5556
Szczegóły |
Tytuł |
5556 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5556 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5556 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5556 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SCOTT SMITH
PROSTY PLAN
Moim rodzicom, oraz - ze szczeg�lnym podzi�kowaniem - Alice Quinn, Gailowi
Hochmanowi, Victorii Wilson i Elizabeth Hill.
Nikt nie wybiera z�a dlatego, �e jest z�em; cz�owiek myli je ze szcz�ciem, z
dobrem,
kt�rego szuka.
Mary Wollstonecraft
Rozdzia� 1
Rodzice zgin�li w wypadku samochodowym rok po moim �lubie. Pewnej sobotniej
nocy chcieli wjecha� na autostrad� I-75 i zderzyli si� czo�owo z wielk�
ci�ar�wk�
przewo��c� byd�o. Ojciec poni�s� �mier� na miejscu, gdy� dach zmia�d�onego
samochodu
�ci�� mu g�ow�. Matka cudem ocala�a. Zabrano j� do szpitala miejskiego w
Delphii, gdzie ze
z�amanym kr�gos�upem i z poharatanymi, zalanymi krwi� wn�trzno�ciami - serce
uparcie
pulsowa�o - �y�a jeszcze p�tora dnia.
Kierowca ci�ar�wki wyszed� z wypadku z paroma niegro�nymi si�cami. Ci�ar�wka
zapali�a si� i doszcz�tnie sp�on�a wraz z byd�em, wi�c gdy matka umar�a, wni�s�
do s�du
spraw� o odszkodowanie, kt�rym mia�a by� farma rodzic�w. Spraw� co prawda
wygra�, lecz
materialnego zado��uczynienia za poniesione straty nie otrzyma�: farma, wraz ze
wszystkimi
budynkami i ziemi�, by�a obci��ona hipotek�, a w chwili �mierci ojciec sta� na
kraw�dzi
bankructwa.
Sara, moja �ona, mia�a swoj� ulubion� teori�. Twierdzi�a mianowicie, �e ojciec
pope�ni� samob�jstwo, nie mog�c znie�� �enuj�cej i upokarzaj�cej my�li o stale
rosn�cych
d�ugach. Spiera�em si� z ni�, jednak bez wielkiego przekonania. Gdy patrz� na to
z
perspektywy lat, wydaje mi si�, �e poczyni� ku temu pewne przygotowania. Tydzie�
przed
wypadkiem przyjecha� do mnie p�ci�ar�wk� wy�adowan� meblami. Nie mieli�my ich
gdzie
postawi�, zreszt� na nic by si� nam nie przyda�y, tylko zagraci�yby dom. Ale
bardzo nalega�,
m�wi�, �e je�li ich nie we�miemy, pojedzie prosto na wysypisko �mieci i
wszystkie wyrzuci.
W ko�cu si� zgodzi�em i mebel po meblu znie�li�my je do piwnicy. Prosto od nas
uda� si� do
mojego brata, Jakuba, i podarowa� mu p�ci�ar�wk�.
No i zostawi� testament. W pierwszej klauzuli nakazywa� Jakubowi i mnie, �eby�my
z�o�yli uroczyst� przysi�g�, �e raz w roku, w dniu urodzin ojca, b�dziemy
odwiedza� jego
gr�b.
Nast�pne klauzule tworzy�y skomplikowany, dziwaczny i troch� niesamowity
dokument, zawieraj�cy kilkadziesi�t stron; ojciec w�drowa� po pokojach naszego
starego
domu i rozdziela� wszystkie znajduj�ce si� w nich przedmioty bez wzgl�du na ich
wielko��,
przeznaczenie czy warto��: komplet do golenia, szczotka i podniszczona Biblia -
dla Jakuba;
zepsuty mikser, buty robocze i przycisk do papieru z czarnego kamienia w
kszta�cie wrony -
dla mnie. Bezsensowny wysi�ek, pr�ny trud. Wszystko, co mia�o jak�kolwiek
warto��,
musieli�my natychmiast spieni�y�, �eby cho� cz�ciowo pokry� jego d�ugi, a
rzeczy
bezwarto�ciowe? C� po nich? Farm�, dom naszego dzieci�stwa, te� musieli�my
sprzeda�.
Kupi� j� s�siad. Przy��czy� ziemi� do swego gospodarstwa, kt�re wch�on�o j�
niczym gigan-
tyczna ameba, zburzy� dom, zasypa� piwnic� i zasia� na tym miejscu soj�.
Nigdy, nawet w dzieci�stwie, nie by�em z bratem w dobrej komitywie, a w miar�
up�ywu lat stawali�my si� sobie coraz bardziej obcy. W chwili wypadku nie
��czy�o nas
praktycznie nic poza faktem, �e mieli�my tych samych rodzic�w. Ich nag�a �mier�
nie
wp�yn�a na polepszenie wzajemnych stosunk�w.
Jakub, trzy lata ode mnie starszy, nie sko�czy� szko�y �redniej i mieszka�
samotnie w
ma�ym mieszkaniu nad sklepem �elaznym w Ashenville - w osadzie na skrzy�owaniu
podrz�dnych dr�g oznaczonym ��tym, dzie� i noc migaj�cym �wiat�em, w
miasteczku-wsi,
jakich pe�no w p�nocnym Ohio. Latem pracowa� na budowie, zim� by� bezrobotny i
�y� z
zasi�ku.
Natomiast ja sko�czy�em college - pierwszy z naszej rodziny - a potem dosta�em
si�
na uniwersytet w Toledo, gdzie zdoby�em dyplom magistra ekonomii i zarz�dzania.
O�eni�em
si� z Sara, kole�ank� ze studi�w, i przeprowadzili�my si� do Delphii, nieca�e
pi��dziesi�t
kilometr�w od Toledo. Tam na przedmie�ciu kupili�my dom, skromny i typowy:
ciemnozielona oblic�wka z aluminium, czarne okiennice, gara� na dwa samochody,
telewizja
kablowa, kuchenka mikrofalowa. Wieczorami czyta�em �Ostrze Toledo�,
popo�udni�wk�,
kt�ra z cichym pla�ni�ciem l�dowa�a co wiecz�r przed naszymi drzwiami. Rano
jecha�em do
Ashenville, gdzie pracowa�em jako g��wny ksi�gowy i zast�pca kierownika magazynu
paszowego Raikleya.
Jakub i ja... Nie, nie czuli�my do siebie �adnych animozji, urazy ani niech�ci.
Po
prostu byli�my sob� skr�powani, nie wiedzieli�my, o czym rozmawia�, i rzadko
pr�bowali�my to ukry�. Wychodz�c z pracy, niejednokrotnie widzia�em, jak ucieka
przede
mn� do bramy i za ka�dym razem miast b�lu odczuwa�em wielk� ulg�.
Jedyn� wi�zi�, jaka ��czy�a nas po �mierci rodzic�w, by�a przysi�ga z�o�ona
ojcu. Co
roku w dniu jego urodzin jechali�my na cmentarz i stali�my nad grobem w
nabrzmia�ej,
niezr�cznej ciszy, czekaj�c, a� kt�ry� z nas da znak, �e czas min��, �e
wype�nili�my zobowi�-
zanie, �e pora si� po�egna� i wr�ci� do swojego �ycia. Te popo�udnia, czasami
wieczory,
by�y do�� przygn�biaj�ce i prawdopodobnie zrezygnowaliby�my z nich ju� po
pierwszym
razie, gdyby nie to, �e obaj bali�my si� nieokre�lonej kary, a mo�e zemsty zza
grobu za
z�amanie uroczystego przyrzeczenia.
Ojciec urodzi� si� trzydziestego pierwszego grudnia, ostatniego dnia roku, wi�c
nasze
cmentarne wyprawy -jak ka�de wydarzenie w okresie �wi�tecznym - mia�y w sobie
co� z
rytua�u: traktowali�my je jak ostatni� przeszkod� dziel�c� nas od nowego roku. I
w miar�
up�ywu lat sta�y si� praktycznie jedynym momentem, kiedy dochodzi�o mi�dzy nami
do
d�u�szej rozmowy. Nadrabiaj�c zaleg�o�ci, opowiadali�my o naszym �yciu,
wspominali�my
rodzic�w albo dzieci�stwo, sk�adali�my sobie mgliste obietnice, �e b�dziemy
widywa� si�
cz�ciej. A potem wychodzili�my z cmentarza z poczuciem w miar� bezbole�nie
spe�nionego,
cho� nieprzyjemnego, obowi�zku. Trwa�o to siedem lat.
�smego roku, 31 grudnia 1987, Jakub przyjecha� po mnie swoj� p�ci�ar�wk�.
Sp�ni� si� i zamiast o trzeciej zajecha� przed dom o wp� do czwartej, w
dodatku
towarzyszy� mu jego przyjaciel Lou i pies. Byli na rybach - zim� �owili prawie
codziennie - i
przed wizyt� na cmentarzu mieli�my podrzuci� Lou do Ashenville.
Nigdy nie przepada�em za Lou, a on chyba nie przepada� za mn�. Nazywa� mnie
�panem ksi�gowym�, a wypowiada� te s�owa z ironiczn� pogard�, daj�c mi do
zrozumienia,
�e powinienem wstydzi� si� swojej pracy, jej konwencjonalno�ci i nijako�ci oraz
stabilizacji
finansowej, jak� zapewnia�a. Dziwnie mnie onie�miela�, chocia� nie wiedzia�em,
dlaczego.
Nie, na pewno nie chodzi�o o jego fizyczn� obecno��. Lou by� niskim, lekko
�ysiej�cym czter-
dziestopi�cioletnim blondynem z zacz�tkami brzucha. W�osy mia� bardzo cienkie i
rzadkie -
prze�witywa�a spod nich sk�ra g�owy, r�owawa i jakby sp�kana - a z�by krzywe,
co
sprawia�o, �e wygl�da� nieco komicznie, jak marna, dwuwymiarowa karykatura
twardziela z
przygodowych ksi��ek dla m�odzie�y, jak stary bokser, uliczny bandzior albo
zbieg�y
wi�zie�.
Gdy ruszy�em w ich stron�, Lou wysiad�, �eby si� ze mn� przywita�, ale g��wnie
chodzi�o mu o to, �ebym musia� siedzie� po�rodku, mi�dzy nim a Jakubem.
- Sie masz, Hank - rzek�, szczerz�c z�by w u�miechu.
Siedz�cy za kierownic� Jakub te� si� do mnie u�miechn��. Mery Beth, jego pies,
przero�ni�ty kundel z dominuj�cymi cechami owczarka niemieckiego przemieszanego
z
labradorem, le�a� z ty�u, na skrzyni. Pies by� samcem, ale Jakub nazwa� go
imieniem
dziewczyny, z kt�r� chodzi� w szkole �redniej - pierwszej i jedynej dziewczyny w
jego �yciu -
i zawsze m�wi� o nim �ona�, jakby chcia� ukry� jego prawdziw� p�e�.
Wsiad�em, za mn� Lou, po czym Jakub w��czy� bieg wsteczny i wyjechali�my na
ulic�.
Mieszka�em na przedmie�ciu, w Fort Ottowa, w male�kiej dzielnicy, a w�a�ciwie w
poddzielnicy Delphii; jej nazwa mia�a upami�tnia� bohaterstwo i po�wi�cenie
mieszka�c�w
granicznej plac�wki wojskowej; zamarzli tu na �mier� tu� przed wybuchem wojny o
niepodleg�o�� Stan�w Zjednoczonych. Domy zbudowano na ziemi uprawnej, na
bezlito�nie
p�askim, r�wnym terenie, kt�ry pr�bowano sztucznie urozmaici�: drogi tworzy�y
zakola
wok� wyimaginowanych przeszk�d, a ludzie sypali na podw�rzach wielkie kopce
przypominaj�ce staro�ytne kurhany grzebalne i obsadzali je roz�o�ystymi
krzewami.
Wszystkie domy na mojej ulicy by�y male�kie i sta�y w rz�dzie, jeden przy
drugim. Po�rednik
handlu nieruchomo�ciami nazywa� je domami dla rozpoczynaj�cych wsp�lne �ycie
albo
domami spokojnej staro�ci, zale�nie od wieku klienta, bo zamieszkiwali je
m�odo�e�cy
wst�puj�cy na pierwsze szczeble kariery zawodowej i emeryci, kt�rzy pokonali ju�
szczeble
ostatnie: ci pierwsi planowali dzieci i pi�li si� do g�ry, chc�c jak najszybciej
przeprowadzi�
si� do lepszej dzielnicy, ci ostatni przejadali oszcz�dno�ci ca�ego �ycia,
zapadali na zdrowiu i
czekali, a� doros�e ju� dzieci wy�l� ich do domu starc�w. Fort Ottowa: stacja
po�rednia,
pierwszy i ostatni szczebel drabiny.
Oczywi�cie Sara i ja nale�eli�my do tych pierwszych. Za�o�yli�my konto w banku -
nasze oczko w g�owie - i regularnie oszcz�dzali�my w nadziei, �e pewnego dnia
zrobimy
pierwszy krok i wyjedziemy z Delphii, by pi�� si� coraz wy�ej i wy�ej.
Przynajmniej taki
mieli�my plan.
Min�li�my granice osiedla, skr�cili�my na zach�d; zygzakowate uliczki, zbite
grupki
jednopi�trowych domk�w z �ukowatymi podjazdami, hu�tawkami, ogrodowymi sto�ami i
krzese�kami zosta�y daleko w tyle. Drogi sta�y si� prostsze i du�o w�sze.
Miejscami
zawiewa� je �nieg, tworz�c na poboczach d�ugie, cienkie, w�owate zaspy.
Odleg�o�ci mi�dzy
domami by�y coraz wi�ksze, bo tutaj nie rozdziela�y ich male�kie trawniczki,
lecz wielkie
po�acie ��k i p�l. Drzewa te� znikn�y. Horyzont poszerzy� si�, krajobraz by�
monotonny i
pos�pny. Wjechali�my na szarobia�e pustkowie, mijaj�c po drodze coraz mniej
samochod�w.
Przeja�d�ka nie nale�a�a do wygodnych ani przyjemnych. P�ci�ar�wka Jakuba
mia�a jedena�cie lat i nie by�o w niej chyba ani jednej cz�ci, kt�ra by na to
nie wskazywa�a.
Kiedy� pokrywa�a j� warstwa jasnoczerwonego lakieru, ulubionego koloru mojego
brata, ale
czerwie� najpierw wyp�owia�a, a p�niej nie wiadomo dlaczego �ciemnia�a,
przybieraj�c
kolor starego burgunda. Burty by�y pokryte parchami rdzy, amortyzatory dobite,
ch�odnica
uszkodzona, tylne okno wybite i zast�pione plastikow� p�acht�, radio zepsute,
wycieraczki
zerwane, a w pod�odze zia�a dziura wielko�ci pi�ki do baseballa. Przez dziur�
wpada� do
�rodka strumie� lodowatego powietrza i rozdyma� praw� nogawk� moich spodni.
Jakub i Lou rozmawiali o pogodzie: o wietrze, o utrzymuj�cej si� fali mroz�w, o
�niegu, kt�ry teraz nie pada�, ale kt�ry na pewno wkr�tce spadnie, o tym, �e
dok�adnie rok
temu, akurat w sylwestra, pada� deszcz. Ja s�ucha�em i milcza�em. O ile w
obecno�ci samego
Jakuba odczuwa�em niezr�czne skr�powanie, o tyle w obecno�ci brata i jego kumpla
Lou
zawsze by�em za�enowany i wyobcowany. Mieli sw�j prywatny, a� agresywnie
prywatny,
spos�b porozumiewania si�. M�wili j�zykiem zakodowanym, intymnym i pe�nym taje-
mniczych niedom�wie�, a ich �arty i dowcipy by�y nie tyle g�upie co m�tne,
dziecinnie
naiwne i szkolne. Lou m�wi� �krawat�, silnie akcentuj�c pierwsz� sylab�, na co
Jakub kraka�
jak wrona, i obaj skr�cali si� ze �miechu. Wprawiali mnie w zak�opotanie,
traci�em orientacj�
i ca�y czas mia�em wra�enie, �e si� ze mnie nabijaj�.
Min�li�my zamarzni�ty staw, na kt�rym roi�o si� od �migaj�cych na �y�wach dzieci
ubranych w jaskrawe kurtki. W oddali wykwit�y niewyra�ne plamki starych,
zniszczonych
stod�. Ten widok zawsze mnie zaskakiwa�: od domu dzieli�o mnie ledwie dziesi��
minut
drogi, a tu wok� pola, ��ki i farmy.
Przed Ashenville skr�cili�my na po�udnie. Otar�szy si� o przedmie�cia,
pojechali�my
prosto i zostawiaj�c miasto za horyzontem, dotarli�my do stanowej autostrady
numer
siedemna�cie. Autostrad� trafili�my jak po sznurku do Burnt Road, a ta
poprowadzi�a nas na
p�noc, do Anders Park Road, kt�r� przecina� d�ugi betonowy most na Anders
Creek. Na jego
por�czach le�a�a gruba warstwa puszystego �niegu, co sprawia�o, �e wygl�da� jak
z
bo�onarodzeniowej bajki, jak most z czarodziejskiego piernika ozdobionego
bielutkim luk-
rem.
Za mostem po prawej stronie drogi rozci�ga� si� park imienia Andersa, co� w
rodzaju
rezerwatu przyrody, nad kt�rym piecz� sprawowa�y w�adze okr�gowe. Mia� kszta�t
kwadratu
o ponad trzykilometrowych bokach z oczkiem stawu dok�adnie po�rodku. Latem staw
otacza�y starannie przystrzy�one trawniki � miejsce idealne na piknik;
przyje�d�a�y tu chmary
wycieczkowicz�w z Toledo: jedli, pili, dzieci puszcza�y latawce, rzuca�y do
siebie lataj�cymi
talerzami.
W�a�cicielem tych teren�w by� niegdy� Bernard C. Anders, samochodowy magnat z
Detroit. Kupi� t� ziemi� w latach dwudziestych i wybudowa� na niej wielk�
rezydencj� letni�,
kt�rej zmursza�e fundamenty wci�� mo�na ogl�da� nad stawem. Zmar� podczas
wielkiego
kryzysu, a posiad�o�� przesz�a na �on�. Wprowadzi�a si� do domu i nie zwa�aj�c
na srogie
zimy mieszka�a w nim przez czterdzie�ci lat; opu�ci�a rezydencj� dopiero tu�
przed �mierci�.
Nie mia�a z Andersem dzieci, postanowi�a wi�c odda� ziemi� pod opiek� w�adz
okr�gu,
wszak�e pod warunkiem, �e powstanie tu rezerwat przyrody imienia jej m�a. Jak
na rezerwat
czy park wypoczynkowy miejsce by�o do�� niezwyk�e, przypomina�o bowiem samotn�
wysp�
otoczon� po�aciami rozleg�ych p�l. W�adze okr�gu jednak szybko to sobie
skalkulowa�y,
podliczy�y ulgi podatkowe zwi�zane z za�o�eniem oraz prowadzeniem rezerwatu i
skwapliwie
warunek zaakceptowa�y. Dom zburzono, ustawiono sto�y, wytyczono trasy
wycieczkowe i w
ten oto spos�b powsta� rezerwat przyrody imienia Andersa.
Nieca�e dwa kilometry za mostem, mniej wi�cej w po�owie po�udniowego obrze�a
parku, drog� przeci�� nam lis.
Wszystko zdarzy�o si� w mgnieniu oka. Po lewej stronie dostrzeg�em jaki� ruch,
rud�
b�yskawic� �migaj�c� po za�nie�onym polu. Zanim zd��y�em skupi� na niej wzrok,
zanim
dotar�o do mnie, �e to wielki, czerwonawy lis, zwinny i zdrowy, �e w
zaci�ni�tych szcz�kach
d�wiga martwego kurczaka, zanim to wszystko zarejestrowa�em - zwierz� by�o ju�
na drodze,
mkn�c przez ni� tu� przy ziemi, spi�te i naje�one, jakby chcia�o stamt�d zbiec w
nadziei, �e
cz�owiek go nie zauwa�y.
Jakub wbi� nog� peda� hamulca. Samoch�d wpad� w po�lizg, zarzuci� ty�em w lewo,
przednim zderzakiem zahaczy� o bry�y zlodowacia�ego �niegu na poboczu i rozora�
je z
g�o�nym, metalicznym zgrzytem. Dobieg� nas brz�kliwy odg�os p�kaj�cego szk�a -
reflektor
poszed� w drzazgi; p�ci�ar�wka grzmotn�a w co� i zastyg�a bez ruchu. Si�a
uderzenia
cisn�a nas do przodu, a przez plastikow� p�acht� zas�aniaj�c� tylne okno do
szoferki wpad�
przera�ony pies. Wpad� - czu�em na karku mu�ni�cie jego zimnej sier�ci - w
panice
przekozio�kowa�, rozpaczliwie wierzgn�� �apami, znikn�� w wyrwanej przez siebie
dziurze,
wskoczy� z powrotem na skrzyni�, jednym susem przesadzi� burt� i pogna� za lisem
w stron�
lasu. Pierwszy odezwa� si� Jakub:
- Kurwa ma�! - mrukn�� cicho, Lou zachichota� i otworzy� drzwi. Wysiedli�my i
obe-
szli�my samoch�d. Uszkodzeniu uleg� tylko reflektor; stan�li�my przed mask� i
przez chwil�
patrzyli�my na stercz�ce z niego od�amki szk�a, Jakub pr�bowa� przywo�a� psa.
- Mary Beth! - wrzasn��, a potem przenikliwie zagwizda�.
Gdy tak stali�my, doszed�em do wniosku, �e nikt nie wzi��by nas za braci. Jakub
by�
podobny do ojca, ja do matki - r�nica by�a ogromna. Mam br�zowe w�osy i br�zowe
oczy,
jestem �redniej budowy cia�a i �redniego wzrostu. Jakub mierzy� kilkana�cie
centymetr�w
wi�cej, mia� niebieskie oczy i w�osy koloru piasku. I by� gruby, bardzo, ale to
baaardzo gruby,
tak gruby, �e wygl�da� jak przejaskrawiona karykatura nienasyconego �ar�oka.
Mia� te�
wielkie d�onie, wielkie stopy, wielkie z�by, ziemistoblad� cer� i nosi� grube -
jak�eby inaczej!
- okulary.
Us�yszeli�my ujadanie psa. Wyra�nie si� od nas oddala�o.
- Mary Beth! - wrzasn�� Jakub. W miejscu, gdzie stali�my, r�s� g�sty las -
klony, d�by,
jawory, buki - lecz poszycie by�o wzgl�dnie rzadkie i niskie. Na �niegu widnia�y
tropy lisa:
wij�c si� mi�dzy drzewami, znika�y w oddali. R�wnolegle do nich wiod�y tropy
Mary Beth,
troch� ciemniejsze i g��bsze, niczym �lady pozostawione przez hokejowy kr��ek.
Teren by�
idealnie p�aski.
Ujadanie psa cich�o z sekundy na sekund�.
Po drugiej strome drogi rozci�ga�o si� wyg�adzone �niegiem pole. Tam r�wnie�
widnia�y tropy. Bieg�y pro�ciutko jak strzeli� - wygl�da�o na to, �e lis ucieka�
zamaskowan�
�niegiem bruzd� - przecina�y pole i gin�y hen, na horyzoncie. W oddali, na
wschodzie,
dostrzeg�em mgliste sylwetki zabudowa� farmy Dwighta Pedersona: k�pk� drzew,
ciemnoczerwon� stodo��, dwa silosy na zbo�e i pi�trowy dom, w rzeczywisto�ci
jasnoniebieski, lecz na tle �nie�nego krajobrazu szarawy i brzydki.
- To by� kurczak Pedersona - skonstatowa�em. Lou kiwn�� g�ow�.
- Zw�dzi� go, skurkowaniec. I to w bia�y dzie�.
Jakub zagwizda� na Mary Beth. Po chwili odnie�li�my wra�enie, �e pies przesta�
ucieka�. Ujadanie ani si� nie oddala�o, ani zbli�a�o, nie by�o ani g�o�niejsze,
ani cichsze.
Nads�uchiwali�my, przekrzywiwszy g�owy w stron� lasu. Poch�odnia�o - od pola
zacina� ostry
wiatr - i mia�em ochot� wr�ci� do szoferki,
- Zawo�aj jeszcze raz - poradzi�em.
Ale Jakub nie zwraca� na mnie uwagi. Patrzy� na Lou.
- Zap�dzi�a go na drzewo - mrukn��. Lou wcisn�� r�ce do kieszeni bia�ej
wojskowej
panterki; kupi� j� z demobilu.
- Na to wygl�da.
- Nie przyjdzie. B�dziemy musieli po ni� p�j�� - doda� Jakub.
Lou kiwn�� g�ow�, wyj�� z kieszeni we�nian� czapk� i okry� ni� r�owaw� �ysin�.
- Spr�buj jeszcze raz, mo�e wr�ci - powiedzia�em. Znowu mnie zignorowa�, wi�c
zawo�a�em sam.
-Mary Beth! - W mro�nym powietrzu m�j g�os zabrzmia� �a�o�nie cicho.
- Nie wr�ci - burkn�� Lou.
Jakub pocz�apa� do samochodu i otworzy� drzwi od strony kierowcy.
- Nie musisz i��, Hank - powiedzia�. - Jak chcesz, mo�esz tu zaczeka�.
Nie mia�em ani czapki, ani ciep�ych but�w - nie planowa�em wyprawy przez
za�nie�one pola - ale wiedzia�em, �e i Jakub, i Lou chc�, �ebym zosta� w
samochodzie, �ebym
czeka� na nich jak u�omny staruszek, i czu�em, �e id�c mi�dzy drzewami, b�d� si�
ze mnie
nabija�, �e kiedy wr�c�, zadr�cz� mnie g�upimi docinkami.
Dlatego wbrew w�asnej woli powiedzia�em:
- Nie. P�jd� z wami.
Jakub zajrza� do szoferki, nachyli� si�, chwil� maca� za fotelem i wychyn�� z
wozu z
my�liwsk� strzelb� w r�ku. Z ma�ego kartonowego pude�ka wyj�� nab�j, wsun�� go
do
komory, trzasn�� zamkiem i odstawi� pude�ko za fotel.
- Nie ma powodu. - Robi� wszystko, �eby mnie zniech�ci�. - Zmarzniesz, i tyle.
K�cikiem oka widzia�em, �e Lou posy�a mu szelmowski u�miech.
- Po kiego ci ta strzelba? - spyta�em.
Jakub wzruszy� ramionami. Przytuli� bro� do piersi i postawi� ko�nierz kurtki,
tak �e
zakrywa� mu uszy. Kurtka by�a jaskrawoczerwona i jak wszystkie jego ubrania co
najmniej o
numer za ciasna.
- To rezerwat - doda�em. - Tu nie wolno polowa�.
Jakub u�miechn�� si�.
- Wezm� rekompensat� - odrzek�. - Lisi ogon za st�uczony reflektor. - Zerkn�� na
Lou.
- Zabieram tylko jeden nab�j, jak wielki bia�y my�liwy. Uwa�asz, �e tak b�dzie w
porz�dku?
- Jak najbarrrdziej - odpar� tamten, zawijaj�c czubek j�zyka i przeci�gaj�c
drug�
sylab� ostatniego s�owa, na skutek czego skrzekliwie zaterkota�o.
Wybuchn�li �miechem. Jakub wszed� niezdarnie na wysokie pobocze pokryte zwa�ami
ubitego �niegu, zachwia� si�, jakby mia� run�� na drog�, odzyska� r�wnowag� i
pow��cz�c
nogami, ruszy� mi�dzy drzewa. Rozchichotany Lou poszed� za nim, zostawiaj�c mnie
sa-
mego.
Sta�em na pustej drodze i waha�em si�, rozdzierany dwoma grzechami: lenistwa i
dumy. Zwyci�y�a duma oraz my�l o docinkach Lou. Z niejakim obrzydzeniem - i
wstr�tem
do samego siebie - wspi��em si� na wysokie pobocze i spiesznie ruszy�em przez
�nieg, �eby
nie straci� ich z oczu.
W lesie �nieg by� g��boki. Zapada�em si� w nim po kolana, w dodatku pod g�adk�,
b�yszcz�c� warstw� czyha�y r�ne zasadzki, takie jak pnie powalonych drzew,
g�azy, ga��zie,
dziury i pniaki, dlatego w�dr�wka by�a o wiele uci��liwsza, ni� przypuszcza�em.
Prowadzi�
Lou. Szed� zwinnie i chy�o, p�dzi� mi�dzy drzewami jak �cigany szczur. Szed�em
krok w
krok za nim, a daleko z ty�u sapa� Jakub. Twarz mia� mocno zaczerwienion�,
niewiele
ja�niejsz� od kurtki, i wida� by�o, �e z trudem wlecze swe cielsko przez grz�ski
�nieg.
Ujadanie psa wprawdzie nie milk�o, ale wcale nie by�o g�o�niejsze.
Szli�my tak mniej wi�cej kwadrans. I nagle �ciana drzew si� sko�czy�a, a teren
gwa�townie opad�, tworz�c rozleg��, p�ytk� nieck�, jakby miliony lat temu
uderzy� w to
miejsce wielki meteoryt i odcisn�� w ziemi sw�j �lad. W poprzek niecki ros�y
kar�owate,
schorowane jab�onie - resztki sadu Bernarda Andersa.
Przystan�li�my z Lou na kraw�dzi niecki, �eby zaczeka� na Jakuba. Nie
rozmawiali�my; brakowa�o nam tchu. Jakub krzykn�� do nas spomi�dzy drzew i
wybuchn��
�miechem, lecz ani Lou, ani ja nie zrozumieli�my, o co mu chodzi. Zlustrowa�em
sad w
poszukiwaniu psa j odnalaz�em jego trop. Znika� mi�dzy jab�oniami.
- Nie ma go tu - oznajmi�em.
Lou nads�uchiwa� chwil�. Ujadanie by�o st�umione i odleg�e.
- Fakt - przyzna� - tu go nie ma.
Zatoczy�em wzrokiem ko�o, wnikliwie obserwuj�c ca�� nieck�, horyzont i las za
plecami. Pustkowie. Jedyn� �yw� istot�, jak� zauwa�y�em, by� Jakub brn�cy
desperacko przez
�nieg. Dzieli�o go od nas tylko pi��dziesi�t metr�w, ale szed� �a�o�nie wolno.
Kurtk� mia�
rozpi�t� i nawet z tej odleg�o�ci s�ysza�em jego pe�ne udr�ki sapanie. Strzelb�
pos�ugiwa� si�
jak lask�: �ciska� j� za luf�, kolb� wbija� w �nieg i st�pa� niczym niezdarna
czapla. Zostawi�
za sob� szerokie pasmo g��bokich, spl�tanych �lad�w i wygl�da�o to tak, jakby
kto� wl�k� go
przez las, jakby z kim� przez ca�� drog� walczy�, zaciekle wierzgaj�c nogami.
Gdy do nas dotar�, by� zlany potem tak obficie, �e sk�ra dos�ownie mu parowa�a.
Lou
i ja stali�my patrz�c, jak pr�buje z�apa� oddech.
- Chryste - wychrypia�. - Szkoda, �e nie zabrali�my nic do picia. - Zdj��
okulary, potar�
je o kurtk� i spojrza� pod nogi, jakby mia� nadziej�, �e znajdzie tam dzbanek
wody.
Lou podni�s� r�k�, niczym czarodziej zakre�li� ni� wielki �uk, zbli�y� j� do
prawego
boku, strzeli� palcami i wyci�gn�� z kieszeni puszk� piwa. Otworzy� j�, spi�
pian� i z
u�miechem poda� puszk� Jakubowi.
- Zawsze przygotowany - powiedzia�.
Jakub poci�gn�� dwa t�gie �yki, robi�c mi�dzy nimi przerw� dla zaczerpni�cia
tchu.
Kiedy sko�czy�, zwr�ci� puszk� Lou. Ten odchyli� do ty�u g�ow�, przytkn�� puszk�
do ust i
zacz�� pi�. Pi� d�ugo i powoli, a jab�ko Adama chodzi�o mu tam i z powrotem
niczym t�ok w
cylindrze silnika. Potem chcia� pocz�stowa� mnie. To by� budweiser; czu�em
charakterystyczny, s�odkawy zapach.
Pokr�ci�em g�ow�. Dygota�em z zimna. Mi�nie n�g dr�a�y i gwa�townie pulsowa�y.
W�dr�wka przez za�nie�ony las wycisn�a ze mnie si�dme poty, ale d�ugo
czekali�my na
Jakuba i wilgotna sk�ra oddawa�a ciep�o jak sprawna ch�odnica.
- No co ty? - namawia� Lou. - �yknij sobie. Piwo ci nie zaszkodzi.
- Nie, dzi�ki. Nie chce mi si� pi�.
- Chce ci si�, chce. Sp�ywasz potem, przecie� widz�.
Mia�em zamiar odm�wi� powt�rnie, tym razem bardziej stanowczo, ale przerwa� nam
Jakub.
- To samolot? - spyta�.
Lou i ja odruchowo spojrzeli�my w niebo, przeszukuj�c wzrokiem chmury i
nadstawiaj�c ucha, by wy�owi� z ciszy monotonny warkot silnik�w, i dopiero po
d�u�szej
chwili zauwa�yli�my, �e Jakub wskazuje r�k� resztki sadu Andersa. Pow�drowali�my
spojrzeniem w tamtym kierunku i rzeczywi�cie po�rodku niecki, mi�dzy rz�dami
kar�owatych
jab�oni, dostrzegli�my zamaskowane �niegiem wybrzuszenie skrywaj�ce male�k�
jednosilnikow� awionetk�.
Lou i ja dotarli�my do niej pierwsi.
Samolot spoczywa� p�asko na brzuchu. Wygl�da�o to tak, jakby z nieba wychyn�a
gigantyczna r�ka, wetkn�a go pod ga��zie drzew i zasypa�a �niegiem.
Zdumiewaj�ce by�o to,
�e nie zauwa�yli�my prawie �adnych uszkodze� ani zniszcze�. Owszem, �opaty
�mig�a by�y
wygi�te i zniekszta�cone, lewe skrzyd�o lekko zadarte i odgi�te do ty�u, na
skutek czego w
poszyciu kad�uba powsta�a ma�a dziura, lecz wok� samolotu nie dostrzegli�my
najmniejszych �lad�w katastrofy: ani po�amanych drzew, ani g��bokich, czarnych
wyrw w
ziemi, kt�re wskazywa�yby miejsce upadku i tras�, jak� maszyna pokona�a si��
rozp�du.
Obeszli�my wrak, ale nie zbli�yli�my si� do niego na tyle, by m�c go dotkn��.
Samolot by� zaskakuj�co ma�y, nie wi�kszy od p�ci�ar�wki Jakuba, i sprawia�
wra�enie
zadziwiaj�co kruchego, zbyt kruchego i delikatnego, �eby d�wign�� i utrzyma� w
powietrzu
cz�owieka.
Do sadu wcz�apa� niezdarnie Jakub. �nieg by� tu znacznie g��bszy ni� w lesie i z
daleka odnosi�o si� wra�enie, �e brat brnie ku nam na kolanach. Wci�� dobiega�o
nas
sporadyczne, st�umione odleg�o�ci� ujadanie Mary Beth.
- Jezus Maria - szepn�� Lou. - Sp�jrz tylko na te ptaszyd�a.
Pocz�tkowo ich nie zauwa�y�em - znieruchomia�y, zamar�y na ga��ziach drzew -
lecz
w chwili, gdy je spostrzeg�em, odnios�em wra�enie, �e osaczaj� nas ze wszystkich
stron. By�y
dos�ownie wsz�dzie, wype�nia�y ca�y sad: ca�e setki, mo�e nawet tysi�ce czarnych
wron
wczepionych nieruchomo w ciemne, nagie ga��zie jab�oni.
Lou zrobi� �niegow� pigu�� i cisn�� ni� w ptaki. Trzy wrony zerwa�y si� do lotu,
niespiesznie zatoczy�y kr�g nad samolotem i cicho zatrzepotawszy skrzyd�ami,
wyl�dowa�y
na s�siednim drzewie. Jedna z nich dono�nie zakraka�a. �ciany p�ytkiej niecki
odpowiedzia�y
pos�pnym echem.
- Troch� tu straszno, kurwa... - wymamrota� Lou, dygocz�c z zimna.
Nadszed� Jakub, sapi�c i dysz�c jak stara lokomotywa. Kurtk� mia� wci��
rozpi�t�, a
zza paska wystawa�a mu po�a koszuli. Przystan��, odetchn�� i spyta�:
- Jest tam kto?
Nie odpowiedzieli�my. Szczerze m�wi�c, nawet o tym nie pomy�la�em, ale
rzeczywi�cie w �rodku kto� musia� by�: najpewniej pilot, w dodatku martwy.
Przeszed� mnie
zimny dreszcz. Patrzy�em na samolot. Lou znowu cisn�� we wrony �niegow� pigu��.
- Nie sprawdzili�cie? - spyta� Jakub.
Poda� strzelb� Lou i pocz�apa� do awionetki. Tu� za uszkodzonym skrzyd�em by�y
drzwi. Chwyci� za klamk� i szarpn��. Metalicznie zazgrzyta�o, zapiszcza�o, drzwi
uchyli�y si�
na dziesi��, pi�tna�cie centymetr�w i znieruchomia�y. Jakub spr�bowa� jeszcze
raz: szarpn��
ze wszystkich si� i szpara mi�dzy drzwiami a kad�ubem poszerzy�a si� najwy�ej o
dwa
centymetry. Chwyci� za kraw�d� obiema r�kami i poci�gn�� tak mocno, �e samolot
zachwia�
si� i zako�ysa�, zrzucaj�c z kad�uba �niegow� czap� i ods�aniaj�c srebrzysto
l�ni�cy metal
poszycia. Drzwi ani drgn�y.
Jego �mia�e poczynania natchn�y mnie odwag�. Podszed�em bli�ej i zajrza�em do
�rodka przez ods�oni�t� szyb� kabiny, ale nie dostrzeg�em absolutnie nic.
Pleksiglas by�
pop�kany, a paj�czyn� mikroskopijnych p�kni��, tworz�c� skomplikowane desenie,
po-
krywa�a gruba warstwa lodu.
Jakub nadal walczy� z drzwiami. W ko�cu uleg�. Oddycha� szybko i ci�ko, jak po
d�ugim biegu.
Lou sta� nieco dalej. Ze strzelb� brata u�o�on� na zgi�ciu �okcia, wygl�da� jak
wartownik albo stra�nik.
- Zakleszczy�y si� - skonstatowa�. Chyba z ulg�. Jakub zajrza� przez szczelin�
do
kabiny, ale zaraz cofn�� g�ow�.
- No i? - spyta� Lou. Brat wzruszy� ramionami.
- Za ciemno, nic nie wida�. Jeden z was b�dzie musia� tam wej�� i sprawdzi�. -
Zdj��
okulary i otar� r�k� spocon� twarz.
- Hank jest najdrobniejszy - odrzek� szybko Lou.
- Naj�atwiej si� przeci�nie. - Pu�ci� do Jakuba oko, a mnie obdarzy� �ajdackim
u�miechem.
- Ja? Uwa�asz, �e jestem drobniejszy od ciebie?
Poklepa� si� po niewielkim, ale ju� widocznym brzuchu. _ Jeste� najchudszy,
tylko to
si� liczy.
Spojrza�em na Jakuba, szukaj�c u niego pomocy, ale natychmiast stwierdzi�em, �e
mi
jej nie udzieli. Wci�gn�wszy t�uste policzki, szczerzy� z�by w wyzywaj�cym
u�miechu.
- Co ty na to, Jakub? - spyta� Lou. � Dobrze m�wi�? Brat parskn�� �miechem, ale
zaraz spowa�nia�.
- Ty chyba rzeczywi�cie nie przejdziesz, Lou - odrzek�. - Nie z tym ka�dunem. -
I obaj
spojrzeli na mnie.
- To nie ma sensu. Po choler� tam zagl�da�? - spyta�em.
Lou rozci�gn�� usta w paskudnym u�miechu.
Za�opota�y ptasie skrzyd�a. Kilka wron wzbi�o si� w powietrze i przysiad�o na
s�siednim drzewie. Mia�em wra�enie, �e ca�e stado uwa�nie nas obserwuje.
- Lepiej odnajd�my psa - doda�em - wr��my do miasta i zameldujmy komu trzeba.
- Masz pietra, Hank? - spyta� Lou i prze�o�y� strzelb� na drugie rami�.
Tkwi�em w potrzasku. To idiotyczne przedstawienie mierzi�o mnie i odpycha�o. W
zakamarkach umys�u odezwa� si� m�j w�asny g�os i wyra�nie s�ysza�em, jak
analizuje
sytuacj�, jak stwierdza, �e mam odruchy nastolatka, �e zamierzam zrobi� co�
g�upiego, co�
zupe�nie bezsensownego tylko po to, by dowie�� odwagi dw�m m�czyznom, kt�rych
nie
darzy�em najmniejszym szacunkiem. G�os m�wi� i m�wi�, t�umaczy� rzecz
racjonalnie i
spokojnie, wy�uszcza� argumenty, a ja s�ucha�em, ze wszystkim si� zgadza�em i
rozsierdzony
zmierza�em w stron� p�otwartych drzwi awionetki.
Jakub cofn�� si�, zrobi� mi miejsce. Wetkn��em g�ow� do kabiny i odczeka�em, a�
oczy przywykn� do mroku.
W �rodku samolot robi� wra�enie jeszcze mniejszego. Powietrze by�o tam chyba
troch� �agodniejsze i na pewno du�o wilgotniejsze ni� na zewn�trz. Jak w
cieplarni,
pomy�la�em. Ogarn�o mnie dziwne, a mo�e raczej niesamowite uczucie. Przez
niewielkie
rozdarcie w poszyciu kad�uba wpada�a do �rodka cieniutka struga �wiat�a.
Przecina�a ciemne
wn�trze kabiny niczym promie� dogorywaj�cej latarki, rysuj�c na przeciwleg�ej
burcie ma�y
p�ksi�yc. Tylna cz�� kabiny ton�a w aksamitnym mroku, ale wygl�da�o na to,
�e jest
zupe�nie pusta, �e pod�oga zw�a si� ku ogonowi, a burty schodz� ku sobie.
Niedaleko za
progiem le�a�a wielka p��cienna torba. Gdybym wyci�gn�� r�k�, m�g�bym j� chwyci�
i
wydosta�.
W przedniej cz�ci kabiny sta�y dwa fotele, szarawe w nik�ym �wietle s�cz�cym
si�
zza oblodzonej szyby. Jeden by� pusty, ale w drugim ujrza�em bezw�adne cia�o
m�czyzny z
g�ow� na desce rozdzielczej.
Cofn��em si� o krok.
- Wida� go.
Wbili we mnie wzrok. - Trup? - spyta� Jakub.
Wzruszy�em ramionami.
- Od wtorku nie pada�o. Musi tu le�e� co najmniej od dw�ch dni.
- Sprawd�, mo�e jeszcze �yje - powiedzia� Lou. Nie chcia�em wraca� do samolotu.
Uwa�a�em, �e to g�upie, �e nie powinni mnie do tego zmusza�.
- Chod�my po psa - odrzek�em niecierpliwie. Lou znowu wyszczerzy� z�by.
- Chyba powinni�my sprawdzi�.
- Daj spok�j. Przecie� to bzdura. Min�y dwa dni, jak m�g� prze�y�?
- Dwa dni to nied�ugo - zauwa�y� Jakub. - S�ysza�em o ludziach, kt�rzy
wytrzymywali
ca�e tygodnie.
- Zw�aszcza na zimnie - doda� zgodnie Lou. - To jak przechowywanie �arcia w
lod�wce.
Czeka�em, a� pu�ci do brata oko, ale nie, tym razem do niego nie mrugn��.
- Co za sprawa? - zach�ca� Jakub. - Wejdziesz do �rodka, sprawdzisz i po krzyku.
Zmarszczy�em czo�o wiedz�c, �e znowu przyparli mnie do muru. Zajrza�em do
kabiny.
- M�g�by� przynajmniej odskroba� szyb� - mrukn��em do Jakuba.
Wyda� z siebie d�ugie, teatralne westchnienie, daj�c popis przed Lou, nie przede
mn�,
ale pocz�apa� w stron� �mig�a.
Zacz��em przeciska� si� przez szpar� mi�dzy drzwiami a burt�. Obr�ci�em si� na
bok,
wsun��em do �rodka g�ow� i ramiona, lecz gdy przysz�a kolej na pier�, drzwi
�cisn�y mnie
niczym �elazne kleszcze. Chcia�em si� wycofa�, lecz natychmiast stwierdzi�em, �e
nic z tego:
zaczepi�em o co� kurtk� i koszul�. Pi�y mnie pod pachami, podwin�y si�,
ods�aniaj�c plecy i
wystawiaj�c je na podmuchy zimnego wiatru.
Szyb� przes�oni�a ciemna sylwetka Jakuba. S�ysza�em, jak zeskrobuje z niej l�d i
czeka�em, a� w kabinie troch� poja�nieje. Nie poja�nia�o. Jakub zacz�� wali� w
szyb� pi�ci�.
W pustej kabinie zadudni�o g�uche, st�umione echo. Przypomina�o bicie wielkiego
serca.
Wzi��em g��boki oddech, wypu�ci�em powietrze i szarpn��em si� do przodu. Zel�a�
uchwyt �elaznych kleszczy, kt�re teraz �cisn�y mi brzuch na wysoko�ci p�pka.
Ju� mia�em
spr�bowa� jeszcze raz my�l�c, �e nast�pne szarpni�cie wystarczy, �e wpe�zn� do
kabiny,
zerkn� na martwego pilota i czym pr�dzej stamt�d wyjd�, gdy wtem zauwa�y�em
dziwn�
rzecz. Cia�o pilota drgn�o, poruszy�o si�. G�owa spoczywaj�ca na desce
rozdzielczej
podskakiwa�a i kiwa�a si� na boki.
- Hej tam - szepn��em. - Kolego, �yjesz? - M�j g�os odbi� si� echem od
metalowych
�cian poszycia.
Jakub wali� r�k� w szyb�. �up-�up. �up-�up. �up -�up.
Grzmotn��em pi�ci� w burt�.
-Lou! . S�ysza�em, jak podchodzi bli�ej.
- Co? �up-�up. �up-�up. �up-�up. To Jakub. To tylko Jakub. G�owa pilota
znieruchomia�a i straci�em pewno�� siebie. Spr�bowa�em wpe�zn�� g��biej.
Jakub przesta� wali� w szyb�.
- Powiedz mu, �e nie mog� tego cholerstwa odskroba�! - wrzasn��.
- On utkn��! - odkrzykn�� rozradowany Lou.
- Sp�jrz, utkn�� jak korek w butelce.
Poczu�em, �e obejmuje mnie powy�ej pasa, �e wbija palce w obna�one cia�o, by
mnie
bole�nie po�askota�. Kopn��em praw� nog�, chybi�em, trac�c grunt pod lew�, ale
nie
upad�em, bo przytrzyma�y mnie drzwi. Rykn�li �miechem. S�ysza�em ich jak z
oddali. �miech
by� st�umiony, bezd�wi�czny i pusty.
- Teraz ty! - zach�ca� Jakuba Lou. - Teraz ty!
Szarpn��em si� i odepchn��em ze wszystkich si�, nie wiedz�c nawet, czy chc�
wej��
do samolotu, czy z niego wyj��, pragn��em tylko uciec, uwolni� si� z koszmarnego
u�cisku,
wi�c kopa�em nogami �nieg, rozko�ysa�em samolot jak hu�tawk�, gdy nagle w
przedniej
cz�ci kabiny dostrzeg�em jaki� ruch.
Pocz�tkowo nie wiedzia�em, co to jest. Znowu odnios�em wra�enie, �e g�owa pilota
drga, �e lekko si� chwieje i raptem co� spod niej wystrzeli�o, co� wzbi�o si� w
powietrze i
rozpaczliwie za�omota�o w sp�kana szyb�. Sekund� p�niej u�wiadomi�em sobie, �e
nie
za�omota�o, a raczej zatrzepota�o. To by� ptak, wielka czarna wrona, pewnie
jedna z tych,
kt�re obsiad�y skar�owacia�e jab�onie.
Oderwa�a si� od szyby, przysiad�a na oparciu fotela i zacz�a porusza� �ebkiem.
Jakby
nim kiwa�a: w prz�d i w ty�, w prz�d i w ty�. Ostro�nie, bezszelestnie
spr�bowa�em wpe�zn��
rakiem w szczelin� i uciec z kabiny, ale w tej samej chwili wrona zerwa�a si� do
lotu:
grzmotn�a w szyb�, odbi�a si� od niej i run�a prosto na mnie.
Zamar�em. Zastyg�em bez ruchu jak zahipnotyzowany, po prostu patrzy�em, i
dopiero
w ostatnim momencie, gdy ju�, ju� mia�a na mnie wpa��, wtuli�em g�ow� w ramiona.
Trafi�a w sam �rodek czo�a. Chyba dziobem, bo uderzy�a mocno, bole�nie.
Us�ysza�em
sw�j krzyk - kr�tki, urwany i przeszywaj�cy jak psi skowyt. Szarpn��em si� do
ty�u, potem do
przodu i uwolniony z pu�apki wpad�em do kabiny. Wyl�dowa�em na p��ciennej torbie
i nawet
nie pr�bowa�em wsta�.
Wrona zawr�ci�a, znowu grzmotn�a w szyb�, znowu si� od niej odbi�a, polecia�a w
stron� odetkanych ju� drzwi, ale w ostatniej chwili skr�ci�a w prawo i �mign�a
ku
wystrz�pionej dziurze w poszyciu kad�uba. Usiad�a tam, chwil� siedzia�a, potem
wetkn�a �eb
w otw�r i niczym czarny szczur czmychn�a na wolno��.
S�ysza�em, jak Lou wybucha �miechem.
- Kurwa ma�! - zawo�a�. - Wrona! Pierdolona wrona! Widzia�e�?
Dotkn��em r�k� czo�a. Pali�o mnie troch�, a gdy spojrza�em na r�kawiczk�,
stwierdzi�em, �e jest pobrudzona krwi�. Odsun��em p��cienn� torb� - by�a ci�ka,
wype�niona
twardymi, kanciastymi przedmiotami, jakby ksi��kami - i usiad�em na pod�odze.
W�ska
smuga �wiat�a wpadaj�cego przez p�otwarte drzwi przecina�a mi nogi.
Do �rodka zajrza� Jakub. W kabinie pociemnia�o.
- Widzia�e� j�? - spyta�. - Widzia�e� t� wron�? Dostrzega�em tylko zarys jego
g�owy,
ale wiedzia�em, �e si� u�miecha.
- Dziobn�a mnie.
- Dziobn�a ci�? - Chyba nie uwierzy�. Odczeka�
chwil�, potem si� cofn��. - Ta kurwa go dziobn�a, s�ysza�e�?
Lou zachichota�. Jakub znowu wetkn�� g�ow� do �rodka.
- Nic ci nie jest?
Nie odpowiedzia�em. By�em na nich z�y, czu�em, �e do niczego by nie dosz�o,
gdyby
nie zmusili mnie do penetracji wraka. Kucn��em i zacz��em przesuwa� si� w stron�
foteli. Zza
burty dobieg� mnie ledwo s�yszalny g�os Lou:
- My�lisz, �e ptaki przenosz� w�cieklizn� albo jakie� inne �wi�stwo?
Jakub milcza�.
Pilot mia� na sobie d�insy i flanelow� koszul�. By� niskim drobnym m�czyzn� w
wieku dwudziestu paru lat. Poklepa�em go po ramieniu. - �yjesz? - szepn��em.
R�ce zwisa�y mu po bokach, czubki palc�w muska�y pod�og�. D�onie mia�
spuchni�te,
nieprawdopodobnie wielkie i rozd�te, jak nadmuchane r�kawiczki chirurgiczne, a
paluchy
lekko zakrzywione. R�kawy koszuli by�y podwini�te i widzia�em w�osy na jego
przedramio-
nach, poskr�cane i czarne na tle upiornie bladej sk�ry. Chwyci�em go za rami� i
odci�gn��em
do ty�u. Opad� ci�ko na oparcie fotela, a wtedy, przera�ony widokiem jego
twarzy,
podskoczy�em, wal�c g�ow� w niski sufit kabiny.
Wrona wydzioba�a mu oczy. Wyjad�a je, tak �e pochyliwszy lekko g�ow�, patrzy� na
mnie czarnymi oczodo�ami. Cia�o wok� nich by�o rozszarpane i nadjedzone.
Spomi�dzy
och�ap�w prze�witywa�a naga ko�� policzkowa, blada w nik�ym �wietle i
przezroczysta jak
plastik. Pod nosem zakrzep� mu krwawy sopel. Zakrzep� i zwisa�, si�gaj�c dolnej
szcz�ki.
Odst�pi�em o krok, walcz�c z gwa�townymi md�o�ciami. Mimo to co� mnie do niego
ci�gn�o. Co� dziwnego, ciekawo��, nie ciekawo��, mo�e nawet co� jeszcze
silniejszego, bo
nagle odczu�em absurdalna ch�� zdj�cia r�kawiczek i dotkni�cia jego twarzy. By�o
to
pragnienie pot�ne, przemo�ne i chorobliwe, ale nie wiedzia�em, jak je nazwa�,
ba�em si� go,
wi�c usi�owa�em je zdusi�, zd�awi� w sobie: znowu cofn��em si� o krok, potem o
jeszcze
jeden i nast�pny, a gdy zrobi�em krok czwarty, pragnienie min�o, ust�puj�c
miejsca
niepohamowanej odrazie. Wraca�em do drzwi, a pilot �ledzi� mnie pustymi
oczodo�ami. Z tej
odleg�o�ci wydawa�o si�, �e ma b�agalny wyraz twarzy, b�agalny i �a�osny, jak
szop. Jakub
wci�� sta� tu� za drzwiami.
- Co ty tam, kurwa, robisz? - spyta�. Nie odpowiedzia�em. Pulsowa�o mi w
skroniach.
Potkn��em si� o p��cienn� torb�, przystan��em, zrobi�em niezdarny obr�t wok�
w�asnej osi i
kopn��em torb� w stron� wyj�cia. By�a zdumiewaj�co ci�ka, jakby pe�na ziemi, i
jej
niespodziewany ci�ar przyprawi� mnie o now� fal� szarpi�cych md�o�ci, jeszcze
silniejszych
ni� te, kt�re zaatakowa�y mnie przy zw�okach pilota.
- Co si� sta�o? - spyta� Jakub.
Szed�em ku niemu przykurczony, sun�c przed sob� torb�. G�owa brata znikn�a.
Gdy dotar�em do drzwi, napar�em na nie ramieniem i wykorzystuj�c ci�ar cia�a
oraz
to, �e zamiast ci�gn��, mog�em je teraz pcha�, zdo�a�em poszerzy� szpar� o
siedem, osiem
centymetr�w. Lou i Jakub obserwowali mnie, a na ich twarzach rysowa�o si�
wyra�ne
zaciekawienie przemieszane z rozbawieniem i strachem. Dzie� by� ja�niejszy ni�
przedtem,
ale wiedzia�em, �e to tylko oczy p�ataj� mi figle. Przecisn��em torb� przez
szpar�,
wychyn��em za ni� i z trudem wyszed�em na �nieg.
- Krwawisz - zauwa�y� Jakub. Odruchowo podni�s� r�k� do czo�a i spojrza� na Lou.
-
Naprawd� go dziobn�a.
Lou otaksowa� mnie spojrzeniem. Czu�em, �e na lew� brew �cieka mi strumyczek
dziwnie zimnej krwi.
- Wydzioba�a mu oczy - powiedzia�em. Patrzyli na mnie nic nie rozumiej�cym
wzrokiem.
- Ta wrona - doda�em. - Usiad�a mu na kolanach i wyjad�a oczy.
Jakub wykrzywi� twarz. Lou zerkn�� na mnie sceptycznie.
- Wida� czaszk� - m�wi�em - nag� ko��. - Przykucn��em, zgarn��em troch� �niegu i
przy�o�y�em go do czo�a. Zapiek�o.
Wiatr przybra� na sile i jab�onie w sadzie Andersa zacz�y si� chwia� i
potrzaskiwa�.
Siedz�ce na ga��ziach wrony musia�y od czasu do czasu trzepota� skrzyd�ami, �eby
nie straci�
r�wnowagi. �wiat�o dnia blad�o, a wraz ze �wiat�em odchodzi�y resztki ciep�a.
By�o coraz
mro�niej.
Oderwa�em r�k� od czo�a i spojrza�em na br�zowawy od krwi �nieg. Zdj��em
r�kawiczk� i dotkn��em palcem skaleczenia. Rana by�a zimna i do�� bolesna.
Opuszkami
palc�w wyczu�em rosn�cy guz, jakby kto� zaszy� mi pod sk�r� szklan� kulk� do gry
albo
male�kie jajko.
Lou przykucn�� nad p��cienn� torb�. By�a mocno zasznurowana i musia� zdj��
r�kawice, �eby rozsup�a� w�ze�. Obserwowali�my z Jakubem, jak si� do tego
zabiera. Po
chwili go rozwi�za� i otworzy� torb�.
Gdy zajrza� do �rodka, wyraz jego twarzy przeszed� ca�� gam� gwa�townych zmian.
Najpierw chyba by� zdumiony, a mo�e oszo�omiony, bo wyba�uszywszy oczy, lekko
podni�s�
brwi i pr�bowa� skupi� wzrok na tym, co widzi. Zaraz potem twarz mu
spurpurowia�a z
podniecenia i rozbawienia, a usta rozci�gn�y si� w szerokim u�miechu,
ods�aniaj�c krzywe
z�by. Obserwuj�c go, czu�em, �e nie chc� wiedzie�, co torba zawiera.
Wsadzi� do �rodka r�k� i dotkn�� tego czego� z wahaniem, z jakim dotyka si�
w�a,
kt�ry mo�e w ka�dej chwili ugry��.
- O rzesz kurwa ma�... - wyszepta�. Jakub przycz�apa� bli�ej.
- Co? - spyta�.
Wiedzia�em, �e torba jest bardzo ci�ka i nagle ogarn�o mnie parali�uj�ce
przeczucie,
�e s� w niej zw�oki. Ca�e albo po�wiartowane.
- To pieni�dze - o�wiadczy� Lou, spogl�daj�c z u�miechem na Jakuba. - Sp�jrz. -
Przechyli� ku niemu torb�.
Jakub kucn��, zmru�y� oczy i rozdziawi� usta. Ja te� zajrza�em. Torba by�a
wype�niona
pieni�dzmi, paczkami pieni�dzy oklejonymi cienkimi papierowymi banderolami.
- Same setki - skonstatowa� Lou. - Studolarowe banknoty. - Wyj�� jeden plik i
podni�s� go na wysoko�� twarzy.
- Nie dotykaj tego - ostrzeg�em go wstaj�c. - Zostawisz odciski palc�w.
Zerkn�� na mnie z gorycz�, ale wrzuci� pieni�dze do torby i na�o�y� r�kawiczki.
- Jak my�lisz, ile tu mo�e by�? - spyta� Jakub. Obaj spojrzeli na mnie, gdy�
uznali, �e
jako pan ksi�gowy powinienem si� na tym zna�.
Otaksowa�em torb� spojrzeniem, pr�buj�c odgadn��, ile paczek mog�oby w ni�
wej��.
- Dziesi�� tysi�cy w paczce... Pewnie oko�o trzech milion�w dolar�w - odrzek�em
bez
zastanowienia. Jeszcze nie zd��y�em zamkn�� ust, gdy dotar�o do mnie, �e to
przecie�
kompletny absurd, �e sam w to nie wierz�.
Lou podni�s� inn� paczk�.
- Nie dotykaj tego - ostrzeg�em ponownie.
- Przecie� mam r�kawiczki.
- Ci z policji b�d� chcieli zdj�� odciski palc�w. Mo�esz je zatrze�.
Zmarszczy� czo�o, ale wrzuci� pieni�dze do torby.
- S� prawdziwe? - spyta� Jakub. - To prawdziwy szmal?
- Nie b�d� g�upi - odrzek� Lou. - Jasne, �e prawdziwy.
Jakub pu�ci� t� uwag� mimo uszu.
. - Hank, my�lisz, �e to forsa tych, co handluj� prochami?
Pokr�ci�em g�ow� i machn��em r�k� w stron� torby.
- Chyba nie. To pieni�dze z banku. Paczki studolarowych banknot�w. Sto banknot�w
w paczce i banderolka. Tak je tam sortuj�.
Nagle po drugiej stronie sadu ujrzeli�my Mary Beth. Pies szed� powoli przez
�nieg w
stron� samolotu. Sprawia� wra�enie zdegustowanego i zawiedzionego, �e nie
pomogli�my mu
upolowa� lisa. Patrzyli�my, jak ku nam zmierza, ale �aden z nas nie skomentowa�
faktu, �e
pies nareszcie wr�ci�. Jedna z wron rozczapierzy�a skrzyd�a i ostrzegawczo
zakraka�a, kr�tko
i skrzekliwie. W czystym mro�nym powietrzu jej drapie�ny krzyk zabrzmia� jak
d�wi�k
tr�bki.
- Ob��d - wymamrota�em. - Facet musia� obrabowa� bank. Jakub z niedowierzaniem
pokr�ci� g�ow�.
- Trzy miliony dolc�w...
Pies nadbieg� od strony �mig�a. Zamerda� ogonem i obdarzy� nas zm�czonym,
smutnym spojrzeniem. Jakub przykucn�� i machinalnie poklepa� go po �bie.
Lou podni�s� g�ow�.
- Pewnie chcesz o tym zameldowa� - ni to spyta�, ni stwierdzi�.
Popatrzy�em na niego zaszokowany. Do tej chwili nawet nie pomy�la�em, �e mamy
jaki� wyb�r.
- A co? Chcia�by� to sobie przyw�aszczy�?
Lou zerkn�� na Jakuba, szukaj�c u niego wsparcia, i znowu przeszy� mnie
wzrokiem.
- Dlaczego nie mieliby�my zatrzyma� sobie po paczce, a reszt� zwr�ci�? Dziesi��
kawa�k�w dla ka�dego. Kupa szmalu.
- Po pierwsze dlatego, �e to kradzie�. Lou by� tak zniesmaczony, �e a� prychna�.
- Kradzie�? Niby kogo by�my okradli? - Spojrza� w stron� samolotu. - Jego? Jemu
forsa ju� niepotrzebna.
- To bardzo du�o pieni�dzy - t�umaczy�em. - Kto� wie, �e zgin�y i na pewno ich
szuka.
- Chcesz powiedzie�, �e gdybym wzi�� jedn� paczk�, to by� mnie wsypa�? - Wyj�� z
torby plik owini�tych banderol� banknot�w i wyci�gn�� do mnie r�k�, jakby chcia�
mi te
pieni�dze podarowa�.
- Nie musia�bym, Lou. Ten, kto tej torby szuka, dobrze wie, ile w niej jest.
Gdyby�my
zwr�cili mniej, gdyby� zwin�� paczk� i zacz�� szasta� w miasteczku studolarowymi
banknotami, szybko by zrozumia�, co si� tu wydarzy�o.
Lou machn�� r�k�.
- Kicham na to. Ch�tnie zaryzykuj�. - Spogl�da� to na mnie, to na Jakuba i
szczerzy�
do nas z�by. Jakub rozci�gn�� usta w szerokim u�miechu.
Zmarszczy�em brwi.
- Nie b�d� durniem, Lou.
Lou wci�� si� u�miecha�. Wsun�� paczk� pieni�dzy do kieszeni, wyj�� z torby
drug� i
poda� j� Jakubowi. Brat wzi�� pieni�dze, ale wygl�da�o na to, �e nie bardzo wie,
co z nimi
zrobi�. Przycupn�� na �niegu ze strzelb� w jednej r�ce, z dziesi�cioma tysi�cami
dolar�w w
drugiej i wyczekuj�co patrzy� na mnie. U jego st�p tarza� si� pies.
- Nie, chyba by� mnie nie wsypa�, Hank - powiedzia� Lou. - Tym bardziej w�asnego
brata, h�?
- Podrzu� mnie do najbli�szego telefonu, to zobaczysz.
- Naprawd� by� mnie przypucowa�? - spyta�.
Chcia�em strzeli� palcami, ale by�em w r�kawiczkach i nic z tego nie wysz�o.
- W trymiga.
- Ale dlaczego? Przecie� nikomu nie zrobiliby�my krzywdy. Jakub wci�� siedzia� w
kucki z pieni�dzmi w r�ku.
- Zostaw to, Jakub - powiedzia�em. Nie zareagowa�.
- Ty to co innego - m�wi� dalej Lou. - Ty masz robot� w magazynie. My z Jakubem
jeste�my bez pracy. Ta forsa du�o dla nas znaczy, Hank.
G�os mu si� za�ama� i Lou zaskowyta� jak zbity pies. Nagle poczu�em ol�niewaj�cy
smak w�adzy: zda�em sobie spraw�, �e dynamika ca�ego uk�adu uleg�a gwa�townej
zmianie,
�e mam ich w gar�ci, �e teraz ja dyktuj� warunki. Tak, to ode mnie zale�a�
ewentualny
podzia� �upu, to ja mia�em zdecydowa�, co si� stanie z pieni�dzmi. Pozwoli�em
sobie na lekki
u�mieszek.
- Lou, nawet gdybym zrezygnowa� ze swego udzia�u, to i tak wpakowa�by� mnie w
k�opoty. Schrzani�by� co�, dopadliby ci� i uznali mnie za wsp�lnika.
Jakub chcia� wsta�, ale zmieni� zdanie i znowu przykucn��.
- A mo�e we�my wszystko? - spyta�, spogl�daj�c to na mnie, to na Lou.
- Wszystko? - powt�rzy�em. My�l by�a tak niedorzeczna, �e zacz��em si� �mia�,
ale
zaraz przesta�em, bo rozbola�o mnie zranione czo�o. Wykrzywi�em twarz i
ostro�nie
pomaca�em palcami guz. Skaleczenie lekko krwawi�o.
- Wszystko - odrzek�. - We�miemy torb�, trupa zostawimy w kabinie i jakby nigdy
nic
wr�cimy do domu.
Lou kiwn�� energicznie g�ow�, zachwycony pomys�em.
- Jasne, jakby nas tu w og�le nie by�o. Szmal podzielimy na trzy cz�ci, i szafa
gra.
- Zgarn�liby nas, jak tylko zacz�liby�my wydawa� pieni�dze - odparowa�em. -
Wyobra� sobie: chodzimy po miasteczku i szastamy studolarowymi banknotami.
Jakub wzruszy� ramionami.
- Mogliby�my troch� odczeka�, potem wyjecha� z miasta i zacz�� nowe �ycie gdzie
indziej.
- Melon na g�ow� - wyliczy� Lou. - Pomy�l, Hank. Ca�y melon.
Westchn��em.
- Lou, taki numer nigdy nie przejdzie. Zrobisz co� g�upiego i natychmiast ci�
z�api�.
Wystarczy jeden fa�szywy krok, i po herbacie.
- Hank, czy ty naprawd� nic nie rozumiesz? - spyta� niecierpliwie Jakub. - To
tak,
jakby tych pieni�dzy w og�le nie by�o, jakby nie istnia�y. Nikt o nich nie wie.
Nikt opr�cz
nas.
- To trzy miliony dolar�w, Jakub. Sk�d� wyparowa�y. Chyba nie chcesz powiedzie�,
�e nikt nie b�dzie ich szuka�?
- Gdyby kto� ich szuka�, na pewno by�my o tym s�yszeli, nie? M�wiliby o tym w
dzienniku.
- To szmal z przemytu narkotyk�w - spekulowa� Lou. - Lewe pieni�dze. Rz�d o nich
nie wie. Nikt o nich nie wie.
- Przecie� nie mo�na... - zacz��em, ale Lou nie pozwoli� mi doko�czy�.
- Chryste, Hank, sp�jrz tylko na t� fors�. Le�y przed tob� i a� si� prosi, �eby
j� wzi��.
To jak ameryka�ski sen, a ty chcesz tak po prostu odej��?
- Na ameryka�ski sen si� haruje, Lou - skont-rowa�em. - Nie mo�na go ukra��.
- W takim razie to co� lepszego ni� ameryka�ski sen.
- W�a�ciwie z jakiego powodu mieliby�my te pieni�dze zwraca�? - spyta� Jakub. -
Gdyby�my je wzi�li, nic by si� nie sta�o. Przecie� nikogo by�my nie skrzywdzili,
nikt by o
tym nie wiedzia�.
- Kradzie� to dla ciebie ma�o? - odrzek�em.
- To nie jest kradzie� - powiedzia� z determinacj�.
- To tak jak znalezienie skarbu, jak znalezienie kufra ze z�otem.
W tym, co m�wi�, by�o troch� sensu, mimo to ca�y czas mia�em wra�enie, �e co�
przeoczyli�my. Pies �a�o�nie zaskomla� i Jakub pog�aska� go, nie odrywaj�c
wzroku od mojej
twarzy. Wrony siedzia�y cicho na ga��ziach drzew, zzi�bni�te i nastroszone
niczym
miniaturowe s�py. Szybko zapada� zmrok. - Jak pragn� zdrowia, Hank - powiedzia�
Lou.
- Chcesz przesra� tak� okazj�?
Milcza�em. Ci�gle si� waha�em, mia�em w�tpliwo�ci. Chocia� bawi�o mnie poczucie
w�adzy i �wiadomo��, �e Lou i Jakub s� ode mnie zale�ni, chocia� ci�gn�o mnie,
�eby
odm�wi�, nie chcia�em powiedzie� czego�, czego bym p�niej �a�owa�. I zupe�nie
odruchowo, nie zdaj�c sobie sprawy z tego