Tochman Wojciech - Schodów się nie pali

Szczegóły
Tytuł Tochman Wojciech - Schodów się nie pali
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tochman Wojciech - Schodów się nie pali PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tochman Wojciech - Schodów się nie pali PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tochman Wojciech - Schodów się nie pali - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wojciech tochman schodów się nie pali wydawnictwo ZNAK Kraków 2000 Projekt okładki Witold Siemaszkiewicz Skład i łamanie Wydawnictwo PLUS Korekta Zespół/PLUS Fotografia na 1. str. okładki Bogdan Krężel Fotografia Autora na 4. str. okładki Jerzy Gumowski/Agencja Gazeta (c) Copyright by Wojciech Tochman, 2000 Reportaż "Czekam pod adresem: Berlin", s. 75 (c) Copyright by Stefan Batory Foundation ISBN 83-7006-727-1 ZAMÓWIENIA: DZIAŁ HANDLOWY 30-105 KRAKÓW, UL. KOŚCIUSZKI 37 BEZPŁATNA INFOLINIA: 0800-130-082 ZAPRASZAMY TEŻ DO NASZEJ KSIĘGARNI INTERNETOWEJ: www.znak.com.pl List Zdecydowałam się zwrócić do pana o zrozumienie i pomoc. Od kilkunastu lat.szukam przybranych rodziców. Do tej pory wybierałam osoby z mojego otoczenia. Chciałam rozwiązać swój problem sama, bez niczyjej pomocy. Niestety, nie udało mi się. Ciągle spotykałam się z rozczarowaniem i niezrozumieniem. Z podobną reakcją spotkałam się również w moim zakładzie pracy, gdy próbowałam zbliżyć się do niektórych pań. Uznano mnie za lesbijkę. Przez kilka miesięcy żyłam w napiętej atmosferze. Koleżanki śledziły podejrzliwie niemal każdy mój ruch i omijały mnie jak trędowatą. Trzy miesiące temu zostałam skierowana przez zakład pracy do psychologa. Okazało się, że mam zaburzenia emocjonalne. Zatrzymałam się na poziomie dwu-czteroletniego dziecka. Proszę się nie śmiać z tego, co teraz napiszę. W marcu skończę dwadzieścia dziewięć lat, lecz pomimo to nadal pragnę rodziców. Prawdę mówiąc, wciąż czuję się zupełnie dzieckiem. Boję się, że już nikt nie weźmie mnie na kolana, nie przytuli, nie pogłaszcze po głowie, nie powie do mnie: córeczko. Przez tyle lat o tym marzyłam i wciąż marzę. Prawdziwych rodziców nie mam. Zmarli dawno temu. Najpierw ojciec, potem matka. Chciałabym prosić pana o pomoc w znalezieniu osób w średnim wieku z terenu mojego województwa. Zależy mi na tym, abym mogła mieć z nimi kontakt na co dzień. Bardzo proszę, jeśli to możliwe, o odpowiedź. Proszę jeszcze o to, aby nie zwracać się do mnie przez "pani". Nie lubię tej formy. Pozdrawiam. Krystyna Siedem Ta siedem Powiedzą wam o miejscach, gdzie jest dużo bogów. Powiedzą wam o miejscach podziemnego ognia. Mądrze przyzwyczaić się do myśli, że nie ma odpoczynku ani końca. Jest nieskończoność. Tak zapowiadają księgi.* 1 Wanda Rutkiewicz od siedmiu lat nie mieszka w Warszawie. Wiosną 1992 roku poszła na Kangczendzongę. W jej dwóch pokojach na dziesiątym piętrze wieżowca przy ulicy Sobieskiego zamieszkała wtedy matka - Maria Błasz-kiewicz. Zawsze tak robiła, gdy córka szła w góry: przyjeżdżała z Wrocławia pilnować dobytku i czekać. Podobno nigdy nie mówiła: - Wandziu, zostań! Prosiła jedynie: - Uważaj. Według matki ta wyprawa była ważniejsza od wszystkich innych wypraw Wandy. I obie były tego świadome, nim się rozstały. * Korzystałem z książki "Agni Joga 1929" (Wydawnictwo "Ignis", Warszawa 1994). Stąd pochodzi cytowany fragment. Od siedmiu lat Maria Błaszkiewicz nie chce wrócić do syna, do Wrocławia. Mieszka samotnie. Czeka. Ale już brakuje jej sił, by wyjść po zakupy. Robią je przyjaciółki córki kilka razy w tygodniu (na drzwiach widzą wizytówkę tę samą od lat -Rutkiewicz). Zawsze 4 lutego wpadają na urodziny Wandy, 23 czerwca - na imieniny. Przynoszą kwiaty, wino. Maria Błaszkiewicz parzy kawę, stawia na stole ciastka. Na swą uroczystość solenizantka patrzy z wielu fotografii, uśmiecha się. Przyjaciółki jedzą truskawki, mówią o pogodzie, matka o Wandzie: - Wróci. Ja czuję więcej i wiem więcej. Moja wiedza jest darem niebios. Kto powiedział, że Wanda Rutkiewicz nie żyje - ten nie ma wstępu do mieszkania przy Sobieskiego. Kto próbował czcić jej pamięć - ten usłyszał od Marii Błaszkiewicz wiele nieprzyjemnych słów. Na przykład znajomi, którzy kilka lat temu założyli komitet. Na jego przewodniczącego wybrano himalaistę Andrzeja Zawadę. Komitet miał dbać o to, by Wandy nie zapomniano: świętować rocznice (na przykład jej wejścia na Eyerest), nadawać jej imię szkołom i ulicom, organizować przeglądy jej filmów. Na trzecie zebranie komitetu przyjechała Maria Błaszkiewicz i rozpędziła je. - Podjęliśmy wtedy uchwałę - mówi Andrzej Zawada - że do czasu naturalnego rozwiązania sprawy nasza grupa zawiesza działalność. Spośród tych, którzy twierdzą, że Wanda nie żyje, tylko Michał Błaszkiewicz ma prawo wejść do mieszkania przy Sobieskiego. Raz w miesiącu przyjeżdża z Wrocławia i namawia matkę, by wróciła do domu. Wie, że matka ma żal do niego, bo wniósł sprawę o uznanie siostry za zmarłą. Sąd wzywał zaginioną Wandę Halinę Rutkiewicz, aby w terminie czterech miesięcy od ukazania się niniejszego ogłoszenia zgłosiła się do sądu. Pomimo że Wanda nie przyszła, sprawa trwała aż trzy lata. Przedłużała ją Maria Błaszkiewicz. Zgłaszała coraz to nowe wątpliwości, pytania: czy można wykluczyć, że Wanda miała sobie tylko wiadome zamiary i niepostrzeżona przez zestników wyprawy zeszła ze szczytu na przykład na dru- stronę góry? Dlaczego nie podjęto poszukiwań Wandy na-f chmiast, gdy tylko uczestnicy wyprawy stracili z nią kon-kt9 Czy ktoś widział moment, kiedy moja córka, Wanda Rutkiewicz, rzekomo miała zginąć? Czy ktokolwiek z uczestników wyprawy widział ciało Wandy? Nikt nie widział. Ciała nie odnalazły kolejne wyprawy, które potem szły w górę północną ścianą Kangczendzongi. Michał Błaszkiewicz chciałby, by ktoś wreszcie je znalazł: - Wolałbym mieć pewność. - Po co? Chce zobaczyć zdjęcia? - pyta przyjaciółka Wandy. - Pewną polską alpinistkę znaleziono po roku. Zrobiono zdjęcia. Wywołano. Zniszczono je. Więc wolałabym, by nikt nigdy nie zobaczył Wandy. Według matki: zobaczymy ją żywą. Może już niedługo. Maria Błaszkiewicz (drobna, krucha, uprzejma) niechętnie wyjaśnia, skąd ma tę pewność. Obawia się, że nie będzie dobrze zrozumiana. Kiedy już coś mówi - zaraz urywa zdanie. Patrzy daleko, choć siedzi tyłem do okna (z okna widać budynki stacji TVN i kominy elektrociepłowni Siekierki). A wie więcej niż my, do tego się przyznaje. I nie jest to jedynie ta wiedza, jaką posiadaj ą ludzie starzy. Jej córka, choć sporo młodsza, również podobno wiedziała więcej. Była świadoma, że Kangczendzonga jest szczególnym miejscem na ziemi. Najważniejszym. Centralnym. My wiemy niewiele: z legend, podań ludowych, zapisków etnografów, relacji podróżników i opowiadań himalaistów. Z języka Tybetańczyków wiemy, że kang znaczy śnieg, chien - wielki, dzod - skarbnica, nga - pięć. Pięć Skarbów pod Wielkim Śniegiem: Kangczendzonga. Kryje sól, złoto i turkusy, święte księgi, oręż, cudowne leki. Tak twierdzą ci, którzy mieszkają w zielonych dolinach Sikkimu. Irzecia góra ziemi. Jej masyw to kilka wiecznie zaśnieżonych ośmiotysięcznych wierzchołków. Najwyższy z nich - 8598 metrów. Tu przebiega granica Nepalu z Sikkimem (prowin-cjąlndii). Stąd widać, jeśli świeci słońce, dalekie szczyty Eve-restu, Lhotse, Makalu. Wielu usiłowało tu wejść (pierwsza wyprawa - 1905). W strachu przed mrozem, monsunem, brakiem tlenu i lawinami. Próbowali pokonać kopny śnieg, rozległe pola lodowców, lodowe rynny i szczeliny, zalodzone kominy. Wielu ciał nigdy nie odnaleziono. Nieliczni dotarli (pierwsi Anglicy-1955). Ale na sam szczyt nie weszli, zatrzymali się dwa metry poniżej. Tak samo ci, którym udało się tu być wiele lat później. Podobno nikt (zgodnie z prośbą tutejszych władz) nie odważył się naruszyć spokoju Bogów władających Świętą Górą. Bogowie - choć niżej szaleją wiatry - mieszkają w zupełnej ciszy. Według Marii Błaszkiewicz: Wanda wróci być może już 12 maja tego roku. Wtedy minie siedem lat od chwili, gdy pod Kangczendzongą widziano japo raz ostatni. Bo w cyfrze siedem jest cała tajemnica. n Od Marii Błaszkiewicz (z domu Pietkun) wiemy, że urodziła się na Żmudzi, blisko dziewięćdziesiąt lat temu. Tam studiowała historię starożytną, a potem pracowała w Centralnym Archiwum w Kownie. Wyszła za mąż za inżyniera, którego wojna przygnała na Litwę aż z Łańcuta. W Płungianach (był to majątek książąt Ogińskich) urodziła Jureczka (1941) i Wandę (1943). Po wojnie jechali do Łańcuta aż miesiąc, do teściów. Tam urodziła Ninę (która dziś mieszka w Niemczech). Niedługo potem z Łańcuta pojechali do zniszczonego Wrocławia, gdzie inżynier Zbigniew Błaszkiewicz znalazł zatrudnienie na politechnice i ruinę domu przy ulicy Dicksteina, tuż przy parku Szczytnickim. Wiosną 1948 roku Jureczek był już uczniem pierwszej klasy. W Wielkanoc w okolicznych domach posypały się szyby. Mina rozerwała trzech chłopców. Wśród nich - Jureczek. Wanda ocalała, bo chłopcy nie chcieli bawić się z młodszą dziewczynką. Ponad rok później Maria Błaszkiewicz urodziła Michała, który mówi dzisiaj: - Byłem zamiast Jureczka. O wrocławskim domu Błaszkiewiczów wiemy więcej z książek. Stoją do dziś na półce w mieszkaniu przy ulicy Sobie-skiego, tuż obok posążków Buddy i zdjęcia Kangczendzongi. Maria Błaszkiewicz czasem je przegląda. W książkach Wanda wiele mówiła o domu, w którym nic nie było oczywiste, pewne. Nawet ściany. Ojciec, inżynier sanitarny, był wynalazcą, posiadaczem aż siedmiu patentów w zakresie biologicznego oczyszczania ścieków. To on pokazał Wandzie pierwsze góry. Cichy, spokojny, kulturalny. Samotnik, coraz bardziej nieufny do ludzi. Wszystkich podejrzewał o nieuczciwość. W domu - nędza, bo mało zarabiał. Na szczęście w piwnicy mieszkała koza, która dawała mleko. Wanda wypasała ją w parku Szczytnickim. Ojciec chciał, by żona pracowała. Żonie starczało czasu i energii jedynie na dom. Finanse - zdaniem Wandy - nie mogły być jedyną przyczyną nieudanego związku rodziców. Było coś jeszcze, o czym dzieci nie wiedziały. Być może chodziło o ten świat matki, do którego nikt nie miał wstępu: o dziwne księgi w kredensie. Mama nie radziła sobie z domem. Wanda, gdy miała cztery lata, sama robiła zakupy: - Nie było wyjścia, nie było ucieczki - mówiła w książce.* Od najmłodszych lat broniła swej niezależności: - Opiekowanie się młodszą siostrą było dla mnie ograniczeniem wol- * Wypowiedzi Wandy Rutkiewicz na podstawie książek: Wszystko o Wandzie Rutkiewicz - wywiad-rzeka Barbary Rusowicz (Co-mer&Ekolog, 1992); Wanda Rutkiewicz, Ewa Matuszewska Na jednej linie (KAW, Warszawa 1986) oraz na podstawie wywiadów Ewy Matuszewskiej z Wandą Rutkiewicz (ukazały się m.in. w "Literaturze", "Karierze", "Tygodniku Solidarność"). ,., t, ności. Okropnie nie lubiłam, gdy chciała gdzieś ze mną pójść. Mniej przeszkadzało mi zajmowanie się młodszym bratem, nawet gdy narobił w majtki, a ja musiałam zrobić z tym porządek. Ale on nie próbował wkraczać w moje życie. Ojciec wreszcie wyprowadził się z domu, ale do końca zachował pokój na pierwszym piętrze. Przychodził dzień przed Wigilią, zamykał się tam i czekał, aż dzieci zaproszą go na wieczerzę. Sumiennie płacił alimenty. - Życiem rodzinnym sterują bardzo dobrze określone reguły - mówiła Wanda. - Wzajemne świadczenia wobec siebie, solidarność, lojalność. Tak było i jest między nami. Akceptowaliśmy się wzajemnie. Zdała na politechnikę. Dorabiała, ale w grudniu i tak chodziła bez rajstop. Wszystkie pieniądze zaraz oddawała matce. Być może wtedy postanowiła, że nie będzie taką kobietą jak matka: ciepłą, miękką delikatną. Nigdy się nie da porzucić żadnemu mężczyźnie. Ona będzie porzucać. Zaimponuje ojcu, pokaże mu, kogo opuścił: silną i mądrą Wandę. I taka była do końca - według tych, którzy ją znali: nienormalnie ambitna, konsekwentna, zdeterminowana, perfekcyjna, wymagająca, chłodna, wycofana. To ona porzuciła najpierw pierwszego, potem drugiego męża. Nie miała dzieci. - Nie chciałam rezygnować z gór, wybrałam samotność - mówiła wiele lat później. Odważna i bezwzględna - obawiała się piwnic i pustych dużych mieszkań. Bała się ludzi - przyznawała się do tego. Wszystkich trzymała na dystans. Emocje - pod kontrolą. Nigdy na luzie, żadnych reakcji na pokaz, żadnej łzy. Żadnych powitań cmoknięciem w policzek, nawet z bliskimi. Nie należała do świata kobiet, w którym codzienność to mężowie, dzieci, obiady. Żadnych ploteczek, żadnego gadania bez potrzeby. - Nie cieszyła się ludźmi - mówiąprzyjaciółki. - Raczej tym, co może im pokazać, zademonstrować, udowodnić. Konflikt ją motywował. Krytyka - dopingowała. Klęska -mobilizowała. Sukces - dobrze jeśli był, bo lubiła być gwiaz- da Potrzebowała ciągłej akceptacji. Rzadko dawała się wy-nrowadzić z równowagi (wtedy rzucała kurwami). Zdenerwowana (a denerwowała się często) mówiła zwykle spokojnym stalowym tonem: - Będzie tak i tak. Koniec dyskusji. Ale widziana pierwszy raz, mogła sprawiać wrażenie cichej, delikatnej, ugodowej, uroczej. Była piękną kobietą, która pytała: - Czy ktoś raz na zawsze ustalił, że konsekwencja, zdecydowanie, precyzja i parę innych cech jest przypisanych wyłącznie mężczyznom? Dyplom inżyniera elektronika obroniła, gdy miała dwadzieścia jeden lat. Podjęła pracę w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych. Wtedy kupiła sobie najmodniejsze szpilki: z metalowymi obcasami. Wzięła kredyt na wykupienie domu, który wciąż nie był własnością rodziny. Nie remontowany od wojny - walił się. Pieniądze z banku włożyła do małej torebki. Gdy zbliżała się do ulicy Dicksteina, podszedł do niej jakiś mężczyzna i torebkę wyrwał. Wanda zdjęła szpilki, chwyciła je. Pędziła za złodziejem między drzewami w parku Szczytnickim, doganiała go: - Zabiję cię, ty skurwysynu, moimi nowymi butami! Mężczyzna upuścił torebkę, dom był uratowany. Ratowała go z bratem, sami odlewali belki stropowe: - Remont pomógł nam psychicznie, uniezależnił nas od ojca. Kochała ojca, o nic nie miała do niego pretensji (raczej do matki). Zamordowano go w roku 1972. W Łańcucie, w jego własnym domu: - Cztery dorosłe osoby mordowały mojego ojca - opowiadała. - Tym, co było pod ręką czyli siekierą i nożami. Zakopali go płytko w ogrodzie. Natychmiast pojechała do Łańcuta. To ona identyfikowała zmasakrowane ciało: - Oglądałam krew na ścianach. Byłam oskarżycielem posiłkowym na procesie. Wielokrotnie słyszałam wtedy krzyk ojca "Jezus Maria! Co robicie?!". Według relacji Michała Błaszkiewicza matka przez wiele lat jeździła z Wrocławia do Łańcuta na grób byłego męża. Zapomniała o grobie Jureczka: - U nas w domu wcale się o Jureczku nie mówiło. Mama go wymazała. Ja, choć byłem zamiast niego, miałem o to do niej pretensję. Na miłość mamy trzeba było zapracować. Wanda była dla niej najważniejsza, bo zapracowała najlepiej. Maria Błaszkiewicz była szczęśliwa i dumna, gdy o córce mówiono: najwybitniejsza himalaistka świata. To jej córka była trzecią kobietą na Mount Evereście (1978), pierwszą - na szczycie K2 (1986). Żaden Polak przed Wandą nie zdobył tych dwóch najwyższych gór świata. Była wybitna, bo - jak żadna inna kobieta - stała na sześciu ośmiotysięcznikach. - Nie jest to zbyt wiele - mówiła Wanda - jak na ambicje kogoś, kto chciałby wejść na wszystkie. Bo ośmiotysięczników jest na ziemi czternaście. Korona Himalajów. Zdobyli ją już Reinhold Messner i Jerzy Kukucz-ka. - Ja nie będę trzecia po Messnerze i Kukuczce - zapowiedziała wybitna himalaistka. - Ja będę pierwsza, która osiągnie coś nowego. Pójdę własną drogą. Własną drogę nazwała "Karawaną do marzeń". Wymyśliła ją, bo zbliżała się do pięćdziesiątki. - Nie zamierzam czekać do sześćdziesiątki - zastrzegała. Postanowiła wejść w ciągu roku na osiem ośmiotysięczników. Mówiła o tym w mediach. Lubiła udzielać wywiadów, dobrze czuła się przed kamerami. Szukała sponsorów. Tłumaczyła, że nie chce już tracić czasu i sił na wielomiesięczne organizowanie poszczególnych wypraw. Będzie dołączała się do tych, które już w górach działają- majązałożonąbazę i niższe obozy. W ten sposób nie straci aklimatyzacji, którą osiąga się tygodniami. Po zdobyciu jednego szczytu zaatakuje następny i następny. Zapowiedziała, że pierwsza będzie Kangczendzonga. Później: Broad Peak, Cho Oyu, Dhaulagiri, Annapurna, Mana-slu, Makalu, Lhotse. Będzie miała Koronę. Niektórzy przyjaciele mówili: nie idź, nie dasz rady, jesteś coraz słabsza, masz chorą nogę. To karawana nie po marzenia, ale po śmierć. Wanda wiele opowiadała o śmierci. Ale nie w domu: - O pew-nych rzeczach mogę mówić z ludźmi obcymi, nigdy z bliskimi. Dlatego Michał Błaszkiewicz uważa, że dorosłe życie siostry zna przede wszystkim z książek. W książkach - śmierć na co drugiej stronie. Ktoś policzył, że góry zabrały Wandzie blisko czterdziestu przyjaciół i znajomych. Między innymi: Jerzego Biedermana, Wojciecha Biedermana, Krystynę Lip-czyńską, Macieja Pogorzelskiego (Bąbla), Halinę Krueger-Syrokomską, Barbarę Kozłowską, Tadeusza Piotrowskiego, Liliane i Maurice'a Barrard, Wojciecha Wróżą, Dobrosławę Miodowicz-Wolf (Mrówkę), Jerzego Kukuczkę, Kurta Lynce-kruegera. Kurt - neurochirurg z Berlina - był ważnym człowiekiem dla Wandy. W 1990 szli razem na Broad Peak, w pobliżu K2. Kurt pośliznął się na stromym lodzie. Widziała, jak spada. Jego ciało zostało na pięciu tysiącach metrów. Przerwała wyprawę. Jeden jedyny raz, choć śmierć zdarzała się na wielu wcześniejszych wyprawach. - Za jakiś czas wrócę w góry - zapowiadała. - Góry to moja codzienność. O śmierci w górach Wanda mówiła bez ceregieli: - Ze śniegu sterczała sczerniała ludzka dłoń. - Umierały, zamarzając po kolei. - Wpadł do szczeliny. To działo się prawie na oczach nas wszystkich. Przez radiotelefon słyszeliśmy jego głos. Mówił, że umiera. Pamiętam rozpaczliwy krzyk żony, która w bazie czekała na jego powrót. - Nie mogłam się przemóc, by zrobić coś z tym kłębem ubrania i ciała. Musiał spaść z wysoka. - Zbiegłam stokiem śnieżnym w stronę różowo-czerwonej rynny wyżłobionej spadającym ciałem. Z trudem patrzyłam na to, co zostało z człowieka. Ciało powyginane w różnyd kierunkach, nogi i ręce pod nieprawdopodobnym kątem. Mai gorsza była twarz - wyraźna, rozpoznawalna, choć z tyłu g}0 wy niewiele pozostało. - Taki lot po skałach i lodzie rozbiera człowieka. Jego cia ło jest zupełnie nagie. - Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ona może tam zo stać, leżeć na drodze, po której będą chodzić inni. Że rozdzio bią ją ptaki. - Czy to, że nie przestaję się wspinać, oznacza, że nie prze żywam ich śmierci? A gdybym przestała, czy to by cokolwiek zmieniło? - Co dziesiąty, co dwudziesty alpinista ginie. Ale ja nie zrezygnuję. Mogę się tylko modlić, by czas mojej próby w górach nie nadszedł. - Góry wysokie to droga szybkiego ruchu. Widzisz wypadek, to patrzysz, czy możesz pomóc. Jeśli nie -jedziesz dalej. Tam nikt nikogo nie weźmie na plecy i nie zniesie na dół. - Ja kiedyś niosłam na plecach ciało koleżanki, nieżywej od czterech lat. Utopiła się w lodowcowym potoku. Wtedy nie mogliśmy jej pochować. Wyciągnęliśmy ją z wody i pogrzebaliśmy prowizorycznie w pobliżu bazy. Wyrąbaliśmy w lodzie płytki grób, który przykryliśmy kamieniami. Morena lodowca jest jednak kiepskim miejscem na grób. Lodowiec żyje, porusza się, słońce wytapia lód. Chciałam powrócić w to miejsce za rok i pochować ją. Ale wtedy doszło do zbyt wielu tragedii pod K2, żeby znaleźć kogoś do pomocy. I dopiero w trzy lata później postanowiłam w końcu oddać koleżance ostatnią przysługę. Znalazłam wspaniałych ludzi w bazie pod K2, którzy mi pomogli. We trójkę poszliśmy do odległego o półtorej godziny miejsca, gdzie był jej grób. Były to rozsypane kamienie, pod którymi leżało ludzkie ciało. Dopiero teraz zaczęło gnić, roiło się od robaków, śmierdziało okropnie. Wcześniej, gdy spoczywało głębiej w lodzie, było zakonserwowane. Nie- • e olbrzymi plecak do cmentarzyska u stóp o śliśmy na ZIlU^yznać; ze tak mi ulżyło, jak nigdy w życiu. K2.1 musze- p , ' • ś śmierć, nie moja. Czyjaś śmierć c Zawsze to oyia ^"j^ . . . • .zawsze czyjaś, nadal nie wierzy się w swoją własną. M ria Błaszkiewicz nie wierzy, by śmierć mogła zabrać o .I < k" _ Z Wandą wszystko w porządku. Ona wie, że ja a ^ C°r JLm Mv zawsze miałyśmy świetny kontakt. Nie raz, " o tym wiciu- j.(tm)-j ' j. • T • j • dwa Wanda bywała w niebezpieczeństwie. I ja zaraz do- - stawałam od niej sygnał: oho! niedobrze! A teraz, od wiosny v 1992, żadnego sygnału. Wiosną 1992 roku Maria Błaszkiewicz przywiozła do o ^ Warszawy swoje dziwne księgi. Przyjechała z Wrocławia, " by pożegnać się z córką i zaopiekować się jej mieszkaniem. .. Opowiada, że było to inne pożegnanie. Nie takie jak zawsze, " gdy ręką kreśliła krzyżyk na czole Wandy, a potem jąprzytu- -lała (mimo swych dziwnych ksiąg Maria Błaszkiewicz jest ka- -toliczką). Tym razem córka nie chciała ani krzyżyka, ani uści- -sków. Być może była zła, często złościła się na matkę. Przyjacie- -le mówią: warczała. Bo to był trudny, silny związek. Matka ją ^ osaczała, próbowała rozmiękczać, przytulać. Wanda ucieka- -ła, oddalała się od niej. Irytowała się, bo matka wciąż była t taka sama: rozkojarzona, nieskuteczna. - Nie miałyśmy ze s sobą wiele wspólnego - mówiła Wanda. Ainnym razem: - Dla i mnie matka jest najważniejsza na świecie. Dla matki Wanda była nadzieją. Wypełniała przykazania i zawarte w księgach. Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz naka- -żują żyć uczciwie i dążyć do doskonałości. Wanda dążyła: szła i coraz dalej, wyżej, trudniej. W 1982 roku - po złamaniu nogi L - do bazy pod K2 doszła o kulach. Owszem, zdarzało się, że s zawracała. Jak wiosną 1991 roku, gdy szła południową ścia- - na Kangczendzongi (pierwszy cel "Karawany do marzeń").. nowu były trupy (kłęby ciała i ubrania), trzeba było scho- - 17' t i fta* PoDtycznyc? Uniwersytetu Warszawskiego ul. Nowy świat 69. 00-046 Warszawa ter. 620-03-81 w. 2*5. 296 dzić bez sukcesu. W bazie godzinami rzucała kamienia • Płakała - tak chciała być na tym świętym szczycie. - Jaki pejzaż - mówiła -jak pięknie. Mogłabym tu zosta' Udało się kilka miesięcy później - stanęła na dwóch kole' nych ośmiotysięcznikach: Cho Oyu i Annapurnie (samotni z trudem, z bolącą nogą, na środkach przeciwbólowych) Do Korony-jeszcze sześć gór. Dziwne księgi Marii Błaszkiewicz mówią, że człowiek może być doskonały. Kto żyje moralnie, kto dobrze pracuje, kto jest świadomy siebie, kto jest w tym wytrwały - ten czuje presie dążenia do doskonałości. Osiąga coraz wyższy poziom energii ognistej (zwanej także kosmiczną). Myli się ten, kto sądzi że pojmie to rozumem. Nie rozum, lecz serce jest źródłem poznania. W sercu rozwija się kwiat zwany czuciowiedzą. Czuciowiedzą to rodzaj intuicji, która graniczy z pewnością. Bliskim umożliwia psychiczny kontakt, nawet jeśli akurat są na dwóch różnych kontynentach. Dawniej, gdy świat był spokojniejszy, wielu ludzi miało czuciowiedzę. Dzisiaj rzadko kto ją osiąga. Kto osiągnął czuciowiedzę - musi milczeć, skrywać tajemnice. Bo nie są to sekrety dostępne dla tych, którzy nie dążą do doskonałości. Może dlatego Maria Błaszkiewicz nie przyznaj e się, że j est nestorką Towarzystwa Żywej Etyki Agni Joga w Polsce. Wiemy to od jej syna. Towarzystwo Żywej Etyki od kilku lat już nie istnieje, ale na warszawskim Ursynowie mieszka jego ostatni szef: fizyk po czterdziestce. Od niego wiemy, że Maria Błaszkiewicz jest jedną z trzech osób, które zaraz po wojnie zaszczepiły w Polsce Żywą Etykę Agni Jogi. Ale święte księgi czytała jeszcze w Kownie, przed wojną, w oryginale - po rosyjsku. (W latach trzydziestych spisała je kobieta o nazwisku Helena Roerich, mieszkanka Łotwy. Tę wiedzę otrzymała z wyższego świata. Stało się to, gdy wędrowała po Himalajach). Żywa Etyka to nauka życia. Agni Joga to droga ognia. - Na kilometr tracu° Słowa spod Kangczendzongi wróciły z bagażem Wandy 6 (600 kg). Wanda wróci być może niedługo. Bo według ' odejrzanym, okultyzmem i tymi wszystkimi mi to czymś p szarlatanerią_tes}owaswegowywiadu-rzeki seansami- zy ła wiosną 1992 roku, w bazie pod północ- (600 . .. Błaszkiewicz tajemnicą wszystkiego jest siódemka. Co dTm lat człowiek zmienia się. Regeneruje wszystkie ko-Slrki ciała, osiąga kolejny stopień doskonałości. Siedem razy "f ć - trzydzieści pięć lat miała Wanda, gdy zdobyła Everest. Siedem razy siedem - czterdzieści dziewięć, gdy dotarła do bazy na wysokości 5500 m pod północną ścianą Świętej Góry Sikkimu. Według faktów: w bazie Wandę wszystko bolało, przeziębiła się, spuchła. Nie wiedziała, co się z nią dzieje - zwykle aklimatyzacja przychodziła jej łatwiej. Zeszła do wsi (3300 m). Wróciła po kilku dniach. Spuchła jeszcze bardziej: ręce, nogi, gardło. Jakby ją pokąsał rój pszczół. Oświadczyła twardo: - Idziemy do góry. Szła najwolniej. Za Meksykanami (kierował nimi Carlos Carsolio) i za Arkiem Gąsienicą- Józkowym, młodym alpinistą z Zakopanego. (Żaden polski himalaista z nazwiskiem nie zgodziłby się iść w cieniu Wandy, z większością była skłócona: - Coraz mniej mam z kim rozmawiać, coraz więcej milczę -mówiła tuż przed wyjazdem). Nazywali ją abuela, co po hiszpańsku znaczy - babcia. W drugiej połowie kwietnia po raz pierwszy zaatakowali szczyt Kangczendzongi. Ale burza śnieżna nie pozwoliła im tam wejść. Zawrócili do bazy. Baza stała na trawie, już wio- sennie zielonej. Nad namiotami - trzy i pół kilometra ścia- ny. y P wójka Meksykanów śmigłowcem odleciała do szpitala ne odmrożenia). Arek zatruł się (gorączka, biegunka). Gotowi na drugi atak szczytowy byli jedynie Wanda i Car-los Carsolio. Szli osobno, tak wcześniej ustalili. Ona była powolna, Carlos szybki. Spotykali się tam, gdzie wcześniej założyli obóz III i IV. Obozy nie istniały, zasypał je śnieg. Biwakowali w śnieżnych jamach. Wanda ugotowała zupę. Zjadła, zwymiotowała. Potem ledwo zdążyła odpiąć spodnie - taką miała biegunkę. Wszystko tuż przy Carlosie, bo nie miała siły, by wygrzebać się z jamy. Nie chciała zawrócić. Odpoczęli, ruszyli w stronę szczytu; 12 maja, o godzinie 3.30 nad ranem. Śnieg był głęboki, pod nim lód. Wanda szła jeszcze wolniej niż dotąd. (- Decydując się iść z kimś na szczyt - mówiła kiedyś w gazecie - idź z nim do końca. Nawet jeżeli dzieli was różnica szybkości. Możesz go zostawić tylko wówczas, kiedy masz absolutną pewność, że twój partner idzie wolniej, bo zawsze chodzi w takim tempie. A nie dlatego, że poczuł się źle). - Idź Carlos - powiedziała. Carlos Carsolio zdobył Kangczendzongę. O ósmej wieczorem, gdy wracał, spotkał Wandę. Rozmawiali kilka minut na wysokości 8200-8300 m. Podobno chciał ją namawiać, by zeszła. Zrezygnował: - Miała w oczach tylko tę górę - mówił później. Chciała jeszcze raz biwakować, choć nie miała przy sobie ani śpiwora, ani namiotu, ani gazu, ani jedzenia. Po biwaku - na szczyt, żeby być pierwszą kobietą na Kang-czendzondze, żeby być bliżej Korony. Carlos czekał na Wandę najpierw w czwartym obozie (dwanaście godzin), potem - w drugim (dwa dni). Zostawił tam dla niej namiot, śpiwór, gaz, jedzenie, radio. Zszedł do bazy. Pogoda popsuła się: Kangczendzonga zniknęła w śnieżnych chmurach. Carlos był bez sił. Arek wciąż chory: - Mogłem wstać i pójść - mówi dzisiaj. -Ale szukać jej to byłoby samobójstwo. Zabrakło mi odwagi na śmierć. Wanda też by się nie ruszyła, nie widziałaby sensu. 25 maja agencje podały, że gdzieś na północnej ścianie Kangczendzongi zaginęła wybitna himalaistka. Do drzwi mieszkania przy ulicy Sobieskiego zapukał Andrzej Zawada z Polskiego Związku Alpinizmu. Poinformował matkę. Ona już wiedziała, syn wcześniej oglądał "Wiadomości" i zadzwonił z Wrocławia. Według Marii Błaszkiewicz: nic się nie stało. Na Sobieskiego nie dotarł żaden sygnał z drugiego kontynentu. - Wróci - powiedziała i zrobiła Andrzejowi Zawadzie herbatę. Nazajutrz gazety napisały: szansę równe zeru. Tydzień później na Okęciu wylądował Arek. - Bałem się tego powrotu - opowiada dzisiaj. - Co ja powiem matce? Czekała na niego na lotnisku. Powiedziała: - Synku, mów mi mamo, babciu, jak chcesz. Pojechali prosto na ulicę Sobieskiego, żeby porozmawiać (rozmowę nagrała Ewa Matuszewska, przyjaciółka Wandy). Arek powiedział: - Myśleliśmy, choć to mało prawdopodobne, że Wanda zeszła na południową stronę góry. Była tam rok wcześniej. Ale teraz nie działała tam żadna wyprawa. Do najbliższej osady trzy dni drogi. Ona musiała o tym wiedzieć. To byłoby bez sensu. Gdy wyprawa zeszła w doliny, Arek chciał coś robić, wezwać helikopter. Ale najbliższa wieś nie miała łączności ze światem. Helikopter i tak by nie pomógł, przy tak złej pogodzie i przy takiej wysokości. Śmigłowce nie latają na ośmiu tysiącach. Arek nigdy nie powiedział, że Wanda nie żyje. - Nie mam prawa - mówi. - Nie widziałem ciała. Mogę tylko przyznać, że nie miała szans. Maria Błaszkiewicz udzieliła kilku wywiadów. Mówiła, że nie dziwi jej ani lekki strój Wandy, ani brak namiotu i śpiwora: - Po południowej stronie Kangczendzongi córka miała coś w rodzaju kryjówek-depozytów, jak mówiła. Tam pozostawiła sprzęt i żywność podczas poprzedniej wyprawy. Wiedziała, ze to święta góra i nie każdy może na nią wejść. ?. Maria Błaszkiewicz twierdziła, że Wanda interesowała się filozofią i religiami Wschodu: - Fascynowały ją klasztory tybetańskie. Podkreślała, że tylko w górach czuje spokój i harmonię. Ona wyżej poszła, w Kosmos. - Mamę - mówiła Wanda - cechowała pewna nieprecyzyjność sformułowań, definicji i bardzo emocjonalny stosunek do wielu spraw. Ja jestem zwolennikiem empirii, logiki, ogólnie mówiąc rozumu. Rozumem nie ogarnie się tego, co podpowiada matce Agni Joga: w pobliżu Kangczendzongi rozsuwaj ą się skały. Wejście do pieczary jest z początku wąskie. Później rozszerza się w całe miasto. To Centrum, które utrzymuje ognistą równowagę planety. Tam trafiają Wybrani, ci z wysokim poziomem energii ognistej. Rzadko kto stamtąd wraca. Ale bywają tacy: Jezus wrócił na Golgotę, święty Franciszek do Asyżu, Joanna D'Arc do Rouen. Siedem razy siedem - czterdzieści dziewięć lat miała Wanda, gdy była blisko głównego wierzchołka Kangczendzongi. Nie wiemy, czy go zdobyła. Osiem razy siedem - pięćdziesiąte szóste urodziny córki obchodziła ostatnio Maria Błaszkiewicz, która powtarza: - Wanda zaginęła 12 maja, siedem lat temu. I zastrzega: - Jeśli teraz nie wróci, nie szkodzi. To znaczy, że jeszcze nie czas. Że jeszcze muszę czuwać. : - W strefie śmierci - powyżej siedmiu tysięcy metrów -jest zimno i brakuje tlenu. Z każdą godziną rośnie ryzyko obrzęku mózgu. Coraz trudniej ocenić sytuację, podjąć decyzję: zawracam. Łatwiej działać według programu, a programem jest szczyt. Po drodze widzi się kobiety w czadorach albo Jerzego Kukuczkę, albo inne zjawy. Albo nic. Odlot, nirwana. Kto ma radio - ten rozmawia z kolegami w bazie. Bełkocze. Ciężko iść, ciężko się podnieść. Kto idzie - ten spada. Kto się poddał - zasypia. Przez radio koledzy słyszą szum. Nie biegną z ratunkiem, bo w górach się nie biega. Wanda nie miała radia. Maria Błaszkiewicz nie ma wątpliwości. Czuwa, choć często brakuje jej sił. Gdy chce już odejść, słyszy od Wandy: - Zostań. Walcz o mnie. Nikt inny Wandy nie słyszy. 1999 Schodów się nie pali l Gospodarze - małżeństwo R. - żyli spokojnie: uprawiali ziemię, hodowali drób, bydło i trzodę - wszystkiego po trochu, na własne potrzeby. Ich małe zdrowe dziecko biegało już po podwórku, gdy w domu na świat przychodziło drugie. Położna krzyknęła przerażona. Noworodek, którego trzymała w rękach, nie był podobny do człowieka. Tak później opowiadali we wsi, choć nikt obcy (poza położną) dziecka nie widział. Nawet matka (zwana dalej: biologiczną matką) nie przyjrzała mu się uważnie (o reakcji ojca nie wiadomo nic). Zaraz na podwórko wjechał ambulans i lekarz zabrał chłopca do Krakowa. Lecz niepokój z górskiej wsi nie zniknął, przeciwnie -wzmógł się. Podobno ludzie szeptali przez płoty: głowę miał wielką i pomarszczoną. Ślepia wyłupiaste, bez powiek. A palce żabie. I łuskę na całym ciele, jak u ryby. Byli tacy, którzy wiedzieli, skąd ta brzydota: - Nie od Pana Boga. Alarmowali: - Nasze krowy przestały dawać mleko. 2 Chłopiec urodził się sześć lat temu. Lekarze nie potrafili ~" powiedzieć, dlaczego jest aż tak brzydki. Ale wydali sąd: - Ani nie widzi, ani nie słyszy. Nigdy nie będzie siedział ani chodził. Pewnego dnia zaśnie i już nigdy się nie obudzi. Odesłali chłopca do domu dziecka. Tam wszyscy pracownicy zlecieli się go oglądać: palacz przyszedł od pieca i podobno zemdlał, opiekunkę z jedynki zaczęło kłuć w mostku, innej przez tydzień śniły się koszmary. Kobiety w sierocińcu bały się chłopca szczególnie wtedy, gdy musiały go dotknąć. Losowały: która myje, która karmi. Chłopiec miał zarośnięte małe uszy, jakby wcale ich nie miał. Za to ogromne usta: co jadł, to mu się wylewało. A że brakowało mu powiek, oczom groziło wyschnięcie - należało je zakrapiać co dwie godziny. Choć nie miał żabich palców ani rybiej łuski, i tak wyglądał jak potwór. Tak na niego w sierocińcu mówili: potwór albo potworek. - Bałam się, że przegryzie mi gardło - opowiada opiekunka z noworodków. Mówi to, kąpiąc inne dziecko: choć niczego mu nie brakuje, jest różowe i pachnące, też zostało odrzucone przez mamę. (Kobiety zostawiają tu swoje dzieci, bo mają powody: mama tej dziewczynki koło drzwi ćpa; mama tego chłopca musi się uczyć, bo młoda; a tamtego, który leży pod oknem - wyjechała w świat). - Te dzieci i tak mają dobrze - mógłby pomyśleć brzydki chłopiec. - Nikt się ich nie obawia. Kiedyś znajdą nową rodzinę i będą kochane. Ale chłopiec był tak mały, że jeszcze nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Nie siadał, nie mówił, nie reagował. Był zamknięty, nieufny, cichy, jakby nikomu nie chciał sprawiać kłopotu. Leżał spokojnie także wtedy, gdy odwiedziła go tu biologiczna matka (ojciec podobno nie przyjeżdżał). Kobieta stała długo nad łóżeczkiem, płakała. Choć pracownicy sierocińca nie lubią rodziców, którzy odtrącili swoje dzieci, na tę kobietę patrzyli wyrozumiale: - Dobrze, że go oddała - mówili. - Tu jest miasto, lekarze. Do domu dziecka biologiczna matka przyjeżdżała jeszcze kilkakrotnie. Gdy była tu ostatni raz (załatwiała ostatnie formalności), nie chciała już syna zobaczyć. Przestała przyjeżdżać, zanim malec zaczął cokolwiek pojmować. W sierocińcu wszyscy byli przekonani, że brzydki chłopiec nigdy nie znajdzie nowych rodziców. Jak trochę podrośnie -pójdzie do przytułku. I to zaczęło martwić pracowników domu dziecka. Bo polubili chłopca. Wołali na niego Mateusz. Mateusza często chcieli oglądać lekarze, wtedy jechał do szpitala. Przyglądali mu się z zadumą: mierzyli, ważyli i zaglądali mu w oczy. Okazało się, że chłopiec widzi z trudem, bo ma oczopląs. Coś notowali, robili fotografie. Choć potrafili już nazwać jego chorobę -Ablepharon Macrostomia Syndrome, co oznacza zespół braku powiek i ogromne usta -nic więcej powiedzieć nie mogli. Literatury fachowej na ten temat prawie nie ma. Wiadomo, że medycyna zna zaledwie pięćdziesiąt takich przypadków w całej swojej historii (z pewnością podobnych dzieci urodziło się więcej, ale nigdy nie dotarły do lekarzy). Istnieją pojedyncze opisy choroby: pierwszy z 1883 roku (potem m.in. z 1920,1922,1950,1962,1977, 1985). Od nazwiska jednego z autorów choroba ta bywa nazywana zespołem McCar-thy'ego. Oprócz braku powiek, dużych ust i szczątkowych małżowin usznych medycy zauważyli takie cechy wspólne u opisanych dzieci: brak włosów lub włosy cienkie i rzadkie; obustronny wewnętrzny zez, brak brwi; nieregularne przednie nozdrza; małe niedorozwinięte zęby; rozszczep twardego podniebienia; twarz bez wyrazu; sucha i szorstka skóra, której jest jakby za dużo, szczególnie w okolicach karku, pośladków i stóp; korpus płaski lub unoszący się ku górze przy pępku; niekiedy brak pępka; brak brodawek piersiowych albo brodawki szczątkowe; nieokreślone genitalia z niewielkim penisem umieszczonym w tylnej części krocza, brak moszny; mowa nosowa, niewyraź- na, niezrozumiała; upośledzenie umysłowe. Wszystko to z powodu uszkodzenia genetycznego. Ale co to za uszkodzenie i dlaczego do niego doszło - tego medycyna już nie wie. Wszystkie opisane dzieci zostały odrzucone przez swych biologicznych rodziców, żadne nie znalazło nowej rodziny. Ale medycy rejestrujący te przypadki w ogóle nie podali, co się z tymi sierotami działo dalej: czy osiągnęły wiek dojrzały? jak długo żyły? Więc i tego medycyna nie wie. , W niedużym domu nieopodal sierocińca mieszkają bliź-niaczki: Renata i Dorota. Życie tak im się ułożyło, że nie mają mężów, ale mają dzieci: Renata ma Ewelinę, Dorota -Tomka i Klaudynę. Choć bliźniaczki mają dopiero po trzydzieści cztery lata, ich dzieci zdążyły już skończyć podstawówki. Ewelina za rok będzie pełnoletnia. Jest wysoka i ładna, uczy się w liceum i trenuje lekkoatletykę. Za dwa lata chce zdawać na Akademię Wychowania Fizycznego. Bliźniaczka Dorota jest siostrą PCK i codziennie przed południem opiekuje się samotnymi staruszkami. Mówi: - Pracuję z tymi, co ze świata schodzą, a Renata z tymi, co na świat przychodzą. Renata jest pielęgniarką w sierocińcu. Nie raz, nie dwa przynosiła stamtąd na niedzielę dzieci: a to małego Krzysia z wielką głową (w końcu razem z bratem bliźniakiem znalazł nową rodzinę w Szwecji); a to Jaśka z oczopląsem, co miał lęki, kiedy coś za szybko się ruszało (ulitowała się nad nim babcia i zabrała go do siebie); a to Dominika - kolejnego malca z głową jak balon (umarł w szpitalu, Renata trzymała go wtedy za rękę); a to Mateuszka - chłopca tak brzydkiego, że z początku aż się go bała, jak wszystkie inne kobiety w sierocińcu. -Ale Mateusz rósł - opowiada dzisiaj. - Zaczął się ruszać, obracać na brzuch. Na jego nieruchomych policzkach pewnego razu zobaczyłam dołki. Uśmiechał się. Doktorzy dalej nie wiedzieli, jak leczyć Mateusza. Ale żeby mógł jeść normalnie - zeszyli mu kawałek ust z lewej i kawałek z prawej strony. Żeby nie musiał spać w pływackich okularach z gazikami nasączonymi płynem fizjologicznym - do-szyli mu górne i dolne powieki. Potem do sierocińca przyszedł młody rehabilitant - Tomasz Koloch. To jego pierwsza praca: - W szkole widziałem dzieci poparzone od stóp po samą głowę i był to straszny widok. Więc gdy zobaczyłem Mateusza, poczułem tylko zdziwienie, nie wstręt. O wiele trudniej było mi zaakceptować inne dziecko, które nie trzymało kału. Rehabilitant postanowił, że rozprostuje przykurczone palce Mateusza: otwierał mu dłonie i zamykał, tak przez wiele godzin i wiele dni. Postanowił, że Mateusz będzie raczkował. Potem, że będzie siedział. Potem, że wstanie i będzie chodził. Wreszcie, że przestanie szurać nogami i zacznie podnosić stopy, jak ludzie podnoszą. Osiągnięcia przychodziły z trudem, ale każde było nagradzane radością wszystkich pracowników sierocińca. I Mateusz chyba się cieszył, bo cały czas Renata była tuż przy nim: zostawała po godzinach (wtedy zorientowała się, że dziecko słyszy, wystukał rytm muzyki z radia) albo zabierała go do domu. Tam po raz pierwszy wszyscy rozumieli jego niewyraźne słowa. No, może czasem mieli z tym kłopot, ale nigdy nie brakowało im czasu, by cierpliwie wypytać chłopca, o co mu chodzi. Kiedy Renata nie mogła go zabrać, do sierocińca zaglądała jej córka Ewelina. Chętnie bawiła się z Mateuszem: - Nieważne, jaki on jest na zewnątrz, bo w środku ma coś tak dobrego, czego nie umiem nazwać. Są dzieci porażone albo z Downem i tego nie mają. Nie wiem, czy potrafiłabym je pokochać. Niekiedy pod płot sierocińca podchodziła także Dorota. Brała Mateusza na spacer: szli daleko łąkami. Coraz dalej od r domu dla sierot, którego chłopiec nie lubił. Już wiedział, że są inne domy na świecie, choćby ten, gdzie mieszkaj ą Renacha i Dorocha. Tak je nazywa. U nich po raz pierwszy zobaczył cały bochenek chleba. Po raz pierwszy ubierał choinkę (w sierocińcu robi to personel), mógł z niej zerwać cukierek; jeden, drugi, dziesiąty (w sierocińcu choinka stoi wysoko, żeby żadne dziecko jej nie dosięgło). Tu mógł wieczorem wyjść z Renatą przed dom i pomiędzy drzewami pierwszy raz w życiu zobaczyć księżyc. Nie mógł mu się nadziwić. I nie mógł się nadziwić samochodom w nocy: - One mają oczy - cieszył się. W domu Renaty przestał sikać w pieluchę. Ale te wizyty nie mogły trwać długo. Renata była dla niego osobą obcą, więc bywał u niej nielegalnie. - Latem zeszłego roku Mateusz wyjechał z Renatą na wakacje całkiem oficjalnie. Aż dwa miesiące spędzili razem w Żmiącej, blisko Limanowej. Na wysokiej górze stoi tam wielki dom, a w nim spędza lato mnóstwo małych dzieci z wielu krakowskich sierocińców. Gdy któreś się potłukło albo skaleczyło, Renata opatrywała mu rany, bo była tam w pracy. Do Żmiącej przyjechała i Ewelina, więc kiedy jej mama była zajęta w gabinecie, ona bawiła Mateusza. Ale któregoś dnia wyjechała do Krakowa, była zmęczona. Po tygodniu znowu wróciła. Za drzwiami gabinetu mama dojrzewała do decyzji. Na piąte urodziny Mateusza na wysoką górę zawitała także Dorota. Przywiozła tort i świeczki. Przyglądała się siostrze uważnie i temu, jak troskliwie dba o chłopca. Odpowiedziała na pytanie Renaty, które wcale nie padło (widać bliźniaczki rozumieją się bez słów): - On musi być nasz. Wtedy Renata poczuła wdzięczność. Pomyślała: siostra będzie dla mnie oparciem. Bo kiedy wezmę Mateusza na staje - dom dziecka oparciem już być nie może. Renata zapytała córkę: - Co ty na to? Ewelina miała wątpliwości: - Czy wiesz, jakie podejmujesz ryzyko? On nie zawsze będzie taki mały i taki rozkoszny. A co się stanie, jak umrzesz? Renata na to: - Myślę i o tym. Ale czy miałabyś sumienie tak go zostawić? Przecież pójdzie do przytułku. Na tak postawioną sprawę Ewelina mogła powiedzieć tylko tyle: - Jak chcesz. I Mateusz nie wrócił już do sierocińca. W urzędach wszystko załatwiono błyskawicznie: Renata jest jego rodziną zastępczą. Bliźniaczki maj ą starszą siostrę (z zawodu także opiekuje się staruszkami). Mówi: - Ja bym go nie wzięła. Bałabym się, że nie podołam i oddam. Więc im odradzałam. Renata: - Nigdy mi to do głowy nie przyszło. Ludzie, którzy znają Renatę, pytali: - Po coś to zrobiła? Odpowiadała: - Nie wiem. Ludzie komentowali na stronie: - Może chce się odwdzięczyć Panu Bogu za piękną córkę. Albo: - Może nienormalna. Albo mądrzej: - Niedojrzała emocjonalnie. Albo całkiem głupio: - Czy ona już pieniędzy na chleb nie ma, że taką poczwarę pod dach wzięła? Renata oświadcza: - Państwo płaci mi miesięcznie tysiąc złotych. Połowa idzie na lekarstwa i maści. Ktoś ją zapytał: - Męczysz się tak, a czy ty wiesz, ile on będzie żył? Na to Renata z furią: -A ty wiesz, ile twoje będzie żyło? O swym strachu nie chce powiedzieć ani słowa. A boi się, mówi o tym jej siostra: - Ona widzi, że Mateusz coraz więcej rozumie. Może się kiedyś zbuntuje na tę swoją inność? Może na zawsze zamilknie, zamknie się na cztery spusty. Ludzie mówią co innego: - Będzie miał do niej pretensje za s woj ą szpetotę. Jeszcze będzie płakała. I Dorota ma lęki: - Co to będzie? Znajomi życzliwi Renacie (którzy pracują w służbie zdrowia): - Może nie będzie mógł żyć z taką twarzą. Bywaj ą dzieci oszpecone przez poparzenie. Dorastają i popełniaj ą samobójstwo. Doktor Tadeusz Łyczakowski (operował Mateusza): - Wszystko da się ukryć, każdy defekt zamaskować, garb nawet. Ale twarzy nie. Twarz jest wizytówką człowieka. Człowiek z drugim człowiekiem rozmawia twarzą w twarz. Renata chce, żeby Mateusz był choć trochę ładniejszy. I doktor Łyczakowski spróbuje tego dokonać. Wkrótce do Instytutu w Prokocimiu przyjadą jego amerykańscy koledzy, którzy już widzieli Mateusza. Razem zrobią chłopcu nowe uszy, z jego włosów stworzą brwi. I poprawią powieki, bo te są brzydkie. Ale lekarz ostrzega Renatę: - Takim go Pan Bóg stworzył. Można mu trochę pomóc, trochę poprawić. Ale cudów niech się pani nie spodziewa. « Ewelina po roku mówi tak: - Mama zawsze była tylko dla mnie. Nigdy nie dzieliłam się nią ani z innym dzieckiem, ani z innym mężczyzną. Potem dorastałam i to ja miałam coraz mniej czasu dla niej, bo nauka, koleżanki, treningi. I ona nie miała ani chwili dla siebie: zabiegana, niespokojna, zero czasu na relaks. To się zmieniło. Mateusz dał jej siłę, spokój. Mama ma czas wyjść z nim na Wawel. Dziś nikt poza Mateuszem w jej życiu nie istnieje. Muszę to zaakceptować. Tego, co się między ludźmi dzieje, nie da się do końca wytłumaczyć. Wiem, że jej miłość do niego jest ogromna. I odwzajemniona. I ja dalej kocham Mateusza, choć nie traktuję go jak brata. Słowo brat ma znaczenie, jakiś swój ciężar. Ale cieszę się, gdy widzę, jak on rośnie, śmieje się, coraz lepiej mówi, liczy, potrafi powiedzieć, co mu smakuje, a co nie. Więc nie mogę mieć do mamy pretensji, kiedy jej decyzja przynosi takie owoce. Jestem nawet dumna z mamy. Może mam jakiś żal, bo jestem sama. Odizolowałam się zupełnie. Trudno mi żyć w tej bajce, która się teraz dzieje w naszym domu. Wszyscy tam patrzą na świat przez różowe okulary, czyli nie dalej niż jutro. r, Renata chce wynagrodzić Mateuszowi lata spędzone w sierocińcu. Podobnie jej siostra Dorota. I dzieci Doroty, które poświęcają mu wiele godzin. Rysują z nim różne dziwne kształty i z klocków budują wysokie schody. Ale Mateusz nie zgadza się na każdy flamaster i na każdy klocek: - Tylko żółte - krzyczy po swojemu. Eweliny całymi dniami nie ma w domu (szkoła, treningi itd.), więc rzadko się bawi z Mateuszem: - Nie muszę bez przerwy udowadniać, że go kocham. Renata śpi z Mateuszem, nigdy na niego nie krzyczy i na wszystko pozwala. Kiedy w supermarkecie kazał sobie kupić cały kosz majtek - kupiła. Gdy chciał czapkę dobrej firmy (świetnie rozpoznaje znaki firmowe) - kupiła, choć w domu się nie przelewa. Gdy w Żmiącej (tego lata byli tam na wakacjach po raz drugi) o północy zapragnął wyjść na huśtawkę -poszła huśtać. I mówiła do niego: - Mój najpiękniejszy syneczku. Własnej córce, przyznaje się do tego, powiedziałaby: - Śpij. Kiedy w Żmiącej Mateusz zobaczył ogień w kominku, palił wszystko, co było z papieru. A kiedy papieru zabrakło, Renata rozlała sok do wszystkich szklanek i dała chłopcu pudełko. Potem wysypała na stół ciastka i dała mu opakowanie z pofalowanej tekturki. - Nie! - zakrzyczał. I głośno mówił dalej, co Renata w mig zrozumiała: - To są schody, schodów się nie pali. I wtedy Renata znalazła gazetę zawieruszoną pod fotelem. Mateusz darł kartkę po kartce. Każdą oglądał i wrzucał w ogień. Śmiał się głośno, aż zobaczył reklamę farby do drewna. Na fotografii: schody. Schował je do kieszeni. Renata z uśmiechem: - Powiedz, syneczku, co będziesz