9340

Szczegóły
Tytuł 9340
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9340 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9340 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9340 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack London Bia�y Kie� Spis tre�ci Cz�� 1 Szlak �ow�w Wilczyca Krzyk g�odu Cz�� 2 Walka k��w Legowisko Siwy malec �ciana �wiata Prawo mi�sa Cz�� 3 Stworzyciele ognia Niewola Wyrzutek Szlak bog�w Umowa G��d Cz�� 4 Wr�g swoich Szalony b�g Kr�lestwo nienawi�ci Natr�tna �mier� Nieokie�znany Pan serca Cz�� 6 Daleka podr� Kraj po�udnia Siedziba bog�w G�os natury �pi�cy wilk Szlak �ow�w Ciemna puszcza jod�owa z obu stron okala�a zastyg�y potok.Wiatr otrzepa� z �nie�nego puchu drzewa czarne i widmowe w mierzchn�cym �wietle dnia. G��boka cisza za�ciela�a kraj. Ziemia leg�a nieruchoma, p�ywa. A przecie�, zuchwa�e i uparte przedziera�o si� przez po�a� lodow�-�ycie.Zmarz�ym �o�yskiem potoku ci�gn�� pracowicie siwy sznur p�-ps�w p�-wilk�w. Sier�� nastroszon� obrzerzy� im szron. Oddech k��bami pary buchaj�c z pyska, styg� natychmiast w bia�e kryszta�ki na cienmym futrze. Skurzana uprz�� ujmowa�a piersi i karki, sk�rzane lejce wi�za�y cia�a.Sanki nie mia�y p�oz�w. Sklecone z grubej kory brzozowej, ca�� powierzchni� sun�y po �niegu. Na saniach, mocno uwi�zana rzemieniami, spoczywa�a du�a, w�ska, pod�u�na skrzynia. Pr�cz niej - koce, siekiera, garnczek do kawy i patelnia.;najwa�niejsza jednak i przyt�aczaj�co wielka by�a owa w�ska, pod�uzna skrzynia. Przed zaprz�giem, na du�ych b�oniastych nartach pracowicie sun�� cz�owiek. Za sankami, z trudem post�powa� drugi. Na sankach . w pod�u�nej skrzyni le�a� trzeci, ten, kt�rego praca przemin�a na zawsze, kt�rego Dziko�� P�nocy z�ama�a i dobi�a, aby zaprzesta� wreszcie ruchu i walki. Dziko�� P�nocy gardzi ruchem. �ycie jest dla� obraz�, gdy� �ycie jest ruchem wiecznym. P�noc t�pi ruch: zamra�a wod�, by nie bieg�a ku morzu; sok z drzew wysysa, dop�ki nie zastygn� do dna pot�nych trzewi; najokrutniej za� kruszy cz�owieka - albowiem on to jest najzuchwalszym niepokojem �ycia, wiecznie zbuntowanym przeciwko prawu sp�yniecia wszelkiego ruchu w bezruch - kiedy� - niesko�czony. Jakby na przek�r, przed zabitym i poza nim parli ci dwaj, co �yli jeszcze. Cia�a ich kry�y futra i cienko wyprawne sk�ry. Powieki, policzki i wargi tak g�sto pokry� szron oddechu, �e twarze sta�y si� niecz�owiecze i nierozpoznawalne; ludzie ci wygl�dali jak dziwaczne zjawy, niesamowite maski, krocz�ce za pogrzebem widma. Pod sier�ci� zwierz�t i szronem zimy byli to jednak �ywi, ciepli ludzie. Przemierzali kraj rozpaczy, drwin i milczenia - w�tli �owcy olbrzymiej przygody, wyzywaj�cy pot�g� �wiata, co jest bez t�tna, bez mi�osierdzia i tak niesko�czenie obcy, jak niesko�czone s� otch�anie jego przestrzeni. Min�a godzina, min�a druga. Blade �wiat�o kr�tkiego, bezs�onecznego dnia zmierzch�o ju� prawie, gdy nagle daleki krzyk przeszy� cisz� powietrza, wzbi� si� ku g�rze, dosi�gn�� najwy�szego tonu, krzepki i t�tni�cy, po czym z wolna rozp�yn�� si� i dogas�.M�g�by to by� j�k pot�pie�ca, gdyby nie przyd�wi�k ponurego okrucie�stwa i g�odnej chciwo�ci. Cz�owiek id�cy z przodu odwraca� pocz�� z wolna g�ow�, a� oczy spotka�y spojrzenie tego, kt�ry szed� z ty�u. Wtedy ponad w�sk�, pod�u�n� skrzyni� skin�li ku sobie g�owami. Trysn�� krzyk drugi, szyj�c przez ch��d powietrza ostro�ci� l�ni�cej ig�y. Ludzie ustalili miejsce: poza nimi, gdzie� na �cie�ce, kt�r� wydeptali niedawno. Parskn�� krzyk trzeci - odpowied� - nieco na lewo. - Id� za nami , Bill - powiedzia� cz�owiek, kt�ry prowadzi�. G�os jego zabrzmai� ochryple i niesamowicie, s�owa brn�y z wysi�kiem. - Mi�sa sk�po - odrzek� towarzysz - od kilku dni nie widzia�em �lad�w kr�lika. Potem nie m�wili ju� wiecej, chocia� nas�uchiwali czujnie odg�os�w naganki, co sun�a ich tropem. Z nastaniem cienmo�ci skierowali psy ku k�pie choin nadbrze�nych i roz�o�yli ob�z. Trumna ustawiona przy ogniu, s�u�y� musia�a za st� i krzes�a . Psy st�oczone po przeciwnej stronie ogniska, gryz�y si� i baraszkowa�y uwa�aj�c jednak, �eby nie wyskoczy� poza jasny kr�g. - My�l�, �e psiska trzymaj� si� dzisiaj jakby za blisko obozu - zauwa�y� Bill. Henry skin�� g�ow�, przysiad�wszy ko�o ognia i wrzucaj�c kawa�ek lodu do garnczka z kaw�. Nie odpowiedzia�, dop�ki nie usiad� na skrzyni i nie zabra� si� do jedzenia. - Wiedz�, gdzie sk�rze bezpiecznie - wyrzek�. - Wol� same dobrze zje��, ni� innym s�u�y� za �niadanie. M�dre, szelmy. Bill potrz�sn�� g�ow�. - Hm, nie wiem czy takie m�dre.... Towarzysz spojrza� ku niemu ciekawie. - Pierwszy raz s�ysz� od ciebie, �e psy nie s� m�dre. - Henry - zacz�� tamten, prze�uwaj�c z namys�em fasol�.- Czy zauwa�y�e�, jak si� gryz�y, kiedy je karmi�em ? - Tak, wi�cej ni� zwykle - przyzna� Henry. - Ile mam ps�w ? - Sze��. - No tak... - Bill przerwa� dla wi�kszego wra�enia. - Kupili�my sze�� ps�w. Wyj��em dzi� sze�� ryb z worka. Ka�demu psu da�em po jednej rybie i - Henry - zabrak�o mi jednej ryby. - �le� policzy�, bratku. - Mieli�my ps�w sze�� - powt�rzy� z niezm�conym spokojem Bill. - Wyj��em sze�� ryb. Jednouchy nie dosta� ryby. Musia�em p�j�� do sani i przynie�� mu ryb�. - Przeci� kupili�my tylko sze�� ps�w - odrzek� tamten. - Henry - ci�gn�� cierpliwie Bill. - Ja nie m�wi�, �e wszystkie by�y psami.Ja m�wi� tylko, �e siedem stworze� dosta�o po rybie. Henry przesta� pi� i poprzez ognisko policzy� wzrokiem psy. - Teraz jest sze�� - powiedzia�. - Widzia�em, jak obcy ucieka� po �niegu - o�wiadczy� z ch�odn� stanowczo�ci� Bill . - Widzia�em siedem. Henry przyjrza� si� towarzyszowi ze wsp�czuciem. - Rad b�d�, kiedy ta podr� nareszcie si� sko�czy - o�wiadczy�. - Co chcesz przez to powiedzie� ? - zaciekawi� si� Bill. - �e nasz �adunek �le dzia�a na twoje nerwy i zaczyna ci si� troi� w oczach. - Sam tak my�la�em - odrzek� powa�nie Bill. - Dlatego te� zobaczywszy, �e co� obcego ucieka z obozu, poszuka�em �lad�w na �niegu. Znalaz�em. Potem policzy�em psy: by�o znowu sze��. �lady pozosta�y. Chcesz zobaczy�? Poka��. Henry nie odrzek� nic, lecz prze�uwa� dalej w milczeniu. Sko�czywszy fasol�, zapi� j� kubkiem kawy. Potem wytar� usta wierzchem d�oni i zapyta�: - Wi�c ty my�lisz, �e to by�.... Przeci�g�e, j�kliwe wycie w ciemnej oddali splot�o si� z jego s�owami. Cz�owiek przerwa�, nas�uchuj�c, po czym sko�czy� zdanie, trzepn�wszy palcami w kierunku d�wi�ku. - ... jeden z nich? Bill potwierdzi� skinieniem. - Pal mi� licho, je�eli tak nie jest. Sam widzia�e�, jakie psy by�y niespokojne. J�k po j�ku, krzyk po krzyku sieka�y cisz� na ha�as piekielny. Wycie ros�o z ka�dej strony. Psy przera�one, t�oczy�y si� tak blisko ku rozpalonym g�owniom, �e czu� by�o sw�d smalonej sier�ci. Bill - przed zapaleniem fajki - dorzuci� kilka �wie�ych polan. - Zdaje mi si�, �e co� ci we �bie �widruje - stwierdzi� Henry. - S�uchaj, Henry... - Zamy�lony Bill pykn�� kilka razy z fajeczki, zanim doko�czy� zdania. - Wiesz ty, co mi we �bie �widruje? �e ten tutaj jest sto razy szcz�liwszy, ni� my b�dziemy. Pal mi� licho, je�li nieprawda. Tego trzeciego wskaza� palcem w skrzyni, na kt�rej siedzieli. - My z tob�, Henry, jak pomrzemy, b�dziemy mieli szcz�cie, je�li si� znajdzie do�� kamieni do zawalenia naszych trup�w, �eby pieski nie skosztowa�y. - Hm, tak, nie mamy pieni�dzy ani ludzi, �eby sobie fundowa� takie d�ugodystansowe pogrzeby - dorzuci� Henry. - Co do mnie, Henry, to w �aden spos�b nie mog� poj��, po co taki go��, kt�rego nigdy g�owa nie bola�a, czym grzbiet okryje i co do g�by w�o�y - po co taki wielki lord, czy co� w tym sensie, zaw�drowa� do tego kraju, o kt�rym sam B�g zapomnia� ? - Do�y�by sobie stu lat, gdyby by� siedzia� w domu - stwierdzi� Henry. Bill otworzy� usta, �eby przem�wi�, lecz nagle straci� ochot�. Za to wskaza� r�k� �cian� ciemno�ci, co pi�trzy�a si� i napiera�a z czterech stron. �aden kszta�t nie rysowa� si� w mroku. Wida� by�o tylko par� oczu, pa�aj�cych jak �ywe w�gliki. Henry ruchem g�owy wskaza� drug� par�, potem trzeci�. Kr�g migotliwy wi�za� si� ko�o ogniska. Co chwila - para w�glik�w gas�a i zapala�a si� znowu. Niepok�j ps�w wzrasta�, rzuca�y si� gwa�townie w kierunku ognia, wdrapywa�y nawet na kolana ludzi. W zam�cie jeden z ps�w pchni�ty zosta� na palenisko, po czym piskiem i wrzaskiem nape�ni� powietrze, pe�ne ju� sw�du palonego w�osia. Kr�g �lepi�w zmiesza� si� przez chwil� i nawet cofn��, lecz zacisn�� znowu ogniwa, kiedy psy przycich�y. - Henry, kiepsko �e nie ma czym strzela�, co? Bill doko�czy� fajeczki i pomaga� towarzyszowi rozk�ada� derki na �ci�k� z ga��zi jod�owych, rozpostart� jeszcze przed wieczerz�. Henry b�kn�� co� na potwierdzenie i zacz�� rozwi�zywa� mokasyny. - Ile zosta�o naboj�w? - spyta�. - Trzy - brzmia�a odpowied�. - Szkoda, �e nie trzysta. Pokaza�bym wtedy bestiom! Gniewnie pogrozi� pi�ci� roz�arzonym �lepiom, po czym wzi�� si� najspokojniej do suszenia mokasyn�w. - Wola�bym, �eby si� sko�czy�y te przekl�te mrozy - ci�gn��. Ju� dwa tygodnie stoi na pi��dziesi�ciu. I.. i lepiej by by�o nigdy nie rozpoczyna� tej w�dr�wki, Henry. Nie podoba mi si� jako�. �le si� czuj�. Chcia�bym sko�czy� raz to wszystko i siedzie� teraz z tob� przy piecu w Fort MacGurry i rzn�� w karci�ta. Henry co� zamrucza�, wpe�zaj�c do futrzanego worka. Drzema� ju�, kiedy obudzi� go g�os Billa. - S�uchaj, Henry, dlaczego psy nie zagryz�y tego si�dmego, kt�ry przychodzi� kra�� im ryby? To w�a�nie nie daje mi spokoju. - Zanadto si� denerwujesz Bill - odpar� sennie Henry. - Nigdy nie by�e� taki. Nie gadaj i spr�buj zasn��, bo b�dziesz zdech�y jutro rano. �o��dek masz kiepski, to i humor na nic. Spali obok siebie, oddychaj�c chrapliwie pod wsp�lnym okryciem. Ogie� przygas�, b�yszcz�ce �renice zacie�ni�y kr�g.Psy st�oczy�y si� przera�one, warcz�c gro�nie za ka�dym razem, kiedy para �lepi�w napiera�a bli�ej. Wreszcie warczenie sta�o si� tak g�o�ne i cz�ste, �e obudzi�o Billa. Ostro�nie wygrzeba� nogi spod derek, �eby nie zm�ci� snu towarzysza. Dorzuci� drew do ogniska. Buchn�o �wiec�cym p�omieniem - kr�g oczu cofn�� si� w ciemno��. Nagle przetar� powieki i popatrzy� uwa�nie. Potem wpe�zn�� ostro�nie pod derki. - Henry - wyrzek� - o, Henry ! Henry j�kn��, po czym zapyta�: - C� tam zn�w z�ego ? - Nic - brzmia�a odpowied�. - Ale znowu jest ich siedem. Liczy�em w�a�nie. Przyj�cie tego faktu do wiadomo�ci stwierdzi� Henry niech�tnym pomrukiem, po czym zwali� si� i chrapn��. Nad ranem obudzi� si� pierwszy i wygrzebywa� musia� towarzysza z po�cieli. �wit nadej�� m�g� dopiero za trzy godziny, poniewa� zegarek wskazywa� dopiero sz�st�. Przy ognisku przygotowywa� Henry �niadanie, Bill za� zwija� po�ciel i �adowa� sanki. - S�uchaj, Henry - zagadn�� nagle - ile, powiadasz, mamy ps�w? - Sze��. - �le. - Oznajmi� triumfalnie Bill. - Co ? Zn�w siedem? - Nie, pi��; jeden zwia�. - Do diab�a - zakl�� Henry z w�ciek�o�ci�. Porzuci� naczynia i bieg� liczy� psy. - Masz racj�, Bill - stwierdzi�. - Fatty uciek�. - Musia� wia� jak op�tany, skoro ju� si� raz zdecydowa�. Zas�oni� go dym od razu. - Kiepska sprawa. Bestie po�kn�y go �ywcem. Wyobra�am sobie, jak wrzeszcza�, biedaczysko. - Zawsze by� g�upim psem - wtr�ci� Bill. - Tak , ale nawet najg�ubszy pies powinien mie� do�� rozumu, �eby nie pope�nia� samob�jstwa. - Spojrza� na reszt� zaprz�gu badawczo, jakby chc�c przejrze� wyraz oczu ka�dego zwierz�cia. - Nie, �aden nie jest zdolny do czego� podobnego - wywnioskowa�. - Kijem nie odp�dzi ich od ogniska - przyzna� Bill. - Zawsze uwa�a�em, �e Fatty jest ''niezupe�nie''. Takie by�o epitafium psa, kt�ry zgin�� na dalekiej P�nocy, mniej sk�pe mo�e ni� epitafium niejednego psa - niejednego cz�owieka. Wilczyca Zjad�wszy �niadanie i uwi�zawszy do sanek skromny ekwipunek obozowy, ludzie odwr�cili si� od gasn�cego ogniska i ci�kie kroki skierowali w ciemno��. Zewsz�d wstawa� zacz�y pokrzyki zuchwa�e, a ponure, nawo�uj�c si� poprzez ch��d i mrok. Ludzie szli w milczeniu. Oko�o godziny dziewi�tej pocz�o �wita�. O dwunastej niebo sp�on�o ciep�ym r�em w tym miejscu, gdzie garb globu odgrodzi� wysokie s�o�ce po�udnia od �wiata P�nocy. Lecz szybko rozp�yn�a si� r�ana barwa. Pozosta�a szaro�� dnia zwleka�a jeszcze do godziny trzeciej, po czym usz�a r�wnie�, za� chusta nieprzenikniona nocy arktycznej rozes�a�a si� po cichym i pustym kraju. Z nadej�ciem ciemno�ci pokrzyki g�odu zbli�y�y si� �mielej z prawej, z lewej i z ty�u. Tak �mia�o, �e dreszcze trwogi bieg�y po grzbietach spracowanych ps�w. Rzuca�y si� wtedy w uprz�y jak nieprzytomne. Po jednym z takich napad�w paniki, uporz�dkowawszy z wysi�kiem rzemienie, Bill odezwa� si� wreszcie do Henrego: - Chcia�bym, �eby nareszcie znalaz�y jakie� mi�so i zostawi�y nas w spokoju. - Tak, strasznie dzia�aj� na nerwy - zgodzi� si� Henry. Nie wyrzekli ju� ani s�owa, dop�ki ju� nie rozbili obozu. Henry pochyli� si� w�a�nie, rzucaj�c grudk� lodu do garnka bulgocz�cej fasoli, kiedy us�ysza� g�uchy d�wi�k uderzenia, okrzyk Billa i ostry , gro�ny ryk spo�r�d k��bka ps�w. Wyprostowa� si� do�� szybko, by dostrzec jeszcze niewyra�ny kszta�t zwierz�cia, umykaj�cego �nie�nym polem pod os�on� mroku. Potem zobaczy� Billa, stoj�cego po�r�d ps�w z min� p�przera�on�; w jednej r�ce trzyma� gruby kij, w drugiej ogon i cz�� tu�owia suszonego �ososia. - Urwa� szelma po�ow� - oznajmi�. - Alem go zdzieli� dobrze. S�ysza�e�, jak zawy� ? - Jak wygl�da� ? - zapyta� Henry. - Nie dostrzeg�em dobrze. W ka�dym razie mia� cztery �apy, pysk i sier�� podobn� do psa. - Pewnie jaki� oswojony wilk. - Wilk, nie wilk, ale co oswojony, to oswojony. Przychodzi po ryb�, jakby zapisa�, zawsze w porze jedzenia. Tej nocy kiedy sko�czyli wieczerz� i zasiedli z fajeczk� na pod�u�nej skrzyni - kr�g b�yszcz�cych oczu zwar� si� cia�niej ni� zwykle. - Chcia�bym, �eby opad�y jakie stado jeleni, albo co, i raz wreszcie da�y nam �wi�ty spok�j - wyrzek� Bill. Henry odmrukn�� co� tonem niezbyt sympatycznym, po czym przez dobry kwadrans siedzieli w milczeniu. Henry patrza� w ogie�, Bill na kr�g �wiate�ek, wyb�yskuj�cych tu� ponad p�omieniem. - Chcia�bym, ju� wje�d�a� do MacGurry - zacz�� na nowo. - Przesta� kraka� i ci�nij do diab�a swoje ''chcia�bym '' - wybuchn�� ze z�o�ci� Henry. - �o��dek masz kiepski - powtarzam - i dlatego� kwa�ny. �yknij na dobr� �y�k� sody, to zaraz ci przejdzie i b�dziesz przyjemniejszym towarzyszem. Nad ranem Henry obudzony zosta� przez potok przekle�stw, buchaj�cy z ust Billa. Henry opar� si� na �okciu i wyjrza� z pos�ania: Bill sta� po�r�d ps�w nad jaskrawo p�on�cym ogniskiem. Wymachiwa� r�kami z w�ciek�o�ci�, twarz kurczy�a mu si� z gniewu i rozpaczy. - Ej! - zawo�a� Henry. - C� tam znowu ? - Frog uciek� - brzmia�a odpowied�. - Nie ! - Powiadam ci , �e tak. Henry wyskoczy� spo�r�d koc�w i run�� mi�dzy psy. Policzy� je starannie, po czym prze�ciga� j�� towarzysza w przeklinaniu dzikich mocy, kt�re zagrabi�y im jeszcze jednego psa. - Frog by� najsilniejszy z ca�ego zaprz�gu - wyrzek� koniec ko�c�w Bill. - I wcale nie g�upi - doda� Henry. Tak oto skre�lone zosta�o drugie epitafium w przeci�gu dw�ch dni. W ponurym milczeniu zjedzono �niadanie. Wprz�gni�to do sani cztery pozosta�e psy. Dzie� sta� si� powt�rzeniem poprzedniego. Ludzie brn�li bez s�owa poprzez lodowaty kraj. Milczenie m�ci�y tylko nawo�ywania zawzi�tych prze�ladowc�w, kt�rzy - niewidzialni - uparcie deptali ich �lady. Z nadej�ciem nocy, czyli o wczesnym popo�udniu - pokrzyki zabrzmia�y g�o�niej i prze�ladowcy podeszli bli�ej wedle zwyczaju, psy za� trwo�y�y si� coraz mocniej, a� wreszcie ponosi� zacz�y w ataku paniki, pl�cz�c rzemienie uprz�y i jeszcze niezno�niej dr�cz�c poganiaczy. - No, ja ju� was umocuj� tym razem - powiedzia� z satysfakcj� Bill, bior�c si� do roboty po rozbiciu obozu. Henry rzuci� garnki i przyszed� popatrze�. Bill nie tylko uwi�za� psy, ale przymocowa� je indyjskim sposobem do kij�w.Szyj� ka�dego psa omota� paskiem sk�ry. Do tego paska przywi�za� gruby dr��ek d�ugo�ci czterech, pi�ciu st�p i przywi�za� tak blisko �eby pies nie m�g� dosi�gn�� w�z�a z�bami.Drugi koniec dr��ka umocowany by� solidnie, r�wnie� przy pomocy paska sk�ry, do wbitego g��boko w ziemi� ko�ka. Pies nie m�g� dosi�gn�� z�bami mi�kkiej wi�zi sk�rzanej przy szyi, dr��ek za� przeszkadza� mu si�gn�� do paska, trzymaj�cego przeciwleg�y koniec. Henry z uznaniem pokiwa� g�ow�. - Jedyna gwanancja, �e Jednouchy nie zwieje - pochwali�. - Przegryza sk�r�, jakby no�em ci��, tylko �e dwa razy pr�dzej. Rano b�dzie wszystko w porz�dku. - Ja my�l� - upewni� Bill. - Je�li cho� jeden umknie, rusz� jutro bez rannej kawy. - Wiedz� szelmy, �e nie mamy czym strzela� - westchn�� jeszcze po�r�d koc�w Henry, wskazuj�c ko�o �arz�cych �lepi�w, co zwiera�o si� ju� jak zazwyczaj. - Gdyby�my mogli wpakowa� im par� naboi, od razu nabraliby szacunku. Co noc podchodz� bli�ej. Zas�o� oczy od ognia i popatrz. H�, c�? Widzisz tego tam? Przez chwil� zabawiali si� obserwowaniem ruchu niejasnycj kszta�t�w u kra�ca koliska p�omieni. Wpatruj�c si� uwa�nie i natarczywie w miejsce, gdzie para �lepi�w �wieci�a w g��bi lasu, mo�na by�o dojrze� zarys ca�ego cia�a zwierz�cia. Ha�as w psiej gromadzie przyci�gn�� uwag� ludzi. Jednouchy wyrzuca� z piersi ostre, szybkie okrzyki �a�o�ci i ��dzy, rw�c si� z uwi�zi w ciemno�� i od czasu do czasu w�ciekle atakuj�c sw�j kij. - Sp�jrz no, Bill - szepn�� Henry. W pe�nym �wietle ogniska podkrada�o si� zwierz�, podobne do psa, pe�zn�c i �lizgaj�c si�. Ruchy mia�o jakby splecione z nieufno�ci i zuchwalstwa. Jednouchy wyci�gn�� si� ku intruzowi na ca�� d�ugo�� kija i skamla� przera�liwie, spragniony i pe�en rozpaczy. - Ten dure� Jednouchy zwariowa� zupe�nie - wym�wi� cicho Bill. - To wilczyca - odszepn�� Henry. - Teraz rozumiem, dlaczego przepad�y Fatty i Frog. Ona tu przychodzi na przyn�t�.Wyci�ga psa, a stado go po�era. Ognisko zatrzeszcza�o. Jaka� g�ownia ze�lizn�a si� i rozprys�a. Przestraszone zwierz� odskoczy�o w ciemno��. - Ja my�l� , Henry ... - zacz�� Bill. - C� my�lisz ? - �e to to samo stworzenie, kt�re wczoraj �dzieli�em dr�giem. - Nie mam co do tego �adnej w�tpliwo�ci. - Musz� jednak doda�, �e spoufalenie tej bestii z ogniskami jest podejrzane i niesamowite. - Wie ona najwidoczniej wi�cej o �wiecie, ni� wiedzie� wypada szanuj�cemu si� wilkowi - zgodzi� si� Henry. - Wilk, kr�ry pami�ta, kiedy podej�� do ps�w, �eby ukra�� ryb�, musi mie� wcale niez�e do�wiadczenie �yciowe. - Stary Villan mia� swego czasu psa, kt�ry uciek� do wilk�w - rozmy�la� g�o�no Bill.- Wiem dobrze, bo sam go p�niej postrzeli� na pastwisku �osi przy Little Stick. Stary Villan becza� jak dziecko. '' Nie widzia�em go trzy lata '', powiada. Ca�y czas gania� z wilkami. - My�l�, �e trafi�e� w sedno, Bill. Ten wilk jest r�wnie� psem i nieraz ju� dostawa� ryb� z r�k cz�owieka. - No, je�li mi si� uda, to ten wilk, co jest psem, zostanie pr�cz tego mi�sem - o�wiadczy� Bill. - Nie mo�emy wi�cej traci� ps�w. - Mamy tylko trzy naboje - hamowa� Henry. - Poczekam na pewny strzal - brzmia�a odpowied�. Nad ranem Henry rzuci� drew do ogniska i gotowa� �niadanie przy wt�rze chrapi�cego oddechu towarzysza. - Tak smacznie spa�e�, �e nie mia�em serca zrywa� ci� wcze�niej - powiedzia�, ci�gn�c wreszcie Billa do gotowego �niadania. Bill zabra� si� do jedzenia, drzemi�c jeszcze po trosze. Zauwa�y�, �e kubek mia� pusty, wyci�gn�� wi�c r�k� po garnczek z kaw�. Garnczek jednak odstawiony by� daleko i odgrodzony ramieniem siedz�cego przyjaciela. - S�uchaj no, m�j z�oty - zakpi� �artobliwie Bill - nie zapomnia�e� czego przypadkiem ? Henry obejrza� si� troskliwie woko�o i potrz�sn�� g�ow�. Bill podni�s� pusty kubek. - Nie dostaniesz kawy - o�wiadczy� Henry. - Ju� nie ma ? przerazi� si� Bill. - Bynajmniej. - My�lisz mo�e, �e mi zaszkodzi ? - Nic podobnego. Bill zaczerwieni� si� ze z�o�ci. - Mo�e by� raczy� wyt�umaczy� si� wreszcie! - rzuci�. - Spanker uciek� - odpowiedzia� Henry. Powoli, z min� cz�owieka zrezygnowanego, Bill obr�cil g�ow� w kierunku ps�w i policzy� je z miejsca, gdzie siedzia�. - Jak si� to sta�o? - zagadn�� apatycznie. Henry wzruszy� ramionami. - A bo ja wiem. Pewnie odgryz� go Jednouchy. Sam by nie m�g�, to pewne. - Przekl�ta bestia. - Bill m�wi� powa�nie i z wolna, bez �ladu gniewu, szalej�cego w piersi. - Nie m�g� pom�c samemu sobie, to odgryz� chocia� koleg�. - No, zmartwienia Spankera ju� przemin�y. Trawi si� teraz i galopuje po polu w �o��dkach dobrych dwudziestu wilk�w - brzmia�o epitafium wypowiedziane przez Henrego nad ostatnim utraconym psem. - Wypij no kawy, Bill. Bill odm�wi� ruchem g�owy. - Wypij�e - prosi� Henry, podnosz�c garnczek. Bill odsun�� kubek. - By�bym b�aznem, gdybym to zrobi�. Powiedzia�em, �e nie wypij�, je�eli pies zwieje - i basta. - Diabelnie smaczna kawa - kusi� Henry. Bill jednak zawzi�� si� i zajada� na sucho, okraszaj�c �niadanie tylko soczysto�ci� wyzwisk, kt�rych nie oszcz�dzi� Jednouchemu za jego pod�y kawa�. - Tej nocy przywi��� ich tak, �eby nie dosi�gli jeden drugiego - obieca�, wyruszaj�c w drog�. Uszli dopiero ze sto jard�w, kiedy nagle Henry, id�cy przodem schyli� si� i podni�s� co�, co wpad�o mu pod narty. Ciemno by�o, ale znaleziony przedmiot z �atwo�ci� da� si� rozpozna� dotykiem. Rzuci� go za siebie, poprzez sanki, pod narty Billa. - Przyda ci si� mo�e! - zawo�a� Henry. Bill krzykn�� ze zdziwienia. Oto wszystko, co pozosta�o po Spankerze. Kij, kt�ry mia� go uwi�zi�. - Po�ar�y go z sier�ci� i ko��mi - wyrzek�. - Kij oskubany na czysto. Rzemie� zdarty z obu ko�c�w. Diabelnie s� wyg�odzone, Henry, i po�kn� nas obu, zanim sko�czy si� ta przekl�ta podr�. Henry za�mia� si� zuchwale. - Nie pierwszy raz mam tak� wilcz� �wit�, a przeci� jestem zdr�w i ca�y. Trzeba gorszej opresji �eby zgn�bi� ni�ej podpisanego, Bill, m�j ch�opie. - Nie wiem. Nic ju� nie wiem - mrucza� z�owieszczo Bill. - Dowiesz si� jak wjedziemy do MacGurry. - Nie jestem zbytnio zachwycony stanem rzeczy - nastawa� Bill. - Zblad�e� mi troch�, niezdr�w jeste�, dlatego i humor kiepski - wmawia� sw�j dogmat Henry. - Potrzebujesz kilku dobrych proszk�w chininy. Naszpikuj� ci�, jak tylko dobrniemy do MacGurry. Bill wymrucza� protest przeciwko tej diagnozie i zapad� w ponure milczenie. Dzie� by� taki, jak wszystkie poprzednie. Za�wita�o o dziewi�tej. O dwunastej horyzont po�udniowy zrumieni�o niewidzialne s�o�ce, po czym rozpocz�a si� ch�odna siwo�� popo�udnia, kt�ra w trzy godziny p�niej zmierzch�a w g��bok� noc. W chwil� po daremnym wysi�ku s�o�ca, aby wyjrze� spoza horyzontu, Bill wyci�gn�� strzelb� z juk�w i o�wiadczy�: - Jed� naprz�d Henry, ja p�jd� zobaczy�, co mo�na, a czego nie mo�na. - Stercza�by� lepiej przy saniach - zaprotestowa� towarzysz - B�g wie, co mo�e si� zdarzy�! - Kt� to kracze tym razem? - odrzuci� triumfalnie Bill. Henry nie opiera� si� wi�cej i pobrn�� naprz�d, chocia� nieraz rzuca� trwo�ne spojrzenia poza siebie, w szar� pustk�, w kt�rej znik� by� kolega. Po godzinie powr�ci� Bill, kt�ry goni� na prze�aj sanie, jad�ce okr�nymi �cie�kami. - Rozsypane s� daleko po ca�ej okolicy - oznajmi�; pilnuj� nas, a r�wnocze�nie szukaj� jakiego zab��kanego jelenia. Nas s�, uwa�asz zupe�nie pewni, ale wiedz�, �e trzeba poczeka� cierpliwie. W mi�dzyczasie chc� z�apa� co� po�ywnego, co samo w z�by wpadnie. - Powiadasz: one my�l�, �e nas b�d� mia�y - odparowa� Henry. Bill zlekcewa�y� t� odpowied�. - Widzia�em kilka. Bardzo chude. Nie zjad�y dobrego k�sa ju� od paru tygodni. Nie licz�c naszych trzech ps�w. Ale bestyj jest tak du�o, �e nie poczu�y takiej zak�ski. Strasznie s� chude. �ebra stercz� im, a brzuchy podci�gni�te maj� do kr�gos�upa. Musz� by� w niez�ych humorach, uwa�asz. Lada chwila w�cieknie si� kt�ry, i wtedy - uwaga bracie W kilka chwil p�niej, Henry, kt�ry teraz szed� z ty�u, gwizdn�� nagle z cicha i ostrzegawczo. Bill odwr�ci� si�, spojrza�, potem spokojnie zatrzyma� psy. Spoza ostatniego zakr�tu sani, wyra�nie widoczny i bezczelnie bliski skrada� si� kosmaty, d�ugi , w�ski kszta�t. Z nosem na tropie, sun�� lekko, posuwi�cie, przebiegle. Kiedy przystan�li - zatrzyma� si� r�wnie�, podnosz�c �eb i patrz�c uparcie nieruchomymi oczyma, podczas gdy rozdrgane nozdrza chwyta�y i bada�y skwapliwie nieznajom� wo�. - Wilczyca - powiedzia� Bill. Psy pok�ad�y si� w �niegu, Bill za� obszed� je i zbli�y� si� do towarzysza przy saniach. Razem ogl�dali ciekawie dziwaczne stworzenie, kt�re prze�ladowa�o ich od tylu dni i doprowadzi�o do rozbicia ich zaprz�gu. Starannie i badawczo obw�chawszy powietrze, zwierz� podbieg�o jeszcze kilka krok�w. Powt�rzywszy ten manewr ze trzy razy, znalaz�o si� zaledwie o sto jard�w od ludzi.Przystan�o w zaro�lach jod�owych, wznios�o g�ow�, po czym wzrokiem i w�chem bada� pocz�o �adunek sani obcych ludzi, kt�rzy stan�li i patrzyli uparcie. Zwierz� spogl�da�o r�wnie�, m�drze i przenikliwie, jak pies. W m�dro�ci tego spojrzenia nie kry�o si� jednak �adne z psich uczu�. By�a to m�dro�� zrodzona z g�odu, okrutna jak wilcze k�y, bezlitosna jak mr�z P�nocy. Jak na wilka stworzenie by�o za du�e. Jego kszta�t wychudzony wskazywa� przeci� na wzrost w tej rasie niezwyk�y. - B�dzie mia�a dobre dwie i p� stopy - zauwa�y� Henry. - I za�o�y�bym si�, �e na d�ugo�� niewiele jej brakuje do pi�ciu. - Dziwna ma�� - krytykowa� niedowiarek Bill. - Nigdy nie widzia�em czerwonego wilka. Ten mi wygl�da na lask� cynamonu. Zwierz� co prawda niezbyt przypomina�o cynamon. Sier�� jego by�a prawdziw� sier�ci� wilka. Barw� panuj�c� by�a szara, chocia� istotnie mieni�ca si� lekkim rudawym odcieniem, kt�ry pojawia� si� i znowu rozp�ywa�, przez co wydawa� si� m�g� raczej z�udzeniem ni� wra�eniem. Szaro��, wyra�na, zdecydowana szaro��, a potem nagle rudawy pysk, nie daj�cy si� okre�li� jako �adna ze znanych barw. - W�a�ciwie to po prostu wielki kosmaty pies poci�gowy - stwierdzi� Bill. - Nie zdziwi�bym si�, gdyby zacz�� merda� ogonem. - Ej, tam kosmacz! P�jd� do nogi! - zawo�a�. - Chocia� wilk czy pies, czy ki diabe�! - Wcale si� ciebie nie boi - parskn�� Henry. Bill pogrozi� zwierz�ciu i krzykn�� g�o�no, kosmacz jednak nie raczy� si� przestraszy� Jedyn� zmian�, jak� zdo�ano w nim wywo�a�, by�o zwi�kszenie czujno�ci. Nie przestawa� przygl�da� si� ludziom z bezlitosnym okrucie�stwem g�odu: chcia� je��, tutaj za� sta�o mi�so. Podbieg�by i po�ar� je natychmiast, gdyby si� o�mieli�. - S�uchaj no, Henry - wyrzek� Bill, mimo woli, stosownie do tematu, zni�aj�c g�os do szeptu. - Mamy co prawda trzy naboje, ale tym razem strza� jest pewny, jak �mier�. Spud�owa� nie mo�na. Zabra�a nam ju� trzu psy, musimy z tym raz zrobi� koniec. Mam racj�, co? Henry skin�� na zgod�. Bill ostro�nie wzi�� strzelb� z sani. Przyk�ada� j� ju� do ramienia, ale przy�o�y� nie zd��y�. Wilczyca w jednej chwili da�a susa z drogi, skoczy�a w iglaste zaro�la - i znik�a. Ludzie spojrzeli po sobie. Henry gwizdn�� przeci�gle i znacz�co. - Powinienem by� to przewidzie� - strofowa� si� g�o�no Bill, k�ad�c strzelb� na miejsce. - Wilk, kt�ry przychodzi po ryb� w czasie karmienia ps�w, musi zna� si� te� na broni palnej. Powiadam ci, Henry, ta bestia jest przyczyn� wszystkich naszych nieszcz��. Mieliby�my teraz sze�� ps�w zamiast trzech, gdyby nie ona. I powiadam ci jeszcze: musz� j� mie�, b�d� j� mia�. Za chytra jest, �eby j� postrzeli� na otwartym polu. Ale si� do niej przyczaj�. I po�o��, jak mnie tu widzisz �ywego. - Nie mo�esz zapuszcza� si� po ni� zbyt daleko - �agodzi� Henry. - Je�li dopadnie ci� ca�e stado, to twoje trzy naboje pomog� ci tyle, co trzy kla�ni�cia z bicza. Bestie s� strasznie wyg�odzone i jak raz ci� obskocz� - przepad�e�, bratku. Tego wieczoru wcze�nie roz�o�ono ob�z. Trzy psy nie mog� poci�gn�� sani tak szybko i tak d�ugo, jak sze�� ps�w. Zwierz�ta by�y wyczerpane. Ludzie te� ch�tnie wpe�zli pod koce, przedtem jednak Bill starannie uwi�za� psy, bacz�c, �eby jeden drugiemu nie m�g� odgry�� rzemienia. Wilki jednak nabra�y zuchwa�o�ci, tote� ludzie nie raz jeden tej nocy zrywali si� ze snu. Prze�ladowcy podchodzili tak blisko, �e psy miota�y si� w grozie, jak nieprzytomne. Trzeba by�o ci�gle dok�ada� do ogniska, �eby utrzyma� w bezpiecznej odleg�o�ci krwiozerczych maruder�w. - S�ysza�em niegdy� opowiadania marynarzy o stadach rekin�w, wlek�cych si� za okr�tami - zauwa�y� Bill, podrzuciwszy kilka polan i w�a��c z powrotem pod koce. - Dobrze znaj� si� bestie na rzeczy, lepiej ni� my z tob�. Ina pewno nie dla zdrowia spaceruja tak uparcie naszym szlakiem. B�d� nas mieli, Henry. Ech, b�d� nas mieli! - Ciebie ju� prawie maj�, je�li mo�esz tak gada� - odrzuci� ostro Henry. - Cz�owiek jest na wp� po�arty, je�li twierdzi, �e go po�r�. S�dz�c z tego, co m�wisz, to i z ciebie niewiele zosta�o. - Ej, m�j z�oty, dawa�y sobie rad� z lepszymi ni� my! - odpowiedzia� spokojnie Bill. - Przestaniesz wreszcie kraka�? Zm�czy�e� mnie wi�cej ni� one! Henry gniewnie obr�ci� si� na drugi bok, dziwi�c si� jednak, dlaczego Bill nie irytuje si� r�wnie�. Owa spokojna oboj�tno�� nie le�a�a bynajmniej w naturze Billa; zwykle reagowa� ostro na ka�de g�o�niejsze s�owo. Henry rozmy�la� nad tym d�ug� chwil�, kiedy za� powieki sklei�y mu si� same, postanowi�, zasypiajac: musz� jutro rozweseli� Billa. Jest widocznie bardziej zgn�biony ni� zwykle. Krzyk g�odu Dzie� rozpocz�� si� pomy�lnie. Przez noc nie stracili �adnego psa i z lekkim sercem pu�cili si� rano, po ciemku, w mrok i ch�ud pustego szlaku. Bill zdawa� si� nie pami�ta� o ponurych przeczuciach wieczoru i nawet �artobliwie przekomarza� si� z psami, kiedy w bia�y dzie� przewr�ci�y sanki na jakim� wyboju. Okaza�o si� jednak , �e owa drobna katastrofa przysporzy�a niema�o k�opotu. Sanie le�a�y na boku, wt�oczone pomi�dzy ska�� a pie� drzewa; trzeba by�o wyprz�gn�� psy, �eby rozpl�ta� uprz��. Obaj ludzie, schyleni, pr�bowali d�wign�� i ustawi� sanie, kiedy nagle Henry zauwa�y�, �e Jednouchy stara si� wy�lizn�� niepostrze�ony. Pies jednak mkn�� ju� przez zaspy �nie�ne, sypi�c za sob� �a�cuszek �lad�w. Daleko, w�r�d bia�ej, niedawno mini�tej przestrzeni sta�a w oczekiwaniu wilczyca. Zbli�ywszy si�, pies nagle podejrzliwie nasro�y� uszy. Zwolni� bieg w czujny krok, potem w baczny po�lizg. Wreszcie stan��. Przyjrza� si� wilczycy uwa�nie, wzrokiem pe�nym w�tpliwo�ci i pragnienia. Zdawa�a si� u�miecha� ku niemu, obna�aj�c z�by w powitaniu raczej ni� gro�bie. Zrobi�a ku przybyszowi par� krok�w, posuwi�cie, zach�caj�co, przymilnie. Stan�a. Jednouchy podbieg� jeszcze bli�ej, ch�tny, lecz ostro�ny i niepewny siebie. Ogon i uszy nastawi�, g�ow� podni�s�, w�szy�. Pr�bowa� zetkn�� nosy z now� znajom�, ale ta cofn�a si� igraj�co, a chytrze. Na ka�dy jego krok naprz�d odpowiada�a krokiem w ty�. Z sekundy na sekund� odci�ga�a go coraz dalej od opieki i obrony ludzkiej. Raz jakby nag�e ostrze�enie mign�o psu w my�li, odwr�ci� si� i popatrza� rozs�dnie na przewr�cone sanie, na wsp�towarzyszy zaprz�gu i na wo�aj�cych ku niemu ludzi. Lecz, jak tylko opami�tanie poczyna�o budzi� si� w jego m�zgu - wilczyca rozprasza�a je natychmiast, sun�c ku go�ciowi, przelotnie dotykaj�c go nasem i natychmiast rozpoczynaj�c zalotny odwr�t przed jego wznowionym ju�, a bezpami�tnym naporem. Bill tymczasem rzuci� si� do strzelby. Uwi�z�a pod zwalonymi saniami. Zanim uda�o si� wsp�lnym wysi�kiem d�wign�� ci�ar i wydoby� bro�, pies i wilczyca igrali ju� zbyt blisko siebie, �eby mo�na ryzykowa� strza� Za p�no zrozumia� Jednouchy swoj� omy�k�. nie dostrzegaj�c jeszcze przyczyny, ujrzeli obaj ludzie, jak pies zawr�ci� gwa�townie i pomkn�� ku saniom. W sekund� p�niej oczom ich ukaza�a si� zgraja kilkunastu siwych, wychud�ych wilk�w, k�usuj�cych przez �nie�ne pole. Celowa�y tak, �eby pod k�tem prostym przeci�� lini� ucieczki psa. W jednej chwili znik�a uk�adna zalotno�� wilczycy. Z rykiem rzuci�a si� na Jednouchego, ale strz�sn�� j� z siebie kr�tkim ruchem grzbietu. Prost� drog� do sani mia� odci�t�, pozosta�o wi�c tylko zabiega�, kr��y�, kluczy�. Co chwila nowe wilki przy��cza�y si� do poluj�cej zgrai. Wilczyca mkn�a o krok za zdobycz� i uparcie utrzymywa�a dystans. - Dok�d idziesz? - zapyta� nagle Henry, k�ad�c d�o� na rami� towarzysza. Bill strz�sn�� z siebie to serdeczne dotkni�cie. - Nie pozwol�, �eby nam marnowano wszystkie psy po kolei. Ze strzelb� w r�ku zapu�ci� si� w przydro�ne zaro�la. Zamiary jego by�y oczywiste. Uwa�aj�c sanie za �rodek ko�a, kt�re opisywa� zamierza Jednouchy, Bill postanowi� ruszy� po promieniu tego ko�a i przeci�� je w jakim� punkcie, wyprzedzaj�c po�cig. Z broni� w r�ku, w bia�y dzie� uda si� mo�e odp�dzi� wilki i obroni� psa. - S�uchaj no, Bill! - wo�a� za nim Henry. - Uwa�aj! To niebezpieczna wyprawa! Henry usiad� na sankach i czeka�. C� mia� pocz��? Bill od razu znik� z oczu; Jednouchy przeci� ukazywa� si� po�r�d drzew co kilka chwil. '' To beznadziejna sprawa'' , pomy�la� Henry. Pies zdawa� si� r�wnie� rozumie� niebezpiecze�stwo, niestety, jednak bieg� po zewn�trznym szerszym kole, wilki za� po wewn�trznym, mniej rozleg�ym. Trudno by�o mie� nadziej�, aby pies zdo�a� tak znacznieodsadzi� si� od wilk�w, by zd��y� przeci�� ko�o ich biegu i dopa�� sanek. Linie trzech ruch�w zbli�a�y si� szybko do wsp�lnego punktu. Henry wiedzia�, i� gdzie� daleko na �nie�nej przestrzeni, zas�oni�ty oczom przez pnie i zaro�la, cz�owiek, stado wilk�w i pies mkn� ku przeznaczonemu spotkaniu. Szybciej nast�pi�o, niz si� spodziewa�. Pos�ysza� strza�, potem dwa strza�y, jeden za drugim i zrozumia�, �e Bill nie ma ju� amunicji. Potem pos�ysza� nag�y, straszliwy wybuch zwierz�cych ryk�w, pisk�w i poszczekiwa�. Rozpozna� g�os Jednouchego, j�k b�lu, zgrozy i przera�enia. Potem ryk trafionego wilka. Nic wi�cej, wszystko ucich�o. Szczekanie zamar�o, uciszy�o si� wycie. Milczenie pad�o znowu na kraj pos�pny i bia�y. D�ug� chwil� siedzia� Henry bez ruchu. Nie potrzebowa� i�� szuka� tego, co zasz�o. Wiedzia� wszystko, jakby ogl�da� w�asnymi oczyma. Nagle zerwa� si� i pospiesznie wydoby� sieker� z tobo�ow. P�niej znowu usiad� na sanki. Siedzia� d�ugo, nieruchomo, w zamy�leniu. Dwa psy skulone dr�a�y u jego n�g. Wreszcie d�wign�� si� ci�ko, jakby wszystkie si�y usz�y mu z cia�a, i powoli, z wysi�kiem, zaprz�ga� pocz�� dwa psy. Uwi�za� link� do sani, zarzuci� na plecy i sam zaprz�g� si� r�wnie�. Nie uszed� daleko. O pierwszym zmroku po�pieszy� roz�o�y� ognisko i troskliwie przygotowa� szczodry zapas drew Nakarmi� psy, ugotowa� i zjad� wieczerz�, po czym roz�o�y� pos�anie tu� przy ognisku. Nie s�dzonym mu jednak by�o za�y� wypoczynku. Zanim przymkn�� powieki, wilki podesz�y zbyt blisko, �eby mo�na by�o ryzykowa� spanie. Tym razem bez nat�enia wzroku da�y si� dostrzec ciemne sylwety u kra�ca jasnego od ognia koliska. Nadci�gn�y �aw� i trwa�y st�oczone ciasno. Widzia� wyra�nie, jak k�ad�y si�, siada�y, sun�y z miejsca na miejsce, podpe�za�y na brzuchach, �azi�y tam i z powrotem. Spa�y nawet.Gdzieniegdzie spostrzega� wilka, zwini�tego w k��bek jak pies i za�ywaj�cego spokojnie snu, kt�rego on, cz�owiek, musia� si� wyrzec. Ognisko podsyca� obficie, wiedz�c, i� ono jedno dzieli jego �ywe cia�o od chciwych k��w zwierz�cych. Dwa psy trzyma�y si� jak najbli�ej pana, skaml�c rozpaczliwie o obron�, je�li wilk zbli�y� si� zbyt zuchwale. Ile razy psy zaskomla�y g�o�niej - kr�g wilk�w zrywa� si� na nogi, �cie�nia� i podawa� naprz�d, zgodnym ch�rem wznosz�c poryk pragnienia. Po d�ugiej chwili szare kolisko ucich�o i uk�ada�o si� mi�kko na bia�y �nieg, a zwierz� co spokojniejsze powracalo do przerwanej drzemki. Zawsze jednak coraz bli�ej i bli�ej. Tu cal, tam cal, tu jedna �apa wyci�gn�a si� ku przodowi, �wdzie druga posun�a si� jakby mimo woli - w rezultacie wszystkie znalaz�y si� nie dalej, jak o dobry sus. Wtedy cz�owiek chwyta� roz�arzone g�ownie i ciska� w zgraj�. Powodowa�o to zawsze skwapliwe cofni�cie, kt�remu towarzyszy� gniewny pomruk i pisk przera�enia, je�li dobrze wycelowana g�ownia trafi�a zuchwa�ego napastnika. Nad ranem Henry wsta� wycie�czony i bezsilny , z oczyma sklejonymi po niespanej nocy. Przed �witem ugotowa� �niadanie, o dziewi�tej za�, kiedy wobec pierwszej szaro�ci ranka zgraja wilk�w usz�a w g��b lasu, zabra� si� do roboty, kt�r� uplanowa� by� podczas niesko�czenie d�ugich godzin nocy. Zr�bawszy kilka m�odych sosenek, uwi�za� je poziomo pomi�dzy dwoma pniami stoj�cych drzew, staraj�c si� sporz�dza� to rusztowanie najwy�ej mo�liwie nad ziemi�. Potem link� od sani przerzucil przez poprzeczki, do jednego jej ko�ca umocowa� rzemieniami trumn�, do drugiego zaprz�g� psy oraz samego siebie i z wysi�kiem wwindowa� skrzyni� na nadpowietrzne rusztowanie. - Dosta� im si� Bill i mo�e dostan� si� ja, ale ty bratku, ocalejesz na pewno - przem�wi� do zw�ok, spoczywaj�cych teraz na niezwyklym , le�nym katafalku. Potem ruszy� w drog�. Psy weso�o ci�gn�y lekkie sanki; zwierz�ta rozumia�y nie gorzej od cz�owieka, i� bezpiecze�stwo czeka dopiero w MacGurry. Wilki napastowa�y coraz zuchwalej, biegn�c trop w trop i pilnuj�c ze stron obu. Czerwone j�zyki zwisa�y, obchudzone �ebra rysowa�y si� wyra�nie w chudo�ci bok�w. Zwierz�ta by�y tak chude, �e wygl�da�y niby sk�rzane kosmate worki, rozpi�te na rusztowaniu ko�ci za pomoc� sznurk�w raczej ni� mi�ni. Henry dziwi� si� po cichu jakim sposobem mog� jeszcze biec i nie padaj� w �nieg z wycie�czenia. Nie o�miela� si� teraz w�drowa� a� do zapadni�cia ciemno�ci. O dwunastej s�o�ce nie tylko zrumieni�o po�udniowy skraj nieba, ale nawet ukaza�o na chwil� g�rny sw�j brze�ek, blady i z�ocisty nad lini� horyzontu. Henry przyj�� to jak dobry znak. Dni staj� si� d�u�sze! S�o�ce powraca! Lecz jak tylko znik�a jego poz�ota, Henry zatrzyma� si�, by roz�o�y� ob�z. Pozosta�o mu kilka godzin szarego �wiat�a dziennego i mglistego zmierzchu, zu�y� je wi�c na przygotowanie obfitego zapasu drzewa. Wraz z ciemno�ci� nadesz�a zgroza. Nie tylko zg�odnia�e wilki sta�y si� zuchwalsze, ale na domiar z�ego cz�owieka dr�czy� pocz�o pragnienie snu. Drzema� mimo woli, przysiad�wszy u ogniska, koc narzuciwszy na plecy i kolanami �cisn�wszy siekier�. Z obu stro tuli�y si� ku niemu wystraszone psy. W pewnej chwili ockn�� si� i ujrza� przed sob�, nie dalej, jak o kilkana�cie krok�w, wielkiego, siwego wilka, jednego z najsilniejszych w stadzie. Cz�owiek spogl�da�, zwierz� za�, jakby z rozmy�lnym lekcewa�eniem wyci�gn�o si� na �niegu ruchem leniwego psa, ziewaj�c mu ca�� szeroko�ci� paszczy prosto w twarz i przygl�daj�c si� wzrokiem posiadacza, jak gdyby cia�o cz�owiecze by�o tylko od�o�on� na jutro, lecz ca�kowicie ju� przyrz�dzon� potraw�. Pewno�� t� okazywa�o wyra�nie ca�e stado. Sk�ada�o si� z dobrych dwudziestu sztuk, wpatrzonych w mi�so g�odnymi oczyma albo �pi�cych spokojnie na �niegu w oczekiwaniu posi�ku. Cz�owiekowi owa szajka �upie�c�w przypomina�a gromad� dzieci zebranych ko�o nakrytego sto�u i oczekuj�cych na jedzenie. On sam by� owym mi�sem, na kt�re tak �akomie czekano. Ciekawe, jak i kiedy zacznie si� uczta. Dorzucaj�c drew do ogniska, poczu� Henry po raz pierwszy w �yciu, jak niesko�czenie cenne jest jego cia�o. Uwa�nie obserwowa� w�asne ruchy, bacznie ogl�da� misterny mechanizm swoich palc�w. Przy �wietle ogniska zgina� i rozgina� je powoli, raz po raz, to ka�dy osobno, to wszystkie razem, rozsuwaj�c je szeroko lub krzywi�c niby szpony. Studiowa� kszta�t paznokci, ��czy� ko�ce palc�w to mocno, to delikatnie, sprawdzaj�c wra�liwo�� nerw�w. Poczu� zachwyt i radosne zdumienie. Pokocha� nagle w�asne cia�o, �w cudowny mechanizm, pracuj�cy tak subtelnie, a niezawodnie, tak sprawnie a pi�knie. Rzuci� przera�one spojrzenie na kr�g wilk�w, nad nim, nad nim to w�a�nie zwieraj�cy kleszcze. Dopiero wtedy ol�ni�a go nagle niewiarygodna my�l, �e owo �ywe cudowne cia�o jest w�a�ciwie ju� tylko k�sem g�odnych drapie�c�w, kt�ry rozszarpany zostanie i zmia�d�ony w k�ach, czekaj�cych, aby posili� cia�o zwierz�ce, jak nieraz posila� je kr�lik lub jele�. Z p�snu, a raczej nocnego koszmaru otrz�sn�� cz�owieka widok rudow�osej wilczycy. Siedzia�a o pi��, sze�� krok�w i uwa�nie patrzy�a mu w oczy. Dwa psy skomla�y i miota�y si� u kolan pana, ale wilczyca nie zwraca�a na nie uwagi. Spogl�da�a na cz�owieka. Przez d�ug� chwil� cz�owiek spogl�da� na ni�. Nie zachowywa�a si� bynajmniej gro�nie . Patrza�a tylko z ca�ym nat�eniem uwagi; cz�owiek wiedzia� jednak, �e poza t� uwag� kryje si� r�wnie silny g��d. Cia�o ludzkie stanowi�o pokarm - widok pokarmu wywo�ywa� w zwierz�ciu �aknienie. Pysk mia�o otwarty, ociekaj�cy �lin�. Oblizywa�o si� �apczywie, smakuj�c zawczasu. Dreszcz trwogi przeszy� cia�o cz�owieka. Si�gn�� skwapliwie po g�ownie, �eby cisn�� w napastnic�. Ale zanim zdo�a� si�gn�� - zwierz� uskoczy�o w zaro�la; zrozumia�: przywyk�a, i� ludzie ciskaj� w ni� przedmiotami. Cofaj�c si�, warkn�a m�ciwie, obna�aj�c bia�e k�y a� po dzi�s�a. Uwa�na czujno�� znik�a b�yskawicznie z jej oczu, zalana w jednej chwili przez drapie�ne okrucie�stwo, kt�re spazmem trwogi przeszy�o cz�owieka. Spojrza� mimo woli na d�o� zamkni�t� na g�owni i poj�� zmy�ln� gi�tko�� palcy, zwartych w chwycie: oceni� ich celow� , prost� podatno�� , stosuj�c� si� do ka�dej nier�wno�ci powierzchni, zaginaj�c� misternie stawy wok� kawa�ka surowego drewna; zachwyci� si� ma�ym palcem, sprytnie, a jakby bez wiedzy cz�owieka umykaj�cym od roz�arzonego ko�ca ku zimniejszemu miejscu; w tej samej chwili oczom ukaza� si� obraz mia�d�enia i druzgotania tych wra�liwych palc�w przez bia�e k�y wilczycy. Nigdy w �yciu nie kocha� swego cia�a tak, jak teraz, kiedy zachowanie go by�o ju� w�tpliwe. Ca�� noc czerwonymi g�owniami odgania� g�odne stado. Je�li zasypia� mimo woli, skam�anie i wycie ps�w trze�wi�o go po kr�tkiej chwili. Nadszed� poranek, lecz po raz pierwszy �wiat�o dzienne nie rozproszy�o zgrai. Cz�owiek na pr�no czeka� jej odej�cia. Trwa�a zamkni�tym ko�em woko�o niego i jego ogniska. Ta zwierz�ca pewno�� posiadania zmia�d�y�a odwag� cz�owieka, zrodzon� o �wicie. Rozpaczliwie pr�bowa� ruszy� w drog�. Lecz jak tylko opu�ci� os�on� ogniska, najzuchwalszy wilk skoczy� wprost ku zdobyczy. Zbyt kr�tki jednak da� sus. Cz�owieka ocali� gwa�towny odskok wstecz. Drapie�ne szcz�ki k�apn�y o par� cali od jego ramienia. Zgraja zerwa�a si� i run�a ku Henryemu. Grad ognistych g�owni, ciskanych w prawo i w lewo odrzuci� wreszcie zuchwalc�w na odleg�o��, wyra�aj�c� niejaki szacunek. Nawet w pe�nym �wietle dnia nie odwa�y� si� Henry odej�� od ogniska, �eby nar�ba� �wie�y zapas drew. W odleg�o�ci dwudziestu st�p stercza�a wielka, sucha jod�a. Dobre p� dnia zu�y� Henry na przesuwanie ku niej ogniska, trzymaj�c ci�gle w r�ku kilka roz�arzonych ga��zi, gotowych na odparcie wroga. Dobrn�wszy do drzewa, Henry d�ugo i uwa�nie ogl�da� las, aby zwali� such� jod�� w stron�, gdzie da si� wybra� najwi�cej paliwa. Noc kt�ra nadesz�a, by�a powt�rzeniem poprzedniej, tylko ��dza snu sta�a si� jeszcze bardziej nieodparta. Warczenie ps�w straci�y sw� moc dotychczasow�. Zreszt� warcza�y one i piszcza�y bez przerwy, tote� t�pe i p�trze�we zmys�y cz�owieka nie odr�nia�y ju� alarmu. Nagle Henry ockn�� si� jak od gwa�townego wstrz�su. Wilczyca sta�a o dwa kroki. Automatycznie, jednym kr�tkim, a niespodziewanym ruchem cisn�� p�on�c� g�owni� prosto w rozwarty pysk. Odskoczy�a, rycz�c z b�lu i o kilkana�cie krok�w otrz�sa� pocz�a g�ow� z iskier, wyj�c przera�liwie, podczas gdy cz�owiek rozkoszowa� si� woni� podsmalonego mi�sa i sier�ci. Tym razem, zanim zadrzema�, przywi�za� sobie do prawej r�ki p�czek podpalonych ga��zek. Zaledwie oczy zdo�a�y si� sklei�, gdy b�l oparzenia przerywa� sen gwa�townie. W przeci�gu kilku godzin Henry u�ywa� tego sposobu. Za ka�dym takim przebudzeniem, odgania� wilki czerwonymi g�owniami. Dok�ada� drew do ogniska i przywi�zywa� do r�ki nowy p�czek p�on�cej jedliny. Mechanizm bezpiecze�stwa zdawa� si� dzia�a� sprawnie. Ale nadesz�a chwila, kiedy zbyt s�abo przymocowa� ga��zki. Zamkn�y si� oczy - p�czek jedliny odpad� od r�ki. Cz�owiek �ni�. Zdawa�o mu si�, �e siedzi w forcie acGurry. Ciep�o jest, wygodnie, graj� w karty z agentem. Zdaje si�, �e dom obl�ony jest przez wilki. Wyj� u wszystkich bram, oni za�, Henry i agent, przerywaj� co pewien czas gr�, �eby po�mia� si� do woli nad pr�nym wyciem napastnik�w. Lecz nagle ( jak�e dziwny sen ) katastrofa! Drzwi run�y. Wilki buchn�y niby kosmaty potok na sam �rodek wielkiej , jasnej izby! Skoczy�y do gard�a jemu, Henryemu, i agentowi! Z chwil� wywalenia drzwi, sk��biony tumult ryku wzr�s� przera�liwie i zacz�� przeszkadza� coraz mocniej. Sen przemienia� si� wyra�nie w co� innego, ale nie wiadomo jeszcze, w co. Lecz i tu i tam trwa� nieust�pliwy tumult. Wtedy Henry zbudzi� si�, zbudzi� ku gorszej rzeczywisto�ci. W powietrzu k��bi�o si� wycir, ryk, pisk i szczekanie. Wilki istotnie zwali�y si� jak lawina. By�y woko�o cz�owieka i na nim samym. Jakie� z�by zwar�y si� na ciele ramienia. Henry instynsktownie skoczy� w �rodek ogniska, skacz�c za� , poczu� ostre k�y wbite w nog�. Rozpocz�a si� walka ogniowa. Twarde r�kawice chroni�y tymczasem r�ce dostatecznie. Henry ciska� �ywym ogniem w cztery strony �wiata, sypa� czerwone w�gle, a� ob�z jego upodobni� si� do wulkanu. Nie mog�o jednak to trwa� d�ugo. Twarz osmali�a si� w �arze , powieki i rz�sy poczernia�y, nogi ju� nie mog�y wytrzyma� niezno�nego gor�ca. Z g�owni� gor�c� w ka�dej r�ce, Henry posun�� si� ku brzegowi ogniska. Wilki odst�pi�y. Woko�o, tam, gdzie pad�y rozpalone w�gle, sycza� i topnia� �nieg; co chwila jaki� cofaj�cy si� wilk przera�liwym piskiem dawa� zna�, �e nast�pi� �ap� na czarny , a przeci� pal�cy kawa�ek drzewa. Zdzieliwszy g�ow� najbli�szego napastnika, Henry zanurzy� dymi�ce r�kawiczki w �nieg i zag��bi� w nim mokasyny, Zeby och�odzi� nogi. Psy znik�y. Nie w�tpi�, �e pos�u�y�y za jedn� z potraw przerwanej uczty, kt�r� rozpocz�� Fatty przed kilkoma dniami, zako�czy� za� mia� on, Henry. - Jeszcze mnie nie wzi�li! J