Prochocki Sławomir - Kontra
Szczegóły |
Tytuł |
Prochocki Sławomir - Kontra |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Prochocki Sławomir - Kontra PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Prochocki Sławomir - Kontra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Prochocki Sławomir - Kontra - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sławomir Prochocki
Kontra
Tej nocy spałem naprawdę dobrze. Świadomość, że dzień
nareszcie rozwiąże wszystkie problemy, sprzyjała
zawieszeniu broni między mną a dręczącymi koszmarami.
Wstałem świeżutki, sprężystym krokiem udałem się do
łazienki, potem zrobiłem kawę i w czasie gdy stygła,
rozejrzałem się po pokoju. Prawdę mówiąc, najchętniej nie
zabierałbym z tego pomieszczenia nic poza szmacianym
miśkiem. Ale przez co najmniej kilka najbliższych dni będę
musiał żyć z tymi klamotami, które wezmę ze sobą. Dopiero
potem, z dala od tego miejsca, rozpocznę nową egzystencję.
Nie spostrzegłem nic niezbędnego, podszedłem więc do leżącej
na dywanie otwartej walizki i wrzuciłem tam przybory
toaletowe. Przy biurku zerknąłem na zegarek; za piętnaście
dziewiąta, miałem przynajmniej dwadzieścia minut. Ostatnie
dwadzieścia minut, które spędzę jako biedny człowiek. Lekko
pogładziłem urządzenie, które miało mi pomóc w staniu się
bogaczem - mały komputerek firmy Sharp, przenośne cacko, na
które wydałem jedną trzecią rocznych zarobków u Sparka.
Spark był chciwym draniem prowadzącym dużą firmę
dealerską, płacił o wiele za mało, wymagał jeszcze więcej,
ale nie narzekał na brak pracowników. Praca w jego firmie,
zajmującej się obsługą rynku walut, pozwalała na poznanie
większości kruczków systemu giełdowego i dawała dostęp do
niemal wszystkich danych o transakcjach zawieranych na
giełdach świata. Z czasem każdy pracownik Sparka stawał się
niewyczerpanym źródłem informacji o giełdzie. Spark zmuszał
podwładnych do samodzielnego myślenia i stałego podnoszenia
kwalifikacji. Ludzie zarabiali kiepsko, ale po pewnym czasie
każdy z nich miał wielką szansę zostać konsultantem innego
przedsiębiorcy i zarobić duże pieniądze. Mimo to rotacja
kadr w firmie była niewielka, bo dostęp do aktualnych danych
z sekcji informacyjnej był nie lada atutem w zawieraniu
transakcji. Dlatego większość pracowników zadowalała się
pracą u niego, a dorabiała na pół etatu gdzie indziej.
Pracowałem dla Sparka już ponad rok. Od samego początku
przyświecał mi jeden cel - zarobić jak najwięcej pieniędzy w
jak najkrótszym czasie. Chciałem poznać giełdę od podszewki,
znać jej najskrytsze tajemnice i mechanizmy. Na samym
początku postanowiłem spekulować akcjami, ale wkrótce z tego
zrezygnowałem. Takich chętnych było bardzo wielu i to o
niebo bardziej doświadczonych niż ja. Poza tym spekulacja
bez znajomości polityki była samobójstwem, a ja na polityce
nie znałem się za dobrze. Dlatego postanowiłem zarobić
pieniądze w o wiele pewniejszy sposób i dużo szybciej -
postanowiłem je ukraść.
Odkąd pamiętam, interesowały mnie komputery. Już w szkole
podstawowej potrafiłem spędzić kilka godzin przy
klawiaturze, grzebiąc w systemie operacyjnym lub próbując
skopiować jakiś wyjątkowo dobrze zabezpieczony program.
Później włamywałem się do sieci szkolnej kasując swoje
nieobecności na zajęciach. W college'u sprytne poprawki w
liście końcowych ocen pozwoliły mi ukończyć tę wyjątkowo
nudną szkołę, a do firmy Sparka dostałem się dokonując
niewielkiego makijażu w moich testach kontrolnych. Komputery
były wszędzie, ja zaś umiałem nakłonić je do uległości. W
chwili, w której postanowiłem zostać złodziejem, wiedziałem,
że pomogą mi właśnie komputery.
Zegarek podwójnym brzęczykiem dał znać, że minęła
dziewiąta. O kilka kilometrów od mojego mieszkania wielki
elektryczny zegar dawał sygnał do pracy paru tysiącom ludzi
- pracowników największej giełdy finansowej świata, giełdy
nowojorskiej. Był to także sygnał dla mnie. Bez pośpiechu
odstawiłem filiżankę i włączyłem komputer. Ekran radośnie
pojaśniał, zaszumiał malutki wentylatorek i wesoło zastukał
twardy dysk. Zgłosił się system. Wystukałem na klawiaturze
hasło ogólnoamerykańskiej sieci USNET i po chwili na ekranie
miałem potwierdzenie przyjęcia zgłoszenia. Od tej chwili mój
malutki komputerek stał się częścią olbrzymiego zespołu
różnych komputerów w całych Stanach. Pozostawało mi tylko
czekać.
Dokładnie o godzinie 9.10.00 w terminalu numer 3 na stacji
obsługi transakcji walutowych nastąpi malutkie zwarcie. Nic
poważnego, żadnych snopów iskier i efektów akustycznych, w
których lubują się reżyserzy filmów. Komputery nie psują się
w sposób efektowny. Po prostu nagle przestają działać.
Tak stanie się za chwilę z terminalem, w którym
osobiście dwa dni temu podczas pełnienia dyżuru założyłem
malutki kondensatorek z zegarem bateryjnym. Ekran komputera
ściemnieje i na nic zdadzą się nerwowe zabiegi operatora
najpierw zresetowania komputera, a potem próba wyłączenia i
włączenia maszyny. Wtedy naciśnie on przycisk wzywający
kontrolę techniczną giełdy i poczeka na fachowca elektronika.
Obaj spróbują przywrócić komputerowi zdolność działania, co
nie da żadnych efektów. Niemożliwa jest praca komputera ze
spalonym głównym procesorem i ponad połową kości pamięci.
Wtedy elektronik podniesie słuchawkę i zażąda trwałego
odłączenia uszkodzonego terminala od sieci. Główny operator
giełdy podziękuje losowi, że awaria zdarzyła się na
dwadzieścia minut przed startem pierwszych operacji
giełdowych, sięgnie do przełącznika numer trzy na tablicy
transakcji walutowych i przekręci go w lewo. Powinno to
spowodować odcięcie terminala o tym numerze od sieci aż do
czasu jego naprawienia i ponownego włączenia. Ale moje ręce
dwa dni temu zwarły na stałe przewody w tym przełączniku tak
sprytnie, że przekręcenie go w lewo spowoduje tylko
zgaśnięcie lampki kontrolnej na tablicy, natomiast nie
spowoduje odłączenia samego terminala. Teraz rozpocznie się
następna faza operacji. Mój komputer wyśle do programu
kontroli sieci giełdowej sygnał gotowości do pracy podając
numer kodowy terminala numer 3. Sieć zaakceptuje to jako
powrót terminala do sieci i wyśle sygnał kontrolny do
sprawdzenia tożsamości. Po otrzymaniu właściwej odpowiedzi
mój komputerek zostanie uznany za pełnoprawną końcówkę sieci
i będzie włączony do operacji giełdowych. Zdobycie numeru
kodowego terminala kosztowało mnie miesiąc prób i błędów.
Przypominało próbę zgadnięcia numeru automatu telefonicznego
w budce na rogu ulicy przez wykręcanie kolejnych numerów i
czekanie na dźwięk dzwonka.
Płytkę identyfikacyjną odpowiedzialną za wysłanie dobrego
hasła do centralnego komputera wymontowałem bezpośrednio z
terminala i zamontowałem w swoim Sharpie. Ponieważ centralny
komputer sprawdzał tożsamość terminala tylko w przypadku
powrotu do sieci po awarii, nie musiałem się obawiać o
ujawnienie kradzieży przed sprawdzeniem plomb na obudowach
terminali. Przy kradzieży płytki i montażu kondensatora
musiałem zerwać plombę na obudowie komputera, lecz dokładna
kontrola plomb odbywała się raz na tydzień w poniedziałek, a
dzisiaj była środa. Na wszelki wypadek założyłem na pudło
komputera imitację plomby tak, aby jakiś nadgorliwy operator
nie wszczął alarmu za wcześnie.
Minęła 9.10. Dałem jeszcze pięć minut operatorowi i
elektronikowi na dojście do wniosku, że awaria terminala
numer 3 jest jednak poważna. Plan był dobry, mimo to z
napięciem wpatrywałem się w ekran komputerka wystukując kod
ponownego wejścia do sieci. Akces został przyjęty. Teraz
byłem pełnoprawnym operatorem giełdy. Operacja okradzenia
kogoś za pomocą komputera nie jest już tak prosta jak kilka
lat temu. Nie wystarczy przelać na swoje konto milion
dolarów i podjąć je z banku. Teraz nad poprawnością
przelewów czuwają programy strażnicze, gotowe natychmiast
podjąć alarm, gdy wykryją jakąś nieprawidłowość. Z reguły
pociąga to za sobą automatyczną blokadę konta i donos na
policję. Przyłapany delikwent zostaje pozbawiony pieniędzy i
jest karcony przez organy porządku. Dlatego musiałem
przygotować wszystko z daleko posuniętą perfekcją i
ostrożnością.
Na razie jednak musiałem sprężyć się i skoncentrować na
testach, jakich wykonania żądał centralny komputer. Przed
każdą bowiem giełdą operator musiał wykazać, że jest w pełni
sprawny, aby nie komplikować funkcjonowania rynku. Po
zakończeniu dnia każda transakcja była i tak badana przez
innego operatora; żeby firma obsługująca giełdę miała dobrą
markę, jej operatorzy musieli być OK.
Spark dbał o jakość swoich usług i stąd te testy wstępne.
Wykonałem je bez żadnego problemu tak, jak czyniłem to od
kilkunastu miesięcy. Centralny komputer przestał mnie męczyć
i przez ostatnie pięć minut przed 9.30 mogłem się
zrelaksować. A było przed czym. Chciałem w dwie godziny
zarobić około 5 milionów dolarów i zniknąć w sinej dali,
zanim kontrolerzy giełdy zbadają transakcje zawarte za
pośrednictwem mojego terminala.
Ekran komputerka pstryknął i zapełnił się tabelami kursów
różnych walut. Po chwili zaczęły napływać wezwania kupna i
sprzedaży od różnych abonentów. Zacząłem pracę. Wybierałem
operację i kontrahentów i załatwiałem sprawę. Wszystko było
proste i nudne jak flaki z olejem. W tym czasie kontrolerzy
bieżący sprawdzali poprawność transakcji dokonywanych za
pośrednictwem każdego z terminali. Wiedziałem, że robili to
najwyżej przez pierwsze pół godziny, potem zabierali się do
jedzenia i czytania komiksów. Wiedziałem, bo przez pierwsze
dwa miesiące sam byłem kontrolerem bieżącym, obżerałem się z
nudów kanapkami i czytałem "Supermana". Z tego, co
wiedziałem, zwyczaje te nie uległy zmianie.
Po godzinie (dałem półgodzinną rezerwę na wyjątkowo
gorliwego operatora) wysłałem sygnał chwilowego zawieszenia
(operator też czasem musiał iść do toalety) i wywołałem
program GREG. Nad jego stworzeniem biedziłem się przez
ostatnie pół roku. Wprowadzał minimalne zmiany w kursach
walut, zmiany na ostatnim miejscu po przecinku. Ponieważ
kursy i tak cały czas oscylowały, nie można było dostrzec
tych zmian bez porównania z obowiązującym w danej sekundzie
kursem ogólnym. A sekunda ta już minęła i kurs zdążył się
zmienić. Program GREG był inteligentny - ekstrapolował z
tendencji dotychczasowych kurs waluty i na tej podstawie
podejmował decyzje, kiedy należy opóźnić daną transakcję o
kilka sekund, a kiedy przyśpieszyć. Byłem naprawdę dumny z
tego programu i mogłem go zapewne sprzedać firmie Sparka za
ładnych kilka tysięcy dolarów lub grać na giełdzie sam. To
pierwsze jednak dawało za mało pieniędzy, drugie zaś
wymagało olbrzymich zasobów gotówki. Zdecydowanie
rozwiązanie, które wybrałem, było najbardziej efektywne.
Przez godzinę mojej dotychczasowej pracy GREG zbierał
dane i gdy tylko ponownie włączyłem się w giełdę,
program zaczął zarabiać dla mnie pieniądze. Sam wybierał
kolejne operacje i dokonywał obrotu gotówką. Siedziałem
przed ekranem z satysfakcją obserwując rosnącą nadwyżkę
na moim koncie. Program był tak skonstruowany, że po
uzbieraniu 5 mln dolarów wyłączał się sam, uprzednio
przekazując pieniądze na konto banku mieszczącego się dwie
ulice od mojego mieszkania. Nie muszę chyba dodawać, na
czyje nazwisko było to konto.
Program nie mógł zarobić ani centa więcej. W ten sposób
zabezpieczyłem się przed własną chciwością. Nadmierna
zachłanność prowadziłaby do niebezpiecznego zmniejszenia się
rezerwy czasowej koniecznej do pobrania pieniędzy i ucieczki
samolotem poza granice USA. Wiedziałem, że moje oszustwo
wyda się najprawdopodobniej w ciągu godziny od zamknięcia
giełdy. Po następnych trzydziestu minutach będą wiedzieli,
kto to zrobił i gdzie powędrowały ukradzione pieniądze.
Przekazanie moich danych i rysopisu na posterunki graniczne
to kwestia kilku minut, a wtedy wydostanie się z kraju
stałoby się nie lada problemem. Zamierzałem tego uniknąć
wiejąc, zanim kradzież się wyda. To zaś wymagało czasu.
Cichy brzęczyk w komputerku, moje serce zabiło
zdecydowanie mocniej. Na ekranie w okienku, gdzie program
podawał na bieżąco zarobioną sumę, widniała jak byk piątka z
sześcioma zerami. Miałem swoje pięć milionów. Teraz komputer
wyjdzie z sieci wysyłając sygnał przerwy. Po pewnym czasie
operator bieżący zdziwi się, że terminal numer 3 nie
wykonuje żadnych operacji i zadzwoni do operatora głównego,
ale ten odpowie, że terminal jest z powodu awarii nieczynny
i po sprawie. Czekałem. Nagle zorientowałem się, że coś
poszło nie tak. Komputer nie wychodził z sieci. Zamiast
pożegnalnego napisu BYE, BYE na ekranie pojawiły się nagle
nowe tabele i wykresy. Prawdę mówiąc zgłupiałem. Dane na
ekranie nie miały nic wspólnego z giełdą. Przeleciałem
wzrokiem po cyfrach - jakieś współrzędne, stopnie, minuty,
niezrozumiałe nazwy, chyba oznaczenia kodowe. Zagapiłem się
jak neandertalczyk na telewizor. W głowie kołatała mi jedna
myśl: coś jest źle. Nic nie wynikało z tego genialnego
spostrzeżenia i gapiłbym się tak dowolnie długo, gdyby nagle
na ekranie nie pojawił się wielkimi literami napis WHO ARE
YOU? i mniejszymi literami PLEASE, ENTER YOUR CODE...
Wpadłem w niezły pasztet. GREG przy próbie wyjścia z
sieci giełdy władował się w inną sieć. To mógł być zbieg
okoliczności. Identyczne hasło wywołania, brak wolnej linii
transmisji lub coś podobnego, coś co mogło zdarzyć się
każdemu. Ale zdarzyło się mnie i to w niekorzystnym
momencie. Trudno, miałem jeszcze sporo czasu, podam byle
jaki kod i ta obca sieć mnie wyrzuci. Komputerek zapiszczał
ponaglająco. W tej chwili spłynęła na mnie fala gorąca. Ja
już byłem w tej sieci, widziałem przecież dane i tabele. To
nie program wejściowy pytał mnie o kod, lecz program
strażniczy. Musiał zorientować się, że ktoś spoza kręgu
adresów listy kontaktów autoryzowanych grzebie się w danych
i przerwał podgląd, aby zapytać się o kod. Różnica była
zasadnicza. Bramkarz, czyli program wejściowy po otrzymaniu
złego kodu po prostu nie wpuszczał użytkownika do danych,
strażnik zaś zwykle podnosił alarm. Nowsze wersje dobrych
programów blokowały niepożądany terminal. Jeśli natknąłem
się na dobry program, będę miał trudności z odblokowaniem
mojego Sharpa. Musiałem zaś to zrobić, by wyjść z sieci
giełdy i zyskać dodatkowe dwie godziny, zanim zaczną mnie
szukać.
Mój komputer zapiszczał przeciągle, a napis na ekranie
począł mrugać. Wystukałem ponad dwudziestoliterowy ciąg
znaków i wcisnąłem ENTER. Ekran błysnął i zgasł. Na moment.
Teraz pojawił się inny napis, na którego widok poczułem, jak
usta same układają mi się do uśmiechu - YOU ARE DEAD!
Pamiętam, jak pierwszy raz dorwałem się do systemu
informacyjnego szpitala na Bronxie i wszystkie rubryki o
stanie chorych uzupełniłem podobną informacją. Byłem wtedy
trzynastoletnim gówniarzem i takie kawały wydawały mi się
wspaniałą zabawą. Trudno, nie wyjdę z sieci. Zmniejszało to
rezerwę czasową do trzech godzin, ale taka też mi wystarczy.
Sięgnąłem do wyłącznika komputera, gdy zza pleców doszedł
mnie trzask, a na dywan sypnęło iskrami. Obracając się
dostrzegłem kątem oka ruch w okolicach okna. Nie zwróciłem
na to uwagi i skoncentrowałem się na źródle iskier. To był
zamek w moich drzwiach wejściowych. Zwykły elektroniczny
zamek z ośmiocyfrowym kodem i podwójnym ryglem. Teraz oba
rygle zostały stopione w jeden, jakby ktoś pracował nad nimi
palnikiem acetylenowym. To, co wziąłem za iskry, musiało być
kroplami stopionego metalu z zamka. Zamek został zablokowany
w pozycji zamkniętej. Jeszcze tego brakowało. Jakieś
cholerne kiloamperowe zwarcie w obwodzie. Nie wiedziałem, że
coś takiego jest w ogóle możliwe. Przecież gdybym akurat
trzymał dłoń na klamce mogło mnie zabić. Trzęsącą ręką
sięgnąłem po telefon, aby przywołać dozorcę, gdy mój wzrok
padł na ekran nadal włączonego komputera. Spokojnie jaśniał
tam napis, którego treść wolno docierała do mojej
świadomości, a kiedy już dotarła, poczułem, jak miękną mi
nogi: YOUR DOOR IS CLOSED!
Po chwili zapaliły się kolejne litery: YOUR WINDOWS ARE
CLOSED TOO.
Nieprzytomnie spojrzałem na okna. To był ten ruch, na
który nie zwróciłem uwagi. Podbiegłem i szarpnąłem za
obrotową klamkę. Nic. Szarpnąłem mocniej i klamka została mi
w ręku. Zacząłem się pocić. To on, ten pieprzony strażnik!
Odnalazł miejsce, z którego nastąpił kontakt z jego siecią i
dobrał mi się do dupy. Chciał mnie wyizolować i uwięzić do
chwili, gdy przybędą policjanci. Cholera, to nie było to,
czego pragnąłem najbardziej. Doskonale orientowałem się, co
się stało. Dzisiaj niemal każdy blok mieszkalny miał w
swoich podziemiach sporą metalową skrzynię. Był to centralny
komputer domu. Sterował ogrzewaniem, sprawdzał poprawność
kodów otwierających drzwi w mieszkaniach, zajmował się
klimatyzacją, utrzymaniem odpowiedniej temperatury w rurach
z ciepłą wodą i setką innych czynności ważnych dla
poprawnego i ekonomicznego funkcjonowania bloku jako
jednostki w strukturze urbanizacyjnej miasta.
Program strażniczy dobrał się do naszego komputera
mieszkalnego i spowodował, że ten podał wysokie napięcie na
mój zamek w drzwiach. Prąd o wielkim natężeniu
stopił rygle w jedną masę. Jednocześnie fałszywa informacja
o warunkach zewnętrznych spowodowała zamknięcie i
uszczelnienie okien. Mogło to być na przykład ostrzeżenie o
skażeniu chemicznym obszaru. Ponieważ centralą telefoniczną
też sterował komputer, strażnik mógł się tam włamać i
spowodować blokadę mojego telefonu. Wszystko to było możliwe
pod jednym warunkiem - trzeba było mieć na to co najmniej
tydzień. Oba systemy były do złamania, ale miały całkiem
niezłe zabezpieczenia i obejście ich wymagało nie lada pracy
oraz przede wszystkim czasu. Trzeba było bowiem działać
niesłychanie ostrożnie i delikatnie. Programy strażnicze w
tych systemach podnosiły larum o byle co i cała robota szła
na marne. Sam próbowałem to kiedyś robić i choć jestem
całkiem niezły w te klocki, nie udało mi się wiele zwojować
z moim komputerem mieszkalnym. Ten program strażniczy musiał
mieć albo niesłychaną moc albo nie potrzebował wcale
włamywać się do innych systemów. Miał po prostu zapewniony
akces do wszystkich tych sieci. To ostatnie znaczyło, że był
to program NSA - Agencji Bezpieczeństwa USA. Poczułem wielką
kroplę potu wędrującą mi po plecach. NSA oznaczało poważne
kłopoty. Gdyby rzecz się wydała, większa kara groziła za
włamanie się do ich sieci niż za kradzież pieniędzy. Wniosek
był jeden: musiałem pryskać, odebrać swoje pieniądze i
jechać na lotnisko. Za półtorej godziny miałem samolot do
Madrytu i nie chciałem się spóźnić. Raczej nie wierząc, by
to coś dało, podniosłem słuchawkę telefonu. Oczywiście, tym
też się zajął - telefon był głuchy jak pień tysiącletniego
dębu. Stąd pomocy nie otrzymam. Rozejrzałem się po pokoju.
Właściwie miałem tylko jedną drogę ucieczki - okno.
Mieszkałem, co prawda, na ósmym piętrze, ale balkon sąsiada
był zaledwie o metr od mojego. Wystarczyło rozbić
zatrzaśniętą szybę i przeskoczyć głęboką, choć wąską
przepaść. Podniosłem z podłogi taboret, wziąłem potężny
zamach i zamarłem w kretyńskiej pozie statuy wolności, tyle
że zamiast znicza w ręce dzierżyłem krzesełko.
Zawsze miałem czuły węch.
Odkąd pamiętam, potrafiłem wywąchać w domu każde, choćby
nie wiem jak dobrze ukryte, łakocie. Doprowadzało to do
szału rodziców znajdujących mnie często radośnie
umazanego czekoladą lub masłem orzechowym. Teraz powonienie
uratowało mi życie. Poczułem bowiem zapach gazu. Ledwo
uchwytny, rozrzedzony, ale mój nos już złapał ten zapach i
przekazał mi odpowiedni sygnał. Postawiłem taboret na
podłodze i poszedłem do kuchni. Gdy tylko przekroczyłem jej
drzwi, zapach stał się o wiele intensywniejszy. I nic
dziwnego. Wyraźnie słyszałem syk uchodzącego gazu. Dochodził
z mojej kuchenki, co było o tyle dziwne, że wszystkie pięć
pokręteł były ustawione w pozycji zamkniętej. A jednak gaz
uciekał przez palniki w kuchence. Już przed wizytą w kuchni
było mi gorąco z wrażenia, tak gorąco, że nie mogło być
bardziej. Teraz przekonałem się, że tamto uczucie było jak
arktyczna zima przy upale Sahary. Ten cholerny program
strażniczy naprawdę chciał mnie zabić. Dążył do tego z
precyzją i konsekwencją. Uwięził mnie najpierw w
mieszkaniu, a teraz załatwiał mnie gazem. Dorwał się do
podprogramu regulującego ciśnienie gazu w rurach domu i
zwiększył je do maksimum. Zawory w kuchence puściły i gaz
zaczął się ulatniać. Kiedy będzie go dość, strażnik
spowoduje zapewne zwarcie w którymś z dziesiątków obwodów
oplatających moje mieszkanie, parę iskier i za chwilę
powitam Świętego Piotra wyniesiony ku niebu potężną
eksplozją. Cholernie cwany plan. Z tego, co zostanie z
mojego mieszkania, nie da się nic wywnioskować - wybuch
zatrze wszelkie ślady, zniszczy każdą wiadomość czy poszlakę
mogącą prowadzić w stronę NSA.
Mimo przerażenia poczułem nagle podziw dla programu i
tego, kto go stworzył. To musiał być wspaniały umysł,
genialny programista, być może nie jeden, lecz cały zespół.
Byłem teraz pewien, że gdybym rozbił szybę w oknie, program
odpowiednio zinterpretowałby spadek natężenia w obwodach
grzejnych szyby, które musiałbym przecież zniszczyć. Nie
wiedziałem, co on by zrobił wtedy. Być może, zaryzykowałby
wcześniejszą próbę wywołania eksplozji lub wybrałby inną,
równie niebezpieczną dla mnie opcję. Nie miałem pojęcia, ale
nie zamierzałem ryzykować. Wspiąłem się na stół kuchenny i
zamknąłem główny zawór na przewodzie gazowym. Zawór był
solidny i aby go zniszczyć, strażnik musiałby zwiększyć
ciśnienie gazu tak, że prędzej pękłyby rury w całym bloku
niż to zabezpieczenie. Rury w całym bloku! Poczułem, jak
włosy stają mi na głowie. Przecież ciśnienia w rurach
dostawczych nie da się zwiększyć wybiórczo. Taka była
konstrukcja sieci i koniec. To, co działo się u mnie,
musiało mieć miejsce w całym pionie mieszkalnym. A więc na
nic zamykanie dopływu gazu w moim mieszkaniu, pode mną i w
mieszkaniach wyżej. Z wolna dopełniał się szatański plan
programu-mordercy. Oznaczało to, że nie zginę tylko ja. W
eksplozji, która mogła lada chwila nastąpić, zginą wszyscy
mieszkańcy bloku i jeden Bóg wie, ilu jeszcze przechodniów.
Co, do cholery, było w tych tabelach, że trzeba zabić
dziesiątki ludzi, aby nikt niepowołany o nich nie wiedział?
Wszystko jedno, co to było za gówno, nie miałem zamiaru za
nie umierać. Zeskoczyłem ze stołu o mało co nie łamiąc nogi
i pognałem do pokoju. Zatrzymałem się naprzeciw drzwi
wejściowych. Tędy nie było drogi ucieczki. Nawet Wielki
Arnold nic by nie zdziałał. Równie dobrze mogłem próbować
przebić się na wprost przez dzielącą mnie od korytarza
ścianę. Nie próbowałem. Okno też nie wchodziło w rachubę.
Nie mogłem uwierzyć, że nie ma wyjścia. Myśl! - powtarzałem
sobie na głos. Zaczęła ogarniać mnie panika. Czułem jej
macki oplatające w szybkim tempie mój umysł. Ręce zaczęły mi
latać, trząsłem się jak galareta na rowerze. Zacisnąłem
pięść i z całej siły rąbnąłem w ścianę. Pomogło. Na chwilę
mózg przestał pracować walcząc z bólem dłoni. Kiedy po kilku
sekundach ból nieco osłabł, poczułem się znowu sobą. Ręka
rwała mnie, jakbym stracił dwa palce, ale znowu mogłem
myśleć jasno. Z każdą chwilą przybliżała się śmierć. Lada
moment program uzna, że wystarczająco dużo gazu wydostało
się na zewnątrz, by eksplozja była dostatecznie silna i
wtedy wywoła ją. Z pokoju nie było wyjścia, łazienka też
odpadała, tam nie ma żadnych otworów poza odpływem w wannie
i ściekiem klozetowym - oba za wąskie dla średnio utuczonego
szczura. Co dopiero dla mnie!
Wróciłem do kuchni. Nic, żadnej drogi na zewnątrz poza
malutkim wentylatorem i zsypem na śmieci. Rany boskie - zsyp
na śmieci! Jestem pewien, że pobiłem rekord świata w
szybkości demontażu pojemnika zsypowego jedną ręką - lewa
pięść była na razie nie do użytku. Ostatni ruch i przede mną
ziała czarna cuchnąca czeluść. Wiedziałem, że jeśli
zacznę się zastanawiać, nigdy się nie zdecyduję - skoczyłem
bez zastanowienia. Mając w perspektywie ponad dwadzieścia
metrów pionowego spadku żaden rozsądny człowiek nie
zdecydowałby się na ten krok. Ja nie znalazłem innego
wyjścia. Wlazłem w otwór nogami naprzód, starając się usiąść na
moment na brzegu, ale chora ręka ześliznęła się po ścianie i
poleciałem w czarną otchłań.
Żadnego druzgocącego zderzenia z twardym podłożem. Miękko
i łagodnie zjechałem pochyłym szybem i wpadłem po uszy w
stos puszek, papierów i szmat. To był cud. Z nieznanych
powodów projektanci budynku zdecydowali, że lepsze są
ukośnie montowane szyby zsypowe niż zajmujące o wiele mniej
miejsca szyby pionowe. Może wiązało się to z umiejscowieniem
wlotów do zsypu bezpośrednio w mieszkaniach, może chodziło o
redukcję hałasu? Ważne, że nadal żyłem.
Zanim zdążyłem się zdziwić i ucieszyć takim obrotem
sprawy, biegłem już do wyjścia z podziemi budynku. Po drodze
musiałem zrobić jeszcze jedną rzecz. Musiałem znaleźć główny
wyłącznik prądu w bloku. Program strażniczy nie wiedział, że
udało mi się wydostać z mieszkania, nie zaniecha wobec tego
dzieła zniszczenia. Mógł spowodować eksplozję tylko poprzez
wywołanie zwarcia. Odcinając prąd uniemożliwię mu to
dokumentnie.
Wiedziałem, gdzie jest ten pstryczek, od którego zależało
teraz życie kilkuset osób, wiedziałem dokładnie. Dokładne
plany budynku każdy jego lokator otrzymywał z chwilą
wprowadzenia się do mieszkania. Ale żaden plan nie
pokazywał, jak dotrzeć do wybranego miejsca startując z
kubła na śmieci. Biegłem po korytarzach kierując się
bardziej instynktem niż wiedzą. Wreszcie na jednej z
mijanych ścian zobaczyłem nad małą szklaną gablotką
upragniony napis: GŁÓWNY WYŁĄCZNIK ENERGETYCZNY. To było to!
Łokciem rozwaliłem szybkę, ująłem w zdrową dłoń plastykową
rączkę i niemal wyrywając ramię ze stawu szarpnąłem ją w
dół. Natychmiast zgasły wszystkie światła w korytarzu. To
samo musiało się dziać w całym bloku, odciąłem bowiem dopływ
energii elektrycznej na wszystkich kondygnacjach. Teraz
strażnik nie mógł już zrobić zwarcia i tym samym wysadzić
bloku w powietrze. Wygrałem!
Potykając się, po omacku dobrnąłem do tylnego wyjścia z
bloku. Ręka rwała jak szalona, byłem brudny i cuchnąłem
zsypem. Wszystkie moje rzeczy oprócz prawa jazdy i tego, co
miałem na sobie, zostały w zaryglowanym pokoju na górze. Za
parę godzin będę miał na karku policję, o ile wcześniej nie
dopadną mnie typy z NSA. Teraz naprawdę nie mieli innego
wyjścia niż zabicie mnie. O ile bowiem nie wiedziałem nic o
tajnych danych z ich sieci, to mogłem narobić niesamowitego
bałaganu posyłając swoją relację do prasy. Musiałem zniknąć
i to szybko. W banku dwie ulice dalej miałem na koncie 5
milionów dolarów. Gdybym jednak zjawił się w takim stanie
jak obecny, kasjer dla pewności wezwałby najpierw policję i
z szybkością policyjnego radiowozu znalazłbym się w pierdlu.
Po drodze wskoczyłem więc na piętnaście minut do publicznej
łaźni, gdzie umyłem się, a w tym czasie ekspresowa pralnia
uprała i wyprasowała moje ubranie. Zapłaciłem resztką
pieniędzy, jaka została mi po wykupieniu biletu lotniczego i
poszedłem do banku.
Kasjer po spojrzeniu na czek zaprowadził mnie do zastępcy
dyrektora. Tam wymigując się od herbaty i wciąż podkreślając
brak czasu podpisałem jeszcze specjalną dyspozycję i
dostałem wreszcie pieniądze. Udało mi się nie przyjąć usług
biura ochrony banku na dostarczenie mnie z pieniędzmi w
bezpieczne miejsce i po dwudziestu minutach wyszedłem z
walizką pełną gotówki. Spojrzałem na zegarek. Do zamknięcia
giełdy pozostała niecała godzina. Po następnej zaczną mnie
szukać. Teoretycznie pozostało mi 120 minut na opuszczenie
kraju. Wiedziałem jednak, że nie mam już ani sekundy. Na
wszystkich portach lotniczych i przejściach granicznych
czekał na mnie jakiś facet z NSA. Czekał, aby zabić. I nie
było tam żadnego zsypu ani głównego wyłącznika. Prędzej czy
później będę musiał stawić czoło tym facetom. Ale na razie
byłem wolny. Z pewnością niedługo dowiedzą się, co zrobiłem
i ile pieniędzy ukradłem. Ale na banku trop się urwie. Będą
mnie szukali, to jasne. Jednak z taką kupą szmalcu mogłem
się zaszyć tak, że mnie nie znajdą. Przynajmniej nie od
razu. Po głowie chodziła mi myśl o jakimś nie za dużym i nie
za małym miasteczku przy granicy z Kanadą. Spokojne i
dostatnie życie, bez fajerwerków - to było coś dla mnie.
Ale już wtedy, gdy idąc po słonecznej stronie ulicy
rozważałem swoją przyszłość, wiedziałem, że to nie koniec
historii. Kiedyś, może nawet już niedługo, usiądę przy
klawiaturze dużo większego komputera niż mój Sharp. Spośród
milionów krążących w sieci programów odnajdę ten właściwy i
dobiorę się do niego tak, jak on dobrał się do mnie. Żaden
program nie działa bezbłędnie. Każdy ma jakąś lukę, choćby
jedną, najmniejszą. Przysiągłem sobie, że odnajdę ją w tym
programie i wedrę się przez nią do środka systemu. W jego
zakamarkach odnajdę wszystkie potrzebne kody i wtedy to ja
zabawię się w Boga. Wyczyszczę banki danych, wykasuję pamięć
i rozwalę zasilanie tak, że z centralnego komputera zostanie
kupa żużlu i dymiących drutów. Wtedy odeślę mu jego
prosty komunikat, choć po drugiej stronie nie będzie już
niczego ani nikogo, kto potrafiłby go odebrać. YOU ARE DEAD!
I nacisnę ENTER.