7206
Szczegóły |
Tytuł |
7206 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7206 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7206 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7206 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KAROL MAY
KU MAPIMI
W�ADCA SKA�
Podr�owali bez s�u��cego i bez przewodnika. Za drogowskaz s�u�y�a im mapa Meksyku. Cho� �aden z nikt nigdy nie odby� tej drogi, nie zb��dzili ani razu.
Dzieli� ich mo�e dzie� jazdy od hacjendy. Przemierzali w�a�nie r�wnin�, na kt�rej gdzieniegdzie ros�y k�py zaro�li. Sternau � najbardziej do�wiadczony uczestnik wyprawy � zwraca� uwag� na ka�de pomi�te �d�b�o, na ka�d� nad�aman� ga���, na ka�dy kamyk, kt�ry mu si� wydawa� podejrzany. D�ugi czas jechali w milczeniu. Nagle Sternau zwr�ci� si� do towarzyszy:
��Nie odwracajcie g�owy ani w prawo, ani w lewo, patrzcie uwa�nie wprost, na ten g�sty krzak myd�odrzewu, tam na prawo od wody.
��Co zobaczy�e�? � zapyta� Mariano.
��Cz�owieka na czatach. On le�y, a za nim stoi ko�.
��Nic nie widz�.
Unger r�wnie� wyt�a� wzrok, ale na pr�no.
��Wierzcie mi � powiedzia� Sternau � tam naprawd� kto� jest. Ale nie macie mojego do�wiadczenia, by w tej g�stwinie dojrze� cz�owieka i konia. Kiedy wezm� strzelb� do r�ki, zr�bcie to samo, ale nie strzelajcie, dop�ki ja nie zaczn�.
Jechali dalej, a� dotarli do zaro�li. Sternau raptownie zatrzyma� konia, zdj�� szybkim ruchem strzelb� z ramienia i wycelowa� w kierunku krzak�w. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.
��Hola, m�j panie, czego tam szukasz na ziemi? � zawo�a� Sternau. Rozleg� si� kr�tki, rubaszny �miech, potem da�y si� s�ysze� s�owa:
��Co was to obchodzi?
��Nawet bardzo � odpar� Sternau. � B�d� pan pos�uszny i wy�a� z krzak�w.
��Dobrze, oka�� wam t� grzeczno��.
Poruszy�o si� w zaro�lach. Wyszed� z nich cz�owiek okryty szczelnie bawol� sk�r�. Twarz jego wskazywa�a pochodzenie india�skie, ubranie jednak podobne by�o do stroju, kt�ry przywdziewali zwykli �owcy bawo��w. Uzbrojony w strzelb� i n�, wygl�da� na �mia�ka, kt�ry by si� diab�a nie ul�k�. Gdy wyszed� zza krzak�w, ko� ruszy� za nim.
Nieznajomy obrzuci� nasz� grupk� badawczym spojrzeniem i powiedzia�:
��Nie�le sobie poczynacie, seniores. Mo�na by przypuszcza�, �e�cie zaznajomieni z preri�.
Sternau zrozumia� natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapyta�:
��Dlaczego?
��Bo udawali�cie, ze mnie nie widzicie, a� nagle przy�o�yli�cie strzelby do oka.
��To, ze przyczai� si� pan w g�stwinie, wyda�o nam si� podejrzane � rzek� Sternau. � Co tam senior robi�?
��Czeka�em.
��Na kogo?
��Nie wiem. Mo�e na was.
Sternau �ci�gn�� brwi.
��Nie czas na g�upie �arty.
��Racja. Ale musicie mi wpierw powiedzie�, dok�d zd��acie.
��Do hacjendy del Erina.
��W takim razie na was czeka�em.
��Wynika st�d, �e o naszym przybyciu wiedziano i wys�ano seniora naprzeciw.
��Co� w tym rodzaju. Poluj�c wczoraj w g�rach na bawo�u, odkry�em w drodze powrotnej podejrzane �lady. Poszed�em za nimi i natrafi�em na gromad� bia�ych, kt�rzy le�eli obok siebie i g�o�no rozmawiali. Pods�ucha�em, co m�wili. Z ich s��w wynika�o, �e chc� schwyta� je�d�c�w pod��aj�cych z Meksyku do hacjendy del Erina. Wyruszy�em natychmiast, by ostrzec tych ludzi.
Sternau poda� mu r�k�.
��Prawy z pana cz�owiek, dzi�kuj�. Mo�e senior by� spokojny, to my w�a�nie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradza�o si� nad schwytaniem nas?
��Dwunastu.
��Chcia�bym pogada� sobie z nimi. Ale nie ma sensu nara�a� si� na niebezpiecze�stwo.
��Oczywi�cie � powiedzia� nieznajomy nie bez ironii.
��Dok�d pan jedzie? � zapyta� Sternau, puszczaj�c t� uwag� mimo uszu.
��Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzi�?
��Bardzo prosz�.
��Wi�c jed�my.
Dosiad� konia i ruszy� na czele. Wed�ug india�skiego zwyczaju pochyli� si� na p�dz�cym koniu, by wypatrzy� ka�dy �lad na ziemi. Wieczorem, gdy trzeba by�o urz�dzi� nocleg, okaza� si� tak do�wiadczony i zr�czny jak preriowiec najwy�szej klasy. Zaproszony przez nasz� tr�jk�, przy��czy� si� do posi�ku, wypali� r�wnie� papierosa, gdy jednak zaproponowano mu �yk rumu, odm�wi�. Ze wzgl�du na gro��ce niebezpiecze�stwo nie rozpalono ogniska, rozmawiano wi�c po ciemku.
��Czy zna pan mieszka�c�w hacjendy � zapyta� Sternau przewodnika.
��Oczywi�cie.
��Kogo tam zastaniemy?
��Przede wszystkim seniora Arbelleza, hacjendera, seniorit� Emm�, jego c�rk�, senior� Hermoyes, wreszcie pewnego my�liwego, kt�remu odj�o rozum. Ponadto jest tam czelad� oraz czterdziestu vaquer�w i ciboler�w.
��Nale�y senior zapewne do ciboler�w?
��Nie, jestem wolnym Mikstek�.
��Mikstek�? W takim razie musi senior zna� Mokashi�tayissa, wodza zwanego Bawolim Czo�em.
��Znam go.
��Gdzie jest teraz?
��Raz tu, raz tam, dok�d go zap�dzi Wielki Duch. Gdzie s�yszeli�cie o nim?
��Imi� jego s�ynie szeroko, nawet za wielkim morzem.
��Rad b�dzie, gdy si� o tym dowie. Jak mam was nazywa�, seniores?
��Ja jestem Sternau, ten senior to Mariano, tamten Unger. A pan?
��Miksteka. To wystarczy.
Udali si� na spoczynek. Ka�dy pe�ni� po kolei nocn� s�u�b�. Nast�pnego ranka wyruszyli w drog�. Oko�o po�udnia ujrzeli przed sob� hacjend�. Miksteka zatrzyma� si� i wskaza� r�k�.
��Oto hacjenda del Erina, teraz ju� do niej traficie.
��Czy nie pojedzie pan z nami? � zapyta� Sternau.
��Nie, moja droga prowadzi do lasu. B�d�cie zdrowi. Spi�� konia ostrog� i pocwa�owa� na lewo. Sternau,
Unger i Mariano podjechali ku bramie.
Na pukanie Sternaua zjawi� si� jeden z vaquer�w z pytaniem, czego chc�.
��Czy senior Arbellez w domu?
��Tak.
��Powiedz mu, �e przybyli do� go�cie z Meksyku.
��Jeste�cie sami, czy nadjedzie was wi�cej?
��Jeste�my sami.
��Otworz� wi�c bram�.
Odsun�� rygle i wpu�ci� je�d�c�w na dziedziniec. Zeskoczyli z koni, vaquero powi�d� je do wodopoju. Na ganku domu powita� ich hacjendera. Poda� r�k� Sternauowi, po czym wyci�gn�� j� w kierunku Mariana. Mariano mia� twarz odwr�con�, ogl�da� si� za ko�mi. Kiedy spojrza� na Arbelleza, ten cofn�� si� zdumiony i zawo�a�:
��Caramba! To hrabia Manuel! Ale niemo�liwe, przecie� hrabia jest znacznie starszy!
Chwyci� si� za g�ow�. Po chwili wzrok jego pad� na Ungera. Zn�w zawo�a�, za�amuj�c r�ce:
��Valga me, Dios! Bo�e, nie opuszczaj mnie! Czy jestem zaczarowany?
��Co si� sta�o, ojcze? � da� si� s�ysze� d�wi�czny dziewcz�cy g�os.
��Chod� tu, moje dziecko. To zdumiewaj�ce! Przybywa trzech pan�w: jeden z nich jest podobny jak dwie krople wody do hrabiego Manuela, drugi za� do twojego biednego narzeczonego.
Emma wysz�a na ganek u�miechni�ta. Na widok Ungera spowa�nia�a jednak.
��Rzeczywi�cie, ojcze. Ten pan wygl�da zupe�nie jak m�j biedny Antonio.
��Wszystko musi si� wyja�ni� � hacjendera uspokoi� si� ju� troch�. � Witam was, seniores, wejd�cie do mojego domu.
U�cisn�� r�ce Marianowi i Ungerowi i zaprowadzi� wszystkich do jadalni, gdzie podano im posi�ek. Unger podnosi� w�a�nie szklank� do ust, gdy nagle znieruchomia�. Odstawi� szklank�. Wzrok jego spoczywa� na otwartych drzwiach, w kt�rych sta�a jaka� blada posta�, wpatrzona w przybysz�w b��dnym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem. Unger podszed� ku niej.
��Czy to nie sen? � zawo�a�. � Antoni, Antoni! O m�j Bo�e!
M�czyzna spojrza� na niego i potrz�saj�c g�ow� j�kn�� �a�o�nie.
��Umar�em, zabito mnie. Unger zwr�ci� si� do Arbelleza:
��Kim jest ten cz�owiek?
��To narzeczony mojej c�rki. Nazywa si� Antonio Unger, my�liwi nadali mu przydomek Piorunowego Grota.
��A wi�c to jednak on. Bracie m�j, bracie�
Obj�� Antonia i przycisn�� do piersi. Chory przyjmowa� to oboj�tnie. Patrz�c nie widz�cym wzrokiem w twarz brata, powiedzia�:
��Zamordowano mnie, nie �yj�.
��Co si� z nim sta�o? � Unger pyta� dalej.
��Jest ob��kany � odpowiedzia� Don Pedro.
��Ob��kany? O m�j Bo�e!
Z�apa� si� za g�ow� i usiad�szy na krze�le, g�o�no zap�aka�. Wszyscy otoczyli go ko�em, przej�ci b�lem kapitana. Po chwili Arbellez po�o�y� mu r�k� na ramieniu.
��Wi�c naprawd� jest pan bratem seniora Antonia?
Unger spojrza� na niego.
��Naprawd�.
��Pan jest marynarzem? Opowiada� nam wiele o panu.
��Umar�em, zabili mnie� � j�cza� chory.
Sternau przez ca�y czas nie spuszcza� oka z nieszcz�liwego. Teraz zapyta� Arbelleza:
��Co spowodowa�o chorob�?
��Uderzenie w g�ow�.
��Czy bada� go lekarz?
��Tak. Wiele razy.
��I powiedzia�, �e nie ma ratunku? W takim razie to nieuk, ignorant. Niech si� pan uspokoi, panie Unger. Pa�ski brat nie jest ob��kany, tylko umys� ma przy�miony, a to da si� wyleczy�.
Emma Arbellez z radosnym okrzykiem podbieg�a do Sternaua i chwytaj�c go za r�ce, zawo�a�a:
��Czy pan m�wi prawd�?! Jest pan lekarzem?!
��Tak, jestem lekarzem i spodziewam si�, �e nie wszystko jeszcze stracone. Gdy si� tylko dowiem szczeg�owo, w jakich okoliczno�ciach uleg� temu wypadkowi, b�d� m�g� stwierdzi�, czy ratunek jest mo�liwy.
��Wi�c opowiem panu.
��Nie, seniorito, nie teraz. Od�o�ymy to na bardziej odpowiedni�, spokojniejsz� chwil�. Teraz musimy om�wi� inn� spraw�, r�wnie wa�n� i piln�.
Emma, acz niech�tnie us�ucha�a Sternaua i wyprowadzi�a chorego.
��Czy moja hacjenda by�a ostatecznym celem podr�y pan�w? � rozpocz�� hacjendero.
��Tak.
��Znale�li�cie j� bez przewodnika?
��Mniej wi�cej. Dopiero wczoraj spotkali�my cz�owieka, kt�ry nas odprowadzi� a� tutaj. By� to Indianin z plemienia Mikstek�w.
��Mikstek�w? W takim razie to Bawole Czo�o.
��Bawole Czo�o? � zdumia� si� Sternau. � Ale nie mia� �adnych odznak wodza.
��Nie nosi ich nigdy. Okrywa si� zwykle bawol� sk�r�, za bro� s�u�y mu strzelba i n�.
��W takim razie to na pewno by� on. Jechali�my z Bawolim Czo�em, wcale o tym nie wiedz�c. Czy zobaczymy go jeszcze?
��Zazwyczaj kr��y po tych okolicach. Zostaniecie tu przez jaki� czas, prawda?
��To zale�y od okoliczno�ci. Kiedy zechce pan pos�ucha�, co nas tu sprowadza?
��Zaraz albo p�niej, jak pan woli. Czy ta sprawa musi by� za�atwiona od razu?
��Nie. Tym bardziej, �e podchodzi� do niej nale�y bardzo ostro�nie. Chodzi tu o pewn� tajemnic� rodzinn�. Do jej wyja�nienia potrzebna nam pomoc pana i Marii Hermoyes.
��Jestem do pa�skiej dyspozycji, niech pan jednak pozwoli, abym naprz�d wskaza� panom ich pokoje.
Indianka Karia zaprowadzi�a do nich go�ci. Sternau otrzyma� pok�j, w kt�rym zwykle mieszka� hrabia Alfonso. Umywszy si� i ogarn�wszy po przebytej drodze, zszed� na chwil� do ogrodu. Tu spotka� c�rk� Arbelleza siedz�c� obok ob��kanego. Wsta�a i poprosi�a go�cia, by usiad� przy nich. Sternau usadowi� si� tak, �eby m�g� obserwowa� chorego i nawi�za� z seniorit� rozmow�. Wkr�tce dowiedzia� si� o przygodzie z kr�lewskim skarbem w pieczarze oraz o przyczynie choroby Ungera. S�ucha� uwa�nie, gdy� opowiadanie interesowa�o go nie tylko z medycznego punktu widzenia.
��A wi�c Nied�wiedzie Serce by� tu r�wnie�? � przerwa� w pewnym momencie. � Czy wodza Apacz�w widziano od tego czasu?
��Nie.
��I ca�e to nieszcz�cie z powodu jednego cz�owieka, z powodu tego Alfonsa Rodrigandy! Ale ju� niebawem odpokutuje za wszystkie swoje �ajdactwa.
��O, senior, czy rokuje pan jakie� nadzieje na uleczenie mojego Antonia? Podczas gdy pan by� u siebie w pokoju, jego brat opowiedzia� mi, �e jest pan s�awnym lekarzem i �e uleczy� pan z ob��du swoj� ma��onk�.
��Najlepszym lekarzem jest B�g. Mam nadziej�, �e on nam pomo�e. Czy Antonio jest cierpliwy? Czy pozwoli si� zbada�?
��Tak.
��Mam ze sob� instrumenty. Chyba wzi��em wszystko, co b�dzie mi potrzebne.
Uj�� chorego za r�k�. Unger poszed� za nim pos�usznie. Emma pobieg�a do swego pokoju i ukl�k�a przed �wi�tym obrazem, by si� pomodli�. Gdy wr�ci�a do salonu, wszyscy byli ju� w nim zebrani i oczekiwali na wyrok doktora. Kiedy zjawi� si�, zasypano go pytaniami.
��Przynosz� dobr� nowin� � odpowiedzia� z u�miechem. � Ulecz� seniora Ungera.
Rozleg�y si� okrzyki rado�ci. Ci�gn�� dalej:
��Uderzenie by�o niezwykle silne, ale nie uszkodzi�o czaszki, tylko pewne naczynia krwiono�ne. To spowodowa�o utrat� pami�ci. Unger zapomnia� o wszystkim z wyj�tkiem tego momentu, w kt�rym zadano mu cios, chc�c go zabi�. Dlatego jest przekonany, �e umar�. Ulecz� go tylko wtedy, gdy otworz� mu czaszk� i usun� krwiak, kt�ry uciska m�zg.
��Czy to niebezpieczna operacja? � zapyta�a Emma z niepokojem.
��Jest bolesna, co prawda, ale niegro�na � pociesza� j� Sternau. � Je�eli pa�stwo mnie upowa�ni�, przeprowadz� j� jutro.
Wszyscy wyrazili zgod�, Arbellez za� doda� z u�miechem:
��Co do honorarium, nie powinien senior mie� �adnych obaw. Chory jest bogaty, otrzyma� z kr�lewskiego skarbu, ukrytego w pieczarze, podarunek, kt�ry mu pozwoli op�aci� pa�skie zabiegi.
��To nie najwa�niejsze. Miejmy nadziej�, �e operacja ca�kowicie przywr�ci Ungerowi �wiadomo�� � rzek� doktor.
Po kolacji Sternau wyjawi� mieszka�com hacjendy, w jakim celu przyby� do del Erina. Opowiadania Arbelleza i Marii Hermoyes utwierdzi�y go w dotychczasowych przypuszczeniach � Nie w�tpi� ju� � inni tak�e nie � �e Mariano jest prawdziwym hrabi� Alfonsem.
Nast�pnego dnia mia�a si� odby� operacja. Sternau poprosi� Ungera, Mariana i Arbelleza o asystowanie. W samo po�udnie wszyscy czterej udali si� do pokoju chorego. Do korytarza, ��cz�cego ten pok�j z reszt� domu, nikomu nie wolno by�o wchodzi�, a w ca�ym mieszkaniu mia�a panowa� niemal grobowa cisza. I tak si� sta�o. Kilka razy tylko z pokoju, w kt�rym przeprowadzano zabieg, s�ycha� by�o co� w rodzaju bolesnego �kania lub g�o�nego, przera�liwego krzyku. Wreszcie wszystko ucich�o. Po pewnym czasie wszed� do salonu Arbellez, blady i wyczerpany.
��No i co? � Emma zerwa�a si� z fotela.
��Senior Sternau jest jak najlepszej my�li. Antonio jeszcze nie odzyska� przytomno�ci. Masz wej�� do niego i zosta� przy nim.
��Ja sama?
��Nie, razem ze mn�. Gdy si� obudzi, powinien zobaczy� znajome twarze.
Emma posz�a za ojcem. Na g�rze spotkali kapitana Ungera. I on by� blady i zm�czony. Gdy weszli do pokoju chorego, doktor sta� pochylony nad ��kiem i mierzy� Ungerowi puls.
��Seniorito, niech pani tak usi�dzie, by m�g� pani� zobaczy� natychmiast po przebudzeniu. Ja za� ukryj� si� za kotar� � szepn��.
��Jak d�ugo potrwa, zanim odzyska przytomno��? � spyta�a Emma.
��Najwy�ej dziesi�� minut. Wtedy rozstrzygnie si�, czy pami�� wr�ci�a. Czekajmy i m�dlmy si�.
Sternau stan�� za kotar�, Emma usiad�a na ��ku, Arbellez obok niego. Ka�da minuta wydawa�a im si� wieczno�ci�. Wreszcie Antonio poruszy� r�k�.
��Prosz� si� nie l�ka� � szepn�� Sternau. � Mo�e nawet krzykn�� z przera�enia, jest bowiem przekonany, �e go zabito.
Doktor nie pomyli� si�. Chory drgn�� nagle gwa�townie, po czym zesztywnia� na kilka sekund. Widocznie wraca�a mu �wiadomo��. W nast�pnej sekundzie wyda� okrzyk tak przera�liwy i przejmuj�cy, �e Arbellez zadr�a�, a Emma musia�a si� chwyci� za por�cz ��ka, by nie spa��. Antonio westchn�� bardzo g��boko i� otworzy� oczy. Obecni mieli wra�enie, �e budzi si� ze snu. Popatrzy� naprz�d prosto przed siebie, potem na lewo i prawo. Gdy wzrok jego pad� na Emm�, otworzy� usta i wyszepta�:
��Emma� O Bo�e, �ni�o mi si�, �e Alfonso chcia� mnie zabi�, spotka�em go w jaskini, w kt�rej ukryty by� kr�lewski skarb. Czy naprawd� jestem u ciebie?
��Tak, jeste� u mnie, Antonio � odpowiedzia�a, bior�c go z ogromnym wzruszeniem za r�k�.
Chwyci� si� nagle za g�ow�.
��Ale g�owa boli mnie w�a�nie w tym miejscu, gdzie zosta�em uderzony. Dlaczego mam banda�, Emmo?
��Jeste� lekko zraniony.
��Aha� Wszystko opowiesz mi p�niej. Teraz chce mi si� spa�, jestem bardzo zm�czony.
Zamkn�� oczy. Za chwil� zacz�� oddycha� miarowo. Sternau wyszed� zza kotary i rozpromieniony powiedzia�:
��Wygrali�my, uda�a si� operacja. Je�eli gor�czka przejdzie, b�dzie zdr�w. Niech pan zejdzie na d�, senior Arbellez, i przeka�e domownikom dobr� wiadomo��. B�d� tu czuwa� wraz z seniorit�.
Nowina, kt�r� przyni�s� Arbellez, nape�ni�a mieszka�c�w hacjendy nieopisan� rado�ci�. Nast�pna doba min�a pomy�lnie. Tylko rankiem zaniepokoili si� troch�, nie by�o to jednak zwi�zane z osob� chorego. Przyjecha� Bawole Czo�o i kaza� si� zaprowadzi� do Arbelleza. Powiadomi� go o planowanym zamachu na hacjend�. Arbellez, och�on�wszy z wra�enia, zaproponowa�:
��P�jd� po seniora Sternaua.
��Po wielkiego nieznajomego, kt�rego tu przyprowadzi�em? � zdziwi� si� Indianin. � Po co on potrzebny?
��Chcia�bym si� z nim naradzi�.
��Kim jest ten cz�owiek? � w g�osie Indianina czu� by�o lekcewa�enie.
��To lekarz.
��Lekarz bladych twarzy. Jak�e on mo�e da� dobr� rad� Bawolemu Czo�u, wodzowi Mikstek�w?
��Powinni�cie zastanowi� si� razem, co czyni�. To cz�owiek wielkiego umys�u. Zrobi� wczoraj Piorunowemu Grotowi operacj� g�owy, przywr�ci� mu rozum i pami��.
��A wi�c m�j przyjaciel Piorunowy Grot zn�w wypowiada rozs�dne s�owa?
��Tak, b�dzie zdr�w za kilka dni.
��Senior Sternau jest wielkim lekarzem, m�drym chirurgiem, ale nie wojownikiem. Czy widzia�e� jego bro�?
��Tak.
��Czy widzia�e�, jak je�dzi konno?
��Widzia�em z daleka.
��Wi�c wiesz, �e ten cz�owiek siedzi na koniu jak blada twarz, a bro� jego l�ni jak srebro; nie zdarza si� to wielkim wojownikom.
��Nie chcesz si� z nim naradzi�?
��Jestem przyjacielem hacjendy, wi�c przystaj� na twoj� propozycj�, ale nie b�dzie z tego �adnego po�ytku. Sprowad� go.
Po chwili Arbellez wr�ci� w towarzystwie Sternaua. Po drodze opowiedzia� doktorowi, co o�wiadczy� w�dz Mikstek�w. Sternau powita� Indianina z u�miechem.
��S�ysza�em, �e zowi� seniora Bawole Czo�o i �e jeste� wodzem Mikstek�w. Czy to prawda?
��Tak, jestem Bawole Czo�o, w�dz Mikstek�w.
��Jakie nam przynosisz wie�ci?
��Zanim przyprowadzi�em was tutaj, spotka�em dwana�cie bladych twarzy, kt�re chcia�y was napa�� i u�mierci�. Teraz widzia�em trzy razy wi�cej bia�ych, planuj� zamach na hacjend�.
��Czy ich pods�ucha�e�, senior?
��Tak.
��Kiedy zamierzaj� napa��?
��Jutrzejszej nocy. Widzia�em ich w W�wozie Tygrysa.
��Czy to daleko st�d?
��Wed�ug obliczenia bia�ych twarzy trzeba godzin� jecha� konno albo dwie godziny i�� pieszo.
��Co robi� teraz w w�wozie?
��Jedz�, pij� i �pi�.
��Czy w w�wozie jest las?
��Owszem, jest, wielki i g�sty. W lesie wytryska �r�d�o, przy nim roz�o�yli ob�z.
��Czy wystawili stra�e?
��Widzia�em dw�ch wartownik�w, jednego u wej�cia do w�wozu, drugiego u wyj�cia.
��Jak� bro� maj� blade twarze?
��Strzelby, sztylety i rewolwery.
��Czy Bawole Czo�o zaprowadzi mnie do nich?
Pytanie to wprawi�o Indianina w zdumienie.
��Po co, senior?
��Chc� obejrze� sobie te blade twarze.
��Przyjrza�em si� im dok�adnie. Kto chce je widzie�, ten musi pe�za� po ziemi i mchu, przeciska� si� przez krzaki, a do tego nie nadaje si� pa�ski pi�kny str�j meksyka�ski � Bawole Czo�o u�miecha� si� niemal ironicznie. � Zreszt�, kto idzie, by pods�uchiwa� wrog�w, ten nara�a si� na to, �e go zabij�.
��Czy senior si� boi tam mnie zaprowadzi�? � zapyta� Sternau.
Miksteka spojrza� na niego z pogard�.
��Bawole Czo�o nie zna trwogi. Zaprowadzi, ale nie pomo�e, je�eli napadn� na seniora blade twarze w liczbie trzy razy po dwana�cie.
��Wi�c czekaj, senior, tu na mnie.
Po tych s�owach Sternau odszed�, by przysposobi� si� do drogi.
��Ten cz�owiek zginie � o�wiadczy� Indianin z g��bokim przekonaniem.
��B�dziesz go ochrania� � z powag� stwierdzi� Arbellez.
��Ma wielkie usta, ale ma�� r�k�, m�wi du�o, ale nie dokona niczego � powiedzia� Bawole Czo�o, po czym podszed� do okna i zacz�� patrze� przez nie.
Sternau wr�ci� po nied�ugim czasie.
��Jestem gotowy � oznajmi�.
Miksteka spojrza� na niego. Zmieni� si� na twarzy, nie umiej�c ukry� zdumienia. Sternau bowiem wygl�da� wspaniale. By� ubrany w sk�rzane spodnie, w grub� koszul� my�liwsk� i wysokie buty, na g�owie mia� kapelusz o szerokim rondzie. Ubranie to kupi� w Meksyku i przywi�z� z sob� do hacjendy. Przez rami� przewiesi� dubelt�wk�. Zza pasa wystawa�y mu dwa rewolwery, ostry n� i b�yszcz�cy tomahawk. Miksteka podszed� do niego i wyrzek� jedno tylko s�owo: � Chod�my.
��Czy do W�wozu Tygrysa chce pan pojecha� konno? � spyta� Sternau, widz�c ostrogi u but�w Bawolego Czo�a.
��Tak.
��My�l�, �e lepiej p�j�� tam pieszo. Cz�owiekowi �atwiej si� ukry� ni� koniowi, ko� mo�e zdradzi� swego pana.
��Senior doktor ma racj� � powiedzia� Miksteka oboj�tnym tonem, ale w oczach jego zamigota�y iskierki rado�ci. Pop�dzi� konia na pastwisko i szybkim krokiem ruszy� przed siebie, nie ogl�daj�c si� na Sternaua. Raz tylko, gdy natrafili na piaszczysty grunt, zatrzyma� si� i obejrza� do ty�u. Zobaczy� �lady st�p tylko jednego cz�owieka, Sternau bowiem szed� dok�adnie po jego �ladach.
��Uff! � mrukn�� z aprobat�, kiwaj�c g�ow�.
Droga prowadzi�a z pocz�tku przez piaszczyste pastwiska, p�niej przez wzg�rza poro�ni�te niskimi drzewami, wreszcie weszli w las o drzewach tak olbrzymich, �e za ka�dym z nich m�g� si� ukry� cz�owiek. Szli ju� oko�o dw�ch godzin. Indianin z ka�d� minut� stawa� si� coraz ostro�niejszy. Sternau przypuszcza�, �e s� ju� niedaleko w�wozu. I rzeczywi�cie. W pewnym momencie Miksteka przystan�� i powiedzia�:
��Ob�z w pobli�u. Nawet szelest mog� us�ysze�.
Sternau w milczeniu post�powa� za swym przewodnikiem. Nagle Bawole Czo�o po�o�y� si� na brzuchu wskazuj�c Sternauowi, by zrobi� to samo. Czo�gali si� powoli w zupe�nej ciszy, a� us�yszeli czyje� g�osy. Byli na brzegu g��bokiego w�wozu o �cianach tak stromych, �e ca�kowicie niedost�pnych. W�w�z mia� oko�o o�miuset krok�w szeroko�ci, a blisko trzysta d�ugo�ci. Na dnie p�yn�� strumyk, a ko�o niego le�a�o w trawie dziesi�ciu uzbrojonych ludzi. U wej�cia do w�wozu i u wylotu sta�y warty. Sternau obejrzawszy to wszystko, szepn��:
��Widzia� senior trzy razy po dwunastu wojownik�w?
��Tak.
��Ale tu jest tylko dziesi�ciu.
��Poszli zapewne na zwiady.
��Albo na rabunek.
Sternau nadstawi� ucha. Rozmawiali tak g�o�no, �e s�ycha� by�o ka�de s�owo. Wida�, czuli si� tutaj zupe�nie bezpieczni.
��A ile mieli�my otrzyma� za schwytanie ich? � m�wi� jeden. � Dziesi�� pesos od g�owy? To du�o. Niewarci wi�cej ci dwaj Niemcy i Hiszpan.
��Pojechali inn� drog�. Niech ich diabli porw�! � zakl�� drugi.
��Czego klniesz? � ofukn�� go s�siad. � Tym lepiej, �e si� wymkn�li. Teraz jako �up otrzymamy ca�� hacjend�, oczywi�cie, je�eli wybijemy wszystkich, zw�aszcza za� jednego Niemca i Hiszpana.
��Jak senior nazywa� tych ludzi?
��Niemiec to Sternau, Hiszpan � de Lautreville.
��Ale czy wystarczy nas do zdobycia hacjendy? Ten Arbellez ma podobno oko�o pi��dziesi�ciu vaquer�w.
��O�le, zaskoczymy ich przecie�.
Sternauowi to wystarczy�o. Ju� wiedzia�, �e ma do czynienia z band� zb�j�w i morderc�w. Chwyci� strzelb� i zacz�� ostro�nie zdejmowa� z ramienia.
��Co pan zamy�la? � spyta� Indianin.
��Chc� zabi� tych ludzi.
��Tylu naraz?
��Tak.
Z twarzy Miksteki �atwo by�o odczyta�, �e uwa�a swego towarzysza za szale�ca. Chcia� si� cofn��, ale Sternau rozkaza�:
��Zosta�, przecie� si� chyba nie boisz. Jestem Matava�se, W�adca Ska�. Wszystkich morderc�w mamy w r�ku.
Us�yszawszy to imi�, Indianin z�o�y� doktorowi g��boki uk�on.
��B�dziesz, Bawole Czo�o, pilnowa� wyj�cia z w�wozu. �aden z nich nie mo�e uciec.
Po tych s�owach zamierzy� si� z dubelt�wki, kieruj�c w d� luf�. Po chwili jednak zdecydowa� si� na co� innego.
��Zobaczysz, jak W�adca Ska� pokona wrog�w! � wsta�, by mogli go ujrze� ci z do�u, i wyda� g�o�ny okrzyk.
Echo odpowiedzia�o mu dono�nie, a jednocze�nie zabrzmia� huk wystrza�u. Bandyci skoczyli na r�wne nogi i rzucili si� ku strzelbom, kt�re le�a�y w nie�adzie niedaleko biwaku. Sternau i Bawole Czo�o przypadli do ziemi i posy�ali strza� za strza�em w kierunku zdezorientowanych bandyt�w. Pi�ciu ju� pad�o, pozostali daremnie strzelali w g�r�. Chc�c ratowa� �ycie, rzucili si� do ucieczki. Co kt�ry zbli�y� si� jednak ku wylotowi w�wozu, kula k�ad�a go trupem. Wkr�tce dw�ch tylko pozosta�o przy �yciu. Jednego powali� Bawole Czo�o, ostatniego chcia� Sternau oszcz�dzi�.
��Po�� si� i nie ruszaj! � krzykn�� do bandyty. Ten natychmiast wykona� rozkaz.
��Zejd� do niego, ja zostan� tutaj i b�d� z g�ry obserwowa� � zwr�ci� si� Sternau do wodza Mikstek�w.
Bawole Czo�o pobieg� wzd�u� kraw�dzi w�wozu, a� dotar� do wylotu, a stamt�d do miejsca, w kt�rym bandyta le�a� nieruchomo na ziemi. Nie by�o obawy, �e teraz ucieknie. Sternau po�pieszy� wi�c za Bawolim Czo�em. Podszed�szy do le��cego powiedzia�:
��Wsta�!
Cz�owiek podni�s� si�, dr��c na ca�ym ciele.
��Ilu was by�o?
��Trzydziestu sze�ciu.
��Gdzie reszta? Zwleka� z odpowiedzi�.
��M�w, milczenie przyp�acisz �yciem.
��S� w hacjendzie Vandaqua.
��Co tam robi�?
��Poszli do seniora.
��Kim jest ten senior?
��To cz�owiek, kt�ry kaza� nam napa�� na hacjend� del Erina.
��Czy nie wymieni� swego nazwiska?
��Nie.
��Ale ja je znam. Czy macie konie?
��Pas� si� niedaleko, na prze��czy.
��Jak daleko st�d do hacjendy Vandaqua?
��Trzy godziny drogi.
��Kiedy wyruszyli?
��Przed godzin�.
��A kiedy zapowiedzieli sw�j powr�t?
��Maj� wr�ci�, gdy zapadnie wiecz�r.
��Dobrze, zaprowad� nas do koni.
Nabiwszy strzelby poszli za bandyt�. Wybrali trzy najlepsze wierzchowce i przyprowadzili do w�wozu. Zawin�wszy w koce bro�, jak� znale�li, za�adowali na konie. Do jednego przywi�zali je�ca, po czym ruszyli do hacjendy. Drog� przez las odbyli st�pa, przez g�ry k�usem, galopem przez r�wniny.
Mieszka�cy hacjendy zdumieli si� na ich widok. Sternau uda� si� do chorego, Miksteka za� opowiada� domownikom, co zasz�o.
��Ten lekarz s�ynie na preriach � m�wi�. � To Matava�se, W�adca Ska�.
Zaledwie Bawole Czo�o sko�czy� opowiadanie, zjawi� si� Sternau. Chorego zasta� pogr��onego we �nie. Emma czuwa�a przy nim, skrupulatnie spe�niaj�c wszystkie polecenia lekarza.
Arbellez zwo�a� mieszka�c�w hacjendy na dziedziniec. Podszed� do Sternaua i wyci�gn�� do� r�k�.
��Dzi�kuj� panu � powiedzia�. � Obroni� nas pan przed bandytami.
Sternau zapyta�:
��S�ysza�em, �e hacjenda Vandaqua jest oddalona st�d o trzy godziny drogi. Czy rzeczywi�cie mo�na si� do niej dosta� w tym czasie?
��Tak.
��W jakich stosunkach jest pan z w�a�cicielem tamtej hacjendy?
��To m�j zaci�ty wr�g.
��Tak te� my�la�em. Jest tam teraz Pablo Cortejo. To on zwerbowa�, przeciw panu, senior Arbellez, t� band� morderc�w. Mariano, pan i ja pojedziemy do Vandaquy, we�miemy ze sob� dwudziestu ludzi. Bawole Czo�o natomiast wr�ci z dziesi�cioma do W�wozu Tygrysa, aby sprowadzi� konie i �upy. Reszta pozostanie tutaj pod opiek� mego przyjaciela Ungera, by ewentualnie broni� hacjendy. Trzeba by� w ostrym pogotowiu, nie wiadomo, co si� mo�e zdarzy�. Zgadzacie si�, pa�stwo?
Wszyscy ch�tnie przyj�li wyznaczone im role; niebawem oba oddzia�y, ka�dy w innym kierunku, wyruszy�y z hacjendy. Oddzia� Bawolego Czo�a mia� proste zadanie. Dojechawszy do w�wozu, za�adowa� zdobycz na konie i zawr�ci�. Inaczej rzecz si� mia�a z oddzia�em zd��aj�cym do Vandaquy. Musia� posuwa� si� bardzo ostro�nie. Niedaleko hacjendy spotkali jakiego� cibolera. Sternau podjecha� do niego i zapyta�:
��Idziesz z hacjendy Vandaqua?
��Tak, panie.
��Czy w�a�ciciel w domu?
��Siedzi przy stole i gra w lamonte o srebrne pesos.
��Z kim?
��Z jakim� obcym panem ze stolicy. Zapomnia�em jego nazwiska.
��Cortejo?
��Tak jest.
��Czy s� jeszcze w hacjendzie jacy� obcy ludzie?
��Oko�o dwudziestu. Przybyli niedawno. Roz�o�yli si� u vaquer�w, graj�, ale nie o srebrne pesos.
Jak pochwyci� Corteja? O napadzie na hacjend� mowy by� nie mog�o. Sternau i Mariano zdecydowali, �e nale�y si� uda� do domu hacjendera i tam dopiero powzi�� decyzj�. Po kwadransie ujrzeli folwark, a jeszcze wcze�niej dostrzegli na r�wninie par� ruchomych punkt�w.
Gdy zatrzymali si� przed domem, w�a�ciciel wyszed� ich powita�.
��Ach, senior Arbellez � rzek� z fa�szywym u�miechem. � Czemu mam zawdzi�cza� ten niezwyk�y zaszczyt?
Sternau zbli�y� si� do niego na swym koniu i odpowiedzia� zamiast Arbelleza:
��Wybaczcie, m�j panie. Jestem tu obcy, szuka�em w hacjendzie del Erina seniora Corteja. Powiedziano mi, �e jest u pana. Czy mog� z nim m�wi�?
Wygl�d Sternaua da� wida� hacjenderowi do my�lenia, bo przesta� si� u�miecha�.
��Przykro mi bardzo, m�j panie � powiedzia� � ale Cortejo odjecha� przed chwil�.
��Dok�d?
��Nie wiem.
Sternau pokiwa� g�ow�. Rzecz oczywista � ten cz�owiek nie zdradzi Corteja. Nale�a�o tylko si� przekona�, czy m�wi� prawd�. Dlatego te� zapyta�:
��Czy pozwoli nam pan odpocz�� w swoim domu?
��Ch�tnie � brzmia�a odpowied�. A wi�c nie k�ama�!
��I jeszcze jedno: Co to za ludzie, kt�rych niedawno widzieli�my na prerii jad�cych konno na zach�d?
��Kto to mo�e wiedzie� � odpar� lakonicznie hacjendera.
Tym razem k�amie jak z nut � pomy�la� Sternau.
��B�d�cie zdrowi! � zawo�a�. � Wkr�tce si� dowiemy, kim s� ci ludzie.
Ruszy� z kopyta, a za nim ca�y oddzia�. Jechali w tym samym kierunku, w kt�rym udali si� nieznani je�d�cy. Droga prowadzi�a do W�wozu Tygrysa. Dotar�szy do lasu, musieli zwolni� tempo. Konie z trudem przedziera�y si� przez g�szcz. Wreszcie znale�li si� przy wej�ciu do w�wozu. Na polecenie Sternaua wszyscy zatrzymali si�, on za� pocz�� bada� tropy. Odczyta� z nich, ze byli tutaj vaquerzy. Ponadto znalaz� �lady wiod�ce z w�wozu w kierunku zachodnim; pozostawi� je z pewno�ci� Cortejo ze swymi lud�mi.
Pojechali tym tropem. Prowadzi� przez g�sty las, wci�� na zach�d, potem skr�ci� na p�noc. Wreszcie wydostali si� z lasu na r�wnin� ca�kowicie pozbawion� drzew.
A� do wieczora badali �lady. W ko�cu upewnili si�, �e Cortejo i jego ludzie pod��yli w kierunku miasteczka San Rosa.
��Mo�emy zawr�ci� � powiedzia� Sternau. � Przynajmniej na pewien czas dadz� nam spok�j. Otrzymali nauczk�, kt�rej nie zapomn�.
��Donios� o nich w�adzom � rzek� Arbellez.
��Co to da?
��Nic. Nie ma u nas sprawiedliwo�ci. Zwyci�a ten, kto silniejszy, cho�by by� ostatnim nikczemnikiem, a kto chce sprawiedliwo�ci, musi j� sobie sam wymierzy�. Ma pan racj�. Mo�emy wraca�. Napad zosta� udaremniony, niepr�dko zechc� go powt�rzy�.
Noc ju� by�a g��boka, gdy dotarli do hacjendy del Erina.
JUAREZ
Cortejo zatrzyma� si� istotnie w hacjendzie Vandaqua. By osi�gn�� sw�j cel, wszed� w konszachty z przeci�gaj�c� przez kraj band� zb�jeck�, kt�r� przypadkiem spotka� po drodze. Poleci� jej zamordowa� Sternaua oraz jego towarzyszy, jad�cych do hacjendy del Erina. To si� jednak nie uda�o, gdy�, jak wiadomo, Bawole Czo�o pokrzy�owa� zamiary opryszk�w. Postanowiono tedy ukry� si� w W�wozie Tygrysa, znanym kilku zb�jom, i stamt�d napa�� na hacjend�. W w�wozie pods�ucha� ich Bawole Czo�o i ponownie uniemo�liwi� wykonanie plan�w.
Cortejo uwa�a�, �e jest zbyt wielkim panem, by przebywa� w towarzystwie zb�jeckiej szajki, dlatego pojecha� do s�siednie] hacjendy. Wiedzia�, �e jej w�a�ciciel to cz�owiek nieprzyjazny Pedrowi Arbellezowi. Nied�ugo po, przyje�dzie zawiadomiono go, �e z w�wozu s�ycha� by�o ostr� strzelanin�. Po�pieszy� wi�c, by si� dowiedzie�, co si� w�a�ciwie sta�o. Kiedy dotar� do w�wozu, vaquerzy, prowadzeni przez Bawole Czo�o, byli ju� w drodze powrotnej do hacjendy. Znalaz� wi�c tylko zw�oki. Przera�ony, zeskoczy� z konia i przeszukiwa� w�w�z.
��To ci z hacjendy del Erina � rzek� do towarzyszy. � Dowiedzieli si� zapewne o naszych zamiarach i napadli na moich ludzi. Chod�my czym pr�dzej do koni!
Gdy przybyli na miejsce, gdzie przedtem pas�y si� zwierz�ta, nie spotkali ani jednego.
��Uprowadzone, wszystkie uprowadzone! � zawo�a� Cortejo. � Ci ludzie nas przejrzeli! Wr�c� tu albo przygotowali zasadzk�! Musimy ucieka� i to bez zw�oki!
��Nie zem�ciwszy si� nawet? � zapyta� jeden z bandyt�w.
��Zem�cimy si�, ale dopiero wtedy, gdy b�dziemy mieli pewno��, �e zemsta si� uda.
��Dok�d teraz pojedziemy?
��Tam, gdzie b�dziemy bezpieczni: do najbli�szego miasta.
��Do San Rosy?
��Tak. Ale okr�n� drog�, aby tamci nie mogli nas �ciga�.
��Dobrze. Ale musi nas senior zapewni�, �e b�dziemy mogli si� zem�ci�.
Cortejo przyrzek�, chocia� by� przekonany, �e w najbli�szym czasie nic si� nie da przedsi�wzi��; mieszka�cy z Eriny nie dadz� si� zaskoczy�.
Wyruszyli drog� ku zachodowi, a przebywszy las skierowali si� na po�udnie. Zaj�o to sporo czasu, tak �e dopiero noc� stan�li w San Rosie. Konie czuj�c bit� ziemi� pod kopytami, sz�y ra�niej. Zamigota�o kilka �wiate�. Po chwili z domu, obok kt�rego przeje�d�ali, g�os jaki� odezwa� si� ostro:
��Kto tam?
��Co to znaczy?
��Odpowiada�, nie pyta�.
��Kim jeste�?
��Caramba, nie widzisz, �e jestem szyldwachem? Chc� wiedzie�, kim jeste�cie.
��Szyldwach? Wolne �arty � roze�mia� si� Cortejo. � Po co by tutaj stawiano szyldwacha?
��Przekonacie si�, czy to �arty. A wi�c kim jeste�cie?
��Jestem sw�j � odpar� Cortejo. � Pu�� nas.
Szyldwach wyci�gn�� gwizdek i zagwizda�.
��Co robisz?
��S�yszysz przecie�: daj� znak.
��Co za bzdury!
Cortejo chcia� odepchn�� Meksykanina, ten jednak skierowa� ku niemu strzelb� i zawo�a�:
��St�j! Zatrzymaj si� albo ci kulk� w �eb wpakuj�! Musicie czeka�, a� przyjd� inni. W San Rosie stan obl�enia.
��Od kiedy?
��Od dw�ch godzin.
��Kto go og�osi�?
��Senior Juarez.
Nazwisko zrobi�o swoje. Eskorta Corteja, kt�ra przed chwil� jeszcze mia�a zamiar zbagatelizowa� szyldwacha i pojecha� dalej mimo jego zakaz�w, teraz cofn�a si�. Cortejo za� krzykn��:
��Juarez? Juarez jest tutaj, w San Rosie?!
��S�yszycie przecie�.
��W takim razie to co innego. A oto i pa�scy towarzysze.
Rozleg� si� gwizdek, taki sam jak szyldwacha, i po chwili zbli�y�o si� kilku ludzi uzbrojonych od st�p do g��w. Jeden z nich, wida� przyw�dca, zapyta�:
��O co chodzi, Hermillo?
��Ci ludzie chc� do miasta.
��Kto to taki?
��Nie wymienili nazwisk.
��Mnie podadz� je z pewno�ci�.
��Nazywam si� Cortejo, stale mieszkam w stolicy. Teraz jestem w drodze powrotnej do niej i chcia�em przenocowa� w San Rosie.
��To pa�scy ludzie?
��Tak.
��Co pan robi?
��Zarz�dzam posiad�o�ciami hrabiego Rodrigandy.
��Ach, to jaki� dostojny wyzyskiwacz i paso�yt. Chod�cie za mn�!
��Wol� jecha� dalej. � Cortejo pragn�� ulotni� si� czym pr�dzej.
��To niemo�liwe. Jazda naprz�d!
Nie trzeba by�o wprawdzie wielkiej odwagi, by uciec na koniu w�r�d ciemnej nocy, ale Cortejo wola� spe�ni� rozkaz. Komendant warty poprowadzi� ich do centrum miasteczka. W�r�d niewielkiej gromadki miejscowej ludno�ci panowa�o tej nocy du�e o�ywienie. Tu i �wdzie wida� by�o poprzywi�zywane do s�up�w lub p�ot�w konie. Ich w�a�ciciele kwaterowali w prywatnych mieszkaniach.
Po�wi��my teraz kilka s��w �wczesnej historii Meksyku.
Benito Juarez to ten sam cz�owiek, kt�ry p�niej odegra� niema�� rol� w pewnym dramacie cesarza Meksyku, Maksymiliana. Chocia� nie mo�na nazwa� go geniuszem, by� indywidualno�ci� i wywar� ogromny wp�yw na losy narodu meksyka�skiego. Mia� zdrowy rozs�dek, �elazn� si�� woli i obok prawo�ci, szlachetno�ci, zdecydowania, skromno�ci i umi�owania ojczyzny ca�y szereg innych przymiot�w, kt�re mu pozwoli�y wy�wiadczy� narodowi wiele dobrego. Sta�o si� tak r�wnie� dlatego, �e liczy� si� z realiami kraju, �e doskonale zna� warunki �ycia swych rodak�w.
By� Indianinem. Urodzi� si� 21 marca 1806 roku w miejscowo�ci San Pedro w Sierra de Oaxaca. Od najm�odszych lat musia� nauczy� si� znosi� n�dz� i poni�anie godno�ci ludzkiej. Pokona� wiele przeszk�d, aby przyst�pi� do studi�w prawniczych. Uko�czy� je jednak i zosta� profesorem prawa w kolegium w Oaxaca. Zdoby� r�wnie� s�aw� jako adwokat. By�o to jak na Indianina, jak na pogardzanego czerwonosk�rego, bardzo du�o.
W roku 1848 wybrano go gubernatorem stanu Oaxaca i nawet wrogowie jego przyznaj�, �e �aden gubernator nie rz�dzi� lepiej i mniej egoistycznie ani�eli Juarez. Powa�anego do tego stopnia, �e stara, znana kreolska rodzina Mazo odda�a mu za �on� sw� c�rk�, Ma�gorzat�, mimo �e dumni Kreole unikali zwi�zk�w krwi z Indianami.
Jako gubernator zaj�� si� uzdrawianiem s�downictwa, finans�w, t�pieniem nadu�y� urz�dniczych; popiera� przemys� i rozbudowywa� sie� komunikacyjn�. Dobrobyt i bezpiecze�stwo administrowanej przez niego prowincji przynios�y mu uznanie w ca�ym kraju.
W roku 1853 wyp�dzi� go z Meksyku wr�g polityczny, prezydent Santa Anna. Juarez wyw�drowa� do Nowego Orleanu. W roku 1855 powr�ci� do ojczyzny i za prezydentury Alvareza zosta� ministrem sprawiedliwo�ci. Po ust�pieniu Alvareza w grudniu tego� roku Juarez r�wnie� poda� si� do dymisji, zosta� jednak mianowany przez nowego prezydenta, Comonforta, prezesem s�du najwy�szego. W roku za� 1858 po upadku prezydenta obrano go, zgodnie z konstytucj�, prezydentem Meksyku. Pogardzany kiedy� Indianin by� teraz pierwszym dostojnikiem w kraju. Ale kraj ten odziedziczy� po swych poprzednikach w op�akanym stanie: og�lny kryzys gospodarczy, uwik�anie w wojn� z Francj�, sp�r mi�dzy Hiszpani� a Angli� o wp�ywy w Meksyku, naderwane stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, op�r wrog�w wewn�trznych i Maksymiliana austriackiego, kt�rego Napoleon III wyni�s� do godno�ci cesarza Meksyku.
Zadania Juareza by�y olbrzymie. Czy wszystkie je spe�ni�? Czy m�g� je spe�ni� w ci�gu kr�tkiego czasu swych rz�d�w? Juarez rozumia�, �e Meksyk nie mo�e przyj�� cesarza z r�ki Napoleona. Mia� dla Maksymiliana szacunek i lito��, ale jako cz�owiek zasad, broni� swego przekonania, walczy� o nie odwa�nie i wytrwale, nie ulegaj�c blaskowi protegowanego Francji. Zmar� 18 lipca 1872 roku. Jeden ze �wiat�ych historyk�w naszej doby tak o nim pisze: �Benito Juarez � najwybitniejsza posta� historyczna, jaka wysz�a z rasy india�skiej i nie nale�a�a do cywilizacji europejskiej�.
W czasie naszego opowiadania Juarez by� bardzo popularnym przyw�dc� swej partii i budzi� l�k w�r�d przeciwnik�w. Wiedziano, �e to cz�owiek zaci�ty i przebieg�y, �e natura obdarzy�a go zimn� krwi�, stanowczym charakterem i mocn� wol� i �e dzi�ki tym cechom jest w stanie opanowa� polityczny chaos w kraju.
Juarez kwaterowa� w najpi�kniejszym domu miasteczka. Zaprowadzono do niego Corteja i towarzyszy. Przed wej�ciem pe�ni�a stra� czterech konnych z obna�onymi szablami. Zatrzymanych skierowano do wielkiej komnaty, w kt�rej w�a�nie spo�ywano kolacj�.
Na honorowym miejscu przy stole siedzia� Indianin. Mia� wysokie czo�o, co szczeg�lnie rzuca�o si� w oczy dzi�ki kr�tko przystrzy�onym w�osom. Ubrany by� skromniej od innych. Mimo to od razu mo�na by�o pozna�, �e jest tu pierwsz� osob�.
��O co chodzi? � zapyta� kr�tko na widok wchodz�cych.
��Ludzie ci zatrzymani zostali przez wart� � zameldowano.
Juarez zwr�ci� badawczy, przeszywaj�cy wzrok na Corteja.
��Kim senior jest?
��Nazywam si� Cortejo, jestem pe�nomocnikiem hrabiego Rodrigandy. Mieszkam w stolicy.
Juarez milcza� przez chwil�, namy�laj�c si� wida� nad czym�, po czym zapyta�:
��Jest wi�c pan pe�nomocnikiem tego bogatego Hiszpana Rodrigandy, do kt�rego nale�a�a hacjenda del Erina?
��Tak.
��I dok�d pod��acie?
��Do domu, do Meksyku.
��Sk�d?
��Z hacjendy Vandaqua.
��Co tam senior robi�?
��Odwiedza�em hacjendera.
��W jakiej sprawie?
��To m�j przyjaciel.
Brwi Juareza �ci�gn�y si� gro�nie.
��Ach tak! Jest wi�c senior jego przyjacielem?
��Tak jest.
��W takim razie nie jest moim przyjacielem, cz�owiek ten bowiem opowiada si� za prezydentem.
Cortejo przerazi� si� na dobre. �wczesny prezydent Meksyku, Herrera, obje�d�a� kraj werbuj�c zwolennik�w i rozprawia� si� bezlito�nie z tymi, kt�rzy nie chcieli mu si� podda�.
��Nie pyta�em nigdy o jego zapatrywania polityczne.
Chcia� si� w ten spos�b ratowa�. Nie poprawi� jednak swego po�o�enia. Juarez przeszy� go ostrym spojrzeniem swych ciemnych oczu i u�miechn�� si� szeroko, ukazuj�c szereg bia�ych z�b�w.
��Brednie! � zawo�a�. � Kiedy si� zejd� dwaj przyjaciele, musz� m�wi� o polityce, takie ju� nasze zwyczaje, szczeg�lnie teraz. Zreszt� mam wra�enie, �e i senior jest zwolennikiem prezydenta.
Brzmia�o to bardzo gro�nie. Cortejo odpar� z po�piechem:
��To jaka� pomy�ka! Nigdy nie zajmowa�em si� polityk�.
��W takim razie nie jest pan ani tym, ani owym. Tym gorzej. Zanim si� nie przekonam, b�d� seniora uwa�a� za szpiega:
��Nie jestem szpiegiem!
��To si� oka�e. Mam pewne podejrzenia. Z Meksyku do hacjendy Vandaqua nie podr�uje si� jedynie dla przyja�ni.
��Ale� nie wiedzia�em wcale, �e senior jest w San Rosie�
��A chcia� si� pan o tym przekona�? Przecie� San Rosa nie le�y na drodze z hacjendy do Meksyku. Po co wi�c to okr��enie?
Cortejo nie m�g� ukry� zak�opotania.
��Milczy pan � m�wi� dalej Juarez. � Ka�� was wszystkich zamkn��, a jutro dowiemy si� prawdy.
��Jestem niewinny � zapewnia� Cortejo.
��Zamkni�cie nie zaszkodzi. No, mo�e pan odej��! W tym momencie podni�s� si� zza sto�u jeden z biesiadnik�w.
��Pozwoli pan, senior Juarez. Czy uwa�a mnie pan za swego szczerego przyjaciela?
Pytanie to postawi� wysoki, niezwykle krzepko zbudowany Meksykanin. Postura jego rzuca�a si� w oczy tym bardziej, �e Meksykanie zazwyczaj bywaj� niskiego wzrostu.
��I o to pyta senior Verdoja? Czy mianowa�bym pana rotmistrzem warty przybocznej, gdyby by�o inaczej? Co seniora sk�oni�o do tego pytania?
��Prosz�, senior, aby� uwierzy� s�owom Corteja � odpar� olbrzym.
Cortejo tak by� zaskoczony ca�ym zaj�ciem, �e nie mia� czasu przyjrze� si� biesiadnikom. Us�yszawszy teraz g��boki g�os, pozna� swego obro�c�. Verdoja nie by� co prawda milionerem, ale do�� zamo�nym w�a�cicielem ziemskim. Posiada� na p�nocy Meksyku wielkie pastwiska, s�siaduj�ce z w�o�ciami hrabiego Rodrigandy. W ziemi hrabiego znajdowa�y si� pok�ady rt�ci. Verdoja chcia� swego czasu odkupi� te tereny, ale hrabia Fernando nie kwapi� si� ze sprzeda��.
��Zna senior tego cz�owieka? � zapyta� Juarez.
��Tak.
��I nie uwa�a go za naszego wroga?
��Przeciwnie, to nasz zwolennik. R�cz� za niego. Juarez raz jeszcze obrzuci� Corteja uwa�nym spojrzeniem.
��Je�eli senior r�czy za niego � rzek� � niechaj idzie wolno. Ale b�dzie pan odpowiada�, gdyby przytrafi�o si� co� z�ego.
��Dobrze, senior.
Juarez zwr�ci� si� do Corteja:
��Kim s� ci, kt�rzy panu towarzysz�?
��To moja eskorta. Uczciwi ludzie, nikomu krzywdy nie zrobi�.
��Niechaj odejd� i poszukaj� sobie noclegu. Senior za� zje z nami wieczerz�. Oddaj� pana pod opiek� seniora Verdoja. Jest za was odpowiedzialny. Mam nadziej�, i� nie narazicie go na przykro�ci.
Tak wi�c gro�na pocz�tkowo sytuacja przybra�a dla Corteja szcz�liwy obr�t. Ust�piono mu miejsca przy stole. Usiad� obok Verdoja, aby zje�� posi�ek z przysz�ym prezydentem Meksyku.
Jedzenie by�o proste, ale za to bardzo obfite. Trunk�w r�wnie� sobie nie �a�owano. Pod koniec wieczerzy wszystkim kurzy�o si� ze �b�w. Tylko Juarez jad� i pi� india�skim zwyczajem umiarkowanie. Gdy podni�s� si� od sto�u i wyszed�, reszta posz�a w jego �lady. Verdoja i Cortejo razem opu�cili dom. Teraz dopiero mogli porozmawia� spokojnie.
��Przenocuje pan u mnie � rzek� Verdoja. � Mam nadziej�, �e b�dzie pan zadowolony z kwatery.
��Dzi�kuj�, bardzo dzi�kuj�. Ale przede wszystkim jestem panu ogromnie zobowi�zany za wstawienie si� za mn�. Gdyby nie pan, spa�bym dzisiejszej nocy niezbyt wygodnie.
��To wielce prawdopodobne. Przerazi�em si�, kiedy us�ysza�em, �e odwiedzi� pan Vandaqu�. Przecie� na t� hacjend� w�a�nie szykujemy wypraw�.
��Nie mo�e by�! � Cortejo zmartwia� ze strachu. Znaj�c Indian, zrozumia�, �e �ycie jego wisia�o na w�osku.
��To prawda � powt�rzy� Verdoja. � Nie powinienem by� wprawdzie wygada� si� przed panem, bo to tajemnica, ale sta�o si�. Co, u diab�a, robi� pan w tej hacjendzie? O ile mi wiadomo, jej w�a�ciciel nigdy nie by� panu zbyt przychylny.
��Zmieni�y si� czasy. Nie jest ju� moim s�siadem.
��Dlaczego?
��Hacjenda del Erina nie nale�y do nas. Pedro Arbellez j� odziedziczy�.
��Caramba! Odziedziczy� j� po hrabi Fernandzie? Niech�e go piorun spali! Mnie hrabia nie chcia� sprzeda� skrawka ziemi, o kt�ry si� dobija�em, a dwadzie�cia mil kwadratowych gruntu darowa� jakiemu� dzier�awcy! Jeszcze o tym pom�wimy. Ale teraz wejd�my do �rodka, mieszkam tutaj.
Stan�li przed jakim� domem. Na odg�os krok�w kto� otworzy� im drzwi. W�a�ciciele mieszkania nie pokazywali si� jednak. Pok�j by� �adny i wygodny, ��ko przygotowane, na stole zastawa.
��My�l�, �e je�� nie b�dziemy � powiedzia� Verdoja. � W tym ��ku �pi� ja, pan b�dzie musia� si� zadowoli� hamakiem, kt�ry zaraz zawiesimy.
��Oczywi�cie. Prosz� si� nie k�opota� o mnie. Umocowali hamak. Cortejo usiad� w nim, a rotmistrz na ��ku. Pocz�stowawszy go�cia papierosem, rzek�:
��S�ysza�em, �e Alfonso, spadkobierca hrabiego Fernanda, przebywa w Hiszpanii. Czy to prawda?
��Tak, bawi tam od roku.
��Wi�c pan administruje jego tutejszymi posiad�o�ciami? Winszuj�, senior Cortejo � u�miechn�� si� oble�nie. � Niejeden smaczny k�sek teraz si� panu dostanie. Czy i mnie co� nieco� skapnie, drogi Cortejo?
��My�li senior z pewno�ci� o pok�adach rt�ci. Hm, mo�na by o tym pom�wi�. Niech mi pan jednak powie wpierw, czego chce ten Juarez od hacjendera z Vandaquy?
��Chce mu zap�aci� za zdrad�.
��W jaki spos�b?
��Nie wolno mi wyjawi�. Jedno jest pewne, �e jutro o tej porze hacjendero ju� �y� nie b�dzie. Juarez nie zna lito�ci ani �aski. Przy okazji odwiedzi hacjend� del Erina.
��A po co?
��Cz�� naszych ludzi ma si� tam zakwaterowa�.
��I pan tak�e?
��Tak jest.
Cortejo wpad� w zadum�. Rotmistrz zapyta� po chwili:
��O czym senior my�li?
��O pok�adach rt�ci � u�miechn�� si� Cortejo.
��Czy chcia�by je pan sprzeda�?
��Chc� naprz�d wiedzie�, ile mi pan zap�aci.
��Niewiele. Ma�o tam pastwisk, a tych najbardziej potrzebuj�.
��Niech pan nie przyst�puje do rzeczy jak handlarz, kt�ry umy�lnie gani to, co chce kupi�. Znamy si� przecie� od dawna i mo�emy m�wi� otwarcie. A wi�c�
��Ma�o tam, jak m�wi�em, pastwisk, a sporo stromych, nagich wzg�rz i g��bokich w�woz�w o sk�pej ro�linno�ci Poniewa� jednak ta ziemia le�y w moim s�siedztwie, m�g�bym ofiarowa� dziesi�� tysi�cy pesos.
��Przyda�oby si� seniorowi troch� wi�cej rozumu.
��Dlaczego pan tak m�wi? � zdziwi� si� Verdoja.
��Przecie� hrabia Rodriganda kupi� t� posiad�o�� za okr�g�e sto tysi�cy pesos. A dzi� warta przynajmniej cztery razy tyle.
��O to mo�na by si� jeszcze spiera�.
��Je�eli moje przypuszczenia s� s�uszne i opr�cz rt�ci znajduj� si� tam szlachetne kruszce, milion pesos by�oby sum� zbyt ma��, gdy� sama renta gruntowa wynios�aby wtedy setki tysi�cy.
��Fantazjuje pan.
��Niezupe�nie. Cho� oczywi�cie dotyczy to przysz�o�ci, nie za� tera�niejszo�ci. Przewiduj� jednak, �e ta cz�� kraju zaludni si� szybko�
��Za proroctwa si� nie p�aci.
��Oczywi�cie. Ale powiedzia�em panu o tym wszystkim, maj�c pa�ski interes na wzgl�dzie.
��Odk�d to senior tak altruistycznie usposobiony?
��Od dzisiaj. Wie pan o tym, �e umiem liczy�. Wy�wiadczy� mi senior wielk� przys�ug�. Bez pa�skiego wstawiennictwa mo�e by mnie rozstrzelano, dlatego te� chc� si� panu odwdzi�czy�.
Rotmistrz u�miechn�� si� pogardliwie:
��Chyba nie chce mi pan darowa� tych pok�ad�w?
��Owszem, chc�. Verdoja podskoczy� na ��ku.
��Co takiego?! � zawo�a�.
��To, co senior s�ysza�. Chc� darowa� panu ten kawa�ek ziemi z rt�ci�.
��To przecie� niemo�liwe!
��A jednak�
��S�uchaj, Cortejo. Powiedz mi, co by� uczyni�, gdybym chcia� ci� wzi�� za s�owo?
��Dotrzyma�bym i kwita.
��Teraz ja powtarzam: zda�oby si� panu troch� wi�cej rozumu.
��Wiem dobrze, co m�wi�. Verdoja traci� cierpliwo��.
��B�d� senior powa�ny, daj pok�j g�upim �artom. Takiego szmatu ziemi nie darowuje przecie� cz�owiek o zdrowych zmys�ach.
��A je�eli darowuje, to nie bez ubocznych zamiar�w�
��Aha, teraz wy�azi szyd�o z worka. Jest wi�c co�, co przy okazji zamierza senior za�atwi�.
��Chodzi o drobn� przys�ug�.
��Jestem ogromnie ciekaw, za co mam otrzyma� tak sowite wynagrodzenie.
Cortejo waha� si� chwil�. Wreszcie powiedzia�:
��Mo�emy chyba ufa� sobie wzajemnie. Odznacza si� pan wielk� si�� fizyczn�, prawda?
��Bez w�tpienia. Ale co to ma do rzeczy?
��Jest pan dobrym strzelcem i fechtmistrzem�
��Naturalnie. Niezgorzej te� w�adam sztyletem.
��Przypuszczam r�wnie�, �e pa�ska forma ci�gle jest znakomita.
��Oczywi�cie � u�miechn�� si� rotmistrz. � Niejeden, kto szuka� ze mn� zaczepki, dzi� ziemi� gryzie.
��No, w takim razie pana mi w�a�nie potrzeba. Chodzi mianowicie o pozbycie si� paru niewygodnych os�b.
��Aha! � zawo�a� rotmistrz. � Wi�c o takiej przys�udze my�li senior Cortejo? Chce zrobi� ze mnie skrytob�jc�?
��Nie. Chc� tylko zwr�ci� pa�sk� uwag� na kilku ludzi, kt�rzy mogliby na przyk�ad pok��ci� si� z panem�
��A wtedy ja � wszed� mu w s�owo Verdoja � gdyby mnie zaczepili, wpakowa�bym im kulk� lub sztylet�
��I zosta�by pan w�a�cicielem pok�ad�w rt�ci.
��M�wi pan serio? Przecie� ta ziemia nie nale�y do pana, tylko do hrabiego Alfonsa Rodrigandy.
��Hrabia zgodzi si� z pewno�ci� na darowizn�.
��To znaczy, �e podpisze akt darowizny?
��W�a�nie to chcia�em powiedzie�, senior Verdoja.
��W takim razie moim marzeniem jest spotkanie tych ludzi.
��Nic �atwiejszego. Zobaczy pan ich ju� jutro.
��Gdzie?
��W hacjendzie del Erina.
��Do diab�a! Chyba nie ma senior na my�li starego Arbelleza?
��Nie, my�l� o jego go�ciach. Podejmuje paru przybysz�w, kt�rych z przyjemno�ci� pos�a�bym do nieba albo raczej do piek�a.
��Kto to?
��Przede wszystkim pewien lekarz. Nazywa si� Sternau.
��Zapami�tam to nazwisko.
��Nast�pnie pewien marynarz, Unger, i Hiszpan, Mariano albo te� Alfred de Lautreville.
��A wi�c ci trzej: Sternau, Unger i Mariano vel Alfred de Lautreville. Je�eli zadr� ze mn� i je�eli ich pokonam, pok�ady s� moje, tak?
��Tak.
��Kto za to r�czy?
��Ja s�owem honoru.
��Hm, to por�ka niezbyt pewna. Co w�a�ciwie ma pan przeciw tym ludziom? Czy pana obrazili?
��Tak.
��Nie mydlij mi oczu, senior Cortejo. Aby pom�ci� obraz�, nie darowuje si� takich posiad�o�ci. W tym kryje si� co� innego.
��Co to pana obchodzi?
��I rzeczywi�cie. Ale dlacze