Rydzewska Jaga - Bądzioły

Szczegóły
Tytuł Rydzewska Jaga - Bądzioły
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Rydzewska Jaga - Bądzioły PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Rydzewska Jaga - Bądzioły pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rydzewska Jaga - Bądzioły Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Rydzewska Jaga - Bądzioły Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

JAGA RYDZEWSKA Bądzioły I tropiła go garstka przy użyciu naparstka, szczując stwora widelcem lub pechem, strasząc życia utratą albo dóbr konfiskatą, wabiąc mydłem i wdzięcznym uśmiechem. Lewis Carroll - "Łowy na Snarka. Męczarnia w Ośmiu Konwulsjach" (przekład Stanisława Barańczaka) 1. Gmach sądów w naszym mieście był odnawiany w latach pięćdziesiątych. Dobrze, że Temida ma opaskę na oczach. Nie musi patrzeć, jak jej przybytek niszczeje, podczas gdy obok rosną nowe świątynie zwycięskiej Mamony. Lśniące w stali i szkle, pełne komputerów i faksów oraz kapłanów w drogich garniturach. W sądach komputer możemy oglądać tylko na obrazku. To samo, w zasadzie, dotyczy garniturów. Życie toczy się tu monotonnym, urzędowym rytmem, z rzadka zakłócanym przez alarm bombowy czy kolejny proces stulecia - ale nawet to stało się rutyną. W salach i korytarzach panuje wyblakłe socrealistyczne dostojeństwo. Zimą gmach jest niedogrzany, latem jaskrawe światło wydobywa detale wyślizganych schodów, spłowiałych chodników, odpadającego tynku i nagich okien o brązowych ramach. Każdy, kto odbywa aplikację, terminując w dowolnym zawodzie prawniczym, musi spędzić tu kawałek życia. Aplikant wiedzie żywot wędrowny, koczując po wydziałach sądu, traktowany jak piąte koło u wozu, to znów jak biały niewolnik. Wiem coś o tym. Sama jestem aplikantką. Najgorzej wspominam rejonowy sąd cywilny. Można tam oszaleć, protokołując na niekończących się pozwach o zapłatę. Powód i pozwany wykłócają się zażarcie o każdy drobiazg, protokolant dostaje skurczu dłoni, a w gardle wzbiera mu niemy skowyt. Toteż gdy opuściłam wydział cywilny, miałam ochotę skakać z radości. W wydziale karnym już na wstępie spotkała mnie miła niespodzianka: mój sędzia- patron, wyznaczony na ten miesiąc, okazał się kolegą ze studiów. Jego imię umknęło mi z pamięci, kojarzyłam tylko twarz, poczciwą i pyzatą, z zadartym nosem i ciemnoblond włosami obciętymi na jeża. Nie zmienił się. Nadal przypomina okrągłego, dziwnie rozbrajającego, przyjemnego prosiaczka. On również mnie poznał. Wyglądał nawet, jakby się ucieszył. Wstał zza stołu, odtrącając przy tym górę papierów. - Cześć, co za spotkanie! Kopę lat. - Ze dwa, trzy - powiedziałam. Musiał sam dopiero co skończyć aplikację. - Masz takie dziwne imię... - Leo. - To od Leonii? - Od Leokadii - przyznałam z westchnieniem. - A ty...? - Mikołaj. Weszła sekretarka z protokołami. Akta, zawalające stół, przygotowano na dzisiejszą sesję. Większość spraw była obiecująco cienka, z wyjątkiem dwóch opasłych tomów rozboju z dziesiątej trzydzieści. Kiedy odruchowo zgarnęłam cały stos, wytresowana, że aplikant ma dreptać za patronem w charakterze tragarza, wszystko razem z protokołami sięgnęło mi pod brodę. Mikołaj spojrzał na mnie i chyba odezwał się w nim głos sumienia. - No nie - mruknął. Odebrał mi rozbój i parę chudszych akt, biorąc je pod majestatyczną sędziowską pachę. W najlepszej komitywie poszliśmy na salę rozpraw. Dochodziła dziewiąta. 2. Sala rozpraw mierzyła z dziesięć metrów kwadratowych. Kiedyś odbywały się tu tylko narady, lecz na froncie toczącej się w sądach desperackiej walki o pokoje pomieszczenie zaadaptowano na potrzeby prowadzenia postępowań. Najbardziej rzucało się w oczy wielkie okno o brązowych ramach. Wychodziło na ślepą, odrapaną ścianę przedwojennej kamienicy; wyżej jaśniał blady skrawek nieba. Nieopodal stał - z tylną nogą dyskretnie podpartą gazetą - stół sędziowski, okryty zielonym suknem, za nim zaś trzy fotele, które z pewnością wyglądały imponująco dwadzieścia lat temu. Do dyspozycji prokuratora i oskarżonego oddano po małym stoliku i niepozornym krzesełku. Wszystko to upchnięto tak blisko siebie, że gdyby sędziowie, prokurator i oskarżony odrobinę wychylili się z miejsc, mogliby złapać się za ręce i utworzyć łańcuch ludzi dobrej woli bądź kółko graniaste. Za stołem czekali ławnicy - starsi panowie dwaj, jeden wysoki i chudy, drugi z brzuszkiem i w okularach. Prokuratorem była dziś szczupła, wielkooka dziewczyna. Mikołaj mruknął do niej "Cześć, Natalia". Zaczynał się kolejny dzień pracy. Wszyscy bez entuzjazmu sięgnęli po służbową odzież. - Co to się, panie, porobiło - wydziwiał chudy ławnik, machając rękawami, jak wielki gawron rozpościerający skrzydła. - Do czego to dochodzi! Żeby człowiek nie mógł bez zgody urzędnika zrobić nadbudówki na własnym domu, za własne pieniądze! - Tak mówi ustawa - zauważyła Natalia. - Ustawa, ustawa! A kto je wymyśla! - rozindyczył się starszy pan. - Żeby już tarasu nie można było wybudować?! - Panie Włodzimierzu, jest nawet gorzej - włączył się Mikołaj, z brzękiem wkładając na togę łańcuch z orłem. - Prawo budowlane zakazuje pod groźbą kary wznoszenia jakichkolwiek obiektów na własnej posesji. Tablic reklamowych, na przykład. Albo huśtawki dla dziecka. - Karmnika dla ptaków też? - spytał złośliwie ławnik w okularach. Mikołaj podrapał się po głowie. - No, karmnik to byśmy umorzyli ze znikomej szkodliwości, prawda, pani prokurator? - Ja bym umorzyła nawet ten taras - wyznała smętnie Natalia. - Gdyby tylko na tarasie się skończyło. Zerknęłam na wokandę. Mówili o pierwszej sprawie, z dziewiątej zero zero. Niejaki Marcin Hawranek oskarżony o samowolę budowlaną i napaść na funkcjonariusza publicznego. - To człowiek z temperamentem - wyjaśnił Mikołaj ławnikom. - Nie dość, że zbudował taras na dachu domu, nie zawracając sobie głowy pozwoleniami, to jeszcze pogonił z posesji inspektora z Urzędu Gminy. I, niestety, przy okazji złamał mu nos. - Machając miotłą i wołając: "Ty pachołku czerwonych!" - pogodnie uzupełniła Natalia. Chudy ławnik znów się najeżył. - Na czerwonych narzeka, panie! Tak mu źle było za komuny, że dom sobie pobudował! - Ciekawe, na czyim ukradzionym gruncie - zauważył drugi ławnik. Siedząc już po obu stronach Mikołaja, dwaj emeryci wychylili się zza jego przysadzistej sylwetki i łypnęli ku sobie wilkiem. Na korytarzu czekał tylko niziutki facecik lat około czterdziestu. Od frontu łysiał, co nie przeszkodziło mu wiązać świńskoblond włosów w zawadiacki kucyk, opadający między łopatki. W oliwkowych dżinsach i zielonym swetrze przypominał wyrośnięty kabaczek z przywiędłym żółtym listkiem. - Jestem! - zawarczał bojowo, nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Wdarł się do sali z impetem i stanął przed stołem sędziowskim z nogami rozsuniętymi jak Rambo i rękami w kieszeniach. Mikołaj podniósł roztargniony wzrok znad akt. - Pan się nazywa? - Hawranek! - Stawił się oskarżony. Imię i nazwisko? - Mówiłem przecie, Hawranek jestem! Sprawdzanie danych personalnych trwało kilka minut. Z nachmurzoną miną, tonem łaski, facecik wypluwał z siebie krótkie odpowiedzi, dając odczuć, że sąd powinien być mu wdzięczny, iż w ogóle raczył przyjść. Miał rację. Policji sprowadzenie go mogłoby zająć kilka miesięcy. Natalia odczytała akt oskarżenia. Facecik słuchał, niecierpliwie przytupując nogą. - Czy oskarżony zrozumiał zarzuty? - spytał Mikołaj. - Jaki ja oskarżony! Ja tu jestem niewinną ofiarą! Chudy ławnik ponuro pokiwał głową, zgadzając się z nim w zupełności. Mikołaj skrzywił się. Otworzył akta, zerknął na zdjęcia rzeczonej samowoli budowlanej. - Więc nie zbudował oskarżony tarasu na swym domu bez pozwolenia właściwych organów? - Nie! Zapadła chwila ciszy. - Niech oskarżony tu pozwoli. Co, zdaniem oskarżonego, widnieje na tych fotografiach? - No przecież widać, że to nie taras! To lądowisko. - Lądowisko? - A tak. Dla naszych kosmicznych braci z Kasjopei. 3. Cisza, która zapadła na sali, zdawała się głęboka i bezkresna. Ustało nawet jękliwe łomotanie pobliskiej windy. Wszyscy zgodnie wybałuszyliśmy oczy na Hawranka. Mikołaj ocknął się pierwszy, postukał długopisem w stół. - Oskarżony rozumie, mam nadzieję, że sala sądowa nie jest miejscem do żartów? - Jakich tam żartów? - nadął się Hawranek. - Mam pewną, sprawdzoną wiadomość, że na dachu mojego domu wyląduje wkrótce statek kosmiczny! - UFO? - Dziennikarze tak to nazywają - odparł z politowaniem. Ławnicy wpatrywali się w niego z jawną fascynacją. Mikołaj wymienił krótkie spojrzenie z wielkooką Natalią. Oboje zachowali kamienne twarze. Na pewno już niejeden raz mieli do czynienia z wariatem, bo wariaci i pieniacze przelewają się watahami przez wymiar sprawiedliwości. Co prawda, rzadko się zdarza, by ktoś popełnił przestępstwo na rzecz kasjopejańskich braci w rozumie. - A w jaki sposób dowiedział się pan o planowanym lądowaniu UFO? - zagadnął Mikołaj grzecznie. - Powiedział mi o tym mój duch-przewodnik. - Ładna historia! - wyrwało się ławnikowi w okularach. - Bardzo, hm, interesujące - chrząknął Mikołaj. - Od dawna konwersuje pan z duchami? - Już wiele lat jestem skonwersowany - wyznał Hawranek. - Pamiętam, że jako dziecko widywałem istoty, które przychodziły i rozmawiały ze mną w nocy. Trzy lata temu zapisałem się na kurs wyższej świadomości. Wtedy pierwszy raz on się do mnie odezwał. Ismelin Me Xase. - Co? - Tak się nazywał za ziemskiego życia. Ismelin Me Xase. Był potężnym szamanem z plemienia Navaho, a umarł tysiąc lat temu. Zna tajemnice wszystkich wymiarów, przepowiedział mi masę rzeczy, które się sprawdziły. A rok temu przekazał wiadomość, że właśnie ja zostałem wybrany, by nawiązać Pierwszy Kontakt z naszymi braćmi z gwiazdy Kasjopeja! - Ale przecież Kasjopeja to... - Mikołaj urwał. Nigdy, przenigdy nie dyskutuje się z wariatem, a już zwłaszcza z wariatem-cholerykiem. - Kiedy ma nastąpić to lądowanie? - W piątek o siedemnastej - oznajmił Hawranek z namaszczeniem. - W jaki piątek? - Już ten. Ten, co teraz będzie. Mój duch-przewodnik podał mi dokładną datę, żebym mógł na czas wybudować lądowisko. Sam pan teraz rozumiesz, że nie jestem żadnym przestępcą. Działam dla dobra ludzkości! - A co oskarżony chce powiedzieć o napaści na inspektora z nadzoru budowlanego? - Jakiej napaści! - parsknął Hawranek. - Ja tylko kazałem mu się wynosić. Mam takie prawo, nie? To moja posesja. A że pomachałem mu przed nosem miotłą? To po co deptał mi po grządkach? - Czy oskarżony poinformował go o, hm, epokowym znaczeniu tego obiektu budowlanego? - Co będę wyjaśniać byle urzędasowi. A może to pachołek czerwonych. Chudy ławnik sapnął z irytacją. Mikołajowi powieka nie drgnęła. - Czy oskarżony uważa, że lewica nie dopuściłaby do lądowania kosmitów? Hawranek nagle się zaperzył. - Co wy mi wkładacie w usta? Chcecie mnie wrobić w cholerną politykę? Wszyscy wiedzą, że czerwoni to ci z Zety Reticuli! Płacą pismakom, żeby nazywali ich szarymi, bo skórę mają szarą, ale naprawdę to oni są czerwoni. Wysysają krew ze zwierząt. Szczęki opadły nam równo. Nie mam pojęcia, co pomyśleli inni. Jeśli o mnie chodzi, to po pierwszym wstrząsie poczułam dla Hawranka rodzaj sympatii. Cenię ludzi, którzy potrafią wznieść się poza doraźne podziały polityczne, a ten zacietrzewiony facecik doprowadził, migrację wewnętrzną do ideału. Jego duch bujał swobodnie daleko poza horyzontem zdarzeń. Mikołaj zaczerpnął tchu jak człowiek rzucający się na głęboką wodę. Natalia spoglądała ze współczuciem. Nie miał wyjścia; musiał to zrobić. - Sąd postanowił: przerwać rozprawę. Powołać dwóch biegłych lekarzy psychiatrów... Hawranek wyskoczyć zza stolika jak nożem dźgnięty. - Ja wariat?! Ja?! Wariata chcecie ze mnie robić?! Zamknąć mnie z psycholami? Jak pan mi nie wierzysz, to jesteś pan dureń, a nie sędzia! Mikołaj zmarszczył brwi i otworzył usta, zapewne po to, by ukarać Hawranka grzywną za obrazę sądu. I tak zastygł. Krzesło, na którym przed chwilą siedział Hawranek, uniosło się samo i uderzyło w ścianę. Moment później grube zielone sukno, pokrywające stół, wydęło się nagle jak brzuch ciężarnej kobiety. Akta spadły kaskadą do stóp Hawranka. Rozsypane białe druki zwrotek zleciały w dół, wirując w powietrzu. Wytrzeszczyliśmy oczy w osłupieniu. Nim do kogoś tak naprawdę dotarło, co się dzieje, sukno zbiło się w zieloną sfałdowaną masę i runęło na Mikołaja. Natalia wrzasnęła przeraźliwie. Tęższy ławnik złapał się za serce. Okulary zjechały mu z nosa i ze stukotem spadły na stół. Mikołaj nie upadł tylko dlatego, że miał za mało miejsca. Jego odchylony fotel oparł się o ścianę. Sukno zawinęło się wokół jak drapieżna, dusicielska roślina i nie puszczało, choć Mikołaj, uwięziony aż do pasa, walczył z wściekłą desperacją, klnąc i dławiąc się. Ławnicy, otrząsnąwszy się z szoku, rzucili się ku niemu i w chaosie krzyków i splątanych rąk usiłowali odciągnąć sukno na boki. Hawranek jakby skamieniał, patrząc na miotający się zielony kłąb. Złapałam moje krzesło, podbiegłam. Rąbnęłam go w tułów, z całych sił. Wydał dziwny cichy jęk i upadł z łomotem, uderzając głową w posadzkę. W jednej chwili sukno odwinęło się z Mikołaja i wzbiło ku sufitowi. Odskoczyłam, wznosząc krzesło nogami w górę jak tarczę. Nie wiem, skąd wzięłam siły, krzesło było stare, wielkie i ciężkie. Sukno zawahało się, po czym pofrunęło w stronę okna. Natalia uciekła z piskiem, gdy materiał przemykał obok. Niewidzialna ręka rozwarła na oścież wysokie okiennice; do sali wtargnął podmuch zimnego, listopadowego powietrza. Zielona materia rozpostarła się i odleciała, szybując łagodnie ponad odrapaną ścianę kamienicy, hen w stronę połaci jasnoszarych chmur. Odetchnęliśmy z ulgą. Za wcześnie! Akta z szelestem uniosły się w górę. W okamgnieniu, wszystkie naraz, wystartowały w stronę okna. - Łapać! Trzymać! - ryknął Mikołaj, zdyszany i czerwony jak burak. Rzuciłam się na przelatujący obok jeden z tomów rozboju z dziesiątej trzydzieści. Ławnicy i Natalia gorączkowo zaczęli polować na trzepoczące w powietrzu alimenty, parę sztuk podrobień, wypadek drogowy i sprawę Hawranka. Daremnie, akta mknęły już wysoko pod sufitem ku blademu jasiennemu niebu. I uderzyły o szybę, jak wielkie oślepłe owady. Potem zsunęły się na parapet, słabo poruszając stronicami. Mikołaj, z podziwu godną przytomnością, zdążył zamknąć okno. Hawranek podniósł się już. Na skroni czerwieniał mu krwawy placek. W miejscu, gdzie uderzył głową, rozmazała się na podłodze jasna plama krwi. Najdziwniejsze jednak było co innego: zęby mu dzwoniły. Dosłownie. Żuchwa Hawranka skakała jak w febrze, w ciszy słychać było szybki grzechot uderzających o siebie siekaczy. - Iss... me... lin Mee... Xase jest po... potężny - poinformował. Nikt z nas nie miał nawet siły, by się wzdrygnąć. Ale głos, który wydobył się z ust Hawranka, nie był jego głosem. Nie był to również chrapliwy pijacki bas, jakim przemawia zły duch w horrorach. Hawranek kwakał - nie da się tego inaczej nazwać - niczym zakatarzony Kaczor Donald. - Nikt mnie nie pokona - zakwakał. Chwycił się rękami za gardło, jakby próbował zdusić dźwięki. Oczy miał rozpaczliwie rozbiegane, przerażone. Niespodziewanie odwrócił się na pięcie i wypadł z sali. Nagły podmuch porwał kilka małych druczków, ciskając je za nim jak spóźnioną obelgę. 4. Najgorsza okazała się strata sukna. Nad resztą wybryków Ismelina Me Xase udało się przejść do porządku. Po burzliwej naradzie u przewodniczącej wydziału w protokole znalazło się takie podsumowanie: "Po ogłoszeniu decyzji o powołaniu biegłych psychiatrów oskarżony zdarł sukno ze stołu i wyrzucił je przez okno, następnie bez zgody Sądu wydalił się z sali rozpraw". Przewodnicząca, wykazując życiową mądrość, surowo nam zakazała rozpowszechniać szerszą wersję - inaczej wieść o wydarzeniu na sali Mikołaja popłynęłaby po wydziale jak fala tsunami i po południu dotarłaby do Sądu Okręgowego. Nie trzeba wytężać wyobraźni, by ujrzeć oczyma duszy minę jakiejś nobliwej sędzi - absolwentki Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu - wysłuchującej relacji o działaniach siły nieczystej. Mikołaj, formalnie zaledwie młody asesor, nie mógł sobie pozwolić na szokowanie sędziów okręgowych. Zostało to ustalone gładko i szybko. Resztę dnia wałkowaliśmy problem sukna, które nie dość, że było zaprzychodowane, to jeszcze okazało się cenne jak Mona Liza. Kierowniczka sekretariatu ze zdenerwowania rozlała kawę na pismo o pomoc prawną i oboje z Mikołajem wiedzieliśmy już, że mamy przechlapane. Sukien nie było w magazynie, bo wyszły, i to tak dawno, że magazynier zapomniał już, kiedy. Kierowniczka miotała się po pokojach, wykrzykując z rozpaczą, czym też ma teraz przykryć stół na sali. Stół sędziowski, nieprzystojnie obnażony, przedstawiał rzeczywiście widok rozdzierający serce, niczym poobijany, nagi staruszek. Nieprzyzwoita była sama myśl, by rozkładać akta na smutnym weteranie. Zaproponowałam ofiarnie, że przyniosę z domu obrus w kwiatki, ale kierowniczka spiorunowała mnie wzrokiem i poszła na żebry po zaprzyjaźnionych wydziałach. Z góry można było przewidzieć, że nic nie wskóra. Następna rozprawa z udziałem Hawranka miała się odbyć za miesiąc. Żaden z ławników nie miał wcześniej miejsca w terminarzu. W wydziale Mikołaja w ogóle ich brakowało, zaś odkąd wszedł w życie nowy kodeks, wymagający więcej składów trzyosobowych, zaczęło na tym tle dochodzić do poważnych spięć. Pewna zdesperowana sędzina porwała ławnika sprzed nosa swojej koleżance. Wdarła się na rozprawę, wywlokła go za łokieć i zaprowadziła na własną salę, nie zważając na protesty uprowadzonego. Koleżanka nie zareagowała, bo mowę jej odjęło. Żal mi było Mikołaja. Starsi panowie dwaj poszli od razu do domu wypocząć nerwowo, on zaś obijał się posępnie, póki nie wyciągnęłam go do bufetu na herbatę i sałatkę. Dziobiąc widelcem bez entuzjazmu, wpatrywał się w kulki groszku. - Gdyby to ode mnie zależało - powiedział nagle - powołałbym biedakowi nie biegłych psychiatrów, ale egzorcystę. - Ty wierzysz w takie rzeczy? W dwudziestym wieku?! - I w dodatku w pierwszy wtorek listopada - kiwnął głową. - Dlaczego "w pierwszy wtorek listopada"? - A dlaczego "w dwudziestym wieku"? A był rzeczywiście wtorek. Bracia z gwiazdy Kasjopeja mieli wylądować za trzy dni. 5. - Owszem, wierzę w demony - wyznał Mikołaj. - Ale nie w kosmitów. Powiedział to w czwartek, dzień przed lądowaniem. - A wiesz, ilu ludzi widziało latające talerze? - spytałam. - A wiesz, ilu ludzi widziało latające czarownice? Ludzie w każdych czasach muszą widywać niezwykłe rzeczy, bo taką mają potrzebę. To archetyp. - Nigdy dotąd nie słyszałam o archetypie, zostawiającym wypalone ślady na trawie. - Nie twierdzę, że nic nie lata po niebie - wzruszył ramionami. - V-7 czy inna tajna broń, proszę bardzo. Po prostu nie wierzę, że to przybywa spoza Ziemi. Uśmiechnęłam się. Dyskusje o kosmitach przypominały mi rozważania o aniołach na czubku igły albo o Prawdziwej Naturze Akonda. Who, or why, or which, or what, is Akond of Swat? Bez sensu, ale pasjonujące. - Jedno ci powiem, Mikołaj: patrząc na naszych drogich bliźnich naprawdę się cieszę, że Kasjopeja leży daleko. Jeśli bracia w rozumie są naszymi braćmi również w głupocie, to im więcej lat świetlnych nas dzieli, tym lepiej. - Nie wierzę w zielone ludziki. W szare też nie. - A co powiesz, jeśli jednak przylecą? Jaką zrobisz minę, kiedy UFO wyląduje na samowoli budowlanej Hawranka? Czoło mu się zmarszczyło. Nagle zauważyłam, jak piękne ma brwi - proste, gęste, aksamitne. Chciałoby się wodzić po nich opuszkami palców. - Załóżmy się - zaproponował. - Że nie wylądują. Stanęło na kus-kus w tunezyjskiej restauracji. - Ale jak sprawdzimy, kto wygrał? - spytałam. - Empirycznie. Pojedziemy tam w piątek o siedemnastej. - Hawranek mieszka na przedmieściach. - Mam samochód... To tylko mały fiat - dodał z zakłopotaniem, jakby chodziło o wstydliwy dyshonor - ale na chodzie. Jasne. Gdyby był młodym, obiecującym włamywaczem, jeździłby bmw. Jakiś czas temu sędzia, który stanął na progu nędzy, spłacając pożyczkę mieszkaniową, pozwał własny sąd, domagając się pensji równej poborom posła. Wysunął tezę, że władza sądownicza, konstytucyjnie równorzędna z ustawodawczą, powinna być równorzędnie wynagradzana. Słowa nie są w stanie wyrazić, jakie wzbudził oburzenie w sferach prominenckich. Wśród młodych sędziów sprawa wywołała entuzjazm, prokuratorzy kibicowali im życzliwie i bezinteresownie. I tak nie mogli na nic liczyć, Konstytucja nie wspomina o prokuratorach. Głównym organem ochrony prawa, zgodnie z Konstytucją, jest Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. - Skończę sesję do czwartej i jedziemy - powiedział Mikołaj. - Bardzo chętnie, ale naprawdę nie mogę. Nie jutro. Moja mama jest na kursie, a ojczym w delegacji. Muszę odebrać siostrę ze szkoły. Zmarszczył brwi, wahając się. - Dobra - zdecydował. - A co tam, zabierzemy twoją siostrę. Niech dziecko edukuje się ufologicznie. Ile ma lat? - Osiem. Spojrzeliśmy po sobie. Żadnemu z nas, ze wstydem wyznaję, nie przemknęło nawet przez myśl, że bełkot Ismelina Me Xase mógł zawierać szczyptę prawdy. Wiadomo przecież, co robi szanujące się UFO - przyleci, zamruga iluminatorami, pobierze próbki gleby, rozbebeszy nieszczęsną owcę i na promieniu świetlnym porwie na pokład kolejnego obywatela Stanów Zjednoczonych, który zostanie perwersyjnie obmacany czujnikami, a jeśli wpadnie niegodziwym ufoludkom w oko, to wszczepią mu też implant do głowy albo do DNA, cokolwiek to może oznaczać. Wolałabym, żeby za pomocą promienia świetlnego zabrali sobie szczątki pogubione w Roswell, ale najwyraźniej nie wpadli na ten pomysł. Tak czy owak, umawianie się na spotkanie za pośrednictwem głosu zza grobu jakoś nie leżało w ich prościutkim emploi. Byliśmy w błędzie. 6. Gdy przyjechaliśmy do szkoły, moja siostra Klementyna - zwana Klamką - siedział w świetlicy, jadła chipsy i czytała z zajęciem powieść w okładkach wydawnictwa da Capo. Zanim schowała ją do plecaczka, zdążyłam ujrzeć, że jest to romans pani Garwood pod wdzięcznym tytułem "Nimfa". Klamka, muszę wyznać z dumą, jest dzieckiem niezwykłym. Sama, z nieprzymuszonej woli, czyta książki. Ba - woli książki od telewizji. Telewizor mamy stareńki, a komputery jeszcze jej nie interesują, więc jest nadzieja, że z tego nie wyrośnie. Oprócz czytania Klamka uwielbia mówić, a raczej pytlować jak najęta. Przez całą drogę do domu Hawranka trajkotała głównie o szkole i psiapsiółkach. Gdy Mikołaj w cichej skardze wzniósł oczy ku niebu, zdecydowałam się na interwencję. - Słuchaj, małolata, kto ci pozwolić zabierać do szkoły moje książki? Zamilkła. Na pięć sekund. - Twoje książki? - spytała ostrożnie. - Otwórz, skarbie, plecak. - A, to - rozpogodziła się. - To tylko romans. - Czytujesz romanse? - zdziwił się Mikołaj. Spojrzał przy tym nie na Klamkę, lecz na mnie. Wydęłam usta. - Owszem, czytuję. Nie należę do tych intelektualistek, które raczej wezmą do ręki zdechłą mysz niż harlequina. Co w tym złego? - Nic, tylko to do ciebie nie pasuje. Ty, z twoim zdrowym rozsądkiem. Cóż za hołd. - Dziwi mnie twoje zdziwienie. Wczoraj kupiłeś przy mnie książkę o czarodzieju Kedrigernie, prawda? Oderwał uwagę od jezdni i dosłownie wlepił we mnie oczy. - Co to ma wspólnego? - A nie ma? Mężczyźni lubią bajeczki o wędrówkach, smokach, czarodziejach i machaniu mieczem. Nazwaliście to fantasy i nikt się z tego nie nabija. Za to kobiety lubią bajeczki o pięknym księciu i miłości aż po grób. To babska fantasy, panie seksisto. - Seksi-co? - spytała Klamka. Za szybami samochodu zapadły wczesne listopadowe ciemności. Wieczór był wilgotny i chłodny. W śródmieściu otaczała nas pomarańczowa łuna latarni, im bliżej domu Hawranka, tym mrok stawał się gęstszy. Znikły jasne witryny, latarni było mnie i nie wszystkie się paliły. Drzewa połyskiwały po deszczu smolistą czernią. Ich pnie ledwo wyłaniały się z ciemności. Wśród betonu i asfaltu nagie kapiące gałęzie wyglądały obco, niepokojąco, niczym uwięzione przez zły czar. Posesja Hawranka sprawiała wrażenie samotnej. Po przeciwnej stronie ulicy ciągnął się na głucho zamknięty, długi, parterowy magazyn, domy tuż obok były ciche i nieoświetlone. Dalej stojące budynki wyglądały normalniej. Jasne światła w ich oknach jarzyły się jak kocie oczy. Lądowiska nie ujrzeliśmy; dom Hawranka ledwo rysował się ciemną bryłą. Nad drzwiami wejściowymi paliła się żarówka. W mętnawym, rozproszonym blasku dostrzegliśmy na podwórku kilkanaście osób. Na parkanie, koło otwartej zachęcająco furtki, wisiała tablica z nazwą ulicy i numerem domu wypisanymi fosforyzującą farbą. Wzdłuż chodnika parkowało kilkanaście samochodów. Na przełaj przez trawnik przygalopowała ku nam krępa postać. Hawranek. - Wy z "Nieznanego Świata"? - zawołał w biegu. Struchlałam. Mikołaj zesztywniał. Jednak Hawranek po chwili zaskoczenia powitał nas z entuzjazmem: - To pan! - zawołał radośnie. Wyglądał jak podchmielony, choć na pewno nie wziął do ust alkoholu. Oczy mu błyszczały, nerwowo zacierał ręce. - Wiedziałem, że nie jesteś pan taki głupi! Zaraz weźmiecie udział w historycznym momencie! - Kim są ci ludzie? - spytał Mikołaj niemal normalnym głosem. - Z pisma "UFO" i z organizacji ufologicznych. Czekamy na "Nieznany Świat", obiecali, że kogoś przyślą. Proszę, proszę do środka! Potulnie wyszliśmy z samochodu. A przecież wczoraj ustaliliśmy, że nie wolno nam opuszczać auta! W niepojęty sposób Ismelin Me Xase wypadł nam z pamięci, a my, jak otumanieni, bez słowa protestu ruszyliśmy za Hawrankiem. Na zewnątrz było zimno i mokro. W czarnych kałużach drgały odbicia żarówki. Szliśmy niechętnie; tylko moja siostra podskakiwała z zadowoleniem. W puchowej kurtce i czapce z pomponem wyglądała jak piłeczka. Nagle zaczęła opowiadać Mikołajowi treść romansu pani Garwood: - Ta nimfa to w ogóle ma na imię Elizabeth. Ją tylko nazywają nimfa, bo stale się kąpie w strumieniu. Więc zaczyna się tak: jest średniowiecze, wybiła północ i dokoła grzmią pioruny, a na nagim ramieniu Elizabeth nagle ląduje sokół. - I porywa ją w górę? - zainteresował się Mikołaj. - Nie. To oswojony sokół. Ma ostre pazury, ale kiedy siada na jej ramieniu, specjalnie je chowa. A ona mówi: "Och, mój wierny ptaku, gdyby mężczyźni byli tacy jak ty!" Było za ciemno, bym mogła zobaczyć twarz Mikołaja. - Powinnaś jej zabronić czytania takich książek - powiedział surowo. Zatrzymaliśmy się na rogu domu. Widać było, że Hawranek nie zdążył posprzątać. O ścianę budynku opierała się pusta taczka i dwie skrzynki - jedna z pietruszką, druga z ogórkami. Ludzie na podwórku stali w małych grupach i rozmawiali, drepcząc w miejscu, jakby tkwili na zimnie sporo czasu. Obłoki pary płynęły im z ust. Tuż obok nas mężczyzna w kurtce, której koloru nie dało się w mroku rozpoznać, dyskutował z kobietą w futrze z lisów: - Uważam, że listy Ummo stanowiły znak. Napisałem artykuł, nie wiem, czy czytałaś, o lingwistycznych paralelach tego słowa. Umm to po arabsku matka i możliwe, że jest to pozostałość z czasów, kiedy określano tak statek-matkę, a nazwa przechowała się w pamięci miejscowych plemion. - Elizabeth była sierotą. Dlatego wzięła do ręki wiązkę ziół i wybrała się do zamku barona. Jak tylko wjechała na dziedziniec, zapadła złowroga cisza i wszyscy wpatrzyli się w nią w osłupieniu. A giermek krzyknął: ona ma na głowie promienie słońca! - Ci twoi Ummici i Kasjopejanie! - mówiła kobieta w futrze. - Od dawna uważam, że UFO to przejaw Multiversum. Nie przybywa z obcych planet, ale z obcych rzeczywistości, które przecinają się z naszą. Opisy kosmitów zawsze będą różne, bo każdy ludzki mózg postrzega nieznane obiekty na własny sposób. - Baron widział ją, majacząc w gorączce. Elizabeth wyleczyła go i uciekła. Ale on pojechał konno do jej małej chatki. A ona się akurat kąpała i napadło na nią trzech zbirów. Jak baron to zobaczył, przeszedł przeobrażenie. - Zupełne czy niezupełne? - spytał Mikołaj machinalnie. - Zupełne! Strasznie się zmienił. Kiedy tylko ryknął, zbiry zaczęły uciekać. Ale on i tak ich zabił. I złapał Elizabeth za włosy, i natarł je językiem. - Co? Co zrobił? - ocknął się Mikołaj. - Natarł językiem. Nie wiem po co, może go swędział. I zaczęli się całować, ale ona się przestraszyła, że on ją pochłonie i zostanie z niej tylko cielesna powłoka. Wtedy baron wrzucił ją na konia i pojechali galopem na zamek. - Wszyscy uprowadzeni przez UFO widzieli statki kosmiczne. Jakoś nikt nie zobaczył tego twojego Multiversum. Opisy szaraków powtarzają się w setkach regresji hipnotycznych! - Człowiek pod hipnozą przypomni sobie wszystko - wtrącił się nieoczekiwanie Mikołaj. - Prawdę albo nieprawdę; najczęściej to, czego oczekuje hipnotyzer. To dlatego hipnoza nie może być dowodem dla sądu. Spojrzeli na niego oboje. - A co pana o tym wie - burknął mężczyzna. - Trochę wiem. I mam na temat UFO własne zdanie. Myślę, że jest to twór obcej, wrogiej inteligencji z innego wymiaru, która z nas drwi, wysyłając zwodnicze wizje. - To teoria Vallee - ożywiła się kobieta w lisach. - On uważa, że szaraki są tylko współczesną wersją elfów i skrzatów. Otóż to. Ciekawe, że nikt z nich nie brał pod uwagę najprostszej, prozaicznej możliwości: że UFO to dwudziestowieczna klechda ludowa, wykreowana, by nabijać kasę właścicielom mass mediów. - Elfy były przynajmniej ładne - rzekł Mikołaj. - A szarak wygląda jak skrzyżowanie kościotrupa z płodem po aborcji. - No nie, tylko aborcji brakowało - fuknął z niesmakiem mężczyzna w kurtce. - Panie, idź pan! Nie potrzebujemy tu oszołomów! Kobieta w lisach zapaliła papierosa. Gwar przytłumionych rozmów gasł coraz bardziej, aż wreszcie ucichł zupełnie. Wszyscy zamarli, w milczeniu zadzierając głowy ku czarnemu niebu. W żółtawej poświacie żarówki widać było tylko okutane sylwetki ufologów i obłoki pary, unoszące się z nosów i ust. - Siedemnasta zero sześć - mruknął męski głos. - Coś się spóźniają. I wtedy ujrzeliśmy światło. 7. Może był to księżyc w pełni. Księżyc tego wieczoru skrywał się za grubą warstwą chmur. Mimo to nad posesją Hawranka zajaśniała blada, opalizująca tarcza, a cały dom wyłonił się nagle z ciemności, jak wydobyty blaskiem halogenów. Księżycowe światło padło na uniesione w górę twarze - kobiece i męskie, młode i stare, zdumione, przelęknione, niedowierzające. Usłyszałam plusk skądś z dołu i odruchowo tam spojrzałam. Krok ode mnie, we wgłębieniu w spękanym chodniku, stała lekko podmarzająca deszczówka, pokryta jeszcze przed chwilą przezroczystą, cieniutką warstewką tworzącego się lodu. Teraz lód znikł, a ciemna woda wezbrała i bulgocząc popłynęła wartkim strumykiem, połyskując refleksami. Księżyc tańczył i migotał na załomach fal. Wokół było tak cicho, jakby świat wstrzymał oddech. Wciąż staliśmy, zastygli w bezruchu, w niepojętym odurzeniu, objęci kręgiem bladego, rozmytego we mgle blasku. Poza kręgiem panowała głęboka czerń. Nie wiadomo kiedy znikły okna innych domów, znikły latarnie, ulice i magazyny. Ogarnęło mnie nagle przemożne uczucie, że posesja Hawranka została sama na całej ziemi, a dalej czyha nicość bez dna. I nagle ktoś przełamał zaklęcie. Poruszył się, wyciągając ramiona ku cichemu, niesamowicie jaśniejącemu niebu. - Przybywajcie! - zawołał ochrypłym z emocji głosem. - Przybywajcie! Ludzkość na was czeka! To był Hawranek. W księżycowym świetle wyraźnie widziałam jego pełną uniesienia twarz, rozpromienione oczy, napięte do bólu ramiona. Stojąc na czubkach palców, gotowy do lotu, sięgał rękami w niebo, jakby chciał złapać niewidoczne gwiazdy. Kobieta w lisach westchnęła głośno. Nawet najmniejsza chmurka pary nie dobyła się z jej ust. Zrobiło się wyraźnie cieplej. Zaczęliśmy rozpinać płaszcze i kurtki. Klamka zdjęła czapeczkę z pomponem. Nikt nie rozumiał, co się dzieje. Wtedy rozległo się słabiutkie brzęczenie. Jakby wiatr grał na liniach wysokiego napięcia, jakby lekko drgały struny harfy. Wsłuchana, odkryłam po chwili, że ton zmienia się i oscyluje. Na trzech zaledwie nutach coś wydawało monotonną, tęskną wokalizę. Dźwięk nie dochodził wcale z góry, lecz skądś z boku, od ściany domu Hawranka. Ze skrzynek. Nie - z jednej skrzynki. To śpiewały ogórki. - Lądujcie! - zawołał znowu Hawranek. - Wszystko przygo... Urwał, bo na głowę padł mu promień błękitnego światła. Wyglądało to, jakby ktoś na księżycu włączył reflektor i skierował go wprost na niego. Hawranek opuścił ręce, opadł na pięty i stał tylko, poruszając bezgłośnie wargami, nadal wpatrzony w tarczę blasku intensywnym spojrzeniem szeroko rozwartych oczu. Reflektor przesunął się, obejmując starszego pana w kożuchu, który znajdował się krok od Hawranka. Moment później błękitne światło dotknęło wysoką dziewczynę z długimi włosami. Dziewczyna jęknęła, padła na kolana i zaczęła kołysać się w przód i w tył, mamrocząc jakąś mantrę. A Hawranek powoli uniósł się w górę. Tuż po nim oderwał się od ziemi starszy pan w kożuchu. A potem dziewczyna, pogrążona w modlitewnym transie. Zamiast jednak pomknąć na promieniu świetlnym w stronę księżyca wirowali łagodnie i nieważko jak zeschłe liście, wciąż unosząc się nad podwórkiem. Włosy dziewczyny zaczęły falować na wietrze niby w reklamie szamponu. Rozpięty kożuch starszego pana rozdął się i dziarsko łopotał z furkotem. Kobieta w futrze wydała podniecony pisk. Potykając się na wysokich obcasach, runęła w stronę błękitnego światła. Inni, bliżej stojący, przepychali się przed nią. W ostatniej chwili złapałam Klamkę; też chciała pobiec. Nawet ją rozumiałam; gdyby nie ona, kto wie, co sama bym zrobiła. Coraz więcej osób bujało w przestworzach, krążąc jak stado dziwacznych ptaszysk, a pieśń, dobiegająca ze skrzynki z ogórkami, przybierała na sile, aż latający podchwycili ją i zaczęli nucić w zgodnym mruczando. Tylko Mikołaj, Klamka i ja pozostaliśmy na uboczu. Błękitna smuga powolutku przesunęła się w naszą stronę. Brakowało już tylko metr... pół metra... I wówczas Mikołaj mocno, boleśnie chwycił mnie za ramię. - Jazda stąd! - syknął mi wprost do ucha. Pociągnął nas obie w stronę, gdzie powinna być furtka. Nie widzieliśmy jej; leżała gdzieś w czerni poza podwórzem, jedynym oświetlonym miejscem na tonącej w mrokach ziemi. Z impetem zanurkowaliśmy w tę czerń. Z tyłu wciąż błękitniało za nami upiorne światło, ale poza jego kręgiem gęstniał nieprzebity, atramentowy mrok. Ledwo widzieliśmy się nawzajem; nie dało się dostrzec własnych stóp. Musieliśmy zboczyć z drogi, bo poczułam, że buty nie odbijają mi się już od powykrzywianego chodnika, wiodącego ku furtce, lecz od śliskiej, mokrej trawy. Ogrodzenie było blisko, może dziesięć metrów od domu. Gnając ostrym sprintem powinniśmy wpaść na nie zaraz po chwili. Jednak chwile mijały jedna po drugiej, a my biegliśmy nadal, przebierając rozpaczliwie nogami w szyderczych ciemnościach rozciągliwych jak guma. Serce zaczęło mi walić, przez głowę przebiegła w panice szalona myśl, że poza kręgiem światła naprawdę nic nie ma i nigdy już nie będzie. Czy trafiliśmy w inny wymiar?! Klamka poślizgnęła się, krzyknęła i upadła. W dłoni została mi jej rękawiczka. - Moja noga! - załkała, chwytając się za kostkę. Stanęliśmy, łapiąc oddech. Nikt nas nie ścigał. Podwórko, zalane nieziemskim blaskiem, znajdowało się gdzieś o siedem metrów od nas, z boku, jakbyśmy obiegli dom dookoła i wyłonili się z przeciwnej strony. Kilkanaście osób nadal lewitowało w powietrzu. Krążyli wolno, z zamkniętymi oczami i rękoma złożonymi na piersiach, ułożeni na wznak, sztywni jak deski. Serce skoczyło mi do gardła, bo sprawiali wrażenie, że nie oddychają. Nieruchomi, bezkształtni w ciężkich ubraniach, wydawali się przeraźliwie martwi, jak woskowe manekiny wiszące na niewidocznych sznurkach. Uklękłam nad Klamką i niemal załamałam ręce, patrząc w jej buzię, wykrzywioną z bólu i lęku. Mikołaj, zdyszany, rozglądał się wokół, wytężając wzrok. Nagle krzyknął i zachwiał się, obronnym ruchem unosząc ręce do głowy. Coś nadleciało znienacka od strony domu, uderzyło go w twarz i spadło łukiem pod moje nogi. Podniosłam to bezmyślnie. To była ryba. Zamrożona, zwykła ryba. Mikołaj syknął z bólu, obmacując skroń i podbite oko. Schylił się, złapał Klamkę na ręce i aż stęknął. Mechanicznie uśmiechnął się do małej: - Nie natrę ci włosów językiem - powiedział - ale porwę cię na mój zamek. Odjedziemy stąd co koń wyskoczy. Co ty na to?... Parkan powinien być gdzieś tam... Para buchała mu z ust. Znów było zimno. Poczułam nagłą nadzieję. Gdy odwróciłam się plecami do budynku, dostrzegłam w mroku słaby, daleki poblask ulicznej latarni. W oddali przejechał z warkotem samochód; odgłos silnika dotarł do nas stłumiony przez mgłę i wilgoć niczym przez mokrą watę. Pierwszy raz w życiu powitałam ten dźwięk z dziką radością. Po mniej więcej minucie marszu dotarliśmy do parkanu i idąc wzdłuż niego, z oczami utkwionymi w zbawczej ulicy, odszukaliśmy furtkę. Ulica wyglądała najnormalniej w świecie, a fiat stał grzecznie tam, gdzie go zaparkowaliśmy. Dopiero wtedy, odetchnąwszy z ulgą, spojrzałam znów na posesję Hawranka. Nie wiem, co spodziewałam się ujrzeć. Może metaliczny dysk, unoszący się nad domem, czy chuderlawych ufoludków Spielberga. Może oczekiwałam, że dzielnicą wstrząśnie huk, a posesja Hawranka eksploduje, efektownie kończąc całą tę historię. Nic z tych rzeczy. Ciemne, matowe niebo nie różniło się od nieba nad resztą domów. Żadnej jasnej tarczy, żadnej błękitnej poświaty; księżyc, jeśli gdzieś tam się krył, to hen za grubą warstwą chmur. A ludzie wcale nie latali. Nawet nie patrzyli w górę. Snuli się niemrawo po zapuszczonym podwórzu Hawranka; ktoś się podrapał, ktoś inny wytarł nos. Dziwne było tylko to, że każdy snuł się całkiem sam, nie patrząc na innych. I to, że oczy mieli zupełnie szkliste. Przypominali zabłąkaną wycieczkę kataleptyków. - Leo, chodź! - zawołał niecierpliwie Mikołaj, siedzący już za kierownicą. - Trzeba zawieźć dziecko na ostry dyżur! I rzuć tę rybę! Rzeczywiście. Wciąż trzymałam w ręku rybę. Przyjrzałam się jej dokładniej. Był to spory halibut, zamarznięty na kość i tak lodowaty, że dłoń zgrabiała mi od niego mimo rękawiczki. Podałam rybę Mikołajowi. - Masz. Przyłóż sobie. Zimno obkurcza naczynia. Na skroni zakrzepła mu strużka krwi. Dokładnie w tym samym miejscu, co niedawno na skroni Hawranka. 8. Lądowanie Kasjopejan stało się głośne w środowisku ufologów i w prasie brukowej. Przez pewien czas na posesję ściągały tłumy ciekawskich, do reszty zadeptując grządki, z których ongiś Hawranek przegonił miotłą przedstawiciela samorządu terytorialnego. Jak się okazało, wszyscy tknięci błękitnym promieniem zostali przeniesieni na pokład latającego talerza i ujrzeli tam obłych, sowiookich hominidów z gwiazdozbioru Kasjopeja, którzy objawili im, że ludzkość powinna dla własnego dobra żyć w pokoju i harmonii. Klamka zgubiła czapkę i skręciła nogę w kostce. A ja wygrałam zakład, choć Mikołaj kręcił trochę nosem. Niektórym naprawdę nie sposób dogodzić. - Nie widzieliśmy żadnego UFO - wytknął mi. - Przeżyliśmy tylko niedorzeczną fantasmagorię, która jeśli już, to miała więcej wspólnego z sabatem czarownic niż z lądowaniem kosmitów. Pewnie ulegliśmy zbiorowym omamom. - Zaraz powiesz, że Ismelin rzucił w ciebie omamem zdechłej ryby. - Ismelin czy inny Azazello - wzruszył ramionami. - Jeśli to było UFO, to po bezpośredniej obserwacji wiemy o nim dokładnie tyle samo, co przedtem. Czyli nic. A to znaczy, że UFO należy do sfery ducha, nie nauki. - Ech, Mikołaj, Mikołaj - pokiwałam głową. - Ty byś nie uwierzył w kosmitów, nawet gdyby któryś nadepnął ci macką na nogę. Ryba, nawiasem mówiąc, zmarnowała się kompletnie. Chciałam ją usmażyć, bo lubię halibuta, ale Mikołaj, którego pomysł przejął metafizyczną zgrozą, wyrzucił ją na śmietnik. Pewnie zjadły ją tam czarne koty. Sprawa Hawranka została umorzona, nim włączyli się psychiatrzy, co wymagało kilku dzikich akrobacji prawnych. Nikt nie wniósł zażalenia. A Hawranek, biedaczysko, i tak wyszedł na wszystkim najgorzej. Zniknął. A ściślej biorąc - zaniknął. Kontakt wyzwolił jego Utraconą Pamięć. Okazało się, że nigdy naprawdę nie był Hawrankiem. W jego ludzki embrion wcieli się Droiks - reinkarnowany Kasjopejanin, który zginął na Ziemi w utajnionej przez rządy katastrofie latającego talerza. Droiks, raz obudzony, przejął Hawranka z kretesem. Zachował jego wspomnienia, lecz wykazywał inną osobowość, inny charakter, inny sposób bycia. Odciął się od rodziny, nagle zaczął mówić nieznanymi wcześniej językami - głównie po kasjopejańsku - i ujawnił charyzmę przywódczą, zakładając liczną i doskonale prosperującą sektę Gwiezdnych Wędrowców. Przypadek Hawranka miał się okazać jednym z wielu, początkiem całej fali kosmicznych inkarnacji, które po przebudzeniu dezintegrowały swe dawne ludzkie jaźnie. Tak jak w latach sześćdziesiątych kosmici zatrzymywali samochody, a w latach osiemdziesiątych porywali śpiących z łóżek, tak też i pierwsza dekada dwudziestego pierwszego wieku stanęła pod znakiem Obcych Wcieleń. Hawranek nie uzyskał nawet należnego sobie miejsca w historii. Amerykańskie media uznały, że palma pierwszeństwa należy się pewnej gospodyni domowej z Wisconsin, w którą wcielił się mieszkaniec Procjona - i tak się odtąd przyjęło. Tylko polscy ufolodzy wiedzieli, że zanim owa pani odkryła swą kosmiczną osobowość, po Marcinie Hawranku został jedynie zapis w PESEL. Znikł wpół słowa, wpół głoski, którą rzec miał nadzieję, Znikł z uśmiechem, z promiennym znikł czołem, Znikł nie wiedząc, że zniknie, że się w próżnię rozwieje, Znikł - bo sęk w tym, że Snark był Bądziołem.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!