikn�� w wyrwanej przez siebie dziurze, wskoczy� z powrotem na skrzyni�, jednym susem przesadzi� burt� i pogna� za lisem w stron� lasu. Pierwszy odezwa� si� Jakub: - Kurwa ma�! - mrukn�� cicho, Lou zachichota� i otworzy� drzwi. Wysiedli�my i obe- szli�my samoch�d. Uszkodzeniu uleg� tylko reflektor; stan�li�my przed mask� i przez chwil� patrzyli�my na stercz�ce z niego od�amki szk�a, Jakub pr�bowa� przywo�a� psa. - Mary Beth! - wrzasn��, a potem przenikliwie zagwizda�. Gdy tak stali�my, doszed�em do wniosku, �e nikt nie wzi��by nas za braci. Jakub by� podobny do ojca, ja do matki - r�nica by�a ogromna. Mam br�zowe w�osy i br�zowe oczy, jestem �redniej budowy cia�a i �redniego wzrostu. Jakub mierzy� kilkana�cie centymetr�w wi�cej, mia� niebieskie oczy i w�osy koloru piasku. I by� gruby, bardzo, ale to baaardzo gruby, tak gruby, �e wygl�da� jak przejaskrawiona karykatura nienasyconego �ar�oka. Mia� te� wielkie d�onie, wielkie stopy, wielkie z�by, ziemistoblad� cer� i nosi� grube - jak�eby inaczej! - okulary. Us�yszeli�my ujadanie psa. Wyra�nie si� od nas oddala�o. - Mary Beth! - wrzasn�� Jakub. W miejscu, gdzie stali�my, r�s� g�sty las - klony, d�by, jawory, buki - lecz poszycie by�o wzgl�dnie rzadkie i niskie. Na �niegu widnia�y tropy lisa: wij�c si� mi�dzy drzewami, znika�y w oddali. R�wnolegle do nich wiod�y tropy Mary Beth, troch� ciemniejsze i g��bsze, niczym �lady pozostawione przez hokejowy kr��ek. Teren by� idealnie p�aski. Ujadanie psa cich�o z sekundy na sekund�. Po drugiej strome drogi rozci�ga�o si� wyg�adzone �niegiem pole. Tam r�wnie� widnia�y tropy. Bieg�y pro�ciutko jak strzeli� - wygl�da�o na to, �e lis ucieka� zamaskowan� �niegiem bruzd� - przecina�y pole i gin�y hen, na horyzoncie. W oddali, na wschodzie, dostrzeg�em mgliste sylwetki zabudowa� farmy Dwighta Pedersona: k�pk� drzew, ciemnoczerwon� stodo��, dwa silosy na zbo�e i pi�trowy dom, w rzeczywisto�ci jasnoniebieski, lecz na tle �nie�nego krajobrazu szarawy i brzydki. - To by� kurczak Pedersona - skonstatowa�em. Lou kiwn�� g�ow�. - Zw�dzi� go, skurkowaniec. I to w bia�y dzie�. Jakub zagwizda� na Mary Beth. Po chwili odnie�li�my wra�enie, �e pies przesta� ucieka�. Ujadanie ani si� nie oddala�o, ani zbli�a�o, nie by�o ani g�o�niejsze, ani cichsze. Nads�uchiwali�my, przekrzywiwszy g�owy w stron� lasu. Poch�odnia�o - od pola zacina� ostry wiatr - i mia�em ochot� wr�ci� do szoferki, - Zawo�aj jeszcze raz - poradzi�em. Ale Jakub nie zwraca� na mnie uwagi. Patrzy� na Lou. - Zap�dzi�a go na drzewo - mrukn��. Lou wcisn�� r�ce do kieszeni bia�ej wojskowej panterki; kupi� j� z demobilu. - Na to wygl�da. - Nie przyjdzie. B�dziemy musieli po ni� p�j�� - doda� Jakub. Lou kiwn�� g�ow�, wyj�� z kieszeni we�nian� czapk� i okry� ni� r�owaw� �ysin�. - Spr�buj jeszcze raz, mo�e wr�ci - powiedzia�em. Znowu mnie zignorowa�, wi�c zawo�a�em sam. -Mary Beth! - W mro�nym powietrzu m�j g�os zabrzmia� �a�o�nie cicho. - Nie wr�ci - burkn�� Lou. Jakub pocz�apa� do samochodu i otworzy� drzwi od strony kierowcy. - Nie musisz i��, Hank - powiedzia�. - Jak chcesz, mo�esz tu zaczeka�. Nie mia�em ani czapki, ani ciep�ych but�w - nie planowa�em wyprawy przez za�nie�one pola - ale wiedzia�em, �e i Jakub, i Lou chc�, �ebym zosta� w samochodzie, �ebym czeka� na nich jak u�omny staruszek, i czu�em, �e id�c mi�dzy drzewami, b�d� si� ze mnie nabija�, �e kiedy wr�c�, zadr�cz� mnie g�upimi docinkami. Dlatego wbrew w�asnej woli powiedzia�em: - Nie. P�jd� z wami. Jakub zajrza� do szoferki, nachyli� si�, chwil� maca� za fotelem i wychyn�� z wozu z my�liwsk� strzelb� w r�ku. Z ma�ego kartonowego pude�ka wyj�� nab�j, wsun�� go do komory, trzasn�� zamkiem i odstawi� pude�ko za fotel. - Nie ma powodu. - Robi� wszystko, �eby mnie zniech�ci�. - Zmarzniesz, i tyle. K�cikiem oka widzia�em, �e Lou posy�a mu szelmowski u�miech. - Po kiego ci ta strzelba? - spyta�em. Jakub wzruszy� ramionami. Przytuli� bro� do piersi i postawi� ko�nierz kurtki, tak �e zakrywa� mu uszy. Kurtka by�a jaskrawoczerwona i jak wszystkie jego ubrania co najmniej o numer za ciasna. - To rezerwat - doda�em. - Tu nie wolno polowa�. Jakub u�miechn�� si�. - Wezm� rekompensat� - odrzek�. - Lisi ogon za st�uczony reflektor. - Zerkn�� na Lou. - Zabieram tylko jeden nab�j, jak wielki bia�y my�liwy. Uwa�asz, �e tak b�dzie w porz�dku? - Jak najbarrrdziej - odpar� tamten, zawijaj�c czubek j�zyka i przeci�gaj�c drug� sylab� ostatniego s�owa, na skutek czego skrzekliwie zaterkota�o. Wybuchn�li �miechem. Jakub wszed� niezdarnie na wysokie pobocze pokryte zwa�ami ubitego �niegu, zachwia� si�, jakby mia� run�� na drog�, odzyska� r�wnowag� i pow��cz�c nogami, ruszy� mi�dzy drzewa. Rozchichotany Lou poszed� za nim, zostawiaj�c mnie sa- mego. Sta�em na pustej drodze i waha�em si�, rozdzierany dwoma grzechami: lenistwa i dumy. Zwyci�y�a duma oraz my�l o docinkach Lou. Z niejakim obrzydzeniem - i wstr�tem do samego siebie - wspi��em si� na wysokie pobocze i spiesznie ruszy�em przez �nieg, �eby nie straci� ich z oczu. W lesie �nieg by� g��boki. Zapada�em si� w nim po kolana, w dodatku pod g�adk�, b�yszcz�c� warstw� czyha�y r�ne zasadzki, takie jak pnie powalonych drzew, g�azy, ga��zie, dziury i pniaki, dlatego w�dr�wka by�a o wiele uci��liwsza, ni� przypuszcza�em. Prowadzi� Lou. Szed� zwinnie i chy�o, p�dzi� mi�dzy drzewami jak �cigany szczur. Szed�em krok w krok za nim, a daleko z ty�u sapa� Jakub. Twarz mia� mocno zaczerwienion�, niewiele ja�niejsz� od kurtki, i wida� by�o, �e z trudem wlecze swe cielsko przez grz�ski �nieg. Ujadanie psa wprawdzie nie milk�o, ale wcale nie by�o g�o�niejsze. Szli�my tak mniej wi�cej kwadrans. I nagle �ciana drzew si� sko�czy�a, a teren gwa�townie opad�, tworz�c rozleg��, p�ytk� nieck�, jakby miliony lat temu uderzy� w to miejsce wielki meteoryt i odcisn�� w ziemi sw�j �lad. W poprzek niecki ros�y kar�owate, schorowane jab�onie - resztki sadu Bernarda Andersa. Przystan�li�my z Lou na kraw�dzi niecki, �eby zaczeka� na Jakuba. Nie rozmawiali�my; brakowa�o nam tchu. Jakub krzykn�� do nas spomi�dzy drzew i wybuchn�� �miechem, lecz ani Lou, ani ja nie zrozumieli�my, o co mu chodzi. Zlustrowa�em sad w poszukiwaniu psa j odnalaz�em jego trop. Znika� mi�dzy jab�oniami. - Nie ma go tu - oznajmi�em. Lou nads�uchiwa� chwil�. Ujadanie by�o st�umione i odleg�e. - Fakt - przyzna� - tu go nie ma. Zatoczy�em wzrokiem ko�o, wnikliwie obserwuj�c ca�� nieck�, horyzont i las za plecami. Pustkowie. Jedyn� �yw� istot�, jak� zauwa�y�em, by� Jakub brn�cy desperacko przez �nieg. Dzieli�o go od nas tylko pi��dziesi�t metr�w, ale szed� �a�o�nie wolno. Kurtk� mia� rozpi�t� i nawet z tej odleg�o�ci s�ysza�em jego pe�ne udr�ki sapanie. Strzelb� pos�ugiwa� si� jak lask�: �ciska� j� za luf�, kolb� wbija� w �nieg i st�pa� niczym niezdarna czapla. Zostawi� za sob� szerokie pasmo g��bokich, spl�tanych �lad�w i wygl�da�o to tak, jakby kto� wl�k� go przez las, jakby z kim� przez ca�� drog� walczy�, zaciekle wierzgaj�c nogami. Gdy do nas dotar�, by� zlany potem tak obficie, �e sk�ra dos�ownie mu parowa�a. Lou i ja stali�my patrz�c, jak pr�buje z�apa� oddech. - Chryste - wychrypia�. - Szkoda, �e nie zabrali�my nic do picia. - Zdj�� okulary, potar� je o kurtk� i spojrza� pod nogi, jakby mia� nadziej�, �e znajdzie tam dzbanek wody. Lou podni�s� r�k�, niczym czarodziej zakre�li� ni� wielki �uk, zbli�y� j� do prawego boku, strzeli� palcami i wyci�gn�� z kieszeni puszk� piwa. Otworzy� j�, spi� pian� i z u�miechem poda� puszk� Jakubowi. - Zawsze przygotowany - powiedzia�. Jakub poci�gn�� dwa t�gie �yki, robi�c mi�dzy nimi przerw� dla zaczerpni�cia tchu. Kiedy sko�czy�, zwr�ci� puszk� Lou. Ten odchyli� do ty�u g�ow�, przytkn�� puszk� do ust i zacz�� pi�. Pi� d�ugo i powoli, a jab�ko Adama chodzi�o mu tam i z powrotem niczym t�ok w cylindrze silnika. Potem chcia� pocz�stowa� mnie. To by� budweiser; czu�em charakterystyczny, s�odkawy zapach. Pokr�ci�em g�ow�. Dygota�em z zimna. Mi�nie n�g dr�a�y i gwa�townie pulsowa�y. W�dr�wka przez za�nie�ony las wycisn�a ze mnie si�dme poty, ale d�ugo czekali�my na Jakuba i wilgotna sk�ra oddawa�a ciep�o jak sprawna ch�odnica. - No co ty? - namawia� Lou. - �yknij sobie. Piwo ci nie zaszkodzi. - Nie, dzi�ki. Nie chce mi si� pi�. - Chce ci si�, chce. Sp�ywasz potem, przecie� widz�. Mia�em zamiar odm�wi� powt�rnie, tym razem bardziej stanowczo, ale przerwa� nam Jakub. - To samolot? - spyta�. Lou i ja odruchowo spojrzeli�my w niebo, przeszukuj�c wzrokiem chmury i nadstawiaj�c ucha, by wy�owi� z ciszy monotonny warkot silnik�w, i dopiero po d�u�szej chwili zauwa�yli�my, �e Jakub wskazuje r�k� resztki sadu Andersa. Pow�drowali�my spojrzeniem w tamtym kierunku i rzeczywi�cie po�rodku niecki, mi�dzy rz�dami kar�owatych jab�oni, dostrzegli�my zamaskowane �niegiem wybrzuszenie skrywaj�ce male�k� jednosilnikow� awionetk�. Lou i ja dotarli�my do niej pierwsi. Samolot spoczywa� p�asko na brzuchu. Wygl�da�o to tak, jakby z nieba wychyn�a gigantyczna r�ka, wetkn�a go pod ga��zie drzew i zasypa�a �niegiem. Zdumiewaj�ce by�o to, �e nie zauwa�yli�my prawie �adnych uszkodze� ani zniszcze�. Owszem, �opaty �mig�a by�y wygi�te i zniekszta�cone, lewe skrzyd�o lekko zadarte i odgi�te do ty�u, na skutek czego w poszyciu kad�uba powsta�a ma�a dziura, lecz wok� samolotu nie dostrzegli�my najmniejszych �lad�w katastrofy: ani po�amanych drzew, ani g��bokich, czarnych wyrw w ziemi, kt�re wskazywa�yby miejsce upadku i tras�, jak� maszyna pokona�a si�� rozp�du. Obeszli�my wrak, ale nie zbli�yli�my si� do niego na tyle, by m�c go dotkn��. Samolot by� zaskakuj�co ma�y, nie wi�kszy od p�ci�ar�wki Jakuba, i sprawia� wra�enie zadziwiaj�co kruchego, zbyt kruchego i delikatnego, �eby d�wign�� i utrzyma� w powietrzu cz�owieka. Do sadu wcz�apa� niezdarnie Jakub. �nieg by� tu znacznie g��bszy ni� w lesie i z daleka odnosi�o si� wra�enie, �e brat brnie ku nam na kolanach. Wci�� dobiega�o nas sporadyczne, st�umione odleg�o�ci� ujadanie Mary Beth. - Jezus Maria - szepn�� Lou. - Sp�jrz tylko na te ptaszyd�a. Pocz�tkowo ich nie zauwa�y�em - znieruchomia�y, zamar�y na ga��ziach drzew - lecz w chwili, gdy je spostrzeg�em, odnios�em wra�enie, �e osaczaj� nas ze wszystkich stron. By�y dos�ownie wsz�dzie, wype�nia�y ca�y sad: ca�e setki, mo�e nawet tysi�ce czarnych wron wczepionych nieruchomo w ciemne, nagie ga��zie jab�oni. Lou zrobi� �niegow� pigu�� i cisn�� ni� w ptaki. Trzy wrony zerwa�y si� do lotu, niespiesznie zatoczy�y kr�g nad samolotem i cicho zatrzepotawszy skrzyd�ami, wyl�dowa�y na s�siednim drzewie. Jedna z nich dono�nie zakraka�a. �ciany p�ytkiej niecki odpowiedzia�y pos�pnym echem. - Troch� tu straszno, kurwa... - wymamrota� Lou, dygocz�c z zimna. Nadszed� Jakub, sapi�c i dysz�c jak stara lokomotywa. Kurtk� mia� wci�� rozpi�t�, a zza paska wystawa�a mu po�a koszuli. Przystan��, odetchn�� i spyta�: - Jest tam kto? Nie odpowiedzieli�my. Szczerze m�wi�c, nawet o tym nie pomy�la�em, ale rzeczywi�cie w �rodku kto� musia� by�: najpewniej pilot, w dodatku martwy. Przeszed� mnie zimny dreszcz. Patrzy�em na samolot. Lou znowu cisn�� we wrony �niegow� pigu��. - Nie sprawdzili�cie? - spyta� Jakub. Poda� strzelb� Lou i pocz�apa� do awionetki. Tu� za uszkodzonym skrzyd�em by�y drzwi. Chwyci� za klamk� i szarpn��. Metalicznie zazgrzyta�o, zapiszcza�o, drzwi uchyli�y si� na dziesi��, pi�tna�cie centymetr�w i znieruchomia�y. Jakub spr�bowa� jeszcze raz: szarpn�� ze wszystkich si� i szpara mi�dzy drzwiami a kad�ubem poszerzy�a si� najwy�ej o dwa centymetry. Chwyci� za kraw�d� obiema r�kami i poci�gn�� tak mocno, �e samolot zachwia� si� i zako�ysa�, zrzucaj�c z kad�uba �niegow� czap� i ods�aniaj�c srebrzysto l�ni�cy metal poszycia. Drzwi ani drgn�y. Jego �mia�e poczynania natchn�y mnie odwag�. Podszed�em bli�ej i zajrza�em do �rodka przez ods�oni�t� szyb� kabiny, ale nie dostrzeg�em absolutnie nic. Pleksiglas by� pop�kany, a paj�czyn� mikroskopijnych p�kni��, tworz�c� skomplikowane desenie, po- krywa�a gruba warstwa lodu. Jakub nadal walczy� z drzwiami. W ko�cu uleg�. Oddycha� szybko i ci�ko, jak po d�ugim biegu. Lou sta� nieco dalej. Ze strzelb� brata u�o�on� na zgi�ciu �okcia, wygl�da� jak wartownik albo stra�nik. - Zakleszczy�y si� - skonstatowa�. Chyba z ulg�. Jakub zajrza� przez szczelin� do kabiny, ale zaraz cofn�� g�ow�. - No i? - spyta� Lou. Brat wzruszy� ramionami. - Za ciemno, nic nie wida�. Jeden z was b�dzie musia� tam wej�� i sprawdzi�. - Zdj�� okulary i otar� r�k� spocon� twarz. - Hank jest najdrobniejszy - odrzek� szybko Lou. - Naj�atwiej si� przeci�nie. - Pu�ci� do Jakuba oko, a mnie obdarzy� �ajdackim u�miechem. - Ja? Uwa�asz, �e jestem drobniejszy od ciebie? Poklepa� si� po niewielkim, ale ju� widocznym brzuchu. _ Jeste� najchudszy, tylko to si� liczy. Spojrza�em na Jakuba, szukaj�c u niego pomocy, ale natychmiast stwierdzi�em, �e mi jej nie udzieli. Wci�gn�wszy t�uste policzki, szczerzy� z�by w wyzywaj�cym u�miechu. - Co ty na to, Jakub? - spyta� Lou. � Dobrze m�wi�? Brat parskn�� �miechem, ale zaraz spowa�nia�. - Ty chyba rzeczywi�cie nie przejdziesz, Lou - odrzek�. - Nie z tym ka�dunem. - I obaj spojrzeli na mnie. - To nie ma sensu. Po choler� tam zagl�da�? - spyta�em. Lou rozci�gn�� usta w paskudnym u�miechu. Za�opota�y ptasie skrzyd�a. Kilka wron wzbi�o si� w powietrze i przysiad�o na s�siednim drzewie. Mia�em wra�enie, �e ca�e stado uwa�nie nas obserwuje. - Lepiej odnajd�my psa - doda�em - wr��my do miasta i zameldujmy komu trzeba. - Masz pietra, Hank? - spyta� Lou i prze�o�y� strzelb� na drugie rami�. Tkwi�em w potrzasku. To idiotyczne przedstawienie mierzi�o mnie i odpycha�o. W zakamarkach umys�u odezwa� si� m�j w�asny g�os i wyra�nie s�ysza�em, jak analizuje sytuacj�, jak stwierdza, �e mam odruchy nastolatka, �e zamierzam zrobi� co� g�upiego, co� zupe�nie bezsensownego tylko po to, by dowie�� odwagi dw�m m�czyznom, kt�rych nie darzy�em najmniejszym szacunkiem. G�os m�wi� i m�wi�, t�umaczy� rzecz racjonalnie i spokojnie, wy�uszcza� argumenty, a ja s�ucha�em, ze wszystkim si� zgadza�em i rozsierdzony zmierza�em w stron� p�otwartych drzwi awionetki. Jakub cofn�� si�, zrobi� mi miejsce. Wetkn��em g�ow� do kabiny i odczeka�em, a� oczy przywykn� do mroku. W �rodku samolot robi� wra�enie jeszcze mniejszego. Powietrze by�o tam chyba troch� �agodniejsze i na pewno du�o wilgotniejsze ni� na zewn�trz. Jak w cieplarni, pomy�la�em. Ogarn�o mnie dziwne, a mo�e raczej niesamowite uczucie. Przez niewielkie rozdarcie w poszyciu kad�uba wpada�a do �rodka cieniutka struga �wiat�a. Przecina�a ciemne wn�trze kabiny niczym promie� dogorywaj�cej latarki, rysuj�c na przeciwleg�ej burcie ma�y p�ksi�yc. Tylna cz�� kabiny ton�a w aksamitnym mroku, ale wygl�da�o na to, �e jest zupe�nie pusta, �e pod�oga zw�a si� ku ogonowi, a burty schodz� ku sobie. Niedaleko za progiem le�a�a wielka p��cienna torba. Gdybym wyci�gn�� r�k�, m�g�bym j� chwyci� i wydosta�. W przedniej cz�ci kabiny sta�y dwa fotele, szarawe w nik�ym �wietle s�cz�cym si� zza oblodzonej szyby. Jeden by� pusty, ale w drugim ujrza�em bezw�adne cia�o m�czyzny z g�ow� na desce rozdzielczej. Cofn��em si� o krok. - Wida� go. Wbili we mnie wzrok. - Trup? - spyta� Jakub. Wzruszy�em ramionami. - Od wtorku nie pada�o. Musi tu le�e� co najmniej od dw�ch dni. - Sprawd�, mo�e jeszcze �yje - powiedzia� Lou. Nie chcia�em wraca� do samolotu. Uwa�a�em, �e to g�upie, �e nie powinni mnie do tego zmusza�. - Chod�my po psa - odrzek�em niecierpliwie. Lou znowu wyszczerzy� z�by. - Chyba powinni�my sprawdzi�. - Daj spok�j. Przecie� to bzdura. Min�y dwa dni, jak m�g� prze�y�? - Dwa dni to nied�ugo - zauwa�y� Jakub. - S�ysza�em o ludziach, kt�rzy wytrzymywali ca�e tygodnie. - Zw�aszcza na zimnie - doda� zgodnie Lou. - To jak przechowywanie �arcia w lod�wce. Czeka�em, a� pu�ci do brata oko, ale nie, tym razem do niego nie mrugn��. - Co za sprawa? - zach�ca� Jakub. - Wejdziesz do �rodka, sprawdzisz i po krzyku. Zmarszczy�em czo�o wiedz�c, �e znowu przyparli mnie do muru. Zajrza�em do kabiny. - M�g�by� przynajmniej odskroba� szyb� - mrukn��em do Jakuba. Wyda� z siebie d�ugie, teatralne westchnienie, daj�c popis przed Lou, nie przede mn�, ale pocz�apa� w stron� �mig�a. Zacz��em przeciska� si� przez szpar� mi�dzy drzwiami a burt�. Obr�ci�em si� na bok, wsun��em do �rodka g�ow� i ramiona, lecz gdy przysz�a kolej na pier�, drzwi �cisn�y mnie niczym �elazne kleszcze. Chcia�em si� wycofa�, lecz natychmiast stwierdzi�em, �e nic z tego: zaczepi�em o co� kurtk� i koszul�. Pi�y mnie pod pachami, podwin�y si�, ods�aniaj�c plecy i wystawiaj�c je na podmuchy zimnego wiatru. Szyb� przes�oni�a ciemna sylwetka Jakuba. S�ysza�em, jak zeskrobuje z niej l�d i czeka�em, a� w kabinie troch� poja�nieje. Nie poja�nia�o. Jakub zacz�� wali� w szyb� pi�ci�. W pustej kabinie zadudni�o g�uche, st�umione echo. Przypomina�o bicie wielkiego serca. Wzi��em g��boki oddech, wypu�ci�em powietrze i szarpn��em si� do przodu. Zel�a� uchwyt �elaznych kleszczy, kt�re teraz �cisn�y mi brzuch na wysoko�ci p�pka. Ju� mia�em spr�bowa� jeszcze raz my�l�c, �e nast�pne szarpni�cie wystarczy, �e wpe�zn� do kabiny, zerkn� na martwego pilota i czym pr�dzej stamt�d wyjd�, gdy wtem zauwa�y�em dziwn� rzecz. Cia�o pilota drgn�o, poruszy�o si�. G�owa spoczywaj�ca na desce rozdzielczej podskakiwa�a i kiwa�a si� na boki. - Hej tam - szepn��em. - Kolego, �yjesz? - M�j g�os odbi� si� echem od metalowych �cian poszycia. Jakub wali� r�k� w szyb�. �up-�up. �up-�up. �up -�up. Grzmotn��em pi�ci� w burt�. -Lou! . S�ysza�em, jak podchodzi bli�ej. - Co? �up-�up. �up-�up. �up-�up. To Jakub. To tylko Jakub. G�owa pilota znieruchomia�a i straci�em pewno�� siebie. Spr�bowa�em wpe�zn�� g��biej. Jakub przesta� wali� w szyb�. - Powiedz mu, �e nie mog� tego cholerstwa odskroba�! - wrzasn��. - On utkn��! - odkrzykn�� rozradowany Lou. - Sp�jrz, utkn�� jak korek w butelce. Poczu�em, �e obejmuje mnie powy�ej pasa, �e wbija palce w obna�one cia�o, by mnie bole�nie po�askota�. Kopn��em praw� nog�, chybi�em, trac�c grunt pod lew�, ale nie upad�em, bo przytrzyma�y mnie drzwi. Rykn�li �miechem. S�ysza�em ich jak z oddali. �miech by� st�umiony, bezd�wi�czny i pusty. - Teraz ty! - zach�ca� Jakuba Lou. - Teraz ty! Szarpn��em si� i odepchn��em ze wszystkich si�, nie wiedz�c nawet, czy chc� wej�� do samolotu, czy z niego wyj��, pragn��em tylko uciec, uwolni� si� z koszmarnego u�cisku, wi�c kopa�em nogami �nieg, rozko�ysa�em samolot jak hu�tawk�, gdy nagle w przedniej cz�ci kabiny dostrzeg�em jaki� ruch. Pocz�tkowo nie wiedzia�em, co to jest. Znowu odnios�em wra�enie, �e g�owa pilota drga, �e lekko si� chwieje i raptem co� spod niej wystrzeli�o, co� wzbi�o si� w powietrze i rozpaczliwie za�omota�o w sp�kana szyb�. Sekund� p�niej u�wiadomi�em sobie, �e nie za�omota�o, a raczej zatrzepota�o. To by� ptak, wielka czarna wrona, pewnie jedna z tych, kt�re obsiad�y skar�owacia�e jab�onie. Oderwa�a si� od szyby, przysiad�a na oparciu fotela i zacz�a porusza� �ebkiem. Jakby nim kiwa�a: w prz�d i w ty�, w prz�d i w ty�. Ostro�nie, bezszelestnie spr�bowa�em wpe�zn�� rakiem w szczelin� i uciec z kabiny, ale w tej samej chwili wrona zerwa�a si� do lotu: grzmotn�a w szyb�, odbi�a si� od niej i run�a prosto na mnie. Zamar�em. Zastyg�em bez ruchu jak zahipnotyzowany, po prostu patrzy�em, i dopiero w ostatnim momencie, gdy ju�, ju� mia�a na mnie wpa��, wtuli�em g�ow� w ramiona. Trafi�a w sam �rodek czo�a. Chyba dziobem, bo uderzy�a mocno, bole�nie. Us�ysza�em sw�j krzyk - kr�tki, urwany i przeszywaj�cy jak psi skowyt. Szarpn��em si� do ty�u, potem do przodu i uwolniony z pu�apki wpad�em do kabiny. Wyl�dowa�em na p��ciennej torbie i nawet nie pr�bowa�em wsta�. Wrona zawr�ci�a, znowu grzmotn�a w szyb�, znowu si� od niej odbi�a, polecia�a w stron� odetkanych ju� drzwi, ale w ostatniej chwili skr�ci�a w prawo i �mign�a ku wystrz�pionej dziurze w poszyciu kad�uba. Usiad�a tam, chwil� siedzia�a, potem wetkn�a �eb w otw�r i niczym czarny szczur czmychn�a na wolno��. S�ysza�em, jak Lou wybucha �miechem. - Kurwa ma�! - zawo�a�. - Wrona! Pierdolona wrona! Widzia�e�? Dotkn��em r�k� czo�a. Pali�o mnie troch�, a gdy spojrza�em na r�kawiczk�, stwierdzi�em, �e jest pobrudzona krwi�. Odsun��em p��cienn� torb� - by�a ci�ka, wype�niona twardymi, kanciastymi przedmiotami, jakby ksi��kami - i usiad�em na pod�odze. W�ska smuga �wiat�a wpadaj�cego przez p�otwarte drzwi przecina�a mi nogi. Do �rodka zajrza� Jakub. W kabinie pociemnia�o. - Widzia�e� j�? - spyta�. - Widzia�e� t� wron�? Dostrzega�em tylko zarys jego g�owy, ale wiedzia�em, �e si� u�miecha. - Dziobn�a mnie. - Dziobn�a ci�? - Chyba nie uwierzy�. Odczeka� chwil�, potem si� cofn��. - Ta kurwa go dziobn�a, s�ysza�e�? Lou zachichota�. Jakub znowu wetkn�� g�ow� do �rodka. - Nic ci nie jest? Nie odpowiedzia�em. By�em na nich z�y, czu�em, �e do niczego by nie dosz�o, gdyby nie zmusili mnie do penetracji wraka. Kucn��em i zacz��em przesuwa� si� w stron� foteli. Zza burty dobieg� mnie ledwo s�yszalny g�os Lou: - My�lisz, �e ptaki przenosz� w�cieklizn� albo jakie� inne �wi�stwo? Jakub milcza�. Pilot mia� na sobie d�insy i flanelow� koszul�. By� niskim drobnym m�czyzn� w wieku dwudziestu paru lat. Poklepa�em go po ramieniu. - �yjesz? - szepn��em. R�ce zwisa�y mu po bokach, czubki palc�w muska�y pod�og�. D�onie mia� spuchni�te, nieprawdopodobnie wielkie i rozd�te, jak nadmuchane r�kawiczki chirurgiczne, a paluchy lekko zakrzywione. R�kawy koszuli by�y podwini�te i widzia�em w�osy na jego przedramio- nach, poskr�cane i czarne na tle upiornie bladej sk�ry. Chwyci�em go za rami� i odci�gn��em do ty�u. Opad� ci�ko na oparcie fotela, a wtedy, przera�ony widokiem jego twarzy, podskoczy�em, wal�c g�ow� w niski sufit kabiny. Wrona wydzioba�a mu oczy. Wyjad�a je, tak �e pochyliwszy lekko g�ow�, patrzy� na mnie czarnymi oczodo�ami. Cia�o wok� nich by�o rozszarpane i nadjedzone. Spomi�dzy och�ap�w prze�witywa�a naga ko�� policzkowa, blada w nik�ym �wietle i przezroczysta jak plastik. Pod nosem zakrzep� mu krwawy sopel. Zakrzep� i zwisa�, si�gaj�c dolnej szcz�ki. Odst�pi�em o krok, walcz�c z gwa�townymi md�o�ciami. Mimo to co� mnie do niego ci�gn�o. Co� dziwnego, ciekawo��, nie ciekawo��, mo�e nawet co� jeszcze silniejszego, bo nagle odczu�em absurdalna ch�� zdj�cia r�kawiczek i dotkni�cia jego twarzy. By�o to pragnienie pot�ne, przemo�ne i chorobliwe, ale nie wiedzia�em, jak je nazwa�, ba�em si� go, wi�c usi�owa�em je zdusi�, zd�awi� w sobie: znowu cofn��em si� o krok, potem o jeszcze jeden i nast�pny, a gdy zrobi�em krok czwarty, pragnienie min�o, ust�puj�c miejsca niepohamowanej odrazie. Wraca�em do drzwi, a pilot �ledzi� mnie pustymi oczodo�ami. Z tej odleg�o�ci wydawa�o si�, �e ma b�agalny wyraz twarzy, b�agalny i �a�osny, jak szop. Jakub wci�� sta� tu� za drzwiami. - Co ty tam, kurwa, robisz? - spyta�. Nie odpowiedzia�em. Pulsowa�o mi w skroniach. Potkn��em si� o p��cienn� torb�, przystan��em, zrobi�em niezdarny obr�t wok� w�asnej osi i kopn��em torb� w stron� wyj�cia. By�a zdumiewaj�co ci�ka, jakby pe�na ziemi, i jej niespodziewany ci�ar przyprawi� mnie o now� fal� szarpi�cych md�o�ci, jeszcze silniejszych ni� te, kt�re zaatakowa�y mnie przy zw�okach pilota. - Co si� sta�o? - spyta� Jakub. Szed�em ku niemu przykurczony, sun�c przed sob� torb�. G�owa brata znikn�a. Gdy dotar�em do drzwi, napar�em na nie ramieniem i wykorzystuj�c ci�ar cia�a oraz to, �e zamiast ci�gn��, mog�em je teraz pcha�, zdo�a�em poszerzy� szpar� o siedem, osiem centymetr�w. Lou i Jakub obserwowali mnie, a na ich twarzach rysowa�o si� wyra�ne zaciekawienie przemieszane z rozbawieniem i strachem. Dzie� by� ja�niejszy ni� przedtem, ale wiedzia�em, �e to tylko oczy p�ataj� mi figle. Przecisn��em torb� przez szpar�, wychyn��em za ni� i z trudem wyszed�em na �nieg. - Krwawisz - zauwa�y� Jakub. Odruchowo podni�s� r�k� do czo�a i spojrza� na Lou. - Naprawd� go dziobn�a. Lou otaksowa� mnie spojrzeniem. Czu�em, �e na lew� brew �cieka mi strumyczek dziwnie zimnej krwi. - Wydzioba�a mu oczy - powiedzia�em. Patrzyli na mnie nic nie rozumiej�cym wzrokiem. - Ta wrona - doda�em. - Usiad�a mu na kolanach i wyjad�a oczy. Jakub wykrzywi� twarz. Lou zerkn�� na mnie sceptycznie. - Wida� czaszk� - m�wi�em - nag� ko��. - Przykucn��em, zgarn��em troch� �niegu i przy�o�y�em go do czo�a. Zapiek�o. Wiatr przybra� na sile i jab�onie w sadzie Andersa zacz�y si� chwia� i potrzaskiwa�. Siedz�ce na ga��ziach wrony musia�y od czasu do czasu trzepota� skrzyd�ami, �eby nie straci� r�wnowagi. �wiat�o dnia blad�o, a wraz ze �wiat�em odchodzi�y resztki ciep�a. By�o coraz mro�niej. Oderwa�em r�k� od czo�a i spojrza�em na br�zowawy od krwi �nieg. Zdj��em r�kawiczk� i dotkn��em palcem skaleczenia. Rana by�a zimna i do�� bolesna. Opuszkami palc�w wyczu�em rosn�cy guz, jakby kto� zaszy� mi pod sk�r� szklan� kulk� do gry albo male�kie jajko. Lou przykucn�� nad p��cienn� torb�. By�a mocno zasznurowana i musia� zdj�� r�kawice, �eby rozsup�a� w�ze�. Obserwowali�my z Jakubem, jak si� do tego zabiera. Po chwili go rozwi�za� i otworzy� torb�. Gdy zajrza� do �rodka, wyraz jego twarzy przeszed� ca�� gam� gwa�townych zmian. Najpierw chyba by� zdumiony, a mo�e oszo�omiony, bo wyba�uszywszy oczy, lekko podni�s� brwi i pr�bowa� skupi� wzrok na tym, co widzi. Zaraz potem twarz mu spurpurowia�a z podniecenia i rozbawienia, a usta rozci�gn�y si� w szerokim u�miechu, ods�aniaj�c krzywe z�by. Obserwuj�c go, czu�em, �e nie chc� wiedzie�, co torba zawiera. Wsadzi� do �rodka r�k� i dotkn�� tego czego� z wahaniem, z jakim dotyka si� w�a, kt�ry mo�e w ka�dej chwili ugry��. - O rzesz kurwa ma�... - wyszepta�. Jakub przycz�apa� bli�ej. - Co? - spyta�. Wiedzia�em, �e torba jest bardzo ci�ka i nagle ogarn�o mnie parali�uj�ce przeczucie, �e s� w niej zw�oki. Ca�e albo po�wiartowane. - To pieni�dze - o�wiadczy� Lou, spogl�daj�c z u�miechem na Jakuba. - Sp�jrz. - Przechyli� ku niemu torb�. Jakub kucn��, zmru�y� oczy i rozdziawi� usta. Ja te� zajrza�em. Torba by�a wype�niona pieni�dzmi, paczkami pieni�dzy oklejonymi cienkimi papierowymi banderolami. - Same setki - skonstatowa� Lou. - Studolarowe banknoty. - Wyj�� jeden plik i podni�s� go na wysoko�� twarzy. - Nie dotykaj tego - ostrzeg�em go wstaj�c. - Zostawisz odciski palc�w. Zerkn�� na mnie z gorycz�, ale wrzuci� pieni�dze do torby i na�o�y� r�kawiczki. - Jak my�lisz, ile tu mo�e by�? - spyta� Jakub. Obaj spojrzeli na mnie, gdy� uznali, �e jako pan ksi�gowy powinienem si� na tym zna�. Otaksowa�em torb� spojrzeniem, pr�buj�c odgadn��, ile paczek mog�oby w ni� wej��. - Dziesi�� tysi�cy w paczce... Pewnie oko�o trzech milion�w dolar�w - odrzek�em bez zastanowienia. Jeszcze nie zd��y�em zamkn�� ust, gdy dotar�o do mnie, �e to przecie� kompletny absurd, �e sam w to nie wierz�. Lou podni�s� inn� paczk�. - Nie dotykaj tego - ostrzeg�em ponownie. - Przecie� mam r�kawiczki. - Ci z policji b�d� chcieli zdj�� odciski palc�w. Mo�esz je zatrze�. Zmarszczy� czo�o, ale wrzuci� pieni�dze do torby. - S� prawdziwe? - spyta� Jakub. - To prawdziwy szmal? - Nie b�d� g�upi - odrzek� Lou. - Jasne, �e prawdziwy. Jakub pu�ci� t� uwag� mimo uszu. . - Hank, my�lisz, �e to forsa tych, co handluj� prochami? Pokr�ci�em g�ow� i machn��em r�k� w stron� torby. - Chyba nie. To pieni�dze z banku. Paczki studolarowych banknot�w. Sto banknot�w w paczce i banderolka. Tak je tam sortuj�. Nagle po drugiej stronie sadu ujrzeli�my Mary Beth. Pies szed� powoli przez �nieg w stron� samolotu. Sprawia� wra�enie zdegustowanego i zawiedzionego, �e nie pomogli�my mu upolowa� lisa. Patrzyli�my, jak ku nam zmierza, ale �aden z nas nie skomentowa� faktu, �e pies nareszcie wr�ci�. Jedna z wron rozczapierzy�a skrzyd�a i ostrzegawczo zakraka�a, kr�tko i skrzekliwie. W czystym mro�nym powietrzu jej drapie�ny krzyk zabrzmia� jak d�wi�k tr�bki. - Ob��d - wymamrota�em. - Facet musia� obrabowa� bank. Jakub z niedowierzaniem pokr�ci� g�ow�. - Trzy miliony dolc�w... Pies nadbieg� od strony �mig�a. Zamerda� ogonem i obdarzy� nas zm�czonym, smutnym spojrzeniem. Jakub przykucn�� i machinalnie poklepa� go po �bie. Lou podni�s� g�ow�. - Pewnie chcesz o tym zameldowa� - ni to spyta�, ni stwierdzi�. Popatrzy�em na niego zaszokowany. Do tej chwili nawet nie pomy�la�em, �e mamy jaki� wyb�r. - A co? Chcia�by� to sobie przyw�aszczy�? Lou zerkn�� na Jakuba, szukaj�c u niego wsparcia, i znowu przeszy� mnie wzrokiem. - Dlaczego nie mieliby�my zatrzyma� sobie po paczce, a reszt� zwr�ci�? Dziesi�� kawa�k�w dla ka�dego. Kupa szmalu. - Po pierwsze dlatego, �e to kradzie�. Lou by� tak zniesmaczony, �e a� prychna�. - Kradzie�? Niby kogo by�my okradli? - Spojrza� w stron� samolotu. - Jego? Jemu forsa ju� niepotrzebna. - To bardzo du�o pieni�dzy - t�umaczy�em. - Kto� wie, �e zgin�y i na pewno ich szuka. - Chcesz powiedzie�, �e gdybym wzi�� jedn� paczk�, to by� mnie wsypa�? - Wyj�� z torby plik owini�tych banderol� banknot�w i wyci�gn�� do mnie r�k�, jakby chcia� mi te pieni�dze podarowa�. - Nie musia�bym, Lou. Ten, kto tej torby szuka, dobrze wie, ile w niej jest. Gdyby�my zwr�cili mniej, gdyby� zwin�� paczk� i zacz�� szasta� w miasteczku studolarowymi banknotami, szybko by zrozumia�, co si� tu wydarzy�o. Lou machn�� r�k�. - Kicham na to. Ch�tnie zaryzykuj�. - Spogl�da� to na mnie, to na Jakuba i szczerzy� do nas z�by. Jakub rozci�gn�� usta w szerokim u�miechu. Zmarszczy�em brwi. - Nie b�d� durniem, Lou. Lou wci�� si� u�miecha�. Wsun�� paczk� pieni�dzy do kieszeni, wyj�� z torby drug� i poda� j� Jakubowi. Brat wzi�� pieni�dze, ale wygl�da�o na to, �e nie bardzo wie, co z nimi zrobi�. Przycupn�� na �niegu ze strzelb� w jednej r�ce, z dziesi�cioma tysi�cami dolar�w w drugiej i wyczekuj�co patrzy� na mnie. U jego st�p tarza� si� pies. - Nie, chyba by� mnie nie wsypa�, Hank - powiedzia� Lou. - Tym bardziej w�asnego brata, h�? - Podrzu� mnie do najbli�szego telefonu, to zobaczysz. - Naprawd� by� mnie przypucowa�? - spyta�. Chcia�em strzeli� palcami, ale by�em w r�kawiczkach i nic z tego nie wysz�o. - W trymiga. - Ale dlaczego? Przecie� nikomu nie zrobiliby�my krzywdy. Jakub wci�� siedzia� w kucki z pieni�dzmi w r�ku. - Zostaw to, Jakub - powiedzia�em. Nie zareagowa�. - Ty to co innego - m�wi� dalej Lou. - Ty masz robot� w magazynie. My z Jakubem jeste�my bez pracy. Ta forsa du�o dla nas znaczy, Hank. G�os mu si� za�ama� i Lou zaskowyta� jak zbity pies. Nagle poczu�em ol�niewaj�cy smak w�adzy: zda�em sobie spraw�, �e dynamika ca�ego uk�adu uleg�a gwa�townej zmianie, �e mam ich w gar�ci, �e teraz ja dyktuj� warunki. Tak, to ode mnie zale�a� ewentualny podzia� �upu, to ja mia�em zdecydowa�, co si� stanie z pieni�dzmi. Pozwoli�em sobie na lekki u�mieszek. - Lou, nawet gdybym zrezygnowa� ze swego udzia�u, to i tak wpakowa�by� mnie w k�opoty. Schrzani�by� co�, dopadliby ci� i uznali mnie za wsp�lnika. Jakub chcia� wsta�, ale zmieni� zdanie i znowu przykucn��. - A mo�e we�my wszystko? - spyta�, spogl�daj�c to na mnie, to na Lou. - Wszystko? - powt�rzy�em. My�l by�a tak niedorzeczna, �e zacz��em si� �mia�, ale zaraz przesta�em, bo rozbola�o mnie zranione czo�o. Wykrzywi�em twarz i ostro�nie pomaca�em palcami guz. Skaleczenie lekko krwawi�o. - Wszystko - odrzek�. - We�miemy torb�, trupa zostawimy w kabinie i jakby nigdy nic wr�cimy do domu. Lou kiwn�� energicznie g�ow�, zachwycony pomys�em. - Jasne, jakby nas tu w og�le nie by�o. Szmal podzielimy na trzy cz�ci, i szafa gra. - Zgarn�liby nas, jak tylko zacz�liby�my wydawa� pieni�dze - odparowa�em. - Wyobra� sobie: chodzimy po miasteczku i szastamy studolarowymi banknotami. Jakub wzruszy� ramionami. - Mogliby�my troch� odczeka�, potem wyjecha� z miasta i zacz�� nowe �ycie gdzie indziej. - Melon na g�ow� - wyliczy� Lou. - Pomy�l, Hank. Ca�y melon. Westchn��em. - Lou, taki numer nigdy nie przejdzie. Zrobisz co� g�upiego i natychmiast ci� z�api�. Wystarczy jeden fa�szywy krok, i po herbacie. - Hank, czy ty naprawd� nic nie rozumiesz? - spyta� niecierpliwie Jakub. - To tak, jakby tych pieni�dzy w og�le nie by�o, jakby nie istnia�y. Nikt o nich nie wie. Nikt opr�cz nas. - To trzy miliony dolar�w, Jakub. Sk�d� wyparowa�y. Chyba nie chcesz powiedzie�, �e nikt nie b�dzie ich szuka�? - Gdyby kto� ich szuka�, na pewno by�my o tym s�yszeli, nie? M�wiliby o tym w dzienniku. - To szmal z przemytu narkotyk�w - spekulowa� Lou. - Lewe pieni�dze. Rz�d o nich nie wie. Nikt o nich nie wie. - Przecie� nie mo�na... - zacz��em, ale Lou nie pozwoli� mi doko�czy�. - Chryste, Hank, sp�jrz tylko na t� fors�. Le�y przed tob� i a� si� prosi, �eby j� wzi��. To jak ameryka�ski sen, a ty chcesz tak po prostu odej��? - Na ameryka�ski sen si� haruje, Lou - skont-rowa�em. - Nie mo�na go ukra��. - W takim razie to co� lepszego ni� ameryka�ski sen. - W�a�ciwie z jakiego powodu mieliby�my te pieni�dze zwraca�? - spyta� Jakub. - Gdyby�my je wzi�li, nic by si� nie sta�o. Przecie� nikogo by�my nie skrzywdzili, nikt by o tym nie wiedzia�. - Kradzie� to dla ciebie ma�o? - odrzek�em. - To nie jest kradzie� - powiedzia� z determinacj�. - To tak jak znalezienie skarbu, jak znalezienie kufra ze z�otem. W tym, co m�wi�, by�o troch� sensu, mimo to ca�y czas mia�em wra�enie, �e co� przeoczyli�my. Pies �a�o�nie zaskomla� i Jakub pog�aska� go, nie odrywaj�c wzroku od mojej twarzy. Wrony siedzia�y cicho na ga��ziach drzew, zzi�bni�te i nastroszone niczym miniaturowe s�py. Szybko zapada� zmrok. - Jak pragn� zdrowia, Hank - powiedzia� Lou. - Chcesz przesra� tak� okazj�? Milcza�em. Ci�gle si� waha�em, mia�em w�tpliwo�ci. Chocia� bawi�o mnie poczucie w�adzy i �wiadomo��, �e Lou i Jakub s� ode mnie zale�ni, chocia� ci�gn�o mnie, �eby odm�wi�, nie chcia�em powiedzie� czego�, czego bym p�niej �a�owa�. I zupe�nie odruchowo, nie zdaj�c sobie sprawy z tego