KARL EDWARD WAGNER CONAN I DROGA KROLÓW TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE ROAD OF KINGS PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ Dla LEIGH BRACKETT: … Pieśń Shannach zaś rozpływała się w ciszy, gdy ostatnie dzieci gór odchodziły na zawsze w noc. Wojna jest ojcem i królem wszechrzeczy; jednych czyni bogami, innych niewolnikami, jeszcze innych ludźmi wolnymi. HERAKLIT PROLOG W zapadłej ciszy rozbłysła jaskrawa jak diamenty stal. Dwa miecze zamigotały w zasnutym dymem kręgu bezlitosnych i rozjarzonych oczu. Oba ostrza zderzyły się gwałtownie, rozdzierając ciszę brzękiem gniewnej stali, po czym z gardeł obydwu walczących poczęły dobywać się urywane westchnienia. Przez krąg widzów przeszły stłumione pomruki. Oczy w mrocznych obliczach zapłonęły podnieceniem. Ostrze znów trafiło na ostrze. Śmierć namiętna i nieubłagana tańczyła radośnie na zderzających się mieczach. Dwu walczących mężczyzn nie łączyło nic poza zręcznością, z jaką posługiwali się swymi ostrzami. Pierwszy z nich, czterdziestoparoletni i częściej atakujący, szermował tak zręcznie, że było oczywiste, iż długi, prosty zingarański miecz nie jest bronią obcą jego dłoni. Pasma siwizny przetykały gładkie czarne włosy i krótko przystrzyżoną brodę, przystojną twarz zaś znaczyło kilka prostych blizn. Szramy były blade i stare, ponieważ już od wielu lat żadne ostrze nie dotknęło jego oblicza. Krótkie, obcisłe spodnie o barwie czerwonego wina i kaftan z najlepszego aksamitu opinały szczupłą sylwetkę o zwartej muskulaturze i swobodnej postawie. Na prawym naramienniku wygrawerowany był czarny orzeł — znak Harcowników Korsta, elitarnego pułku zingarańskiej armii, a poniżej lśniły bliźniacze złote gwiazdy, symbolizujące rangę kapitana. Drugi z walczących był znacznie młodszy. Miał niewiele więcej niż dwadzieścia lat, ale ciosy swojego przeciwnika parował z instynktownym wyczuciem, bardziej charakterystycznym dla doświadczonego weterana niż narwanego młodzieńca. Był znacznie potężniejszej budowy i nieco wyższy niż jego mający sześć stóp wzrostu przeciwnik. Obnażone masywne barki i szeroką pierś młodzieńca pokrywała ciemna opalenizna, rozjaśniona tu i ówdzie liniami blizn — pamiątkami bitew i potyczek, w których uczył się władać mieczem. Gdy robił wypad, jego czarna grzywa powiewała nad czołem, a błękitne oczy osadzone w twarzy o surowych rysach rozjarzały się mrocznym błyskiem. Miał na sobie skórzane spodnie barbarzyńcy z północy, a jego potężna ręka wydawała się bardziej pasować do ciężkiego topora niż wąskiego, półtoraręcznego miecza zingarańskiego jeźdźca. Walka toczyła się pośrodku kręgu ciasno stłoczonych żołnierzy. Większość gapiów nosiła szkarłatne i złote barwy Królewskiej Armii Zingary oraz znak Harcowników Korsta. Ramię w ramię z nimi stali ludzie z innych pułków oraz żołnierze w niejednolitych, pstrokatych strojach, podobnych do tego, który miał na sobie młodszy z walczących. Byli to najemnicy ze wszystkich krajów świata. Nad nimi wznosił się brązowy dach wojskowego namiotu. Prycze i pozostałe sprzęty leżały zepchnięte na bok, by nie zawadzać walczącym. Krąg żołnierzy o zastygłych w napięciu twarzach nie odrywał oczu od walczących mężczyzn. Fachowe spojrzenia dostrzegały wszystkie niuanse szermierki. Do niedawna namiot rozbrzmiewał okrzykami zachęty oraz gorączkową wymianą przekleństw i zakładów. To wszystko jednak ucichło, gdy rywale roztoczyli przed widzami zapierający dech w piersiach spektakl cięć i sztychów, zwodów i ripost. Zapanowało podniecenie zbyt wielkie, by mogło znaleźć ujście w słowach. Dzieląc napięcie walczących, widzowie wsłuchiwali się w każdy ich dech i czekali na tę jedną, fatalną omyłkę któregoś z przeciwników lub na chwilę, kiedy wyczerpią się siły jednego z nich. Obydwa miecze zasmakowały przed chwilą krwi. Płytkie, niegroźne cięcie na przedramieniu starszego mężczyzny broczyło czerwienią. Ostrze młodzieńca mimo zastawy zdołało dojść celu po ciosie, który prawie odłamał klingę od rękojeści. Młody mężczyzna krwawił z dwóch bruzd na lewym boku oraz głębszej rany pod barkiem, która zdawało się, pozbawiła go władzy w lewej ręce. Były to pamiątki po trzech sztychach, które przeszyłyby serce młodzieńca, gdyby jego odruchy były o mgnienie oka wolniejsze. Być może, widok broczących ran sprawił, że nozdrza starszego mężczyzny rozszerzyły się, a jego wąskie wargi skrzywiły w szyderczym uśmiechu. Z wiarą we własne siły, nieustępliwie dążył do zadania przeciwnikowi śmiertelnego pchnięcia. Młody najemnik nie uśmiechał się. Jego oczy płonęły gniewem, nie zaś bólem, choć bez wątpienia musiał go odczuwać. Ich ostrza ponownie skoczyły ku sobie, zwarły się i rozdzieliły. Nie zaprzestając ataku, zaledwie miecze oderwały się od siebie, kapitan znów uderzył. Pozwolił, by zbijający cios młodzieńca zepchnął mu ostrze w dół i podstępnym zwodem skierował je dookoła gardy przeciwnika, prosto w masywne mięśnie jego uda. Młodzieniec prychnął furią, uskakując przed ciosem. Jednak kolana ugięły się pod nim, zatoczył się i ledwie zdołał ustać. Jego rozpaczliwa kontra była niezgrabna i pozbawiona mocy. Pojedynek osiągnął finał. Krąg oczu trwał w najwyższym skupieniu. Sycąc się przez ułamek chwili absolutnym zainteresowaniem widzów, oficer zdecydował się zakończyć bój piorunującym pchnięciem w serce, z którego słynął. Młody mężczyzna wykorzystał cień nieuwagi rywala. Z półprzysiadu ciął w górę, dla dodania siły ciosowi chwytając długą rękojeść lewą ręką, dotychczas niby bezwładną. Czubek ostrza wbił się w krocze starszego mężczyzny i pomknął w górę brzucha. Kapitan poleciał w tył, gubiąc rozprute trzewia. Nim padł, miecz barbarzyńcy zdołał jeszcze przebić mu płuca. Z wielu piersi wyrwało się długie westchnienie niedowierzania, a potem bezładne okrzyki zaskoczenia. Z klepiska namiotu kapitan patrzył na żołnierzy mętniejącym spojrzeniem. Opuściwszy ramiona młodzieniec również zwrócił gorejący wzrok na krąg gapiów. Przez chwilę nikt się nie poruszył, po czym mężczyzna na polanie zadrżał w ostatnim spazmie. Śmiertelne rzężenie utonęło w nagłym zgiełku okrzyków, przekleństw oraz brzęku monet. Młodzieniec opuścił skrwawiony czubek miecza na podłogę i ciężko wsparł się na rękojeści. Jaskrawa krew wypłynęła z jego uda, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku prócz chrapliwego wciągnięcia powietrza w płuca. Zawahał się, a dłonie zacisnął kurczowo na rękojeści miecza. Siły opuszczały barbarzyńcę. Dwóch jego przyjaciół najemników, z kiesami spęczniałymi od wygranych właśnie monet, pośpieszyło, by go podtrzymać. Oczy młodzieńca zapłonęły dziko nieposkromioną żądzą walki i przygasły, gdy rozpoznał swoich towarzyszy. Zatoczył się na nich bez sił. Trzeci najemnik wydobył zza pazuchy pasmo płóciennego bandaża i począł opatrywać ranę na udzie młodzieńca. Zgiełk nagle przycichł do stłumionego szmeru. Żołnierze przestali dzielić wygrane sumy i zaczęli cofać się z lękiem. Za moment ktoś zawołał półgłosem: — Generał Korst! Młodzieniec uniósł głowę i hardo spojrzał w lukę tworzącą się w ludzkim kręgu. W asyście kilku oficerów generał Korst, głównodowodzący Królewskiej Armii Zingary, wmaszerował dumnie do namiotu. Połyskujące niebieskoczarne włosy i śniada cera krępego, niewysokiego mężczyzny świadczyły o domieszce szemickiej krwi w jego żyłach. To, że syn ladacznicy z wojskowego taboru i jednego z tysięcy żołnierzy, którym sprzedawała się jego matka, osiągnął generalski stopień w ceniącej szlacheckie pochodzenie Zingarze, aż nadto dowodziło militarnych talentów Korsta. Oczy generała zwęziły się, gdy utkwił wzrok w wypatroszonych zwłokach. W zamyśleniu pogładził swą starannie przystrzyżoną bródkę. — Ach, kapitanie Rinnova! Tak więc wreszcie skrzyżowałeś ostrze z kimś, kto cię przewyższył? Nie był to elegancki cios w serce, prawda, ale mimo całej jego toporności jesteś i tak zupełnie martwy. Generał zwrócił wzrok na rannego barbarzyńcę. Nieruchome spojrzenie generała sprawiło, że ci, którzy podtrzymywali młodzieńca, cofnęli się. Ten zatoczył się, pozbawiony ich oparcia, ale zdołał utrzymać się na nogach i odpowiedział Korstowi równie dumnym spojrzeniem. — To twoje ostrze wypruło trzewia z kapitana Rinnovy? — Tak, zabiłem go — mruknął młodzieniec — ale w uczciwej walce. Proszę spytać kogokolwiek, generale. Generał Korst pokiwał głową. — Trudno uwierzyć, że jest ktoś, kto skrzyżował ostrza z kapitanem Rinnovą i może się tym szczycić za życia. Tak, więc dokonał tego barbarzyński najemnik… Jak się nazywasz? — Conan. — Z północnych, barbarzyńskich krain, jak wnoszę z twego akcentu? — Jestem Cymmerianinem. — Co z jego ranami? — te słowa skierowane były do towarzyszy Conana, którzy rozglądając się nerwowo, usilnie stawali się wtopić w tło. — Cięcia na żebrach są płytkie, a rana ramienia czysta. Stracił dużo krwi z uda, ale ostrze minęło tętnicę. — Dobrze — generał Korst skinął głową swoim ludziom. — Dożyje więc szubienicy. O cokolwiek się pokłóciliście, Conanie z Cymmerii, wiedz, że najemny żołnierz nie ma prawa zaszlachtować oficera Królewskiej Armii Zingary. Conan ryknął, szarpnął się w stronę Korsta, ale pomiędzy nich wkroczyli Harcownicy. Zdołał zabić dwóch z nich, zanim reszta pobiła go pałkami do nieprzytomności. — Szkoda dobrego rębajły — mruknął do siebie Korst, gdy odciągano nieprzytomnego Conana. — Ale tych barbarzyńców z północy trzeba nauczyć dyscypliny. 1 PLATFORMA TANECZNA Południowe słońce świeciło jaskrawo, zbyt jaskrawo dla oczu, które od wielu dni nie oglądały żadnego światła poza migotliwymi pochodniami więziennych straży. Łaskawszy byłby szary poranek, ale nie był to dzień łaski. Ustawieni w szereg skazańcy, zaciskając mocno powieki, postępowali niepewnie w stronę czekającej na nich szubienicy. Gdy znaleźli się w połowie więziennego dziedzińca, byli już w stanie dostrzec kołyszące się pętle i podnieconą gawiedź. Zmrużywszy oczy, Conan wpatrywał się w rysującą się na tle słońca czarną krechę szubienicy i siedem konopnych pętli zwieszających się niczym pajęczyna. W nozdrzach czuł słodkawy odór rozkładających się zwłok, który bił od zrzuconych na ziemię opuchłych ciał siedmiu zbrodniarzy straconych w ubiegłym tygodniu. Zgodnie z zingarańskim obyczajem wisielcy mieli kołysać się na belce, dopóki w tańcu śmierci nie zmienią ich nowi skazańcy. Smród gnijącego ścierwa zlewał się z wonią potu zgromadzonego tłumu. W plecy Conana uderzyło drzewce halabardy. — Ruszaj się, przynęto dla kruków! — warknął więzienny strażnik. Conan wyrzucił z siebie jadowite przekleństwo i powlókł się dalej. Nie ogolony i nie ostrzyżony, z rękami i nogami skutymi ciężkimi łańcuchami, barbarzyńca mimo wszystko szedł z godnością. Miesiąc spędzony w lochach Kordawy pozwolił wygoić się jego ranom, choć więcej było w tym zasługi jego nieujarzmionej żywotności niż troski strażników. Ta sama żywotność pozwoliła mu bez utraty ducha znieść poniżenie. Jak schwytane dzikie zwierzę, Conan lizał swoje rany i wyczekiwał sposobności, by wyrwać się z niewoli. Ukradkiem, bacząc, by zgrzyt nie ostrzegł strażników, przez długie nocne godziny tarł ogniwami kajdan o kamienie. Nie zastanawiał się nad tym, że gdyby uwolnił się od łańcuchów, drogę do wolności zagradzałyby mu jeszcze żelazne pręty w drzwiach celi oraz czujni strażnicy na zewnątrz. Tym martwiłby się dopiero potem. Jedynym pragnieniem Conana było zyskać szansę na wyrwania się na wolność i zemszczenie na Korście bez względu na to, jak mała byłaby ta szansa. Taka możliwość się jednak nie pojawiła. Nawet teraz, idąc na szubienicę, Cymmerianin gniewnym wzrokiem rozglądał się po zatłoczonym placu, wszystkimi siłami umysłu szukając jakiegoś sposobu na oszukanie kata. W ten targowy dzień więzienny dziedziniec — Platforma Taneczna, jak nazwano go w Kordawie, roił się od gapiów. Co tydzień ludzie spływali z przyległych wsi i miasteczek tu, do stolicy Zingary, by zapełnić rynek targowy straganami z rolniczymi płodami, rybami, egzotycznymi smakołykami znad Oceanu Zachodniego i wyrobami miejskich cechów. Czyż można wyobrazić sobie lepszą rozrywkę po poranku spędzonym na zawziętym targowaniu się, niż przerwa na darmowe katowskie przedstawienie na Platformie Tanecznej? Falujące morze przepoconych ciał, uniesione w górę twarze… Wszystkie oczy patrzyły na siedmiu przestępców prowadzonych przez ciżbę w stronę szubienicy. Siedmiu ludzi, którzy mieli dla nich zatańczyć… Tłum nie był wrogi, ale i nie okazywał współczucia. Panował nastrój oczekiwania i zniecierpliwienia. Wielogłowa ludzka bestia nie zamierzała podnieść swych tysięcznych ramion, by wyrwać skazanych przeznaczeniu. Już prędzej wyłaby rozwścieczona, gdyby odmówiono jej oczekiwanej rozrywki. Krążący w tłumie przekupnie i znachorzy zachwalali gardłowymi okrzykami swoje towary. Mniej rzucający się w oczy kieszonkowcy i złodziejaszkowie grasowali czujnie jak szakale. Przenośne kociołki roztaczały wokół zapach gotowanego mięsa i warzyw, przypominając Conanowi, że od ubiegłego dnia nie miał nic w ustach. „Nie będziemy marnować dobrego żarcia dla szubieniczników!” — rzucił szyderczo nadzorca, gdy dziś o świcie zjawił się ze swoimi kompanami w celi barbarzyńcy. Kosztowało to strażnika dwa zęby, kiedy odkuto Conana od ściany. Cios drzewca halabardy w brzuch natychmiast pozbawił Cymmerianina oddechu. „Za to — przyobiecał wartownik, spluwając krwawą pianą na zsiniałą twarz Conana — powieszą cię jako ostatniego! Napatrzysz się, jak tamte szczury będą wierzgać na sznurach! A kiedy ciebie równiutko wywindujemy do góry, będziesz mógł nam pokazać wszystkie nowe kroki, których nauczysz się od swoich towarzyszy”. Pozostałych więźniów rozkuto częściowo z kajdan. Ręce skrępowano im za plecami, pozostawiając tylko łańcuchy na nogach. Obawiając się nieobliczalnego szału barbarzyńcy, strażnicy nie zdjęli mu z nadgarstków więziennych okowów. Tak więc Conan musiał iść na śmierć całkowicie spętany grubym żelastwem. Z barbarzyńskim spokojem Conan pogodził się z myślą, że trzeba będzie umrzeć z godnością, jeżeli los nie okaże łaski. Wolał sam podejść do szubienicy, nim by miano go tam zawlec siłą. To, że w chwili gdy szedł na śmierć, w brzuchu burczało z głodu, było jeszcze jedną obelgą dołączoną do wielu poprzednich. Cymmerianin pamiętał je wszystkie i nie porzucił myśli o zemście nawet w chwili, gdy większość ludzi błagałaby swoich bogów o miłosierdzie. Trupi smród stał się silniejszy. Siedmiu nieboszczyków leżących koło szubienicy wpatrywało się w niebo pustymi oczodołami. Kruki nieźle pożywiły się na ich twarzach, uniemożliwiając rozpoznanie zwłok. Pojawili się znachorzy i szarlatani handlujący pamiątkami z wcześniejszych egzekucji. Gromadka dzieciaków okładała się pięściami i chichotała, pchając się do przodu, by mieć lepszy widok. — Kupcie, dziewczyny, włosy wisielca — zachęcał kramarz, potrząsając przed oczami podlotków wyprawionym skalpem. — Chłopcy oszaleją dla was, jak je sobie przypniecie na sercu. Z piskliwym śmiechem dziewczęta cofnęły się w tłum. — Trupia ręka! Kto da więcej? — równocześnie pod szubienicy nastąpił cios siekiery i surowiec na następny amulet powędrował do płóciennego woreczka. — Ręka powieszonego mordercy! — zachwalał przekupień, podnosząc jak najwyżej zasuszoną pięść. — Trupi tłuszcz na świece! Szukacie ukrytego skarbu? Takiej właśnie świecy wam trzeba! Kto da srebro, żeby znaleźć złoto? — Nasienie nieboszczyka! — zachwalał jeszcze inny, potrząsając małą fiolką. — Śmiertelny wytrysk Vulosisa, sławnego mordercy i gwałciciela! Mężczyźni! Wigor młodego ogiera może wypełnić wasze ciało. Panie! Przywróćcie waszym małżonkom namiętność młodego byczka! Nasienie wisielca! Kto kupuje?! Przez cały ten rozgardiasz szli główni aktorzy porannego przedstawienia. Tłum rozstępował się przed ostrzami halabard, by dać im przejście. Tysiące ludzi wyginało szyje i wytrzeszczało oczy, by przyjrzeć się szmacianym kostiumom i skołtunionym głowom siedmiu członków baletowej trupy. Ojcowie brali synów na ramiona, by mieli lepszy widok. Spóźnialscy łokciami torowali sobie drogę wśród ciżby, zapychającej sobie gardła pieczonym mięsem, gronami owoców i kawałkami chleba. Liczne ręce czujnie przyciskały do ciała sakwy i kiesy. Gdy skazańcy dotarli do szubienicy, otoczyła ich rozbawiona grupka śpiewających i tańczących dzieci. Przekupnie przestali zachwalać swoje towary. Wszyscy zwrócili się w stronę szafotu, czekając na początek ponurego dramatu, który widzieli już wielokrotnie. Wspinanie się po stopniach wiodących na pomost szubienicy ze skrępowanymi na plecach rękami to niełatwe zadanie, ale wartownicy ochoczo poganiali skazańców drzewcami halabard. Mężczyzna idący przed Conanem potknął się i nie zdołał odzyskać równowagi. Starającego się powstać skazańca ukłuło ostrze halabardy. Conan, który miał ręce skute z przodu, sięgnął tak daleko, jak pozwolił mu na to łańcuch, chwycił niewysokiego mężczyznę za kaftan i dźwignął go w górę. Nie zwracając uwagi na szydercze okrzyki wartowników i śmiech motłochu, razem wspięli się na szafot. — Dziękuję — mruknął towarzysz Conana. Wydawał się jego rówieśnikiem. Był szczupłej budowy ciała, miał arystokratyczne rysy i ciemne oczy, w których czaiła się gorączka. — Prawdę mówiąc, nie bardzo jest za co — zauważył Conan. — Nawet coś takiego chciałoby się zrobić godnością — odpowiedział tamten i krzywiąc się z niesmakiem, wskazał wzrokiem dwóch przestępców, stojących na początku szeregu. Jeden z nich mdlał co chwila i musiał być podtrzymywany przez strażników, a drugi zanosił się płaczliwymi błaganiami o łaskę, niepomny na szyderstwa tłumu. — Niech ci, którzy podejmą po nas walkę, widzą, że bez drżenia oddajemy życie za słuszną sprawę — stwierdził dobitnie sąsiad Conana. Cymmerianin zastanowił się, do kogo skierowane były te dzielne słowa. W końcu uznał, że młodzieniec mówi do siebie. Stali teraz na długim, wąskim pomoście. Twarze tłumu znajdowały się nieco poniżej ich stóp. Potężne wsporniki na obydwu końcach pomostu podtrzymywały masywną belkę nad ich głowami. Mogła ona wytrzymać znacznie więcej niż siedmiu skazańców. Każda z czekających na żer pętli przewleczona była przez żelazny pierścień, a drugi koniec liny nawinięto na kołowrót z kołem zębatym i zapadką. Nie było co liczyć na upadek z wysoka i rychłą śmierć od złamania karku. To dlatego szafot nazywano Platformą Taneczną. Tych, których dosięgła zingarańska sprawiedliwość, powoli dźwigano w górę, by miotali się i wierzgali nogami aż do wyzionięcia ducha. Ponury strażnik, przechodząc wzdłuż szeregu skazańców, zawieszał tabliczki na szyi każdego z nich. Zatrzymując się przed Conanem, zadbał o to, by nie znaleźć się w zasięgu skutych rąk barbarzyńcy. Conan pochylił głowę i wpatrzył się w tabliczkę, która zawisła na jego szerokiej piersi. Usiłował odczytać odwrócone litery, ale jego znajomość zingarańskiego pisma była daleka od doskonałości. — Co tu pisze? — zapytał swojego towarzysza. Szczupły młodzieniec spojrzał na tabliczkę z ironicznym zainteresowaniem. — „Conan Buntownik”. Moje gratulacje. — A na twojej? — zaciekawił się Conan. — „Wichrzyciel Santidio”. Nasi pozostali towarzysze to zbieranina złodziei i morderców oraz jeden wydawca. — Wydawca? Znaczy donosiciel? — Nie, nie donosiciel. Ten człeczyna przed nami miał nieszczęście wydrukować jedną z moich rozpraw, która kosztowała mnóstwo żółci naszego ukochanego króla Rimanendo. — Oby ten twój ukochany król złapał dżumę od swoich sparszywiałych kochanków! — warknął Conan. — Zabiłem jednego z jego oficerów w uczciwej walce, której ten się dopraszał, a wedle prawa Rimanenda to bunt i morderstwo! — Ach! — rozgorączkowane oczy Santidia spojrzały na Cymmerianina z szacunkiem. — Więc ty jesteś tym barbarzyńskim najemnikiem, który wypuścił flaki z dzielnego kapitana Rinnovy! Ta zaraza był pierwszym spośród rzeźników Korsta. Gdyby nie te powrozy, uścisnąłbym ci dłoń. Lud będzie dziś opłakiwać stratę dwóch bohaterów. — Wy dwaj, dość tych pogaduszek! — warknął wartownik, zakładając pętle na ich karki. — Niedługo pożałujecie, że nie oszczędzaliście tchu! „Tłum nie sprawia wrażenia pogrążonego w żałobie”, pomyślał Conan. Ze spokojem powiódł spojrzeniem po rozlewisku twarzy. Tam, gdzie spóźnialscy siłą pchali się do przodu, wybuchały kłótnie, okładano się pięściami. Spoglądając z góry na zakaprawione oczy i okrywające motłoch łachmany, Conan stwierdził, że wielu ze świeżo przybyłych gapiów równie dobrze mogłoby stać pod szubienicą. Zastanowił się posępnie, co skłoniło ich do oglądania egzekucji swoich kompanów. Powitalny okrzyk z setek gardzieli przerwał rozmyślania Conana. Królewski kat w czarnej masce wszedł po stopniach szubienicy i odpowiedział na wrzask tłumu wdzięcznym ukłonem. Potem ruszył wzdłuż platformy, nadzorując przygotowania z sumiennością reżysera, doglądającego sceny i aktorów przed podniesieniem kurtyny. Na jego ustach widniał nieruchomy, gładki uśmiech, w którym kryła się subtelna aluzja do trawiącego go znudzenia. Conan widział taki sam uśmiech w dniu, kiedy królewski kat dokonywał łamania kołem. Szorstki klekot koła zębatego sprawił, że Conan odwrócił spojrzenie. W tej samej chwili konopna pętla raptownie wgryzła się w jego gardło. Pod nadzorem kata strażnicy nawijali liny na siedem kołowrotów, naciągając je tak, aby skazańcy musieli wspiąć się na palce. Pod maską zewnętrznej obojętności umysł Conana mocował się z beznadziejnością położenia. Aż do tej chwili nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że to wszystko dzieje się naprawdę. Przez cały czas tkwiła w nim nadzieja ocalenia, poczucie znieważonej sprawiedliwości i przekonanie, że jemu to się nie może przydarzyć. Od czasów dzieciństwa Conan niezliczoną ilość razy stawał twarzą w twarz ze śmiercią, ale zawsze się jej wymykał. To nauczyło go nią gardzić. Gdy pętla zacisnęła się na jego gardle, Conan musiał zwalczyć przypływ rozpaczy. Cymmeriańscy wojownicy umierali na palach Piktów bez jednego jęku. Dlatego Conan stał teraz wyprostpwany i wpatrywał się z pogardą w hałaśliwy motłoch. — W imię jego królewskiej mości Rimanenda! — zawołał kat nad rozgwarem tłumu. — Niech wyrokom królewskiego sądu stanie się zadość! Nagle zapadła cisza. Conan spostrzegł, że tłum wstrzymuje oddech, podobnie jak on. Przypominające sen milczenie ogarnęło skazańców na rusztowaniu. Gdy kat zaczął kręcić pierwszym kołowrotem, rozległo się skrzypienie zębatki. Lina nawinęła się równo na poziomy walec. Lekko, jakby w magiczny sposób, pierwszy ze skazańców wzniósł się nad platformę szubienicy i zawisł pod belką. Jego szyja wygięła się nienaturalnie, głowa skręciła, a oczy i język wyszły na wierzch. Okowy na wierzgających nogach rozbrzmiały nagłym szczękiem — rozpoczął się pierwszy taniec. Rozległo się przeciągłe westchnienie, a następnie rejwach chrapliwych okrzyków. To tłum wypuścił wstrzymany oddech i wybuchł zgiełkiem podniecenia. Drugi skazaniec w szeregu rozszlochał się i począł rozpaczliwie wołać o łaskę. Pomruk gawiedzi zagłuszył jego okrzyki, po czym rozległ się chichot zapadki i pętla uniosła nieszczęśnika ku niebu, które się od niego odwróciło. Otrząsając się z ponurego oszołomienia, z którym wpatrywał się w wierzgające nogami ludzkie marionetki, Conan zwrócił twarz w stronę tłumu. Za nim kat pełzał jak czarny pająk w sieci, zręcznie nastawiał koła zębate, po czym przechodził do kolejnego z kołowrotów. Znów rozległo się gaworzenie trybów i trzeci z tancerzy począł wić się w powietrzu. „Jeszcze trzech, a później…” Ale piekło nie czekało. Piekło zstąpiło na Platformę Taneczną. Wtem po drugiej stronie placu rozbrzmiały okrzyki bólu i zgrozy, płaczliwe zawodzenie oraz przenikliwe rżenie spłoszonych koni. Najpierw z jednej, następnie z drugiej prowadzących na więzienny dziedziniec wąskich uliczek, na wyjący z przerażenia tłum zwaliły się kłęby dymu i płomieni. Conan, do tej chwili całkowicie skupiony na niewzruszenie zbliżającej się do niego śmierci, zdumiony spojrzał na nagły wybuch paniki. Dwie płonące załadowane do pełna fury z sianem, ciągnięte przez oszalałe ze strachu konie, wjechały prosto w skłębiony tłum. Jeden rzut oka wystarczył Conanowi, by stwierdzić, że przed podpaleniem ktoś oblał sterty siana olejem skalnym. Gorejące zaprzęgi jak mściwe komety wryły się w przerażony motłoch na Platformie Tanecznej. Gdy ogarnięty paniką tłum odwracał się, by nic nie rozumiejącymi oczami wpatrzeć się w rozpętany przed chwilą żywioł, zamieszanie zaczęło się również na szafocie. Kątem oka Conan dostrzegł błysk stali, wylatującej z dłoni jednego z tych, którzy dopiero przed chwilą przepchnęli się do stóp szubienicy. Stojący przy kołowrocie czwartej ofiary kat patrzył właśnie na zamęt na placu, gdy rzucony nóż trafił go prosto w pierś. Na jego czarnej szacie wykwitła jeszcze ciemniejsza plama. Kat poleciał w tył, nie wypuszczając jednak korby z zaciśniętej w śmiertelnym skurczu dłoni. Agonalne rzężenie i szczęk trybu zlały się ze sobą, gdy ciężar ciała osuwającego się oprawcy obrócił mechanizm, podrywając skazańca na wysokość, z której nie był on już w stanie dotknąć stopami desek. Kat króla Rimanendo wykonał swoją powinność nawet w chwili, gdy przyszła po niego śmierć. Sąsiad Conana jako pierwszy ochłonął z zaskoczenia. — Mordermi! Mordermi! — wrzasnął rozradowany. — Mordermi, ty przeklęty bękarcie, kocham cię! — Co się dzieje, Santidio? — zawołał Conan, przekrzykując zamęt u stóp szubienicy. — To Mordermi! Ludzie Mordermiego! — wrzeszczał Santidio, usiłując uwolnić się od pętli. — Sandokazi go przekonała! Conan wiedział, że Mordermi był najbezczelniejszym przedstawicielem bynajmniej nie małego przestępczego półświatka Kordawy. Jednak reszta triumfalnych okrzyków Santidia była dla barbarzyńcy niezrozumiała. Dość, że w ostatniej chwili została poczyniona desperacka próba ocalenia skazańców. Przyczyny, dla których starano się uratować mu życie, nie obchodziły Conana. W jego gardło wrzynała się konopna pętla. Kat zaciągnął ją uprzednio do granic możliwości, tak że jego klient musiał chwytać powietrze stając na palcach. Conan uświadomił sobie, że jeśli ktoś go nie uwolni, to będzie zmuszony bezczynnie przyglądać się rozpętanemu pod szubienicą zamieszaniu. Nadgarstki Conana były skute przed nim, ale łańcuch łączący je z kajdanami na nogach uniemożliwiał mu podniesienie rąk powyżej pasa. Barbarzyńca napiął swe potężne mięśnie, by rozerwać jedno z częściowo nadpiłowanych ogniw łańcucha. Lecz jego wysiłki natychmiast sparaliżowała zaciskająca się pętla. Rozluźniwszy mięśnie dla zaczerpnięcia oddechu, Conan rzucił okiem na plac. Przez chwilę to, co widział, było rozmyte. Krew pulsowała boleśnie w skroniach. Obok Santidio tańczył na palcach i wrzeszczał jak szaleniec. Najwidoczniej ocalenie nie wymagało tak wyniosłej dumy jak egzekucja. Bezmyślna ciżba roiła się w panice i miotała na boki, by umknąć przed rozszalałymi końmi i ich rydwanami ognia. Zaślepione przez ból i strach zwierzęta były w stanie jedynie rozpaczliwie gnać przed siebie. Szukając ucieczki przed ścigającymi je gorejącymi stosami, nie zważały na rozwrzeszczane ludzkie masy, pierzchające przed ich tratującymi kopytami. Przerażony motłoch ze ślepą furią pozbawionego głowy pytona wylewał się na wychodzące z dziedzińca ulice, depcząc tych, którzy mieli nieszczęście się potknąć. Zatrzymane przez napór rozgorączkowanej tłuszczy więzienne straże nie mogły utorować sobie drogi na Platformę Taneczną. U stóp szubienicy łotrzykowie Mordermiego toczyli nierówną walkę z rozstawionymi tu przed egzekucją żołnierzami. Początkowe zaskoczenie i zamieszanie dało przewagę atakującym. Conan oszacował, że musi być ich około dwudziestu. W tym zamęcie nie sposób było ich dokładnie policzyć. To, że ktokolwiek miałby czelność usiłować ocalić któregoś ze złoczyńców, władze więzienia uważały najpewniej za niepodobieństwo. Teraz oblężeni wartownicy z rozpaczą bronili się przed niespodziewaną napaścią, a pomoc w żaden sposób nie mogła do nich dotrzeć. Jednak zwróceni do szubienicy żołnierze skutecznie odpierali atak, stale zyskując na czasie. Nad samą platformą kołysały się leniwie trzy ciała, czwarte wierzgało szaleńczo cal nad jej powierzchnią, a trup kata szklistymi oczami wpatrywał się w trzech skazańców, którzy wciąż jeszcze stali pod konopnymi sznurami. Jeden z napastników przedarł się przez szereg wartowników i pognał po stopniach szubienicy ku wyczekującym bezradnym skazańcom, Santidio wykrzyknął powitanie… i zaklął bezsilnie, gdy z kłębowiska poniżej wyskoczyła halabarda i odrąbała nogę niedoszłego wybawiciela poniżej kolana. Okaleczony mężczyzna wyjąc zatoczył się i spadł z szafotu. — Santidio! — zagrzmiał Conan. — Wyciągnij ręce w moją stronę! Mimo swego podniecenia, młodzieniec zrozumiał polecenie. Odwrócił się plecami do Conana i wyciągnął skrępowane nadgarstki w stronę jego skutych rąk. Wychylając się na tyle, na ile pozwalały ich pętle, byli w stanie zaledwie się dotknąć. Zaciskając zęby i lekceważąc dławicy go sznur, Conan szarpnął węzły na nadgarstkach swojego sąsiada. Supły były twarde, a silnie zawiązany sznur wrzynał się głęboko w ciało. Conan zaklął, gdy mocując się z nimi zerwał sobie paznokieć. W, skroniach pulsowała mu zgęstniała krew. Mimo skupienia całej uwagi na opornych węzłach, do świadomości Conana doszedł wściekły krzyk: — Zabić więźniów! Zabić więźniów! Nie wiadomo, dlaczego wydano ten rozkaz; czy po to, aby udaremnić próbę ucieczki, czy też by zmusić niedoszłych wybawicieli do odwrotu. Wywalczywszy sobie drogę w kłębowisku walczących, na platformę wdrapał się zbryzgany krwią strażnik. Gdy dochodził już do skraju rusztowania, jakiś mężczyzna chwycił go za nogi i ściągnął na dół. Szczepieni ze sobą, zniknęli pod nogami walczących, dźgając się nawzajem sztyletami. Conan ponownie wczepił się w nieustępliwe węzły. Wreszcie udało mu się je rozluźnić. Dzikim szarpnięciem zdarł je z nadgarstków Santidia, rozorywując sznurem żywe ciało. Santidio krzyknął z bólu, ale w następnej chwili chwycił linę nad głową i podciągnął w górę. Pozwoliło mu to rozluźnić pętlę. Po krótkiej szarpaninie młodzieńcowi udało się zrzucić ją z karku. Opadł zdyszany na platformę. — Uwolnij mnie! — krzyknął Conan. Do tej pory wartownik rozprawił się ze swoim przeciwnikiem i z powrotem wdrapał się na szafot niosąc podniesioną z ziemi halabardę. Santidio z łatwością mógłby zeskoczyć i zniknąć w panującym na dziedzińcu chaosie, ale miast tego przypadł do Conana, odwracając się plecami do szybko zbliżającego się wartownika. — Zrób trochę luzu! — krzyknął do barbarzyńcy. Conan dźwignął się na czubki palców. Santidiowi udało się poluzować pętlę na tyle, że zdołał przełożyć ją przez podbródek Cymmerianina. Wartownik chciał przejść obok trzeciego z ocalałych skazańców i nadziać Santidia na szpic halabardy, lecz mijany mężczyzna szarpnął się do przodu i podstawił strażnikowi nogę. Ten zachwiał się, a odzyskawszy równowagę, obrócił na pięcie i wraził ostrze głęboko w pierś bezbronnego skazańca. Dało to pozostałym dwóm chwilę zwłoki, która wystarczyła, by Santidio przełożył sznur nad nosem Conana. Nie bacząc na to, że zdziera sobie skórę z czoła, Conan wyszarpnął głowę z pętli. Rozwścieczony Santidio rzucił się na strażnika. Conanowi przywiodło to na myśl kota atakującego psa. Młodzieniec chwycił za drzewce halabardy, w chwili gdy wartownik wyszarpnął je spomiędzy żeber dzielnego nieszczęśnika. Nie zadając sobie trudu, by wyrwać broń z uścisku drobnego mężczyzny, niedźwiedziowaty wartownik po prostu skoczył na Santidia i rzucił go na deski platformy. Siadłszy okrakiem na jego piersiach, strażnik wgniótł drzewce halabardy w szyję młodzieńca, morderczym naciskiem pokonując jego rozpaczliwy opór. Wolny od pętli, Conan miał wciąż skute ręce i nogi i żadnych szans na to, by przedrzeć się przez krąg wartowników. W momencie gdy Santidio padał, inny z wartowników oderwał się od zażartej potyczki u stóp szubienicy i ruszył, by pomóc swojemu towarzyszowi w zabijaniu więźniów. Wszystkie swoje siły Conan skupił na wyzwoleniu się z żelaznych kajdanów. Całą moc ramion i nóg włożył w próbę rozerwania łańcucha łączącego jego kostki i nadgarstki. Masywne węzły mięśni spięły się na obnażonym torsie i barach oraz rozepchnęły ciasne nogawki postrzępionych skórzanych spodni. Żelazne okowy wpiły się w ciało rozrywając skórę. Jaskrawa krew od razu zmieszała się z potem ściekającym po naprężonym ciele. Przez grzmiący w uszach łomot uderzeń serca dobiegł barbarzyńcę odgłos kroków zbliżającego się wartownika. Mięśnie przeciw żelazu. Coś musiało ustąpić. Słabsze okazało się żelazo. Ogniwo łańcucha, nadżarte przez godziny wytrwałego szorowania o kamienie, pękło z raptownym zgrzytem. Siłą bezwładu wciąż skute ręce Conana wyskoczyły w górę. To jednak wystarczyło, by ocalić mu życie. Gdy drugi ze strażników rzucił się na niego od tyłu, Conan odwrócił się i uskoczył na bok, zamachnąwszy się zerwanym łańcuchem jak biczem. Świszczący łańcuch trafił wartownika w twarz, miażdżąc kości policzkowe i wyrywając mu oczy. Żołnierz z przeraźliwym wrzaskiem zwalił się z rusztowania. Conan skoczył w stronę pierwszego strażnika, zbyt zajętego duszeniem Santidia, by dostrzec niebezpieczeństwo. Barbarzyńca błyskawicznie owinął łańcuch dookoła szyi żołnierza i wparłszy kolano w jego plecy, szarpnął z całej mocy. Głowa wartownika oderwała się z mlaszczącym chrzęstem. Chrapliwie chwytając dech zsiniały Santidio wytoczył się spod halabardy. Conan postawił go na nogi i podtrzymał. Rzucone na dziedziniec szybkie spojrzenie powiedziało mu, że zrobiło się nieco luźniej. W rzedniejącej ludzkiej ciżbie przez plac przepychała się kompania straży. Garstka strażników pod szubienicą starała się już tylko utrzymać przy życiu do czasu nadejścia posiłków, wybawiciele skazańców zaś okazywali coraz większą chętkę, by rozproszyć się i zmieszać z pierzchającym tłumem. Na pustoszejący plac przeciw odpływającemu ludzkiemu strumieniowi wdarła się niewielka grupka konnych. Conan zobaczył, że kierują się w stronę szubienicy, wiodąc ze sobą osiodłane luzaki. W grzmocie kopyt torowali sobie drogę wśród tłuszczy, która nie zdradzała jakichkolwiek zamiarów poza pragnieniem wydostania się stąd z życiem. — To Mordermi! — wychrypiał Santidio, wciąż nie mogąc odzyskać tchu. — Ma Mitrę! Sandokazi jedzie razem z nim! Prowadzą dla nas konie! Udało się! — Jeżeli dotrą do nas, zanim zrobią to strażnicy — mruknął Conan podnosząc halabardę. Chwycił ją blisko ostrza i z całej siły zamachnął się, mierząc pomiędzy stopy. Ostrze topora trafiło w łańcuch kajdanów. Conan powtórzył cios. Ogniwo puściło, uwalniając jego kostki. Barbarzyńca mruknął z zadowoleniem, po czym, wsparłszy koniec drzewca o szafot, nałożył na czubek ostrza jedno z nadtartych ogniw łańcucha pomiędzy nadgarstkami. Pchnął z całej siły. Przez chwilę wydawało się, że szpic albo drzewce nie wytrzyma, lecz za moment spojenie puściło i ogniwo rozgięło się. Śmiejąc się chrapliwie, Conan oswobodził ręce i potrząsnął halabardą. — Przyślijcie tu nowego kata! — wrzasnął donośnie — a powieszę go na jego własnych flakach! Żaden ze strażników nie ruszył się, by odpowiedzieć na to wyzwanie. — Santidio! Conan drgnął. Głos wołający jego towarzysza należał do kobiety. Jechała na czele przedzierającej się przez tłum grupy konnych. Spod jej czerwonego szala wypływała szeroka struga czarnych włosów. — Sandokazi! Udało ci się! — wykrzyknął radośnie Santidio, gdy dziewczyna ściągnęła wodze, zatrzymując się pod szubienicą. — Szybko! Kiedy dziedziniec się opróżni, nie zawahają się użyć łuczników! — słowa te padły z ust dowodzącego jeźdźcami. Conan uznał, iż właśnie to jest Mordermi. Osławiony zabijaka rzucił okiem na piątkę kołyszących się wisielców i zaklął: — Na Mitrę! Mało brakowało, przyjacielu! — Chodź, Conanie! — krzyknął Santidio. — Mamy wolnego konia! Conanowi nie trzeba było powtarzać zaproszenia. Oddział łuczników właśnie wychodził z bramy więzienia. Wskoczywszy na siodło, barbarzyńca razem z pozostałymi pognał co koń wyskoczy przez Platformę Taneczną i dalej krętymi uliczkami Kordawy. 2 NORA Choć nie minęło wiele lat, odkąd Conan opuścił dzikie wzgórza swojej rodzinnej Cymmerii, zdążył już przeżyć więcej przygód niż wielu dwakroć od niego starszych śmiałków. Młody barbarzyńca odwiedził większość dużych miast w hyboriańskich królestwach i nie były mu obce tamtejsze dzielnice zbrodni oraz występku. Był złodziejem w Zamorze, gdzie zyskał sławę najśmielszego mistrza kradzieży. Kordawska Nora była jednak miejscem jedynym w swoim rodzaju spośród wszystkich złodziejskich dzielnic, które miały co ludniejsze hyboriańskie miasta. Sto lat wcześniej trzęsienie i pożoga zrównały z ziemią większość Kordawy, a jej część zatonęła w morzu. Potem dziesiątki tysięcy bezdomnych i pogorzelców w pocie czoła odbudowywały stolicę Zingary. Tam, gdzie zniszczenia były największe, całe kwartały miasta pozostawiono po prostu pogrzebane pod rumowiskami. Łatwiej było je zasypać, niż usunąć, a na powstałych w ten sposób placach stawiano nowe budynki i kładziono nowe ulice. Wielu poszukujących dachu nad głową mieszkańców Kordawy nie czekało jednak na wybudowanie nowego miasta. Ryli oni pod rumowiskami, przekopując się do piwnic pogrzebanej starej stolicy. Pomimo niebezpieczeństwa zawałów poszerzano tunele, odkopywano i stemplowano stare ulice, oczyszczano z ziemi i wzmacniano sufity piwnic. Zachętą były przy tej okazji skarby. W miarę upływu lat stare miasto zaczęło niczym rak toczyć od spodu rozrastającą się nową Kordawę. Od samego początku tę plątaninę pieczar okrzyknięto Norą. Nazwa ta była równie odpowiednia, jak nieunikniona. W Norze osiedlały się wyrzutki Kordawy. Żebracy i złamani przez życie, zwyrodnialcy i złodzieje. Łotrzy wszelkiego autoramentu bez obaw krążyli po pogrążonych w wiecznym mroku tunelach. Straże miejskie nie ważyły się wchodzić do Nory, a wysłani szpicle i donosiciele nigdy stamtąd nie wracali. Zwolnieni ze statków marynarze i żołnierze po wypłacie żołdy znikali w Norze w poszukiwaniu wszelkich rozrywek, jakie tylko mogły sobie wyśnić ich spaczone żądze. Na całym wybrzeżu Oceanu Zachodniego nie było bardziej zdeprawowanych jaskiń rozpusty niż te pod słonecznymi ulicami Kordawy. Mawiano, że żaden panteon demonów nie był zaludniony postaciami bardziej ponurymi i występnymi niż te, które można było spotkać Norze. Conan odwiedził już raz Norę w czasie swej krótkiej kariery w zingarańskiej armii. To, że wrócił stamtąd jedynie z koszmarnym kacem i sakwą odchudzoną przez własną niepohamowaną rozrzutność, świadczyło dobitnie na jego korzyść. Tego dnia Conan po raz drugi zawitał w Norze. Na spienionym koniu, wraz ze swoimi nowymi towarzyszami wjechał w jeden z licznych tuneli prowadzących w podziemia starego miasta. Daleko za sobą pozostawili pościg. W Norze mogło ich ścigać choćby tysiąc strażników. Szansa złapania kogokolwiek była taka sama jak przy próbie pochwycenia śmiechu. Było wczesne popołudnie. Światło słońca przesączało się przez świetliki i szyby wentylacyjne, by wspomóc rzadko rozmieszczone latarnie. W odróżnieniu od miasta na górze o tej porze tunele Nory były przeważnie opustoszałe. Nora była bowiem królestwem nocy, podobnie jak jej mieszkańcy byli stworzeniami ciemności. Niektóre z winiarni i burdeli były jednak wciąż otwarte. Ladacznice o zmęczonych obliczach wystawały w wylotach mrocznych piwnic, wypatrując prostaków z rynku, którzy mogli zjawić się o tak wczesnej porze, by zakosztować zakazanych przyjemności. Płonące mdłym światłem latarnie rzucały żółte lśnienia na brudne chodniki. Palarnie opium i szulernie skrzętnie skrywały za zamkniętymi drzwiami maniakalne sny i emocje swoich klientów. Za zatrzaśniętymi wrotami domów publicznych ich lokatorki korzystały z łóżek, tylko po to, aby się wyspać. W pokątnych małych pokoikach złodzieje i zabójcy doznawali w snach takich wyrzutów sumienia, na jakie było ich stać. Conan ujrzał nagle wylewającą do rynsztoka wiadro pomyj znużoną sześciolatkę, którą za pierwszej swojej bytności widział na scenie tutejszego teatru, gdy zaspokajała chuć kuszyckiego karła. Pod względem architektonicznym Nora była żywym muzeum. Miłośnik staroci w podziwie przystanąłby przed panoptikum wielowiekowych stiuków, kunsztownie kutych krat, rzeźb i witraży zdobiących wejścia do burdeli. Conan dostrzegał jedynie brud i rozkład oraz niezdarne wysiłki, mające na celu załatanie dziur w rozwalających się ścianach, których nie należało zostawiać własnemu losowi. Światło przesączające się przez świetliki przekształcało mrok w cienie o różnych odcieniach szarości. Szyby wentylacyjne nie radziły sobie z usuwaniem dławiących miazmatów rozkładu, dymu i ludzkiej żądzy. Mniej więcej dwie stopy nad głową Conana wszechobecna powała zwisała jak bezgwiezdny, pokryty sadzą firmament dźwigający na sobie świat słońca i otwartej przestrzeni. Dziwacznie poprzepoławiane, częściowo odbudowane piwnice wspierały na sobie podstawy nowego miasta. Niektóre z tych pomieszczeń jak rakowate przerzuty łączyły się z piwnicami domów na powierzchni. Fundamenty nadziemnych budowli przypominały korzenie drzew wciskające się do starego grobowca. Conanowi przeszło przez głowę, że Nora to rzeczywiście grobowiec. Dla żywych… Podczas jazdy Conan nie odzywał się do swoich towarzyszy. Nie było czasu na pogaduszki, gdy jak opętani gnali krętymi uliczkami Kordawy. Santidio poświadczył za niego, dzięki czemu Mordermi i pół tuzina jego towarzyszy przyjęło bez szemrania jego obecność. Sam Santidio był zbyt zajęty rozmową z Sandokazi i Mordermim, by o nim pomyśleć. Na razie więc barbarzyńca zadowalał się tym, że oddala się coraz bardziej od więziennego dziedzińca. Nie miał wątpliwości, że Santidio jest jego przyjacielem. To zaś, co łączyło tego wykształconego młodzieńca i najznamienitszego spośród wyjętych spod prawa kordawańczyków, było dla Conana zagadką mniej interesującą, niż jak zapewnić sobie wejście na pokład statku kierującego się ku bardziej przyjaznym brzegom. Przed nimi w ścianie wąskiego tunelu rozpostarł się szereg mrocznych jam. Wyglądały na porzucone z dawien dawna, sądząc po zabitych deskami wylotach. Tunel kończył się ślepo na ceglanym murze. Mordermi i jego ludzie podjechali ku tej zaporze, jakby była ona jedynie cieniem na ich drodze. Conan nie okazał zdziwienia, gdy część muru osunęła się w dół, dając im przejście. Ledwie przejechali, ściana natychmiast wróciła na swoje miejsce. Do uszu barbarzyńcy doszedł cichy zgrzyt obracających się trybów i przeciwwag. Teraz pod końskimi kopytami, przez patynę kurzu można było dostrzec mozaiki, przedstawiające tańczące z delfinami morskie nimfy. Były to zapewne szczątki bogatego domostwa. Leżało tu sporo gruzu, a wkrótce pojawiła się tonąca w śmieciach fontanna. Sklepienie, na którym sadza i wykwity saletry zastąpiły malowane obłoki i gwiazdy, podtrzymywały surowe ceglane kolumny. Gdzieś z bliska dochodził orzeźwiający oddech morza. Dalej rozciągał się labirynt czegoś, co niegdyś było piwnicą jednego z najwspanialszych miejskich pałaców. Conan doszedł do wniosku, że ta budowla jest jedną z ruin, które widywało się przy podrzędniejszych ulicach nowego miasta. Światło wpadało przez rżnięte w diamentowy wzór zakurzone szyby, ukazując leżącą wzdłuż ścian masę beczek, bel i stert skradzionych dóbr. W piwnicy znajdowało się około dwudziestu uzbrojonych po zęby ludzi. Jeszcze większa ich liczba wyległa z okolicznych zakamarków, witając jeźdźców okrzykami. Zza ceglanych filarów i kawałów sztukaterii wybiegła zgraja rozwrzeszczanych dzieciaków oraz paru wyrostków. Kilka ladacznic wychyliło się z okien i powitało przybyszów gwizdami. Mordermi oraz jego towarzysze zsiedli z koni, przekazując je chłopcom stajennym. Conan uczynił to samo, przez cały czas czując na sobie baczne spojrzenia otaczających go ludzi. Mordermi wzniósł ramiona wielkopańskim gestem i wykrzyknął ponad rozgwarem: — Proszę o uwagę, szlachetni panowie! Proszę o uwagę! Wyprawiłem się dzisiejszego poranka, by wykraść królowi Rimanendo szubienicznego ptaszka. Król zaś okazał się nadspodziewanie szczodry. Ofiarował mi dwa ptaszki ze swojej monarszej klatki. Nie tylko zwrócił nam naszego uczonego brata Santidia, księcia polemistów… W tym miejscu jego słowa zagłuszyły gwizdy i krzyki, a Santidio wykonał głęboki ukłon. — Nie tylko Santidia — ciągnął Mordermi. — Król w swojej szczodrobliwości sprezentował nam także osławionego buntownika, Conana z Cymmerii, służącego do niedawna w najemnych wojskach Zingary, z którego ręki poniósł śmierć nie opłakiwany przez nikogo kapitan Rinnova! Ludzie chłonęli w milczeniu słowa Mordermiego, po czym wybuchnęli hałaśliwym aplauzem. Mężczyźni wykrzykiwali gratulacje, przyglądając się życzliwie Conanowi. Kilku wysunęło się, by poklepać go po ramieniu i uścisnąć mu dłoń. Conan z pogodą przyjmował te wyrazy sympatii i podziwu. Był to rodzaj ludzi, jakich znał i lubił. Sandokazi niespodziewanie podeszła do barbarzyńcy i przywarła doń kocim ruchem. Jej pocałunek był równie pełen żaru, co niespodziewany. Za moment dziewczyna odsunęła się nie mniej zwinnie. — „Widziałam, jak walczyłeś — powiedziała Conanowi.— Santidio to mój brat. Zawsze będę pamiętać, co ci zawdzięczam. Pomiędzy nich wszedł Mordermi. — Dobrze, Conanie — powiedział lekkim tonem, ale uśmiech na jego ustach był nieco wymuszony. — Gdy skończysz całować moją panią, powinniśmy pomyśleć, jak zdjąć twoją żelazną biżuterię. 3 BIAŁA RÓŻA Gdy dziewczyna dolała do kąpieli jeszcze jedno wiadro wrzątku, dookoła Conana uniósł się obłok pary. Wciśnięty w drewnianą wannę, nie mogąc uchylić się przed parzącą cieczą, barbarzyńca zaklął z pełnymi wina ustami i zamachnął się na dziewkę trzymanym w dłoni kurzym udkiem. Dziewczyna — Conan zdążył już zapomnieć, jak ma na imię — zaśmiała się gardłowo i przyklęknęła, by umyć mu plecy. Mydło śmierdziało siarką, ale jak zapewniał Santidio, miało ono skutecznie uwolnić Cymmerianina od więziennych wszy. Mokra koszula ciasno oblepiała bujne kształty dziewczyny. Conan, dzierżący w jednej ręce kielich z winem, a w drugiej połówkę ugotowanego kurczęcia, z godnością poddał się kąpielowym zabiegom. Jeden z ludzi Mordermiego rozkuł wcześniej jego kajdany i teraz barbarzyńca wraz z Santidiem spłukiwali z siebie więzienny brud. Dzięki doglądającym ich roześmianym ladacznicom jama, w której się znajdowali, upodobniła się do publicznej łaźni. Niecierpliwie wyglądający okazji napełnienia burczącego brzucha Conan nie widział powodu, by odłożyć posiłek na później. Santidio rozparty w wannie obok nie wydawał się głodny ani spragniony. Z zapałem szorując kościste boki, przez cały czas wyrzucał z siebie potok słów, opisując swoje przeżycia podczas aresztowania i uwięzienia — okazało się przy tym, że skazano go bez sądu — oraz rozwodził się nad walką, jaką stoczyli pod szubieniczną belką. Mordermi przysłuchiwał się temu uprzejmie, co jakiś czas wtrącając pytanie, a Sandokazi z rozbawieniem w oczach zerkała na Conana. Teraz, gdy byli razem, podobieństwo między rodzeństwem stało się wyraźne. Obydwie twarze miały te same zmysłowe wargi, kanciaste podbródki, wysokie nosy i jakby zbyt wielkie oczy. Sandokazi miała charakterystyczną dla Zingaranek śniadą cerę i lśniące czarne włosy, ułożone w przewiązane czerwoną opaską sploty. Jej harmonijne kształty okrywała bluzka z dziewiczo białego muślinu z opadającymi ramiączkami, obcisły skórzany stanik i szeroka, sięgająca kostek spódnica z wyszywanego aksamitu. Wiekiem była zbliżona do Santidia, choć Conan nie mógł stwierdzić, które z nich jest starsze. Mordermi był młodszy, niż Conan się spodziewał. Mógł być starszy od barbarzyńcy zaledwie o parę lat. Mimo butów na wysokim obcasie był o głowę niższy od zwalistego Cymmerianina. O księciu kordawańskich złodziei krążyła opinia, że jest niepokonany zarówno w walce sam na sam, jak i przeciwko kilku przeciwnikom. Z jego zwartej muskulatury wyzierała śmiercionośna gracja, przywodząca na myśl panterę. Mordermi miał kwadratową szczękę i nos złamany na pewno więcej niż jeden raz. Ciemne czujne oczy rzucały przeszywające spojrzenia. On także, sądząc po budowie ciała i oleistym połysku czarnych kędziorów, związanych nad oczami przepaską tej samej barwy co Sandokazi, był czystej krwi Zingarańczykiem. Conan uważał jego cienki wąsik i złote kolczyki za oznakę przesadnego wymuskania, ale gusty Zingarańczyków i tak nigdy nie odpowiadały jego smakowi. W krótkich obcisłych spodniach i wyszukanym kaftanie z czarnego aksamitu Mordermi mógłby uchodzić za księcia krwi. Jednak w sposobie noszenia rapiera o trójgraniastym ostrzu i liściokształtnego sztyletu nie było nic zniewieściałego. Conan osuszył swój kielich, a hoża dziewka pośpieszyła natychmiast, by go napełnić. Kurze mięso było twarde i marnie ugotowane, ale barbarzyńca był zbyt głodny, by zwracać na to uwagę. Rozparłszy się w gorącej kąpieli, ze smakiem wgryzł się w żylaste danie, wypluwając co większe kostki na posadzkę. Tam, gdzie w jego nadgarstki i kostki wryły się kajdany, pozostały głębokie otarcia. Conan zmarszczył brwi, patrząc na nie i postanowił trzymać je owinięte, dopóki się nie zagoją. Tego rodzaju rany nosił na sobie prawie każdy zbieg i straże miejskie wiedziały o tym. — Co teraz zrobisz, Conanie? — pytanie Modermiego świadczyło, że podążył spojrzeniem za wzrokiem Conana i zrozumiał, o czym ten myśli. — Opuszczę Kordawę — odpowiedział Conan. — Zaciągnę się na jakiś statek albo prześlizgnę przez mury, udam w głąb kraju, może do Aquilonii lub Argos. Mordermi potrząsnął głową. — Nic z tego. Królewskie straże pomyślą tak samo. Będą obserwować port, podwoją straże na murach miejskich i wyślą gońców do strażnic granicznych. Po przedstawieniu, które daliśmy na Platformie Tanecznej, Rimanendo wyda Korstowi rozkaz, żeby złapał ciebie i Santidia za wszelką cenę. Korst nie jest głupcem, a ty rzucasz się w oczy tak samo jak vendiański słoń w gołębniku. — Więc tym bardziej musimy uciec z Zingary — zgodził się Conan. — Niedaleko stąd za Czarną Rzeką leży Pustkowie Piktyjskie. Są duże szansę, że tej granicy Korst nie będzie strzec zbyt uważnie. — To brzmi rozsądnie — przytaknął Mordermi. — Żaden hyberiańczyk przy zdrowych zmysłach jeszcze nigdy nie próbował uciec na Pustkowie Piktyjskie. — Cymmerianinowi chcesz opowiadać o Piktach? — rzucił zgryźliwie Conan. Mordermi uśmiechnął się, słysząc ironię w jego głosie. — Dlaczego nie miałbyś zostać tutaj? W Norze będziesz bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej. Na Mitrę, połowa moich ludzi zostałaby tancerzami, gdyby tylko pojawili się w biały dzień na ulicy. Korst zna ich twarze i wie, gdzie ich szukać, ale nie odważy się wejść do Nory. Już prędzej rozpocznie podbój kraju Piktów. — Po tym, co zrobiliśmy dzisiaj? — spytał kpiąco Santidio. — Bądźcie pewni, że do reszty zepsuliśmy Rimanendowi trawienie. Często zastanawiałem się, czy dość mocno sprowokowany, zdecydowałby się siłą zaprowadzić porządek w Norze. — Proszę, niech rusza na nas. — Mordermi uśmiechnął się szeroko. — Mogą zamknąć tysiąc wejść, a my wymkniemy się tysiącem innych. Gdy przeszukają tysiąc piwnic, będziemy naśmiewać się z nich z tysiąca kryjówek, o których im się nie śniło. Jak znam Korsta, wynajmie zabójców, by was odnaleźli. Bądź pewny, że zda się na nich. Z zabójcami można jednak sobie poradzić. Przejmujesz się nimi, Conanie? Conan odgryzł szyję kury i roześmiał się z ustami pełnymi chrzęszczących kości. — Więc nie ma sprawy — chrząknął Mordermi. — Zostaniesz tu, podczas gdy głupcy Rimanenda będą czekać na twoją ucieczkę. Znam się na ludziach i widziałem, czego dokonałeś na szubienicy. Ktoś, kto zdołał zabić Rinnovę w uczciwej walce, musi mieć w sobie dużo więcej niż flaki i mięśnie. Możesz mi się przydać, Conanie z Cymmerii. Mnie i moim ludziom powodzi się tu, jak widzisz, wcale nieźle. Dbam o to, żeby każdy dostawał uczciwą działkę. O wiele lepiej wyjdziesz, jeżeli przystaniesz do mnie, niż będąc najemnikiem, a ryzyko jest mniej więcej takie samo. Pozwól, by sprawy się trochę uleżały, a kiedy zechcesz opuścić Kordawę, będziesz mógł to uczynić z sakiewką pełną złota. — Spokojnie, Mordermi! — zaprotestował Santidio, z wigorem wycierając się szorstkim ręcznikiem. — Zapominasz, że Conan nie jest jednym z twoich pospolitych łotrzyków. To człowiek z wrodzonymi zasadami, do tego podobnie jak ja więzień polityczny. — Barbarzyński najemnik…? — zaczął zdumiony Morderami. — Człowiek o wrodzonym honorze może czuć zrozumiałe skrupuły przed przyłączeniem się do bandy złodziei! — przekrzyczał go Santidio. — Conanie, powinieneś wiedzieć, że przyświecają nam najszczytniejsze ideały. Nie jesteśmy bandytami, jesteśmy bojownikami o słuszną sprawę! — Santidio, nie sądzę, żeby Conan… — Dość, Mordermi! To, iż ocaliłeś nas dzisiaj rano mimo tak wielkiego ryzyka i nie zyskując przy tym nawet miedziaka, nieodparcie dowodzi, że jesteś jednym z nas. Conanie, niewątpliwie słyszałeś o Białej Róży? Barbarzyńca spojrzał na Sandokazi, najwyraźniej licząc na pomoc z jej strony. Dziewczyna jednak nie przerwała wysysania miąższu pomarańczy, a w jej oczach widniało jedynie rozbawienie. Conan przełknął z wysiłkiem. „Biała Róża… To ta mordownia, w której…?” — usilnie starał się coś sobie przypomnieć. Santidio zbyt lubował się w dźwięku własnego głosu, by zwlekać z odpowiedzią: — Jak wiesz, Biała Róża to rewolucyjna armia mająca za cel obalenie króla Rimanendo i jego skorumpowanej kliki oraz ustanowienie wolnej republiki ludu Zingary. Bez wątpienia rzuciły ci się w oczy nasze plakaty. Siepacze Rimanenda nie nadążają z ich zdzieraniem. Może czytałeś także nasze broszury, być może, nawet moją ostatnią rozprawę, tę, która doprowadziła do zawarcia naszej znajomości pod szubienicą. Conan skinął uprzejmie głową, oblizując sos z palców. Kura nasyciła jego głód na tyle, że wrócił mu zwykły humor. Mętnie przypominał sobie jakieś zamieszanie, które zapanowało w obozie po wykryciu podrzuconych tam pism wzywających do zdrady, oraz strzępy rozmów na temat tajnego stowarzyszenia, które Rimanendo chciał zmieść z powierzchni ziemi. Takimi sprawami zajmowały się jednak miejskie straże Kordawy, nie najemnicy. Poza tym Conan uważał polityczne dysputy za równie nudne i bezpłodne jak wszystkie inne salonowe konwersacje, którym z niepojętą lubością oddawali się wykształceni głupcy. — Republikę? — Conan uporał się wreszcie z nie znanym mu zingarańskim słowem. — A co to takiego? — Nie jestem pewny, czy w twoim rodzimym języku jest takie pojęcie — powiedział z powagą Santidio. — Jest to wytwór najnowszej myśli politycznej. Nie wiem, jak mógłbym ją określić. Może jako wspólnotę, w której zamiast pomazańców bożych rządzi lud. Idea ta przypomina trochę praktyki niektórych prymitywnych plemion, które same wybierają sobie wodzów… — Santidio natychmiast ugryzł się w język. — Prymitywnych, to znaczy, innymi słowy, barbarzyńskich narodów, które… — starał się przypomnieć sobie, jaka forma rządów panuje w Cymmerii. — Powiedziałeś, że Biała Róża jest armią — ponaglił go Conan. — Gdzie są wasi żołnierze? — Nasi żołnierze to lud Zingary — powiadomił go Santidio, zataczając ramionami krąg obejmujący cały świat. — Nasza sprawa jest bowiem sprawą wszystkich ludzi, którzy pragną uwolnić się od tyranii skorumpowanego despoty. Conan chciał zapytać, gdzie znajduje się ich siedziba, ale rozmyślił się. — A wasi oficerowie? Kim są? — Nie mamy oficerów… przynajmniej nie w tym znaczeniu, o jakie ci chodzi. — Santidio zawahał się. — Oczywiście mamy przywódców, ale są to ludzie wybrani z naszych szeregów, a nie drobni tyrani, zapewniający sobie pozycję bogactwem i urodzeniem. Cóż, nie mamy przywódcy, przynajmniej niejednego. W istocie bowiem nie ma jednej osoby, której wszyscy słuchamy. Nie znaczy to oczywiście, że nikt nie wytycza naszej drogi. Skołowany Conan skinął twierdząco głową, zatrzymując kielich w połowie drogi do ust. — Niektórzy, jak sądzę — ciągnął Santidio — powiedzieliby, iż to ja jestem przywódcą Białej Róży. Oczywiście, dzielimy się na frakcje, tak jak każdy ruch. Awinti ma z pewnością zwolenników pośród konserwatystów, także Carico ma poparcie dla swoich mętnych idei wspólnej własności. Również inni przedstawiciele naszego ruchu mają pewne wpływy. — Kto więc podejmuje decyzje? — Ach! My wszyscy! Dyskutujemy, tworzymy komitety do badania wszystkich aspektów sytuacji, po czym rozstrzygamy kierunek posunięć przez głosowanie. Władza podejmowania decyzji jest w rękach wszystkich. Mordermi wybuchnął śmiechem. — Gdybyśmy zostawili sprawę w rękach twoich wygadanych przyjaciół, twym giętkim językiem pożywiałyby się teraz kruki, Santidio. Czy wiesz, Conanie, dlaczego Biała Róża nie zrobiła nic dla jego uwolnienia? Ponieważ komitet powołany do opracowania planu ocalenia nie mógł się pogodzić, czy należy szturmować więzienie, czy przekupić wartowników, Awinti zaś przez cały czas twierdził, że Santidio będzie dla nich o wiele pożyteczniejszy jako ofiara męczeństwa niż jako autor niedowarzonych rozpraw politycznych. To łotr! Zabiję go! — wybuchnął Santidio. — Myślałem, że to Sandokazi przekonała cię, byś się do nas przyłączył. — Sandokazi była przekonywającą, zaręczam ci — ale uratowałem was wyłącznie z własnej inicjatywy. — Ach, Awinti! A to bękart! — na twarzy Santidia zapłonęła żądza mordu. — Już ja mu dam okazję zyskania chwały męczennika! — grzmiąc, wcisnął się w świeże ubranie, które podała mu Sandokazi. Jedna z dziewek chciała pomóc mu wdziać ciasne spodnie, ale zbył ją niecierpliwym gestem, podskakując po sali i przeklinając pod nosem. Dziewczyna zajmująca się Conanem przyniosła mu lustro i brzytwę. Chciała go ogolić, ale Conan nie pozwalał nikomu operować ostrym narzędziem tak blisko swego gardła. Pozostawiając jej trzymanie zwierciadła, sam zdrapał sobie szczecinę z brody. Santidio zaś zadowolił się przystrzyżeniem wybujałego w więzieniu zarostu do zwykłej długości. — Zwięźle rzecz ujmując, Conanie — powiedział Santidio, zajmując się jednocześnie wiązaniem sznurówek swojego stroju — sytuacja wygląda tak, że Mordermi sympatyzuje z celami i zasadami Białej Róży, chociaż ten osioł patentowany uważa nas za niedowarzonych wizjonerów i idealistów. — Ty i twoi przyjaciele mówicie biedakom, że bogactwa dworu Rimanensa prawnie należą do nich — rzekł zjadliwie Mordermi. — Ja odbieram te bogactwa jego szlachciurom i oddaję uciśnionym. — Uprzednio pobrawszy procent. — Mam własne wydatki, z którymi muszę się liczyć, drogi Santidio. To ty mówisz o altruizmie. — Mordermi! — Santidio odwrócił się na pięcie i oskarżycielsko wymierzył palec w wyjętego spod prawa łotrzyka. — Pod tą cyniczną fasadą bije złote serce. Kazi, gdzie jest mój miecz? Sandokazi wydała polecenie dziewczynie służebnej. Ta wyszła i powróciła po chwili z rapierem w lekko spleśniałej pochwie. Santidio wydobył wąską klingę, przyjrzał się jej krytycznie i wykonał kilka sztychów. Conan z zaciekawieniem przyjrzał się jego pchnięciom. Santidio posługiwał się rapierem równie zręcznie jak językiem. — Awinti, nadszedł czas, abyśmy sobie porozmawiali — wymruczał Santidio, chowając ostrze do pochwy i mocując broń do boku. — Czy jesteś ostrygą, że zamierzasz przez cały dzień moczyć się w wodzie? — zapytał Conana. — Niech mi przyniosą moje ubranie — zasugerował Conan. — Odmaszerowało — roześmiała się Sandokazi. — Wszy zarekwirowały je w imieniu króla i odniosły z powrotem do więzienia. Dziewczyny szukają jakiegoś stroju dla ciebie. Conan oddał brzytwę i zmył mydło z twarzy. Stwierdził, że woda osiągnęła stan, w którym poczęła osadzać brud na jego ciele, miast go spłukiwać. Jednak udało mu się zszorować z siebie więzienny odór. Dźwignął się z wanny i zaczął wyrywać ręcznik przekornie uśmiechniętej dziewce. Sandokazi przyglądała się temu z rozbawieniem, kokieteryjnie smakując pomarańczę. Zanim Conan zdążył się wytrzeć, przyniesiono świeże ubranie. Było czyste, choć nie nowe. Conan wtłoczył nogi w parę skórzanych spodni, obciskających jego wilgotne ciało i naciągnął karmazynową bluzę o luźnych rękawach. Jego buty zostały wyczyszczone i spiesznie załatane tam, gdzie przerżnęły je żelazne okowy. Trochę postrzępiony u dołu brokatowy kaftan bez rękawów pasował na jego szeroką pierś. Conan wypróbował też kapelusz z opadającym rondem i odrzucił go. — Nieźle — osądził Santidio. — Nie pomylą cię z jednym z hrabiów Rimanenda, ale ujdziesz w tłoku. Sandokazi parsknęła śmiechem. Jestem pewny, że z czasem zdobędziemy odpowiedniejszy strój — powiedział Mordermi. — Niewątpliwie coś modniejszego. Poza tym straże będą poszukiwać barbarzyńcy w łachmanach. — Przydałby mi się dobry miecz — odezwał się Cymmerianin. — Z tym nie ma problemu. Nasz arsenał jest lepiej wyposażony niż balwiernia — uśmiechnął się Mordermi. — Może chcesz porządny rapier? Mamy do wyboru kilka, o różnej długości. A może wolisz półtoraręczny miecz, jakim rozprawiłeś się z kapitanem Rinnovą? — Bardziej odpowiadałby mi pałasz — rzekł Corian. Prawdę mówiąc, wolałby dwuręczny miecz o prostym ostrzu, ale wątpił, czy taki się tu znajdzie. — Oczywiście — stwierdził Mordermi. — Pewnie chcesz sam wybrać broń, więc zabiorę cię do naszego składu. Moi ludzie kradną to, co najlepsze. — Zapłacę ci za to wszystko, kiedy tylko będę mógł — oznajmił Conan. — Zapłacisz? — Mordermi poklepał go po ramieniu. — Conanie, powiedziałem przecież, że to wszystko jest kradzione. Poza tym, gdyby nie ty, moja poranna wyprawa nie zdałaby się na nic. — Prowadzimy jedynie redystrybucję wytworów pracy ludu, bezprawnie odebranych mu przez niesprawiedliwą strukturę ekonomiczną… — Och, zamknij się, Santidio! — jęknął Mordermi łapiąc się za głowę. — Conan nie przyłączył się do nas, żeby wysłuchiwać twojej gadaniny. — Ale przyłączysz się do nas, prawda? — zapytał Santidio. Conan wzruszył ramionami. — Zaciągnąłem się do armii Rimanenda w dobrej wierze, a zostałem zdradzony. Zabiłem zadufanego tępaka w walce, której sam chciał, a generał Korst postanowił mnie za to powiesić. Nie bardzo wyznaję się na twoich pięknych słówkach i teoriach, Santidio, ale mam urazę do Rimanenda oraz jego generała i… jestem coś winny Mordermiemu za miecz. 4 STAL I MARZENIA — Santidio i jego przyjaciele sprzeczają się i zachowują jak roztrzepani pomyleńcy, ale ich idee są słuszne — rzekł Mordermi. Conan nie odpowiedział. Przyglądał się właśnie krytycznym wzrokiem ostrzom pałaszy. Było ich kilka, w lochu, który Mordermi nazywał arsenałem. Santidio i jego siostra zostawili ich tu samych. — Dziwi mnie, że wy dwaj jesteście przyjaciółmi — powiedział Conan, próbując wyważenie ostrza. — Dlaczego nie? — zaśmiał się gorzko Mordermi. — Nora to przystań przegranych marzycieli, nieważne, czy śnią o bogactwie i zaszczytach, czy też żywią się artystycznymi lub społecznymi ideami. Rimanendo rządzi Zingarą jak niesyty krwi wampir, a jego szlachta zajmuje się wymyślaniem wciąż nowych sposobów pozbawienia nas bogactwa i wolności. Gdzie indziej Santidio mógłby swobodnie wygłaszać swoje poglądy na miejskich placach i zostałby albo wyśmiany, albo stałby się królewskim doradcą. W Kordawie tych, którym marzenia nakazują wypowiadać się przeciwko tyranii, wiesza się, tak jak wiesza się tych, którzy kradną to, czego im ta tyrania odmawia. — Więc należycie do armii Białej Róży? — Z całym szacunkiem dla uczuć Santidia, Biała Róża to klub dyskusyjny, a nie żadna armia. Przyjaciele Santidia to najwybitniejsze umysły Zingary, przynajmniej on tak twierdzi. Mogą cytować godzinami mądrości niezliczonych żywych i od dawna martwych filozofów, ale połowa z nich nie wiedziałaby, za który koniec miecza złapać, gdyby trzeba go było użyć. — Ten mi się podoba — zdecydował Conan. Trzymał w dłoni wspaniałą broń; lekko zgięty szeroki pałasz o zdobionej pochwie i wymyślnej gardzie, zwijającej się w pętle i konchy. Jego ostrze składało się z mnóstwa skutych razem warstw stali. — Wspaniały, prawda? — zgodził się Mordermi. — Ciekaw jestem, jaka jest jego historia. Jestem pewny, że garda została dodana później. Sam się zastanawiałem, czy go nie nosić, ale ta rękojeść leży niezręcznie w mojej dłoni. Poza tym uważam rapier za broń o wiele poręczniejszą od pałasza. Ma lżejsze i bardziej giętkie ostrze, którym można daleko sięgnąć. Tradycja wymaga, aby do pojedynku używać półtoraręcznych mieczy, ale przewiduję, że wkrótce zostaną one zastąpione przez rapiery i sztychy wyprą bezładną rąbaninę. — Wąskim ostrzem nie można szybko zabić — zaprotestował Conan. — Widziałem, jak pijany najemnik z Aesiru został ugodzony rapierem w serce, po czym przerąbał swojego przeciwnika na pół i zranił dwóch jego towarzyszy, zanim wyzionął ducha. Najlepiej rozwalić człowiekowi czaszkę, a jeśli nie pada, to się go obchodzi i sprawdza, o co się oparł. Zachowaj dla siebie rapier i wyszukaną szermierkę. Mnie wystarczy dobre i mocne ostrze, a wywinę się z każdej opresji. — Oczywiście— w głosie Mordermiego zawarte było tyle sarkazmu, że nie uszedł on uwagi Conana. — Na pewno przekonałeś o tym kapitana Rinnovę, nieprawdaż? Chcesz wypróbować broń? — Mordermi wydobył swój rapier. — Tylko żeby upewnić się, czy jest dobrze wyważony — uśmiechnął się Conan. — Do pierwszej krwi? Cymmerianin pogardzał udawanym rozlewem krwi, który wśród dobrze urodzonych uchodził za dowód męstwa, ale przyjął propozycję Mordermiego, gdyż pragnął pojąć, co zamigotało w jego nieodgadnionym spojrzeniu. Mordermi stanął w obronnej postawie, czekając, aż Conan rozpocznie walkę. Ten, czując się głupio, zadał niezgrabne cięcie, które Mordermi sparował bez trudu. W ripoście księcia złodzieja nie było nic niezręcznego. Conan w ostatniej chwili wziął ostrze rapiera na gardę. Rozgniewany barbarzyńca odrzucił młyńcem ostrze Mordermiego i przymierzył się do zadania ciosu w górę. W ostatniej chwili uświadomił sobie, że koniec pałasza przeciąłby tętnicę ramieniową jego przyjaciela. Powstrzymał cios w momencie, gdy ostrze znalazło się pod pachą Mordermiego, który korzystając z chwili wahania Conana uskoczył w tył. Cięcie oznaczałoby dla Mordermiego kalectwo lub śmierć. Wstrząśnięty Conan powtórzył sobie, że to tylko walka na niby. Mordermi wydawał się nie odczuwać takich skrupułów. Zanim Conan odzyskał pewność siebie, rapier pomknął w stronę jego twarzy. Barbarzyńca rozpaczliwie spróbował sparować cios, ale Mordermi był szybszy. Ostrza omsknęły ze szczękiem i Conan poczuł szarpnięcie za policzek. Zanim jednak Mordermi zdołał cofnąć klingę, wiedziony instynktownym ruchem ramienia pałasz uderzył w jego broń. Masywne ostrze trafiło blisko rękojeści, zaczepiło o koszyczkowatą gardę i siła ciosu wyrwała Mordermiemu rapier z dłoni. — Conanie!!! Okrzyk Sandokazi przywrócił mu świadomość. Pałasz był już wzniesiony do śmiertelnego ciosu. Mordermi, skaczący po swój rapier, wydawał się wisieć w powietrzu. Conan zamarł. Rapier z brzękiem uderzył o posadzkę i podskoczył w górę. — Krwawisz — powiedział spokojnie Mordermi. Conan dotknął szczęki i poczuł ciepłą krew, wypływającą z płytkiego cięcia. — Co to za szaleństwa? — zapytała rozgniewana Sandokazi. — Usłyszałam szczęk i… — Przepraszam — mruknął potulnie Conan, spoglądając na krew na palcach. — Nie przywykłem zajmować się tym dla zabawy. — Nie powinienem był zagapić się na tyle, by osłabić gardę — rzekł Mordermi. — Nieważne, to było pożyteczne doświadczenie. — Na Mitrę, co wy dwaj… — Conan chciał sprawdzić wyważenie swojego pałasza, a ja byłem ciekawy, jak walczy ktoś, kto okazał się lepszy od Rinnovy — odparł Mordermi. — Conan głosi teorię… — To było cięcie — przypomniał sobie Conan dotykając policzka. — Mówiłeś… — Mówiłem, że rapier to poręczna broń — wzruszył ramionami Mordermi. — Szkoda, że tego nie widziałaś, Kazi. Conan porusza pałaszem tak lekko, jakby to był jego palec. — I ty nazywasz Santidia wartogłowem! — potrząsnęła głową Sandokazi. — Wolę słuchać, jak on wsadza szpile swym przyjaciołom w czasie dyskusji. Przynajmniej nie trzeba później ścierać krwi. — Och, za to bym nie ręczył — mruknął Mordermi, gdy Sandokazi się oddaliła. — Wygląda na to, że pomiędzy nim i Awintim skończyły się żarty. — Na miejscu Awintiego nie chciałbym mieć Sandokazi za plecami — rzekł zamyślony Conan. — Nie widać, aby przejęła się tym, że dziś rano tratowała ludzi na Platformie Tanecznej. Musiało zginąć co najmniej tyle samo gapiów co walczących. — Nikt, w czyich żyłach płynęła krew Esantich, nigdy nie przejmował się losem tych, którzy staną mu na drodze. Wiesz, że wpuszczenie na dziedziniec płonących wozów to był jej pomysł? — Mordermi przyjrzał się badawczo ranie na policzku Conana. — To błahostka, sam czasem zacinam się gorzej przy goleniu. — Krew Esantich? — zapytał Conan zastanawiając się, czy usłyszał w głosie Mordermiego nutę rozczarowania. — Tak. Santidio i Sandokazi pochodzą z Esantich. To bardzo znany ród, nie słyszałeś o nim? Ach, zapomniałem, że od niedawna jesteś w Kordawie. Esanti byli jednym z najznamienitszych zingarańskich rodów, ale to już przeszłość. Obecnie zostało ich tylko troje. — Mordermi zamilkł, po czym dodał: — Przyda ci się też sztylet. Rozejrzyj się, czy znajdziesz tu coś odpowiedniego. Conan z zainteresowaniem zaczął przeglądać rząd noży, który wskazał Mordermi. Pomyślał, że jest tu dość broni, by wyekwipować niewielką armię, jeżeli Santidio i jego towarzysze zdecydują się w końcu poprzeć żelazem swoje słowa. — Powiedziałeś, że z ich rodu zostały trzy osoby. Czy Sandokazi i Santidiowi przysługuje prawo używania tytułu, skoro żyją jak wyrzutkowie? — Nie ma już ani tytułu, ani posiadłości. Został jedynie Santidio i jego siostry, to trojaczki, wiesz? Dorastali właśnie, kiedy ich ojciec naraził się królowi Rimanendo. Wciąż nie wiem dokładnie, o co poszło. Czy o to, że zatrzymał dla siebie więcej, niż mu się należało z królewskich podatków, które ściągnął od swoich poddanych, o co oskarżył go Rimanendo, czy też z litości nie chciał obdzierać ludzi do ostatniej koszuli, jak twierdzi Santidio. Nieważne. Został ścięty, a jego ziemie i dobra otrzymał jakiś pachołek Rimanenda. Zapomniałem, co stało się z resztą domowników, chyba nie ma o czym pamiętać. W każdym razie trojaczki w Zingarze to rzadkość. Nie przypominam sobie żadnych innych za moich czasów. Trzy to święta liczba. Oszczędzono ich jedynie ze względu na to, że prosty żołnierz prędzej podniesie broń na oficera niż na taki znak boży. Dzięki temu przeżyli. Santidio i Sandokazi w końcu trafili do Nory, podobnie jak tylu innych. Sandokazi tańczy, a Santidio żyje z części funduszy zbieranych przez Białą Różę. Conan znalazł wreszcie ciężki sztylet o zakrzywionym ostrzu. — A trzecie z nich? — spytał. — To Destandasi. Ona… hm, ona popadła w zupełnie inne towarzystwo. Ją również oburzyła skorumpowana tyrania Rimanenda, ale podczas gdy Santidio i Sandokazi zaczęli spiskować i obmyślać sposoby naprawy świata, Destandasi odwróciła się od niego plecami. Zajęła się tajemnymi naukami Dżebbala Saga. Z tego, co mi wiadomo, jest kapłanką kultu Dżebbala Saga w świętym gaju gdzieś na drugim brzegu Czarnej Rzeki. Czarodziejki, zwłaszcza te oddane starożytnym kultom, są obojętne na społeczne i polityczne wstrząsy doczesnego świata. Od lat nie obchodzi jej, co robią brat i siostra. — Destandasi — powiedział z zadumą Conan, mocując sztylet do pasa. — Jest bliźniaczką Sandokazi? — Santidia również — roześmiał się Mordermi. — Wygląda na to, że jest strasznie wyniosła. 5 NOCNI GOŚCIE Conan obudził się przy pierwszym szmerze. Jego oczy wpatrzyły się w ciemność panującą w komnacie, a dłoń zacisnęła na rękojeści sztyletu. Mordermi oddał mu na noc jedną z piwnicznych sal. Conan rozłożył sobie posłanie pomiędzy skrzyniami pełnymi skradzionych dóbr, w miejscu skąd mógł obserwować wejście. Po kilku godzinach snu zbudziło barbarzyńcę słabe szurnięcie dobrze naoliwionej zasuwy. Ktoś uchylił drzwi i wślizgnął się do środka. W pokoju panowała całkowita ciemność. Nie mogąc zorientować się w zagraconym wnętrzu, intruz wyczekiwał przy progu, aż oczy oswoją się z ciemnością. W całkowitej ciszy Conan wyślizgnął się spod koca i poczołgał w stronę, z której dochodził ledwie słyszalny odgłos oddechu. Zbliżywszy się ukradkiem do niewidzialnego gościa, Conan zdjął dłoń z rękojeści tkwiącego w pochwie sztyletu. Do jego nozdrzy dotarła woń pachnideł i potu. Zrobił krok naprzód i chwycił przerażoną dziewczynę. Sandokazi wyrwał się mimowolny okrzyk zaskoczenia, po czym rozluźniła się w jego ramionach. Przejechawszy szybko rękami po jej ciele, Conan stwierdził, że dziewczyna nie ma przy sobie żadnej broni. — Mogłem poderżnąć ci gardło — rzekł z wyrzutem. — Na Mitrę! Jesteś kotem, że widzisz w ciemności? — Usłyszałem twój oddech i poczułem perfumy. — Conan zastanowił się, dlaczego tłumaczy rzeczy oczywiste. —Byłem też pewny, że zamknąłem drzwi… — Każdy może poradzić sobie z tymi zamkami — odpowiedziała Sandokazi. — Poza tym, kto mógłby chcieć ukraść coś Mordermiemu? — Rzeczywiście. Sandokazi była ubrana tylko w cienką koszulę. Conan, który miał na sobie jeszcze mniej, był przejmująco świadom ciepła jej ciała, tulącego się do jego nagiego torsu. — Tańczyłam dziś do późna — rzekła Sandokazi. — Wszyscy upili się, świętując powrót Santidia i śpią teraz jak bele. Conan, który wcześnie opuścił wieczorną ucztę, natychmiast pojął, o co jej chodzi. Być może, gdyby nie zamarudził w drodze do kwatery z dziewką, która usługiwała mu w kąpieli, jego obecne zachowanie byłoby inne. Cymmerianin kierował się kodeksem honorowym wyniesionym z barbarzyńskiej młodości, ale obejmująca go w ciemnościach kobieta budziła pożądanie jak zwodniczy sukkub. — Powiedziałam, że nie zapomnę tego, co zrobiłeś dla mojego brata— szepnęła Sandokazi, przesuwając palcami po jego ciele. — Jesteś kobietą Mordermiego — przypomniał jej z wysiłkiem Conan. — Mordermi nie musi wiedzieć. Nie był moim pierwszym kochankiem, nie będzie i ostatnim. Nie jestem nietykalną dziewicą, jak moja świątobliwa siostrzyczka. — To bez znaczenia — oznajmił Conan wiedząc, że jeżeli jej palce posuną się odrobinę dalej, jego namiętność weźmie górę nad zasadami. — Jestem gościem i przyjacielem Mordermiego. Nie będę przyprawiać mu rogów w jego własnym domu. .— Co za skromność! — prychnęła Sandokazi. — Któż by uwierzył, że jesteś barbarzyńskim najemnikiem! Mój dotyk mówi mi, że nie jesteś z tych, którzy zadowalają się wyłącznie jazdą na koniu. Chyba nie obawiasz się Mordermiego? Conan poczuł, że wzbiera w nim gniew. — Bez wątpienia wydaje ci się dziwne, że nie stałem się dość cywilizowany, by figlować z dziewczyną mojego przyjaciela — wycedził. — Lecz nie jesteśmy w Cymmerii, prawda? — rzekła szyderczo Sandokazi. — Daj spokój, mężczyzna twojego pokroju na pewno nie oświadczał się każdej kobiecie, z którą się przespał. — Na pewno nie dziewkom! — warknął Conan. Gniew ostatecznie zapanował nad żądzą. — Gdybym jednak pragnął jakiejś kobiety i uczyniłbym ją swoją, to potem zabiłbym każdego, kto chciałby mi ją odebrać. Mordermi myśli tak samo, o ile znam się na ludziach. Gdybym chciał cię mieć, równałoby się to walce pomiędzy nami. Przyjaciel nie jest wart tego, aby zabić go z powodu kobiety. — Ach, tak! — Sandokazi odsunęła się od niego. — Santidio miał rację, jesteś altruistą. Lecz mój opiekuńczy Conanie, nie proponowałam ci, że zostanę twoją dziewką i będę żyła z tobą w jakiejś śmierdzącej górskiej jaskini. Chciałam ci dać noc rozkoszy! Byłam ciekawa, czy pod tą górą mięsa kryje się mężczyzna. Znalazłam tylko głupiego osiłka! Gdy Sandokazi ruszyła w stronę drzwi, Conan był prawie gotów zgodzić się z jej ostatnimi słowami. Nie był przyzwyczajony myśleć, gdy należało działać i tylko to, iż możliwość nadużycia zaufania przyjaciela przejmowała zgrozą najdalsze zakątki jego barbarzyńskiej duszy, sprawiło, że nie powalił Sandokazi na rozpostarte posłanie, lecz pozwolił jej odejść. Do pogrążonej w ciemności komnaty Conana przez uchylone drzwi znów wpadła smuga szarości. Bezgłośne kroki bosych stóp Sandokazi sprawiły, że mężczyzna stojący za drzwiami zdążył się cofnąć i stanął obrysowany padającym z korytarza światłem. Choć zaskoczony, zareagował natychmiast. Ostrze noża zamieniło się w srebrzysty błysk. Sandokazi krzyknęła rozdzierająco. Ramię intruza drgnęło mimowolnie. Jego celem nie była kobieta. To wystarczyło, by dziewczyna zdołała uchylić się przed ciosem. Z taneczną zręcznością pomknęła pod ramieniem zabójcy na korytarz i tylko płytkie cięcie naznaczyło jej bark. Krzyknęła ponownie. Napastnik odwrócił się, zdezorientowany niespodziewanym rozwojem wypadków, niepewny, czy najpierw uciszyć dziewczynę, czy zaatakować mężczyznę, którego miał zamiar zaskoczyć we śnie. Conan nie dał mu czasu na podjęcie decyzji. Chwyciwszy uzbrojoną rękę intruza, wbił mu w brzuch zakrzywiony sztylet i szarpnął ostrze w górę. Wrzask bólu przeszedł w charkot. Mężczyzna osunął się i potoczył po posadzce. Sandokazi przestała krzyczeć i wlepiła w Conana błyszczące oczy. W podziemiach pałacu rozległy się wołania na alarm. Za chwilę na korytarz wypadło kilku mężczyzn z mieczami w dłoniach. Był wśród nich Mordermi. Gdy zbliżył się do Conana i Sandokazi, w jego oczach zabłysło nie wypowiedziane pytanie. Sandokazi nie wahała się nawet chwili: — Właśnie szłam spać, kiedy zobaczyłam, jak ktoś skrada się korytarzem — powiedziała. — Zachowywał się podejrzanie, więc poszłam za nim. Kiedy zatrzymał się przed komnatą Conana, zrozumiałam, że to zabójca. Krzyknęłam, żeby ostrzec Conana, wtedy zabójca rzucił się na mnie. Conan dopadł go i zabił. Zsunęła z ramienia rozciętą koszulę, przyjrzała się niegroźnej ranie, która jednak obficie krwawiła. Conan nie był na tyle nierozsądny, by zaprzeczyć. — Powinnaś była zawołać kogoś z nas. — Mordermi nie wyczuł kłamstwa w jej głosie. — Mógł cię zabić. — Kogo miałam wołać? Wszyscy zasnęliście nad kielichami. — Odwróćcie go. Zobaczymy, kto to — mruknął Mordermi. — Co to za straże, że zabójcy Korsta mogą tu swobodnie paradować! Ciało przetoczono na plecy i pochylono pochodnie. Kilku z mężczyzn zaklęło. — Na Mitrę! To Velio! — jęknął Mordermi. — Miałem go za jednego z moich najbardziej oddanych poruczników. Więc złoto Rimanenda może kupić nawet tych, których uważałem za bliskich przyjaciół! Conanie, ofiarowałem ci schronienie i o mało nie spowodowałem twojej śmierci. Cymmerianin nie odpowiedział. Nie znał myśli Velia i w głębi duszy nie był pewien, czy rzeczywiście ten człowiek był szpiegiem i zabójcą, czy tylko wiernym podwładnym, który będąc świadkiem niewierności Sandokazi, postanowił pomścić honor swojego pana. 6 NA KRÓLEWSKIEJ MASKARADZIE Powiew od morza nasycał się zapachem róż w ogrodach okalających królewski letni pałac. Monarszą rezydencję wzniesiono na wyniosłym przylądku tuż za miejskimi murami, ale z dala od brudnego kordawańskiego portu. Tysiące kolorowych latarni rzucało wielobarwne światło na ogrody, a radosne śmiechy gości zagłuszały niespokojny szum morza bijącego o skały u podnóża wysokiego cypla. Conan ostrożnie krążył w tłumie przebierańców, przybyłych na urodzinową maskaradę wyprawioną przez króla Rimanendo. Pomysł Mordermiego, któremu udało się zdobyć podrobione królewskie zaproszenie, ciągle wydawał się barbarzyńcy szaleństwem. Zwalisty Cymmerianin rzucał się w oczy i bardzo go to niepokoiło. Miał na sobie rogaty hełm, łuskową zbroję i futrzany płaszcz vanirskiego wojownika — przedstawiciela rasy, której ani nie przypominał, ani nie kochał. Henna przydała jego czarnej grzywie kasztanowy odcień, a jedwabna maska skrywała górną część twarzy. To przebranie wymyśliła Sandokazi. Również jej pomysłem było to, by Conan wziął ze sobą ciężki topór wojenny o szerokim ostrzu. Aby broń nie wyglądała na prawdziwą, Sandokazi okleiła ją kolorowym papierem. „Któż mógłby spodziewać się barbarzyńcy przebranego za barbarzyńcę?” — stwierdziła Sandokazi, z kobiecą niefrasobliwością wrzucając przedstawicieli tak różnych od siebie ludów do jednego worka. Conan mówił wystarczająco dobrze po zamoriańsku, by móc ujść za dyplomatę z tego dalekiego królestwa, ekscytując swoim osobliwym akcentem snobistyczną zingarańską szlachtę, której większość przedstawicieli znalazłaby się w kłopocie, gdyby przyszło im odróżnić Pikta od Kuszyty czy Stygijczyka od Turańczyka. Subtelne różnice w wymowie na pewno umknęły uwagi dworaków. Sama Sandokazi miała zakrywającą całą twarz maskę jastrzębia oraz długą pelerynę z piór. Pod tym przebraniem nie miała na sobie zupełnie nic. Santidio w stroju sokolnika prowadził siostrę na długim srebrzystym łańcuszku przytwierdzonym do obroży na jej szyi. Tak jak przewidywała Sandokazi, nikt nie poświęcił im powtórnego spojrzenia. W najosobliwszym przebraniu paradował Mordermi. Miał on na sobie strój samego króla Rimanendo: gronostajową togę, pozłacaną kolczugę i złotą koronę. Jego brzuch został wypchany z umiarem, by aluzja do monarszej sylwetki nie zatrącała o obrazę majestatu. To także był pomysł Sandokazi: „Nie będą przecież patrzeć z ukosa na swojego króla”. Jak na gust Conana, Sandokazi była zbyt przebiegła. Barbarzyńca był zadowolony, że w ciągu minionego miesiąca dziewczyna nie złożyła mu kolejnej nocnej wizyty. Ostatnie tygodnie okazały się dla Conana pomyślne. Mordermi i jego banda kradli dużo złota, a ich przywódca był szczodry. Conan nie ociągał się, a śmiałością i znajomością złodziejskiego rzemiosła w niczym nie ustępował doświadczonemu zingarańskiemu łotrzykowi. Szacunek, jaki dla siebie żywili, przekształcał się w coraz silniejszą przyjaźń, zaprawioną szczyptą wzajemnej rywalizacji. Przyjaźń ta obejmowała również Santidia i Sandokazi, choć żadne z nich nie wykazywało tych cech ducha, które połączyły Conana i Mordermiego. Książę złodziei wywodził się z kordawańskiej dzielnicy nędzy i został wychowany w dziczy na swój sposób równie surowej i bezlitosnej, jak pokryte śniegami góry Cymmerii. Natomiast Santidio i Sandokazi mimo woli tworzyli wokół siebie barierę wynikającą z ich wysokiego urodzenia. Mimo licznych wypowiedzi na temat braterstwa i równości wszystkich ludzi, staranne wykształcenie Santidia skutecznie zapobiegało praktycznej realizacji jego mrzonek, Sandokazi zaś zdawała się wspaniale bawić w grze, która dla kogoś z jej talentami była nawet nieco zbyt dziecinna. Conan wyczuwał, że stanowi dla swoich przyjaciół zagadkę i że być może ich przyjaźń kwitła dlatego, iż wszyscy byli skłóceni z życiem. Mordermi był zbyt ambitny, by zadowolić się sprawowaniem rządów nad złodziejaszkami. Dla Sandokazi było przewrotną rozrywką usiłowanie obalenia porządku społecznego, przyznającego jej wyższość z racji urodzenia. Santidio zaś marzył o ustanowieniu nowego ładu, zasadzającego się na rozumie, nie sile. Conan był wreszcie barbarzyńskim śmiałkiem, który wyruszył z Cymmerii, by przyjrzeć się cywilizowanym królestwom i nie znalazł w nich nic, co usprawiedliwiałoby jego tułaczkę. Z wyjątkiem przygód, które zawsze udawało mu się znaleźć. By uczcić urodziny króla Rimanendo, na maskaradzie zebrało się kilkuset gości, przechadzających się w fantastycznych kostiumach po pałacowych ogrodach. W środku głównego pawilonu szlachetni panowie i ich pięknie wystrojone towarzyszki wirowały w tańcu na posadzce z czarnego marmuru. Skąpo ubrane służące przemykały się pomiędzy nimi roznosząc złote tace z wykwintnymi smakołykami i srebrnymi pucharami, wypełnionymi po brzegi rzadkimi winami lub ponczem z pływającymi kawałkami lodu. Roznamiętnione parki kryły się w odosobnionych altankach i przepełnionych kwietnymi woniami buduarach, a dźwięki muzyki i śmiech tłumiły szelest jedwabi i ciche westchnienia. Conan jadł oszczędnie, ale skwapliwie opróżniał zawartość każdego kielicha, jaki mu podano, wlewając w siebie liczące sobie setki lat trunki, jakby było to tanie piwo. Tym, którzy usiłowali nawiązać z nim rozmowę, odpowiadał zwięźle po zamoriańsku. Z tej przyczyny królewscy goście brali go za pijanego gbura. Conan nie był jednak pijany. Nie podobał mu się pomysł dzisiejszej wyprawy, choć Mordermi uważał ją za doskonały kawał. Barbarzyńca wolał albo dyskretną kradzież, albo jawny rozbój, czyli w tym przypadku otwarty szturm na królewski pałac. Pomysł Mordermiego łączył w sobie ryzyko obu tych metod postępowania. Tym jednak Conan się nie przejmował. Bardziej irytował go wyszukany plan całego przedsięwzięcia. Mordermiemu prócz Conana i Esantich udało się wprowadzić tu jeszcze dwudziestu swoich ludzi i tyleż samo białoróżowców. W większości byli oni poprzebierani za służących i lokajów. Tylko paru ludzi Mordermiego miało wystarczająco szlachetny wygląd, aby udawać gości. Krytyczną kwestią była sprawa broni. Nie uchodziło iść uzbrojonym po zęby na urodziny króla! Oczywiście, żaden ze szlachciców nie pojawiłby się na maskaradzie bez swojego rapiera, ich służący zaś mogli być uzbrojeni w noże i pałki, by w drodze do pałacu chronić swych panów przed rzezimieszkami. To jednak było zbyt mało! Gdy Cymmerianin zaproponował, że poprowadzi atak z zewnątrz, Mordermi stwierdził, że Conan będzie mu niezbędny na maskaradzie. Królewski pałac letni był chroniony przez mur oraz podmywane przez morze urwisko. Zewsząd strzegły go liczne straże. Plan Mordermiego niósł więc ze sobą prawie samobójcze ryzyko, ale nagrodą było złoto i klejnoty zingarańskich arystokratów. Rudowłosa dziewczyna, mająca na sobie jedynie skąpy stanik i przepaskę ze splecionych srebrnych krążków, podeszła do Conana wlokąc za sobą dwuręczny miecz barbarzyńskiej wojowniczki i zwróciła swe uśmiechnięte oblicze ku nachmurzonej twarzy Cymmerianina. — Dlaczego jesteś taki ponury, mój barbarzyński kamracie? — zapytała śpiewnym głosem. — Znam tu cichy zakątek — możemy się tam udać, by stoczyć przyjacielską potyczkę. Jeszcze przecież nie nadszedł czas, byśmy zdjęli — zawiesiła głos — …maski. — Nie, nie teraz — rzekł Conan stłumionym głosem. — Jeszcze nie ma północy, a niedługo ma zatańczyć ta śliczna dziewczyna przebrana za jastrzębia. Tak przynajmniej obiecała. Niby–wojowniczka skrzywiła się pod maską. — Nie będę cię zatrzymywać, jeśli chcesz patrzeć, jak tańczy jakaś idiotka! — Suka! — mruknął Conan, gdy dziewczyna oddaliła się, szczękając bronią po posadzce. Jego nastroju nie łagodziło wypite wino. Gdyby to od niego zależało, przyjąłby propozycję tej wysoko urodzonej ladacznicy i pokazał jej, co to znaczy oddać się barbarzyńcy, po czym wróciłby zrobić to, co sobie zaplanował. To jednak była gra Mordermiego i Conan musiał odegrać w niej swoją rolę, inaczej starannie zaplanowany napad okazałby się dla nich wszystkich śmiertelną pułapką. Z kwaśną miną pozwolił usługującej dziewczynie napełnić swój puchar, po czym ruszył w stronę pawilonu, w którym miała tańczyć Sandokazi. Tylko perspektywa walki rozpraszała jego ponury nastrój. To, że ktoś z królewskich gości chciał tańczyć przed pozostałymi jak dziewka w pospolitej tawernie, nie zdziwiło nikogo, bowiem była to jedyna w roku maskarada, na której zingarańscy arystokraci mogli wyzbyć się dworskiej wyniosłości i zachowywać się tak, jak nakazywały im kaprysy i namiętności kryjące się na co dzień pod maską dobrego wychowania. Dostojne matrony mogły paradować jak nierządnice, szlachetni panowie pląsać w strojach przedstawicieli półświatka, a ich dziewicze córy ubrane w najskąpsze z możliwych strojów obnażały swe ciała przed oczami młodzieńców, których wyszukane kostiumy raczej ukazywały niż ukrywały ich męskie atrybuty. Król Rimanendo uśmiechał się łaskawie ze swojego tronu stojącego w górującej nad salą galerii. Jego wysokość wypił już więcej niż przy podobnych okazjach i jego uśmiech był bardziej nieobecny niż zazwyczaj. Korpulentna postać monarchy wydawała się przelewać przez oparcia wykładanego atłasem fotela. Młody chłopiec, którego ciało błyszczało od wonnych olejków, na skinienie dłoni przytykał kielich opiumowanego wina do ust swojego pana, podczas gdy jego bliźniak zręcznie ocierał strużki trunku z fałd podbródka. Na galerii wraz z królem znajdowało się doborowe towarzystwo dworaków i pochlebców, otoczonych górującymi nad nimi czujnymi żołnierzami z osobistej straży monarchy. Król Rimanendo nie był na tyle głupi, by zapomnieć, że wielu z jego gości bawiłoby się dużo weselej, gdyby go zabrakło. Pojawienie się Sandokazi wzbudziło niespokojne komentarze roznegliżowanych pięknotek. Obnażone ciało stanowiło tu zbyt pospolity towar, gdyż znajdujące się tu wysoko urodzone kobiety przy innych okazjach nosiły stroje okrywające je szczelnie od stóp do głów i tak sute, że trzeba było aż dwóch pomocnic do niesienia trenu sukni. Tak więc wszystkie dziewczęta z możnych rodów wpadły na pomysł, by odkryć jak najwięcej swych wdzięków. W porównaniu z nimi Sandokazi kusiła i fascynowała szczupłą figurą tancerki, tylko chwilami wyłaniająca się spod falujących piór. Jej obietnica, że zatańczy na godzinę przed zdjęciem masek, sprawiła, iż zaciekawienie rosło w miarę zbliżania się wyznaczonej pory. Goście rozstąpili się, by przepuścić ją na środek pawilonu, gdzie czekał wolny krąg marmurowej posadzki. Sandokazi zawołała coś do muzykantów, z którymi umówiła się wcześniej, i ci zaczęli grać skoczną melodię. Conan zbyt mało znał się na muzyce, by rozpoznać utwór, ale reszta publiczności okrzykami pochwaliła wybór. Sandokazi stała przez chwilę w środku kręgu z czarnego marmuru. Nawet w porównaniu z przebierańcami, którzy zebrali się, by przyglądać się jej tańcowi, wyglądała jak stwór nie z tego świata. Gdy stała nieruchomo, jej pierzasta peleryna okrywała ją całkowicie od szyi po kostki. Jej oczy bez zmrużenia wpatrywały się w tłum spod kryjącej całą twarz sokolej maski. Chwilę później Santidio odpiął srebrny łańcuszek od obróżki obejmującej jej szyję i usunął się na bok. Uwolniona z pęt Sandokazi oderwała się od posadzki w wysokim wyskoku, wyrzucając ręce gestem, który uniósł jej płaszcz, jakby były to skrzydła gotującego się do odlotu ptaka. Na chwilę Sandokazi zawisła w powietrzu całkowicie naga, odsłonięta przez niosące ją w górę skrzydła, po czym opadła lekko na marmurową posadzkę. Jej nagość ponownie skryła się pod zasłoną falujących piór. Setki piersi wypuściły wstrzymany oddech. Sandokazi zaczęła tańczyć po przekątnej czarnej posadzki, skłaniając się, wirując i znów wznosząc się w górę w nagłym wyskoku. Jej ruchy były tak szybkie, że białe i brązowe pióra wirowały dookoła niej, jak obdarzone własnym życiem. Czasem ukazywała się na moment biała pierś lub udo, a w następnej chwili płaszcz piór okrywał wszystko niczym druga skóra. Muzykanci poczęli grać szybciej, Sandokazi zaś wydawała się frunąć nad posadzką hebanowej barwy, wznosząc się, skręcając i pikując w dół. Zahipnotyzowana publiczność przyglądała się, jak wirująca peleryna na ułamki chwil odsłania obnażone wdzięki Sandokazi. Tempo tańca rosło coraz bardziej. Tylko wyćwiczona baletnica mogła utrzymać taki rytm wykonując zawiłe gesty i nie gubiąc kroku. Wielu oczarowanych widzów zastanawiało się, kto może kryć się pod sokolą maską. W końcu, gdy muzyka osiągnęła gwałtowne crescendo, Sandokazi raz jeszcze skoczyła wysoko z rozpostartymi ramionami, wykonując w powietrzu piruet. Peleryna z piór uniosła się równo z ramionami, obnażając nagą sylwetkę w całej jej doskonałości. Zdawało się, że zawisła w bezruchu nad wypolerowaną posadzką. Składając skrzydła, Sandokazi wylądowała na marmurze lekko, jak powracający do gniazda sokół, po czym pokłoniła się oszołomionej publiczności. — Panie i panowie! — krzyknął Santidio, przechodząc przez wiwatujący tłum ku siostrze. — Widzieliście taniec sokoła! Pamiętajcie jednak, że sokół to ptak drapieżny. Musicie mu teraz zapłacić za swoją rozrywkę! Z początku widzowie myśleli, że chce tylko, by zasypali Sandokazi deszczem monet, tak jak należałoby obdarować zwykłą tancerkę. Gniewne krzyki i wołania o straże szybko wyprowadziły ich z błędu. — Spokojnie, mili państwo! — ostrzegł Santidio, wyciągając rapier. — Chcemy tylko waszego złota i klejnotów, nie waszego życia! Zdezorientowani, rojący się bezładnie goście wydawali się nie pojmować, że to nie żaden żart. W czasie gdy wpatrywali się w tańczącą Sandokazi, ludzie Mordermiego ukradkiem rozstawiali się przy drzwiach. We wszystkich wejściach do pawilonu stali teraz bandyci dzierżący w dłoniach obnażone ostrza i pałki. Na zewnątrz, w ogrodzie, nieliczni goście, którzy nie przyszli na występ Sandokazi, w popłochu kryli się w mrocznych zakamarkach. — Niech wszyscy zostaną tam, gdzie stoją! — zawołał Mordermi, wskakując na stół i potrząsając rapierem. — Pawilon otoczyła setka naszych ludzi! Nie stawiajcie oporu, a nie stanie się wam krzywda! Kilku mężczyzn usiłowało dobyć broni z brawurą zrodzoną przez niewiarę lub nadmiar wina. Natychmiast dopadli ich ludzie Mordermiego. Kobiety zaczęły krzyczeć przenikliwie, gdy krew i agonalne jęki przypieczętowały los niewczesnych obrońców. Goście króla przybyli na maskaradę dla zabawy, rzezimieszki Mordermiego po łupy. Przestępcy byli uzbrojeni i zorganizowani, a ich niespodziewany atak nie pozostawił nikomu szansy stawienia skutecznego oporu. Mężczyzn, którzy mieli przy sobie broń, szybko jej pozbawiono i rozdano ją tym napastnikom, którzy mieli tylko pałki. W przeciągu paru chwil gości ogarnęła panika. Poczęli bezradnie miotać się po sali tanecznej. Gdy tylko rozległ się szczęk dobywanej stali i polała się krew, straż Rimanenda ruszyła z galerii na salę. Czekano tu na nich. Wydawszy z siebie radosne beknięcie, Conan ujął mocniej trzon topora i ustawił się przy schodach wiodących na dół z galerii. Paru ludzi Mordermiego pośpieszyło ku niemu niosąc fotele i stoły, by zabarykadować nimi schody. — Precz stąd! Dajcie mi miejsce, abym mógł się zamachnąć! — zagrzmiał Conan. — Utrzymam te schody przed tysiącem takich malowanych żołnierzyków! Chodźcie tu, wypolerowane lalusie! Zobaczymy, kto zdechnie pierwszy! W przechwałkach Conana było dużo racji. Po wąskich schodach mogło schodzić jedynie kilku ludzi naraz. Na dodatek straż królewską wystrojono dziś w galowe stroje jedwabne, aksamity i srebrne kolczugi, a ich halabardy w walce na schodach byłyby niemal bezużyteczne. Oprócz tego nie było wśród nich łuczników. — Do mnie, głupcy! — zawołał piskliwie Rimanendo, gdy do jego pogrążonego w oparach wina mózgu dotarła świadomość niebezpieczeństwa. — Trzymajcie się blisko mnie, słyszycie? Chcą zabić waszego króla! Każę obedrzeć ze skóry każdego, który mnie zostawi! Król Zingary przytulił swoich kochanków do trzęsącej się piersi i siny ze strachu, błagał swoich żołnierzy, by otoczyli go kręgiem i walczyli do ostatniej kropli krwi, broniąc go przed armią zabójców. — Niech ci tam na sali ratują się, jak mogą! — rozkazał. — Na Mitrę, dlaczego tak wrzeszczą! Dlaczego żołnierze spod bramy nie przybywają, aby ratować swego króla przed mordercami?! Przy bramie w murze odgradzającym królewski pałac letni od lądu stał silny oddział wojska, a liczne straże patrolowały nieustannie brzegi stromego cypla. Żołnierze byli tu jednak przede wszystkim po to, aby zapewnić królowi spokój. Zupełnie nie spodziewali się zbrojnej napaści. Zingara nie toczyła w tym czasie żadnej wojny, choć wewnętrzne niesnaski dawały pewne zatrudnienie najemnym mordercom. Gdy taniec Sandokazi wkraczał w finałową fazę, Mordermi dał znak jednemu ze swoich ludzi na zewnątrz pawilonu. Ten z kolei przekazał sygnał towarzyszom zaczajonym za pałacowymi murami. Pod pogrążonymi w ciemnościach drzewami, rosnącymi po obu stronach drogi prowadzącej do letniego pałacu, nagle zapłonęły pochodnie. Noc wypełniły gniewne okrzyki, gdy ku cyplowi ruszył niespodziewanie bezładny tłum. Ponad setka członków Białej Róży pomaszerowała w chaotycznej procesji w stronę pałacu, wykrzykując mało oryginalne hasła. — Rozejść się! — rozkazał kapitan straży. — Natychmiast się rozejść! Słyszycie?! — zdenerwowany rozkazał podoficerowi, by wzmocniono posterunek przy bramie. — Nie rozejdziemy się, dopóki nie otrzymamy posłuchania u króla! — odkrzyknął potężnie zbudowany przywódca. Był to Carico, najradykalniejszy z rywali Santidia, cieszący się na myśl o sławie, jaką zyska dzisiejszej nocy. — Król i jego wymuskani dworacy oddają się pijaństwu i rozpuście, podczas gdy w Kordawie wdowy z dziećmi żywią się odpadkami i śpią w rynsztokach! — Rozejść się, bo inaczej rozkażę swoim żołnierzom porozbijać trochę łbów! — Nie rozejdziemy się, dopóki Rimanendo nie udzieli nam posłuchania! — krzyknął Carico, zagłuszając szyderstwa swoich towarzyszy. — Naród głoduje, podczas gdy tyran i jego pachołkowie żywią się krwią ludu! — Sprowadzić pomoc — rozkazał kapitan, gdy poleciał ku niemu grad kamieni i odpadków. — Jeżeli król dowie się o tych nieporządkach, każe mi ściąć głowę! Właśnie z tego powodu, w chwili gdy Sandokazi zbierała oklaski, żołnierze, którzy pełnili służbę na terenie pałacowych ogrodów, pośpieszyli ku tumultowi pod główną bramę. Z tej odległości zgiełk nie dochodził do uszu zebranych w pawilonie gości. Podobnie żołnierze, stawiający czoło gniewnemu tłumowi, nie zdawali sobie sprawy z zamieszania, które zaczęło się wkrótce po ich odejściu. Nie mogło jednak minąć wiele czasu do chwili, gdy ktoś z gości ukrytych w ogrodach powiadomi straże przy bramie o rzeczywistym niebezpieczeństwie. Mordermi i jego ludzie musieli uciec, zanim to nastąpi. Opanowanie sali pełnej pijanych biesiadników imdlejących kobiet było łatwiejsze niż walka z oddziałem ciężko zbrojnych żołnierzy. Podczas gdy Rimanendo krył się tchórzliwie pod osłoną swojej straży osobistej, towarzysze Mordermiego błyskawicznie pozbawiali królewskich gości ich kosztowności. Mimo całego pośpiechu łotrzykowie z Nory zabrali się do tego systematycznie i dokładnie. Na tak wielką dworską uroczystość panowie i damy przybyli przystrojeni w swoje najwspanialsze klejnoty. Kosztowne pierścienie, diademy i naszyjniki, przybrane klejnotami sztylety oraz kiesy napęczniałe od złotych i srebrnych monet odbierano teraz przerażonym gościom i wrzucano do pojemnych worów. Inni napastnicy równie szybko zgarniali srebrne talerze i kielichy oraz złote tace i świeczniki. Rozbawiona Sandokozi, uśmiechając się spod swojej maski, krążyła po sali z workiem w ręku, zbierając niewyobrażalnie wysoką opłatę za swój występ, Santidio zaś towarzyszył jej z wyciągniętym rapierem. Po początkowym starciu nie stawiano oporu. Kobiety jęczały oddając ozdoby, mężczyźni marszczyli brwi i rzucali groźby, ale nie robili nic, by je zrealizować. Pół tuzina ciał rozciągniętych na polerowanej posadzce oraz drugie tyle osób trzymających się za potłuczone czerepy i krwawiące rany stanowiło wymowny dowód, że napastnicy nie krępują się szlachetnym urodzeniem swoich ofiar. Conan wzruszył ramionami, by rozluźnić napięte mięśnie, po czym powiódł wzrokiem po stojących u szczytu schodów strażnikach. Czekałaby go ciężka walka, gdyby żołnierze zdecydowali się zejść na dół. Cymmerianin zastanawiał się, czy ci Zingarańczycy będą w stanie dalej oddawać cześć królowi, który okazał się pijanym tchórzem znoszącym, by w jego obecności rabowano mu wasali. — Ruszcie się, a żywo, moi wierni poddani! — przynaglał Mordermi, klaszcząc w dłonie i krążąc po całej sali. Parodia Rimanenda w jego wykonaniu była znakomita, co podkreślał również strój. Dwór wydawał się jednak nie doceniać tego dowcipu. Splądrowanie królewskiego pawilonu nie zabrało wiele czasu. W ciągu kilku minut napastnicy napełnili tyle worków, ile tylko mogli zabrać ze sobą i Mordermi zdecydował, że czas już pożegnać się z gościnnym gospodarzem, zanim żołnierze zepsują im wieczór. — Jeżeli chcecie przeżyć tę noc, macie wszyscy pozostać w środku! — głośno ostrzegł Mordermi. — Na wprost wejść są rozstawieni łucznicy. Każdy głupiec, któremu zachce się nas ścigać, dostanie drewnianą szpilkę do noszenia w sercu. Conan podążył za swoimi towarzyszami zastanawiając się, na jak długo zatrzyma dworzan to kłamstwo. Doszedł do wniosku, że jeśli zingarańska szlachta jest z tej samej gliny co ich król, to z pewnością wymrze tutaj z głodu. Ledwie zdążyli się wymknąć z pawilonu, gdy krzyki nadbiegających żołnierzy powiedziały im, jak niewiele brakowało, by znaleźli się w pułapce. Tłum, któremu zagrożono użyciem łuczników, zatroszczył się o swoje bezpieczeństwo. Białoróżowcy pogasili pochodnie i wycofali się w ciemność, ale nadal miotali ku strażnikom kamienie i obelgi. Najgłośniej gardłował oczywiście Carico. Na środku drogi groteskową kukłę przedstawiającą króla Rimanendo poczęły pożerać wesołe płomienie. Rozgniewany kapitan wydał łucznikom rozkaz strzelania na oślep. Ich wysiłki zostały nagrodzone zaledwie kilkoma okrzykami bólu, gdyż drzewa i ciemność dawały intruzom dobre ukrycie. Miast uciekać, tłum sprawiał wrażenie coraz bardziej rozjuszonego, a zgiełk przed bramą królewskiego pałacu zyskał jedynie na sile. Nie czekając, aż dołączą posiłki z miasta, kapitan nakazał wypad w celu rozpędzenia demonstrantów. Ledwie silny oddział straży wymaszerował przed bramę, gdy dotarła wieść o napadzie na królewski pawilon. Oficer zatrzymał żołnierzy i w męce niezdecydowania rozważał, czy wysłać ludzi na odsiecz do pawilonu, czy przeciw tłumowi. Nie wiedział, która z atakujących grup stanowi większe zagrożenie. W rezultacie zdezorientowane straże dotarły do pawilonu zbyt późno, by schwytać w potrzask bandytów Mordermiego. Zamiast na nich, żołnierze wpadli na rozwścieczony tłum złupionych doszczętnie królewskich gości, którzy gniewnie domagali się głów wszystkich winnych i gotowi byli zacząć od nieudolnych straży. Wyprzedziwszy pościg, Mordermi ze swoimi obładowanymi kosztownościami ludźmi uciekał przez pogrążoną w ciemnościach, nie oświetloną część ogrodów. Choć na razie straże zostały za nimi, nie znaczyło to, że ucieczka się powiodła. Od lądu oddzielał ich mur, a z pozostałych trzech stron przeszkodę stanowiły skalne ściany cypla opadające stromo ku morzu. Teraz, gdy straże wiedziały już, co zaszło, uciekinierzy nie mieli czasu na zejście na dół. Trzecia część planu Mordermiego musiała się udać bezbłędnie, inaczej zostaliby osaczeni jak wilki w owczej zagrodzie. Ku znajdującej się pod pionowym urwiskiem wąziutkiej plaży zawczasu skierowała się niewielka flotylla łodzi wiosłowych. Wyczekawszy na odpowiednią chwilę, wioślarze pokonali odpływające w głąb morza odbite fale i przybili do brzegu wtedy, gdy żołnierze, którzy powinni byli patrolować urwisko, zostali wezwani do rozpędzania demonstrantów przed bramą. Już wcześniej wypatrzono najwygodniejsze miejsce, w którym można było przybić do brzegu. Skalisty cypel wznosił się na co najmniej sto stóp nad poziomem morza. Gdy banda Mordermiego dotarła do skraju urwiska, jeden ze znajdujących się na plaży wspólników wystrzelił strzałę, do której była przywiązana linka. Czyjeś dłonie złapały tę linkę i wciągnęły przywiązany do niej gruby sznur. Linę przywiązano natychmiast do rosnącego pod murem drzewa. Uczestnicy napadu poczęli spiesznie spuszczać się w dół urwiska. Utrudniały im to ciężkie wory z łupem. Conan zdarł kryjącą twarz maskę i popatrzył w kierunku, z którego przybyli. Z powodu ciemności nie sposób było szybko stwierdzić, którędy uciekali złoczyńcy, i to dawało im dodatkową przewagę nad ścigającymi. Do uszu Conana dochodziły jednak krzyki gorączkowo przedzierających się przez krzaki żołnierzy. Cymmerianin pojął, że nie ma wiele czasu. — Schodź na dół, Kazi — popędzał dziewczynę Mordermi. — Za chwilę może tu być gorąco. — Poczekam, aż zejdzie reszta — odrzekła Sandokazi. — Santidio, przypilnuj, by twoja siostra zeszła po linie, albo ją zaraz zrzucę. Niech leci, skoro robi za sokoła. Ja i Conan osłonimy tyły. Barbarzyńca rzucił okiem, jakie postępy zrobili schodzący na dół. — Poszłoby szybciej, gdyby ci ludzie zrzucili worki i ześlizgnęli się bez nich — zauważył. — Co?! Ryzykować, by te urocze błyskotki wpadły do wody? — zapytał zdumiony Mordermi. — Conanie, jakiż sens miałaby kradzież tego wszystkiego, jeżeli nie moglibyśmy spieniężyć łupu? — Tak? To posłuchaj! — ostrzegł go Conan. — Oto idą ci, którzy nie zamierzają pozwolić nam żyć na tyle długo, abyśmy mogli spieniężyć ten łup. Z zarośli wypadła ku nim pierwsza, rozproszona grupka żołnierzy. Było wystarczająco jasno, by na tle skraju urwiska zobaczyć sylwetki złodziei. Żołnierze zatrzymali się i zaczęli zwoływać pozostałych. Conan ponownie spojrzał w dół. Większość lludzi Mordermiego zeszła już na plażę, pozostali ześlizgnęli się w szaleńczym pośpiechu. Jeżeli jednak ucieczka miała się powieść, wraz z Mordermim musiał stawić czoło strażom. Żołnierzom brakowało tchu po biegu, broń jednak mieli w pogotowiu. Mający na sobie hełm i łuskową zbroję Conan był lepiej przygotowany do walki niż jego towarzysze, więc bez wahania zaatakował pierwszych nadbiegających. Zamachnął się oburącz toporem i z łatwością wytrącił wzniesiony w daremnej gardzie rapier przeciwnika. Ostrze rozrąbało pancerz i zatonęło w piersi żołnierza. Wyszarpnąwszy topór, barbarzyńca sparował cios kolejnego strażnika, przyjmując rapier na żelazne okucia wzmacniające stylisko, po czym nagłym ciosem obucha zmiażdżył ramię przeciwnika i zadał mu decydujące cięcie szerokim ostrzem. Tuż obok Mordermi wdał się w walkę z trzecim strażnikiem. Choć był lepszym szermierzem, Mordermi nie mógł sobie jednak poradzić z pancerzem żołnierza. W końcu książę złodziei zręcznie uskoczywszy w bok, zaatakował, ominął zastawę przeciwnika i wbił ostrze w nie osłonięte gardło. Gdy kolejny żołnierz rzucił się ku niemu, Mordermi potknął się o kamień. W tym samym momencie piąty z atakujących pochylił się i wraził swoją klingę w brzuch herszta przestępców. Conan odwrócił się od swojego umierającego przeciwnika i rozłupał czaszkę strażnika, który podnosił się po zadaniu Mordermiemu śmiertelnego pchnięcia. Ku zdumieniu Cymmerianina Mordermi jedynie roześmiał się i przeszył na wylot udo kolejnego z atakujących, dobijając przeciwnika ciosem w kark, gdy ten zwalił się na ziemię. Z rozprutego brzucha herszta bandytów posypały się nie trzewia, ale trociny — ostrze rozszarpało jedynie groteskową imitację kałduna Rimanenda. — Złaź na dół, zanim zjawią się kolejni! — krzyknął Conan. — Będę osłaniać tyły — odpowiedział Mordermi. — Ruszaj sam. Nim barbarzyńca zdążył odpowiedzieć, Mordermi nagle jęknął i zatoczył się w tył, na skraj urwiska. Jego oczy rozszerzyły się, gdy z niedowierzaniem utkwił spojrzenie w strzale wystającej z jego ramienia. Conan rzucił się na ziemię. Druga strzała z sykiem przeleciała nad nim. Mordermi klnąc padł obok niego. Do ich uszu dochodziły odgłosy zbliżania się większego oddziału straży. Uderzywszy w skałę koło ich głów, kolejna strzała złamała się z trzaskiem. — Mocno dostałeś? — zapytał Conan, usiłując zajrzeć za zaciśnięte na ranie zakrwawione palce Mordermiego. — Minęła serce, jeżeli o to ci chodzi — wycedził Mordermi przez zęby. — Wygląda na to, że będę musiał schodzić po linie na jednej ręce. Ruszaj, nie gap się! Podążę za tobą tak szybko, jak będę mógł! — Na Croma! Co za uparty osioł! — zaklął Conan, wpatrując się w linię drzew przed nimi. Mordermi niczego nie dostrzegł, ale gdy koło nich w ziemię wbiła się kolejna strzała, Conan skoczył i rzucił ciężkim toporem. Za chwilę rozległ się agonalny krzyk. — Był tylko jeden łucznik, jak sądzę — rzekł Conan, dźwigając Mordermiego na nogi. — Szybko, zanim nadejdą inni! Schodzimy razem. W desperackim pośpiechu przetoczyli się przez skraj urwiska. Conan osuwał się pierwszy, by móc podtrzymać Mordermiego. Niezgrabnie schodzili w dół odpychając się stopami od pionowej skalnej ściany. Wisieli nad plażą, kiedy lina szarpnęła się spazmatycznie, po czym straciła napięcie. Barbarzyńca wczepił się w skalę, zanim zaczęli spadać. Znajdowali się trzydzieści stóp nad plażą, usłaną ostrymi głazami. Conan przycisnął drobniejszego mężczyznę do powierzchni urwiska. Uchwyciwszy się jedną ręką szczeliny w skale, drugą przytrzymał Mordermiego. Odcięty kawałek liny przeleciał obok nich, wijąc się bezładnie. Z dołu dobiegły ich okrzyki zaskoczenia. — Czułem, jak lina drżała, zanim została przecięta — powiedział Conan. — Urwisko jest wystarczająco spękane, by mieć się czego chwycić. — Koniec z nami! — Mordermi zaklął. — Bez liny nie zejdziemy na dół. — W Cymmerii niemowlęta potrafią pełzać po skałach, zanim nauczą się chodzić po równym gruncie — prychnął Conan. — To tutaj to ośla łączka. Trzymaj się mnie, jeżeli czujesz, że nie zejdziesz sam. Bezradny Mordermi chwycił się Conana. Starał się zmniejszyć brzemię, jakie stanowił, chwytając się skał zranioną lewą ręką. Urwisko było w niektórych miejscach gładkie jak szkło, a jego powierzchnię otuliła nadpływająca znad morza mgła. Skałę porastały śliskie mchy i porosty, których ze względu na bliskość wody przybywało w miarę schodzenia. Mimo to Conan zsunął się ze skarpy z łatwością złażącej z drzewa małpy, niemal nie zwracając uwagi na bezwładne ciało towarzysza. Chwile te wryły się Mordermiemu na zawsze w pamięć, chociaż przebycie całej drogi zabrało Cymmerianinowi niewiele więcej niż minutę. — Skrótów się wam zachciało? — roześmiał się niespokojnie Santidio. — Gdy zobaczyliśmy spadającą linę, zaczęliśmy się zastanawiać, który z was będzie następny. — Połowa armii Rimanenda, jeżeli zechcemy na nich zaczekać — mruknął Conan. — Mordermi dostał już strzałę, a za chwilę posypią się następne. — Odbijać! Na co czekacie?! — krzyknął Mordermi, którego twarz nabrała barwy popiołu od utraty krwi. — Conanie, nie zapomnę ci tego! — Wyrwałeś mnie spod szubienicy — powiedział barbarzyńca, gdy zaczęli brnąć poprzez fale w stronę gotowych do odpłynięcia łodzi. — Zawsze spłacam zaciągnięte długi. 7 ŚWIATŁO ZŁOTE I BŁĘKITNE Twarz Mordermiego, trzymającego mieniący się w świetle świec naszyjnik pereł, pokrywała nienaturalna bladość, ale jego uśmiech był równie szeroki jak zawsze. — Sandokazi, to dla ciebie. Licz, że dostaniesz go z mojego udziału. Nikt z nas nie zatańczyłby tak dobrze jak ty, by ustawić owce do strzyżenia. Bark obnażonego do pasa Mordermiego spowijał czysty bandaż. Ranę opatrzono mu zaraz po powrocie do Nory, do której dostali się jednym z tuneli łączących kretowisko pod miastem z nabrzeżami. Strzała trafiła w kość, ale nie strzaskała jej i nie wyrządziła wielkich szkód poza zatamowanym już krwotokiem. Sen i widok fantastycznego łupu przywróciły mu siły. W kwaterze Mordermiego zebrali się Conan spożywający śniadanie, składające się z gomółki sera i bochenka razowca, rozczochrany Santidio, który z wrażenia nie zmrużył oka przez całą noc, oraz Sandokazi, z uśmiechem przymierzająca sznur pereł. Mordermi z rozjarzonymi oczami kontemplował owoc kradzieży, która miała uwiecznić jego imię w legendzie. Na środku wykładanej boazerią komnaty masywny stół uginał się pod ciężarem zwalonego na jego deski złota i srebra. Sama waga zgromadzonej biżuterii przedstawiała fortunę, której obecni nie byli w stanie ogarnąć umysłami. Migoczący kopiec bransolet, pierścieni, naszyjników, wisiorów, diademów, kolczyków i brosz kazał podejrzewać, że na stół pospadały wszystkie gwiazdy firmamentu. W porównaniu z tą oślepiającą stertą szlachetnych kamieni leżąca pod ścianą i rozsypująca się na boki kupa złotej i srebrnej zastawy stołowej wydawała się pospolita i pozbawiona znaczenia. — Wiecie — westchnął z zadowoleniem Mordermi — podział tego wszystkiego będzie trudniejszy niż sama kradzież. — Ale myślę, że znacznie bardziej przyjemny — wymruczał Santidio. Conan popił kęs chleba winem ze złotego kielicha. — Może się okazać, że będzie równie niebezpieczny — wtrącił. — Pewnie, że miło popatrzeć na te błyskotki, ale wolałbym widzieć tu skrzynię monet. Nie możemy przecież rozłożyć kramiku w dzień targu i sprzedawać ten towar każdemu, kto się napatoczy. — Damy sobie radę — zapewnił go spokojnie Mordermi. — Załatwimy rzecz tak, jakby to był zwyczajny łup. Mam przecież zaufanych ludzi. Całe złoto i srebro przetopimy na sztaby. Nikt przecież nie zdoła ich rozpoznać, a klejnotów pozbędziemy się przez moje kontakty w Aquilonii. Nawet jeśli stracimy trochę na pośrednikach, to i tak zostanie dość, by kupić całą Zingarę i nająć Rimanenda do czyszczenie gąbek w publicznej łaźni. — To za dużo pieniędzy — upierał się Conan. — Na tym polega niebezpieczeństwo. — Upił łyk wina, nie chcąc się dalej rozwodzić. — A połowa z tego dostanie się białoróżowcom! — zawołał triumfalnie Santidio, nie zważając na skrupuły Conana. Cymmerianin był zawsze skłonny do ponurego nastroju. — Uczciwie zarobiliście — zgodził się Mordermi. — Mogę ci się teraz przyznać, że obawiałem się, czy twoi ludzie poradzą sobie ze swoją częścią planu. — Ja również mam swoją organizację — odpowiedział chełpliwie Santidio. — Teraz będzie w całości twoja — roześmiała się Sandokazi. W tym momencie otworzyły się drzwi komnaty. Stojący na zewnątrz człowiek Mordermiego — kwatera bandytów przypominała teraz warowny obóz w czasie oblężenia — wpuścił Carica oraz Awintiego. Obaj białoróżowcy zjawili się tak punktualnie, że najwidoczniej przybyli już wcześniej i czekali na zewnątrz do wyznaczonej pory. Awinti ukłonił się z formalną kurtuazją, a Carico przywitał wszystkich triumfalnym pokrzykiwaniem i uściskami dłoni. Na widok łupu na twarzach obydwu mężczyzn odmalował się nabożny zachwyt. Mimo wszelkich zapewnień Santidia o wspólnej sprawie, ci dwaj nie byli jego przyjaciółmi. Awinti, wysoki i starannie ubrany, powierzchownością, arystokratycznymi rysami i starannymi manierami przypomniał Santidia. Był czwartym synem głowy możnego rodu, ale wspólne z Santidiem pochodzenie miast ich łączyć, było raczej źródłem zawiści. W Conanie Awinti budził wzgardę. Carico był z zupełnie innej gliny; nieokrzesany, o szerokiej piersi i topornych rysach, zawsze spocony. Miał masywne bary i ciemną cerę kowala, którym to fachem trudnił się w przerwach pomiędzy tajemnymi spotkaniami białoróżowców. Carico był jednak mimo braku formalnej edukacji wielkim myślicielem, co wychwalali jego zwolennicy. Conan, którego ojciec był kowalem, uważał Carica za znakomitego kompana do popijawy i siłowania się na ręce, ale jego przemówienia przyprawiały barbarzyńcę o ból głowy. Poglądy Santidia wypadały gdzieś pośrodku pomiędzy Awintim, domagającym się oświeconej dyktatury intelektualnej elity, a całkowitą utopią Carica, mającą się zrealizować przez całkowite zrównanie wszystkich w prawach i własności. W takiej sytuacji, choć obie frakcje nie popierały Santidia, to zawsze stała za nim większość, niechętnie ustosunkowana do obydwu skrajności. W konsekwencji jedynie przewodnictwo Santidia chroniło Białą Różę przed rozpadem. — Robi wrażenie, prawda? — zauważył Santidio, gdy przybysze bez słowa wpatrzyli się w łup. — Dość tu złota, by przez rok wyżywić wszystkich biedaków Zingary! — wykrzyknął Carico. — Dość, by Biała Róża mogła zorganizować podstawy regularnej struktury, jakiej jej potrzeba— stwierdził Awinti — Dzięki temu nasz ruch może zaistnieć jako licząca się siła na zingarańskiej scenie politycznej. — O tym, na co przeznaczymy naszą część łupu, będziemy mogli podyskutować na następnym zgromadzeniu. — Santidio przerwał rodzącą się sprzeczkę. — Mordermi będzie potrzebować czasu, żeby to wszystko dyskretnie spieniężyć. — Jak długo? — zapytał podejrzliwie Awinti. — Wszystko zależy teraz od generała Korsta — odpowiedział Mordermi. — Weźmiemy się do tego tak szybko, jak to możliwe. Tylko głupiec będzie ryzykował sprzedanie łupu, który tak łatwo można rozpoznać. Spodziewam się, że nasza ucieczka drogą morską sprawiła, iż Korst przeszukuje teraz wszystkie statki w porcie. To nie jest pospolita kradzież. Korst wie, że jego pozycja zależy od tego, czy uda mu się nasycić gniew króla. Musimy być wyjątkowo ostrożni. — Dlaczego nie mielibyśmy rozdzielić gotówki teraz? — zasugerował Carico. — I wy, i my mamy bieżące wydatki. Co do mnie, ufam Modermiemu, że sprzeda resztę skarbu tak szybko i na tak dogodnych warunkach, jak to tylko będzie możliwe. — Ja również jestem za tym — poparł go Santidio. — Awinti? — Moglibyśmy już teraz podzielić złoto i klejnoty — stwierdził zapytany. — Jestem pewny, że przy pomocy Białej Róży uda się zbyć naszą połowę łupu równie skutecznie i z mniejszym ryzykiem, że zostaniemy oszukani. Mordermi uśmiechnął się zaciśniętymi wargami. — Oszukani? — W jego przymrużonych oczach zapaliło się zimne światło. Nie zraniona prawa ręka wsparła się niedbale na rękojeści rapiera. — Przez pośredników — spiesznie wyjaśnił Awinti. — Ilu znasz paserów? — spytał kpiąco Carico. — Poza tym będziemy potrzebować jubilera, by oszacował wartość tego skarbu — odezwał się Santidio. — Postaramy się, by jakiś szemicki handlarz kosztownościami dał nam za każdą sztukę jej równowartość, czy też po prostu przerżniemy wszystkie pierścionki i naszyjniki na pół? — zadrwił. — Chcę tylko jak najlepiej dla Białej Róży — odparł zimno Awinti. — Proszę mi wybaczyć, jeżeli mam mniej niż niektórzy doświadczenia w pozbywaniu się skradzionej własności. Conan, który wielokrotnie był świadkiem rozstrzygania takich dyskusji, zachował milczenie. Mordermi nie omieszkał zauważyć, że Cymmerianin jadł używając tylko lewej ręki, podczas gdy prawa przez cały czas leżała blisko rękojeści pałasza. Awinti nie był na tyle głupi, by nie uświadomić sobie, na co się zanosi. — Jeżeli taka jest wola większości, oczywiście muszę ustąpić — zgodził się niechętnie. — Do podziału pójdą więc teraz tylko pieniądze? — Owszem — podsumował Mordermi. — Podzielmy zatem monety na dwie części. Mam wagę, jeśli jej potrzebujecie, czy też zakładamy, że nasi hojni ofiarodawcy nie zniżyli się do wręczenia nam fałszywych monet? Nastrój rozpogodził się. Gdy czekano na przyniesienie wagi, Sandokazi, pochyliwszy się nad stołem, wygrzebywała ze sterty klejnotów ciężkie sakiewki ze złotem i srebrem, po czym przesuwała je w stronę Mordermiego. Niebawem monety posypały się migotliwym strumieniem na poplamione mahoniowe deski, a wszystkie głowy nachyliły się ku nim łapczywie. Tak byli pochłonięci tym widokiem, że tylko Conan spostrzegł, jak płomienie świec rozbłysły nagle błękitną otoczką. Cymmerianin przetarł oczy. Żółte płomienie wydawały się znikać pod niebieską zasłoną. Otworzył usta, by powiedzieć o tym pozostałym… Drzwi otworzyły się. Nagle, bezgłośnie, bez zapowiedzi strażnika, oświetlony błękitną poświatą świec, na progu stanął ktoś obcy i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się same, ale Conan zdążył zauważyć nieruchome sylwetki ludzi Mordermiego, stojących obojętnie na swoich posterunkach. Zaszło to tak nagle i tak niespodziewanie, że minęła długa chwila, nim ktokolwiek zdołał się poruszyć. Pierwszy przemówił Mordermi: — Kim jesteś i jak się tu dostałeś?! — Nazywam się Callidios — odrzekł z ironią przybyły. — Wszedłem tu na piechotę. — Rozkazałem, by nam nie przeszkadzano — warknął Mordermi. — Nikt mi o tym nie mówił — odezwał się pogodnie obcy. — No dobrze, co tu robisz? — Przybyłem, by uczynić cię królem. Dłoń Conana zacisnęła się na rękojeści miecza, ale Mordermi jedynie się roześmiał. Po chwili nerwowej ciszy pozostali przyłączyli się do niego. To spokojne oświadczenie, wypowiedziane w sercu kryjówki bandytów i morderców, było bez wątpienia żartem. Conan nie przyłączył się jednak do ich wesołości, wyczuwając lodowaty powiew magii. Ich gość mówił z wyraźnym stygijskim akcentem. Postać Całlidiosa nie roztaczała bynajmniej aury grozy. Był młody, na pewno nie starszy niż ktokolwiek z tu obecnych. Jego kaftan i domagające się łat obcisłe spodnie okrywały szczupłą sylwetkę o cienkich kończynach. Na jego wąskich barkach trzymał się wyłącznie na słowo honoru obszerny płaszcz z szarego materiału. Gdy Callidios szedł, kołysał dziwacznie biodrami i wydawało się, że zaraz przewróci się o zbyt nisko zawieszony długi rapier. Miał smagłą cerę i jastrzębie rysy wysoko urodzonego Stygijczyka, ale gładkie włosy słomianej barwy i szaroniebieskie oczy świadczyły o mieszanym pochodzeniu. Między wysokim czołem i zapadłymi oczami rozpościerały się imponujące szerokie brwi. Wrażenie wielkiego intelektu psuły jednak cienkie, drgające bez widocznego celu wargi i nadmierny połysk oczu, świadczący o nadużywaniu lotosu. — Zanim moi ludzie złamią ci parę żeber, raz jeszcze cię pytam, co tu robisz? — Możesz wezwać swoich ludzi, ale nie licz, że się zjawią — uśmiechnął się Callidios, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę. — Zbyt głęboko śpią. — Sifino! Amosi! — krzyknął Mordermi. — Chodźcie tu i wybijcie temu głupcowi wszystkie zęby! Gdy nie nastąpiła żadna reakcja, Mordermi powtórzył wołanie nieco bardziej ponuro, ale z takim samym rezultatem. — Proste zaklęcie — wzruszył ramionami Callidios. — Znam jeszcze kilka. Nie wyciągajcie mieczy, panowie! Gdybym miał wobec was złe zamiary, już byście o tym wiedzieli. — Conanie, zabij tego przeklętego magika, jeżeli zrobi jeszcze jeden ruch — warknął Mordermi. — Santidio, idź i zobacz, co się dzieje na korytarzu. Santidio wstał, żeby wykonać polecenie, i zamarł. Komnata nagle przestała mieć drzwi. Tam, gdzie były, teraz rozpościerała się gładka ściana. — Przyznaję, że to dziecinna iluzja— powiedział przepraszająco Callidios. — Być może, drzwi są wciąż na swoim miejscu, nie jestem pewny. Proszę mi wybaczyć środki ostrożności, ale tej naradzie nie może przysłuchiwać się nikt postronny. Callidios nie wykonał żadnego dostrzegalnego ruchu, lecz drzwi nagle znalazły się z powrotem na swoim miejscu. Z korytarza doszły do nich głosy wykrzykujące wzajemne oskarżenia. — Nie było to zbyt wyszukane — wzruszył ramionami Callidios. — Zaczekaj, Conanie! — Mordermi ubiegł śmiercionośny wypad Cymmerianina. — Wysłuchajmy go. Nasz gość jest wybitnie utalentowany. — To stygijski czarownik. Będzie mniej wybitny, kiedy się go skróci o głowę — rzucił Conan. — Lepiej go zabić od razu, zanim pożałujemy, że tego nie zrobiliśmy. — Może jeszcze za chwilę — zasugerował Mordermi, gdy spostrzegł, że pozostali wydają się podzielać opinię barbarzyńcy. — Skoro Callidios dowiedział się, gdzie obradujemy, dajmy mu wyjaśnić, dlaczego się tu zjawił. — Można to ująć w paru słowach — powiedział płynnie czarownik. — Przybyłem, by pomóc wam wykorzystać wasz skarb. — Callidios beztrosko rozsiadł się w fotelu przy stole. — To wariat! — potrząsnął głową Mordermi. — Ja go już kiedyś widziałem, łaził po Norze blisko nabrzeża, oszołomiony żółtym lotosem. Nie wiem, jak udało ci się tu dostać, bratku, ale nie wyniesiesz naszej tajemnicy równie łatwo, bez względu na to, czy jesteś szpiegiem Rimanenda, czy grasz na własną rękę. — Tajemnicy? Chyba nie sądzicie, że taką kradzież można utrzymać w tajemnicy? Wszystkie języki w Norze plotą dziś o napadzie dokonanym przez Mordenniego ubiegłej nocy. Nawet ci durni dworacy Rimanenda wiedzą już, kto pozbawił ich błyskotek i dumy. Szkoda, że nie udało się ci ukraść jednego, nie ruszając tego drugiego, Mordermi. W przeszłości Rimanendo nie podejmował przeciwko tobie żadnych kroków tylko dlatego, że po prostu nigdy nie byłeś godzien jego uwagi. Mogłeś sobie być księciem złodziei tu w Norze. Na górze jego królewska mość wraz ze swą szlachtą przez tydzień podatkami zrabują więcej, niż ty zdołasz im ukraść przez rok. Teraz jednak obrabowałeś go z jego dumy. Rimanendo odzyska twarz dopiero wtedy, gdy wraz ze swoimi ludźmi nakarmisz kruki na Platformie Tanecznej. Co gorsza, sprzymierzyłeś się z białoróżowcami, sprawiając, że ci ocknęli się ze snu i prą teraz do powstania. Korst ruszy na Norę, ponieważ Rimanendo upoważni go, by wszelkimi siłami dążył do zniszczenia Białej Róży i ciebie osobiście. Tak więc — podsumował Callidios — będziecie musieli świeżo zdobytą fortunę zainwestować z największą ostrożnością, inaczej będziecie mogli się nią pochwalić jedynie krukom. — Ten człowiek to geniusz— zaśmiał się kwaśno Mordermi. — Aż do tej chwili myśleliśmy, że Rimanendo chciał się podzielić z nami swoim bogactwem. Proszę, skorzystaj z paru chwil, jakie ci jeszcze pozostały, i powiedz nam, jak mamy spożytkować nasz łup. — Wykorzystajcie go do zniszczenia Rimanenda, zanim on zniszczy was! — Callidios wypchnął się z fotela i zaczął przemierzać komnatę dziwacznym, podrygującym krokiem. — Ukradliście fortunę, ale nie znacie jej wartości. Mówicie o żywności dla głodujących, broszurach propagujących wasze teorie polityczne i broni dla waszych zwolenników. Przypominacie mi złodziei, którzy ukradli pradawny amulet ze świątyni Seta w moim rodzinnym kraju. Kiedy ich złapano, okazało się, że wydłubali z niego klejnoty, a złoto przetopili. Uważali się za bogaczy, podczas gdy amulet, który w ten sposób zniszczyli, mógł uczynić ich niezwyciężonymi. Wiecie, co trafiło w wasze ręce? Suma, za którą możecie mieć królestwo! Jeżeli jej użyjecie rozumnie, możecie spowodować upadek Rimanenda, stać się nowymi władcami Zingary i żyć w rozkoszy w pałacach waszych byłych panów. — Jak słusznie zauważyłeś — Santidio skinął głową Mordermiemu — ten człowiek jest szalony. — Być może, dzieli się z nami wizjami, jakich doznał zażywając lotosu — powiedział Mordermi. — W takich snach jest jednak coś wspaniałego… — Już ja go wyleczę z szaleństwa — mruknął Conan. — Nie, zaczekaj! — powstrzymał go Mordermi. — Wysłuchajmy Callidiosa do końca. — Zważcie, na czym opiera się równowaga, dzięki której Rimanendo włada swoim królestwem — podjął Callidios tak beztrosko, jak gdyby znajdował się we własnym domostwie. — Na szczycie piramidy znajduje się król Rimanendo, skorumpowany ignorant w kwestiach rządzenia, którego jedyną troską jest to, by jego skarbiec wypełniał się podatkami na tyle, aby starczyło mu na hulaszcze życie. Poniżej króla znajdują się jego książęta, mogący do woli tyranizować zingarański lud tak długo, dopóki nie zakłóca to błogostanu Rimanenda. Każdy z najsilniejszych rodów mógłby usunąć króla z tronu, gdyby nie zawiść rywali, którzy z pewnością staraliby się zapobiec jakiemukolwiek wywyższeniu kogoś spośród siebie. Króla i jego dwór chroni wojsko, tak królewska armia zingarańska, jak i prywatne oddziały magnatów. Ono z kolei wymusza posłuszeństwo tych, którzy tworzą podstawę piramidy, czyli ludu Zingary. — Ten człowiek ma cudowną zdolność klarowania nam tego, o czym sami wiemy — powiedział Santidio. — A mimo to tolerujecie tę sytuację — rzucił Callidios. — Już niedługo! — wybuchnął Carico, nie mogąc się dłużej powstrzymać. — Kiedy ruszy się podstawa piramidy, jej szczyt musi upaść! Biała Róża poprowadzi lud Zingary ku nowemu porządkowi politycznemu, w którym nie będzie uciskających ani uciskanych. — Jestem pewny, że wszyscy podzielimy twoje uczucia — przerwał mu Callidios. — Nie można jednak obalić książąt retoryką, tak jak chłopi z pałkami nie dadzą rady doświadczonym żołnierzom. — Żołnierze nie będą walczyć przeciw swoim braciom, kiedy Biała Róża przekona ich, że nasza sprawa jest sprawą wszystkich ludzi w Zingarze. — Źle, Carico! Żołnierze będą walczyć dla każdego, kto im za to zapłaci. — Callidios obrócił się z podrygiem i wskazał zawalony klejnotami stół. — Tym im się zapłaci. Wszyscy stwierdzili, że wbrew sobie słuchają uważnie słów Stygijczyka. — Dla was ten skarb ma wartość jedynie materialną— ciągnął Callidios. — Przypominacie tych nieszczęsnych złodziei amuletu. Ja powiadam wam, że prawdziwą wartością tych klejnotów jest władza! Co więcej, możność zdobycia jeszcze większej władzy. Władzy absolutnej w Zingarze, jeżeli się na to poważycie. — Dlaczego nie dacie mi sprawdzić mrzonek tego zaklinacza uczciwą stalą? — zapytał Conan. — Trzepie językiem równie bezładnie, jak chodzi. — Niech mówi — rzekł Awinti. — Może to szaleniec, ale nie głupiec. — Zingara jest jak dojrzały owoc, który można zerwać, ale nie osiągnie się tego poprzez oratorstwo i tanie złodziejstwo — ciągnął niewzruszenie Callidios. — Każdy z magnatów mógłby odebrać Rimanendowi tron, gdyby nie przeszkadzali mu w tym rywale. Pojawienie się uzurpatora naruszyłoby równowagę władzy i wywołało wojnę domową, a ta mogłaby doprowadzić do wyniszczenia wszystkie wojujące strony, dlatego też Rimanendo rządzi bez przeszkód. Wy jednak, z władzą, jaka wam się trafiła — jeśli zdecydujecie się ująć ją w swoje ręce — możecie zburzyć tę równowagę. Mordermi jest bohaterem zdeptanego ludu Zingary, a białoróżowcy mają autorytet. Za leżące tutaj bogactwo możecie kupić sobie potężnych przyjaciół i przychylić uszy wysoko postawionych. Możecie kupować broń i zbroje dla waszej armii albo od razu całe kompanie doświadczonych najemników, by za was walczyli. Kiedy zyskacie uznanie jako siła polityczna, będziecie mogli zawierać potajemne sojusze z możnowładcami. Staniecie się dość silni, by zaatakować Rimanenda i jego popleczników, a w ogniu wojny domowej będziecie mogli wykuć nowy ład pod rządy nowego przywódcy. Od was zależy, czy zdecydujecie się na wielkość. Jeżeli się zawahacie, okazja przepadnie na zawsze, a wy zostaniecie zniszczeni przez siły, które przebudziliście dokonując tej kradzieży. — A jakie jest twoje miejsce w tym zachwycającym planie? — zażyczył sobie wiedzieć Santidio. — Oczywiście spodziewam się dzielić z wami władzę — odpowiedział gładko Callidios. — Jak zauważył Mordermi, jestem nader utalentowany. Było nie było, wszedłem do waszej tajemnej fortecy nie zatrzymywany przez tę doborową gromadę łotrów. Mogę i wyjść stąd zabierając ze sobą wasz skarb, gdybym potrzebował takich drobiazgów. Moim zamiarem jest jednak zdobycie królestwa, a nie gryzienie się z innymi psami o kawałki kości spadające z pańskiego stołu. — Twój plan jest niesamowicie śmiały — powiedział oszołomiony Mordermi. — Nie pojmuję jednak, dlaczego do jego realizacji mielibyśmy potrzebować stygijskiego czarnoksiężnika. Doprawdy, dziwne, że człowiek szczycący się takimi zdolnościami marnuje się w Norze. Callidios wzruszył ramionami. — Jak się pewnie domyśliliście, nie mam po co wracać do Stygii. Nie jestem również adeptem Czarnego Pierścienia, inaczej nie widzielibyście mnie w stanie takiego upadku. Mam powody, dla których wyczekiwałem swojej chwili właśnie tu, w Norze… — bezczelnie nalał sobie kielich wina i opadł z powrotem na fotel, w jakiś sposób nie rozlewając ani kropli. — Mój ojciec był kapłanem Seta, a matka aesirską niewolnicą, którą kupiono, by wzięła udział w pewnym rytuale ofiarnym. Była piękna, mój ojciec zapragnął jej i wkrótce nie nadawała się już do roli dziewiczej ofiary. Mój ojciec był na tyle potężny, by uniknąć kary za swój postępek, nie ominęła go jednak niełaska. Kiedy niedługo potem przyszedłem na świat, jego wrogowie uznali mnie za niegodnego ich uwagi, natomiast ojcu przypominałem o chwili zapomnienia. Pozwolono mi błąkać się po świątyni jak dzikiemu zwierzęciu. Tolerowano mnie mniej więcej tak jak psa, którego nie wypędza się z kuchni, dopóki nie przeszkadza. Nauczyłem się wtedy wielu rzeczy i pochłaniałem sekrety oraz zakazaną wiedzę tak, jak przybłęda zbiera okruchy i ochłapy nie zauważone przez niedbałych gospodarzy. Po pewnym czasie opuszczenie Stygii stało się dla mnie najważniejsze i dokonałem tego, gdy opanowałem wiedzę tajemną na tyle, by powiodła mi się ta ucieczka. To, iż siedzę tu z wami, świadczy, że nie są to czcze przechwałki. Z Luxoru uciekłem do Khemi, a stamtąd przepłynąłem statkiem do Kordawy. Od kilku tygodni mieszkałem tu, w Norze, ale nie dlatego, że starałem się ukryć. Ci, którzy mogliby chcieć dostać mnie w swoje ręce, znaleźliby mnie nawet tutaj. Znalazłem to, czego szukałem, nie byłem jednak pewny, w jaki sposób wykorzystać swoją wiedzę. Oczywiście, każdy mieszkaniec Nory wie o śmiałych wyczynach Mordermiego. Gdy tylko dowiedziałem się o waszym wyczynie z ubiegłej nocy, zorientowałem się, że obydwaj możemy przysłużyć się sobie nawzajem, czerpiąc z tego znaczne korzyści. — Callidiosie, muszę przyznać, że jak na czarnoksiężnika samouka nie brak ci zuchwałości godnej najodważniejszego łotrzyka — roześmiał się Mordermi. — Gdyby twoje zaklęcia były równie nieodparte jak słowa, byłbyś dzisiaj władcą Stygii. Mimo to w tym, co mówisz, jest sens, a ja zawsze znajdę u siebie miejsce dla cwanego szelmy. Potrafisz się posługiwać tym rapierem, czy zanim przebijesz swojego przeciwnika, najpierw usypiasz go czarami? — Trudno mi być w tej kwestii bezstronnym sędzią — powiedział spokojnie Callidios. — Jestem jednak w stanie oddać na nasze usługi armię wojowników, z którymi nie chciałby stanąć w szranki żaden śmiertelnik. — Armię? — Mordermi zastanawiał się, czy się nie roześmiać. W tonie Callidiosa zabrzmiała jednak tak lodowata pewność siebie, że odechciało mu się śmiać. — Armię, którą mogę przywołać dzięki wiedzy tajemnej — powiedział Callidios. — Tak samo jak ty możesz zgromadzić wojsko dzięki fortunie, której skradłeś. Mordermi, czy zostaniemy sprzymierzeńcami? W szarozielonych oczach czarnoksiężnika zamigotał uśmiech, Mordermi zaś raptownie stracił pewność co do tego, kto z nich jest głupcem. 8 PORANNA KĄPIEL Woda obmywała burty płynącej łódki. Conan słyszał dobiegający z daleka dźwięk dzwonów. Przyglądał się, jak Sandokazi zanurza w wodzie nagie stopy i zastanawiał się, czy to niebo, czy piekło. „Będzie nam potrzebna dobra łódka — powiedział Callidios. — Do tego wioślarz oraz dobry pływak”. Conan napierał na wiosła i pomrukując gniewnie, kierował łódkę na wprost niewielkich fal. Sandokazi podwinęła swoje spódnice i wystawiła nogi za burtę. Stojący na dziobie Callidios przybierał dziwaczne pozy i co jakiś czas wyrzucał z siebie urywane polecenia. Conan zgodził się na udział w tej wyprawie, ale teraz zastanawiał się, czy nie przywiązać Stygijczykowi kotwicy do szyi i wyrzucić go za burtę w najgłębszej części zatoki. Minionej nocy Mordermi i Santidio odbyli długą naradę z zausznikami księcia złodziei i znaczniejszymi białoróżowcami. Ku nie ukrywanemu niezadowoleniu Conana zaakceptowano wówczas propozycję Stygijczyka. Na dodatek Mordermi zdążył już ogłosić, a może nawet i uwierzyć, że stygijski czarownik jest wyrazicielem jego skrywanych myśli. Co więcej, Callidios rzucał aluzje na temat pewnych potężnych czarów, jakich ponoć gotów był użyć na użytek swoich nowych przyjaciół. Niewykluczone, że były to jedynie sny zrodzone przez nadmiar lotosu, jednak nigdy nie należało ignorować przechwałek tych, którzy mieli do czynienia z budzącymi grozę sekretami kapłanów Seta. Callidios oświadczył, że jest w stanie udowodnić swoje słowa, a Conanowi polecono zbadać wartość tych zapewnień. Sandokazi towarzyszyła im, by udaremnić mordercze zamiary, jakie barbarzyńca żywił w stosunku do być może użytecznego sprzymierzeńca. Chłód poranka nie rozproszył się jeszcze wraz ze skupiającymi się nad morzem mgłami, ale szybkość, z jaką słońce unicestwiło szare opary, zapowiadała czekający ich upalny dzień. Uświadomiwszy sobie raz jeszcze, że Korst na pewno nakazał obserwację portu, Conan ponownie przeklął Callidiosa za szaleńczy pomysł wycieczki na wody kordawskiej zatoki. Był czas odpływu. Pstra zbieranina złożona z łodzi rybackich i kilku statków kupieckich właśnie wyruszała w morze. Conan miał więc nadzieję, że ich łódka nie zwróci na siebie uwagi. — Conanie, spójrz! — zawołała Sandokazi. — Na dnie widać ludzi! Callidios omal nie wypadł za burtę starając się zobaczyć to, co dziewczyna pokazywała. — To pomniki! — rzucił z irytacją. — Pokażę wam coś lepszego. Conan odłożył wiosła i spojrzał za burtę. Kilka sążni pod nimi, w przenikającym błękitną toń świetle poranka można było dostrzec zatopione ruiny dawnej Kordawy. Stojące naprzeciw siebie pochylone posągi na wpół zakryte plątaniną wodorostów strzegły bramy prowadzącej do ruin starożytnej willi. Ławice małych rybek przemykały pomiędzy rzeźbami i stertami cegieł niczym strugi srebrnych iskier. Dalej majaczyły zarysy raf tworzonych przez inne zatopione budowle. Długie pasma wodorostów falowały, jakby poruszała nimi poranna bryza. — Nie myślałem, że tak duża część dawnego miasta znalazła się pod wodą po trzęsieniu ziemi— powiedział z zadumą Conan. — Sądziłem, że do morza ześlizgnęło się jedynie nabrzeże. Jesteśmy prawie milę od brzegu… — Minęliśmy już mury starej Kordawy — powiedział Callidios. — To był ongiś przylądek, otaczający część dawnego portu. W wyniku trzęsienia ziemi cały przylądek zapadł się pod wodę. Znajdowały się tu wille bogaczy i właśnie przepływamy nad jedną z nich… — zmrużywszy oczy spojrzał ku otwartemu morzu, gdzie nadbiegające fale marszczyły się nad zatopionym pasmem lądu. — Dobrze, jesteśmy na kursie. Wiosłuj wzdłuż tej mielizny. Groby są pogrążone głębiej w morzu, ale podczas odpływu nie będziemy mieć kłopotu z ich odnalezieniem, — Zabierasz nas więc na cmentarz? — zapytał sarkastycznie Conan. — Myślałem, że chcesz nam pokazać swoją armię. — Pokażę ci tyle, ile potrzeba, Cymmerianinie. Conan splunął w morze i wziął się do wioseł. Barbarzyńca poświęcał niewiele uwagi, a jeszcze mniej dawał wiary przechwałkom Callidiosa. Nękała go jednak myśl, że Stygijczyk może mieć własną bandę rzezimieszków, być może ulokowaną na pokładzie statku trzymającego się z dala od brzegu lub kryjącą się na jednej z małych wysepek w delcie Czarnej Rzeki. — Czyjego grobowca szukamy? — spytała Sandokazi, aby przerwać milczenie. — Króla Kaleniusa. Sandokazi zacisnęła usta. — To chyba król z twych lotosowych wizji, czarowniku. Nie przypominam sobie, żeby wśród królów Zingary znajdował ktoś o takim imieniu. Conan pomyślał, że kiedy miną mieliznę, wypłyną na bardzo głębokie wody… — Kalenius był jednym z największych thuriańskich monarchów — rzekł wyniośle Callidios. — Żył w czasach, gdy Atlantyda i Lemuria wznosiły się jeszcze nad falami, a na tych ziemiach znajdowały się królestwa takie jak Verulia, Farsun czy Valuzja. Działo się to tysiące lat przed narodzeniem Zingary. — Cóż, nigdy nie słyszałam o żadnym Kaleniusie — rzekła rozdrażniona Sandokazi. — Ani o jego królestwie, ani o grobowcu. — Z władców i królestw starożytnej Thurii pozostały tylko pył i upiory, zapomniane przez dumnych Hyborejczyków, których cywilizacja wyrosła na gruzach tamtej wielkości — powiedział zirytowany Callidios. — Sądzę, że nadejdzie dzień, kiedy nasz wiek również przemieni się w proch i pył, a dzieci tańczące na naszych grobach będą wspominać nasze rasy i krainy jedynie w snach. — Co za głupoty! — roześmiała się Sandokazi. — Królowie umierają, ale jak może przestać istnieć kraj albo lud? — Spójrz w dół, jeżeli pragniesz odpowiedzi — odrzekł Callidios. Conan zachowywał milczenie. Jeżeli Sandokazi postanowiła bawić się w słowne gierki z szaleńcem, niech bawi się w nie sama. Parę łokci sznura i sto sążni wody szybko uspokoiłyby język Callidiosa. — Dwa stulecia po tym, jak Kull Atlanta zdobył tron Valuzji i pogrążył thuriańskie królestwa w zamęcie nieustannych wojen, to właśnie Kalenius dzięki swoim podbojom zaprowadził wreszcie pokój w krainach na zachód i północ od Gondoru i Straconych Ziem. Cesarstwo Kaleniusa było potężniejsze, niż mógłby to sobie wyśnić nawet szach Yezdigerd z Turanu. Władcy oraz pospólstwo z całego kontynentu gięli karki przed wolą i zachciankami Kaleniusa. Władca ten twierdził, że jego cesarstwo będzie istnieć tysiąc lat, a jego sława przetrwa wieczność. Kalenius jednak zestarzał się i umarł. Jego cesarstwo popadło w chaos wojen domowych wkrótce potem, gdy złożono go do grobu. Ostatecznie Kataklizm zaciągał zasłonę ciemności nad królestwami Thurii, a chwała Kaleniusa przetrwała w pamięci tylko tych nielicznych, którzy pożądają tajemnej wiedzy tej zapomnianej ery… — Callidios przerwał swój monolog, poderwał się nagle i zawołał dziko: — Złóż wiosła, Conanie! Jesteśmy na miejscu! W następnej chwili Stygijczyk rzucił kotwicę. Kątem oka Conan zauważył chytry uśmiech czarownika i zaklął w myśli. Rzucili kotwicę mniej więcej milę od brzegu. Wskutek odpływu dno znajdowało się ledwie sążeń pod dnem łodzi. Łamiące się fale okrywały się pianą przechodząc nad zatopionym cyplem. Conan ocenił, że w chwili zmiany pływów muszą pojawiać się tu zdradliwe prądy. W zasięgu krzyku nie było żadnych statków. Ich kapitanowie woleli trzymać je na głębszych wodach. — Pod nami — Callidios wskazał na pokład — jest grobowiec króla Kaleniusa. Conan i Sandokazi posłusznie wpatrzyli się w wodę. Morze było przejrzyste i płytkie, ale fale utrudniały zajrzenie pod powierzchnię. Nad ich głowami krążyły krzyczące mewy. Conan dostrzegł, że dno się wznosi w miejscu, gdzie niegdyś kończył się przylądek, tworząc znacznych rozmiarów wzgórek. — Grobowiec? — zapytał Conan, spoglądając znacząco na Sandokazi. — Jest ukryty pod piaskiem na dnie — odpowiedział Callidios. — Gdybyście znaleźli się w tym miejscu tysiąc lat wcześniej, zdołalibyście dostrzec ruiny co większych monumentów mauzoleum, które wznoszono przez trzydzieści lat. To, co oszczędził Kataklizm, ojcowie założyciele Kordawy wykorzystali do budowy starego miasta. Pozostał tylko kurhan, a i ten w końcu pochłonęło morze. Zakotwiczyliśmy nad tym, co z niego pozostało. — Fascynujące — prychnęła Sandokazi. — Król Kalenius poświęcił trzydzieści lat na wybudowanie swojego grobowca. Pracę stu tysięcy robotników, dziesięciu tysięcy mistrzów kamieniarskich oraz bogactwa całego cesarstwa z woli absolutnego władcy Thurii przeznaczono na stworzenie grobowca, który miał przetrwać stulecia jako cud świata. — Jestem pewna, że kryje się w tym nauka dla nas wszystkich — ziewnęła Sandokazi. Słońce paliło coraz silniej, a poranna wycieczka stawała się coraz bardziej nużąca. — Nic w tym nie ma! — poprawił ją Conan, rozwścieczony nadętą przemową Stygijczyka. — Jest, jeśli wie się, gdzie szukać — odpowiedział Callidios, ściągając sandały. — Może marmurowe posągi i złote fontanny nie zniosły minionych wieków lepiej niż rzucony na mogiłę wieniec kwiatów, ale największe cuda grobowca Kaleniusa pozostały ukryte pod ziemią. — Callidios położył obok sandałów swój rapier, rozpostarł na nich kaftan i zaczął ściągać obcisłe spodnie. — Oczywiście — wzniósł wzrok na Cymmerianina — będziecie musieli trochę popływać, jeżeli chcecie ujrzeć to na własne oczy. Conan wzruszył ramionami i zzuł buty. Był już rozebrany do pasa, więc pozostały mu tylko spodnie, które ściągnął w jednej chwili. Na gołe ciało założył pas ze sztyletem. Sandokazi uśmiechnęła się do barbarzyńcy, po czym rozsznurowała stanik, zdjęła spódnice, ściągnęła przez głowę bluzkę i stanęła przed Cymmerianinem, mając na sobie jedynie cienką lnianą koszulę. — Płyniesz z nami? — na poły sprzeciwił się Conan. — Dlaczego nie? Wspaniała pogoda na kąpiel, a Callidios obiecał pokazać zdumiewające cuda. — Nie zabierze nam to wiele czasu — powiedział Stygijczyk, ściągając kotwiczną linę tak, by znaleźli się nad skrajem zatopionego pagórka. Rozebrany czarownik wydawał się zlepkiem guzowatych stawów, wystających żeber i pajęczych kończyn. Przy opalonym, wspaniale umięśnionym Conanie Callidios przypomniał zagłodzonego podwórkowego kota, który właśnie wylazł z kałuży. — Co takiego mamy zobaczyć? — zapytał z naciskiem Conan. — Płyńcie po prostu za mną. — Callidios odwrócił się i skoczył niezgrabnie do wody. Roześmiana Sandokazi zanurkowała za nim, a zagniewany Conan podążył za nimi. Trzy głowy wychyliły się nad powierzchnię morza. Obok nich popychana poranną bryzą pusta łódka napinała linę kotwicy. Callidios z włosami przylepionymi do jajowatej czaszki popłynął pieskiem do miejsca, gdzie dno opadało raptownie w dół, i zaczekał na pozostałą dwójkę. — Niegdyś wznosiło się tu mauzoleum o tysiącu kolumn podtrzymujących strop wykładany płytami lazurytu, pod którym krążyło złote słońce i platynowy księżyc. Posadzki pokrywały mozaiki z różnych gatunków serpentynitu. To wszystko stworzono na użytek pokoleń poddanych, opłakujących swojego władcę. Ciało króla Kaleniusa, zakonserwowane przez jego czarnoksiężników, zostało złożone na wieczny spoczynek pod ziemią w sekretnym grobowcu, którego cuda o tyle przerastały wspaniałości mauzoleum na powierzchni, o ile ta budowla przewyższała żebraczą mogiłę. Najpierw na równym terenie usypano kopiec. Tysiące niewolników harowało przez trzy lata, by wznieść dla Kaleniusa górę tam, gdzie nigdy jej nie było. Był to kurhan godzien stać się miejscem wiecznego spoczynku zmarłego boga. Kopiec ten miał tysiąc stóp szerokości u podstawy i wyrastał na dwieście stóp ponad powierzchnię cypla. Na jego szczycie wzniesiono świątynię — mauzoleum mające zaćmić wszystko, co było dotąd. We wnętrzu sztucznej góry w pałacu bogatszym niż ten, z którego Kalenius rządził całym kontynentem, złożono na złotym tronie śmiertelne szczątki władcy, by mógł on w zaświatach rządzić przez całą Wieczność. Callidios urwał dla zaczerpnięcia oddechu. Conan rzucił ostrożne spojrzenie w stronę łodzi. Zobaczył, że wciąż unosi się na kotwicy. Pomyślał, że równie dobrze Stygijczyk mógł wygłosić swoją orację przed wyskoczeniem za burtę. — Gdy ziemia zatrzęsła się i pochłonęła starą Kordawę — podjął Callidios — imię Kaleniusa było już zapomniane, a jego kurhan miano za nic nie znaczący pagórek. Morze zabrało resztkę tego, co zostało z jednej z największych budowli ery przed Kataklizmem. Góra, którą wzniesiono dla króla, stała się jedynie pozbawioną nazwy mielizną. Ukryty w ziemi grobowiec Kaleniusa pogrążył się w morskich odmętach, gdzie burze i przypływy zeszłego stulecia odsłoniły ostatnią zaporę broniącą wejścia do jego podziemnego pałacu. Jeżeli chcecie dowodu na to, co powiedziałem, płyńcie za mną. Conan stwierdził nagle, że jego ciekawość przeważyła nad irytacją. Zaczął rozważać możliwości kryjące się w perspektywie dotarcia do królewskiego grobowca. Złoto króla Kaleniusa na pewno przetrwało minione stulecia! — Ten grobowiec… — zaczął Conan, Callidios jednak pochylił się i zniknął pod falami. Barbarzyńca zaklął, wciągnął głęboki oddech i zanurkował za Stygijczykiem w głębinę. Widoczność pod wodą była dobra. Za sobą Cymmerianin dostrzegł Sandokazi, której biała koszula ściśle oblepiła jej bujne kształty. Callidios przepłynął nad skrajem zatopionego pagórka i zanurkował jeszcze głębiej. Ciśnienie wody poczęło boleśnie wdzierać się w uszy Conana, ale barbarzyńca płynął nieustępliwie za czarnoksiężnikiem. Dno opadło stromo. Wijące się, splątane wodorosty gęsto pokrywały podmorskie zbocze, uniemożliwiając dokładne określenie jego konturów. Ściśnięte piersi i czaszka Conana pulsowały bólem, gdy Callidios zatrzymał się nad ciemnym pasem przecinającym podwodne zbocze. Stygijczyk pokazał gorączkowym gestem w dół, po czym pomknął ku powierzchni. Z resztkami tchu w piersiach Conan podpłynął bliżej miejsca, które wskazał czarownik. W stoku zatopionego pagórka niczym rana ziała ciemna szczelina, pokryta festonami falujących wodorostów. Od szczeliny ku mrocznym głębinom dawnej linii brzegowej ciągnęła się wyrwa obramowana przez kamienne płyty i poprzetrącane kolumny. Przepływając ponad nią, Conan stwierdził, że ciągnie się ona w głąb pagórka dalej, niż mógł dojrzeć. Wewnątrz zamulonego tunelu można było dostrzec rząd niewyraźnych w ciemności kamiennych figur. Ze spragnionymi powietrza płucami Conan ruszył szybko ku powierzchni. Nad sobą widział młócące wodę kościste nogi Callidiosa i kształtne łydki Sandokazi, obnażone przez unoszącą się w górę koszulę. Za chwilę Conan wynurzył się na powierzchnię i odetchnął głęboko. — No i? — podpłynął doń Callidios. — Widziałeś? — Widziałem kamienne ruiny i jaskinię w zboczu wzgórza — burknął Conan, ocierając oczy. — Tak jak wam powiedziałem — triumfował Stygijczyk. — Morze i trzęsienia ziemi w końcu rozmyły kurhan. Droga do grobowca króla Kaleniusa stoi otworem. Wiele dni spędziłem poszukując tego wejścia oraz dowodu, że to rzeczywiście jego grobowiec. I czyż go nie odnalazłem? Czyż nie miałem racji? — Mówiłeś, że wiesz o jakiejś tajemniczej armii, którą możesz wezwać, by pomogła nam obalić Rimanenda — przypomniał mu Conan. — Przybyliśmy tu, by stwierdzić, czy twoje przechwałki są prawdą, a zamiast tego pokazujesz nam zatopione ruiny. Sądzę, że twoje obietnice to czcze przechwałki, a naprawdę chodzi ci o to, byśmy pomogli ci w poszukiwaniu niepewnego łupu w zatopionym grobowcu. — Sądzisz, że podzieliłbym się tą wiedzą z tobą i twoimi przyjaciółmi bandytami, gdybym nie potrzebował waszej pomocy? — rzekł szyderczo Callidios. — W grobowcu kryją się skarby, o jakich ci się nie śniło, Cymmerianinie — inaczej nie uciekałbym ze Stygii, by je odnaleźć. Powiedziałem ci, że dam wam dowód istnienia mocy, które mogę dla was przywołać. Pomyśl przez chwilę. Co jeszcze widziałeś pod wodą? — Nic poza jamą w mule i połamanymi kolumnami — powtórzył Conan. — I paroma posągami takimi jak te, nad którymi przepływaliśmy wcześniej. — Posągami? — roześmiał się Callidios. — Powinieneś był przyjrzeć się im bliżej, Cymmerianinie. Nie czekając na odpowiedź, Callidios ponownie zanurkował. Zastanawiając się, jakiego to szaleńczego żartu pada ofiarą, Conan ruszył za Stygijczykiem. Gdy woda zamknęła się nad barbarzyńcą, ponownie odczuł on narastający ucisk wewnątrz czaszki. Pomyślał, że poza porą odpływu do tej szczeliny mógł dotrzeć jedynie doświadczony nurek. To, że Stygijczyk był w stanie znaleźć zatopioną jaskinię, zapewniło mu niechętny szacunek Conana, który jednak wciąż nie potrafił zrozumieć, na czym polegała intryga, w którą wplątywał go czarnoksiężnik. Callidios przepłynął powoli nad ciemnym otworem. Choć gęstwina wodorostów utrudniała widok, Conan z położenia ruin wywnioskował, że Callidios mówił prawdę. Trzęsienie ziemi oraz prądy morskie rozmyły kurhan, odsłaniając grobowiec iście królewskiej wielkości. Podpłynąwszy bliżej do wejścia tunelu, Conan wpatrzył się w stojące wewnątrz statuy. Były to naturalnej wielkości figury wojowników, odziane w archaiczne zbroje i dzierżące osobliwie kute miecze. Posągi wyrzeźbiono z dbałością każdy szczegół w lśniącym czarnym kamieniu, który oparł się upływowi czasu. U wejścia do podwodnego korytarza stało pół tuzina takich figur, a kolejne majaczyły dalej w mroku. Bez wątpienia, gdyby tylko udało się je wydobyć, na pewno można byłoby je sprzedać w Kordawie za dobrą cenę. To zatem była armia z przechwałek Callidiosa. We wnętrzu kurhanu rzeczywiście mogły znajdować się niezmierzone bogactwa, ale były one zabezpieczone przed złodziejami, którym brakowało skrzeli. Sandokazi przepłynęła obok Conana, by lepiej przyjrzeć się odkryciu Stygijczyka. Pracowała rytmicznie nogami i w końcu dotarła do wejścia do tunelu, zatrzymując się tuż obok najbardziej wysuniętego do przodu kamiennego wojownika. Ramię figury wystrzeliło ku Sandokazi i onyksowa dłoń zacisnęła się na koszuli dziewczyny. Sandokazi zaczynała właśnie płynąć ku powierzchni. Teraz odwróciła głowę, by zobaczyć, o co zaczepiła koszulą i w panice otworzyła szeroko usta, wyrzucając z nich strugę bąbelków. Trzymając mocno ofiarę, statua uniosła miecz trzymany w drugiej dłoni i pociągnęła szarpiącą się dziewczynę do siebie. Czarne ostrze kamiennego miecza zaczęło sunąć ku szyi Sandokazi. Nie tracąc czasu na próbę zrozumienia, Conan wyciągnął sztylet i rzucił się na pomoc. Chwyciwszy Sandokazi za ramię, szarpnął ją w bok w ostatniej chwili. Ostrze przemknęło obok niej. Kątem oka Conan dostrzegł, że wzbijając w górę kłęby mułu zwraca się ku nim kolejny posąg. Onyksowy miecz znów wzniósł się do ciosu. Z ust Sandokazi przestały uchodzić pęcherzyki. Jej nogi bezsilnie młóciły wodę. Conan dźgnął nożem trzymającą ją czarną rękę. Stalowe ostrze ześlizgnęło się, nie zostawiając nawet rysy na kamieniu. Posąg zamachnął się mieczem. Conan zwinął się w pół ciosu i rozpaczliwie kopnął w kamienny bark niesamowitego wojownika. Koszula rozdarła się, uwalniając dziewczynę. Conan odpychając się nogą od kamiennego przeciwnika, chwycił półnagą Sandokazi i przycisnąwszy ją do siebie, pomknął ku powierzchni. W połowie drogi zerknął w dół. Kamienny wojownik wciąż patrzył na nich. W jednej ręce trzymał wzniesiony miecz, a w drugiej kawałek koszuli Sandokazi na dowód, że nie był jedynie koszmarnym majakiem. Gdy dotarli na powierzchnię, Sandokazi zwymiotowała. Oddychała chrapliwie, wciąż szarpiąc się w bezmyślnej panice. — Callidios, ty zdradliwy bękarcie! — ryknął Conan. — Wiedziałeś, że te stwory są żywe! Dlaczego nas nie ostrzegłeś?! — Wiedziałem, że ruszą się, kiedy zbliżycie się do nich! — odparł Stygijczyk. — Ale nie wpadło mi do głowy, że podpłyniecie tak blisko. One są za ciężkie, żeby same mogły pływać. — Callidios uśmiechnął się jadowicie. — I gdzie podziała się wasza szydercza wyniosłość, przyjaciele? No? Czy wciąż jestem szaloną ofiarą lotosowych wizji? Jeszcze chwilę temu nie uważaliście mnie za nikogo innego. Dlaczego więc marnować moją mądrość na przekonywanie barbarzyńskiego osiłka i zadufanej dziewki? Powiedziałem wam, że dzięki mojej tajemnej wiedzy jestem w stanie przywołać armię, a wy koniecznie chcieliście dowodu. Macie to, czego chcieliście, a jeżeli pokaz nie okazał się bezpieczny, to miejcie żal do siebie. I tak ryzykowaliśmy wszyscy troje. — Och, daj mu spokój, Conanie — wykrztusiła kaszląca Sandokazi. — Ma rację. Nie uwierzylibyśmy, gdybyśmy nie zobaczyli tego na własne oczy. Chciałam zobaczyć, z jakiego kamienia zostały wyrzeźbione te figury, inaczej nie podpłynęłabym blisko nich. Conan zaklął soczyście, a czarnoksiężnik przezornie odpłynął na bezpieczną odległość. Sandokazi była wciąż zbyt oszołomiona, by płynąć bez pomocy barbarzyńcy. Obiecując więc sobie policzyć się z Callidiosem kiedy indziej, Cymmerianin pociągnął dziewczynę w stronę łodzi. Niebawem cała trójka wspięła się na pokład. — Mimo to mogłeś nas ostrzec — powtórzył gniewnie Conan podnosząc kotwicę. Jego oczy jarzyły się groźnym blaskiem. Sandokazi, wciąż wykrztuszając słoną wodę, rzuciła niespokojne spojrzenie za burtę. Kamienni wojownicy nie mogli pływać, ale chciała, żeby Conan dał już spokój Stygijczykowi i zaczął wiosłować. Mimo palącego słońca wstrząsały nią zimne dreszcze. — Czym są te istoty? — zapytała. — Nazywano ich Najwierniejszą Gwardią — odpowiedział Callidios. — Tysiąc najwspanialszych wojowników z całego imperium Kaleniusa ślubowało swojemu królowi wieczną wierność. — To nie byli ludzie! — zaprotestował Conan. — Mój cios odbił się od ramienia jednego z nich, jakby to był kamień, a nie ciało! — Kiedyś było to żywe ciało — odpowiedział Callidios. — Kalenius wiedział, że żaden śmiertelnik nie zdoła bronić przez wieki jego grobowca. Ukryte komnaty muszą w końcu odsłonić swoje tajemnice przed cierpliwymi, najwymyślniejsze zasadzki zdradzają swoje istnienie w chwili zadziałania, śmiercionośne zaklęcia można unicestwić jeszcze potężniejszymi czarami. Król Kalenius zdawał sobie sprawę, że zwykłe środki nie mogą ochronić jego wiecznego pałacu przed złodziejami i natrętami. Dlatego też posłuszni mu arcymagowie stworzyli Najwierniejszą Gwardię. Aby grobowiec Kaleniusa mógł być strzeżony na wieczne czasy, tysiąc jego doborowych wojowników przekształcono w nieśmiertelne istoty z żywego kamienia. Podczas gdy kontynenty chwiały się i tonęły, oni przez tysiąclecia trzymali straż. W końcu Kalenius wraz ze swoim cesarstwem przeszedł do legendy, aż wreszcie pogrążył się w niepamięci. Jednak, jak widzieliście, Gwardziści trwają wciąż na swoim posterunku. — Jak ktokolwiek mógł wybrać taki los! — szepnęła Sandokazi, wdziewając na siebie ubranie. — Historia nie odnotowała, czy mieli w tym względzie jakikolwiek wybór — wzruszył ramionami Callidios. — Nierzadko bywa, że wielki monarcha nakazuje, by jego dwór pogrzebano wraz z nim. Najwierniejsza Gwardia stanowiła doborowy pułk, składający się z fanatyków, którzy poczytaliby sobie taki wybór za zaszczyt. Poza tym, podczas gdy inni władcy każą swoim wojownikom umierać za nich, Kalenius obdarzył żołnierzy swojej Najwierniejszej Gwardii nieśmiertelnością. — Nazywasz życie po śmierci zaszczytem? — prychnął Conan, prąc żwawo na wiosła. — Musicie się jednak zgodzić, że wykonują swoje obowiązki bez zarzutu — odparł Callidios. — Dłoń czasu zmieniła wieczny pałac Kaleniusa w zatopioną ruinę, ale jego grobowiec nigdy nie został splądrowany przez zwykłych śmiertelników. Jak ktokolwiek może stawić czoło takim wartownikom? Stal ich nie zabije, złoto nie przekupi. Jedynie Kalenius może wydawać im rozkazy, a ten wszak nie żyje. Przed śmiercią rozkazał on Najwierniejszej Gwardii strzec swego grobowca i będzie ona wypełniać jego wolę, aż czas dobiegnie swego kresu. Conan przestał wiosłować. — Przywiodłeś więc nas tutaj, żeby pokazać nam armię diabłów, którym nikt nie jest w stanie rozkazywać i królewski grobowiec, którego nie można splądrować. Mordermi ci za to nie podziękuje. — Mordermi będzie mi wdzięczny, kiedy dokonam obydwu tych rzeczy — powiedział z niezachwianą pewnością dwu tych rzeczy Callidios. — Conanie! — przerwała im Sandokazi. — Nabrzeże płonie! Conan odwrócił się, by spojrzeć tam, gdzie pokazywała dziewczyna. Pióropusz ciemnego dymu wspinał się coraz wyżej i rozpływał po bezchmurnym niebie. Po chwili szare pasma zaczęły się wznosić nad obskurnymi budynkami w innym miejscu nabrzeża. Conan przyglądał się temu uważnie, osłoniwszy dłonią oczy. Światło słońca i buchających w górę płomieni odbijało się od zbroi drobniutkich figurek, uwijających się na dalekich ulicach. — To Korst! — rzekł ponuro Conan. — Ruszył na Norę. 9 ODCIĘTY ODWRÓT Atak Korsta był posunięciem zrodzonym z desperacji. Po napadzie dokonanym przez Mordermiego król Rimanendo wezwał generała przed swoje oblicze i wyraził monarszą wolę z niezwykłą dla siebie zwięzłością: „Jeżeli w ciągu trzech dni ci złodzieje nie zostaną powieszeni, sam zadyndasz”. Że Mordermi przewodził napadowi na królewski pałac, było tajemnicą, którą zdołałby odkryć nawet szpieg dwakroć głupszy od tych, którzy znajdowali się na usługach generała Korsta. Jak dotąd książę złodziei był jednym z pomniejszych zmartwień generała. Wybryki Mordermiego psuły opinię straży miejskiej, a nie armii. Napad na królewską rezydencję całkowicie zmienił sytuację. Został splamiony honor Rimanenda, a udział białoróżowców wróżył możliwość otwartego powstania. Odzyskanie łupów było sprawą drugorzędną. Mordermiego i jego bandę należało unicestwić za wszelką cenę! Korst doskonale zdawał sobie sprawę, że cena będzie wysoka. Nora stanowiła państwo w państwie, była królestwem, w którym zingarańskie prawa nie miały mocy większej niż kitajskie czy vendiańskie w Zingarze. Atak na Norę stanowił agresję na obce terytorium, a mieszkańcy Nory bez wątpienia byli gotowi stawić krwawy opór. Korst jednak nie zamierzał zastąpić Mordermiego na Platformie Tanecznej. Do czasu gdy Conan dobił do brzegu, natarcie Korsta osiągnęło pełny rozmach. Ulicami płynęły rzeki zakutych w żelazo żołnierzy w barwach Królewskiej Armii Zingary, z budynków znajdujących się nad Norą buchnęły płomienie i dym. Liczne grupy żołnierzy blokowały wejście do podziemnego miasta. — Chyba nie chcesz się w to wdawać? — zapytał Conana Callidios. — Mordermi jest moim przyjacielem. — Cymmerianin nie żywił żadnych wątpliwości co do tego, jak powinien postąpić. — Mordermi został schwytany w pułapkę — rzekł czarownik. — Musiałbyś się przedrzeć przez linie Korsta, by dostąpić wątpliwego zaszczytu przyłączenia się do twoich towarzyszy w ich ostatnim boju. — Byłbym z nimi już teraz, gdybyś nie wyciągnął nas na bezcelowe poszukiwania — odparł Conan. — Jeżeli Mordermi zdoła powstrzymać atak Korsta, mamy szansę. Korst nie ośmieli się puścić z dymem pół Kordawy, wykurzyć nas z Nory… — umilkł, a po chwili dodał: — Sandokazi, trzymaj się lepiej od tego z daleka. Kiedy tylko dobiję do brzegu, odpłyńcie z Callidiosem i postarajcie się dotrzeć do… — Jeżeli sądzisz, że zamierzam uciekać, to jesteś taki sam dureń jak Callidios — przerwała mu Sandokazi. — Ta walka to bardziej moja niż twoja sprawa. — Jak sobie życzysz. — Conan wzruszył ramionami. Cymmerianki nigdy nie unikały rozlewu krwi, ale barbarzyńca zdążył już zauważyć, że cywilizowane rasy wymagają od swoich kobiet, by okazywały przynajmniej pozorną potulność. — Callidiosie — podjął po chwili — jeżeli o mnie chodzi, to gdy tylko dobijemy do brzegu, możesz powiosłować z powrotem choćby do Stygii. Czarnoksiężnik właśnie naciągnął swoje szaty i przypasywał rapier. — Powiedziałem Mordermiemu, że uczynię go królem — przypomniał. — Generał Korst, na nasze nieszczęście, wykonał w tej grze pierwszy ruch, ale nie ma już mowy o wycofaniu się. Wygląda na to, że żadnemu z nas to się nie uda. Razem z przyjaciółmi gadaliście o rewolucji. Proszę bardzo, właśnie się zaczęła. Dla buntowników nie będzie zmiłowania. Jeżeli mamy zostać obwołani oswobodzicielami, a nie powieszeni jako zdrajcy, musimy zaufać teraz naszym mieczom i rozumom. „Co oznacza, że nie masz żadnych szans, przyjacielu”, pomyślał Conan. Ten stygijski renegat stanowił dla niego zagadkę. Czy za oczami o diabolicznym wyrazie rzeczywiście kryła się odwaga, czy to tylko opary żółtego lotosu sprawiły, że zapomniał o niebezpieczeństwie? Conan zrezygnował z roztrząsania tego jałowego problemu i spojrzał na pałasz. — Callidiosie, zeszłej nocy zdołałeś wejść niepostrzeżenie do naszej kwatery — odezwała się Sandokazi. — Czy nie mógłbyś teraz za pomocą swojej magii przemycić nas przez kordon Korsta? — Przeprowadzić nas troje w świetle dnia przez ten tłum? — zaprotestował Stygijczyk. — To całkiem co innego! Czy oczekiwalibyście od mistrza żonglerki, że okaże się równie dobry w transmutacji metali? Gdybym miał taką potęgę, nie byłoby mnie dziś tutaj. — Myślę, że wreszcie usłyszeliśmy prawdę z ust tego sztukmistrza — rzekł szyderczo Conan. — Co ty wiesz o czarach, Cymmerianinie? — najeżył się Callidios. — Jeżeli wojownik jest doskonałym łucznikiem, czy wynika z tego, że jest równie dobrym szermierzem? Niektóre rzeczy zgłębiałem, a innych nie, a mimo to nie ma mistrza Czarnego Pierścienia, który posunąłby się dalej ode mnie w badaniu tajemnic, którym się poświęciłem. — Powiedz to Harcownikom Korsta, jak cię zapytają, czego tutaj szukasz — skwitował Conan. — Spróbujemy dotrzeć do Mordermiego tunelem, z którego skorzystaliśmy po napadzie. Korst nie ma dość ludzi, by obsadzić każdą szczurzą norę. Co do tego barbarzyńca miał rację. Był to problem, z którego doniosłości Korst doskonale zdawał sobie sprawę. W rezultacie zdecydował się otoczyć naziemnym kordonem przybliżone granice Nory, a w głąb podziemnego miasta wysłać trzy oddziały szturmowe. Król Rimanendo dał mu wolną rękę w postępowaniu z bandą Mordermiego, dlatego Korst zamierzał potraktować Norę, jakby była ona wrogą twierdzą. Nie stawiający oporu mieli być brani do niewoli i zwalniani lub wieszani, zależnie od dalszego śledztwa. Opierający się mieli zostać bezlitośnie zmiażdżeni. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, Korst osaczyłby Mordermiego w jego legowisku i rzucił do walki wszystkie swe siły, zanim przestępcy zorientowaliby się, że zostali zaatakowani. Generał wiedział jednak, że ma niewielkie szanse na tak łatwe zwycięstwo. Bardziej prawdopodobne było, iż wszyscy mieszkańcy Nory chwycą za broń, by stawić czoło królewskim żołnierzom. Nie miało to znaczenia. Korst, by schwytać Mordermiego, gotów był posłać do podziemi każdą liczbę żołnierzy, pospólstwo zaś nie liczyło się dla generała bardziej niż dla jego monarchy. Tunel prowadzący od nabrzeża uszedł uwagi Harcowników, co pozwoliło Cymmerianinowi i jego towarzyszom przedostać się pod kordonem. Conan nie był w stanie ocenić, jak długo ten tunel pozostanie nie wykryty, ale miał na tyle rozumu, że nie liczył na niego jako na ewentualną drogę odwrotu. Ciągnąc za sobą Sandokazi i Callidiosa, Cymmerianin przeciskał się przez ciżbę przerażonych wykolejeńców, mając nadzieję dotrzeć do twierdzy Mordermiego, nim żołnierze Korsta opanują Norę. To nowe pole bitwy było całkowicie obce jego dotychczasowym doświadczeniom. Położona pod ulicami Kordawy Nora stała się widownią podchodów i starć, które bardziej przypominały knajpiane burdy niż regularną bitwę. Nie było tu otwartych przestrzeni, jedynie klaustrofobiczny labirynt i nory pełne rozgorączkowanej ludności. Nad głowami snuła się pod powałą falująca warstwa dymu. Brak powietrza dławił dech w płucach, tumult doprowadzał Cymmerianina do szaleństwa. Barbarzyńca był kiedyś świadkiem bitwy toczonej przez dwie mrówcze armie w rozkopanym mrowisku. Podziwiał wtedy zażartą walkę, jaką atakujący i obrońcy staczali w wąskich tunelach. Wróciło doń to wspomnienie teraz, gdy torował sobie drogę przez zatłoczone ulice pogrzebanego miasta. Chaos o wiele bardziej niż zbrojny opór utrudniał posuwanie się wojsk królewskich. Otoczywszy Norę, Korst uderzył na podziemne miasto z trzech stron, zamierzając opanować jak największy teren, zanim mieszkańcy zdołają zareagować. Ci zostali jednak ostrzeżeni już w momencie rozstawienia kordonu. Pojawienie się Królewskiej Armii Zingary przekonało wszystkich, że spełnia się dawna groźba Rimanenda i nadszedł czas rozprawy z kordawskim siedliskiem rozpusty i występku. Zdesperowani, nie mający dokąd uciekać mieszkańcy Nory stawili opór niczym zapędzone w kąt szczury. Pierwsze oddziały Korsta, oczekujące, że pospólstwo nie będzie bronić się zacieklej niż stado przerażonych owiec, miast tego natknęły się na rozwścieczone bestie. Nie byli to bezradni mieszczanie, przyzwyczajeni ślepo słuchać zarządzeń władzy. Ludność Nory stanowili wyrzutkowie i zatwardziali, uzbrojeni po zęby przestępcy, dla których przemoc była codziennością. Nienawidzili oni królewskich praw jedynie odrobinę mniej niż wymuszających je ludzi. Żołnierze Korsta nie zdołali posunąć się daleko w głąb Nory. Drogę zablokowały im barykady oraz tłumy zdesperowanych mężczyzn i kobiet. Na Harcowników poczęły zewsząd sypać się strzały i kamienie, miotane przez niewidocznych obrońców. W ciasnej przestrzeni wąskich korytarzy ciała rannych i zabitych kompanów utrudniały żołnierzom posuwanie się naprzód w równym stopniu jak opór obrońców. Harcownicy wycofywali się więc kompania po kompanii i meldowali swemu generałowi, że zmasowane natarcie jest niemożliwe. Korst, na którym nie robiło to wrażenia, postanowił ściągnąć świeże siły. Conan i towarzysząca mu para trafili właśnie na ten impas. Zablokowawszy wejście do Nory, żołnierze Korsta bezskutecznie usiłowali wyrąbać sobie drogę do jej środka. Zaczęło się oblężenie. Wszyscy mieszkańcy Nory połączyli swoje wysiłki, by odeprzeć nieprzyjaciela, którego zwycięstwo oznaczałoby ich nieuchronną zgubę. Na pograniczach podziemnego miasta zaczęły wybuchać pożary, grożące rozszerzeniem się pożogi na całą Kordawę. Mężczyźni i kobiety przemykali się tunelami, niosąc broń i materiały do zabarykadowania wszystkich prowadzących do nory wejść. Na barykadach w zatłoczonych zaułkach wrzała ponura walka na śmierć i życie, w wyniku której powstawały straszliwe zapory z porąbanych ciał. Gdy dotarli do siedziby Mordermiego, Conan dostrzegł herszta wyrzutków na koniu w kręgu swoich ludzi. Twarz Mordermiego była rozpalona z podniecenia, ale nic nie świadczyło, by była to panika. Właśnie wydawał rozkazy, a jego usta ułożyły się w zwięzły uśmiech, gdy odpowiedział na wołanie Conana. — Macie swojego Cymmerianina! — zaśmiał się. — Podczas gdy niektórzy z moich śmiałków gadają o ucieczce, Conan powrócił, by wziąć udział w bitwie. Czego się dowiedzieliście? — Korst otoczył Norę… — zaczął Conan. — Jakbym tego nie wiedział! Staniemy mu kością w gardle! Sami poradzilibyśmy sobie z tym atakiem, a jeszcze wspomógł nas Santidio, obsadzając barykady białoróżowcami. Szturm Korsta napędził w ich szeregi o wiele więcej ludzi niż wszystkie podniosłe przemówienia razem wzięte. Jeżeli się utrzymamy, Korst nie da rady wygrzebać nas stąd bez zrównania z ziemią całej Kordawy, a nawet Rimanendo nie pozwoli mu posunąć się tak daleko. — Mordermi skinął głową Calłidiosowi. — Powiedzcie, czego dowiedzieliście się od naszego sztukmistrza? Czy pokazał wam coś wartego obejrzenia, czy tylko chciał, żebyście zażyli wraz z nim żółtego lotosu? — Zapytaj Sandokazi— prychnął Conan. Nie miał zamiaru dyskutować o czarach, kiedy w nozdrzach czuł zapach bitwy. — Gdzie chcesz, żebym się udał? — Obejmij dowodzenie barykadą w Tunelu Węgorzy i przyślij do mnie Sifina z raportem— powiedział Mordermi marszcząc brwi i macając się po zabandażowanym lewym braku. — Korst skupia tam swoje siły. Jeżeli uda mu się przełamać tę barykadę, zdoła przedrzeć się do wnętrza Nory. Ja będę stąd dowodzić obroną, bo z tym ramieniem nie jestem nic wart w bezpośrednim starciu. Jeżeli będzie trzeba, wycofamy się do mojej twierdzy, ale byłoby lepiej dla nas, gdyby udało się utrzymać Korsta z dala od Nory. — Jakbym tego nie wiedział! — mruknął Conan. — Daj mi konia, to szybciej przecisnę się przez tłum. Nie chcę się spóźnić! Jeden z ludzi Mordermiego zsiadł ze swego wierzchowca i rzucił cugle Conanowi. Cymmerianin wskoczył na siodło i obrócił konia w stronę Tunelu Węgorzy. Z radością pozostawił za sobą czarnoksięskie knowania Callidiosa, by rzucić się głową naprzód w krwawą walkę. Człowiek przeciw człowiekowi, stal przeciw stali! Conan nie pragnął bardziej subtelnych rozgrywek. Wpatrując się we wjeżdżającego w ciżbę Cymmerianina, Mordermi uśmiechnął się. — Na Mitrę! — zawołał. — Dajcie mi setkę takich ludzi, a Zingara będzie mieć nowego króla! — Jego wzrok padł na Callidiosa. — No i co, Stygijczyku? — Conan pojechał walczyć, jak przystało na dobrego pionka — uśmiechnął się Callidios. — Takie pionki są użyteczne przy wygrywaniu bitew, a bitwami wygrywa się wojnę. Jednakże tylko człowiek, który wie, jak wykorzystywać te pionki i wywalczone przez nie zwycięstwa, jest godzien podążyć Drogą Królów. Myślę, że nadszedł czas, Mordermi, abyśmy porozmawiali o tym poważnie… 10 BIAŁY ŻAR Tunel Węgorzy, zwany także Aleją Węgorzy, co odzwierciedlało typowo zingarańskie poczucie humoru, stanowił coś w rodzaju głównej miejskiej arterii, o ile można było powiedzieć coś takiego o wnętrzu Nory. Za czasów dawnej Kordawy „aleja” ta stanowiła prosty przejazd pomiędzy solidnymi budowlami, których dolne piętra wytrzymały trzęsienie ziemi. Obecnie mogły tędy pojechać obok siebie dwa wozy, przez co Tunel Węgorzy stanowił dla Korsta najlepszą drogę w głąb Nory. Gdy gdzie indziej natarcie utknęło, tu właśnie skupiły się główne wysiłki atakujących. — Conanie! — znajomy głos pozdrowił go z grupy rannych. — Miło cię tu widzieć! Santidio powiedział, że wypłynąłeś na ryby! — Carico przewiązywał właśnie bandaż na swym masywnym udzie. — Jakiemuś skurczybykowi udało się skubnąć mnie mimo kolczugi — powiedział na poły przepraszająco, kiedy Conan zsiadł z konia. — Ale i tak nic mu to nie pomogło, rozkwasiłem mu łeb… — Gdzie Santidio? — zapytał Conan. — Bryknął tylnym wyjściem — odpowiedział kowal zawiązując bandaż i napinając na próbę mięśnie uda. — Wymknął się, by ruszyć do walki lud Kordawy. Lepiej by było, gdybym sam do nich przemówił, ale żeby sobie tutaj poradzić, trzeba mieć więcej mięsa na kościach niż Santidio. — Mordermi chce, żebym przejął dowodzenie barykadą — rzekł Conan. — Gdzie jest Sifino? — W głębi wypełnionej dymem ulicy odgłosy walki rozbrzmiewały jak przetaczające się grzmoty. — Najprawdopodobniej nie żyje — odpowiedział Carico. — Był na pierwszej barykadzie, a ta padła. Korst rzuca na nas wszystkie swoje siły. Będzie ci potrzebna kolczuga. Weź tę. Moja kuźnia jest blisko, więc pchnę któregoś z chłopaków, żeby mi przyniósł drugą, jak tylko skończę z tą nogą. Nie ma tu wielu takich osiłków jak ty — skinięciem głowy wskazał stertę zabitych. Conan wymamrotał spieszne podziękowanie i naciągnął na tors kolczugę oraz pikowany kaftan Carica. Krępy kowal był od niego niższy, ale szerokością barów i pasa w niczym nie ustępował zwalistemu Cymmerianinowi. Dar Carica nie był pustym gestem. Bez takiej ochrony żaden wojownik nie przeżyłby walki w ścisku, a Conan nie miał wielkich szans na szybkie znalezienie kolczugi, która by na niego pasowała. Przez wylot Tunelu Węgorzy wlewało się światło dzienne przysłaniane przez stertę kamieni i tlących się śmieci, w miejscu gdzie zawalił się jeden z płonących budynków na powierzchni. Dało to obrońcom moment wytchnienia, gdyż żołnierzy Korsta odpędził do tyłu żar. Blisko płonącego rumowiska ludzie wyciągali spod pierwszej barykady bezwładne ciała. Trupy w okrywających zbroje, karmazynowo–złotych tunikach świadczyły, że królewscy żołnierze dotarli aż do drugiej. Conan zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się gorączkowym wysiłkom, zmierzającym do wzmocnienia prowizorycznych szańców. Z wozów, drzwi, belek i mebli tworzono zaporę rozciągającą się od ściany do ściany i od chodnika do powały. W odróżnieniu od normalnej barykady, na tę nie można było się wspiąć. Napastnicy musieli się przez nią przebić. Specjalne przejście w drugiej barykadzie dawało ludziom dostęp do pierwszej. — Wzmocnijcie pierwszą barykadę! — rozkazał Conan. — Możemy ją obsadzić, podczas gdy Korst będzie przegrupowywać swoje siły. Kiedy na nas nacisną, wycofamy się. Nie ma powodu oddawać bez walki więcej pola, niż musimy. Łucznicy, zajmijcie pozycje! Kiedy się zbliżą, wycofajcie się na drugą barykadę. Bądźcie gotowi osłaniać nasz odwrót! Większość obrońców, Conan ocenił, że było ich około stu, stanowili zwykli mieszkańcy Nory oraz pewna ilość ludzi Mordermiego i białoróżowców, którzy przybyli z Carikiem. Jeżeli którykolwiek z tych ludzi zastanawiał się, dlaczego ma słuchać rozkazów Cymmerianina, to nie wyraził tego głośnym szemraniem. Conan był podziwiany i szanowany przez tych, którzy znali go osobiście lub ze słyszenia. Na pozostałych odziany w kolczugę gigant z pałaszem w ręku wywierał zbyt duże wrażenie, by usiłowali w jakikolwiek sposób usiłować zakwestionować jego dowództwo. Conan ściągnął jednemu z leżących na stercie zabitych hełm i nasadził go sobie na głowę. Rozejrzawszy się, w ten sam sposób zaopatrzył się w tarczę. Ludzie, którzy obsadzili najbardziej do przodu wysuniętą barykadę, wyrzucali trupy przed szaniec. Conan stwierdził, że czekała ich walka w jaskini. Zanosiło się na brutalną rąbaninę, nie nadającą się do opiewania w romantycznych balladach. Niemniej jednak jego myśli wypełnił osobliwy spokój. Moralność i pobudki działania cywilizowanych przyjaciół częstokroć wprawiały Conana w zakłopotanie, ale kiedy cywilizacja zrzuciła wyrafinowaną maskę decydując rozstrzygnąć siłą trapiące ją problemy, barbarzyńca znajdował się w swoim żywiole. Za żarzącymi się ruinami zawalonego budynku można było dostrzec zingarańskich żołnierzy, trudzących się gaszeniem płomieni i robieniem przejścia przez rumowisko. Tych z ich towarzyszy, których nie zmiażdżył zawał, wybili do nogi obrońcy. Gdyby jednak budynek nie runął, ludziom Korsta prawdopodobnie udałoby się przebić. Gdy tylko w zasnutej dymem „Alei Węgorzy” ukazały się pierwsze nieprzyjacielskie sylwetki, łucznicy wypuścili strzały celując w wystające nad tarczami twarze. Żołnierze Korsta poczęli padać pod ostrzałem morderczym z tak niewielkiej odległości. Jednak coraz więcej Harcowników przeciskało się obok ciał swoich towarzyszy. Zapełnili niewielką przestrzeń między dwoma murami i ruszyli, by zwalić pierwszą barykadę. Wkrótce znaleźli się zbyt blisko otworów strzelniczych, by łucznicy mogli do nich strzelać. Barykada zamieniła się w mur szamoczących się ciał i żgającej stali. Conan przykucnął pod osłoną przewróconego wózka. Deski zadrżały, gdy kilku żołnierzy naparło na przeszkodę. W jednym z otworów, przez które strzelali łucznicy, mignęła twarz. Conan dźgnął niezgrabnym sztychem. Nie trafił w gardło, udało mu się wbić ostrze w usta. Cymmerianin odskoczył, gdy z otworu wyskoczyła włócznia. Mężczyzna obok Conana schwycił za drzewce i pociągnął do siebie. Zanim trzymający włócznię żołnierz zdołał rozluźnić uchwyt, pałasz Conana odrąbał ramię wraz z grotem. Towarzysz Cymmerianina padł, wciąż trzymając odcięty kawałek. Conan obejrzał się, by zobaczyć, dlaczego nie wstaje. Spostrzegł, że w oku obrońcy tkwi strzała. Następna wbiła się w tarczę barbarzyńcy. Korst również miał łuczników, którzy strzelali we wszystkie widoczne w barykadzie otwory, zadając duże straty obrońcom. Coraz więcej żołnierzy napierało na prowizoryczny szaniec. Miecze oraz włócznie dźgały i cięły przez barykadę z obu stron. Buntownicy usiłowali odeprzeć królewskich żołnierzy, zanim ci obalą zaporę. Rozległ się łomot toporów o drewno. Conan odczekał, aż z leża wozu wypadnie rozłupana deska, po czym wbił miecz w pachę wznoszącego topór wojaka. Pałasz nie był przystosowany do pchnięć, ale poradził sobie wystarczająco dobrze. Ostrze z hartowanej stali zadźwięczało tylko od czyjegoś uderzenia z boku, które złamałoby lżejszą broń. Z otworu, którego pojawienia się Conan nie zauważył, dźgnęła halabarda. Jej grot przebił pikowany kaftan i wgiął kolczugę, nie wyrządzając barbarzyńcy szkody, mimo iż siła ciosu odrzuciła go do tyłu. Podarunek Carica ocalił mu życie. Ogniwa kolczugi były solidne, wytrzymały cios grotu halabardy. Carico był dobrym kowalem, cokolwiek by mówić o jego politycznej filozofii! Barbarzyńca nie tracił czasu na odrąbywanie okutego stalą drzewca halabardy. Zablokował ostrze tarczą i zaczepiwszy je krawędzią, szarpnął potężnie. Usiłujący utrzymać halabardę żołnierz wpadł z rozpędu na wóz. Ostrze pałasza przemknęło między deskami wypuszczając z Harcownika trzewia. Walka przeciągała się, a Conan zrozumiał, że żołnierzy jest za wielu. Niebawem obrońcy zostali wyparci z pierwszej barykady. Ludzie Korsta zaczęli przywiązywać sznury do fragmentów zapory i odciągać jej partie poza zasięg ostrzy obrońców. Conan wydał wtedy rozkaz odwrotu na drugą barykadę. Żywił nadzieję, że ta została skonstruowana bardziej solidnie. Wycofanie łuczników na początku walki okazało się błędem, gdyż gdyby zostali, mogliby teraz strzelać do ludzi ciągnących liny. Conan zapamiętał to sobie. Kiedy się wycofywali, z drzwi winiarni tuż za barykadą wyłoniła się jakaś słaniająca się na nogach postać. Conan obrócił się, by się z nią zmierzyć, ale powstrzymał cios rozpoznawszy pod skrwawionym bandażem czarnobrode oblicze Sifina. Porucznik Mordermiego śmierdział tanim winem, a jego chwiejny chód nie był spowodowany jedynie ciosem w czaszkę. Cokolwiek zmieszany Sifin mrugając, wpatrzył się w Conana. — Kiedy padła barykada, ukryłem się pod szynkwasem… — wymamrotał. — Musiałem stracić przytomność. Gdzie Carico? Jak udało nam się odzyskać pierwszą barykadę? — Właśnie ją tracimy — odparł Conan. — Carico jest ranny w nogę. Weź mojego konia i powiedz Mordermiemu, co tu się dzieje. Ze zostałem zmuszony wycofać się na drugą barykadę. Potrzebuję więcej ludzi, aby się utrzymać. Jakby dla podkreślenia wagi jego słów, duża część barykady runęła prosto na nich. Conan wciągnął Sifina z powrotem do winiarni, zanim dosięgła ich spadająca ze sterty masywna drewniana kadź. W powstałą szczerbę natychmiast wcisnęło się dwóch żołnierzy. Conan rozpłatał pierwszego, Sifino zaś nogą od stołu przetrącił kark drugiemu. Wspólnymi siłami wepchnęli kadź z powrotem na barykadę. Gdy beczka znalazła się na miejscu, o jej klepki zadudniły strzały. Conan zaklął. — Trzeba podpalić barykadę — oznajmił. — Zyskamy przez to na czasie. Sifino kiwnął głową i zniknął we wnętrzu winiarni. Wyszedł z niej po chwili, niosąc bukłak z winem i wielki dzban pełen oleju do lamp. — Powinno się od tego zapalić — powiedział i zaczął polewać olejem stertę zwalonych sprzętów. Gdy Conan rzucił pochodnię, chwiejącą się barykadę ogarnęły huczące płomienie. Po chwili drewniana zapora zamieniła się w gorejący stos, żarem i dymem odpędzając i atakujących, i obrońców. Kilku zingarańskich żołnierzy, usiłujących rozebrać barykadę od spodu, wydostało się zbyt późno i zaczęło szaleńczy taniec żywych pochodni. Conan wyrwał bukłak z rąk Sifina i chciwie napił się wina. — Ruszaj do Mordermiego! — warknął. Przy drugiej barykadzie czekał Carico. Krępy kowal miał na sobie nową kolczugę i uzbroił się w ciężki topór o podwójnym ostrzu. Powłóczył trochę nogą spowitą w grubą warstwę bandaży, ale jak stwierdził, tego dnia niepotrzebna mu była gracja tancerza. — Jak sytuacja? — zapytał ponuro Conan. — Wydaje się, że jeszcze się trzymamy. — Carico wsparł się barkiem o bok przytoczonego przed chwilą wozu. Cymmerianin chwycił za koło. Wehikuł przechylił się i padł z trzaskiem na bok, zamykając wąską lukę, przez którą wycofali się ludzie Conana. Żar porzuconego gorejącego szańca grzał ich twarze, gdy ciężkimi belkami zabezpieczali wóz przed odepchnięciem. — Atak Korsta utknął — ciągnął Carico. — Wszystko zależy od tego, czy uda mu się przełamać tę pozycję. Potem przypuści szturm wszystkimi wiodącymi do Nory korytarzami. — Korst nie zdoła dostać się do środka, a my nie damy rady się wydostać. — Conan splunął. — Ale jeśli on się nie cofnie, to my nie możemy nieustannie uciekać za płonące barykady. — Najlepszym wyjściem byłoby stworzyć stałą linię obrony — powiedział spokojnie Carico. — Mamy dość wody i żywności, żeby wytrzymać oblężenie. Kiedy lud i mieszczanie ujrzą, że wolni ludzie Nory są w stanie ostać się pod naporem armii tyrana, to powstaną przeciw Rimandenowi i razem zmiażdżymy siepaczy Korsta! — Za nasze zwycięstwo — wzniósł następny toast Conan i przekazał bukłak Caricowi. Jego własna ocena sytuacji była o wiele bardziej ponura, ale trudno mu było oprzeć się zapałowi kowala. — Kiedy zaczynamy kontratak? — Santidio wzywa lud Kordawy do poparcia naszej sprawy. Awinti zabrał część łupu, by skusić niektórych wielmożów do opowiedzenia się po naszej stronie. Pozostaje nam jedynie obronić Norę przed armią Korsta. Władza Rimanenda opiera się na strachu. Kiedy lud ujrzy, że można się jej przeciwstawić, zapomni o lęku, a będzie pamiętać jedynie o swojej krzywdzie. — Coś ty powiedział o Awintim? — wychrypiał Conan nie zainteresowany resztą przemowy Carika. — Kiedy to się stało? Mordermi nie był chyba na tyle głupi, by zaufać temu bęcwałowi w jedwabiach? — Nie podziwiam bynajmniej Awintiego — wtrącił Carico — ale wiem, że nigdy nie zdradziłby Białej Róży. Ma wysoko urodzonych przyjaciół oraz znajomości, które czynią go nieocenionym sprzymierzeńcem naszej sprawy. Wyjechał przed świtem, by, jak się to mówi, włożyć złoty klucz do kilku zamków. — Przed świtem? — Podejrzenia Conana jedynie się pogłębiły. — Czyżby Awiti wiedział o planach Korsta? — Och, atak Korsta nie był niespodziewany — przypomniał mu Carico. — Callidios przewidywał taki rozwój wypadków. Wiedzieliśmy, że Korst nie będzie się ociągać. — Skoro Mordermi spodziewał się, że Korst zaatakuje, dlaczego wszyscy nie zabraliśmy reszty łupu i nie ulotniliśmy się razem z Awintim? — zapytał Conan. — Korst wszedłby do Nory, nie napotykając oporu, zobaczył, że przepadliśmy wraz z łupem i nie byłoby żadnej bitwy. — Nie ma bitwy, nie ma wojny. — Carico marszcząc brwi zabrał się do wyjaśniania rzeczy oczywistych. — Krwawa bitwa z wojskami Rimanenda była nam potrzebna, by skupić lud Zingary po stronie Białej Róży… — coś w twarzy Conana ostrzegło Carica przed dalszym ciągnięciem przemowy, dorzucił więc szybko: — Oczywiście, to wszystko widać wyraźnie dopiero teraz. Jak ktokolwiek mógł się spodziewać, że Korst zaatakuje Norę już dziś i to wszystkimi siłami? Conan nie odpowiedział wpatrując się nachmurzonym wzrokiem w gorejące szczątki pierwszej barykady. Ciąg powietrza porywał dym na zewnątrz, zmuszając królewskich żołnierzy do cofnięcia się ku wylotowi Tunelu Węgorzy. Przerwa dała obrońcom czas na zaczerpnięcie tchu i wzmocnienie fortyfikacji. Pozwoliło to Conanowi zastanowić się przez chwilę, czy jego przyjaciele są głupcami, czy szaleńcami. Zanim pożar wygasł, powrócił Sifino. — Co powiedział Mordermi? — zapytał go Conan. — Nie mówiłem z Mordermim — rzekł Sifino. — Szef zamknął się wraz z tym przeklętym Stygijczykiem i knują coś paskudnego. Nie wolno im przeszkadzać. Nie czekałem, aż skończą. Zostawiłem wiadomość Sandokazi i przygalopowałem z powrotem ze wszystkimi ludźmi, których udało mi się zebrać. — Callidios! — mars na czole Conana tylko się pogłębił. — Na Croma! Mordermi też zwariował! Skończył się czas knucia spisków i opętańczych planów. Musimy walczyć, jeśli chcemy zostać przy życiu! Sifino, przejmiesz tu dowodzenie. Zamierzam dowiedzieć się, jak trzymają się inne barykady. Później złożę raport Mordermiemu, a jeżeli nadal będzie zbyt zajęty spiskowaniem z Callidiosem, by dowodzić, to ja się tym zajmę! Nora stanowiła labirynt krętych korytarzy i piwnic wykopanych pod piwnicami. Jej szczególna architektura uniemożliwiała skoordynowany atak, ale także całkowicie uniemożliwiała stworzenie jednej linii obrony wewnątrz tego labiryntu. Odnosząc się z lekceważeniem do możliwości, iż mieszkańcy Nory zdołają powstrzymać zmasowane uderzenie, Korst, jak na razie, trzymał się pierwotnej strategii. Chciał zdławić opór obrońców przełamując najważniejsze punkty obrony. Conan wiedział jednak, że gdyby dalej udawało się powstrzymywać siły królewskie, Korst zdecyduje się zaatakować wszystkimi wiodącymi do Nory dziurami. Jego straty na pewno byłyby niezwykle wysokie, ale Nora musiałaby w końcu ulec liczebnej przewadze Królewskiej Armii Zingary. Świadomość zagrożenia napawała Cymmerianina straceńczą odwagą. Jeżeli barykady nie wytrzymają, Nora padnie; jeśli wytrzymają, padnie również. Mogła ją ocalić jedynie przełamująca oblężenie pomoc z zewnątrz. Conan nie łudził się, że Santidiowi uda się skłonić mieszczan Kordawy do zbrojnego wsparcia sprawy dzielnicy nędzy. Był również przekonany, że Awinti ujechał już daleko z fortuną, dla zdobycia której ginęli jego towarzysze. Pozostawało jedynie pytanie, ile czasu upłynie, nim zniecierpliwienie Korsta przeważy nad jego zamiłowaniem do eleganckich rozwiązań taktycznych. Conan wjechał w Tunel Wodny. Stwierdził, że wszystkie tutejsze barykady zostały porzucone i wokoło szerzy się ogień. Obie strony były zmuszone wycofać się przed pożogą, ogarniającą nabrzeże i posuwającą się ku właściwej Kordawie. Na Starym Rynku obrońcy podkopali kolumny, wspierające strop tej jaskini oraz fundamenty wznoszących się nad nią domów. W rezultacie w olbrzymim zawale zginęło tyluż żołnierzy co buntowników, a Stary Rynek został pogrzebany pod górą ruin. Korst potrzebowałby miesiąca, żeby się tędy przedostać. Conan dokonał spiesznego objazdu Nory, bezwzględnie torując sobie drogę przez rojące się bezładnie tłumy. Wszędzie ustawiono barykady, blokujące zaułki i alejki dające dostęp do podziemnego miasta. Okna zabijano deskami, drzwi zapierano belkami. Z ukryć wyglądały zalęknione oblicza ludzi wyczekujących wroga. Nigdzie nie było jednak widać żadnych żołnierzy, choć Korst bez wątpienia nie zaprzestał natarcia. Ogarnięty złym przeczuciem Conan wbił pięty w końskie boki i pogalopował z powrotem w stronę Tunelu Węgorzy. Ogarnięci paniką zbiegowie ostrzegli go przed tym, co tam na niego czekało. Conan popędził swojego wierzchowca pod prąd mijającego go tłumu. Gdy skręcił w Tunel Węgorzy, jedno spojrzenie wystarczyło mu, by ogarnąć dopełniającą się właśnie katastrofę. Ponieważ inne natarcia nie przyniosły powodzenia, Korst tu właśnie skupił główny atak. Gdy jego żołnierze szturmowali barykadę, niewielki oddział Harcowników dostał się ukradkiem do burdelu, który znajdował się tuż obok. Zabito wszystkich, którzy tam byli. W ferworze toczonej na szańcu walki nie dostrzeżono obecności Harcowników, dopóki ci nie wylegli gromadnie na ulicę, by zaatakować buntowników od tyłu. W panującym chaosie nie sposób było ocenić liczby żołnierzy. Przekonany, że przełamano obronę, obwód pozostawiony przez Conana przy trzeciej barykadzie zbierał się właśnie do ucieczki. Conan wpadł pomiędzy obrońców, płazując ciężką szablą na prawo i lewo. — Stać i walczyć, wy nie dorobione knoty! — zagrzmiał. — Gdzie chcecie się ukryć?! Stójcie! Walczcie albo gińcie! Pojawienie się gigantycznego Cymmerianina zażegnało panikę. Nastąpiła chwila wahania. — Za mną, kastrowane psy! — podburzał ich Conan. — Z powrotem na barykadę! Powstrzymamy siepaczy Korsta! Został przegnany ze wszystkich innych ulic! Stać i walczyć, mówię wam! Jak chcą nas pokonać, to niech wybiją nas wszystkich! Za mną!!! Nie oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy podążają za nim, Conan ruszył naprzód. Wolał zginąć samotnie w walce, niż zostać zabitym. Niektórzy z nich oddalili się chyłkiem, ale większość tłumu zawróciła i ruszyła za barbarzyńcą. Przedostawszy się przez szczerbę w nie dokończonej trzeciej barykadzie, Conan stratował dwóch Harcowników Korsta, zanim ci zorientowali się, że przyszedł czas umrzeć. W ścisku nie było miejsca na manewrowanie koniem, ale też nie można było umknąć przed wzniesionymi końskimi kopytami i świszczącym pałaszem Conana. Ci, którzy podążyli za samotną szarżą Conana, z wyciem rzucili się do walki. Koń barbarzyńcy zarżał i padł z poprzecinanymi pęcinami. Cymmerianin wyskoczył z siodła. Walący się wierzchowiec połamał żebra kilku żołnierzom, którzy nie zdążyli w porę uskoczyć. Conan przetoczył się na kolana, oszołomiony upadkiem na bruk. Miecz kolejnego Harcownika pomknął w dół. Conan sparował niezdarnie, omal nie wypuszczając pałasza z dłoni. Żołnierz zaśmiał się. Topór o podwójnym ostrzu rozszerzył ten uśmiech jeszcze bardziej. Carico schwycił Conana za ramię i podniósł go na równe nogi. — Dobra robota, przyjacielu! — pochwalił. Conan nie odpowiedział, oszczędził tchu, by odrąbać nogę żołnierzowi, który przeskoczył walącą się barykadę. Nowa grupa Harcowników wypadła z zamtuza, wciągając w walkę buntowników, którzy podążyli za Conanem. Barykada rozpadła się na ich oczach. — Cofnąć się! — krzyknął Conan. — Podpalić barykadę! — Nie ma czasu — jęknął Carico. W chwili gdy wypowiadał te słowa, runęła kolejna część szańca. Triumfujący żołnierze Korsta wręcz rozerwali barykadę gołymi rękami. Zingarańscy łucznicy wystrzelili salwę, a następnie ich kompani rzucili się do wyłomu. — Cofnąć się! — rozkazał Conan. Strzała ześlizgnęła się po jego kolczudze. — Cofnąć się! — jego rozkaz przekształcił bezładną panikę w uporządkowany odwrót. — Zajmować pozycje na trzeciej barykadzie! — A kiedy i ona padnie? — mruknął Carico kiwając głową, jakby zastanawiał się, czemu bitwa nie przypomina politycznej dyskusji. — Wtedy wzniesiemy jeszcze jedną barykadę i wycofamy się za nią — zaśmiał się zgryźliwie Conan. — Weźmiemy Korsta w kleszcze, zapomniałeś? 11 WYMARSZ NAJWIERNIEJSZEJ GWARDII Wzdłuż całego nabrzeża Kordawy dym i płomienie wznosiły posępny sztandar nad piekłem, jakie rozpętało się w miażdżonej Norze. Spod ołowianych wód zatoki na światło zmierzchu wyłaniało się o wiele większe okropieństwo. Nie było nikogo, kto byłby świadkiem tego zdarzenia. Przynajmniej na razie. W porcie szalały płomienie. Żołnierze porzucili tu swe stanowiska, uciekając przed ścianą ognia pożerającą domy i sklepy z ich właścicielami. Gdyby jednak ktoś stał na opuszczonym nabrzeżu, mógłby dostrzec powstały nagle morski wir, który uderzył w kamienne stopnie z falochronu. Następnie ujrzałby rząd wynurzających się na powierzchnię głów o niesamowitych obliczach, rozświetlonych przez blask płomieni. Chwilę później z morza wynurzyły się barki i korpusy pierwszego szeregu, a nad wodą pojawił się kolejny rząd twarzy. Nie byli to pływacy. Postacie te szły po morskim dnie, lekceważąc fale. Pierwszy szereg dotarł do pogrążonego pod wodą kamiennego stopnia i wstąpił nań w zwartym szyku. Za nimi ze wzburzonego morza nieprzerwanie wynurzył się zwarty pochód milczących sylwetek. Ciszę łamały jedynie nienaturalnie głośne kroki obutych w sandały stóp. W ognistym zmierzchu zarówno rynsztunek, jak i ciała mieniły się ciemnym, szklistym połyskiem, przypominającym polerowany obsydian lub smołę. Woda spływała z nich jak ze szkła. Rząd po rzędzie niesamowici, lśniący wojownicy wstępowali na nabrzeże. Każdy ruch świadczył o doskonałym wyszkoleniu i dyscyplinie. Oprócz łomotu kroków rozbrzmiewały jakby ukradkiem odgłosy przypominające dźwięk noża trącego o przesyconą olejem osełką, szmer niesionych arktycznym wiatrem lodowych kryształków, skrobanie paznokciami o suchy łupek, czy też śmiertelny krzyk rozbijanego kryształu. Na włóczniach i maczugach falował odblask płomieni, ostrza mieczy i kamiennych toporów lśniły drapieżnie, niczym tłuczone szkło. Posłuszna niesłyszalnemu rozkazowi pierwsza grupa sformowała sprawnie kolumnę marszową i skierowała się w rozświetloną pożarem uliczkę. Za nimi ruszyła druga, za ich plecami zaś nieustający strumień obsydianowych wojowników wciąż wyłaniał się z morza. Wkraczali na brzeg nie kończącym się potokiem. Pożoga, która przepędziła żołnierzy Korsta atakujących Tunel Wodny, nazywany tak dlatego, że czasami zalewały go sztormowe fale, pochłaniała już prawie całą portową dzielnicę Kordawy. Niewielkie grupki zrozpaczonych mieszkańców wciąż krążyły po jej obrzeżach, starając się ocalić, co się da. Oni pierwsi ujrzeli nadejście Najwierniejszej Gwardii. Ogień przerzucił się właściwie na dwa magazyny stojące po obu stronach ulicy prowadzącej w dół, ku nabrzeżu. Pękające mury runęły na ulicę, a kłęby rozszalałych płomieni z hukiem miotały się pomiędzy gorejącymi ruinami. Pierwsza setka Najwierniejszych Gwardzistów przeszła przez tę burzę ogniową, nie zwracając na nią uwagi. Mieszczanie uciekli z krzykiem. Dalej stał zwarty kordon żołnierzy Korsta, czujnie wypatrujących zbiegów z podziemi. Słysząc przerażające okrzyki mieszczan, Harcownicy ruszyli w ich stronę, by za moment stanąć oko w oko z idącą ku nim przez ścianę ognia setką czarnych wojowników. Niektórzy żołnierze uciekli. Pozostali zginęli chwilę później. Ponieważ przełamanie obrony buntowników w Tunelu Węgorzy zdawało się w zasięgu ręki, Korst rzucił tam większość swoich sił. Mimo wcześniejszych niepowodzeń i ciężkich strat spowodowanych przez niespodzianie zaciekły opór, nadchodziło wreszcie oczekiwane przez generała rozstrzygnięcie. Teraz, kiedy udało się wciągnąć buntowników w decydującą bitwę, można było zgnieść ich jednym potężnym uderzeniem. Niektórzy mogli uciec, ale ta poroniona rewolucja zostanie zmiażdżona, unicestwiona w zarodku i wypleniona z korzeniami. Rimanendo niewątpliwie okaże się hojny dla generała, którego zwycięstwo pomściło królewski honor i jednocześnie niszczyło tych, którzy zagrażali monarszemu panowaniu. Z bronią szkarłatną od świeżej krwi Najwierniejsza Gwardia postępowała w głąb Kordawy. Krótka, mordercza potyczka i przerwanie kordonu powiadomiły oddziały Korsta o pojawieniu się Najwierniejszej Gwardii. Garstka pozostałych przy życiu żołnierzy wyrzucała z siebie nieskładne doniesienia, zbyt fantastyczne, by można było uznać je za cokolwiek innego niż zrodzone przez panikę urojenia. Spodziewając się wyłącznie rozpaczliwego wypadku oblężonych buntowników, część Harcowników odstąpiła od Tunelu Węgorzy i ruszyła, by odeprzeć kontratak. W zapadających ciemnościach, w blasku płomieni nie sposób było dokładnie przyjrzeć się przeciwnikowi. Podejrzewano, iż rebelianci uczernili sobie twarze sadzą. Milczących wojowników, wyłaniających się z przesyconego dymem mroku, przywitał grad strzał. Nie rozpierzchli się w poszukiwaniu osłony, a ich szyk nie załamał się. Łucznicy Korsta przypisali to słabemu światłu i dobrym zbrojom, po czym cofnęli się, by umożliwić piechocie uporanie się z buntownikami. Bojowe okrzyki Harcowników zabrzmiały dziwnie, gdy przeciwnicy nie odpowiedzieli tym samym. Zingarańscy żołnierze runęli do ataku na Najwierniejszą Gwardię. Wyglądało to tak, jakby potężna fala rozbiła się z grzmotem o bazaltowe urwisko. Rozdarta fala cofnęła się, pokryta skłębioną pianą. Ta piana była czerwona… Stalowe ostrza kruszyły się o twardsze niż krzemień ciała. Lśniące jak czarne diamenty miecze rozdzierały kolczugi, haratały mięso, łupały kości, jakby wszystko to było tylko miękką gliną. Żołnierze Korsta zostali dosłownie rozniesieni na strzępy. Okrzyki bitewne zamieniły się w śmiertelne skowyty, przemieszane z przyprawiającymi o mdłości odgłosami rozrąbywania ciał, chlustaniem krwi i tępym dźwiękiem spadających, odciętych kończyn i głów. Dawna magia przemieniła ludzi w potworne maszyny do zabijania. Stwory z żywego kamienia, Najwierniejsi Gwardziści parli do przodu z szybkością i zręcznością charakterystyczną dla żywych ongiś, wytrawnych wojowników. Ich niezniszczalnymi ciałami poruszały mięśnie o nadnaturalnej sile. Twarde jak diament ostrza płatały stal i ciała. Obsydianowe pięści zwierały się na ludzkich kończynach, odrywając mięśnie i ścięgna, gruchocząc kości. Zapanowała zgroza tak potworna, że ci, którzy jej doświadczyli, nieruchomieli jak sparaliżowani. Gdy pierwsze szeregi zostały bezlitośnie zmasakrowane, następne otrząsnęły się z obezwładniającego osłupienia i zaczęły pierzchać w panice. Następne oddziały, wciąż jeszcze nie zdające sobie sprawy z sunącej na nich zagłady, usłyszały krzyki i ze zdwojoną szybkością ruszyły naprzód, by wspomóc pierwszą linię. Zderzyli się z tymi, którzy usiłowali uciekać. Zirytowani oficerowie wykrzykiwali rozkazy, a ogarnięci paniką żołnierze wrzeszczeli i bełkotali bezmyślnie. Szeregi stłoczyły się w bezładną masę. Najwierniejsza Gwardia wmaszerowała prosto w to kłębowisko, wymachując ociekającym krwią orężem z wytrwałością i precyzją pracujących kosami żeńców. Żniwo było straszne. Rynsztokami popłynęły kaskady ludzkiej posoki, chodnik wybrukowały zmiażdżone ciała. Kamienne stwory przez cały czas zachowywały powagę pomników. Tak jak wcześniej, gdy szli przez fale, tak i teraz Gwardziści brnęli w ludzkim morzu. Ich stąpanie rozbrzmiewało ciężko jak odgłos kopyt koni pociągowych. Żołnierze, którzy przewrócili się w ciżbie, zostali po prostu rozgniecieni, a innych, nie mogących uciec, prący naprzód kamienni wojownicy roztarli o ściany domów. To wszystko złamało odwagę nawet najdzielniejszych. Królewska Armia Zingary przerwała natarcie i ruszyła do bezładnego odwrotu, pozostawiając za sobą zwał zmiażdżonych, czerwonych przedmiotów, które kiedyś były ludźmi. Za nią, maszerując jak na defiladzie, centuria za centurią Najwierniejsza Gwardia szła niczym ekspedycja karna z otchłani czasu. 12 WSTĘPUJĄC NA DROGĘ KRÓLÓW Przy trzeciej barykadzie Conan walczył z furią zranionego lwa. Szale bitwy przeważyły na niekorzyść buntowników. Niepowodzenie było pewne, a ucieczka niemożliwa. Żołnierze przewalili się przez trzecią barykadę niczym ludzka lawina, zmuszając buntowników do cofnięcia się na ostatnią linię obrony. Podczas odwrotu poległ Sifino. Carico, którego zranione udo zaczęło znów krwawić, wymachiwał toporem z coraz mniejszą siłą. Większość obrońców została wybita, niektórzy uciekli korzystając z zamieszania. Dowodząc tymi, którzy pozostali by, bronić ostatecznej pozycji, Conan starał się rozpaczliwie odepchnąć oddziały Harcowników. Siał dookoła śmierć, nie troszcząc się o własną skórę. Mógł zginąć, ale poprzysiągł sobie, że nie pozwoli znów się uwięzić. Gdyby padł, świadkowie jego śmierci patrząc na stertę leżących pod nim ciał musieliby przyznać, że nie sprzedał tanio swojego życia. Sklecona w gorączkowym pośpiechu czwarta barykada była zbyt słaba, by długo wytrzymać napór atakujących. Żołnierzom Korsta prawie udało się przez nią przebić. Gdy wreszcie do tego doszło, ich liczba w większym stopniu niż słabnący opór utrudniała im przedostanie się na drugą stronę. W Tunelu Węgorzy tłoczyło się tylu walczących, że wielu nie było w stanie unieść mieczy. Starcie dobiegało jednak końca. Gdy za plecami Conana rozległa się dzika wrzawa, barbarzyńca pomyślał, że to żołnierze Korsta znowu obeszli ich linie obronne i ponownie zaatakowali od tyłu. Gdy jednak rozbrzmiały stamtąd pozdrowienia i radosne okrzyki, Conan zaryzykował spojrzenie, by dowiedzieć się, jaka jest ich przyczyna. Na czele swoich ludzi, z lewą ręką na temblaku jechał ku nim Mordermi, dzierżąc w zdrowej ręce błyszczący rapier. Nowi obrońcy śpieszyli, by wspomóc wyczerpaną garstkę, która wciąż jeszcze broniła barykady. Przywódca wyjętych spod prawa przysłał swoje ostatnie rezerwy. Widać było, że w ciągnącym za nim podnieconym tłumie, są również obrońcy innych barykad. Pozwalając, by inni zastąpili go w bitewnym zamęcie, Conan powitał przyjaciela uściskiem skrwawionej dłoni. — Wyglądasz jak pomnik na cześć bogini zwycięstwa — uśmiechnął się ze znużeniem. — Chyba jednak czekałeś zbyt długo. Korst ma za wielu ludzi i wdarł się w nasze pozycje zbyt głęboko. — Na Mitrę, czy wszyscy barbarzyńcy z północy to takie ponuraki? — roześmiał się Mordermi, chowając rapier do pochwy, by uścisnąć dłoń Cymmerianina. — To Korst znalazł się w pułapce, nie my. Kot wlazł za daleko do szczurzej dziury. Za chwilę sam się o tym przekonasz. Conan przypomniał sobie gadaninę Carica o ludności miasta, mającej chwycić za broń do wsparcia buntowników. — Więc Santidio… — zaczął. — Nie Santidio — przerwał mu Mordermi. — Callidios. — A co ten lotosowy fantasta może… — Zobaczysz — przerwał mu Mordermi z nutą wymówki. — Sandokazi opowiedziała mi wszystko. Sprowadził Najwierniejszą Gwardię. — Te kamienne diabły strzegą królewskich kości na dnie morza! — Już nie. Callidiosowi udało się ich poruszyć. — Jak ten stygijski renegat może rozkazywać demonom? — Cóż, Conanie, gdybym to wiedział, nie potrzebowałbym Callidiosa, prawda? — Czy to znaczy, że dałeś się zwieść bredniom tego szaleńca? — Patrz! — wskazał Mordermi. Conan spojrzał. Trudno było dojrzeć dokładnie, co się dzieje za barykadą. Pole widzenia zasnuwał dym, szczątki poprzednich szańców przesłaniały większą część tunelu. Conan zauważył najpierw nagły upadek ducha atakujących. Jeszcze przed chwilą ich okrzyki wypełniała radość ze spodziewanego triumfu, teraz rozbrzmiewała w nich nuta trwogi. Pojawienie się posiłków Mordermiego nie mogło wywołać aż takiego lęku. Na jedną makabryczną chwilę walka ustała. Obie strony poczuły lodowate tchnienie grozy nie z tego świata. Ogarnięci bitewnym szalem ludzie znieruchomieli dosłownie w pół ruchu. Ostrza, którymi cięli ciała swoich przeciwników, zamarły, jakby powietrze zamieniło się w szkło i uwięziło je. Conan nie wierzył własnym oczom. Na pole bitwy padł cień czarów. Chociaż ponure zaklęcia odwróciły od nich zagładę, Cymmerianin w głębi duszy pojął nagle, że nie powinien był wracać do Kordawy, nie utopiwszy wcześniej Callidiosa. Rozległy się przenikliwe wrzaski. Żołnierze, którzy stali przed barykadą, zaczęli się oglądać, by zobaczyć, jakiego rodzaju katastrofa dosięgła znajdujących się za nimi towarzyszy. Po chwili Harcowników ogarnął strach. Pojęli, jakie okropieństwo wywołało tak przeraźliwe krzyki doświadczonych wojowników. Wraz ze zrozumieniem przyszła świadomość faktu, że odwrót jest niemożliwy. Do Tunelu Węgorzy wmaszerowała Najwierniejsza Gwardia. Jeszcze chwila i żołnierze rzucili się z powrotem w stronę barykady, która stała się nagle jedyną możliwą drogą ucieczki przed nieludzkimi wojownikami. W ślepej panice Harcownicy wpadli na umocowania. Strach sprawił, że nie zważali na obrońców. W panice omalże roznieśli barykadę. Zazwyczaj nawet najdzielniejszy wojownik zachowuje w czasie walki instynkt samozachowawczy i nie rzuca się bezmyślnie na ostrza wrogów. Teraz jednak przerażenie pozbawiło żołnierzy Korsta nawet tego instynktu. Rzuciwszy okiem na dokonującą się masakrę, Conan odwrócił z niesmakiem głowę. Zabijanie wroga, który stracił wolę walki, nie było uznawanym przez Cymmerianina sposobem toczenia wojny. — Zatrzymaj ich — mruknął do Mordiermiego. — Nie martw się. — Mordermi błędnie odczytał jego intencje. — Callidios ma nad nimi pełną władzę. — Chcę, żebyś powstrzymał tę jatkę! Pozwól żołnierzom Korsta poddać się. — Moi ludzie potrzebują całkowitego zwycięstwa — wzruszył ramionami Mordermi. — Zbyt wiele wycierpieliśmy od psów Rimanenda. Conan zaklął, ale nie było się już o co spierać. Żadni żołnierze nie usiłowali przejść przez barykadę. W Tunelu Węgorzy rozbrzmiewały jedynie twarde odgłosy maszerujących stóp i chrzęst miażdżonych kości. Hebanowe szeregi Najwierniejszej Gwardii wyszły z ciemności w pełne światło. Zatrzymali się przed barykadą w postawie na baczność, czekając na dalsze rozkazy. Buntownicy przystanęli, by z lękiem przyjrzeć się swoim piekielnym sprzymierzeńcom. Rozradowane okrzyki zastąpiło lękliwe szemranie. Mordermi szybko opanował sytuację. — Słuchajcie mnie, przyjaciele! — wykrzyknął, ruszając bez trwogi naprzód. — To właśnie sprzymierzeńcy, których wezwaliśmy, by przynieśli zwycięstwo naszej sprawie. Z pomocą mojego drogiego przyjaciela i doradcy, szacownego czarnoksiężnika Callidiosa, przywołałem armię niezniszczalnych wojowników z legendarnej epoki. Sami widzieliście, co potrafią. Pozdrówcie, przyjaciele, naszych sprzymierzeńców w walce o wyzwolenie. Wiwat Najwierniejsza Gwardia! Z początku okrzyki były skąpe, po czym, może by łatwiej stłumić pierwotny strach, przerodziły się w ogłuszającą owację. Mordermi pozwolił jej nabrać pełnej mocy, następnie uniesieniem ręki poprosił o ciszę. — Generał Korst ze zgrają swoich psów uciekł do nory swego pana. Właśnie w tej chwili Rimanendo trzęsie się ze strachu na wieść o naszym zwycięstwie i modli się, żeby żołnierze broniący pałacowych murów ochronili go przed gniewem ludu, którym dotąd gardził! Powiedzcie mi jednak, przyjaciele, czy żołnierze i mury mogą obronić tyrana przed sprawiedliwością ludu? — Mordermi odczekał, aż grzmiące „Nie!” przetoczy się echem po zaułkach Nory. — Więc do broni, przyjaciele! Poprzedzani przez naszych niezwyciężonych sprzymierzeńców, ruszamy, by zrzucić z tronu zdeprawowanego tyrana i przepędzić jego skorumpowaną świtę! Nadeszła godzina wyzwolenia! Niesamowity marsz ulicami Kordawy, który nastąpił po apelu Mordermiego, mimo całego entuzjazmu i chwilowego podniecenia nigdy nie zatracił we wspomnieniach Conana cech koszmaru. Pogardzani i poniżani obywatele okrytego cieniem świata wyroili się z Nory. Ich liczba rosła z każdym krokiem. Carico, zbyt kulejący, by iść, zrezygnował w końcu ze swojej dumy i za radą Conana wsiadł na konia. Wymusił jednak na barbarzyńcy zgodę, by ten jechał obok niego. W czasie przemarszu przez miasto dołączył do nich Santidio. Ku zaskoczeniu Conana, brat Sandokazi wiódł ze sobą kilkutysięczny tłum, maszerujący pod sztandarami Białej Róży. Conan zastanawiał się, jaka jego część zdążyła zaciągnąć się do armii Santidia po tym, gdy rozeszła się wieść o zwycięstwie obrońców Nory. Santidio przywitał się z nimi hałaśliwie, jak to miał we zwyczaju. Wspólnie z Carikiem ubolewali, że nie ma Awintiego, by mógł dzielić z nimi radość triumfu. Na czoło stale rosnącego pochodu wysunął się Mordermi w towarzystwie Sandokazi. Callidios nie pokazał się na oczy, ale jego obecność dawała się odczuć. Najwierniejsza Gwardia, tysiąc milczących demonów śmierci, maszerowała obojętnie przed zbuntowanym tłumem. Bez przeszkód przeszli przez Kordawę, nie napotykając po drodze żadnego oporu. Mieszczanie otwierali okna, by przywitać ich szeregi, lub też pozostawali przezornie ukryci za zamkniętymi drzwiami, gdy ich domostwa mijał sztandar Białej Róży. Generał Korst, rezygnując z niemożliwej do wygrania walki z Najwierniejszą Gwardią, uciekł z rzezi w Norze z zaledwie kilkoma setkami żołnierzy. Usiłował teraz przegrupować ich za murami twierdzy Rimanenda, by stawić opór buntownikom i ich nieludzkim sprzymierzeńcom. Katastrofa w Norze złamała jednak morale królewskiej armii. Zbiegowie z pola walki przynosili wieści, aż nazbyt barwnie przedstawiające szczegóły sprawionej im krwawej łaźni. Stawienie czoła ludziom to jedno, a oparcie się niepowstrzymanym oddziałom, przywołanym siłami czarnej magii, to coś zupełnie innego. Królewska Armia Zingary dezerterowała całymi kompaniami wraz z oficerami. Król Rimanendo rządził aż za długo jak na znienawidzonego i skorumpowanego tyrana. Zingarańczycy znosili jego rządy nie przez lojalność wobec swojego monarchy, ale ze strachu. Teraz bohaterowie Białej Róży wiedli ze sobą siłę wielekroć potężniejszą niż armia Rimanenda. Nadszedł czas, by despota zaznał strachu. Czas, którego zbuntowani poddani miłosiernie nie zamierzali przedłużać. Porzucony przez wszystkich, którzy mieli dość sprytu i okazję do ucieczki, król Rimanendo zaszył się w luksusowych komnatach, podczas gdy resztka jego wiernej straży szykowała beznadziejną obronę. Nikt nie powstrzymywał marszu na pałac Rimanenda. Dopiero gdy dotarto do fortecznych koszar, napotkano krótkotrwały opór, stawiony przez niewielki garnizon, który nie wiedział albo nie dał wiary, iż buntowników wspiera armia demonów. Czołowe szeregi Najwierniejszej Gwardii skosiły obrońców, nawet nie gubiąc rytmu marszu. Żołnierze równie dobrze mogliby spróbować powstrzymać gołymi rękami lawinę skał. Krótkie, krwawe przedstawienie jedynie rozpaliło motłoch, który nie widział jeszcze przerażającej, niszczycielskiej potęgi Najwierniejszej Gwardii. Conan przypomniał sobie masakrę w Venarium, w której brał udział kilka lat wcześniej. Cymmeriańskie klany zjednoczyły się w celu zniszczenia ufortyfikowanego miasta, wzniesionego przez Aquilończyków dla wsparcia kolonizacji południowej Cymmerii. W morderczej walce wyrżnięto wszystkich aquilońskich żołnierzy, Venarium zaś doszczętnie spalono. Dla Conana było to wspaniałe wspomnienie. Masakra, w której obecnie brał udział, również miała pozostać w jego pamięci, ale wiedział, że nie będzie wspominać jej z dumą. Na murach otaczających królewski pałac jeżyły się groty włóczni, połyskujące w świetle pochodni i pożogi, która wciąż jeszcze szalała na nabrzeżu. Gwiazdy przesłaniała chmura dymu. Być może, forteczne mury napełniały obrońców zaufaniem. Jakkolwiek było, generał Korst nie zamierzał bez walki oddać pałacu w ręce motłochu. Ze szczytów murów na pospólstwo posypały się strzały z zębatymi grotami, a zza umocnień katapulty wyrzuciły na napierającą ciżbę grad kamieni. Napastnicy zawyli z gniewu i bólu, gdy śmierć przeszła przez ich szeregi, przypominając procesję. Umykając przed śmiercionośnym gradem kamieni i strzał, buntownicy poczęli szukać schronienia pod osłoną najbliższych zabudowań. Conan cofnął swojego wierzchowca za załom muru i spojrzał, jak zareagowała na ostrzał Najwierniejsza Gwardia. Katapulty miotały pociski różnej wielkości; od koszy kamieni wielkości męskiej pięści, do pojedynczych sześćdziesięciofuntowych głazów. Mniejsze kamienie spadły na Najwierniejszą Gwardię, nie wyrządzając jej większej szkody niż kulki śniegu. Chwilę później niewielka skała trafiła w bark jednego z Gwardzistów, obalając kamiennego demona na ziemię. Odłamek skały rozleciał się na kawałki, a wojownik z żywego kamienia podniósł się nienaruszony. Jego ruchy były tak naturalne, że Conan nie zdziwił się widząc, jak Gwardzista otrzepuje kamienny pył ze swego czarnego napierśnika. Choć strzały i kamienie nie były w stanie zagrozić Najwierniejszym Gwardzistom, ci nie zamierzali bezczynnie znosić ostrzału. Gdy żołnierze oddali salwę dla rozegnania motłochu, Gwardziści utworzyli zwartą kolumnę i pomaszerowali szybko w stronę głównej bramy twierdzy. Grad pocisków miotanych z barbakanu przybrał na sile. Rozświetliły go spadające na atakujące demony strugi wrzącego i płonącego oleju. Równie dobrze obrońcy mogliby wylewać skropioną wonnościami wodę po kąpieli. Ich gorączkowe wysiłki zostały całkowicie zlekceważone przez milczących napastników. Najwierniejsza Gwardia dotarła do bramy fortecy zbudowanej z potężnych belek, wzmocnionych grubymi żelaznymi sztabami, zdolnej wytrzymać miażdżące uderzenie taranu. Przyglądające się temu obydwie strony wstrzymały dech. Schowawszy broń do pochew, pierwsze szeregi Najwierniejszej Gwardii wparły się dłońmi w masywną dębową zaporę. Mięśnie i ciała z żywego kamienia naparły na dzieło rąk ludzkich. Zapora wytrzymała jedynie przez chwilę, po czym w śmiertelnym jęku gnących się stalowych okuć i pękających dębowych bierwion forteczna brama wygięła się do wewnątrz. Łamiące się wierzeje runęły na obrońców, własnymi barkami próbujących wesprzeć trzeszczącą bramę. Najwierniejsza Gwardia weszła do twierdzy po zdruzgotanych belkach siejąc śmierć pośród tych, których wiara w forteczne mury i ludzką broń została zdradzona. Jedynie przez chwilę lud Kordawy stał zastygły w zdumieniu i podziwie, po czym z wrzaskiem dobywającym się z dziesięciu tysięcy gardzieli wtargnął do skazanego na zagładę pałacu, by zemścić się na znienawidzonych ciemięzcach. Bestia padła, a oszalała z nienawiści zgraja ruszyła, aby ją dobić. Postanowiwszy wziąć udział w finale, Conan spiął konia. Jeszcze godzinę temu był całkowicie przekonany, że polegnie w Norze, teraz szykował się do plądrowania królewskiego pałacu. Wojownicy z kamienia zabijali każdego, kto stanął im na drodze. Napaść na twierdzę Rimanenda od razu przestała być bitwą, przekształcając się w niepohamowaną masakrę. Najwierniejsza Gwardia nie okazywała litości, a tych z żołnierzy i mieszkańców pałacu, którzy usiłowali poddać się Mordermiemu, gawiedź rozszarpywała na strzępy. Niektórym udawało się ocalić życie, zrzuciwszy złote liberie po to, by przyłączyć się do krwiożerczego tłumu. Inni, korzystając z panującego chaosu, zdołali przedostać się przez mury i uciec z miasta. Byli i tacy, co wzgardziwszy ucieczką zebrali się, by stawić ostateczny opór. Zachowali honor, choć nie życie. Conan dotarł do miejsca, gdzie w beznadziejnej walce poległ generał Korst, wraz z resztką swoich Harcowników broniący jednego z pałacowych korytarzy. Tłum minął ciała, poszukując bogatszego łupu. Conan zatrzymał się tu, ogarnięty szacunkiem dla dzielnego żołnierza. Niebieskoczarna broda Korsta była zlepiona zakrzepłą krwią. Jego pierś zmiażdżył cios maczugi, ale życie go jeszcze nie opuściło. Korst rozchylił powieki i spojrzał Conanowi prosto w oczy. Przez ból i agonię przebił się błysk rozpoznania. — Wiem, kim jesteś — wycharczał Korst. — Tym cymmeriańskim buntownikiem. Uciekłeś spod szubienicy, a Mordermi uczynił cię swoją prawą ręką. — Ofiarowałem ci mój miecz — w głosie Conana wciąż brzmiało rozgoryczenie. — Odpłaciłeś mi się konopną liną, więc wolałem przystać do Mordermiego. Korst przeniósł wzrok za Conana. — Ja też kiedyś wybrałem swój los. Patrz, do czego mnie doprowadził. Przyjrzyj się mi, Cymmerianinie. Możliwe, że kiedyś będziesz wyglądać tak samo. Conan chciał odpowiedzieć, ale zobaczył, że Korst go już nie usłyszy. Przeciskając się przez tłum plądrujący pałacowe komnaty, Conan udał się na poszukiwanie Mordermiego. Zastał zwycięskiego księcia złodziei nadzorującego wyważanie złotych drzwi, wiodących do osobistych komnat Rimanenda. Conan również chwycił za złamaną kolumnę, której użyto jako tarana. Po chwili drzwi wyleciały z zawiasów. Conan nie był przygotowany na widok, jaki czekał na nich w środku. Odchodzący ze strachu od zmysłów, król Rimanendo zabarykadował się tu wraz ze swymi kochankami i pochlebcami, by ci pocieszali go w ostatniej godzinie. Oni zaś widząc, że panowanie Rimanenda dobiegło końca, zdecydowali się za wszelką cenę zyskać łaskę nowych panów Kordawy. Kiedy Mordermi i Conan przekroczyli próg królewskiej komnaty, od strony skulonej grupy młodzieńców ruszyło ku nim dwóch efebowatych paziów. Włosy mieli zwinięte w loki i namaszczone pachnidłami, nagie torsy natarte olejkami, policzki uróżowione. Nieśli złotą tacę. Na tacy znajdowała się złota korona. Nie zdjęto jej jeszcze z odciętej głowy Rimanenda. 13 NOWY ŁAD I KORONACJA Zdecydowano, że królem zostanie Mordermi. Książę złodziei z początku nie chciał o tym słyszeć, ale szybko go przekonano. Rimanendo i jego świta zginęli w czasie pałacowej masakry. Król nie pozostawił po sobie ani ostatniej woli, ani następcy, zresztą nie było prawdopodobne, aby buntownicy oddali Kordawę w ręce człowieka, w którego żyłach płynęła krew tyrana. Trudno też było pomyśleć, by mając za sprzymierzeńców Najwierniejszą Gwardię, zwycięzcy rebelianci ustąpili przed innymi pretendentami do tronu. Skończyła się dawna epoka skorumpowanego despotyzmu. W Kordawie zapanował nowy ład. Santidio twierdził, że nie była to jedynie zamiana władców ani przewrót pałacowy lub zmiana układu sił, dzięki której jedna epoka łotrów zastępuje inną. Zwycięstwo białoróżowców oznaczało dla ludu Zingary nową konstytucję, dającą mu udział w rządach i zapewniającą wszystkim całkowitą równość. Oczywiste było, że wprowadzenie w życie tak radykalnych i ważnych reform będzie wymagać wiele czasu i rozwagi. Trzeba było utworzyć komitety, wybrać reprezentantów, skonfrontować idee z rzeczywistością, dyskutować i prowadzić badania. Na razie rządy nad Zingarą przejął rewolucyjny komitet białoróżowców. Nie był to okres bezpieczny dla nowego rządu. Co prawda Najwierniejsza Gwardia zabezpieczyła Kordawę przed interwencją z głębi kraju, ale Zingara była wielkim państwem, któremu od wewnątrz zagrażali arystokraci pragnący powrotu do dawnego despotyzmu, a z zewnątrz nieprzyjaciele widzący w zwycięstwie nowego porządku zagrożenie dla swoich rządów. W konsekwencji spośród członków komitetu rewolucyjnego trzeba było wybrać jednego człowieka, któremu powierzono by władzę dyktatorską, obarczając go zadaniem uporania się ze wszelkimi wrogami nowego ładu. Co więcej, wybraniec powinien być doświadczonym dowódcą, który sam wywodziłby się z ludu. Oczywiście, jego władza byłaby tymczasowa i trwałaby tylko do zakończenia prac nad przyszłą konstytucją i wyboru parlamentu. Ponieważ to wszystko było niezaprzeczalną prawdą, Mordermi musiał się zgodzić. Niemniej jednak wzbraniał się założyć na głowę koronę Zingary, gdy człowiek, który ją dotąd nosił, jeszcze dobrze nie ostygł… Awinti po powrocie ze swojej misji — zakończonej pomyślnie dzięki wieściom o zwycięskiej rewolcie — upierał się, iż w okresie przejściowym zingarańska arystokracja, której poparcie było niezbędne dla nowej władzy, o wiele pewniej czułaby się, mogąc zaprzysiąc wierność królowi. Ten argument sprawił, że Mordermi w końcu pogodził się z logiką argumentów. Przez cały czas Conana zdumiewało, jak jego przyjaciele mogą marnować czas na czcze dyskusje pełne pokrętnych rozważań, by wreszcie przystać na oczywiste rozwiązania. Uznał to za jeszcze jeden z rytuałów, którym z niezrozumiałą gorliwością oddają się ludzie cywilizowani. Dzięki takim właśnie rytuałom ustanowiono w Zingarze rządy tymczasowe. Królem miał zostać Mordermi, a przywódcy głównych frakcji białoróżowców, Awinti, Santidio i Carico, mieli przewodzić komitetowi rewolucyjnemu. Callidios, wykazawszy obycie polityczne nie mniejsze niż znajomość nauk tajemnych, objął urząd kanclerza. Conan, którego odwaga i talenty przywódcze uczyniły powszechnie znanym bohaterem, został wodzem Rewolucyjnej Armii Zingary. — Z najemnika na generała królewskiej armii w przeciągu kilku miesięcy, to całkiem niezły awans — stwierdził Conan po koronacji Mordermiego. — Zgadza się, szybko to poszło, prawda? — roześmiał się Mordermi, gestem wskazując słudze, by nalał więcej wina. — Ale to wyczyn nie większy niż koronacja księcia złodziei na króla Zingary! — śmiał się przez chwilę z własnego dowcipu. — Poza tym — rzekł już poważniej — potrzebny mi generał, któremu mogę zaufać jak przyjacielowi. Jesteś młody, Conanie, ale przeszedłeś więcej bojów niż weteran. Z pewnością masz lepsze pojęcie o wojaczce niż którykolwiek z moich rzezimieszków czy nadętych durni Santidia. Nie ośmieliłbym się oddać dowództwa mojej armii w ręce jednego z oficerów Korsta czy któregokolwiek z możnych przyjaciół Awintiego. Jesteś moim druhem, Conanie, jedynym, o którym wiem, że mogę mu ufać. — Jeśli tak jest rzeczywiście — powiedział żarliwie Conan — usłuchaj mojej rady i pozbądź się Callidiosa. — Jak widzę, Cymmerianinowi nie sposób czegokolwiek wybić z głowy. Callidios jest mi potrzebny. Stworzenie nowej armii zabierze wiele tygodni, a przez ten czas moglibyśmy stanowić łatwy łup dla byle możnowładcy, posiadającego własne wojsko i domieszkę królewskiej krwi w żyłach. Coś takiego nie zagraża nam, dopóki mamy Najwierniejszą Gwardię. Callidios zna tajemnicę dowodzenia nią, ja nie. — Daj mi czas na przekształcenie Rewolucyjnej Armii Zingary w coś więcej niż gadaninę Santidia, a nie będzie ci już potrzebny legion kamiennych diabłów — przyrzekł Conan. — Przyjdź wtedy do mnie ze swoją radą — rzekł Mordermi. — Cóż to? Czyżbyście tylko wy dwaj pozostali trzeźwi? — Santidio zatoczył się w ich stronę, wspierając się na ramieniu siostry. — Niech zaraza weźmie twoją koronę, Mordermi, jeżeli masz przez nią pozostać trzeźwy na własnej koronacji. — Dyskutuję z Conanem o stworzeniu nowej armii. Okazuj więcej szacunku, zwracając się do swojego króla i wodza. Santidio wydał z siebie beknięcie godne uwagi jak na tak szczupłego mężczyznę. — Awinti sądzi, że byłoby pożądanym gestem politycznym, gdybyś raczył dopuścić na chwilę przed swoje oblicze barona Manovrę i hrabiego Periziego, którzy przybyli na koronację nowego monarchy. — Oczywiście. — Mordermi skłonił się przed Sandokazi. — Pani, czy mogę ci ofiarować me ramię? Swoją pięknością oślepiasz ich przenikliwe łepetyny, dzięki czemu wydobędę z nich obietnicę każdego sojuszu. Conan obserwował, jak ta trójka oddala się przez zatłoczoną salę balową. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie. W koronacyjnych szatach i złotej koronie Mordermi wyglądał naprawdę po królewsku. Santidio wciąż sprawiał wrażenie pijanego studenta, który wystroił się w swoje najlepsze ubranie. Urocza Sandokazi miała na sobie pozbawioną ramiączek suknię ze sztywnego brokatu, rozszerzającą się pod opiętą gorsetem talią w mnóstwo fałd. Spoglądając na swój niezbyt czysty strój, Conan zastanowił się, czy królewski generał nie powinien zjawić się na uroczystości koronacyjnej w jakimś solidniejszym rynsztunku. Pałac Rimanenda, obecnie Mordermiego, został już doprowadzony do jako takiego ładu po niedawnym splądrowaniu. Ostatecznie szkody okazały się zbyt wielkie, gdyż w pewnym momencie Mordermi i jego przyjaciele uświadomili sobie, że rabują własny dwór. Trzy dni później lud Kordawy powitał nowego monarchę głośnymi okrzykami i ulicznymi festynami. Wyjęty spod prawa herszt wyrzutków zawsze był dla nich bohaterem, teraz zaś jako przywódca zwycięskich buntowników stał się jeszcze oswobodzicielem. — Niech lud proklamuje mnie królem — powiedział dwa dni temu Mordermi. — To wystarczy mi za całą koronację. Ponieważ jednak nowy król musiał zostać uznany również przez zingarańską szlachtę, Awinti uparł się, że trzeba dopełnić całości ceremoniału. I tak się stało. W na poły zburzonym pałacu, zgodnie z arystokratycznymi tradycjami Mordermi został koronowany na władcę Zingary. Aby nie robić złego wrażenia, Mordermi zaprosił na koronację wszystkich kordawańczyków. Dziedziniec, którego kamienie jeszcze niedawno pokrywały trupy i porozbijane sprzęty, znów zaroił się hałaśliwym tłumem, chociaż tego dnia gawiedź przybyła, by się radować, nie zabijać, obfitymi strumieniami zaś lało się wino, nie krew. Conan opróżnił kielich, zastanawiając się, dlaczego nie jest w stanie dzielić z innymi radosnej beztroski. Jego przyjaciele odnieśli oszałamiające zwycięstwo, a on sam został nagrodzony wysokim stanowiskiem. Kiedy wyruszał na południe, by szukać szczęścia pośród cywilizowanych narodów, w najbardziej szalonych snach nie liczył taki uśmiech losu. Nie mógł zapomnieć twarzy umierającego Korsta. Ostatnie słowa generała wciąż brzmiały mu w uszach. Czy Korst wyrażał jedynie swą gorycz z losu, jaki go spotkał, czy też w chwili śmierci okazał się wieszczem? Conan widywał już takie przypadki wśród mężczyzn i kobiet swojej rasy, których dosięgła śmierć. Splunął i powiódł ponurym wzrokiem po bogato wystrojonych wielmożach, kręcących się po sali balowej. Na zewnątrz, na dziedzińcu, hałasując i szerząc pijacką radość na przyległe ulice, bawili się ludzie pokroju Cymmerianina. Wraz z nimi mógłby się upić i zapomnieć o drwinie w oczach umierającego mężczyzny. Znalazłby jakąś hożą dziewkę, która nie odtrąciłaby jego zalotów, a jeżeli ktoś potem zechciałby śpiewać albo wszcząć burdę, z przyjemnością mógłby się do niego przyłączyć. Z niesmakiem wymknął się z sali balowej. Na Croma! Korona nie nagrzała się jeszcze na skroniach Mordermiego, a pałac z powrotem zamienił się w królewski dwór! 14 WYMARSZ W POLE Nadchodzące tygodnie okazały się dla Conana bardzo pracowite. Cymmerianin często przeklinał siebie za to, że podjął się powierzonego zadania. Mimo że jego wysokie stanowisko istotnie było zaszczytem, Conan szybko pojął, że generałowie mają znacznie więcej obowiązków niż tylko wygrywanie bitew, dzielność wojownika zaś stanowi zaledwie jedną z wielu rzeczy potrzebnych do pełnienia roli wodza. Irytowało go, że musi dokonywać przeglądów oddziałów, zamiast grać w kości w barakach, że ślęczy do późna w nocy na dokumentami i raportami i że musi cierpliwie wysłuchiwać protestów i skarg podległych mu oficerów, kiedy najchętniej rozwaliłby kilka czaszek. Mordermi wierzył jednak, że Conan poradzi sobie z reformą armii, więc barbarzyńca, choć zgrzytał zębami, to jednak robił co do niego należało. Wolał nie przyznawać się do tego, ale zadanie postawione przed nim było wykonalne jedynie dzięki obecności Najwierniejszej Gwardii. W ciągu pierwszych tygodni panowania Mordermiego, gdy Conan usiłował wykuć nową armię z tego, co pozostało po zwycięstwie buntowników, nie było szans, by nie opierzona Rewolucyjna Armia Zingary zdołała obronić królestwo przed jakąkolwiek poważniejszą napaścią. Niektórzy z utrzymujących prywatne armie możnowładców szemrali, że to nie do pomyślenia, by krajem rządził pospolity wyrzutek i uzurpator, a monarchowie sąsiednich hyboriańskich królestw rozważali, czy nie udałoby się osadzić na tronie rozdzieranej zamieszkami Zingary powolnych im marionetek. Doniesienia o nagłym obaleniu króla Rimanendo nie pominęły jednak mrożących krew w żyłach szczegółów rzeźni, sprawionej przez Najwierniejszą Gwardię. Wiedziano, że Kordawy broni armia niezniszczalnych kamiennych wojowników. Atakowanie władcy, któremu służyły moce czarnej magii, nigdy jeszcze nie okazało się skuteczne. Rozsądnym posunięciem było odczekanie, aż uda się znaleźć jakąś ukrytą słabość. Tak więc podczas gdy szakale przycupnęły i zaczęły wyczekiwać, Mordermi dążył do szybkiego ugruntowania swojej władzy. Conan miał przed sobą problem niezwykły jak dla kogoś, kto należał do grona zwycięzców, mianowicie: triumfatorzy nie mieli armii. Była to zbieranina wyrzutków Mordermiego i białoróżowców. Żadna z tych grup nie była armią w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa. Ich szeregi w czasie bitwy uzupełnili uzbrojeni mieszczanie, walki w Norze zaś przypłaciło życiem wielu doświadczonych bandziorów. Natomiast ci, którzy przyłączyli się już po zwycięstwie rewolucji, w przeważającej części nie mogli poszczycić się ani znajomością żołnierskiego rzemiosła, ani doświadczeniem w walce. — Są przydatni jedynie jako mięso do wypełnienia szeregów — narzekał Conan. — Wróg mógłby przez pomyłkę wziąć ich za żołnierzy i zabijać zamiast ludzi, którzy wiedzą, którą stroną wsadza się hełm na głowę. Nie dam rady wyprowadzić ich w pole, tak jak nie zdołałbym wykuć miecza, sklejając gwoździe śliną. — Dobrze, w takim razie czego ci potrzeba? — zapytał Mordermi. — Prawdziwych żołnierzy. Ogłoś przebaczenie dla wszystkich z Królewskiej Armii Zingary, którzy przysięgną nam wierność. Znam większość dowódców najemników. Rozproszyli się podczas masakry, ale zdołam sprowadzić ich z powrotem obietnicą przebaczenia i wystarczającej ilości złota. — Ze złotem nie ma problemu, czy możemy jednak liczyć na ich lojalność? — Najemnicy sprzedadzą swoje miecze każdemu, kto im zapłaci. Co do armii królewskiej, to ci, którzy byli wierni Rimanendowi, zginęli razem z Korstem w bitwie o pałac. Gdyby Rimanendo był kochany albo pozostawił po sobie następcę, rzecz mogłaby wyglądać inaczej, ale w obecnej sytuacji przyjmą twą łaskę i będą zadowoleni, że mogą służyć nowemu porządkowi. — Byłoby rozsądnie przyjąć propozycje niektórych z przyjaciół Awintiego. Zaproponowali nam swoich oficerów i prywatne oddziały. — Myślałem, że nie ufasz Awintiemu? — przypomniał mu Conan. — Nie ufam — odpowiedział otwarcie Mordermi. — Nie wierzę również Caricowi i jego zwariowanym ideom. Zauważyłem, że zbyt wielu jego zwolenników pośpieszyło, by wstąpić w nasze szeregi. Conan pomyślał, że ma za dużo kłopotów na głowie, by przejmować się jeszcze gadaniną swoich przyjaciół i dzieleniem włosa na czworo. Jego zadaniem było przekształcenie Rewolucyjnej Armii Zingary w formację, która mogłaby stawić czoło wrogowi w otwartej bitwie i to się Cymmerianinowi udało. Amnestia wyciągnęła z ukrycia mnóstwo królewskich żołnierzy, a złoto Mordermiego przywabiło ich jeszcze więcej. Udało się w końcu zebrać sztab doświadczonych oficerów, który wziął na siebie papierkową robotę. Cymmerianin nauczył się przy tej okazji współpracować z innymi, co dla jego samotniczej natury, niechętnie zawierzającej komukolwiek w istotnych sprawach, było dotychczas trudne do przyjęcia. Tak jak stwierdził Mordermi, dla nowego królestwa złoto nie stanowiło problemu. Zdobycie dworu Rimanenda sprawiło, że łup z napadu na królewski pałac letni stał się wobec tych bogactw zaledwie garścią miedziaków w żebraczej misie. Pałacowy skarbiec z kolei stanowił błahostkę w porównaniu z tym, co wydobyto z grobowca Kaleniusa. Od czasu przywołania Najwierniejszej Gwardii Callidiosa rzadko można było zobaczyć. Czy stygijski renegat zgłębiał tajniki swojej wiedzy, czy jedynie nurzał się w oparach żółtego lotosu, tego Conan nie wiedział. Podejrzewał to drugie i żywił nadzieję, że tak jest w istocie, gdyż dni zażywających lotos były policzone. Martwiło Cymmerianina jedynie to, że Callidios i Mordermi często zamykali się na długie godziny. Conan chciał wierzyć, że Mordermi stara się wydobyć od stygijskiego czarownika tajemnicę władania Najwierniejszą Gwardią. Skutkiem jednego z takich posiedzeń w cztery oczy była decyzja o złupieniu grobowca króla Kaleniusa. Wyczyn ten bardziej niż rozgromienie wojsk Korsta upewnił Conana, że Callidios sprawuje władzę absolutną nad Najwierniejszą Gwardią. Stygijczyk rozkazał bowiem kamiennym wojownikom splądrować grobowiec, którego tak długo strzegli. W sumie logika tego zamierzenia wydawała się oczywista. Któż lepiej nadawał się do ograbienia krypty ze skarbami niż ci, którzy stali na jej straży? Co więcej, tym hienom cmentarnym nie przeszkadzała ani głębina, w której znajdował się zatopiony kurhan, ani zawalone chodniki, ani inne nieznane niebezpieczeństwa. Był to jednak akt zdrady naruszający wszelkie poczucie honoru. Popełnili go strażnicy, którzy przez niezliczone stulecia znosili śmierć za życia, czy też życie w śmierci, by ustrzec grobowiec przed złodziejami. Jednak jak stwierdził Mordermi, złoto nie było Kaleniusowi do niczego potrzebne. Conan zaś miał zbyt praktyczne podejście do życia, by się z nim nie zgodzić, lecz mimo całej swej barbarzyńskiej żądzy zdobycia bogactwa nie był pewny, czy ten skarb nie powinien raczej pozostać tam, gdzie był. Wydobycie zawartości zatopionego kurhanu było niesamowitym przedstawieniem. Najwierniejsi Gwardziści zniknęli w morskiej głębinie i wyłonili się z niej ponownie, dźwigając zapieczętowane kufry i sztaby złota. W ciągu tysiącleci, które minęły od czasu, gdy król Kalenius wybudował swój wieczny pałac, duża część kosztownego wyposażenia rozpadła się w pył, wypłukany następnie przez morze. Lecz chociaż egzotyczne futra, ozdobne dywany, malowidła, rzeźby z rzadkich drzew, luksusowe meble i zastawione wyrafinowanymi naczyniami stoły zamieniły się w warstwę zbutwiałego mułu, to jednak klejnoty i szlachetne metale zniosły próbę czasu i zapomnienia. Tysiąclecia sprawiły, że żelazo, brąz i polerowane srebro zamieniły się w sczerniałe bryły, ale złoto i światło gwiazd na wsze czasy uwięzione w diamentach, szmaragdach, rubinach i tuzinach innych rodzajów klejnotów zabłysło znowu w słonecznym świetle nowej ery. Procesja ze skarbami przedstawiała sobą widok jak z sennego koszmaru. Obsydianowe demony wyłaziły z morza, dźwigając złote skrzynie, za których zawartość można byłoby kupić cesarstwo. Jedynie armia taka jak ta mogła przez stulecia bronić skarbu Kaleniusa przed ludzką pożądliwością. Bogactwo, które składano u stóp Mordermiego, w ciągu kilku godzin uczyniło go najzamożniejszym z hyboriańskich monarchów. Callidios dał Mordermiemu władzę, a teraz ofiarował mu bogactwo. Conan zastanawiał się, jakiego targu dobiło tych dwóch i czy Callidios miał jeszcze w zanadrzu jakiś trzeci dar. Cymmerianin czerpał jedynie pociechę z faktu, że gdy tylko Rewolucyjna Armia Zingary będzie w stanie wyruszyć w pole, Mordermi dotrzyma słowa. Najwierniejsza Gwardia nie będzie już potrzebna, a z Callidiosa, jeżeli do tej pory nie zagubi się bezpowrotnie w lotosowych snach, będzie można się pozbyć. Panowanie Mordermiego utraci wówczas skazę czarnoksięstwa. By przyśpieszyć ten dzień, Conan podwoił wysiłki zmierzające do stworzenia nowej armii. Poza murami Kordawy sytuacja nadal nie była rozstrzygnięta. Najwierniejsza Gwardia chroniła miasto, ale panowanie Mordermiego nad resztą Zingary nie było ugruntowane. Możnowładcy rządzący twierdzami i prywatnymi wojskami mogli zależnie od upodobania uznać pretensje Mordermiego do tronu lub je odrzucić. Choć Najwierniejsza Gwardia stanowiła siłę, której żadne ludzkie wojska nie mogły stawić czoła, Mordermi nie mógł wysłać swoich piekielnych wojowników na drugi koniec Zingary, by rozprawili się z tymi, którzy kwestionowali jego panowanie. Mógł najwyżej zniszczyć posiadłości swych wrogów, gdyż ci na pewno uciekliby na wieść o zbliżaniu się kamiennych wojowników. Gdyby zaś osłabił siłę Najwierniejszej Gwardii, rozsyłając ją na wszystkie strony, Kordawa stanęłaby otworem przed niespodziewanym atakiem. Dlatego właśnie Mordermi potrzebował nowej armii, i to szybko, zanim pograniczne prowincje uznają, że nie mają ochoty słuchać uzurpatora z dalekiej stolicy. Groźba użycia Najwierniejszej Gwardii mimo wszystko zapewniła Mordermiemu pewne poparcie poza Kordawą, a rozdawane sute łapówki dodatkowo je podbudowywały. Jednak w ostatecznym rozrachunku do utwierdzenia rządów nowy król potrzebował armii w polu. Niedługo trwało, zanim niebezpieczeństwo stało się realne. Ośmielony niechęcią Mordermiego do wysłania Najwierniejszej Gwardii poza Kordawę, władający rozległymi włościami na dalekim zachodnim pograniczu Zingary hrabia Discendo ogłosił swoje ziemie niepodległym państwem. Wkrótce potem oddziały sąsiedniego Argos, udzielając hrabiemu pomocy w zamian za terytoria, którymi Discendo nie mając ku temu żadnych praw szczodrze szafował, przekroczyły graniczną rzekę Khorat. — Oczywiście będziemy musieli uderzyć szybko i zdecydowanie — rzekł Conanowi Mordermi. — Inaczej każde paniątko w Zingarze ogłosi niepodległość swoich stawów rybnych i pól jęczmienia. — Armia jest gotowa do boju — odpowiedział Conan z większą pewnością, niż miał w rzeczywistości. — Wyruszymy o świcie. — Dobrze. — Mordermi skinął głową. — Życzę ci rychłego zwycięstwa. Nie okazuj litości buntownikom. Jeżeli przykładnie się z nimi rozprawimy, innym odechce się stawać mi okoniem. Z północy dochodzą wieści, że wrze tam spisek zawiązany przez jakiegoś uzurpatora twierdzącego, że jest synem Rimanenda z nieprawego łoża. Na Mitrę, w każdym zakątku mojego królestwa lęgnie się zdrada! — Możesz na mnie polegać — powiedział Conan. — Wiem, Conanie! — Mordermi schwycił jego dłoń. — Na Mitrę! Gdybym miał na usługach stu takich ludzi jak ty! Następnego ranka Rewolucyjna Armia Zingary wymaszerowała z Kordawy. Wyruszywszy na pierwszą kampanię, wódz nowej armii odwrócił się w siodle i ujrzał na tle szarzejącego nieba sylwetki żołnierzy Najwierniejszej Gwardii. Na chmurnym obliczu Cymmerianina pojawił się wyraz głębokiej troski. 15 KOSA Nim Conan powrócił do Kordawy, lato zdążyła zastąpić jesień. Przyjemnie było patrzeć, jak chłodne barwy jesieni zajmują miejsce szarości spowodowanej przez letnie upały. Utrwaliwszy rządy Mordermiego w całej Zingarze, Conan gotów był pożegnać swoich przyjaciół, zamienić wdzięczność Mordermiego na dobrego konia oraz worek złota i wyruszyć na północ, do Cymmerii. Stanowisko generała królewskiej armii nie było dlań wymarzonym sposobem spędzenia reszty życia. Miał już dość wygrywania bitew dla kogoś innego. Nowa armia Conana stoczyła w górach zachodniej Zingary szybką kampanię, w wyniku której zdobyła twierdzę hrabiego Discendo. Rebelianckiego przywódcę powieszono przed zburzonymi murami. W tym czasie baron Lucabos, którego ziemie Discendo przyrzekł Argos w zamian za zbrojne wsparcie, został oblężony i słał do swojego nowego suwerena rozpaczliwe prośby o pomoc. Conan odparł Argosańczyków z powrotem za rzekę Khorat i kontynuował pościg, dopóki nie otrzymał rozkazu odwrotu. Wysłannicy Mordermiego wyjaśnili mu, że dalsze przebywanie na terytorium Argos równałoby się oficjalnemu wypowiedzeniu wojny. Dyplomaci obydwu krajów uzgodnili, że argosańscy żołnierze znaleźli się na ziemiach należących do Zingary bez wiedzy króla Argos i że ci, którzy przyczynili się do tego incydentu, zostaną pociągnięci do odpowiedzialności… Istotniejszy od tego, jak obawiał się Mordermi, był spisek uknuty na północy. Poitański awanturnik imieniem Capellas twierdził, że jest nieprawym synem Rimanenda i aquilońskiej szlachcianki, z którą zingarański król zażywał uciech podczas pobytu w Poitain. Na poparcie swoich twierdzeń Capellas pokazywał kilka zręcznie podrobionych dokumentów, a ponieważ było niezaprzeczalnym faktem, że król Rimanendo bawił ongiś w Poitain, rojaliści ucieszyli się z odkrycia następcy zingarańskiego tronu. Mając poparcie arystokratów, którzy uciekli do Aquilonii, Capellas przeszedł przez rzekę Alimane na teren Zingary. Dołączyli do niego nie darzący sympatią uzurpatora z Kordawy możnowładcy z północy, którzy oczekiwali szczodrej nagrody za pomoc przyszłemu królowi. Capellas zdołał przeprowadzić swoje siły przez pół Zingary, zanim Conan starł się z nim nad brzegami Rzeki Gromowej. Była to najsurowsza próba dla Rewolucyjnej Armii Zingary, gdyż Capellas, doświadczony dowódca, wiódł oddziały zaprawionych w bojach najemników. Przez cały dzień bitwa toczyła się ze zmiennym powodzeniem, dopóki odwody Conana nie przełamały skrzydła Capellasa i zepchnęły do rzeki otoczone oddziały wichrzyciela. Jak tonący chwytający się brzytwy, by ocalić skórę Capellas porzucił okrążoną piechotę i przebił się na północ z resztką jazdy. Natychmiast po rozgromieniu osaczonych nad Rzeką Gromową najeźdźców Conan ruszył w pościg, doganiając Capellasa, gdy ten forsował Alimene, szukając schronienia w Poitain. Conan sforsował rzekę w innym miejscu i zaatakował jazdę Capellasa na drugim brzegu. Okrucieństwa, których dowody Conan widywał na drodze najazdu i odwrotu samozwańczego pretendenta do tronu, przypieczętowały jego los. Mimo dyplomatycznych protestów, że zastawiona przez Cymmerianina zasadzka stanowiła pogwałcenie terytorium Aquilonii, bezgłowe i wypatroszone ciało Capellasa spłynęło z nurtem Alimane. Później nadeszły wieści, że dzicy Piktowie, których plemiona żyły w puszczach za najbardziej na północ wysuniętymi granicami Zingary, stwierdziwszy, że pograniczne forty zostały porzucone, zaczęli dokonywać łupieżczych wypadów wzdłuż Czarnej Rzeki. Conan wiedział, że jeśli Piktowie przekonają się, że mogą bezkarnie buszować w głębi Zingary, to spalą każdą osadę znajdującą się pomiędzy granicą a murami Kordawy. Rewolucyjna Armia forsownym marszem dotarła do granicy i obsadziła opuszczone forty. Kilka następnych łupieżczych wypraw zostało osaczonych i rozbitych. Ostatecznie Piktowie wycofali się w swoje nieprzebyte puszcze, by czekać, aż Zingara z powrotem zapadnie w drzemkę. Tak więc Conan zanim powrócił do Kordawy, przez wiele tygodni był pozbawiony wieści o tym, co działo się w stolicy. Mordermi wysyłał tylko posłańców z rozkazami i jedynie od czasu do czasu docierały do Cymmerianina nie sprawdzone pogłoski i plotki. Conan miał zbyt wiele zmartwień dotyczących własnej armii, by przejmować się kłopotami i jałowymi debatami członków komitetu rewolucyjnego. Mordermi słał wieści, gdzie potrzebował Conana, barbarzyńcę zaś nie interesowało nic poza wypełnieniem postawionego mu zadania. Gdy wreszcie w pogranicznych prowincjach zapanował spokój, Conan zdecydował się na powrót do Kordawy, by uzupełnić zapasy oraz aby dać żołnierzom słusznie należący się im wypoczynek. W czasie nieobecności Conana dużo się zmieniło. Stało się to oczywiste już w momencie, gdy Conan wjechał do Kordawy. Przed główną bramą miejską wkopano w ziemię rząd drewnianych tyczek. Nadziane na nie poczerniałe ludzkie głowy uśmiechały się złowieszczo do przechodniów. Wystawianie na pokaz głów straconych przestępców było dość pospolitym zwyczajem. Conan w pierwszej chwili uznał, że Mordermi postanowił zarzucić dotychczasową praktykę zostawiania na tydzień wisielców kołyszących się na Platformie Tanecznej. Za moment jednak zatrzymał konia, nie wierząc własnym oczom. Miał nadzieję, że to rozkład zniekształcił rysy zatkniętej na tyczkę głowy, ale po chwili zrozumiał, że wzrok go nie myli. Jedna z witających jego powrót głów należała do Carica. Conan wpatrzył się w nią z niedowierzaniem. Przeniósłszy wzrok dalej, zdołał rozpoznać w rzędzie odciętych głów parę znajomych twarzy — ludzi, których pamiętał jako przyjaciół i towarzyszy Carica. Nakazawszy oddziałom powrót do koszar, dał koniowi ostrogi i ruszył do pałacu. Jadąc ulicami, dostrzegł oznaki świeżych zamieszek. Zrabowane sklepy, spalone domy, wystraszeni mieszczanie… W całej Kordawie panował nastrój napięcia i strachu, okrywający cieniem miasto, które w chwili wymarszu Conana było tak pełne nadziei. Na rogach ulic stały oddziałki Najwierniejszej Gwardii, z milczącą gotowością wyczekujące rozkazu siania zniszczenia. Conan nic o tym nie wiedział. Jaki był powód tych zamieszek? Czy nie było czasu na wezwanie do Kordawy armii? A może Mordermi ufał, iż Najwierniejsza Gwardia zdoła sobie poradzić z sytuacją? Dlaczego jednak działano tak brutalnie? Dlaczego z głową Carica postąpiono tak, jak gdyby był on pospolitym złoczyńcą? Mordermi na pewno znał odpowiedzi na te pytania. Conan postanowił od razu mu je zadać. Pałacu strzegli wojownicy z czarnego kamienia oraz silny garnizon Rewolucyjnej Armii Zingary. Kilku oficerów, których Conan nie znał, natychmiast przybiegło, by powitać swojego generała i z honorami powieść go do Mordermiego. Idąc pałacowymi korytarzami, Conan dostrzegł, że podczas jego nieobecności Mordermi odnowił splądrowany pałac i nadał mu przepych, jakiego pozazdrościłby sam Rimanendo. Król powitał serdecznie Conana i poprowadził go do swoich osobistych komnat. — Wróciłeś, zanim zdołałem się z tobą porozumieć — wyjaśnił, osobiście nalewając wina Cymmerianinowi. — Zeszłej nocy to i owo tu się rozstrzygnęło. Nic, na co nie byłbym przygotowany, gdybym jednak nie mógł polegać na Najwierniejszej Gwardii, sprawy mogłyby przybrać zupełnie inny obrót. Conan spojrzał posępnie na Callidiosa, który wszedł właśnie do komnaty i rozparł się w jednym z foteli. — Co się stało? — zapytał gniewnie barbarzyńca. — Przed bramą miejską zobaczyłem coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. — Chyba możesz się domyślić, co zaszło — odrzekł zirytowany Mordermi. — Nigdy nie mogli się na nic zgodzić, mówię o komitecie rewolucyjnym. Kiedy białoróżowcy stanowili tylko kółko dyskusyjne, nie miało znaczenia, kto za czym gardłuje. Kiedy nagle doszli do władzy i uzyskali możność wprowadzenia swojej filozofii w życie, rozbieżności ich poglądów stały się znacznie groźniejsze. Sprzeczności narastały już wtedy, kiedy wyruszyłeś w pole. Awinti utrzymywał, że jedynie klasy posiadające ziemię powinny mieć głos w rządzie. Carico upierał się, że każdy, nędzarz czy pan, winien mieć równy głos. Miałem nadzieję, że Santidio nakłoni ich do jakiegoś kompromisu, ale to mu się nie udało. — Mordermi przerwał, by upić łyk wina. Na jego twarzy odmalował się gorzki wyraz. — Awinti został otruty. Było oczywiste, że stał za tym Carico. To, jak głęboko sięgał jego spisek, wyszło na jaw, kiedy kazałem go aresztować. Frakcja Carica wystąpiła z komitetu rewolucyjnego i zaczęła demonstrować na ulicach, domagając się jego uwolnienia. Przykro mi, ale uznał, iż druga rewolucja wyniesie go do władzy. Z wielkim bólem musiałem rozkazać go stracić, ale nie miałem wyboru. Callidios wezwał Najwierniejszą Gwardię, by opanować zamieszki uliczne. Nie udało się uniknąć rozlewu krwi, ale porządek został przywrócony. — A Santidio? — zapytał posępnie Conan. — Santidio zareagował zbyt histerycznie, kiedy zostałem zmuszony zawiesić obrady komitetu rewolucyjnego i wprowadzić stan wojenny. Oczywiście, to tylko wyjątkowy środek, mający na celu utrzymanie spokoju. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Santidio jednak nie dał mi się przekonać. Zaczął rzucać całkowicie fałszywe oskarżenia, zważywszy na naszą długą przyjaźń, nader dla mnie bolesne. — Co się stało z Santidiem? — ponaglił go Conan. — Zważywszy na okoliczności, nie miałem innego wyjścia, niż kazać go aresztować. Bez względu na to, jak bezpodstawne i nierozumne są jego oskarżenia, nie mogę pozwolić, by tak znana osobistość zarzucała mi publicznie zdradę rewolucji dla własnych celów. — Jak bardzo nierozumne i bezpodstawne są te oskarżenia? — zapytał z naciskiem Conan. — Dobrze, że wiem, iż jesteś moim przyjacielem, Conanie. Inaczej mógłbym uznać twoje pytania za bardzo niebezpieczne. Jak sam wiesz najlepiej, wszędzie mam wrogów. Na granicach Zingary oraz w moim własnym pałacu. Ciężko walczyłem, żeby zdobyć ten tron i nie zamierzam pozwolić nikomu ukraść tego, co zdobyłem. — Carico mógł w gniewie wybić zęby Awintiemu, ale na pewno nie był trucicielem — powiedział Conan. — Wśród oficerów straży pałacowej było wielu dobrze urodzonych przyjaciół Awintiego, co było ci solą w oku, prawda? Usunięcie Carica zaś zapewniło ci przychylność szlachty. Jego gadanina o przekazywaniu szlacheckich posiadłości w ręce ludu niewątpliwie budziła duże zaniepokojenie… Mordermi ponownie napełnił puchar Conana. — Wiesz równie dobrze jak ja, że idee Carica były szalone, a mimo to dochodzisz do równie niedorzecznych wniosków co Santidio. Muszę przypomnieć ci, że wyjęte z kontekstu słowa i uczynki mogą wydać się dużo groźniejsze niż w rzeczywistości. Na przykład broniąc barykad w Tunelu Węgorzy stałeś się bohaterem, a mimo to doniesiono mi, że w pewnej chwili opuściłeś swój posterunek i że wygłaszałeś nieopatrzne sądy sugerujące, iż pozbawisz mnie dowództwa i sam pokierujesz walką… Wszystko to wyjęte z kontekstu świadczy o dezercji i zdradzie, dając podstawy do aresztowania cię, prawda? — Czy to groźba? — burknął Conan, nachylając się do przodu. — Czy w taki sam sposób uwięziłeś Santidia? Gdzie on jest? Chcę z nim porozmawiać. — To już zostało załatwione — odrzekł szczerze Mordermi. — Obawiałem się, że twój prymitywny kodeks honorowy nie pozwoli ci posłuchać głosu rozsądku. Słowa Mordermiego rozbrzmiały dziwnym echem, jego twarz zaś zaczęła się rozmazywać. Conan chciał rzucić gniewną ripostę, ale język go nie usłuchał. Cymmerianin wlepił spojrzenie w puchar, który dał mu Mordermi. Naczynie stało zbyt ciężkie, by utrzymać je w dłoni. Conan usłyszał, jak puchar brzęknął o posadzkę, gdy rzucił się na Mordermiego. Lecz nie dotarło do Cymmerianina, kiedy sam upadł. Z posępną twarzą Mordermi spojrzał na nieprzytomnego Conana. — Może stanie się rozsądniejszy, mając czas do namysłu. Przecież to jedynie barbarzyński awanturnik. Co mu zależy, po czyjej stronie walczy, dopóki służy zwycięzcy? — Nie mówisz poważnie — rzekł Callidios. Trącił końcem buta bezwładne ciało Cymmerianina, napawając się skutecznością przygotowanego przez siebie napoju. — Był twoim pionkiem, bo ci ufał. Król powinien wiedzieć, kiedy pionek przestaje być użyteczny. 16 ŻENIEC Po jakimś czasie ciemność w umyśle Conana stała się mrokiem panującym w lochu. Dźwignął się w górę i natychmiast zwymiotował, gdyż ten wysiłek przyprawił go o mdłości. — Masz, napij się. — Santidio przytknął do jego warg miskę ze stęchłą wodą. Conan z trudem otworzył usta. Język był spuchnięty i sprawiał wrażenie pokrytego rdzą. Barbarzyńca kilkakrotnie pił i wypluwał wodę na gnijącą słomę, starając się wypłukać z ust ohydny, metaliczny posmak. — No tak — mruknął Santidio. — Dobrali się nawet do ciebie. Conan zmusił wzrok do skupienia się na otoczeniu. Znajdowali się w jednej z cel pod pałacową twierdzą. Wraz z Santidiem zostali wrzuceni do obskurnego lochu, zaledwie wystarczającego dla jednego człowieka. Grube drzwi z okutych żelazem dębowych desek były jedną ze ścian wąskiego prostokąta, kamienne mury tworzyły trzy pozostałe. Okienko w drzwiach było zakratowane żelaznymi prętami. Z korytarza sączyło się słabe światło pochodni. Cela była jedną z wielu w długim rzędzie jej podobnych. Na końcu korytarza, obok wiodących do lochów schodów, znajdowała się komnata straży. W drugim końcu była izba tortur, o którą dobrze dbano podczas panowania Rimanenda. Conan przypomniał sobie, co zwycięscy buntownicy znaleźli w lochach tej nocy, gdy wdarli się do pałacu. — Co się działo, kiedy opuściłem Kordawę? — zapytał Santidia, usiłując oprzeć się o wilgotną ścianę. — Wszystko się popsuło. Myśleliśmy, że wszystkie nasze sny stają się rzeczywistością, a okazały się koszmarami. — Mordermi powiedział mi, że Awinti został otruty. Przy bramie miejskiej widziałem wbitą na pal głowę Carica. Mordermi przyznał się do zbrodni. Twierdził, że Carico przygotowuje drugą rewolucję. — Słyszałem tę bajeczkę. Lud Kordawy nie dał jej większej wiary niż ty. Gdy Mordermi uwięził członków komitetu rewolucyjnego, na ulicach miasta wybuchły zamieszki. Wtedy wysłano Najwierniejszą Gwardię, żeby przywróciła porządek. Mordermi przedstawił potem tę masakrę jako spisek uknuty przez Carica i jego frakcję. — Nie rozumiem, co się stało z Mordermim — zaklął Conan. — Nikt z nas nigdy nie wiedział, co się dzieje w jego sercu. Sandokazi uważa, że Callidios ma nad nim jakąś władzę. Jest przecież zdolny do wszystkiego. — Santidio pogładził siniaki pokrywające mu twarz. On w przeciwieństwie do Conana nie trafił do celi po zdradzieckim poczęstunku zatrutym winem. — Powinienem był przewidzieć, że tak się stanie — rzekł gorzko. — Przyjęliśmy Callidiosa z otwartymi ramionami. Nasza sprawa była słuszna, więc dla osiągnięcia celu byliśmy gotowi użyć każdego środka. Bez Callidiosa nasza rewolucja mogłaby zostać zdławiona, ale niewykluczone, że w swoim czasie udałoby się nam o własnych siłach pokonać Rimanenda. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że przeciw Białej Róży można użyć tej samej broni. Było nie było, przez lata Mordermi był bohaterem ludu, Callidios zaś udawał naszego towarzysza. Oczywiście, teraz widać wyraźnie, że wszyscy byliśmy za bardzo pogrążeni w naszych wewnętrznych sporach, by zwracać uwagę na cokolwiek poza teoriami. Sądzę jednak, że w końcu doszlibyśmy do jakiegoś kompromisu. Zamiast tego Mordermi wziął sprawy w swoje ręce. Ośmieszył białoróżowców sprawiając, byśmy wyszli na gromadę głupców spiskujących przeciw sobie nawzajem. Możnowładcy chętnie opowiedzą się za każdym, kto nie stanowi zagrożenia dla obecnego porządku społecznego. Byliby zadowoleni, widząc Awintiego na tronie, a z pewnością nigdy by nie zgodzili się na proponowane przez Carica radykalne zmiany. Nawet z pomocą armii walka o wprowadzenie choćby umiarkowanych reform społecznych poza Kordawą byłaby bardzo długa. Za jednym zamachem Mordermiemu udało się pozbyć niebezpiecznego rywala w osobie Awintiego i pozyskać poparcie arystokracji, oskarżając o morderstwo Carica, rozwiązując komitet rewolucyjny i likwidując Białą Różę pod pozorem przywrócenia spokoju wewnętrznego. Możesz być pewny, że Mordermi czekał, aż wyruszysz daleko w pole, by wygrywać dla niego bitwy, zanim podjął wymierzone przeciw nam działania. — Santidio przez chwilę zdawał się podziwiać szatańską przebiegłość Mordermiego, po czym wzruszył ramionami i zakończył z rezygnacją: — Mordermi wygląda teraz dokładnie tak, jak możnowładcy wyobrażają sobie króla. Nie będą zatem utrudniać mu sprawowania rządów, ty zaś zapewniłeś spokój na granicach Zingary. Do armii, którą dla niego stworzyłeś, Modermi wprowadzi teraz posłusznych sobie oficerów. Na dodatek wciąż ma Callidiosa i Najwierniejszą Gwardię. Sądzę, że niedługo usłyszymy o wkroczeniu zingarańskich wojsk do Argos i Aquilonii. — Może i wkroczą — zgodził się posępnie Conan — ale nie sądzę, byśmy tego doczekali. Mordermi wie, że nie może nas zostawić przy życiu. Dziwię się, że w ogóle rozmawiam z tobą. Przecież równie łatwo mógł dosypać mi do wina tej samej trucizny co Awintiemu. — Jak dotąd, Mordermi stara się zachować pozór legalności swego postępowania — stwierdził Santidio. — Jestem pewny, że moje życie ratuje wstawiennictwo Sandokazi. Być może, Mordermi liczy, że uda się mu nakłonić cię do posłuszeństwa. Za jakiś czas, kiedy ludzie zapomną o bohaterach z Nory, zostaniemy osądzeni pod zmyślonymi zarzutami, uznani winnymi zdrady i posłani na Platformę Taneczną na pokarm dla kruków. Conan zaśmiał się ponuro. — Przeszliśmy razem długą i trudną drogę tylko po to, by wrócić w to samo miejsce… — Cóż, tym razem będziemy musieli zrezygnować z nadziei, że Mordermi nas uratuje — uśmiechnął się kwaśno Santidio. — Sądzę, że mimo to powinniśmy być wdzięczni Sandokazi — mruknął Conan. — Co się z nią dzieje? — Zdecydowała się zostać z Mordermim — westchnął Santidio. — Nie o to chodzi, że nie chce dołączyć do nas w lochu, kiedy może być królową u boku Mordermiego. Ona kocha tego zdradzieckiego łotra i nie opuści go nawet teraz. — Ale i nie pozwoli, by jej brat zgnił w celi — rozległ się nowy głos. Conan w jednej chwili poderwał się na równe nogi, mimo że mięśnie wciąż miał jak ze zbutwiałych pakuł. Przez zakratowane okienko do celi zaglądała Sandokazi. Jej oczy miały błędny wyraz. — Kazi? — wydusił z siebie Santidio. — Czy Mordermi wie, że tu jesteś? — Ani on, ani nikt inny — uśmiechnęła się blado jego siostra. — Mordermi znowu knuje coś razem z Callidiosem. Jestem pewna, że ten czarownik domaga się natychmiastowego stracenia Conana, ale Mordermi nie wpadł jeszcze tak głęboko w łapy tego łajdaka, żeby bez oporów zgodzić się na zamordowanie przyjaciela. — Skrupuły twojego kochanka w tym względzie są powszechnie znane — zadrwił Conan. — Ale jeśli kiedyś znów będę pić z nim za przyjaźń, to tym razem ja wybiorę trunek. — Nie wolno ci winić Mordermiego za to, co się stało — szepnęła błagalnie Sandokazi. — Na Mitrę, dlaczego nie usłuchaliśmy twojej rady, kiedy Stygijczyk wkradł się pomiędzy nas! — Jeszcze jedna omyłka, którą naprawię, gdy się stąd wydostanę — przysiągł Conan. — To jednak Mordermi nalał mi zatrutego wina. — Gdyby to zrobił Callidios, nigdy byś się nie obudził! — sprzeciwiła się gwałtownie. — Jak możecie być aż tak głupi! Mordermi był takim samym wrogiem Rimanenda i jego tyranii jak my wszyscy. Gdy dyskutowaliśmy nad sposobami polepszenia sytuacji przez reformy społeczne, Mordermi dzielił między biednych łupy ze swoich kradzieży. Wszystko zmienił Callidios. Prawie nie poznaję Mordermiego. Ten czarnoksiężnik rzucił na niego urok! Zabijcie Callidiosa, a Mordermi uwolni się spod jego piekielnego wpływu. — Co tu robisz, Sandokazi? — zapytał ponownie jej brat. — Mordermi przysłał cię dla zawarcie rozejmu? — Przybyłam, by was uwolnić — wyjaśniła Sandokazi. Zaniosła się dzikim chichotem, który sprawił, że obydwaj więźniowie wlepili w nią zdumione spojrzenia. Sandokazi uniosła pęk kluczy. — Szpiegowałam Callidiosa — powiedziała cokolwiek bełkotliwie. — Wiem, gdzie trzyma swój żółty lotos i fajkę, w której go pali. Zabrałam ją oraz część tego pyłu i przyszłam tutaj. Przykucnęłam za drzwiami pokoju strażników i kiedy przysnęli nad winem, zaczęłam wdmuchiwać do środka dym z fajki. Żaden z nich nie obudził się, kiedy weszłam i zabrałam im klucze do cel. — Na Croma, kobieto! — wybuchnął Conan. — Wypuść nas więc, zanim straże się przebudzą! — Wypuszczę was — powiedziała z trudem Sandokazi. — Musicie mi jednak obiecać, że nie zabijecie Mordermiego. Wiem, że zdradził nas wszystkich, ale to dlatego, że Callidios zatruł jego duszę. Jeżeli koniecznie chcecie zemsty, zabijcie Stygijczyka, ale obaj musicie dać mi słowo, że nie zrobicie krzywdy Mordermiemu. Conan dałby wiele, by dowiedzieć się, jak bardzo opary żółtego lotosu nadwątliły siły umysłowe dziewczyny. Nie było jednak czasu na sprzeczanie się. Strażnicy mogli się ocknąć, a otumaniona przez opary lotosu Sandokazi ze złości mogła zrezygnować z udzielenia im pomocy. — Obiecuję, że nie zabiję Mordermiego — przysiągł Conan, choć to przyrzeczenie paliło jego usta. Cymmerianin miał zwyczaj dotrzymywać danego słowa bez względu na okoliczności, w jakich je dał. — Ja również obiecuję — zgodził się Santidio. — Sandokazi, otwórz natychmiast! Przez kilka następnych przyprawiających o katusze chwil dziewczyna grzebała w poszukiwaniu właściwego klucza i walczyła z masywnym zamkiem. W końcu zasuwy odsunęły się na bok. Conan, któremu nadzieja wolności przywróciła siły, wyskoczył z celi niczym wielki kot. Obrzucił wzrokiem korytarz, podczas gdy Santidio przytulił siostrę. W pomieszczeniu dla straży chrapali wartownicy. Ten sen bez wątpienia miał ich kosztować życie, ale Conan nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia. On i Santidio ubrali się w wiszące na ścianie wojskowe płaszcze, zabrali strażnikom broń i ruszyli na górę. Na szczycie schodów znajdowały się drzwi, przy których leżał martwy mężczyzna. W jego sercu tkwił kunsztownie zdobiony sztylet o cienkim ostrzu. — Obiecałam mu, że wynagrodzę go sowicie, jeśli pozwoli mi odwiedzić brata — roześmiała się gorączkowo Sandokazi. — Na pewno by mnie zdradził… Pałacowe korytarze były opustoszałe i pogrążone w nocnej ciszy. Oczywiście bezustannie krążyły tu straże, ale to Conan układał plan wart, dlatego uciekinierzy prześlizgnęli się nie zauważeni. Barbarzyńca wiedział, że do świtu zostało niewiele czasu, a ich ucieczka zostanie odkryta, gdy tylko zmienią się straże. — Ukryłam tu dla was linę — powiedziała Sandokazi, gdy znaleźli się na murach. Conan jak zawsze z podziwem pomyślał o jej przebiegłości. — Kiedy wymkniecie się z twierdzy, będziecie musieli radzić sobie sami. — Musisz iść z nami — ponaglił ją Santidio. — Mordermi na pewno będzie cię podejrzewać. — Może podejrzewać, ale nic mi nie zrobi — powiedziała Sandokazi. — Callidios zatruł mu duszę, ale jego serce wciąż należy do mnie. Mordermi obciąży winą za waszą ucieczkę białoróżowców i wykorzysta to jako kolejny dowód ich spisku. — Nie zawracaj głowy, dziewczyno — próbował sprzeciwić się Conan. — Nie zostawię cię tutaj w niebezpieczeństwie po tym, jak nam pomogłaś. Mordermiemu nie można ufać… — Kocham Mordermiego! — krzyknęła Sandokazi. — Nie rozumiesz? Kocham go! Gdybym go teraz opuściła, nie zostałby mu nikt prócz Callidiosa. Conan nie zgadzał się z tym, ale decyzja należała do niej. Santidio zbyt dobrze znał swoją siostrę, by starać się ją przekonać. — Co zrobicie? — zapytała Sandokazi, zmieniając temat. — Na początek uciekniemy z Kordawy — odpowiedział Santidio. — Jesteśmy zbyt znani, żeby ukrywać się w mieście, a Mordermi włada zbyt ciężką ręką, byśmy tu mogli stawić mu czoło. Zorganizujemy nową rebelię i nie będzie to żadna papierowa konspiracja, którą będzie mógł zlikwidować równie łatwo jak tę, wymyśloną przez siebie. — Jak przeciwstawicie się Najwierniejszej Gwardii? — przypomniała Sandokazi. — Wiadomo ci cokolwiek o tym, w jaki sposób Callidios wydaje rozkazy tym diabłom? — zapytał Conan. — Tylko tyle, że Callidios, by im rozkazywać, zamyka się na szczycie pałacowej wieży w silnie strzeżonej komnacie — powiedziała. — Nie wychodzi z niej, dopóki Gwardziści nie dokonają swojego krwawego dzieła. Wszystkie zabiegi magiczne Callidios wykonuje właśnie tam. Nikt inny nie ma wstępu do jego komnaty. — By pokonać Stygijczyka, poszukamy kogoś, kto również zna się na naukach — oświadczył Santidio. — Wiele nad tym myślałem. — Chcesz szukać pomocy innego czarnoksiężnika?! — zaprotestował Conan. — Jeżeli okaże się, że włada on mocą większą niż Callidios, będzie się to równało wezwaniu tygrysa, by przepędził wilka. — Nie, jeśli zrobi to nasza siostra — odparował Santidio. — Zamierzam poprosić o pomoc Destandasi. Mam nadzieję, że zgodzi się jej udzielić. Conan prawie zapomniał, że Esanti są trojaczkami, że ich siostra, Destandasi, opuściła skorumpowaną Zingarę i poświęciła się tajemnicom kultu Dżebbala Saga. Mordermi wspominał, że ostatnia z Esantich jest kapłanką w świętym gaju gdzieś za Czarną Rzeką. — Destandasi zerwała wszelkie więzy z naszą rodziną i ze sprawą, za którą obydwoje walczyliśmy — powiedziała Sandokazi. — Dlaczego ma nam pomagać, nawet jeśli jest w stanie? — Zamierzam spróbować — zmarszczył brwi Santidio. — Do kogo jeszcze mogę się zwrócić? — Myślałem nad tym, by uciekać za Czarną Rzekę — wtrącił Conan. — To całkiem blisko, a po ostatnich potyczkach z Piktami wszystkie straże na północnych bagnach o wiele bardziej zajmują się tymi, którzy udają się do Zingary, niż ludźmi podążającymi na Pustkowie Piktyjskie. Dasz radę odnaleźć Destandasi? — Myślę, że wiem, gdzie jej szukać — odrzekł Santidio. — Jeżeli nie, to równie dobrze możemy dać się oskalpować Piktom, jak zostawić głowy na tyczkach Mordermiego. — W takim razie dość już zmarnowaliśmy czasu. — Conan przypatrzył się niebu. — Jeżeli się pośpieszymy, zdołamy przed świtem ukraść łódź i upłynąć spory kawałek w górę Czarnej Rzeki — uwiązał linę do blanki i przerzucił ją przez mur. — Pytam cię po raz ostatni, pójdziesz z nami? — zwrócił się do Sandokazi. — Znasz moją decyzję. Pamiętaj, co mi przyrzekłeś. Conan zastanowił się, czy nie rąbnąć tej kobiety w podbródek i zabrać ze sobą. Podjęła jednak decyzję i Cymmerianin postanowił to uszanować. — Powiedz Destandasi, że ją kocham! — zawołała Sandokazi prawie wesoło, gdy ześlizgiwali się po sznurze w głęboki cień u stóp murów. Odwiązała linę i rzuciła ją w ślad za nimi. Wartownicy nie powinni wiedzieć, którędy wymknęli się zbiegowie. Robiło się późno. Opary żółtego lotosu, które niechcący wciągnęła do płuc, zmieniły jej poczucie upływu czasu. Niemniej jednak zdawało się Sandokazi, że droga z lochów na mur i rozmowa zajęły więcej czasu, niż początkowo zaplanowała. Dotarła z powrotem do komnaty Mordermiego, żywiąc nadzieję, że jej kochanek wciąż naradza się z Callidiosem. Jeżeli nie, cóż, skoro on nie ma zamiaru spać przez całą noc, to i ona ma do tego prawo. Uświadomiła sobie, że ma wymówkę, by się jeszcze nie kłaść; za jej stanikiem wciąż tkwiła lotosowa fajka Callidiosa. Zastanowiła się, czyby jej nie ukryć, ale Callidios spostrzegłszy brak fajki i skojarzywszy to z nieprzytomnymi strażnikami, na pewno zacząłby się zastanawiać, jak spiskowcy, którzy uwolnili obydwu więźniów, mogli okazać aż taką przebiegłość. Najlepiej było schować fajkę z powrotem do schowka Callidiosa, by nikt nigdy nie domyślił się, że strażnicy zostali uśpieni. Sandokazi sprawdziła, czy czarownik nie wrócił do swojej komnaty. Wyglądało na to, że narada jeszcze się nie skończyła. Dziewczyna ostrożnie wślizgnęła się do środka i umieściła fajkę w szufladzie obok fiolki z żółtym lotosem. Zapomniała, że Callidios jest również twórcą iluzji. Stygijczyk wyłonił się z mroku panującego w kącie pomieszczenia. — Doprawdy, nie mogłem bez niej zasnąć — powiedział spokojnie. 17 DESTANDASI Nie upłynęli daleko w górę Czarnej Rzeki, gdy Santidio uświadomił sobie, że bez gigantycznego Cymmerianina nigdy nie przeżyłby tej podróży. Mimo iż Conan był jego przyjacielem, Zingarańczak nigdy nie był w stanie do końca pozbyć się uczucia wyższości wobec barbarzyńcy z północy. Była to typowa postawa arystokraty wobec osoby nierównej mu pochodzeniem i wykształceniem. Na dodatek akcent, szorstkie maniery i zaściankowe poglądy Cymmerianina sprawiły, że łatwo było go uznać za pozbawionego ogłady gbura. Gdy dotarli do najbardziej wysuniętego na południe skraju Pustkowia Piktyjskiego, Santidio zobaczył nagle, jak poza granicami cywilizacji Conan staje się człowiekiem wykształconym, a on wychodzi na nieokrzesanego osła. Łódkę ukradli na przystani w Kordawie. Wydający się widzieć w ciemnościach jak kot, Conan dziarsko wiosłował pod prąd, nie ustając, dopóki wschodzące słońce nie rozproszyło nadrzecznych mgieł. Na szczupłą sylwetkę Santidia składały się wyłącznie ścięgna i postronkowate mięśnie, a on sam uważał się za atletycznie zbudowanego. Mimo to, na długo zanim Conan zarządził odpoczynek, Santidio miał wrażenie, jakby został rozciągnięty na kole tortur w lochach Mordermiego. Gdy ból mięśni stał się nie do wytrzymania, Cymmerianin powiosłował wreszcie ku brzegowi, wpłynął między zwisające nad wodą gęste wierzby i uwiązał łódkę. — Niebezpiecznie jest płynąć w dzień — wyjaśnił Conan, zwracając się do Santidia jak do dziecka. — Mordermi przypomni sobie, że kiedyś proponowałem mu ucieczkę przed siepaczami Rimanenda na Pustkowie Piktyjskie. Może wysłać konne patrole wzdłuż brzegu rzeki, zarzucając sieć szybciej, niż możemy wiosłować pod prąd. Jeśli jednak będziemy się trzymać cienia księżyca, damy radę przepłynąć koło nich nawet w nocy. Santidio wysłuchawszy tego padł na dno łódki i mimo niewygody zasnął twardo jak kamień. Kiedy się obudził, Conan dał mu garść orzechów i jakieś zebrane na brzegu jesienne owoce. Santidio nawet nie spostrzegł, że Cymmerianin opuszczał łódkę. Po zapadnięciu ciemności ruszyli dalej pod prąd. Conan wiosłował równie rytmicznie jak wczoraj, kiedy zaś Santidio zanurzał wiosła w wodę, wszystkie jego mięśnie przeszywał ogień. W pewnej chwili Conan zatrzymał łódkę i dał znak, by milczeć. Przez godzinę tkwili w cieniu na poły zatopionego konara, po czym Conan zaczął ostrożnie wiosłować. — Goniła nas łódź — wyjaśnił później. — Nie widziałeś, jak koło nas przepływała? — zdziwił się. — Mordermi powinien był rozkazać swoim ogarom, żeby nie zakładali kolczug, jeżeli nie mogą usiedzieć w bezruchu. Santidio niczego nie dostrzegł ani nie usłyszał. Rankiem Conan upolował karpia przywiązanym do kija sztyletem. Żarłocznie pochłaniając kawał surowej ryby, Santidio patrzył, jak Cymmerianin wypatruje kolejnej zdobyczy. Następnej nocy przepłynęli koło kilku wypalonych polan, gdzie w nocnym powietrzu wciąż jeszcze unosiła się woń dymu. — Nie musimy już przejmować się ludźmi Mordermiego — zaśmiał się szorstko Conan. — Piktowie znów Zapuścili się na południe i tym razem spotkali się z naszymi prześladowcami — barbarzyńca naparł na wiosła z nowym zapałem. — Od tej pory musimy być jeszcze ostrożniejsi — powiedział. Kolejnego wieczora tuż przed wyruszeniem w dalszą drogę Conan wynurzył się z lasu, niosąc krótki piktyjski łuk i kołczan pełen strzał z kamiennymi grotami. Umieścił broń w łódce, tak aby w każdej chwili była pod ręką, a następnie wręczył Santidiowi skórzaną sakwę z suszonym mięsem i kawałek niedopieczonego placka z żołędnej mąki. — Trochę się szarpał, zanim go utopiłem, więc miejmy nadzieję, że w pobliżu nie ma jego przyjaciół — oznajmił głosem zniżonym do szeptu. — Musimy natychmiast się stąd oddalić. Na brzegu Czarnej Rzeki na granicy Zingary i Pustkowia Piktyjskiego znajdowała się faktoria kupiecka. Ponieważ Piktowie nigdy nie nauczyli się uznawać konturów kreślonych na mapach przez uczonych mężów, granica ta stanowiła pojęcie czysto umowne. Faktorię prowadził niejaki Inizio, półkrwi Zingarańczyk, którego, czy to przez wzgląd na jego piktyjską krew, czy dla użyteczności jako handlarza, Piktowie pozostawiali jak dotąd przy życiu. Nadchodzące z rzadka listy od Destandasi trafiały do Kordawy właśnie przez niego. Inizio był niski, niemal karłowaty, co spowodowało zmieszanie się krwi piktyjskiej i hyboriańskiej. W odróżnieniu od większości ludzi cywilizowanych, żyjących na rubieżach cywilizacji, Inizio w stosunku do obcych zachowywał się w sposób prawie wrogi. Santidio patrząc na niego zastanawiał się, czy kupiec woli mieć do czynienia z Piktami, czy też gardzi wszelkimi nachodzącymi jego samotnię intruzami. Kiedy młody Esanti wyjaśnił cel ich misji, Inizio jedynie popatrzył na nich w milczeniu. Conan spojrzał mu hardo w oczy. Po chwili toczonego w ten sposób niemego pojedynku Inizio wzruszył masywnymi barkami i rzekł: — Listy trafiają do mnie z lasu, przesyłam je dalej w dół rzeki. Jak przychodzą stamtąd, wysyłam je do lasu. — Kto je zabiera z i do lasu? — zapytał Santidio. — Sowa. — Inizio nachmurzył się jeszcze bardziej. — Sowa? — Właśnie. Wielka, przeklęta sowa. — To znaczy gołąb pocztowy? — przycisnął go Santidio. — Coś takiego. Przylatuje w nocy i tłucze się skrzydłami o drzwi. List ma przywiązany do nogi. — I przybywa, żeby zabrać listy do swojej pani. Skąd wie, kiedy przylecieć? — Nie chcę kłopotów. Nie chcę żadnych kłopotów. — Więc odpowiadaj, jak cię pytają— doradził Conan. — Biczu Na Piktów, nie boję się ciebie — mruknął Inizio. — Nie boję się żołnierzy. Nie boję się Piktów. Nie chcękłopotów. — Santidio, napisz list do swojej siostry — rzekł Conan. — Wyjaśnij, dlaczego się tu zjawiłeś. Poproś ją, żeby spotkała się z nami tutaj albo przysłała przewodnika. Inizio zadba, żeby Destandasi dostała to pismo. Zaczekamy tu, dopóki nie otrzymamy odpowiedzi. O pomocy rozległo się bicie potężnych skrzydeł o drzwi domu Inizia. Kupiec zdjął sztabę i otworzył. Do środka wleciała wielka sowa. Conan, który był w stanie nazwać prawie każde żyjące w tych stronach zwierzę, nigdy nie spotkał podobnego ptaka. Czarnopióra sowa przyglądała się mu surowym spojrzeniem, przypominającym wzrok Inizia, podczas gdy kupiec przywiązywał do jej nogi list Santidia. Potem machnąwszy prawie bezszelestnie skrzydłami, ptak zniknął wśród nocy. Nigdy nie dowiedzieli się, w jaki sposób Inizio przywołał sowę. Następnego poranka Conan ostrzył swój miecz, kiedy spomiędzy drzew wyłonił się wilk i ruszył prosto do Santidia. Pierwszą myślą Conana było, iż drapieżnik został oswojony przez Inizia, gdy jednak wilk zwrócił na Cymmerianina swe żółte ślepia, barbarzyńca pojął, że to zwierzę nigdy nie zostało poskromione. Za sobą usłyszał, jak kupiec zatrzaskuje drzwi i zapiera je sztabą. Masywna szyja wilka była obwiązana rzemieniem, do którego przymocowano list. Santidio przeczytał go najpierw po cichu, a następnie na głos: „Bracie mój, złożyłam przysięgę, że nigdy nie opuszczę świętego gaju. Jeżeli musisz się ze mną zobaczyć, ten posłaniec przywiedzie cię do mnie. Muszę cię przestrzec, że wkraczasz na ziemię, gdzie dawni bogowie nie są tylko wspomnieniem. Radzę ci, wróć do świata, do którego należysz. Destandasi”. — Co robimy? — rzekł Santidio, rozmyślając nad wiadomością od siostry. — Pójdziemy za pupilem Destandasi? — Pójdziemy — zgodził się Conan. — Ale ten wilk nie jest jej pupilem. Kiedy tylko opuścili polanę, faktoria i wszelkie ślady ludzkiej działalności zniknęły za mroczną zasłoną wysokich drzew. Gdy przeszli następną milę, ciemność zgęstniała do tego stopnia, że nie sposób było dojrzeć ścieżki, którą podążali, o ile rzeczywiście biegła tu jakaś ścieżka. Santidio wsparł rękę na grzbiecie wilka, ufny, że bestia doprowadzi ich do miejsca przeznaczenia. Conan ujął rękojeść miecza i uważnie wsłuchiwał się w dźwięki, dochodzące z pogrążonej w mroku kniei. Wiedział, że w tej wyprawie nie muszą obawiać się Piktów, lecz wiedza ta nie stanowiła dla niego pocieszenia. Znajdowali się w puszczy, która była już stara w czasach, gdy przodkowie Conana kucali przed ogniskami w jaskiniach i dumali nad tajemnicą ognia. Pustkowie Piktyjskie stanowiło ocean lasów i gór, nie przecięty jakimikolwiek szlakami. Żaden biały hyboryjczyk nie przemierzył go nigdy od krańca do krańca. Nawet Piktowie nie znali wszystkich zakątków kniei. Gdy Conan i Santidio szli pomiędzy pniami, których nie objęłoby dziesięciu ludzi, po dywanie leśnego mchu tłumiącego odgłos kroków, czas i odległość stały się pojęciami pozbawionymi znaczenia. Być może dlatego, że wymyślił je człowiek… Gdyby nie obecność ich dzikiego przewodnika, równie dobrze mogliby być dwoma duchami błąkającymi się po piekielnych manowcach. „Ziemia, gdzie dawni bogowie nie są tylko wspomnieniem” — ostrzegała ich Destandasi. Wędrując przez odwieczną puszczę Conan zdał sobie sprawę, że otaczające drzewa są równie stare jak skały pomiędzy ich korzeniami. Doznał napawającego lękiem wrażenia, iż obcuje z żywą istotą, emanującą tą samą przedwiecznością co Matka Ziemia. Nagle Conan zauważył w lesie przed nimi daleki błysk ognia. Jeszcze nigdy nie witał światła z większą radością. Wkrótce wyszli na niewielką polankę, która po napawającym lękiem marszu między gigantycznymi drzewami wydawała się tchnącą życiem oazą światła i przestrzeni. Na polanie stała kobieta. Dopiero po chwili Conan zwrócił uwagę na to, co znajdowało się za nią. Barbarzyńca zastanawiał się, jak może wyglądać ostatnia z rodzeństwa Esantich. Mordermi określił ją jako wyniosłą i mówił również, że ma takie same rysy jak siostra i brat. Conan wyobrażał ją sobie jako szczuplejszą kopię Sandokazi, obdarzoną lodowatym uśmiechem dziewiczej kapłanki. Nie spodziewał się Destandasi takiej, jaka powitała ich w swoim gaju. Zaskakujące było to, że Destandasi nie przypominała Conanowi ani Santidia, ani Sandokazi. Była wysoka, trzymająca się prosto, ani chuda, ani o bujnym ciele. Jej twarz przypominała oblicze Sandokazi tylko śniadą cerą i lśniącymi oczami, których źrenice wydawały się większe niż normalnie. Miała również kanciasty podbródek i wysoki nos, jednak jej uśmiech był zabarwiony goryczą, Sandokazi zaś śmiała się łobuzersko. Proste ramiona Destandasi były prawie męskie, piersi małe, sterczące, a w odróżnieniu od obdarzonej bujnymi kształtami Sandokazi, biodra wąskie. Jej czarne włosy miały lśniący połysk, przerzucone na jeden bok, spływały po piersiach prawie do pasa. Miała na sobie prostą w kroju szatę z ciemnozielonej tkaniny, wiązaną na ramionach i opadającą gładko aż do obnażonych łydek, przewiązaną w pasie szkarłatnym sznurem. Mimo chłodnej jesiennej pory była boso. Conanowi wydała się driadą lub leśnym elfem. Kiedy oderwał od niej spojrzenie i przeniósł je w głąb polanki, ujrzał olbrzymi rozłożysty wiąz, którego wieku wprost nie sposób było oszacować. Pnia nie objęłoby nawet dwudziestu trzymających się za wyciągnięte ręce mężczyzn. Jednak tak jak to zwykle bywa z równie starymi drzewami, pień wiązu był pusty w środku. Luka między dwoma masywnymi korzeniami była wejściem, a otwory utworzone przez wygniłe drzewo tam, gdzie kiedyś brały początek konary, stanowiły okna. Destandasi mieszkała wewnątrz drzewa niczym driada. Na środku polany znajdowało się małe źródełko. Przed wiązem na kamiennej płycie płonęło nieduże ognisko, a przez drzwi i okienne otwory przebłyskiwało światło kaganka. Conan spostrzegł, że brat i siostra uścisnęli się z mniejszym zapałem, niż można było się tego spodziewać. — Witaj w moim domu, bracie — powitała go oschle Destandasi. — Destandasi, to jest Conan. Dał wiele dowodów przyjaźni mnie i Sandokazi, wkrótce ci o tym opowiem. Zważywszy na okoliczności, Conan nie był pewny, czy ma podaną dłoń uścisnąć, czy ucałować. Zdecydował się na to pierwsze i był zdumiony, gdy Destandasi oddała mu uścisk dłoni z siłą, która przeczyła wyniosłości jej uśmiechu. — Raczycie wejść? Przygotowałam jadło i napoje — powiedziała niemal obojętnie. 18 POSŁANIEC Z KORDAWY W czasie kolacji Santidio opowiadał. Mówił tak wiele, że Conan zastanawiał się, jak jego przyjaciel znajduje czas na wrzucanie do ust kęsów pokarmu. Jadło było niewyszukane, chleb, placuszki z grubo zmielonego ziarna, zupa ugotowana z rozmaitych warzyw, do tego owoce i pieczone orzechy. Conan stwierdził, że większość przypraw to rozmaite dzikie rośliny. Wszystko było bardzo dobrze przyrządzone i pożywne, choć brak mięsa rzucał się w oczy. Przypominając sobie zasłyszane wiadomości o tajnikach kultu Dżebbala Saga, Conan przestał się temu dziwić. We wnętrzu wiązu było wyjątkowo przytulnie. Wysokość drzewa sprawiała, że pomieszczenie wydawało się bardzo duże. Nieliczne należące do Destandasi przedmioty cechowała prostota. Większość z nich musiała zrobić własnoręcznie. Trochę miejsca zajmowała mała kądziel oraz stół i półki z narzędziami. Na jednej z nich stało kilka ksiąg. Wyrąbane w drewnie stopnie prowadziły do łoża, rozścielonego na wyciętej w pniu, wąskiej półce nad ich głowami. Lampki na olej sosnowy rzucały łagodne światło. Pod jedną z dziur po sęku leżała druga kamienna płyta, na której można było rozpalać ogień. Stojące otworem drzwi i okna były zaopatrzone w zasłony z plecionego łyka. Conana napełniła niepokojem myśl o kobiecie żyjącej samotnie na Pustkowiu Piktyjskim, która w razie napaści mogła odgrodzić się od intruza jedynie zasłoną. Zastanowiwszy się jednak nad tym, Cymmerianin doszedł do wniosku, że kapłance Dżebbala Saga tu, w świętym gaju, nie grozi żadne niebezpieczeństwo ze strony człowieka ani zwierzęcia. Conan doskonale radził sobie w puszczy, ale czul, że gdyby nie wilk, wraz z Santidiem mogliby błąkać się w nieskończoność w obojętnym cieniu drzew. Santidio zbliżał się do końca opowieści. Mówił teraz, jak dotarli do kupieckiej faktorii Inizia. Destandasi przysłuchiwała się, prawie nie przerywając opowiadania. Jedynie jej rozjarzone oczy świadczyły o zainteresowaniu. — Czego się po mnie spodziewasz? — zapytała na koniec, kiedy stało się oczywiste, że brat czeka na odpowiedź. Santidio nieokreślonym gestem dłoni objął jej mieszkanie i księgi. — Zgłębiłaś nauki tajemne — powiedział oskarżycielsko. — Zanim zdecydowałaś zagubić się w najdzikszej puszczy, jaką kiedykolwiek stworzyli bogowie, studiowałaś też inne aspekty wiedzy tajemnej niż te, którym ostatecznie się poświęciłaś. — Tu nie ma miejsca na żarty — odpowiedziała natychmiast Destandasi. To było ostrzeżenie, nie nagana. — Jednak zajmowałaś się tym, co nas interesuje — upierał się Santidio. — Musi ci przychodzić do głowy jakiś sposób, jak pokonać Callidiosa, jak stawić czoło Najwierniejszej Gwardii. — Odwróciłam się od takich rzeczy, kiedy zostałam kapłanką Dżebbala Saga — powtórzyła z naciskiem Destandasi. — Nie możesz przecież odwrócić się również od swojego brata i siostry — zaprotestował Santidio. — Wciąż żyjemy w świecie ludzi, w ludzkich miastach. — Złożyłam przysięgę, że nigdy nie opuszczę tego gaju. — Więc zostań sobie w tym drzewie! — zawołał zapalczywie Santidio. — Przybyłem do ciebie, bo potrzebuję rady. — Radzę wam nie wracać do Kordawy. Nic was tam nie trzyma. Kordawa niesie jedynie zagładę dla krwi Esantich. — Kordawa to dom Esantich. Ja również jestem związany przysięgami, a one mnie wiążą z Kordawą. Muszę tam wrócić, by dokończyć dzieła, które zdradził Mordermi. Proszę cię jedynie o radę, jak mamy przeciwstawić się czarom Callidiosa. Destandasi zacisnęła wargi. — Nic, co powiedziałeś, nie wskazuje na to, w jaki sposób Callidios wydaje rozkazy Najwierniejszej Gwardii. Czarnoksiężnicy, którzy ją stworzyli, na pewno umieli sprawować władzę nad tymi posągami. Nie podejrzewam, aby Callidios był obdarzony aż taką mocą. Nie ma wątpliwości, że gdyby ją posiadł, nigdy nie zadawałby się z białoróżowcami i Mor—dermim. Podejrzewam, że powiedział wam prawdę; nie poznał tajemnic czarnej magii drogą mozolnych i starannych studiów, ale dorastając w świątyni Seta, udało mu się rozwinąć jedynie jakiś pojedynczy talent czy moc. Jest dyletantem, jeżeli chodzi o całość sztuki czarnoksięskiej, doświadczenie ma tylko w jednej dziedzinie. — To nam nic nie daje — powiedział ze znużeniem Santidio. — Powiedziałam wam wszystko, co mogłam. W ogóle nie zajmowałam się studiowaniem tych spraw. Tajemnice Dżebbala Saga dotyczą sił witalnych. Jesteśmy ostatnimi, którzy pamiętają. — „Pamiętają”? — Conan powtórzył słowo, na które Destandasi położyła nacisk. — Tylko tyle wolno mi powiedzieć — rzekła stanowczo kapłanka. — Były czasy, gdy wszystkie żywe stworzenia czciły Dżebbala Saga. Ludzie i zwierzęta byli braćmi mówiącymi jednym językiem. Niewielu zostało takich, którzy pamiętają owe czasy, jest wśród nich więcej zwierząt niż ludzi. Można obudzić w sobie tę pamięć. Więcej nie mogę wam wyjawić. — I nie możesz nam pomóc pokonać Najwierniejszej Gwardii? — zapytał z przygnębieniem Santidio. — Badałam tylko żywe istoty. Starałam się pojąć jedność wszystkiego, co żyje. Wam potrzebna jest wiedza o siłach chaosu i śmierci. Idźcie do czarownika. — Tego właśnie nie możemy zrobić — westchnął Santidio. — Zakładając, że zdołalibyśmy zapewnić sobie pomoc czarnoksiężnika potężniejszego niż Callidios, ryzykowalibyśmy, że on sam przejąłby władzę nad Najwierniejszą Gwardią. — Lepsze jest zło, które się zna — zakończyła za niego Destandasi. — Przykro mi, ale naprawdę nie wiem, co mam wam powiedzieć. Posępną ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał krzyk, dobiegający z polany. Był to jednocześnie skowyt daremnego gniewu i przeszywający, agonalny jęk. Conan nie był pewny, czy wydał go człowiek, zwierzę czy upiór. Tu w świętym gaju wszystko było jednak możliwe. Jednym płynnym ruchem Destandasi stanęła na równe nogi. Na jej twarzy odmalowały się niepewność i wstrząs. Conan obrzucił ją błyskawicznym spojrzeniem. Zrozumiał, że nie był to krzyk jednego z dzieci Dżebbala Saga. W następnej chwili biegł już z wyciągniętym mieczem. Cymmerianin ominął padającą z okna smugę światła, przycupnął za masywnym korzeniem i rozejrzał się po polanie, wpatrując istoty, która wydała z siebie krzyk. Po przeciwnej stronie polany rozpaczliwie szarpało się coś białego. Ciągle schylony, Conan ruszył w tę stronę kocimi krokami. Na skraju świętego gaju stała kobieta. Była to Sandokazi. Conan zatrzymał się osłupiały. Dołączyli do niego Santidio i Destandasi. Sandokazi wpatrywała się w nich dzikim wzrokiem. — Na Mitrę! Kazi! — Santidio rozpoznał jej twarz. — Zmieniłaś jednak zdanie i zdecydowałaś się do nas przyłączyć? Jak udało ci się nas odnaleźć? Biedna Kazi, nic dziwnego, że… — Ruszył w jej stronę, żeby ją uścisnąć, ale Destandasi szarpnęła go do tyłu. — Nie! Nie zbliżaj się do niej! — syknęła. Sandokazi warknęła głucho i spróbowała posunąć się do przodu. Jakaś siła uniemożliwiała jej to. — Nie widzisz? — jęknęła złamanym głosem Destandasi. — Nie może wejść w krąg świętego gaju! Oczy Conana, oślepione po wyjściu z jasnego wnętrza pnia, przystosowały się już do prawie całkowitej ciemności, panującej na skraju puszczy. To, o czym przed chwilą ostrzegł go instynkt, teraz już docierało do jego umysłu. Sandokazi miała na sobie jedynie brudną koszulę. Nagie stopy były pokaleczone i podrapane, splątane włosy zaś zlepione błotem i poszczepiane ostami. W jej gardło wrzynała się konopna pętla, pozostawiona jako okrutne szyderstwo. Szyja wykrzywiona w bok wydawała się nienaturalnie długa. Wysadzone na wierzch oczy miotały upiorne spojrzenia, emanując opętańczą złością. Wyschnięte wargi wykrzywiały się w zwierzęcym uśmiechu. Gdy kolejny raz wyciągnęła ku nim zakrzywione palce, poczuli dobiegający od niej słaby, ale wyraźny odór rozkładu. — Nie widzicie? — zapytała Destandasi opanowanym, choć jeszcze nieco drżącym głosem. — Ona nie żyje. Została powieszona. Callidios wysłał ją waszym śladem, by was zabiła. Gdybyście rozbili obóz nad rzeką, zaatakowałaby was jak wściekły drapieżnik. Zrobiłaby to i tutaj, gdyby tylko złe moce mogły działać wewnątrz świętego gaju. Santidio padł na kolana, wstrząsany torsjami. Zaszlochał rozdzierająco, jak gdyby pierś rozdarły mu rozpalone pazury. Conan wzniósł miecz do ciosu. Twarz wykrzywił mu straszliwy gniew, który mógłby wyrazić tylko jeden, straszliwy cios. — Nie! — powstrzymała go Destandasi. — To nic nie da. Ona nie żyje. Jest trupem, owładniętym przez Callidiosa. Stygijczyk zdradził się, na czym polega jego talent. To mistrz nekromancji. — Co mam robić?! — wycedził Conan przez zaciśnięte zęby. — Zabierz Santidia i zostań z nim. Do zdjęcia z Sandokazi tego przekleństwa należy użyć pewnego potężnego znaku. Nie powinieneś widzieć tego, co teraz zrobię. Dżebbal Sag strzeże zazdrośnie swoich tajemnic. — Nie boję się. — Conan zaklął. — Zostanę i pomogę ci… — Zostaw mnie z tym, co kiedyś było moją siostrą! — syknęła Destandasi. — Dość jej już pomogłeś! Conan przełknął odpowiedź. Dźwignąwszy Santidia, który wydawał się połamaną kukiełką, odszedł i zostawił Destandasi, by wypełniła swoją siostrzaną powinność. 19 SNY RODZĄ SIĘ, BY UMRZEĆ O świcie pogrzebali Sandokazi w świętym gaju. Conan kopał grób w szarym świetle poranka. Z każdym machnięciem łopaty z jego piersi dobywały się gniewne pomruki. Oczy płonęły mu tak, jakby zadawał cios w żywe ciało. Destandasi obmyła zbezczeszczone ciało swojej siostry, z którego egzorcyzmami wypędziła zwyrodniałą podobiznę życia. Przygotowała dla niej całun z pościeli swojego łoża. Twarz kapłanki pokrywały teraz głębsze bruzdy niż wtedy, gdy ujrzała żywego trupa Sandokazi. Conan domyślał się, że nie można wezwać mocy Dżebbala Saga, nie zapłaciwszy za to odpowiedniej ceny. Santidio milczał przez cały czas. Zaglądając w jego oczy, Conan zrozumiał, że wraz z ciałem siostry powędrowała do grobu jego młodzieńcza beztroska. Gdy Cymmerianin rzucił na mogiłę ostatnią grudę ziemi, Santidio odzyskał głos. — Nie dbam więcej, czy nasza sprawa jest stracona, czy też czeka nas ostateczne zwycięstwo — powiedział. — Wiem jedynie, że powrócę do Kordawy, by walczyć dalej. Zamierzam posłać Stygijczyka do piekieł, które go wydały na świat, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. — Jadę z wami— oświadczyła Destandasi. — A twoja przysięga? — przypomniał jej brat. — Są w życiu chwile, kiedy trzeba łamać przysięgi. — Destandasi nachyliła się, by położyć na grób garść uschłych kwiatów i jesiennych liści. — Wszystko, co żywe, jest poświęcone Dżebbalowi Sagowi— ciągnęła. — Odbieranie życia jest złem. Zniewolenie duszy przez ożywienie jej ziemskich szczątków na szydercze podobieństwo żywej istoty to najgorsze bluźnierstwo. To, co Callidios zrobił Sandokazi, jest obrazą Dżebbala Saga. Nie mogę pozwolić, by to zło trwało dalej. — Więc pomożesz nam pokonać Callidiosa? — zapytał szybko Conan. — Chyba już wiem, w jaki sposób rozkazuje Najwierniejszej Gwardii — rzekła Destandasi. — Jeżeli moje podejrzenia są prawdziwe, będzie można pomścić Sandokazi. Callidios zdradził się, wysyłając Sandokazi jako żywego trupa, by spełniła jego rozkazy. Czy kiedykolwiek podejrzewaliście, że Stygijczyk może być nekromantą? — Callidios jest szczwany — odpowiedział Conan. — Umniejszał zawsze znaczenie tych swoich mocy, które był zmuszony ujawnić. — Opanowanie tajników nekromancji usprawiedliwiałoby jego przechwałki. Aby ożywić zmarłych i skłonić ich do posłuszeństwa, potrzebne są najpotężniejsze zaklęcia. Wygląda na to, że Callidios przewyższył większość adeptów wiedzy tajemnej, zgłębiających sztukę nekromancji. Nie tylko ma władzę ożywiania umarłych, ale potrafi też zmusić zwłoki, by wykonywały jego polecenia. Wysyłanie Sandokazi na drugi koniec Zingary, by zabiła tych, których kochała, było posunięciem równie okrutnym jak aroganckim. Chciał, byście w chwili śmierci musieli przyznać, iż wszystkie moce, którymi się szczycił, nie były jedynie czczymi przechwałkami. Santidio zamyślił się na tym, co powiedziała Destandasi, starając się prześledzić tok jej rozumowania. — Sądzisz zatem, że Callidios rozkazuje Najwierniejszej Gwardii dzięki nekromancji? Ale kamienni wojownicy to nie ożywione truchła. Jeżeli Callidios mówił prawdę, te diabły są naprawdę nieśmiertelne. Czarownicy przedwiecznej Thurii zaklęli ich, by służyli jedynie królowi Kaleniusowi. — Myślę, że Najwierniejsza Gwardia dalej wypełnia wyłącznie rozkazy króla Kaleniusa — stwierdziła Destandasi. — Ale Kalenius nie żyje! — Prawda. Tak samo jak Sandokazi — odparła kapłanka. Przez chwilę panowało milczenie, podczas którego docierały do nich logiczne wnioski wynikające z tego stwierdzenia. Destandasi wyraziła podejrzenie, którego niezwykłość przyprawiała o zawrót głowy. — Callidios dowiedział się o grobowcu króla Kaleniusa z pism, które znalazł w świątyni Seta w Stygii — podjęła Destandasi. — Powiedział Conanowi, że Kalenius został zmumifikowany przez czarnoksiężników i osadzony na złotym tronie, by móc sprawować rządy w swoim wiecznym pałacu. Kalenius był opętany ideą życia ponad czasem. Jeżeli jego czarownicy zdołali stworzyć Najwierniejszą Gwardię, można sądzić, że taki sam trud włożono w zachowanie śmiertelnych szczątków króla. Callidios odnalazł grobowiec Kaleniusa i najprawdopodobniej stwierdził, że jego domysły okazały się słuszne. Wątpię, by nekromanta, nawet tak potężny jak on, był w stanie ożywić ciało, które rozpadło się w proch rozmyty przez morskie prądy. Wykorzystując swoją moc ożywiania zmarłych, Callidios zmusił Kaleniusa do wyjścia z grobowca, by martwy od tysięcy lat król stał się jego niewolnikiem. Jest więc tak: Najwierniejszej Gwardii rozkazuje Kalenius, a Kaleniusowi Callidios. — Jesteś tego pewna? — zapytał Santidio. — Nie. To tylko przypuszczenia, oparte na tym, co mi powiedzieliście i co przeżyliśmy. Wierzę jednak, że tak jest w rzeczywistości, że w tym kryje się tajemnica potęgi Callidiosa. Przybyliście po moją radę. Teraz ją otrzymaliście. — Przybyliśmy dowiedzieć się, jak można pokonać Najwierniejszą Gwardię — odezwał się Conan. — Czy to znaczy, że wiesz, jakiej broni można przeciw nim użyć? Jeśli tak, powiedz nam i pozostań w swoim gaju. — Nie chodzi o broń, ale o słabe miejsce w ich zbroi, Conanie. Muszę własnoręcznie zadać ten cios, ponieważ tylko ja posiadam odpowiednią moc. Trzeba odnaleźć ciało króla Kaleniusa, bym mogła wypędzić z niego diabelską imitację życia, którą tchnął weń Callidios. Bez Kaleniusa Stygijczyk nie będzie mógł rozkazywać Najwierniejszej Gwardii. — Bez Najwierniejszej Gwardii Mordermi nie obroni przed nami Kordawy — oświadczył z wiarą Santidio. — Co oznacza, że Callidios na pewno starannie chroni swój sekret. — Bez Callidiosa zaś Mordermi nie będzie mógł polegać na armii demonów — dodał Conan. — Na pewno ci dwaj strzegą się równie dobrze jeden drugiego. — Rozerwanie któregokolwiek ogniwa zerwie cały łańcuch — stwierdził Santidio. — To podwaja nasze szansę. Co więcej, Callidios chyba nie podejrzewa, że zgłębiliśmy jego tajemnicę. — Modlę się jedynie, żeby moje domysły okazały się słuszne — powiedziała Destandasi. — Czy cokolwiek wskazuje na to, że Callidios wszedł w posiadanie truchła Kaleniusa? Czy ktoś widział coś takiego?! — Sandokazi mówiła nam, że Callidios rzuca swoje zaklęcia z komnaty na szczycie wieży, do której nikt nie ma wstępu — rzekł Conan. — Kiedy najwierniejsza Gwardia gromiła żołnierzy Korsta, Callidios nikomu nie pokazał się na oczy. Odbył wcześniej tajną naradę z Mordermim, który wyszedł z niej przeświadczony o zwycięstwie. Kiedy prowadził odwody do bitwy w Tunelu Węgorzy, wiedział już, że Najwierniejsza Gwardia przyjdzie z odsieczą. Potem, gdy prosiłem Mordermiego, żeby powstrzymał masakrę, powiedział mi, że jedynie Callidios wie, jak rozkazywać tym posągom. Pod Norą są kanały, przez które morze wlewa się podczas przypływu. Czułem bliskość morza w kryjówce Mordermiego. On sam powiedział mi kiedyś, że ponieważ jego szczury potrafią pływać, nie muszą się obawiać, iż zostaną schwytane w pułapkę. Callidios włóczył się po nadbrzeżach, starając się dowiedzieć, gdzie jest grobowiec. Już wtedy mógł odkryć, którędy morze wpływa pod twierdzę Mordermiego. Może zresztą Mordermi sam mu to wyjaśnił, kiedy już doszli do porozumienia. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, Callidios mógł zejść do kanału, w tajemnicy rzucić stamtąd zaklęcia, które zmusiły Kaleniusa do opuszczenia złotego tronu we wnętrzu kurhanu i przyłączenia się do czarnoksiężnika w Norze. Callidios może tam wciąż ukrywać Kaleniusa, chyba że rozkazał mu powrócić do kurhanu. Możliwe też, że przemycił swojego niewolnika do komnaty na szczycie wieży. Kiedy Najwierniejsza Gwardia ogołociła grobowiec Kaleniusa i przyniosła zgromadzone tam skarby do pałacu Mordermiego, zabrała ze sobą mnóstwo kufrów. Mumia króla mogła kryć się w jednym z nich. — Zwłoki prawie na pewno znajdują się w wieży Callidiosa — zgodziła się Destandasi. — Stygijczyk miałby je wtedy pod ręką, by wydawać rozkazy Najwierniejszej Gwardii, kiedy tylko zajdzie potrzeba. Dobrze to obmyśliłeś, Conanie. Być może wszystko, co powiedziałeś, właśnie tak wyglądało w rzeczywistości. — Zatem musimy wedrzeć się do wieży i zyskać pewność — stwierdził Conan. — Muszę sama tam wejść — powiedziała spokojnie kapłanka. — Dajcie mi chwilę na przygotowanie się do podróży. Gdy Destandasi odeszła, Santidio uklęknął przy grobie. Conan cofnął się, aby mu nie przeszkadzać. Usta Santidia poruszały się, ale przyjrzawszy się jego oczom Conan nie sądził, by młody Esanti się modlił. Cymmerianin rozejrzał się po świętym gaju, usiłując uciec przed ogarniającą go goryczą. Gaj był ostoją naturalnego piękna i czystości. Trwająca w nim aura spokoju nie mogła jednak uciszyć bólu i gniewu, które odczuwał. Conan wiedział, że jedynie krwawa walka i ciemne płomienie zemsty mogą dać jego duszy ukojenie. Przygotowania do drogi nie zabrały Destandasi wiele czasu. Kiedy powróciła do nich, miała na sobie sandały i podróżny płaszcz, niosła też niewielką sakwę. Zawiniątko podała Santadiowi. — To żywność na drogę — powiedziała po prostu. — Jestem gotowa. — Nie zaprzesz drzwi? — zapytał zdumiony Santidio. — Dlaczego miałabym to robić? Któż mógłby przyjść tu po moim odejściu? Rzuciła pożegnalne spojrzenie na święty gaj, na tryskające z ziemi źródło i potężny wiąz, w którym mieszkała w harmonii z naturą. W jej oczach zalśniło wzruszenie. Ściągnęła usta, gdy jej wzrok padł na mogiłę. — Chciałam znaleźć schronienie przed panującym na świecie złem. Znalazłam je tutaj, w gaju Dżebbala Saga. Przysięgłam, że nigdy nie opuszczę swojej przystani, ale nawet tutaj objawiło się zło. Muszę złamać swoją przysięgę, by zetrzeć cień, które rzuciło ono na to miejsce. — Potem — rzekł cicho Santidio — będziesz mogła tu wrócić i żyć w spokoju. — Ach, nie. Nigdy tu nie wrócę. Tylko raz w życiu można znaleźć schronienie dla duszy. Wyrzekając się go, traci się je na zawsze. 20 DROGA KRÓLÓW W drodze dobiegały ich wieści o rozpętanej tyranii i cierpieniach ludu Zingary. W zamian za poparcie Mordermi dał możnowładcom wolną rękę w postępowaniu z poddanymi. Pociąg nowego króla do wykwintu i luksusu sprawił, że kordawański dwór stał się największym siedliskiem na całym zachodnim wybrzeżu. Według pogłosek pałacowe uczty przewyższały wystawnością nawet szaleństwa władców Wschodu. Łapówki, którymi Mordermi rozrzutnie szafował, koszta utrzymania rosnącej armii, wydatki na tarzający się w przepychu dwór — wszystko to nadwerężyło państwową kiesę, nawet zasobną w bogactwa tak wielkie, jak łup z grobowca króla Kaleniusa. Nie mogąc pogodzić się z myślą o ograniczeniu wydatków, Mordermi po prostu podwoił podatki i tak wyśrubowane do granic możliwości przez Rimanenda. Żadnych protestów w ogóle nie słuchano, a zamieszki topiono we krwi. Wspierana przez Najwierniejszą Gwardię władza Mordermiego była absolutna i niepodzielna. Niepokój wrzał w Zingarze jak nigdy przedtem, bowiem obecność Najwierniejszej Gwardii sprawiała, że Mordermi rządził nie licząc się z niczym. Wychodził z założenia, iż jego poddani muszą godzić się z wszelkim uciskiem, ponieważ opór oznaczał śmierć. Są czasy, gdy życie może stać się tak nieznośne, że nawet groźba śmierci traci swoją odstraszającą moc. Przemierzający Zingarę wędrowcy widzieli narastającą w niej desperację. Szybko gromadzili sprzymierzeńców. Ich szeregi rosły z każdą godziną. Santidio otwarcie wezwał lud do broni. Conan był szczerze lubiany przez swoich żołnierzy. Wielu z nich nie uwierzyło, gdy oświadczono, że ich generał został aresztowany za zdradę. Przysłanymi przez Mordermiego siepaczami, którzy zastąpili oficerów Conana, otwarcie pogardzano. Pod rozkazy Cymmerianina przechodziły więc całe miejskie garnizony. Najemnicy, widząc w Conanie jednego spośród siebie, przyłączali się bez wahania. Santidio przemawiał do prostego ludu wszystkich mijanych miast i wiosek, wzywając do powstania przeciw ciemięzcom i doprowadzenia do końca zdradzonej przez Mordermiego rewolucji. Santidio zawsze był zręcznym mówcą, aczkolwiek często wyrażał się zbyt uczenie jak na publiczność, do której przemawiał. Teraz jednak jego słowa docierały do umysłów prostych ludzi, za sprawą gniewu gorejącego w sercach. Wieści o rosnącej sile Conana dotarły do zaszytego w Kordawie Mordermiego. Król wysłał dowodzoną przez hrabiego Perizii ekspedycję karną. Barbarzyńca udał, że się cofa, a kiedy Perizii ruszył w pościg, Conan uderzył nań z zasadzki siłami o wiele większymi, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Po całodniowej bitwie armia Periziego przestała istnieć. Z jego karnej ekspedycji uratowało się jednak wystarczającą dużo niedobitków, by mogła roznieść się wieść o miażdżącym zwycięstwie buntowników. Po sukcesie szeregi Conana podwoiły się w ciągu kilku dni i buntownicy otwarcie ruszyli na Kordawę. Możnowładcy pozamykali się w swoich twierdzach, modląc się, aby armia Cymmerianina raczyła ich ominąć. W Kordawie narastał niepokój. Mordermi wysłał jeszcze większą armię, dowodzoną przez barona Manovrę. Conan odesłał królowi jego głowę. W rezultacie tej bitwy buntownicy opanowali wszystkie prowincje. Poplecznicy Mordermiego błagali go o wysłanie w pole Najwierniejszej Gwardii, aby unicestwiła armię Cymmerianina. Mordermi odmawiał twierdząc, że oznaczałoby to oddanie się na łaskę Conana. Powstańcy nie mogli władać Zingarą, nie zająwszy Kordawy, tego zaś nie mogli uczynić, dopóki była tu Najwierniejsza Gwardia. Gdyby armia demonów wyruszyła na prowincję, buntownicy mogliby ją wymanewrować i zaatakować Kordawę, nim kamienni wojownicy zdołaliby do niej powrócić. Mordermi mówił, że nadejdzie czas, gdy dowodzeni przez Conana buntownicy stracą cierpliwość. Ośmieleni zwycięstwami, w końcu ruszą na Kordawę, by osiągnąć ostateczne zwycięstwo. Conan wpadnie wówczas prosto w ręce jego, Mordermiego, a rzeź buntowników na zawsze zdusi wszelkie myśli o rewolucji. Mordermi raz jeszcze w swoim mniemaniu okazał się mistrzem strategii. Wkrótce do Kordawy dotarła wieść, że Conan wraz ze swoją armią istotnie maszeruje prosto na stolicę. Gdy Santidio, na dzień przed rozstrzygającą bitwą, doglądał ostatnich przygotowań, jego wzrok był równie twardy jak jego stalowa zbroja. Tą bitwę miał poprowadzić sam. — Widziałeś więcej walk niż większość królewskich generałów — dodawał mu zachęty Conan. — Jeżeli nie będziesz pewny jakiegoś posunięcia, poradź się Vendicarmiego. To stary wyjadacz, widział więcej bitew niż ja, chociaż urodziłem się na polu walki… — Conan uśmiechnął się do siwobrodego kapitana najemników, po czym znów spoważniał. — Jeden z nas musi poprowadzić jutrzejszy atak, inaczej ludzie pomyślą, że porzuciliśmy ich na pastwę Najwierniejszej Gwardii. I tak niedobrze, że nie ja będę na czele wojsk, bo rzekomo mam dowodzić atakiem na nadrzeczną bramę. Nie możemy jednak powierzyć nikomu naszej tajemnicy. Zaskoczenie to jedyna szansa na zwycięstwo. — Żałuję tylko, że nie mogę udać się z tobą — powiedział Santidio. — Albo zamiast ciebie. Mógłbyś zostać tutaj i poprowadzić atak. — Ten atak to zwód. Mam nadzieję, że przynajmniej tyle zrozumiałeś! Nie zbliżajcie się do Najwierniejszej Gwardii. Nękajcie mury, starajcie się wyciągnąć obrońców poza nie. Mordermi spodziewa się tego, dlatego nie wyprowadzi w pole swoich diabłów. Brak rozstrzygnięcia jest nam na rękę. Kiedy Mordermiemu znudzi się wreszcie wyczekiwanie i pośle Gwardię do boju, macie się wycofać. Nie wygracie z nimi, dlatego trzymajcie się od nich z daleka. Niech ścigają was choćby do samej Aquilonii, ale nie poświęcajcie życia dzielnych ludzi w walce z diabłami, których nie można zabić. — Conan umilkł na chwilę. — Ja muszę zrobić dwie rzeczy — podjął ponownie. — Zabić Callidiosa i wprowadzić Destandasi do wieży. Jedno i drugie musi mi się udać. Nie chciałbym ci w niczym ubliżyć, Santidio, ale gdyby przyszło mi przedzierać się do Callidiosa przez krąg wartowników, wielu zabrałbym ze sobą, zanim by mnie zabili — uścisnął Santidiowi dłoń. — Jeżeli nasze domysły są słuszne, Najwierniejsza Gwardia zniknie z powierzchni ziemi. Wtedy będziesz mógł rzucić do ataku wszystkie nasze siły, i niech szczęście wam sprzyja. Jeżeli zginę, musisz sobie radzić sam. — Życzę ci powodzenia, Conanie. Spotkamy się w Kordawie albo w piekle. Conan i Vendicarmi wyszli przed namiot, podczas gdy Santidio zamienił kilka słów z Destandasi. Pożegnanie rodzeństwa było krótkie. Po chwili kapłanka stanęła u boku Conana i skinęła głową. Wspólnie wyślizgnęli się z pogrążonego w mroku obozu. Na jego skraju czekała grupa jeźdźców. Byli to zwiadowcy, którym Conan wydał rozkaz zbadania umocnień przy nadrzecznej bramie miejskiej. Wybrał do tego zadania najwierniejszych ludzi, którzy przysięgli zachować tajemnicę. Kiedy Conan i Destandasi w drodze do bramy odłączyli się od nich, nie odwróciła się za nimi ani jedna głowa. Kordawa spała niespokojnie, wyczekując bitwy, którą miał przynieść następny dzień. Ufni, iż Najwierniejsza Gwardia będzie za nich bronić miasta, wartownicy na murach pełnili straż z niedbałością zrodzoną z arogancji. Zwycięstwo z pewnością będzie należeć do nich. Wywalczą je diabelscy wojownicy i tylko głupcowi chciałoby się w tej sytuacji przelewać krew. Inni w Kordawie w przeddzień bitwy czuli jedynie rozpacz. Całą nadzieję pokładali w buntownikach, następny dzień zaś miał przynieść ich pogrom i klęskę sprawy, za którą walczyli, odtąd nic nigdy nie zagrozi rządom Mordermiego. Conan prześlizgiwał się w przeszłości za plecami wartowników czujniejszych niż ci, którzy tej nocy strzegli kordawskiego nabrzeża. Destandasi poruszała się bezszelestnie jak leśny kot. Swoje wierzchowce zostawili daleko od miasta. Conan ukradł łódź, którą pod osłoną mgły wpłynęli pod nabrzeże. Niewiele uczyniono, by odbudować dzielnicę strawioną przez ogień podczas bitwy w Norze. Barbarzyńca i kapłanka przemykali jak duchy przez labirynt poczerniałych murów i zwęglonych drzew. W końcu zanurzyli się w długi tunel, wiodący do podziemi. Pojawienie się w Norze dwóch okutanych w płaszcze postaci nie było niczym, co zwróciłoby czyjąś uwagę, zwłaszcza tej nocy, kiedy bliskość nadciągającej bitwy odebrała mieszkańcom chęć do zabawy. Conan obawiał się, że zostanie zdemaskowany. Był tu powszechnie znany, a jego zwalista sylwetka rzucała się w oczy. Unikając oświetlonych miejsc, miał nadzieję, że żadne wrogie oczy nie przenikną cienia rzucanego przez kaptur na twarz. Można było oczekiwać, że mieszkańcy Nory sympatyzują z buntownikami, ale nie powstrzymałoby to jakiegoś zaprzańca przed próbą zdobycia wysokiej nagrody, którą Mordenni niewątpliwie zapłaciłby za głowę Conana. Jednak wszyscy w Norze wiedzieli, że Cymmerianin już za kilka godzin poprowadzi swoją armię przeciw Kordawie, co gasiło podejrzenia tych, których zainteresowanie wzbudziła sunącą pod ścianami zwalista sylwetka. Conan był ze swoją armią, jak mógłby być zatem w Kordawie? Po zamieszkach i straceniu Carica Mordermi zabrał się do systematycznej likwidacji Białej Róży. Było to tym łatwiejsze, że osobiście znał większość jej przywódców. Nie udało się jednak zniszczyć całej organizacji. Santidio pozostawał w kontakcie z tymi, którym udało się przetrwać w Kordawie mimo wszelkich prześladowań. Do tych właśnie ludzi Conan zamierzał zwrócić się o pomoc. Niedaleko zakrętu tunelu Conan przystanął przy niskich drzwiach i zastukał w umówiony sposób. Z drugiej strony rozległ się cichy pomruk. Conan odpowiedział w podobny sposób. Gdy tylko drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, Cymmerianin i Destandasi wślizgnęli się do środka. W nędznym pokoju na brudnych pryczach siedziało kilkunastu mężczyzn i kilka kobiet. Pod niskim sufitem unosiła się kwaśna woń nie mytych ciał i stęchłego, haszyszowego dymu. Ci, którzy tu byli, bynajmniej nie mieszkali na co dzień w podobnych spelunkach. Nowo przybyłym przyjrzały się czujne oczy. Od razu można było spostrzec mnóstwo zgromadzonej broni. Conan znał z widzenia mniej więcej połowę zebranych. — Witamy z powrotem w Norze, Conanie — rzekł ich przywódca. — Santidio powiadomił mnie, że się zjawicie, ale aż do tej pory w to nie wierzyłem. Pozostali nie wiedzą, z jakiego powodu zebraliśmy się tutaj. Nie podejmuję niepotrzebnego ryzyka, inaczej nie byłoby mnie tutaj. Conan popatrzył na przyglądających się mu ludzi. Wyglądali zupełnie inaczej niż białoróżowcy, których pamiętał. Twarze tych mężczyzn oraz kobiet były gorzkie, zacięte i całkowicie znikła charakterystyczna dla czasów Rimanenda atmosfera towarzyskiej wesołości i dumy ze swojej roli. Nie było to już kółko dyskusyjne, ale budząca uznanie Conana grupa zdecydowanych na wszystkich bojowników. — Im mniej wiecie, tym lepiej — zwrócił się do nich Conan. — Znacie mnie, więc rozumiecie, że nie znalazłbym się tu bez powodu. Chcę, aby za godzinę przed pałacową bramą wybuchły zamieszki. Muszą robić wrażenie, muszą przykuć uwagę straży. Sprawcie, aby wysłano przeciw wam wojsko, po czym jak najszybciej uciekajcie. Czy chcecie wiedzieć coś jeszcze? Nikt się nie odezwał. Białoróżowcy zdążyli już dorosnąć. Zresztą tylko tacy przeżyli. Przywódca skinął głową. — Będziesz mieć swoje zamieszki, Conanie. Niedługo potem Cymmerianin i Destandasi znaleźli się w cieniu bramy jednej z kamienic obserwując dziedziniec, dzielący królewski pałac od sąsiednich budowli. Mgła zgęstniała po północy. Nad miastem zapanowała całkowita ciemność. Była to pora nazywana przez prostych ludzi godziną wilka. Na murach fortecznych straże trzęsły się z zimna, w milczeniu rozpamiętując fakt, iż muszą pełnić służbę, mimo iż dla ochrony pałacu i całego miasta całkowicie wystarczyłoby kilku nieczułych, kamiennych wojowników. Conan przypomniał sobie rozstawienie straży. Istniała szansa, że od czasu kiedy dowodził królewską armią, nic się pod tym względem nie zmieniło. Z racji zbliżającej się bitwy straże mogły jednak zostać powojenne. Conan i Destandasi musieli dotrzeć niepostrzeżenie do wieży Callidiosa, a jedyna droga prowadziła przez mury. Od strony głównej bramy twierdzy rozległy się głośne okrzyki. Conan zauważył rozświetlający mgłę migoczący blask płomieni. Dochodziły go niewyraźne okrzyki skierowane do tych, którzy strzegli pałacu tyrana: „Żołnierze Zingary! Dlaczego służycie tyranowi, który zdradził swój lud?”, „Wasi bracia padają ofiarą piekielnych siepaczy despoty!”, „Nadchodzi armia oswobodzicieli! Nie mordujcie swoich braci, by przedłużyć panowanie tyrana!”, „Chodźcie do nas! Przyłączcie się do swoich braci, by obalić tyrana!”, „Śmierć tyranowi!”, „Śmierć Mordermiemu!” Krzyki żołnierzy pełniących straż przy bramie wkrótce zagłuszył zgiełk, który wybuchł na przyległym placu. Conan osądził, że migoczące światło musi pochodzić z podpalonego budynku. Garnizon twierdzy przygotowywał się do rozpędzenia demonstrantów. Oczy wszystkich zwrócone były na zamieszanie pod bramą. — Ruszamy! — syknął do Destandasi. Opuściwszy kryjówkę przebiegli przez otwartą przestrzeń, w cień pod tylnymi murami twierdzy. Gdyby teraz spojrzał w ich stronę jakiś wartownik, trudno byłoby mu cokolwiek dostrzec. Conan wysilił słuch, ale ze szczytu muru nie dotarł żaden odgłos. Cymmerianin odwinął opasujący go zwój jedwabnej liny. Była lekka, lecz niezwykle mocna, dla ułatwienia wspinaczki w równych odstępach zrobiono na niej węzły. Do jednego końca przywiązano małą kotwiczkę. Conan odstąpił i wyrzucił linkę w górę. Kotwiczka szczęknęła, uderzywszy o blankę. Mgła tłumiła dźwięki, przez co zamęt przy głównej bramie odbijał się od kamiennych murów ponurym echem. Cymmerianin pociągnął linę, czując jak kotwiczka szoruje o cegły i zaczepia się. Dla pewności pociągnął mocniej. Trzymała pewnie. — Jesteś gotowa? — zapytał Destandasi. — Idź pierwszy — szepnęła kapłanka. Zdjęli płaszcze dla większej swobody ruchów. Conan zrolował je i wepchnął sobie za pas z mieczem. Destandasi miała męski strój, mniej utrudniający wspinaczkę niż kobieca szata. W obcisłych czarnych spodniach i luźnej koszuli z czarnego jedwabiu, z upiętymi na karku włosami, mogła ujść za wysokiego chłopca. Barbarzyńca ruszył w górę, czujnie wypatrując wartowników. Błyskawicznie dotarł do szczytu muru, mimo że znajdował się on dobre pięćdziesiąt stóp nad powierzchnią placu. Nie było tu widać nikogo. Jak na razie manewr odwracający uwagę spełniał swoje zadanie. Przytrzymując linę, Conan przyjrzał się wspinaczce Destandasi. W swym czarnym stroju była prawie niewidzialna. Wchodziła szybko, pewnie chwytając się węzłów na śliskiej linie. Królewski pałac znajdował się na terenie otaczającej go twierdzy. Od wewnątrz do muru przylegały budynki koszar. Wieża, na którą musieli się wspiąć, wznosiła się za pałacem, w dolnej połowie przylegając do muru. Miała co najmniej sto stóp wysokości. Była to jedna z niewielu starych budowli, które przetrwały trzęsienie ziemi, co świadczyło o jej wytrzymałości. Wewnątrz otaczających Kordawę nowych murów obronnych dawna baszta straciła swoje znaczenie strategiczne. Teraz dla opuszczonej wieży znalazł zastosowanie Callidios. Posuwając się chyłkiem pod przedpiersiem, barbarzyńca i kapłanka nie spostrzeżeni dotarli na tyły pałacu. Wrzawa pod bramą zaczęła rozszerzać się na przyległe ulice. Wojsko zabrało się do rozpędzania demonstrantów. Czas dany Conanowi i Destandasi zbliżał się do końca. Od krawędzi muru do szczytu wieży wznosiła się jedna, gładka ściana, mająca ponad pięćdziesiąt stóp wysokości. Dopiero pod szczytem w kamiennej płaszczyźnie ciemniało kilka otworów strzelniczych dla balist. Destandasi zapewne mogłaby przecisnąć się przez jeden z nich, Conan nigdy. Musieli zatem dostać się na wierzchołek wieży. Conan rzucił kotwiczkę, pociągnął linę, po czym zaklął, gdy kotwiczka ześlizgnęła się i spadła ze szczękiem. Rzucił po raz drugi. Tym razem metalowe haki znalazły oparcie. Cymmerianin błyskawicznie wspiął się po jedwabnym sznurze. Stanąwszy na szczycie wieży, szybko rozejrzał się dokoła. Nic się nie poruszyło. Conan spodziewał się, że Callidios nie dopuszcza tu straży, ponieważ aby się dostać na dach, żołnierze musieliby przechodzić przez tajemną komnatę Stygijczyka. Zapewne więc czarownik zadowolił się rozstawieniem straży w dole, u podnóża wiodących tu schodów. Odwrócił się, by przytrzymać linę dla Destandasi. Gdy przyglądał się jej wspinaczce, jedynie instynkt ostrzegł go na czas przed niebezpieczeństwem. Otwór prowadzący w głąb wieży sprawiał wrażenie studni pełnej ciemności. Wychynął z niej właśnie jeden z Najwierniejszych Gwardzistów. Conan syknął ostrzegawczo i rzucił się w bok, by uniknąć ciosu. W miejsce gdzie stał przed chwilą, w przedpiersie uderzyło z przenikliwym zgrzytem obsydianowe ostrze, niemalże przecinając jedwabny sznur. Gdyby miecz był z żelaza czy jakiegokolwiek innego metalu, rozleciałby się na kawałki. Miast tego wyłupał w kamiennym murze głęboką szczerbę. Conan cofnął się, odruchowo dobywając miecza. Musiał odciągnąć tego stwora od liny, dopóki Destandasi nie zdąży się cofnąć na mur. Istota z żywego kamienia śmiało ruszyła w jego stronę. Dusza pogrzebanego w piekielnym ciele wojownika zapragnęła najwyraźniej zabawić się z Cymmerianinem w szermierczy rytuał, miast przyprzeć go do przedpiersia i z łatwością rozedrzeć kamiennymi rękami na strzępy. Destandasi przelazła przez przedpiersie. Na dole z pewnością nie było bezpiecznie, lecz tu czekała ją pewna śmierć. — Odejdź! — warknął Conan z przekleństwem. Twarz kapłanki zbielała upiornie na widok nierównej walki. Gwardzista obejrzał się, by przyjrzeć drugiemu intruzowi. Destandasi z przerażeniem szarpnęła się w tył. Jej dłoń strąciła kotwiczkę. Kapłanka chwyciła zsuwającą się linę, lecz ta wyślizgnęła się z jej palców i poleciała w mrok. Conan bardziej interesował kamiennego żołnierza niż bezbronna dziewczyna. Demon ponownie ruszył na Cymmerianina. Starając się sparować potworne uderzenie, barbarzyńca ledwo zdołał utrzymać miecz w dłoni. Poczuwszy za plecami blankę, przetoczył się w bok przed kolejnym ciosem. Destandasi krzyknęła przeraźliwie. Mógł to być okrzyk przerażenia, ale wydawało się, że są w nim sylaby i rytmiczna akcentacja. Conan rozpoznał w nim coś znajomego, ale nie był w stanie zidentyfikować języka, o ile to był język. Przemknął obok kamiennego wojownika na drugą stronę szczytu wieży. Najwierniejszy Gwardzista odwrócił się z zadziwiającą zwinnością. Uniósł miecz i ruszył przed siebie. Wtem z ciemności wyłoniły się błoniaste skrzydła i kłapnęły całą powierzchnią w twarz demona. Nietoperze. Nagle pojawiły się ich dziesiątki. Zaatakowały twarz kamiennego wojownika. Ich zęby i pazurki nie mogły nawet zadrasnąć Gwardzisty, ale ich skrzydła zasłoniły mu oczy, a szał, z jakim zaatakowały, zmusił stwora do cofnięcia się. Conan wykorzystał tę chwilę. Tak jak moment przedtem, obsydianowy demon stał znów plecami do kamiennej balustrady. Conan rzucił się naprzód i ze wszystkich sił pchnął okrytą czarnym pancerzem pierś. Stwór poleciał do tyłu. Utraciwszy równowagę, przetoczył się przez blankę i rozrzuciwszy ręce, runął w mglistą ciemność. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Za chwilę w dole rozległ się potężny łomot i chrzęst. Conan wyjrzał za przedpiersie, ale nie mógł nic dostrzec. — Upadek chyba nie zabił tego diabła — mruknął — ale miejmy nadzieję, że minie trochę czasu, zanim tu wróci. Na Croma! Straże musiały usłyszeć hałas! Niedługo zaczną się zastanawiać, w jaki sposób ten demon spadł z wieży. — Cymmerianin ruszył w stronę wiodących w dół stopni. — Te nietoperze — przystanął na moment. — Przyleciały na twoje wezwanie, prawda? — Nasze szczęście, że to zrobiły — odparła Destandasi. — Niewiele zwierząt pamięta. Spośród tych, które znajdowały się w zasięgu mojego krzyku, jedynie one pamiętały. — Wygląda na to, że mieliśmy rację — rzekł Conan. — Callidios nie ufa ludzkim strażom. Wolał postawić na warcie jednego ze swoich diabłów. — Modlę się, żeby nie było ich więcej. — Callidios pewnie myślał, że jeden wystarczy. Sądzę, że gdyby było ich więcej, zaatakowałyby wszystkie razem… Conan ostrożnie zajrzał w głąb wieży. Niespodziewanie zaklął i rzucił się do jej wnętrza. Mgnienie oka później był już w tajemnej komnacie Stygijczyka. Ostry słuch Cymmerianina wychwycił szuranie obutych stóp wchodzącego na górę człowieka. Barbarzyńca podbiegł do drzwi. Z pewnością były zamknięte, gdyż bez wątpienia czarownik nikomu nie powierzyłby klucza. Jeżeli więc się otworzą, to osobą, która stanie w progu, będzie Callidios i dokładnie w tej samej chwili zginie z ręki Cymmerianina. Miast tego rozległo się ostrożne pukanie. Powtórzyło się, po czym ściszony głos zapytał: — Panie? Jesteś tam? — gdy nikt nie odpowiedział, obcy spróbował odsunąć zasuwę. Była zablokowana. Kroki oddaliły się szybko. — Niedobrze — mruknął Conan. — Kiedy znajdą linę, natychmiast tu wrócą. Sprowadzą Callidiosa, a on nie będzie na tyle głupi, żeby dać się zaskoczyć. Oprócz zasuwy, drzwi można było zaprzeć od środka ciężką belką. Conan uczynił to, wspierając ją o żelazne okucia. Powinna dużo wytrzymać. W końcu była to baszta obronna. Cienie na schodach prowadzących na szczyt wieży stawały się coraz bledsze. Conan wyjrzał przez strzelnicę w murze i stwierdził, że zbliża się wschód. Santidio powinien już wyruszyć. Ku zagładzie, jeśli im dwojgu się nie powiedzie. — Dobrze, czego mamy szukać? — zapytał barbarzyńca. Rozejrzał się za olejną lampką, skrzesał ogień i zapalił knot. Podniósł wysoko światło i przyjrzał się pomieszczeniu, do którego dostali się z takim trudem. Widział w życiu więcej pracowni czarnoksięskich, niż tego pragnął, ale dzięki temu wiedział, czego się spodziewać. Wnętrze komnaty Callidiosa przeczyło jednak wszystkim jego wyobrażeniom. Po całym pomieszczeniu porozrzucane były w nieładzie, jaki zazwyczaj pozostawia po sobie bawiące się lalkami dziecko, ludzkie zwłoki zakonserwowane we wszelkich możliwych stadiach rozkładu. Na ławie pokryta strzępami porwanych zawojów prężyła się pożółkła mumia. Stojący opodal sarkofag wypełniało mnóstwo wyschniętych kości, niektóre już skamieniałe, inne pokrywały jeszcze strzępy czerwonego mięsa. Na półce stało kilka słojów z ludzkimi płodami, unoszącymi się w bezbarwnym płynie. Z haka na ścianie zwieszał się szkielet. Obok niego wisiało kilka okropieństw będących dziełem pustynnych wiatrów. Sterta zwęglonych kości leżała usypana na posadzkę. Koło niej spoczywało coś, co w pierwszej chwili wydało się Conanowi woskową lalką naturalnej wielkości. Dopiero przyjrzawszy się lepiej zobaczył, że jest inaczej. Barbarzyńca potrząsnął głową z niedowierzaniem. Powietrze było ciężkie od woni przypraw, pachnideł i olejków. Na posadzce widniał narysowany kredą pentagram. Pośród zwaliska ksiąg na niskim stoliku rozpościerały się mapy i zwoje papirusu. — Siedziba nekromanty. — Destandasi przerwała milczenie. — Ale gdzie jest Kalenius? — Na Croma! Toż to dzieło szaleńca! — Niewykluczone, że Callidios szuka zaginionych skarbów. Być może, stara się przeniknąć przyszłość. Myślę, że Stygijczyk nie skłamał twierdząc, że posunął się daleko na obranej przez siebie drodze. Znowu rozległy się głosy wchodzących na górę ludzi. Były to kroki wielu mężczyzn. W zamku obrócił się klucz odsuwając zasuwę. Conan czekał z gotowym mieczem. Drzwi naparły na belkę. Starano się je otworzyć zrazu ostrożnie, później na siłę. Conan uznał, że oprą się taranowi wystarczająco długo, by dać im czas na dokonanie tego, po co tu przybyli. — Otwórzcie drzwi i wyjdźcie — powiedział łagodnym tonem Callidios. — Jeżeli otworzycie natychmiast, nie stanie się wam krzywda. Szanuję ludzi zaradnych. Przyrzekam wam hełm pełen złotych monet i bezpieczny przejazd do granicy. — Stygijczyk najwyraźniej myślał, że warto najpierw spróbować małego oszustwa. Gdy Conan nie odpowiedział, Callidios przemówił inaczej: — Mówię wam, bardzo tego pożałujecie. Pewny, że drzwi wytrzymają, Conan odwrócił się, by pomóc Destandasi szukającej Kaleniusa. — Kalenius może być każdym z tych ścierw! — zaklął po chwili. — Ale musi być tutaj. Inaczej Callidios nie poświęciłby nam uwagi właśnie teraz, kiedy musi przygotować Najwierniejszą Gwardię na odparcie ataku. Zniecierpliwiony Cymmerianin zerwał jednym szarpnięciem wieko jakiejś trumny i wysypał na podłogę stertę ziemi. Kamienny sarkofag, do którego dobrał się potem, przez chwilę opierał się jego wysiłkom, po czym pokrywa ześlizgnęła się, ukazując sypką warstwę zbutwiałego pyłu. Następnie barbarzyńca zdarł wyschnięte zawoje z leżącej na ławie mumii i gniewnie wpatrzył się w jej pożółkłe oblicze. Na zewnątrz zrobiło się podejrzanie cicho. Słysząc odchodzących mężczyzn, Conan uznał, że idą po topory i taran. Przeszukując nekrotorium, co jakiś czas rzucał czujne spojrzenia na drzwi. W pewnej chwili posłyszał słabe szuranie, które nie powtórzyło się więcej. Właśnie zastanawiał się, co je wywołało, gdy zabrzmiał potężny, dźwięczny głos, jakiego nigdy nie spodziewałby się po chudym Stygijczyku: — Kaleniusie, wstań! Spełnij rozkazy swojego pana! Conan odwrócił się na pięcie. Od strony skrzyni z kośćmi rozległ się niespodziewany grzechot. Przy akompaniamencie klekotu osypujących się szczątków, z sarkofagu wyszedł nagi starzec. Gdyby nie nienaturalna sztywność jego ciała, mógłby sprawiać wrażenie, jakby właśnie wstał z łóżka. Król Kalenius, nietknięty przez czas, jaki upłynął od jego śmierci, przypatrzył się im wzrokiem, w którym płonęła nędzna imitacja życia. — Kaleniusie! — rozkazał nekromanta. — Domagam się, aby dwaj gwardziści, którzy bronią dostępu do mojej wieży, wyłamali te drzwi i zabili znajdujących się wewnątrz intruzów. Martwy król nie wyrzekł ani słowa, ale do Conana doszedł dudniący odgłos kroków ciężkich stóp, szybko posuwających się w górę po kamiennych stopniach. — Szybciej, Destandasi! — powiedział ponuro Conan. Kapłanka wpatrywała się w nieboszczyka, stojąc plecami do Conana. — Patrz na drzwi! — poleciła barbarzyńcy. — Jeżeli ci życie miłe, nie patrz na to, co robię! Tylko niewielu dopuszczono do tajemnic Dżebbała Saga. Dla innych nawet spoglądanie na sekretne znaki mocy jest niebezpieczne. Conan odwrócił głowę. Robiąc to, kątem oka dostrzegł, jak Destandasi poczyna kreślić dłonią znak w powietrzu. Tam, gdzie przesunęły się jej palce, zawisł błękitny płomień. Conan zmusił się do odwrócenia wzroku, kapłanka zapomnianego boga zaczęła śpiewać w nieznanym języku, budzącym w barbarzyńcy nieokreślone wspomnienia. Drzwi zadrżały od potężnego ciosu. Conan schylił swój bezużyteczny miecz i czekał. Masywnymi żelaznymi okuciami wstrząsnął kolejny cios. Deski ze skrzypem wybrzuszyły się do wewnątrz. — Za… dużo… mocy… — wyrzekła powoli Destandasi. — Muszę… spróbować… jeszcze… raz… Potworna siła uderzeń sprawiła, że spod kamieni otaczających futrynę posypał się szary pył. Drzwi zaczęły ustępować. Conan zobaczył, jak w jednym miejscu pojawiła się szczelina. Do środka strzeliły drzazgi. Rozległ się odgłos rozdzieranej stali, po czym kamienna pięść przebiła się z hukiem przez grube deski. Czarne palce zaczepiły się o brzeg otworu i wydarły wielki kawał drewna. Kolejna pięść przebiła się w innym miejscu. Kamienne szpony rozdarły drzwi na pół. Na oczach Cymmerianina przeszkoda przestała istnieć. Conan, by zyskać jeszcze choć parę chwil, naparł na stojący opodal sarkofag i z wysiłkiem zastawił nim zrujnowane drzwi. Za plecami barbarzyńcy rozległo się drżące westchnienie i głuchy odgłos ciała walącego się na posadzkę. Destandasi jęknęła. Potem zapadła cisza. Kamienne ramię wepchnięte do komnaty zwisło bezwładnie, po czym zaczęło się wyginać w dół. Conan spodziewał się ponowienia ataku, ale ręka zwiotczała zupełnie. Kamienne ciało pokryła sieć pęknięć. Osypujący się kamień odsłonił zbutwiałe kości, które krusząc się na kawałki spadły na posadzkę i zamieniły w pył. Conan poczuł, że dławi go upiorna woń rozkładu. Oderwawszy oczy od drzwi, odwrócił się i otworzył szeroko usta. Tam, gdzie upadł król Kalenius, spomiędzy rozpadających się błyskawicznie szczątków wypełzła skłębiona masa robactwa. Conan chwycił półprzytomną Destandasi i wyprowadził ją na owiewany ożywczym wiatrem wierzchołek wieży. W blasku świtu widać było, że na rozciągających się w dole murach zapanował istny obłęd. Tam, gdzie byli rozstawieni Najwierniejsi Gwardziści, kałuże czarnej miazgi wrzały w szaleństwie hamowanego od tysiącleci rozkładu. Bełkoczący żołnierze biegali w tę i z powrotem, podczas gdy ich niezwyciężeni sprzymierzeńcy zamieniali się w sterty ohydztwa. Wkrótce ogarnięci bezmyślnym strachem strażnicy zaczęli uciekać z pałacowej twierdzy. Sytuacja na murach Kordawy, na których rozstawiono większość, Najwierniejszej Gwardii, była dokładnym powtórzeniem tego, co działo się w okolicach pałacu. Tajemnicza zagłada, która spotkała kamiennych wojowników, wywołała panikę wśród żywych obrońców Kordawy. Większość tych ludzi spodziewała się, iż tego dnia z bezpiecznych lóż na szczytach murów będą oglądać masakrę atakujących. Conan patrzył z wieży, jak jego armia maszeruje na wyznaczone pozycje. Zwiadowcy gnali co koń wyskoczy do swoich dowódców, niosąc wieść, że czarnoksięska armia Mordermiego została unicestwiona. Santidio nie będzie teraz zwlekać z atakiem i było mało prawdopodobne, że napotka jakikolwiek opór. Zniszczenie Najwierniejszej Gwardii w chwili rozpoczęcia ataku powstańcy odebrali jako znak bogów, iż nadszedł kres rządów Mordermiego. Szuranie stóp za plecami Conana sprawiło, że Cymmerianin odwrócił się szybko. We wpatrujących się w barbarzyńcę oczach Callidiosa czaiła się nienawiść i szaleństwo. Usta Stygijczyka dygotały, przypominając oszalałe węże. — Więc to ty, Cymmerianinie — powiedział, nieskładnie wyrzucając z siebie sylaby. — Pionek wrócił do gry. Miało być inaczej, rozumiesz? Właśnie mnie zabiłeś. Mordermi potrzebował mnie tylko dlatego, że miałem Najwierniejszą Gwardię. Teraz, gdy jej zabrakło, zabije mnie. — Oszczędzę Mordermiemu tego kłopotu — warknął Conan, unosząc miecz. Przepełnione szaleństwem oczy Callidiosa zabłysły. Położył dłoń na rękojeści swojego rapiera. Conan dał mu czas na wydobycie ostrza. Był gotów zarąbać Stygijczyka jak wściekłego psa, ale wolał, by czarnoksiężnik stawił mu czoło jak mężczyzna. Rapier czarnoksiężnika wyprysnął z pochwy. Ostrze było o wiele za długie. Callidios zaatakował. Jego broń skoczyła ku gardłu Conana. Klinga nie była ze stali, był to żywy wąż. Ku ciału barbarzyńcy pomknęły ociekające jadem kły. Conan uskoczył, poderwawszy własną broń na czas, by odciąć gadowi głowę. Gdy poleciała na bok, Callidios zaśmiał się tylko. Machnąwszy ostrzem–wężem za siebie, wyrzucił je naprzód. Ku Cymmerianinowi poleciał znów cały gad. Conan ciął w niesamowitą broń i ponownie przepołowił wijące się ciało. — Trzymaj gardę, barbarzyńco! — zawołał piskliwie Callidios. — Jak długo uda ci się tak machać? Po każdym twoim ciosie głowa wraca na swoje miejsce, a jej kły niosą śmierć. Tańcz, tańcz dla mnie! Conan zdał sobie sprawę, że długo tak nie pociągnie. Wąż raz jeszcze został rzucony ku niemu, podczas gdy czarnoksiężnik pozostawał poza zasięgiem barbarzyńcy. Conan przeciął gada w momencie, gdy zakrzywione kły prawie dotknęły jego piersi. Conan zerkając, czy nie został ukąszony, dostrzegł zatknięty za pas zwój z płaszczy. Wolną dłonią wyrwał go stamtąd. Gdy Callidios zaatakował, rzucił je przed siebie. Czarny jedwab rozpostarł się z szelestem i uwięził w swych fałdach nadlatującego węża. Gdy niesamowita broń zaplątała się w jedwab, Callidios zawył. W tym momencie Conan zadał płynny cios z góry na dół i nekromanta podążył drogą, z której zawracał swoich niewolników. Uwięziony pod płaszczami gad czynił wszystko, żeby się wyswobodzić. Conan przycisnął go obcasem. Deptał jeszcze długo po tym, jak ustały wszelkie poruszenia. Destandasi stopniowo dochodziła do siebie. Powoli podniosła się i przyjrzała ciału Stygijczyka. — Zatem to już koniec — szepnęła z trudem. Pod jej oczami kryły się głębokie cienie. — Został jeszcze Mordermi — przypomniał Conan. Wiedział, że Mordermi jest skończony. Wkroczenie Santidia do Kordawy przypominało bardziej powitanie bohatera niż szturm. Pytanie, czy bronić stolicy przed buntownikami, straciło sens. Miasto należało do nich. Niewielu żołnierzy Mordermiego stawiało jakikolwiek opór. Niektórzy zbiegli, innym udało się poddać, tłum zaś zmasakrował resztę. Conan odwrócił się z niesmakiem od przedpiersia. Widział już wcześniej podobne przedstawienia. Teraz nie podobało mu się to ani odrobinę bardziej. — Został jeszcze Mordermi — powtórzył. Zeszli na dół. Za rozwalonymi drzwiami Conan dostrzegł ciemną łatę burego pyłu oraz kilka okruchów przerdzewiałego metalu, który rozsypał się, gdy nań nastąpił. Większość żołnierzy porzuciła już stanowiska. Ci nieliczni, którzy zostali, zajmowali się i plądrowaniem. Pomruk tłumu był coraz bliższy, a brama twierdzy stała otworem. Nikt nie przeszkodził Conanowi i Destandasi w drodze do pałacu. Najwierniejsza Gwardia zawiodła pozostawiając żołnierzy Mordermiego na łaskę tłumu. Strażnicy doskonale wiedzieli, na jaką łaskę mogą liczyć, więc porzucili króla i uciekli. Conan znał drogę do osobistych komnat Mordermiego. Otworzył drzwi kopniakiem i wszedł do środka. Mordermi napychał właśnie kiesę klejnotami z wielkiej szkatuły, wyraźnie zatroskany, że będzie musiał zostawić tu większość bogactw. Król Zingary ubrany był w brudne robotnicze łachmany i połatany płaszcz. Puder nadał jego włosom barwę szarej pleśni. Spowijający twarz skrwawiony bandaż dawał mu dużą szansę, by z powodzeniem wtopić się w tłum. — Powinieneś był uciec z resztą swoich szczurów — rzekł Conan. — A może szczurzy kapitan idzie na dno razem ze swoim okrętem? Mordermi natychmiast odzyskał spokój. — Cóż, Conanie, już tu dotarłeś? Myślałem, że wdzięczny lud trochę dłużej zatrzyma twój triumfalny pochód. — Ten lud gotuje się właśnie do nowej koronacji. Pamiętasz ostatnią? Oczywiście, najpierw odbędzie się uroczystość twojej abdykacji. Mordermi odgarnął na bok zasłaniające twarz bandaże. — Właśnie dlatego cieszę się, że zjawiłeś się tutaj, by przyjąć moją kapitulację, Conanie. Wiem, że mogę liczyć, iż potraktujesz mnie sprawiedliwie. Jesteś przecież człowiekiem honoru, czy nie? — Dlaczego sądzisz, że w ogóle możesz liczyć na sprawiedliwe traktowanie, Mordermi? Nie ma dość sznura, aby powiesić cię za twoje zbrodnie. — I to słyszę z ust złoczyńcy, którego uratowałem spod szubienicy? — w tonie Mordermiego zabrzmiała ironia. — Myślałem, Conanie, że po tobie mogę spodziewać się większej wdzięczności. Było nie było, obydwaj popełniliśmy dość nieprawości, by powieszono nas razem obok siebie. — Nigdy nie zdradziłem przyjaciela! — warknął Conan. — Na Mitrę, gdybym tylko zdołał naprawić wszystkie omyłki, wypływające z moich mylnych sądów! Masz rację, Conanie. Powinienem był pozwolić ci zabić Callidiosa tej nocy, kiedy do nas przyszedł. Stygijczyk zatruł mój umysł swoimi knowaniami i kłamstwami. Teraz wiem, że miał władzę nad moimi myślami, dzięki jakiemuś zaklęciu czy narkotykowi… — Jedynym narkotykiem, który zatruł twój umysł, była żądza władzy. Wykorzystywałeś Callidiosa tak jak nas wszystkich. Im więcej władzy trafiało ci do rąk, tym więcej jej chciałeś zagarnąć, a kiedy miałeś ją już całą, wciąż jeszcze wyciągałeś ręce. Lubiłem cię, Mordermi. Chciałbym wierzyć, że byłeś wart przyjaźni, zanim zatruła cię władza. Ale chyba byłeś zatruty przez cały czas. Czekałeś tylko na właściwy moment, by wykorzystać swoich przyjaciół. Bez skrupułów wbiłeś im nóż w plecy, kiedy przestali być dla ciebie użyteczni. — Ależ ci idzie przemowa, Conanie — powiedział z podziwem Mordermi. — Zatem Santidio miał rację: jesteś altruistą. Dobrze, wezwij swoich ludzi, niech mnie aresztują. Będę błagać lud o wybaczenie. — Jakich ludzi? — zapytał szyderczo Conan. — W pałacu nie ma nikogo poza nami. Santidio wkracza właśnie do Kordawy. Destandasi i ja wspięliśmy się przed świtem na mury, żeby złamać władzę Callidiosa nad Najwierniejszą Gwardią. Destandasi pomogła nam dlatego, że postąpiliście tak nieludzko z Sandokazi. Na Croma, czy ona ufała ci jeszcze wtedy, gdy na jej gardle zaciskała się pętla? Czy wiesz, Mordermi, że zanim otworzyła naszą celę, zmusiła nas obu, byśmy przysięgli, że cię nie zabijemy? Conan w gniewie powiedział za wiele. Zobaczył, że wyraz twarzy Mordermiego ulega nagłej zmianie. Król sięgał po coś ukrytego pod rzeźbionym biurkiem. Działając bez zastanowienia, Conan wrzasnął i rzucił się ku niemu. Posadzka rozstąpiła się dokładnie w chwili, gdy barbarzyńca skoczył w górę. Wciąż jeszcze oszołomiona po egzorcyzmach, Destandasi nie zdołała zareagować w porę na wołanie Conana. Jej krzyk umilkł raptownie, gdy znikła w zapadni. Jednym skokiem Conan wylądował na biurku, rozrzucając klejnoty po całej sali. Zręczny jak zawsze Mordermi umknął w bok, unikając spadającego nań Conana. Jak akrobata wyprostował się, gdy Cymmerianin zeskoczył z blatu. — Widzę, że wymieniłeś pałasz na miecz, barbarzyńco — uśmiechnął się Mordermi. — Chcesz zatem jeszcze jednej lekcji szermierki? W przypływie wściekłości Conan rzucił się na przeciwnika, omal nie nadziewając się na wystawione ku niemu ostrze. Ledwie sparował cios lżejszego rapiera, ciął w wyciągnięte ramię króla. Mordermi cofnął się ze śmiechem. Gniew Conana był zbyt wielki, by barbarzyńca miał chęć bawić się w szermiercze subtelności. Mordermi czuł to i podjudzał go wierząc, że Cymmerianin lada chwila straci głowę i rzuci się na niego ogarnięty bezrozumnym szałem. Wtedy Mordermi swobodnie przebiłby go rapierem. Conan napierał nieustępliwie. Żadne z ostrzy nie mogło dosięgnąć celu. Cymmerianin obracał mieczem zbyt szybko, by Mordermi odważył się odsłonić gardę w kontrze, jak postąpiłby, mając do czynienia z każdy innym szermierzem o budowie i temperamencie Cymmerianina. Zbyt często widział Conana w akcji, by popełnić ten błąd. Czekał zatem na odpowiednią chwilę, by zadać decydujący cios. Szybami w oknach wstrząsnął zgiełk tłumu na pałacowym dziedzińcu. Mordermi pojął, że to on, nie Conan przegrywa walkę z czasem. Musiał szybko pozbyć się rozszalałego Cymmerianina, w przeciwnym razie przepadnie nadzieja ucieczki. Król dostrzegł swoją szansę, gdy Conan zadał jedno ze swoich potężnych cięć. Kiedy cięższe ostrze opadło w dół, rapier Mordermiego przemknął nad gardą przeciwnika. Wąska klinga miała przeszyć serce Cymmerianina, lecz ten uchylił się w ostatniej chwili i ostrze ugrzęzło w masywnych mięśniach pod pachą barbarzyńcy. Conan mruknął coś i chwycił Mordermiego za nadgarstek. Pociągnąwszy brutalnie, złamał rapier. Mordermi szarpnął się w tył, ale Cymmerianin trzymał jego rękę jak w kleszczach. Prawe ramię Conana wzięło zamach, ale miast ostrza, w twarz Mordermiego ugodziła rękojeść miecza. Półprzytomny Mordermi został ciśnięty na posadzkę. Stojący nad nim Conan uśmiechając się pogardliwie wyciągnął z mięśnia złamane ostrze rapiera i rzucił je w kąt. — To tyle, jeżeli chodzi o salonowe zabawy — mruknął. — Wykończyłbym cię nawet z dwudziestoma takimi szpileczkami w grzbiecie! Twarz Mordermiego stanowiła krwawą miazgę. Załamał się. — Przysięgałeś, że mnie nie zabijesz! — wyjęczał. Widok barbarzyńcy broczącego krwią z rany pod pachą, w którego oczach lśnił morderczy gniew, nie napawał otuchą. — Nie zabiję cię — warknął Conan. — Gdybym nie miał zamiaru dotrzymać słowa, nie walczyłbym tylko po to, by pozbawić cię broni. Jestem człowiekiem honoru, Mordermi, sam to powiedziałeś. Ryk tłumu rozległ się w pałacowych korytarzach. Cymmerianin usłyszał brzęk tłuczonego szkła i łoskot wyważanych gdzieś drzwi. Motłoch znów wdzierał się do pałacu. Barbarzyńca otworzył na oścież okna komnaty Mordermiego. Dziesięć stóp niżej wpatrzyły się w niego setki rozwścieczonych twarzy. Do środka posypały się kamienie. Motłoch był jak zwykle w krwiożerczym nastroju. Chciano zemsty. Conan dźwignął Mordermiego na nogi i powlókł do okna. Tłum dostrzegł ruch i naparł do przodu. — Conanie, co robisz! Obiecałeś, że mnie nie zabijesz! — Nie mam zamiaru cię zabić! — zawołał głośno Conan. — Powiedziałeś, że będziesz błagać lud o wybaczenie. Nie będę ci w tym przeszkadzać. Oto twój lud! Wyrzucił oszalałego ze strachu króla w ręce wyczekującego na dole tłumu. Krzyki, które trwały jeszcze przez chwilę, upewniły Conana, że upadek z tak niewielkiej wysokości nie zabił Mordermiego. Do czasu gdy Santidio dotarł do pałacu, motłoch wyniósł zeń wszystko oprócz ścian i kolumn. Potem Cymmerianin zszedł do zapadni Mordermiego i wydobył leżące na jej dnie, wbite na ostrza ciało. Swoje ramię owinął bandażem, Destandasi zaś przykrył płaszczem. Nie zważał na to, co mówił Santidio. — …lud będzie pamiętać ją jako bohaterkę zasłużoną dla sprawy wolności — kończył Esanti. — Cała Kordawa już wie, jak udało się wam obojgu ocalić nasz kraj przed Najwierniejszą Gwardią i jak uwolniliście Zingarę od tyranii Mordermiego. Gestem wskazał otwarte okno. Miast gniewnych okrzyków, z dołu dobiegły teraz głosy układające się w jedno gromkie wołanie: „Conan! Conan! Conan!” — Jesteś bohaterem, Conanie — zwrócił się do niego Santidio. — Powiedz, że przyjmiesz koronę Zingary, a lud natychmiast obwoła cię królem. W biurku Mordermiego, którego nie splądrowano ze względu na obecność Cymmerianina, znaleziono koronę. Santidio wyciągnął ją w stronę Conana. — Na Croma, Santidio! Zabierz to natychmiast sprzed moich oczu! — Wiem, jak musisz się czuć, Conanie — powiedział Santidio. — Obydwaj straciliśmy przyjaciół, a ja straciłem obie siostry i zostałem sam. Zastanów się jednak, Zingara musi mieć króla! Lud kocha cię, jesteś największym bohaterem stulecia. Przyjmij tę koronę. — Santidio — rzekł Conan ponuro — wezmę rano łódź i zabiorę ciało Destandasi do jej sanktuarium. — Zmienisz zdanie. — Nie zmienię. Santidio nie wypuszczał korony z rąk, namyślając się. Przemarsz przez Kordawę na czele armii był czymś wspaniałym, co łagodziło ból i smutek. A niektóre z głosów słyszalnych przez pałacowe okna skandowały uparcie: „Santidio! Santidio!” Conan zwrócił na niego spojrzenie. Santidio zarumienił się. — Jeżeli nie zmienisz zdania, ja przyjmę koronę z rąk ludu. Zingara musi mieć króla, trzeba ułożyć nową konstytucję… — Nie zmienię zdania — powtórzył Conan. — Nie zmienię go, dopóki nie dowiem się, czy to człowiek posiada władzę, czy władza człowieka!?