10536
Szczegóły |
Tytuł |
10536 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10536 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10536 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10536 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KARL EDWARD WAGNER
CONAN I DROGA KROLÓW
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE ROAD OF KINGS
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
Dla LEIGH BRACKETT:
… Pieśń Shannach zaś rozpływała się w ciszy,
gdy ostatnie dzieci gór odchodziły na zawsze w noc.
Wojna jest ojcem i królem wszechrzeczy;
jednych czyni bogami, innych niewolnikami,
jeszcze innych ludźmi wolnymi.
HERAKLIT
PROLOG
W zapadłej ciszy rozbłysła jaskrawa jak diamenty stal.
Dwa miecze zamigotały w zasnutym dymem kręgu bezlitosnych i rozjarzonych oczu. Oba ostrza zderzyły się gwałtownie, rozdzierając ciszę brzękiem gniewnej stali, po czym z gardeł obydwu walczących poczęły dobywać się urywane westchnienia. Przez krąg widzów przeszły stłumione pomruki. Oczy w mrocznych obliczach zapłonęły podnieceniem. Ostrze znów trafiło na ostrze. Śmierć namiętna i nieubłagana tańczyła radośnie na zderzających się mieczach.
Dwu walczących mężczyzn nie łączyło nic poza zręcznością, z jaką posługiwali się swymi ostrzami.
Pierwszy z nich, czterdziestoparoletni i częściej atakujący, szermował tak zręcznie, że było oczywiste, iż długi, prosty zingarański miecz nie jest bronią obcą jego dłoni. Pasma siwizny przetykały gładkie czarne włosy i krótko przystrzyżoną brodę, przystojną twarz zaś znaczyło kilka prostych blizn. Szramy były blade i stare, ponieważ już od wielu lat żadne ostrze nie dotknęło jego oblicza. Krótkie, obcisłe spodnie o barwie czerwonego wina i kaftan z najlepszego aksamitu opinały szczupłą sylwetkę o zwartej muskulaturze i swobodnej postawie. Na prawym naramienniku wygrawerowany był czarny orzeł — znak Harcowników Korsta, elitarnego pułku zingarańskiej armii, a poniżej lśniły bliźniacze złote gwiazdy, symbolizujące rangę kapitana.
Drugi z walczących był znacznie młodszy. Miał niewiele więcej niż dwadzieścia lat, ale ciosy swojego przeciwnika parował z instynktownym wyczuciem, bardziej charakterystycznym dla doświadczonego weterana niż narwanego młodzieńca. Był znacznie potężniejszej budowy i nieco wyższy niż jego mający sześć stóp wzrostu przeciwnik. Obnażone masywne barki i szeroką pierś młodzieńca pokrywała ciemna opalenizna, rozjaśniona tu i ówdzie liniami blizn — pamiątkami bitew i potyczek, w których uczył się władać mieczem. Gdy robił wypad, jego czarna grzywa powiewała nad czołem, a błękitne oczy osadzone w twarzy o surowych rysach rozjarzały się mrocznym błyskiem. Miał na sobie skórzane spodnie barbarzyńcy z północy, a jego potężna ręka wydawała się bardziej pasować do ciężkiego topora niż wąskiego, półtoraręcznego miecza zingarańskiego jeźdźca.
Walka toczyła się pośrodku kręgu ciasno stłoczonych żołnierzy. Większość gapiów nosiła szkarłatne i złote barwy Królewskiej Armii Zingary oraz znak Harcowników Korsta. Ramię w ramię z nimi stali ludzie z innych pułków oraz żołnierze w niejednolitych, pstrokatych strojach, podobnych do tego, który miał na sobie młodszy z walczących. Byli to najemnicy ze wszystkich krajów świata. Nad nimi wznosił się brązowy dach wojskowego namiotu. Prycze i pozostałe sprzęty leżały zepchnięte na bok, by nie zawadzać walczącym.
Krąg żołnierzy o zastygłych w napięciu twarzach nie odrywał oczu od walczących mężczyzn. Fachowe spojrzenia dostrzegały wszystkie niuanse szermierki. Do niedawna namiot rozbrzmiewał okrzykami zachęty oraz gorączkową wymianą przekleństw i zakładów. To wszystko jednak ucichło, gdy rywale roztoczyli przed widzami zapierający dech w piersiach spektakl cięć i sztychów, zwodów i ripost. Zapanowało podniecenie zbyt wielkie, by mogło znaleźć ujście w słowach. Dzieląc napięcie walczących, widzowie wsłuchiwali się w każdy ich dech i czekali na tę jedną, fatalną omyłkę któregoś z przeciwników lub na chwilę, kiedy wyczerpią się siły jednego z nich.
Obydwa miecze zasmakowały przed chwilą krwi. Płytkie, niegroźne cięcie na przedramieniu starszego mężczyzny broczyło czerwienią. Ostrze młodzieńca mimo zastawy zdołało dojść celu po ciosie, który prawie odłamał klingę od rękojeści. Młody mężczyzna krwawił z dwóch bruzd na lewym boku oraz głębszej rany pod barkiem, która zdawało się, pozbawiła go władzy w lewej ręce. Były to pamiątki po trzech sztychach, które przeszyłyby serce młodzieńca, gdyby jego odruchy były o mgnienie oka wolniejsze. Być może, widok broczących ran sprawił, że nozdrza starszego mężczyzny rozszerzyły się, a jego wąskie wargi skrzywiły w szyderczym uśmiechu. Z wiarą we własne siły, nieustępliwie dążył do zadania przeciwnikowi śmiertelnego pchnięcia.
Młody najemnik nie uśmiechał się. Jego oczy płonęły gniewem, nie zaś bólem, choć bez wątpienia musiał go odczuwać.
Ich ostrza ponownie skoczyły ku sobie, zwarły się i rozdzieliły. Nie zaprzestając ataku, zaledwie miecze oderwały się od siebie, kapitan znów uderzył. Pozwolił, by zbijający cios młodzieńca zepchnął mu ostrze w dół i podstępnym zwodem skierował je dookoła gardy przeciwnika, prosto w masywne mięśnie jego uda.
Młodzieniec prychnął furią, uskakując przed ciosem. Jednak kolana ugięły się pod nim, zatoczył się i ledwie zdołał ustać. Jego rozpaczliwa kontra była niezgrabna i pozbawiona mocy.
Pojedynek osiągnął finał. Krąg oczu trwał w najwyższym skupieniu. Sycąc się przez ułamek chwili absolutnym zainteresowaniem widzów, oficer zdecydował się zakończyć bój piorunującym pchnięciem w serce, z którego słynął.
Młody mężczyzna wykorzystał cień nieuwagi rywala. Z półprzysiadu ciął w górę, dla dodania siły ciosowi chwytając długą rękojeść lewą ręką, dotychczas niby bezwładną. Czubek ostrza wbił się w krocze starszego mężczyzny i pomknął w górę brzucha. Kapitan poleciał w tył, gubiąc rozprute trzewia. Nim padł, miecz barbarzyńcy zdołał jeszcze przebić mu płuca.
Z wielu piersi wyrwało się długie westchnienie niedowierzania, a potem bezładne okrzyki zaskoczenia.
Z klepiska namiotu kapitan patrzył na żołnierzy mętniejącym spojrzeniem. Opuściwszy ramiona młodzieniec również zwrócił gorejący wzrok na krąg gapiów.
Przez chwilę nikt się nie poruszył, po czym mężczyzna na polanie zadrżał w ostatnim spazmie. Śmiertelne rzężenie utonęło w nagłym zgiełku okrzyków, przekleństw oraz brzęku monet. Młodzieniec opuścił skrwawiony czubek miecza na podłogę i ciężko wsparł się na rękojeści. Jaskrawa krew wypłynęła z jego uda, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku prócz chrapliwego wciągnięcia powietrza w płuca.
Zawahał się, a dłonie zacisnął kurczowo na rękojeści miecza. Siły opuszczały barbarzyńcę. Dwóch jego przyjaciół najemników, z kiesami spęczniałymi od wygranych właśnie monet, pośpieszyło, by go podtrzymać. Oczy młodzieńca zapłonęły dziko nieposkromioną żądzą walki i przygasły, gdy rozpoznał swoich towarzyszy. Zatoczył się na nich bez sił. Trzeci najemnik wydobył zza pazuchy pasmo płóciennego bandaża i począł opatrywać ranę na udzie młodzieńca.
Zgiełk nagle przycichł do stłumionego szmeru. Żołnierze przestali dzielić wygrane sumy i zaczęli cofać się z lękiem. Za moment ktoś zawołał półgłosem:
— Generał Korst!
Młodzieniec uniósł głowę i hardo spojrzał w lukę tworzącą się w ludzkim kręgu.
W asyście kilku oficerów generał Korst, głównodowodzący Królewskiej Armii Zingary, wmaszerował dumnie do namiotu. Połyskujące niebieskoczarne włosy i śniada cera krępego, niewysokiego mężczyzny świadczyły o domieszce szemickiej krwi w jego żyłach. To, że syn ladacznicy z wojskowego taboru i jednego z tysięcy żołnierzy, którym sprzedawała się jego matka, osiągnął generalski stopień w ceniącej szlacheckie pochodzenie Zingarze, aż nadto dowodziło militarnych talentów Korsta.
Oczy generała zwęziły się, gdy utkwił wzrok w wypatroszonych zwłokach. W zamyśleniu pogładził swą starannie przystrzyżoną bródkę.
— Ach, kapitanie Rinnova! Tak więc wreszcie skrzyżowałeś ostrze z kimś, kto cię przewyższył? Nie był to elegancki cios w serce, prawda, ale mimo całej jego toporności jesteś i tak zupełnie martwy.
Generał zwrócił wzrok na rannego barbarzyńcę. Nieruchome spojrzenie generała sprawiło, że ci, którzy podtrzymywali młodzieńca, cofnęli się. Ten zatoczył się, pozbawiony ich oparcia, ale zdołał utrzymać się na nogach i odpowiedział Korstowi równie dumnym spojrzeniem.
— To twoje ostrze wypruło trzewia z kapitana Rinnovy?
— Tak, zabiłem go — mruknął młodzieniec — ale w uczciwej walce. Proszę spytać kogokolwiek, generale.
Generał Korst pokiwał głową.
— Trudno uwierzyć, że jest ktoś, kto skrzyżował ostrza z kapitanem Rinnovą i może się tym szczycić za życia. Tak, więc dokonał tego barbarzyński najemnik… Jak się nazywasz?
— Conan.
— Z północnych, barbarzyńskich krain, jak wnoszę z twego akcentu?
— Jestem Cymmerianinem.
— Co z jego ranami? — te słowa skierowane były do towarzyszy Conana, którzy rozglądając się nerwowo, usilnie stawali się wtopić w tło.
— Cięcia na żebrach są płytkie, a rana ramienia czysta. Stracił dużo krwi z uda, ale ostrze minęło tętnicę.
— Dobrze — generał Korst skinął głową swoim ludziom. — Dożyje więc szubienicy. O cokolwiek się pokłóciliście, Conanie z Cymmerii, wiedz, że najemny żołnierz nie ma prawa zaszlachtować oficera Królewskiej Armii Zingary.
Conan ryknął, szarpnął się w stronę Korsta, ale pomiędzy nich wkroczyli Harcownicy.
Zdołał zabić dwóch z nich, zanim reszta pobiła go pałkami do nieprzytomności.
— Szkoda dobrego rębajły — mruknął do siebie Korst, gdy odciągano nieprzytomnego Conana. — Ale tych barbarzyńców z północy trzeba nauczyć dyscypliny.
1
PLATFORMA TANECZNA
Południowe słońce świeciło jaskrawo, zbyt jaskrawo dla oczu, które od wielu dni nie oglądały żadnego światła poza migotliwymi pochodniami więziennych straży. Łaskawszy byłby szary poranek, ale nie był to dzień łaski. Ustawieni w szereg skazańcy, zaciskając mocno powieki, postępowali niepewnie w stronę czekającej na nich szubienicy. Gdy znaleźli się w połowie więziennego dziedzińca, byli już w stanie dostrzec kołyszące się pętle i podnieconą gawiedź.
Zmrużywszy oczy, Conan wpatrywał się w rysującą się na tle słońca czarną krechę szubienicy i siedem konopnych pętli zwieszających się niczym pajęczyna. W nozdrzach czuł słodkawy odór rozkładających się zwłok, który bił od zrzuconych na ziemię opuchłych ciał siedmiu zbrodniarzy straconych w ubiegłym tygodniu. Zgodnie z zingarańskim obyczajem wisielcy mieli kołysać się na belce, dopóki w tańcu śmierci nie zmienią ich nowi skazańcy. Smród gnijącego ścierwa zlewał się z wonią potu zgromadzonego tłumu.
W plecy Conana uderzyło drzewce halabardy.
— Ruszaj się, przynęto dla kruków! — warknął więzienny strażnik.
Conan wyrzucił z siebie jadowite przekleństwo i powlókł się dalej. Nie ogolony i nie ostrzyżony, z rękami i nogami skutymi ciężkimi łańcuchami, barbarzyńca mimo wszystko szedł z godnością. Miesiąc spędzony w lochach Kordawy pozwolił wygoić się jego ranom, choć więcej było w tym zasługi jego nieujarzmionej żywotności niż troski strażników. Ta sama żywotność pozwoliła mu bez utraty ducha znieść poniżenie.
Jak schwytane dzikie zwierzę, Conan lizał swoje rany i wyczekiwał sposobności, by wyrwać się z niewoli. Ukradkiem, bacząc, by zgrzyt nie ostrzegł strażników, przez długie nocne godziny tarł ogniwami kajdan o kamienie. Nie zastanawiał się nad tym, że gdyby uwolnił się od łańcuchów, drogę do wolności zagradzałyby mu jeszcze żelazne pręty w drzwiach celi oraz czujni strażnicy na zewnątrz. Tym martwiłby się dopiero potem. Jedynym pragnieniem Conana było zyskać szansę na wyrwania się na wolność i zemszczenie na Korście bez względu na to, jak mała byłaby ta szansa. Taka możliwość się jednak nie pojawiła. Nawet teraz, idąc na szubienicę, Cymmerianin gniewnym wzrokiem rozglądał się po zatłoczonym placu, wszystkimi siłami umysłu szukając jakiegoś sposobu na oszukanie kata.
W ten targowy dzień więzienny dziedziniec — Platforma Taneczna, jak nazwano go w Kordawie, roił się od gapiów. Co tydzień ludzie spływali z przyległych wsi i miasteczek tu, do stolicy Zingary, by zapełnić rynek targowy straganami z rolniczymi płodami, rybami, egzotycznymi smakołykami znad Oceanu Zachodniego i wyrobami miejskich cechów. Czyż można wyobrazić sobie lepszą rozrywkę po poranku spędzonym na zawziętym targowaniu się, niż przerwa na darmowe katowskie przedstawienie na Platformie Tanecznej?
Falujące morze przepoconych ciał, uniesione w górę twarze… Wszystkie oczy patrzyły na siedmiu przestępców prowadzonych przez ciżbę w stronę szubienicy. Siedmiu ludzi, którzy mieli dla nich zatańczyć… Tłum nie był wrogi, ale i nie okazywał współczucia. Panował nastrój oczekiwania i zniecierpliwienia. Wielogłowa ludzka bestia nie zamierzała podnieść swych tysięcznych ramion, by wyrwać skazanych przeznaczeniu. Już prędzej wyłaby rozwścieczona, gdyby odmówiono jej oczekiwanej rozrywki.
Krążący w tłumie przekupnie i znachorzy zachwalali gardłowymi okrzykami swoje towary. Mniej rzucający się w oczy kieszonkowcy i złodziejaszkowie grasowali czujnie jak szakale. Przenośne kociołki roztaczały wokół zapach gotowanego mięsa i warzyw, przypominając Conanowi, że od ubiegłego dnia nie miał nic w ustach.
„Nie będziemy marnować dobrego żarcia dla szubieniczników!” — rzucił szyderczo nadzorca, gdy dziś o świcie zjawił się ze swoimi kompanami w celi barbarzyńcy. Kosztowało to strażnika dwa zęby, kiedy odkuto Conana od ściany. Cios drzewca halabardy w brzuch natychmiast pozbawił Cymmerianina oddechu. „Za to — przyobiecał wartownik, spluwając krwawą pianą na zsiniałą twarz Conana — powieszą cię jako ostatniego! Napatrzysz się, jak tamte szczury będą wierzgać na sznurach! A kiedy ciebie równiutko wywindujemy do góry, będziesz mógł nam pokazać wszystkie nowe kroki, których nauczysz się od swoich towarzyszy”.
Pozostałych więźniów rozkuto częściowo z kajdan. Ręce skrępowano im za plecami, pozostawiając tylko łańcuchy na nogach. Obawiając się nieobliczalnego szału barbarzyńcy, strażnicy nie zdjęli mu z nadgarstków więziennych okowów. Tak więc Conan musiał iść na śmierć całkowicie spętany grubym żelastwem.
Z barbarzyńskim spokojem Conan pogodził się z myślą, że trzeba będzie umrzeć z godnością, jeżeli los nie okaże łaski. Wolał sam podejść do szubienicy, nim by miano go tam zawlec siłą. To, że w chwili gdy szedł na śmierć, w brzuchu burczało z głodu, było jeszcze jedną obelgą dołączoną do wielu poprzednich. Cymmerianin pamiętał je wszystkie i nie porzucił myśli o zemście nawet w chwili, gdy większość ludzi błagałaby swoich bogów o miłosierdzie. Trupi smród stał się silniejszy. Siedmiu nieboszczyków leżących koło szubienicy wpatrywało się w niebo pustymi oczodołami. Kruki nieźle pożywiły się na ich twarzach, uniemożliwiając rozpoznanie zwłok.
Pojawili się znachorzy i szarlatani handlujący pamiątkami z wcześniejszych egzekucji. Gromadka dzieciaków okładała się pięściami i chichotała, pchając się do przodu, by mieć lepszy widok.
— Kupcie, dziewczyny, włosy wisielca — zachęcał kramarz, potrząsając przed oczami podlotków wyprawionym skalpem. — Chłopcy oszaleją dla was, jak je sobie przypniecie na sercu.
Z piskliwym śmiechem dziewczęta cofnęły się w tłum.
— Trupia ręka! Kto da więcej? — równocześnie pod szubienicy nastąpił cios siekiery i surowiec na następny amulet powędrował do płóciennego woreczka. — Ręka powieszonego mordercy! — zachwalał przekupień, podnosząc jak najwyżej zasuszoną pięść.
— Trupi tłuszcz na świece! Szukacie ukrytego skarbu? Takiej właśnie świecy wam trzeba! Kto da srebro, żeby znaleźć złoto?
— Nasienie nieboszczyka! — zachwalał jeszcze inny, potrząsając małą fiolką. — Śmiertelny wytrysk Vulosisa, sławnego mordercy i gwałciciela! Mężczyźni! Wigor młodego ogiera może wypełnić wasze ciało. Panie! Przywróćcie waszym małżonkom namiętność młodego byczka! Nasienie wisielca! Kto kupuje?!
Przez cały ten rozgardiasz szli główni aktorzy porannego przedstawienia. Tłum rozstępował się przed ostrzami halabard, by dać im przejście. Tysiące ludzi wyginało szyje i wytrzeszczało oczy, by przyjrzeć się szmacianym kostiumom i skołtunionym głowom siedmiu członków baletowej trupy. Ojcowie brali synów na ramiona, by mieli lepszy widok. Spóźnialscy łokciami torowali sobie drogę wśród ciżby, zapychającej sobie gardła pieczonym mięsem, gronami owoców i kawałkami chleba. Liczne ręce czujnie przyciskały do ciała sakwy i kiesy.
Gdy skazańcy dotarli do szubienicy, otoczyła ich rozbawiona grupka śpiewających i tańczących dzieci. Przekupnie przestali zachwalać swoje towary. Wszyscy zwrócili się w stronę szafotu, czekając na początek ponurego dramatu, który widzieli już wielokrotnie.
Wspinanie się po stopniach wiodących na pomost szubienicy ze skrępowanymi na plecach rękami to niełatwe zadanie, ale wartownicy ochoczo poganiali skazańców drzewcami halabard. Mężczyzna idący przed Conanem potknął się i nie zdołał odzyskać równowagi. Starającego się powstać skazańca ukłuło ostrze halabardy. Conan, który miał ręce skute z przodu, sięgnął tak daleko, jak pozwolił mu na to łańcuch, chwycił niewysokiego mężczyznę za kaftan i dźwignął go w górę. Nie zwracając uwagi na szydercze okrzyki wartowników i śmiech motłochu, razem wspięli się na szafot.
— Dziękuję — mruknął towarzysz Conana. Wydawał się jego rówieśnikiem. Był szczupłej budowy ciała, miał arystokratyczne rysy i ciemne oczy, w których czaiła się gorączka.
— Prawdę mówiąc, nie bardzo jest za co — zauważył Conan.
— Nawet coś takiego chciałoby się zrobić godnością — odpowiedział tamten i krzywiąc się z niesmakiem, wskazał wzrokiem dwóch przestępców, stojących na początku szeregu. Jeden z nich mdlał co chwila i musiał być podtrzymywany przez strażników, a drugi zanosił się płaczliwymi błaganiami o łaskę, niepomny na szyderstwa tłumu.
— Niech ci, którzy podejmą po nas walkę, widzą, że bez drżenia oddajemy życie za słuszną sprawę — stwierdził dobitnie sąsiad Conana. Cymmerianin zastanowił się, do kogo skierowane były te dzielne słowa. W końcu uznał, że młodzieniec mówi do siebie.
Stali teraz na długim, wąskim pomoście. Twarze tłumu znajdowały się nieco poniżej ich stóp. Potężne wsporniki na obydwu końcach pomostu podtrzymywały masywną belkę nad ich głowami. Mogła ona wytrzymać znacznie więcej niż siedmiu skazańców. Każda z czekających na żer pętli przewleczona była przez żelazny pierścień, a drugi koniec liny nawinięto na kołowrót z kołem zębatym i zapadką. Nie było co liczyć na upadek z wysoka i rychłą śmierć od złamania karku. To dlatego szafot nazywano Platformą Taneczną. Tych, których dosięgła zingarańska sprawiedliwość, powoli dźwigano w górę, by miotali się i wierzgali nogami aż do wyzionięcia ducha.
Ponury strażnik, przechodząc wzdłuż szeregu skazańców, zawieszał tabliczki na szyi każdego z nich. Zatrzymując się przed Conanem, zadbał o to, by nie znaleźć się w zasięgu skutych rąk barbarzyńcy.
Conan pochylił głowę i wpatrzył się w tabliczkę, która zawisła na jego szerokiej piersi. Usiłował odczytać odwrócone litery, ale jego znajomość zingarańskiego pisma była daleka od doskonałości.
— Co tu pisze? — zapytał swojego towarzysza. Szczupły młodzieniec spojrzał na tabliczkę z ironicznym zainteresowaniem.
— „Conan Buntownik”. Moje gratulacje.
— A na twojej? — zaciekawił się Conan.
— „Wichrzyciel Santidio”. Nasi pozostali towarzysze to zbieranina złodziei i morderców oraz jeden wydawca.
— Wydawca? Znaczy donosiciel?
— Nie, nie donosiciel. Ten człeczyna przed nami miał nieszczęście wydrukować jedną z moich rozpraw, która kosztowała mnóstwo żółci naszego ukochanego króla Rimanendo.
— Oby ten twój ukochany król złapał dżumę od swoich sparszywiałych kochanków! — warknął Conan. — Zabiłem jednego z jego oficerów w uczciwej walce, której ten się dopraszał, a wedle prawa Rimanenda to bunt i morderstwo!
— Ach! — rozgorączkowane oczy Santidia spojrzały na Cymmerianina z szacunkiem. — Więc ty jesteś tym barbarzyńskim najemnikiem, który wypuścił flaki z dzielnego kapitana Rinnovy! Ta zaraza był pierwszym spośród rzeźników Korsta. Gdyby nie te powrozy, uścisnąłbym ci dłoń. Lud będzie dziś opłakiwać stratę dwóch bohaterów.
— Wy dwaj, dość tych pogaduszek! — warknął wartownik, zakładając pętle na ich karki. — Niedługo pożałujecie, że nie oszczędzaliście tchu!
„Tłum nie sprawia wrażenia pogrążonego w żałobie”, pomyślał Conan. Ze spokojem powiódł spojrzeniem po rozlewisku twarzy. Tam, gdzie spóźnialscy siłą pchali się do przodu, wybuchały kłótnie, okładano się pięściami. Spoglądając z góry na zakaprawione oczy i okrywające motłoch łachmany, Conan stwierdził, że wielu ze świeżo przybyłych gapiów równie dobrze mogłoby stać pod szubienicą. Zastanowił się posępnie, co skłoniło ich do oglądania egzekucji swoich kompanów.
Powitalny okrzyk z setek gardzieli przerwał rozmyślania Conana. Królewski kat w czarnej masce wszedł po stopniach szubienicy i odpowiedział na wrzask tłumu wdzięcznym ukłonem. Potem ruszył wzdłuż platformy, nadzorując przygotowania z sumiennością reżysera, doglądającego sceny i aktorów przed podniesieniem kurtyny. Na jego ustach widniał nieruchomy, gładki uśmiech, w którym kryła się subtelna aluzja do trawiącego go znudzenia. Conan widział taki sam uśmiech w dniu, kiedy królewski kat dokonywał łamania kołem.
Szorstki klekot koła zębatego sprawił, że Conan odwrócił spojrzenie. W tej samej chwili konopna pętla raptownie wgryzła się w jego gardło. Pod nadzorem kata strażnicy nawijali liny na siedem kołowrotów, naciągając je tak, aby skazańcy musieli wspiąć się na palce.
Pod maską zewnętrznej obojętności umysł Conana mocował się z beznadziejnością położenia. Aż do tej chwili nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że to wszystko dzieje się naprawdę. Przez cały czas tkwiła w nim nadzieja ocalenia, poczucie znieważonej sprawiedliwości i przekonanie, że jemu to się nie może przydarzyć. Od czasów dzieciństwa Conan niezliczoną ilość razy stawał twarzą w twarz ze śmiercią, ale zawsze się jej wymykał. To nauczyło go nią gardzić. Gdy pętla zacisnęła się na jego gardle, Conan musiał zwalczyć przypływ rozpaczy. Cymmeriańscy wojownicy umierali na palach Piktów bez jednego jęku. Dlatego Conan stał teraz wyprostpwany i wpatrywał się z pogardą w hałaśliwy motłoch.
— W imię jego królewskiej mości Rimanenda! — zawołał kat nad rozgwarem tłumu. — Niech wyrokom królewskiego sądu stanie się zadość!
Nagle zapadła cisza. Conan spostrzegł, że tłum wstrzymuje oddech, podobnie jak on. Przypominające sen milczenie ogarnęło skazańców na rusztowaniu.
Gdy kat zaczął kręcić pierwszym kołowrotem, rozległo się skrzypienie zębatki. Lina nawinęła się równo na poziomy walec. Lekko, jakby w magiczny sposób, pierwszy ze skazańców wzniósł się nad platformę szubienicy i zawisł pod belką. Jego szyja wygięła się nienaturalnie, głowa skręciła, a oczy i język wyszły na wierzch. Okowy na wierzgających nogach rozbrzmiały nagłym szczękiem — rozpoczął się pierwszy taniec.
Rozległo się przeciągłe westchnienie, a następnie rejwach chrapliwych okrzyków. To tłum wypuścił wstrzymany oddech i wybuchł zgiełkiem podniecenia.
Drugi skazaniec w szeregu rozszlochał się i począł rozpaczliwie wołać o łaskę. Pomruk gawiedzi zagłuszył jego okrzyki, po czym rozległ się chichot zapadki i pętla uniosła nieszczęśnika ku niebu, które się od niego odwróciło.
Otrząsając się z ponurego oszołomienia, z którym wpatrywał się w wierzgające nogami ludzkie marionetki, Conan zwrócił twarz w stronę tłumu. Za nim kat pełzał jak czarny pająk w sieci, zręcznie nastawiał koła zębate, po czym przechodził do kolejnego z kołowrotów. Znów rozległo się gaworzenie trybów i trzeci z tancerzy począł wić się w powietrzu.
„Jeszcze trzech, a później…”
Ale piekło nie czekało. Piekło zstąpiło na Platformę Taneczną.
Wtem po drugiej stronie placu rozbrzmiały okrzyki bólu i zgrozy, płaczliwe zawodzenie oraz przenikliwe rżenie spłoszonych koni. Najpierw z jednej, następnie z drugiej prowadzących na więzienny dziedziniec wąskich uliczek, na wyjący z przerażenia tłum zwaliły się kłęby dymu i płomieni.
Conan, do tej chwili całkowicie skupiony na niewzruszenie zbliżającej się do niego śmierci, zdumiony spojrzał na nagły wybuch paniki. Dwie płonące załadowane do pełna fury z sianem, ciągnięte przez oszalałe ze strachu konie, wjechały prosto w skłębiony tłum. Jeden rzut oka wystarczył Conanowi, by stwierdzić, że przed podpaleniem ktoś oblał sterty siana olejem skalnym. Gorejące zaprzęgi jak mściwe komety wryły się w przerażony motłoch na Platformie Tanecznej.
Gdy ogarnięty paniką tłum odwracał się, by nic nie rozumiejącymi oczami wpatrzeć się w rozpętany przed chwilą żywioł, zamieszanie zaczęło się również na szafocie.
Kątem oka Conan dostrzegł błysk stali, wylatującej z dłoni jednego z tych, którzy dopiero przed chwilą przepchnęli się do stóp szubienicy. Stojący przy kołowrocie czwartej ofiary kat patrzył właśnie na zamęt na placu, gdy rzucony nóż trafił go prosto w pierś. Na jego czarnej szacie wykwitła jeszcze ciemniejsza plama.
Kat poleciał w tył, nie wypuszczając jednak korby z zaciśniętej w śmiertelnym skurczu dłoni. Agonalne rzężenie i szczęk trybu zlały się ze sobą, gdy ciężar ciała osuwającego się oprawcy obrócił mechanizm, podrywając skazańca na wysokość, z której nie był on już w stanie dotknąć stopami desek. Kat króla Rimanendo wykonał swoją powinność nawet w chwili, gdy przyszła po niego śmierć. Sąsiad Conana jako pierwszy ochłonął z zaskoczenia.
— Mordermi! Mordermi! — wrzasnął rozradowany. — Mordermi, ty przeklęty bękarcie, kocham cię!
— Co się dzieje, Santidio? — zawołał Conan, przekrzykując zamęt u stóp szubienicy.
— To Mordermi! Ludzie Mordermiego! — wrzeszczał Santidio, usiłując uwolnić się od pętli. — Sandokazi go przekonała!
Conan wiedział, że Mordermi był najbezczelniejszym przedstawicielem bynajmniej nie małego przestępczego półświatka Kordawy. Jednak reszta triumfalnych okrzyków Santidia była dla barbarzyńcy niezrozumiała. Dość, że w ostatniej chwili została poczyniona desperacka próba ocalenia skazańców. Przyczyny, dla których starano się uratować mu życie, nie obchodziły Conana.
W jego gardło wrzynała się konopna pętla. Kat zaciągnął ją uprzednio do granic możliwości, tak że jego klient musiał chwytać powietrze stając na palcach. Conan uświadomił sobie, że jeśli ktoś go nie uwolni, to będzie zmuszony bezczynnie przyglądać się rozpętanemu pod szubienicą zamieszaniu.
Nadgarstki Conana były skute przed nim, ale łańcuch łączący je z kajdanami na nogach uniemożliwiał mu podniesienie rąk powyżej pasa. Barbarzyńca napiął swe potężne mięśnie, by rozerwać jedno z częściowo nadpiłowanych ogniw łańcucha. Lecz jego wysiłki natychmiast sparaliżowała zaciskająca się pętla.
Rozluźniwszy mięśnie dla zaczerpnięcia oddechu, Conan rzucił okiem na plac. Przez chwilę to, co widział, było rozmyte. Krew pulsowała boleśnie w skroniach. Obok Santidio tańczył na palcach i wrzeszczał jak szaleniec. Najwidoczniej ocalenie nie wymagało tak wyniosłej dumy jak egzekucja.
Bezmyślna ciżba roiła się w panice i miotała na boki, by umknąć przed rozszalałymi końmi i ich rydwanami ognia. Zaślepione przez ból i strach zwierzęta były w stanie jedynie rozpaczliwie gnać przed siebie. Szukając ucieczki przed ścigającymi je gorejącymi stosami, nie zważały na rozwrzeszczane ludzkie masy, pierzchające przed ich tratującymi kopytami. Przerażony motłoch ze ślepą furią pozbawionego głowy pytona wylewał się na wychodzące z dziedzińca ulice, depcząc tych, którzy mieli nieszczęście się potknąć. Zatrzymane przez napór rozgorączkowanej tłuszczy więzienne straże nie mogły utorować sobie drogi na Platformę Taneczną.
U stóp szubienicy łotrzykowie Mordermiego toczyli nierówną walkę z rozstawionymi tu przed egzekucją żołnierzami. Początkowe zaskoczenie i zamieszanie dało przewagę atakującym. Conan oszacował, że musi być ich około dwudziestu. W tym zamęcie nie sposób było ich dokładnie policzyć. To, że ktokolwiek miałby czelność usiłować ocalić któregoś ze złoczyńców, władze więzienia uważały najpewniej za niepodobieństwo. Teraz oblężeni wartownicy z rozpaczą bronili się przed niespodziewaną napaścią, a pomoc w żaden sposób nie mogła do nich dotrzeć.
Jednak zwróceni do szubienicy żołnierze skutecznie odpierali atak, stale zyskując na czasie. Nad samą platformą kołysały się leniwie trzy ciała, czwarte wierzgało szaleńczo cal nad jej powierzchnią, a trup kata szklistymi oczami wpatrywał się w trzech skazańców, którzy wciąż jeszcze stali pod konopnymi sznurami.
Jeden z napastników przedarł się przez szereg wartowników i pognał po stopniach szubienicy ku wyczekującym bezradnym skazańcom, Santidio wykrzyknął powitanie… i zaklął bezsilnie, gdy z kłębowiska poniżej wyskoczyła halabarda i odrąbała nogę niedoszłego wybawiciela poniżej kolana. Okaleczony mężczyzna wyjąc zatoczył się i spadł z szafotu.
— Santidio! — zagrzmiał Conan. — Wyciągnij ręce w moją stronę!
Mimo swego podniecenia, młodzieniec zrozumiał polecenie. Odwrócił się plecami do Conana i wyciągnął skrępowane nadgarstki w stronę jego skutych rąk. Wychylając się na tyle, na ile pozwalały ich pętle, byli w stanie zaledwie się dotknąć. Zaciskając zęby i lekceważąc dławicy go sznur, Conan szarpnął węzły na nadgarstkach swojego sąsiada. Supły były twarde, a silnie zawiązany sznur wrzynał się głęboko w ciało. Conan zaklął, gdy mocując się z nimi zerwał sobie paznokieć. W, skroniach pulsowała mu zgęstniała krew.
Mimo skupienia całej uwagi na opornych węzłach, do świadomości Conana doszedł wściekły krzyk:
— Zabić więźniów! Zabić więźniów!
Nie wiadomo, dlaczego wydano ten rozkaz; czy po to, aby udaremnić próbę ucieczki, czy też by zmusić niedoszłych wybawicieli do odwrotu. Wywalczywszy sobie drogę w kłębowisku walczących, na platformę wdrapał się zbryzgany krwią strażnik. Gdy dochodził już do skraju rusztowania, jakiś mężczyzna chwycił go za nogi i ściągnął na dół. Szczepieni ze sobą, zniknęli pod nogami walczących, dźgając się nawzajem sztyletami.
Conan ponownie wczepił się w nieustępliwe węzły. Wreszcie udało mu się je rozluźnić. Dzikim szarpnięciem zdarł je z nadgarstków Santidia, rozorywując sznurem żywe ciało.
Santidio krzyknął z bólu, ale w następnej chwili chwycił linę nad głową i podciągnął w górę. Pozwoliło mu to rozluźnić pętlę. Po krótkiej szarpaninie młodzieńcowi udało się zrzucić ją z karku. Opadł zdyszany na platformę.
— Uwolnij mnie! — krzyknął Conan. Do tej pory wartownik rozprawił się ze swoim przeciwnikiem i z powrotem wdrapał się na szafot niosąc podniesioną z ziemi halabardę. Santidio z łatwością mógłby zeskoczyć i zniknąć w panującym na dziedzińcu chaosie, ale miast tego przypadł do Conana, odwracając się plecami do szybko zbliżającego się wartownika.
— Zrób trochę luzu! — krzyknął do barbarzyńcy.
Conan dźwignął się na czubki palców. Santidiowi udało się poluzować pętlę na tyle, że zdołał przełożyć ją przez podbródek Cymmerianina.
Wartownik chciał przejść obok trzeciego z ocalałych skazańców i nadziać Santidia na szpic halabardy, lecz mijany mężczyzna szarpnął się do przodu i podstawił strażnikowi nogę. Ten zachwiał się, a odzyskawszy równowagę, obrócił na pięcie i wraził ostrze głęboko w pierś bezbronnego skazańca. Dało to pozostałym dwóm chwilę zwłoki, która wystarczyła, by Santidio przełożył sznur nad nosem Conana. Nie bacząc na to, że zdziera sobie skórę z czoła, Conan wyszarpnął głowę z pętli.
Rozwścieczony Santidio rzucił się na strażnika. Conanowi przywiodło to na myśl kota atakującego psa. Młodzieniec chwycił za drzewce halabardy, w chwili gdy wartownik wyszarpnął je spomiędzy żeber dzielnego nieszczęśnika. Nie zadając sobie trudu, by wyrwać broń z uścisku drobnego mężczyzny, niedźwiedziowaty wartownik po prostu skoczył na Santidia i rzucił go na deski platformy. Siadłszy okrakiem na jego piersiach, strażnik wgniótł drzewce halabardy w szyję młodzieńca, morderczym naciskiem pokonując jego rozpaczliwy opór.
Wolny od pętli, Conan miał wciąż skute ręce i nogi i żadnych szans na to, by przedrzeć się przez krąg wartowników. W momencie gdy Santidio padał, inny z wartowników oderwał się od zażartej potyczki u stóp szubienicy i ruszył, by pomóc swojemu towarzyszowi w zabijaniu więźniów.
Wszystkie swoje siły Conan skupił na wyzwoleniu się z żelaznych kajdanów. Całą moc ramion i nóg włożył w próbę rozerwania łańcucha łączącego jego kostki i nadgarstki. Masywne węzły mięśni spięły się na obnażonym torsie i barach oraz rozepchnęły ciasne nogawki postrzępionych skórzanych spodni. Żelazne okowy wpiły się w ciało rozrywając skórę. Jaskrawa krew od razu zmieszała się z potem ściekającym po naprężonym ciele. Przez grzmiący w uszach łomot uderzeń serca dobiegł barbarzyńcę odgłos kroków zbliżającego się wartownika.
Mięśnie przeciw żelazu. Coś musiało ustąpić. Słabsze okazało się żelazo.
Ogniwo łańcucha, nadżarte przez godziny wytrwałego szorowania o kamienie, pękło z raptownym zgrzytem. Siłą bezwładu wciąż skute ręce Conana wyskoczyły w górę.
To jednak wystarczyło, by ocalić mu życie. Gdy drugi ze strażników rzucił się na niego od tyłu, Conan odwrócił się i uskoczył na bok, zamachnąwszy się zerwanym łańcuchem jak biczem. Świszczący łańcuch trafił wartownika w twarz, miażdżąc kości policzkowe i wyrywając mu oczy. Żołnierz z przeraźliwym wrzaskiem zwalił się z rusztowania.
Conan skoczył w stronę pierwszego strażnika, zbyt zajętego duszeniem Santidia, by dostrzec niebezpieczeństwo. Barbarzyńca błyskawicznie owinął łańcuch dookoła szyi żołnierza i wparłszy kolano w jego plecy, szarpnął z całej mocy. Głowa wartownika oderwała się z mlaszczącym chrzęstem.
Chrapliwie chwytając dech zsiniały Santidio wytoczył się spod halabardy. Conan postawił go na nogi i podtrzymał. Rzucone na dziedziniec szybkie spojrzenie powiedziało mu, że zrobiło się nieco luźniej. W rzedniejącej ludzkiej ciżbie przez plac przepychała się kompania straży. Garstka strażników pod szubienicą starała się już tylko utrzymać przy życiu do czasu nadejścia posiłków, wybawiciele skazańców zaś okazywali coraz większą chętkę, by rozproszyć się i zmieszać z pierzchającym tłumem.
Na pustoszejący plac przeciw odpływającemu ludzkiemu strumieniowi wdarła się niewielka grupka konnych. Conan zobaczył, że kierują się w stronę szubienicy, wiodąc ze sobą osiodłane luzaki. W grzmocie kopyt torowali sobie drogę wśród tłuszczy, która nie zdradzała jakichkolwiek zamiarów poza pragnieniem wydostania się stąd z życiem.
— To Mordermi! — wychrypiał Santidio, wciąż nie mogąc odzyskać tchu. — Ma Mitrę! Sandokazi jedzie razem z nim! Prowadzą dla nas konie! Udało się!
— Jeżeli dotrą do nas, zanim zrobią to strażnicy — mruknął Conan podnosząc halabardę. Chwycił ją blisko ostrza i z całej siły zamachnął się, mierząc pomiędzy stopy. Ostrze topora trafiło w łańcuch kajdanów. Conan powtórzył cios. Ogniwo puściło, uwalniając jego kostki.
Barbarzyńca mruknął z zadowoleniem, po czym, wsparłszy koniec drzewca o szafot, nałożył na czubek ostrza jedno z nadtartych ogniw łańcucha pomiędzy nadgarstkami. Pchnął z całej siły. Przez chwilę wydawało się, że szpic albo drzewce nie wytrzyma, lecz za moment spojenie puściło i ogniwo rozgięło się.
Śmiejąc się chrapliwie, Conan oswobodził ręce i potrząsnął halabardą.
— Przyślijcie tu nowego kata! — wrzasnął donośnie — a powieszę go na jego własnych flakach!
Żaden ze strażników nie ruszył się, by odpowiedzieć na to wyzwanie.
— Santidio!
Conan drgnął. Głos wołający jego towarzysza należał do kobiety. Jechała na czele przedzierającej się przez tłum grupy konnych.
Spod jej czerwonego szala wypływała szeroka struga czarnych włosów.
— Sandokazi! Udało ci się! — wykrzyknął radośnie Santidio, gdy dziewczyna ściągnęła wodze, zatrzymując się pod szubienicą.
— Szybko! Kiedy dziedziniec się opróżni, nie zawahają się użyć łuczników! — słowa te padły z ust dowodzącego jeźdźcami. Conan uznał, iż właśnie to jest Mordermi. Osławiony zabijaka rzucił okiem na piątkę kołyszących się wisielców i zaklął:
— Na Mitrę! Mało brakowało, przyjacielu!
— Chodź, Conanie! — krzyknął Santidio. — Mamy wolnego konia!
Conanowi nie trzeba było powtarzać zaproszenia. Oddział łuczników właśnie wychodził z bramy więzienia. Wskoczywszy na siodło, barbarzyńca razem z pozostałymi pognał co koń wyskoczy przez Platformę Taneczną i dalej krętymi uliczkami Kordawy.
2
NORA
Choć nie minęło wiele lat, odkąd Conan opuścił dzikie wzgórza swojej rodzinnej Cymmerii, zdążył już przeżyć więcej przygód niż wielu dwakroć od niego starszych śmiałków. Młody barbarzyńca odwiedził większość dużych miast w hyboriańskich królestwach i nie były mu obce tamtejsze dzielnice zbrodni oraz występku. Był złodziejem w Zamorze, gdzie zyskał sławę najśmielszego mistrza kradzieży. Kordawska Nora była jednak miejscem jedynym w swoim rodzaju spośród wszystkich złodziejskich dzielnic, które miały co ludniejsze hyboriańskie miasta.
Sto lat wcześniej trzęsienie i pożoga zrównały z ziemią większość Kordawy, a jej część zatonęła w morzu. Potem dziesiątki tysięcy bezdomnych i pogorzelców w pocie czoła odbudowywały stolicę Zingary. Tam, gdzie zniszczenia były największe, całe kwartały miasta pozostawiono po prostu pogrzebane pod rumowiskami. Łatwiej było je zasypać, niż usunąć, a na powstałych w ten sposób placach stawiano nowe budynki i kładziono nowe ulice.
Wielu poszukujących dachu nad głową mieszkańców Kordawy nie czekało jednak na wybudowanie nowego miasta. Ryli oni pod rumowiskami, przekopując się do piwnic pogrzebanej starej stolicy. Pomimo niebezpieczeństwa zawałów poszerzano tunele, odkopywano i stemplowano stare ulice, oczyszczano z ziemi i wzmacniano sufity piwnic. Zachętą były przy tej okazji skarby. W miarę upływu lat stare miasto zaczęło niczym rak toczyć od spodu rozrastającą się nową Kordawę.
Od samego początku tę plątaninę pieczar okrzyknięto Norą. Nazwa ta była równie odpowiednia, jak nieunikniona. W Norze osiedlały się wyrzutki Kordawy. Żebracy i złamani przez życie, zwyrodnialcy i złodzieje. Łotrzy wszelkiego autoramentu bez obaw krążyli po pogrążonych w wiecznym mroku tunelach. Straże miejskie nie ważyły się wchodzić do Nory, a wysłani szpicle i donosiciele nigdy stamtąd nie wracali. Zwolnieni ze statków marynarze i żołnierze po wypłacie żołdy znikali w Norze w poszukiwaniu wszelkich rozrywek, jakie tylko mogły sobie wyśnić ich spaczone żądze. Na całym wybrzeżu Oceanu Zachodniego nie było bardziej zdeprawowanych jaskiń rozpusty niż te pod słonecznymi ulicami Kordawy. Mawiano, że żaden panteon demonów nie był zaludniony postaciami bardziej ponurymi i występnymi niż te, które można było spotkać Norze. Conan odwiedził już raz Norę w czasie swej krótkiej kariery w zingarańskiej armii. To, że wrócił stamtąd jedynie z koszmarnym kacem i sakwą odchudzoną przez własną niepohamowaną rozrzutność, świadczyło dobitnie na jego korzyść.
Tego dnia Conan po raz drugi zawitał w Norze. Na spienionym koniu, wraz ze swoimi nowymi towarzyszami wjechał w jeden z licznych tuneli prowadzących w podziemia starego miasta. Daleko za sobą pozostawili pościg. W Norze mogło ich ścigać choćby tysiąc strażników. Szansa złapania kogokolwiek była taka sama jak przy próbie pochwycenia śmiechu.
Było wczesne popołudnie. Światło słońca przesączało się przez świetliki i szyby wentylacyjne, by wspomóc rzadko rozmieszczone latarnie. W odróżnieniu od miasta na górze o tej porze tunele Nory były przeważnie opustoszałe. Nora była bowiem królestwem nocy, podobnie jak jej mieszkańcy byli stworzeniami ciemności.
Niektóre z winiarni i burdeli były jednak wciąż otwarte. Ladacznice o zmęczonych obliczach wystawały w wylotach mrocznych piwnic, wypatrując prostaków z rynku, którzy mogli zjawić się o tak wczesnej porze, by zakosztować zakazanych przyjemności. Płonące mdłym światłem latarnie rzucały żółte lśnienia na brudne chodniki. Palarnie opium i szulernie skrzętnie skrywały za zamkniętymi drzwiami maniakalne sny i emocje swoich klientów. Za zatrzaśniętymi wrotami domów publicznych ich lokatorki korzystały z łóżek, tylko po to, aby się wyspać. W pokątnych małych pokoikach złodzieje i zabójcy doznawali w snach takich wyrzutów sumienia, na jakie było ich stać. Conan ujrzał nagle wylewającą do rynsztoka wiadro pomyj znużoną sześciolatkę, którą za pierwszej swojej bytności widział na scenie tutejszego teatru, gdy zaspokajała chuć kuszyckiego karła.
Pod względem architektonicznym Nora była żywym muzeum. Miłośnik staroci w podziwie przystanąłby przed panoptikum wielowiekowych stiuków, kunsztownie kutych krat, rzeźb i witraży zdobiących wejścia do burdeli. Conan dostrzegał jedynie brud i rozkład oraz niezdarne wysiłki, mające na celu załatanie dziur w rozwalających się ścianach, których nie należało zostawiać własnemu losowi. Światło przesączające się przez świetliki przekształcało mrok w cienie o różnych odcieniach szarości. Szyby wentylacyjne nie radziły sobie z usuwaniem dławiących miazmatów rozkładu, dymu i ludzkiej żądzy.
Mniej więcej dwie stopy nad głową Conana wszechobecna powała zwisała jak bezgwiezdny, pokryty sadzą firmament dźwigający na sobie świat słońca i otwartej przestrzeni. Dziwacznie poprzepoławiane, częściowo odbudowane piwnice wspierały na sobie podstawy nowego miasta. Niektóre z tych pomieszczeń jak rakowate przerzuty łączyły się z piwnicami domów na powierzchni. Fundamenty nadziemnych budowli przypominały korzenie drzew wciskające się do starego grobowca. Conanowi przeszło przez głowę, że Nora to rzeczywiście grobowiec. Dla żywych…
Podczas jazdy Conan nie odzywał się do swoich towarzyszy. Nie było czasu na pogaduszki, gdy jak opętani gnali krętymi uliczkami Kordawy. Santidio poświadczył za niego, dzięki czemu Mordermi i pół tuzina jego towarzyszy przyjęło bez szemrania jego obecność. Sam Santidio był zbyt zajęty rozmową z Sandokazi i Mordermim, by o nim pomyśleć. Na razie więc barbarzyńca zadowalał się tym, że oddala się coraz bardziej od więziennego dziedzińca. Nie miał wątpliwości, że Santidio jest jego przyjacielem. To zaś, co łączyło tego wykształconego młodzieńca i najznamienitszego spośród wyjętych spod prawa kordawańczyków, było dla Conana zagadką mniej interesującą, niż jak zapewnić sobie wejście na pokład statku kierującego się ku bardziej przyjaznym brzegom.
Przed nimi w ścianie wąskiego tunelu rozpostarł się szereg mrocznych jam. Wyglądały na porzucone z dawien dawna, sądząc po zabitych deskami wylotach. Tunel kończył się ślepo na ceglanym murze. Mordermi i jego ludzie podjechali ku tej zaporze, jakby była ona jedynie cieniem na ich drodze. Conan nie okazał zdziwienia, gdy część muru osunęła się w dół, dając im przejście. Ledwie przejechali, ściana natychmiast wróciła na swoje miejsce. Do uszu barbarzyńcy doszedł cichy zgrzyt obracających się trybów i przeciwwag. Teraz pod końskimi kopytami, przez patynę kurzu można było dostrzec mozaiki, przedstawiające tańczące z delfinami morskie nimfy. Były to zapewne szczątki bogatego domostwa. Leżało tu sporo gruzu, a wkrótce pojawiła się tonąca w śmieciach fontanna.
Sklepienie, na którym sadza i wykwity saletry zastąpiły malowane obłoki i gwiazdy, podtrzymywały surowe ceglane kolumny. Gdzieś z bliska dochodził orzeźwiający oddech morza.
Dalej rozciągał się labirynt czegoś, co niegdyś było piwnicą jednego z najwspanialszych miejskich pałaców. Conan doszedł do wniosku, że ta budowla jest jedną z ruin, które widywało się przy podrzędniejszych ulicach nowego miasta. Światło wpadało przez rżnięte w diamentowy wzór zakurzone szyby, ukazując leżącą wzdłuż ścian masę beczek, bel i stert skradzionych dóbr.
W piwnicy znajdowało się około dwudziestu uzbrojonych po zęby ludzi. Jeszcze większa ich liczba wyległa z okolicznych zakamarków, witając jeźdźców okrzykami. Zza ceglanych filarów i kawałów sztukaterii wybiegła zgraja rozwrzeszczanych dzieciaków oraz paru wyrostków. Kilka ladacznic wychyliło się z okien i powitało przybyszów gwizdami. Mordermi oraz jego towarzysze zsiedli z koni, przekazując je chłopcom stajennym.
Conan uczynił to samo, przez cały czas czując na sobie baczne spojrzenia otaczających go ludzi.
Mordermi wzniósł ramiona wielkopańskim gestem i wykrzyknął ponad rozgwarem:
— Proszę o uwagę, szlachetni panowie! Proszę o uwagę! Wyprawiłem się dzisiejszego poranka, by wykraść królowi Rimanendo szubienicznego ptaszka. Król zaś okazał się nadspodziewanie szczodry. Ofiarował mi dwa ptaszki ze swojej monarszej klatki. Nie tylko zwrócił nam naszego uczonego brata Santidia, księcia polemistów…
W tym miejscu jego słowa zagłuszyły gwizdy i krzyki, a Santidio wykonał głęboki ukłon.
— Nie tylko Santidia — ciągnął Mordermi. — Król w swojej szczodrobliwości sprezentował nam także osławionego buntownika, Conana z Cymmerii, służącego do niedawna w najemnych wojskach Zingary, z którego ręki poniósł śmierć nie opłakiwany przez nikogo kapitan Rinnova!
Ludzie chłonęli w milczeniu słowa Mordermiego, po czym wybuchnęli hałaśliwym aplauzem. Mężczyźni wykrzykiwali gratulacje, przyglądając się życzliwie Conanowi. Kilku wysunęło się, by poklepać go po ramieniu i uścisnąć mu dłoń. Conan z pogodą przyjmował te wyrazy sympatii i podziwu. Był to rodzaj ludzi, jakich znał i lubił.
Sandokazi niespodziewanie podeszła do barbarzyńcy i przywarła doń kocim ruchem. Jej pocałunek był równie pełen żaru, co niespodziewany. Za moment dziewczyna odsunęła się nie mniej zwinnie.
— „Widziałam, jak walczyłeś — powiedziała Conanowi.— Santidio to mój brat. Zawsze będę pamiętać, co ci zawdzięczam.
Pomiędzy nich wszedł Mordermi.
— Dobrze, Conanie — powiedział lekkim tonem, ale uśmiech na jego ustach był nieco wymuszony. — Gdy skończysz całować moją panią, powinniśmy pomyśleć, jak zdjąć twoją żelazną biżuterię.
3
BIAŁA RÓŻA
Gdy dziewczyna dolała do kąpieli jeszcze jedno wiadro wrzątku, dookoła Conana uniósł się obłok pary. Wciśnięty w drewnianą wannę, nie mogąc uchylić się przed parzącą cieczą, barbarzyńca zaklął z pełnymi wina ustami i zamachnął się na dziewkę trzymanym w dłoni kurzym udkiem. Dziewczyna — Conan zdążył już zapomnieć, jak ma na imię — zaśmiała się gardłowo i przyklęknęła, by umyć mu plecy. Mydło śmierdziało siarką, ale jak zapewniał Santidio, miało ono skutecznie uwolnić Cymmerianina od więziennych wszy. Mokra koszula ciasno oblepiała bujne kształty