Rusch Kristine Katryn - Pociągi
Szczegóły |
Tytuł |
Rusch Kristine Katryn - Pociągi |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rusch Kristine Katryn - Pociągi PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusch Kristine Katryn - Pociągi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rusch Kristine Katryn - Pociągi - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kristine Kathryn Rusch
Pociągi
Najwcześniejszym wspomnieniem dzieciństwa Korynny były
pociągi. Wielkie i czarne, plujące dymem i popiołem, mełły
metal w żarnach kół i szyn. Nie były to opływowe maszyny,
które miały dopiero nadejść i w dziesięć lat później spiąć
wybrzeża kontynentów, lecz starodawne, urzekające pociągi z
bajki. Z pociągami zaś zawsze kojarzyła Silasa, chociaż
spotkała go dopiero kiedy skończyła czternaście lat.
Biegła ulicą miasteczka. Byle dalej od domu. Jej długa
spódnica była poplątana, włosy w nieładzie, a ona uciekała
przed ojczymem i jego natrętnymi dłońmi. Od kiedy urosły jej
piersi i pojawiła się krew, jego ręce zrobiły się jakby
dłuższe i bardziej wymagające i niejednokrotnie pocierał
swoim kroczem o jej. Nie powiedziała o tym nikomu. Zagroził,
że zrobi jej krzywdę, jeśli się komuś poskarży. Znosiła więc
jakoś te jego ręce i obłapianie czekając dnia swego ślubu,
kiedy inny mężczyzna wybawi ją od tego wszystkiego.
Biegnąc jakimiś schodami w górę potknęła się i nagle
znalazła się na peronie stacji kolejowej. W oddali zobaczyła
chmurę dymu oznajmiającą nadjeżdżający parowóz. Odwróciła
się, by zbiec z powrotem w dół, lecz jej spódnica zahaczyła
o coś i nagle Korynna wylądowała jak długa na torach.
Spojrzała w stronę pociągu. Jakiś mężczyzna ubrany w czarny
garnitur siedział na zderzaku i brzdąkał na banjo. Widok ten
zupełnie ją zahipnotyzował; zapomniała, że ma się podnieść.
Dopiero wiele lat później zrozumiała, że to był Silas.
I wtedy ktoś chwycił ją za bluzkę. Materiał rozdarł się,
a ona zaparła mocno rękami o drewniane podkłady. Ojczym.
Szedł za nią, a teraz miał ją zawstydzić tutaj, na oczach
wszystkich, na oczach mężczyzny z banjo. Jakaś ręka chwyciła
ją pod pachę pocierając o pierś i wyciągnęła na peron.
Korynna upadła na plecy. Pociąg przejechał z hukiem tuż
obok.
Nie było żadnego mężczyzny na zderzaku. Wymyśliła go sobie.
I o mało nie zginęła.
- W porządku?
Spojrzała w górę, na jakąś usmoloną twarz. Wpatrzone w
nią oczy były zielone, obwiedzione długimi, gęstymi rzęsami.
- Nic ci nie jest?
- Myślę, że wyszło ze mnie całe powietrze - z trudem
wydobyła z siebie głos. Była zdyszana i znużona. Zawinął ją
w jakiś płaszcz zdjęty z pobliskiej ławki. Spojrzała w dół
po sobie. Przez porozrywaną bluzkę widać było jej ciało.
Lewą ręką zebrała płaszcz.
- Dziękuję - powiedziała.
- Mało brakowało.
Przytaknęła.
Usiadł obok niej. Pachniał węglem i dymem palonego
drewna.
- Jestem Natan.
- Korynna - odpowiedziała i uśmiechnęła się swym
najpiękniejszym uśmiechem.
Upłynęło prawie siedem lat, zanim znowu spotkała Silasa.
Natan wyjechał poprzedniego wieczora na jeden ze swych
objazdów trakcji. Korynna pozapinała guziki przy rękawach
sukni. Ślady na ramionach już zblakły, lecz ciągle były
widoczne. Dotknęła znaku na policzku. Jeśli założy kapelusz,
nikt nie zauważy.
Nachyliła się do zniekształcającego lustra. Natana nie
będzie tydzień. Tydzień bez krzyku i pięści miażdżącej ją
nawet wtedy, gdy nie zrobiła nic złego. Czasami miała
wrażenie, że mężczyźni najgłośniej przemawiają rękami,
wiedziała jednak, że jest inaczej. Jej prawdziwy ojciec
nigdy jej nie tknął. Był uczciwym człowiekiem i poległ z
honorem. Na dowód tego otrzymał medal od prezydenta
Lincolna.
Korynna wzięła koszyk na rękę, a na głowę założyła jeden
ze swych najładniejszych czepeczków. Sukienka była trochę
spłowiała i chyba za ciepła jak na lato, ale musiała
wystarczyć. Córeczka spała i miała jeszcze spać kilka
godzin. Korynna wychodziła i nie dbała o to, co
powiedziałby Natan.
Ranek był świeży i czysty, jeszcze nie upalny, chociaż
powietrze przenikał stęchło-słodki zapach stajni. Jakiś koń,
którego nigdy przedtem nie widziała, przywiązany był przed
bankiem; przed sklepem drugi. Przyglądała im się przechodząc
obok. Oba jabłkowite, tak bardzo do siebie podobne, że
jeden wydawał się odbiciem drugiego.
- Zadziwiające stworzenia, prawda?
Korynna obróciła się gwałtownie, zaskoczona miękką barwą
barytonu. Przed sklepem, na grubo ciosanej ławce, siedział
mężczyzna. Kapelusz z szerokim rondem ocieniał jego twarz.
Jedną nogę założył na drugą, na kolanach zaś spoczywało
banjo.
- Ależ mnie pan zaskoczył - powiedziała Korynna.
- Nie bardziej niż pani mnie. - Zdjął kapelusz. Jego
włosy były kruczoczarne, a cera koloru pszenicy. Oczy
rzucały iskierki. Ich błękit przypominał barwę porannego
nieba. - O, widzę, że nosi pani obrączkę.
Korynna wyciągnęła przed siebie lewą rękę. Szeroka, złota
obrączka wydawała się pozbawiona blasku, lecz wiążąca.
Niemal czuła, jak zaciska się na jej palcu.
- Jestem Silas. - Skinął głową.
- Korynna.
- Trochę za ciepło na suknię z długimi rękawami, Korynno.
Oblała się rumieńcem i szybko odwróciła głowę, aby nie
zobaczył. Uwaga była aż nazbyt celna. Wiedział, co ukrywały
jej długie rękawy.
- Idę po zakupy - powiedziała.
Dotknął jej dłoni. Czubki palców miał stwardniałe, ale
reszta skóry była delikatna. Wyszarpnęła rękę.
- Porządna chrześcijanka porozmawiałaby spokojnie.
Jego oczy peszyły ją. Zbyt dużo było w nich inteligencji.
Nic nie mogło umknąć jego uwagi.
- Nie jestem porządną chrześcijanką - powiedziała.
Każdy inny mężczyzna wziąłby te słowa za odprawę, lecz
Silas zdawał się słyszeć prawdę, którą ukrywały.
- Możesz więc zdjąć tę obrączkę - powiedział - i nic to
nie zmieni.
Uśmiechnęła się.
- Jesteś śmiały, Silasie.
- A ty samotna. - Wstał, ujął banjo za gryf. - Pozwól, że
zaprowadzę cię do domu i zrobię ci coś do jedzenia.
- Bardzo dziękuję - powiedziała przesuwając się bliżej
drzwi sklepu - ale muszę zrobić zakupy.
Potrząsnął głową.
- Poczekaj z tym lepiej. Pani Stevens zmarła o świcie.
Korynna zesztywniała. Pani Stevens, która prowadziła
sklep, rzeczywiście była chora, ale nie aż tak poważnie.
- Byłeś w środku?
- Tak. - Przełożył banjo przez plecy i zszedł ze schodów,
dotykając boku jabłkowitego konia. - Banjo i ja znamy się
trochę na czarach. Nasza magia uśmierza ból.
- Oczywiście - powiedziała Korynna idąc za nim. -
Podobnie jak zdjęcie obrączki unieważnia małżeństwo.
Natan wrócił tydzień później. Kuchenne drzwi otworzyły się z
hukiem wyrywając Korynnę ze snu. Skuliła się pośrodku łóżka.
Usłyszała jego ciężkie kroki. Wiedziała, że odtąd Silas nie
będzie dzielił jej łoża.
- Korynna? - zagrzmiał głos Natana, choć nieco
bełkotliwie. - Zaraz cię znajdę, kocmołuchu.
Kocmołuch. Nowy epitet. Zadrżała i otuliła się szczelniej
okryciem. Na jej miejscu odważniejsza kobieta wyjęłaby
rewolwer, który Silas zostawił w bieliźniarce.
- Nie po to wyjeżdżam, żeby moja żona sypiała z jakimś
lalusiem.
Leżała nieruchomo. Był zły i pijany. Ostatnim razem omal
jej nie zabił. Wyszła z łóżka i wygładziła na sobie koszulę,
tę samą, którą nosiła czekając na Silasa. Jej stopy szurały
po nierównej, drewnianej podłodze, kiedy szła do
bieliźniarki.
W holu zabłysło światło. Maxine zapłakała przez sen.
Korynna otworzyła szufladę szafki i szukała po omacku
pomiędzy bielizną, aż namacała kolbę rewolweru. W drzwiach
stanął mężczyzna, chociaż Korynna widziała tylko zarys
postaci na tle światła.
- Dziwka.
Wzięła głęboki wdech i wyjęła rewolwer z szuflady.
Trzęsła się trzymając go w obu rękach.
- Zostaw mnie w spokoju.
- Przeklęty kocmo... - Ostry trzask odbił się echem,
postać w drzwiach skuliła się i powoli zaczęła osuwać na
podłogę. Ciągle drżąc Korynna trzymała rewolwer, a smuga
dymu unosiła się z lufy.
- Mamusiu! Mamo! - krzyczała Maxine.
- Powiedz jej, że nic się nie stało. - Głęboki baryton
zabrzmiał z holu.
- Silas! - Korynna nigdy jeszcze nie czuła takiej ulgi.
Jezu, a więc to Silas powstrzymał Natana. Już się bała, że
to ona zrobiła.
- Mamo!
- Już dobrze, Maxi. Mamusia już do ciebie idzie. -
Odłożyła rewolwer do bieliźniarki i wyszła do holu. Na
podłodze stała lampa, a obok niej leżał Natan. Z jego piersi
sączyła się krew. Silas pochylał się nad nim, banjo miał
przewieszone przez plecy.
- Czy on nie żyje? - zapytała Korynna.
Silas przytaknął. Przełożył banjo do przodu i zaczął
dotykać strun, chociaż Korynna prawie wcale nie słyszała
dźwięków.
- Weź Maxine - powiedział.
Poszła do pokoju córeczki. Mała zanosiła się od płaczu,
zachłystując się łzami i szlochając. Korynna wzięła ją na
ręce, czując zmieszane zapachy dziecięcego snu i strachu.
Pogładziła ją po włosach.
- Już dobrze - szeptała i z każdą nutą zaczynała wierzyć,
że tak jest.
W końcu wyszła razem z Maxine do holu. Silas spojrzał na
nią zdziwiony. Dotknął jej twarzy, skinął głową uznając, że
już się uspokoiła i powiedział:
- Muszę odejść.
Spokój prysł. Korynna zesztywniała, a z nią Maxine.
- Nie - wyszeptała Korynna. - Nie możesz mnie teraz
zostawić.
Przyglądał się jej dłuższą chwilę.
- Lubię cię, Korynno.
- Więc zostań - powiedziała.
- Nie mogę.
Spojrzała na ciało Natana, potem rozejrzała się po domu,
który nigdy nie był domem, lecz miejscem cierpień i gwałtu.
Wybór był łatwy.
- Pójdę z tobą.
- Zwykle podróżuję sam. Nigdy dotąd nie pozwoliłem nikomu
iść ze mną. - Trącił leniwie struny banjo. Dźwięki
przyprawiły Korynnę o dreszcze. W końcu westchnął. - Są trzy
zasady, których musisz przestrzegać. Nie zadawaj pytań. Myśl
przede wszystkim o sobie.
- To dwie - powiedziała, przestraszona, że stwierdzenie
to zbyt bliskie jest pytania.
- Śmiało - uśmiechnął się. - Ostatnie pytanie, zanim
zaczniemy to wszystko.
- Jaka jest trzecia zasada? - Korynna przełknęła ślinę.
- Kiedy wychodzę, nie idź za mną. Czekaj, aż wrócę.
Korynna uśmiechnęła się i przytuliła mocniej córeczkę.
- Myślę, że to mi się uda - powiedziała.
Kochali się, a potem Korynna leżała na swojej części łóżka
wpatrując się w połyskujące w ciemności banjo. Wiedziała, że
przed świtem Silas wymknie się z łóżka, chwyci banjo i
zniknie na kilka godzin. Czasami wychodził w czasie
posiłków, a czasem nie wracał do domu wcale. O nic go nie
pytała, ale raz, tylko raz, na samym początku, dostrzegł
pytający wyraz jej oczu.
- Sam obsługuję całą Nevadę - powiedział tak, jakby to
było wytłumaczenie. - Robi się ciężko.
Ciężko, jej też. Korynna ciągle zastanawiała się, gdzie
on jest i co robi. Natomiast pieniędzy zawsze było dosyć, aż
nadto. Silas powiedział, że będzie ich miała pod dostatkiem,
nawet gdyby nigdy nie wrócił.
Zawsze mówił tak, jakby miał nigdy nie wrócić.
Poczekała, aż jego oddech stał się równy i głęboki, wtedy
wstała. Poczuła pod nagimi stopami miękki chodnik i uklękła
przed banjo. Przez cały czas, kiedy była z Silasem, ani razu
nie dotknęła instrumentu.
Z bliska wydawał się jeszcze bardziej błyszczący, chociaż
światło księżyca padało daleko, kładąc się smugą przez
łóżko. Wyciągnęła rękę i palcami przesunęła po zaokrąglonym
kształcie. Poczuła pod ręką szorstkość i ciepło, jakby
dotykała żywej istoty.
- Korynno?
Obróciła się. Światło księżyca padało na Silasa, jego
potargane włosy i nagi tors owinięty prześcieradłami. - Kim
to jest, Silasie? - zapytała. - Czym jest to banjo?
- To czarodziejski instrument, Korynno - powiedział z
cichym westchnieniem. - Przynosi odpoczynek, spokój i
ukojenie tym, którzy je słyszą.
- Nigdy go nie używasz, żeby mnie ukoić - powiedziała
Korynna.
- Owszem, użyłem jeden raz. - Przejechał ręką przez gęste
włosy. - Kiedy Natan umarł.
- Nie byłam spokojna - banjo pulsowało pod jej ręką - bo
miałeś zamiar odejść.
- Tak naprawdę, Korynno - znowu westchnął - ciało
znajduje pełne ukojenie tylko raz.
Błysk zrozumienia przemknął jej przez głowę. Mówił o
śmierci. Tamtej nocy Silas przyszedł do Natana, nie do niej.
Nagle zrozumiała skąd tyle smutku w jego głosie. Obiema
rękami zakryła sobie usta.
- Silasie - powiedziała - przepraszam. Nigdy więcej tego
nie zrobię. Obiecuję. Nigdy...
Potrząsnął głową i wstał z łóżka. Naciągnął na siebie
spodnie.
- Kocham cię - powiedział.
Wstała i wyciągnęła do niego ręce. Jej palce prześliznęły
się obok jego ramienia - a może po prostu odsunął się od
niej, żeby pozapinać koszulę.
- Ja też cię kocham - powiedziała. - Obiecuję. Nigdy
więcej nie zapytam już o nic. Tylko zostań, dobrze?
Podniósł banjo.
- Zobaczysz mnie jeszcze - powiedział.
Lecz kiedy tak siedziała sama w ciemności, uświadomiła
sobie, że nie była to ta sama co zawsze obietnica powrotu.
Obiecał zaledwie, że zobaczy go jeszcze.
Ale czekać musiała bardzo długo, całe dziesięć lat.
Korynna stała w tłumie ludzi. Maxine nie chciała z nią
przyjść.
- Po co mam oglądać jakiś stary, głupi, żałobny pociąg? -
powiedziała. Dziewczyna miała teraz piętnaście lat. Kiedy
Korynnę matka zabrała na spotkanie żałobnego pociągu po
śmierci prezydenta, miała tylko pięć lat. Śmieszne, jak
życie się powtarza, dorzucając tylko to i owo, w miarę
upływu czasu.
Nadjeżdżający pociąg zwolnił. Lokomotywa i wagony
przybrane były w czerń. Flagi zwisały jakby i one były w
żałobie. Nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, jak
bardzo pociąg przypomina trumnę.
Miał tylko przejechać powoli, tak, aby każdy zdążył
wyszeptać słowa pożegnania dla prezydenta McKinleya, którego
powaliła kula mordercy. Lecz z sykiem pary i zgrzytem
hamulców pociąg stanął. Tłum zamarł w bezruchu.
Z platformy zszedł mężczyzna. Był wysoki i wątły, przez
plecy miał przewieszone banjo.
- Silas - szepnęła Korynna.
Zobaczył ją i uśmiechnął się.
- Wcale się nie zmieniłeś - powiedziała.
Lata nie tknęły go, chociaż dodały zmarszczek jej oczom i
srebrnych pasm jej włosom.
- Wiem. - Stanął obok Korynny, dość blisko, nie tak
jednak, by mogli się dotknąć. - I tak samo będę wyglądał w
dniu, w którym umrzesz.
- Chcę, żebyś był przy mnie - powiedziała, mając na myśli
teraz, mając na myśli zawsze.
- Będę. Żebyś nie wiem gdzie odjechała, będę tam. -
Sięgnął w jej stronę, tak, jakby chciał ją pocałować, lecz
nagle powstrzymał się. Ze smutkiem opuścił wzrok. Otarł się
o stojącego obok mężczyznę i ruszył w stronę pociągu.
- Silasie - krzyknęła Korynna, chwytając jego rękę. Tym
razem jej palce przeszły przez niego, jakby w ogóle go tam
nie było.
Szedł dalej. Kiedy lokomotywa zaczęła sapać nabierając
mocy schwycił metalową poręcz przy schodach.
- Bądź silna - powiedział. - Właśnie to zawsze w tobie
podziwiałem, Korynno. Jesteś silna.
Po czym zniknął. Pociąg ruszył, koła zaskrzypiały, a
dźwięki tłumu zaczęły docierać do jej uszu. Przyciszone
rozmowy, szlochania, gdzieniegdzie westchnienie. Starszy pan
koło niej gwałtownie złapał powietrze. Korynna utkwiła wzrok
we flagach ostro odcinających się na tle czarnych, żelaznych
boków pociągu.
Starszy pan ponownie złapał z trudem powietrze. Odwrócił
się. Miał siną twarz i trzymał się za pierś.
- Co się dzieje? - ktoś krzyknął.
- Umiera - powiedziała Korynna. Mężczyzna osunął się na
ziemię. Otoczyli go ludzie. Korynna rozluźniła mu koszulę.
Wyciągnął do niej ręce wydając ostatnie tchnienie.
Za nią rozległ się zawodzący gwizd pociągu.
Odwróciła się. Pomimo bólu w sercu nie płakała patrząc,
jak w szarej mgle rozpływa się ostatni wagon.
Wiedziała, że zobaczy Silasa jeszcze jeden raz.