718

Szczegóły
Tytuł 718
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

718 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 718 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

718 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Andrzejewski "Ciemno�ci kryj� ziemi�" "Bramy raju" "Zasz�o s�o�ce, wo�aj� astronomy z wie�y, Ale dlaczego zasz�o, nikt nie odpowiada; Ciemno�ci kryj� ziemi� i lud we �nie le�y, Lecz dlaczego �pi� ludzie, �aden z nich nie bada. Przebudz� si� bez czucia, jak bez czucia spali". Mickiewicz, "Dziady", cz�� III Rozdzia� pierwszy Jedna ze starych hiszpa�skich kronik notuje, �e w po�owie wrze�nia roku tysi�c czterysta osiemdziesi�tego pi�tego, p�nym popo�udniem, do miasteczka Villa-Real w Manczy przyby� czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor w otoczeniu dwustu kilkudziesi�ciu konnych i pieszych fa- miliant�w, czyli domownik�w �wi�tej Inkwizycji, zwanych r�wnie� Milicj� Chrystusow�. Ulice Villa-Real - dodaje skrupulatny kronikarz - by�y puste, znikn�y z nich stragany �ydowskich przekupni�w, z ober� i z winiarni nie dochodzi� gwar, a okna wi�kszo�ci mieszkalnych dom�w przys�ania�y �aluzje. Upa�, silny za dnia, zel�a� ju� cokolwiek, jednak od Sierra Morena wci�� wia� suchy i gor�cy, po�udniowy wiatr. Ledwie poczet ci�kiej jazdy pancernej, poprzedzany przez rot� �ucznik�w, min�� Puerta de Toledo i znalaz� si� wewn�trz miejskich mur�w - w�r�d ciszy panuj�cej w mie�cie zabrzmia� ci�ko dzwon kolegiaty San Pedro, a potem odezwa�y si� dzwony klasztoru San Domingo, ko�- cio��w Santa Cruz, Santa Maria la Blanca i San Tomas. Po chwili bi�y w Villa-Real dzwony wszystkich rozlicznych ko�cio��w i klasztor�w. Dwaj zakonni bracia, przechodz�cy wewn�trznym kru�gankiem klasztoru Dominikan�w, za- trzymali si�. Jeden z nich by� w sile wieku, kr�py, po ch�opsku ci�ki w ramionach; drugi - ca�- kiem m�ody, niski i drobny, o ciemnej, jeszcze ch�opi�cej twarzy. - Przyjecha� - powiedzia� fray Mateo. - Mateo, Mateo! - zawo�a� fray Diego - gdybym m�g� modli� si� za tego cz�owieka, prosi�bym Boga, aby usun�� go spo�r�d �yj�cych. Fray Mateo sta� z pochylon� g�ow�, przesuwaj�c r�aniec. Z daleka, nie st�umiony bliskimi dzwonami, dobiega� wysoki i czysty d�wi�k sygnaturki podmiejskiej pustelni si�str karmelitanek. - Diego - rzek� cicho - ty tego nie powiedzia�e�, a ja tego nie s�ysza�em. - Boisz si�? Ty? Czy� nie my�lisz tak jak ja? - Nie zawsze nale�y m�wi� my�lami. - Wiem. - Jeste� m�ody i gwa�towny. - Wola�by�, abym by� jak kamie�? - Nie. Ale nawet kamienie maj� dzisiaj uszy i j�zyki. Uwa�aj. Je�li ojciec Torquemada uzna� za w�a�ciwe opu�ci� kr�lewski dw�r i przyjecha� do Villa-Real, zaczn� si� tu dzia� rzeczy straszne. - O Mateo, straszniejszych od tych, jakie widzia�em, ju� chyba nie ujrz�. - Nie �ud� si� - rzek� fray Mateo - straszno�� nie jest cech� zdarze�, lecz skutkiem ich kolej- no�ci. Diego goni� w�asn� my�l. - Bo�e wielki i mi�osierny! Wiar� moj� zachowa�em nie ska�on�, ale serce, Mateo, serce mam zranione i sumienie zm�cone. Jednego dnia na quamadero w Sewilli widzia�em stu ludzi p�on�- cych na stosach. �piewa�em razem z bra�mi hymn: "Exurge Domine et iudica causam Tuam", a przecie� poprzez ten ogromny �piew nie mog�em nie s�ysze� j�k�w i krzyk�w umieraj�cych. Innego dnia... - Milcz, Diego. Rany serca tylko w ciszy mo�na zagoi�. - Nie ma dla mnie ciszy! Powiedzia�e�, �e nie zawsze nale�y m�wi� my�lami. Co to znaczy? Nie ufasz mi? Boisz si� mnie? Ty, m�j przyjaciel, m�j nauczyciel? Fray Mateo podni�s� g�ow�. Diego sta� o krok, poblad�y, dr��cy, z oczami p�on�cymi ciem- nym blaskiem. - Bracie Diego, je�li sumienie sprzeciwia si� uznanym nieprawo�ciom, w�wczas nie drugich ludzi, lecz samego siebie musi si� cz�owiek ba� najbardziej. - Siebie? - Wiesz, dok�d ci� mo�e zaprowadzi� sprzeciw sumienia? Nie przera�a ci� tw�j bunt? - Nie! Nie chc� przera�enia ani l�ku, ani niczego, co jest strachem. Chc� co� robi�. - M�dl si� - powiedzia� fray Mateo. Tymczasem regiment Milicji Chrystusowej w�skimi i wsz�dzie jednakowo wyludnionymi uliczkami zbli�a� si� do kolegiaty. Wielki Inkwizytor kr�lestw Kastylii i Aragonii, padre Tomas Torquemada, okryty czarnym zakonnym p�aszczem, jecha� na bia�ym kordoba�skim koniu, cias- no otoczony domownikami, wyprostowany mimo podesz�ego wieku, z oczami p�przymkni�ty- mi. Jeden z rycerzy towarzysz�cych Inkwizytorowi, m�odziutki jasnow�osy don Lorenzo de Mon- tesa, pochyli� si� na koniu ku towarzyszowi. - Szczury pochowa�y si� do nor. Don Rodrigo de Castro roze�mia� si�. - Nic to szczurom nie pomo�e. - My�lisz? - R�ce �wi�tego Trybuna�u s� d�u�sze od najg��bszej szczurzej nory. Poza tym szczury si� bo- j� i strach je zdradza. - Czy ten, kto si� boi, musi by� winien? - Nie wiem, to nie moja sprawa. Wiem natomiast, �e zawsze trzeba by� przeciwko tym, kt�rzy si� boj�. - M�wi�, �e kr�l Ferdynand potrzebuje bardzo du�o pieni�dzy. - Wojna zawsze du�o kosztuje. - My�lisz, �e wszyscy marranosi s� heretykami? - Nie wiem. Pewnie wszyscy. Ale to nie jest moja ani twoja sprawa, Lorenzo. Nasz� spraw� jest wykonywa� rozkazy i nie ba� si�. - Nigdy si� nie boisz? - Czy� nie jeste�my po to, �eby nas si� bano? - Ojcze czcigodny - powiedzia� p�g�osem kapitan domownik�w Wielkiego Inkwizytora, don Carlos de Sigura - jeste�my na miejscu. Padre Torquemada podni�s� powieki. Spo�r�d dom�w ciasno otaczaj�cych plaza de San Pedro kolegiata wyrasta�a ku niebu �cian� tak ogromn�, jak gdyby nie d�onie ludzkie j� wznios�y, lecz gwa�towny i nagle w powietrzu zastyg�y wybuch kamieni i rze�bie� utrwali� jej strzelisty kszta�t. Ludzie zgromadzeni przed ko�cio�em wydawali si� w jej cieniu nikli i zagubieni. Po obu stro- nach schod�w stali z zapalonymi �wiecami bracia dominikanie. Ich ciemne p�aszcze falowa�y na wietrze. P�omienie �wiec r�wnie� si� ko�ysa�y. Natomiast po�rodku schod�w, w otoczeniu urz�dnik�w �wi�tego Officium oraz �wieckiego duchowie�stwa, oczekiwali dostojnego go�cia obaj inkwizytorzy arcybiskupstwa toleda�skiego, kanonik kolegiaty doktor Alfonso de Torrez i dominikanin fray Gaspar Montijo. Tu� obok, z d�o�mi wsuni�tymi w r�kawy habitu, sta� przeor klasztoru San Domingo,padre Blasco de la Cuesta. Akurat przesta� bi� dzwon kolegiaty, a poniewa� w �lad za nim i wszystkie pozosta�e dzwony w mie�cie pocz�y milkn�� - nagle sta�a si� na placu cisza. Dw�ch �ucznik�w podbieg�o do czci- godnego ojca, lecz Torquemada zatrzyma� ich kr�tkim ruchem d�oni i zszed� z konia sam. Zebrani pochylili g�owy. - B�d� pozdrowiony, czcigodny ojcze i najdostojniejszy panie - powiedzia� kanonik de Torrez. Spodziewano si�, �e Wielki Inkwizytor pob�ogos�awi zgromadzonych, lecz Torquemada nie uczyni� tego. - Pok�j z wami, wielebni bracia - powiedzia� po chwili g�osem st�umionym, troch� ju� w star- czy spos�b skrzypi�cym. - Niech wszystkie �aski pana naszego Jezusa Chrystusa sp�yn� na tych, kt�rzy s� ich godni. - Amen - rzek� fray Gaspar Montijo. Torquemada rozejrza� si� po zebranych. - Nie widz� w�r�d was, wielebni bracia, przedstawicieli w�adz �wieckich. Czy�by nic nie wiedzieli o naszym przyje�dzie? M�ody rycerz w lekkim mediola�skim pancerzu, po�yskuj�cym niebieskawym blaskiem, wy- sun�� si� spoza st�oczonego duchowie�stwa. - Witaj, dostojny ojcze - powiedzia� cokolwiek za g�o�no. - M�j dow�dca, kapitan kr�lews- kiego regimentu don Juan de Santangel, poleci� mi z�o�y� wam nale�ny ho�d, prosz�c jednocze�- nie o wybaczenie, �e ze wzgl�du na stan zdrowia nie mo�e tego uczyni� sam. - Jest chory? - spyta� padre Torquemada. - Tak, ojcze. - Na ciele czy na duszy? M�ody rycerz nie zmiesza� si�. - Nie rozumiem ci�, ojcze. - Czego nie rozumiesz? Czy� nie jeste� chrze�cijaninem i nie wiesz, co jest w cz�owieku cia- �em, a co dusz� i co nazywamy chorobami cia�a, a co chorobami duszy? Tamten dumnie si� wyprostowa�. - Wiem, dostojny panie. Nazywam si� Manuel de Hojeda, jestem szlachcicem i chrze�cijani- nem. Je�li powiedzia�em, �e szlachetny don Juan jest chory, nie mog�em my�le� o jego duszy, poniewa� ta, nale��c do wiernego s�ugi Kr�la i Ko�cio�a, nie doznaje �adnych, jak tego jestem pewien, schorze�. - Czy tak ma�o, m�j synu, ufasz swojej pewno�ci, i� musisz podnosi� g�os? - spyta� cicho Torquemada. Don Manuel poruszy� si� niecierpliwie. - Ojcze czcigodny, gdyby pan de Santangel nie by� chory... - W�wczas swoj� obecno�ci� z�o�y�by �wiadectwo szacunku oraz mi�o�ci, jakie �ywi dla wia- ry i �wi�tej Inkwizycji. Wierz� w to. Mam wszak�e nadziej�, �e choroba szlachetnego kapitana nie jest o tyle ci�ka, aby jutro mog�a mu utrudni� odwiedzenie nas w siedzibie �wi�tego Offi- cium. Rumieniec pociemni� smag�� twarz don Manuela. - Czy masz mi jeszcze co� do powiedzenia, m�j synu? - spyta� Torquemada. Krew coraz g�ciejsz� �un� ogarnia�a twarz i czo�o, nawet szyj� don Manuela. �y�y wyst�pi�y mu na skroniach. Przez moment wydawa�o si�, �e m�ody rycerz nie zapanuje nad gniewem i wy- buchnie. - Przedstawiciel corregidora pragnie ci, czcigodny ojcze, z�o�y� s�owa powitania - powiedzia� cicho fray Montijo. Don Manuel przygryz� wargi i bez s�owa cofn�� si� do ty�u. - Czy szlachetny corregidor jest tak�e chory? - spyta� Torquemada. Pisarz s�dowy Francisco Doz, cz�owieczek w�t�y i przygarbiony, o cienkiej szyi smutnego ptaka, znalaz�szy si� przed czcigodnym ojcem zaniem�wi�. Sta� poblad�y, usta mu dr�a�y, a jego wypuk�e niebieskie oczy �ci�te by�y strachem. - S�ucham si�, m�j synu - rzek� padre Torquemada. Tamten otworzy� usta, jakby chcia� zaczerpn�� powietrza. - Pan Blasco de Silos istotnie nie m�g� przyby�, dostojny ojcze - wymamrota�. - W ostatniej chwili ci�ko zaniem�g�. I umilk� pod spojrzeniem Torquemady. Ten zwr�ci� si� ku ojcom inkwizytorom: - C�, wielebni bracia, pora nam uda� si� do ko�cio�a. Podzi�kujmy Bogu za szcz�liwie od- byt� podr� i pom�dlmy si� tak�e za dusze heretyk�w i grzesznik�w, aby Najwy�szy w swej niewyczerpanej dobroci dopom�g� im do szczerego wyznania i wyrzeczenia si� b��d�w. - Amen - powiedzia� fray Gaspar Montijo. - W Villa-R�al, czcigodny ojcze, szczeg�lnie wiele, jak si� wydaje, jest dusz dotkni�tych ci�kimi schorzeniami - odezwa� si� padre de la Cuesta. - Leczcie je zatem! - rzek� Torquemada wchodz�c na stopnie kolegiaty. - Na c� czekacie? Czy� nie jeste�cie lekarzami dusz? By� ju� przy portalu, a bracia dominikanie, intonuj�c wysokimi g�osami "Magnificat", pocz�li wchodzi� do kolegiaty, gdy na placu wszcz�� si� zgie�k. Padre Torquemada zatrzyma� si�, �piew �cichn��. W dole je�dziec na spienionym koniu, g�o�no krzycz�c i gestykuluj�c, z trudem torowa� sobie drog� poprzez t�um. Otoczony przez domownik�w �wi�tego Trybuna�u, t�umaczy� im co� przez chwil�, po czym jeden z nich, z ci�kiej jazdy pancernej, zeskoczywszy z konia, wbieg� d�wi�- cz�c zbroj� na stopnie kolegiaty. - Ojcze czcigodny, przyby� wys�aniec z Saragossy z wa�nymi wiadomo�ciami. Padre Torquemada skin�� d�oni�. W�wczas tamten podni�s� r�k� i na ten znak domownicy, �ucznicy i pancerni pocz�li si� rozst�powa�, aby utorowa� przyby�emu przej�cie. Ten - ros�y i muskularny m�czyzna - zeskoczywszy z konia, zachwia� si�, natychmiast si� jednak wypros- towa�, zrzuci� z ramion podr�ny p�aszcz, g��boko odetchn��, otar� powolnym ruchem d�oni spo- cone czo�o i ci�ko, jak cz�owiek �miertelnie zm�czony, pocz�� wchodzi� na schody. Znalaz�szy si� przed Wielkim Inkwizytorem przykl�kn�� i pochyli� twarz, czarn� od kurzu. - Przybywasz z Saragossy? - spyta� Torquemada. - Tak, czcigodny ojcze. Trzy dni i trzy noce jestem w drodze. - Kto ci� przysy�a? - �wi�ty Trybuna�. - M�w. - Ojcze czcigodny, sta�a si� rzecz straszna, wo�aj�ca o pomst� do nieba! Umilk� na moment, aby zaczerpn�� tchu. - Wielebny ojciec Pedro Arbuez zosta� zamordowany. Szmer zgrozy rozleg� si� w�r�d zebranych. Wszyscy wiedzieli, �e kanonik katedry, doktor Pe- dro Arbuez d'Epila, zaledwie przed rokiem, przy ustanawianiu �wi�tej Inkwizycji dla kr�lestwa Aragonii, zosta� mianowany jednym z dw�ch inkwizytor�w Saragossy. - Bo�e, zmi�uj si� nad nami - powiedzia� padre de la Cuesta. - Gdzie pope�niono zbrodni�? - spyta� Torquemada. - W katedrze, ojcze czcigodny, podczas wieczornych modlitw. - Zab�jcy? - Obu schwytano. - Ich nazwiska? - Vidal d'Uranso i Juan d'Esperaindeo. Torquemada zmarszczy� brwi. - Nie znam. - To mali ludzie, czcigodny ojcze. Obaj jednak pozostaj� w s�u�bach wielmo�nego pana, don Juana de la Abadia. - Tak wi�c wysoko si�ga zbrodnia? - Ojcze czcigodny, wielebny inkwizytor, ojciec Gaspar Juglar, kaza� mi powiadomi� ciebie, �e to haniebne morderstwo jest najprawdopodobniej wynikiem ogromnego spisku i do ludzi podej- rzanych nale�� osoby piastuj�ce w kr�lestwie Aragonii bardzo wysokie godno�ci. - Na Boga �ywego! - zawo�a� padre Torquemada - je�li istotnie jest tak, jak m�wisz, trudno mi uwierzy�, aby owe osoby nale�a�y do starych rodzin chrze�cija�skich. Czy nie nale�� one do ro- dzin pochodzenia �ydowskiego? Wys�aniec pochyli� z szacunkiem g�ow�. - Lud Saragossy przemawia twymi ustami, czcigodny ojcze. Kiedy po mie�cie rozesz�a si� wie��, �e wielebny Pedro zosta� zamordowany, lud wyleg� na ulice, aby ukara� marranos�w, ob- �udnik�w przekl�tych, kt�rzy przyj�li wprawdzie nasz� wiar�, lecz i z ducha, i z obyczaj�w po- zostali wierni religii �ydowskiej. Jego Eminencja arcybiskup don Alfonso, chc�c zapobiec po- wa�niejszym rozruchom, musia� osobi�cie pojawi� si� na ulicach, aby przyrzec ludowi, �e wszyscy winni zbrodni ponios� zas�u�on� kar�. Padre Torquemada spojrza� po zebranych. - S�yszycie, wielebni bracia? S�yszycie g�os chrze�cija�skiego ludu? Oto nauka dla was! Ubierzcie tysi�c skruszonych grzesznik�w w sanbenita i boso pop�d�cie ich tu, do kolegiaty, na pokutnicze autodafe, oddajcie �wieckiej sprawiedliwo�ci stu, dwustu, trzystu, je�li zajdzie po- trzeba, utajonych i zatwardzia�ych heretyk�w, aby zniszczono ich w p�omieniach, jak niszczy si� szkodliwe chwasty lub umar�� winoro�l, a lud, kt�ry dzisiaj w tym mie�cie zamkn�� si� w swoich domach, ujrzycie na ulicach. Wi�cej: b�dziecie go mieli u swych st�p. Po czym zwr�ci� si� do kl�cz�cego wys�a�ca: - Pok�j z tob�, m�j synu. Przynios�e� nam wiadomo�� smutn� i radosn�. Smucimy si�, �e wie- lebnego don Pedra nie ma ju� w�r�d nas, wszak�e, wiedz�c, i� b�dzie on �y� po wszystkie czasy nie�miertelno�ci� pe�n� chwa�y, cieszymy si�, �e jego m�cze�ska �mier� umocni nas i zjednoczy w walce przeciw heretykom, w obronie naszej wiary. Zmierzch zapada�. Na placu zapalono pochodnie. G�os Torquemady rozbrzmiewa� w ciszy co- raz dono�niej. - Nie ma na �wiecie takiej si�y ani takiego z�a i przewrotno�ci, kt�re by by�y zdolne przeciw- stawi� si� naszej sprawie. B�d�my jednak, bracia, czujni i nie �pijmy w�wczas, kiedy nie �pi nie- przyjaciel przebywaj�cy w�r�d nas. - Viva el nombre de Jes�s! - powiedzia� mocnym g�osem padre de la Cuesta. - Viva la Virgen Santisima! Wys�aniec z Saragossy poderwa� si� z kl�czek i twarz� zwr�cony ku placowi krzykn�� ochryp- le ze wszystkich si� w mrok pe�en zbrojnych ludzi i blask�w dymi�cych pochodni: - Viva la Santisima! - Viva la Santisima! - odpowiedzia� jednym pot�nym g�osem t�um. W�wczas Torquemada podni�s� such�, starcz� d�o� i spod portalu kolegiaty, wysoki i wypros- towany w�r�d migoc�cych p�omieni �wiec, pocz�� kre�li� w powietrzu znak krzy�a. By�a p�na godzina nocna i dawno po wieczornej jutrzni u Dominikan�w, kiedy po d�ugiej naradzie z inkwizytorami oraz prawnymi doradcami padre de la Cuesta odprowadza� czcigodne- go ojca do celi, w kt�rej ten mia� na czas swego pobytu w Villa-Real zamieszka�. Mrok nisko sklepionych korytarzy klasztornych roz�wietla�y pochodnie niesione przez dw�ch rycerzy z Mili- cji Chrystusowej. U ko�ca d�ugiego korytarza padre de la Cuesta zatrzyma� si� i otworzy� drzwi jednej z cel. - Nale�y ci si�, czcigodny ojcze, zas�u�ony spoczynek po trudach dzisiejszego dnia. My�l�, �e B�g ze�le ci dobry sen. W tej oto celi, jak �wiadcz� stare zapiski naszego klasztoru, akurat przed stu laty przebywa� przez pewien czas nasz �wi�ty brat, Vincente Ferrier. Padre Torquemada, schyliwszy w drzwiach g�ow�, wszed� do �rodka. Cela by�a ciasna i naga. W jednym rogu pali� si� kaganek oliwny. Poni�ej sta� kl�cznik. W drugim rogu w�skie �o�e. Nad nim z drzewa wyrze�biony ukrzy�owany Chrystus. Piwniczny ch��d szed� od kamiennej pod�ogi i mur�w. Za oknem w g��bokim wykuszu rozpo�ciera�o si� ciemne niebo nocy, pe�ne gwiazd. Czcigodny ojciec podszed� do okna. - Nasz brat Vincente by� niew�tpliwie �wi�tym. Czy nie s�dzisz jednak, wielebny ojcze, �e przy wszystkich swoich cnotach chrze�cijanina by� cz�owiekiem, kt�ry przyk�ada� zbyt wielk� wag� do s��w? Padre de la Cuesta cicho zamkn�� drzwi celi. - �wi�tobliwy Vincente by� wielkim kaznodziej� naszego zakonu. Torquemada, wsun�wszy d�onie w r�kawy habitu, patrzy� na dalekie niebo. - S�owa! C� s�owa, m�j ojcze? Tysi�cem s��w mo�na nawr�ci� tysi�c heretyk�w. Powiadasz, �e �wi�ty Vincente by� wielkim kaznodziej�. To prawda. Istotnie przywr�ci� naszej wierze wiele tysi�cy �yd�w, kt�rzy uszli w swoim czasie z pogrom�w. Lecz c� z tego? Ci wczoraj nawr�ce- ni dzisiaj w osobach swoich syn�w i wnuk�w morduj� skrytob�jczo obro�c� wiary. Czemu to czyni�? Poniewa� nienawidz� �wi�tej Inkwizycji, zmieniwszy tylko formy, a nie zmieniaj�c ani na liter� swych heretyckich natur. Okazuje si�, �e s�owa bywaj� nie uchem igielnym, lecz bram� szeroko otwart� dla wszystkich. Przechodzi si� przez ni� tak �atwo, jak z ciemno�ci do �wiat�a �witu. Zaprawd�, m�j ojcze, biada walcz�cym, je�li zbyt zaufaj� uzdrawiaj�cej pot�dze s�owa! - S�dzisz, �e s�owo nie posiada �adnej mocy dzia�ania? - spyta� pokornie padre de la Cuesta. - Owszem, posiada j�, lecz tylko w�wczas, kiedy jest dzia�aniem. Ca�a prawda naszego s�owa zawiera si� w nauce Ko�cio�a i jest ona nienaruszaln� opok�, na kt�rej budujemy nasz gmach. Lecz czy� nasze powo�anie nie na tym polega, aby s�owa prawdy potwierdza� �wiadectwem dzia- �ania? Wierz mi, m�j ojcze, �e tylko wtedy znacz� s�owa, gdy miecz czynu stoi za nimi nie dalej ni� o krok. - Je�li ci� dobrze zrozumia�em, czcigodny ojcze, to zeznania postronnych os�b z�o�one �wi�- temu Trybuna�owi i �wiadcz�ce, �e niejeden ze �wieckich pan�w oraz urz�dnik�w miasta Vil- la-Real lekcewa�y sobie zasady religii i nie waha si� okazywa� pychy tam, gdzie pos�usze�stwo i pokora powinny mie� miejsce, by�yby s�owami, za kt�rymi stoi miecz czynu. Padre Torquemada odwr�ci� si� od okna. W spojrzeniu jego ciemnych, g��boko osadzonych oczu zap�on�� nag�y blask. - Doprawdy, wielowiekowe do�wiadczenie naszej nauki przemawia przez twoje usta. Zdaje mi si�, �e zrozumia�e� zasad� szczeg�lnie wa�n�. - Czy masz na my�li, czcigodny ojcze, zasad�, kt�ra stwierdza, �e poza ka�dym b��dem, jaki- kolwiek by by�, kryj� si� skazy wiary? Torquemada przymkn�� powieki i nic nie odpowiedzia�. Padre de la Cuesta wpatrywa� si� w niego z napi�t� czujno�ci�. - Gdyby�my chcieli i potrafili g��biej i wnikliwiej spogl�da� na ludzkie b��dy - odezwa� si� po chwili - w�wczas nietrudno by nam by�o zauwa�y�, �e przyczyny b��d�w bywaj� zazwyczaj gro�niejsze od nich samych. Torquemada podni�s� powieki. - Ojcze Blasco - powiedzia� z namys�em - chcia�bym, aby� mi powiedzia� jak starszemu i ko- chaj�cemu bratu... - S�ucham ci�, ojcze. - Prawdziwy chrze�cijanin nie mo�e posiada� �adnych cel�w osobistych, kt�re by�yby sprze- czne z celami Ko�cio�a. - Tak, ojcze, to prawda. - Wszystkie nasze czyny, my�li i pragnienia nale�� do Ko�cio�a. S�dz� wszak�e, i� w�a�nie dlatego chrze�cijanin nie tylko mo�e, lecz powinien piel�gnowa� w sobie pragnienia, kt�re b�d�c jego osobistymi i s�u��c jego zbawieniu s�u�y�yby r�wnie� celom Ko�cio�a. Powiedz zatem, po- siadasz �yczenie osobiste, pragnienie szczeg�lnie ci drogie, jedno umi�owanie, kt�re wydaje ci si� ukoronowaniem twoich ziemskich d��e�? Padre de la Cuesta chwil� milcza�. - Je�li mam by� szczery, ojcze, jak na spowiedzi... - B�d� nim! - Wyznam zatem, i� od wielu lat pragn� gor�co i niezmiennie jednej rzeczy. Pragn��bym, i niech mi b�dzie wybaczona moja pycha, pragn��bym jednak kiedy� w przysz�o�ci, oczywi�cie po jak najd�u�szym �yciu Jego Eminencji kardyna�a de Mendoza, zasi��� na tronie arcybiskup�w Toledo. W celi zaleg�a cisza. Padre de la Cuesta, wci�� stoj�c z pochylon� g�ow�, na pr�no oczeki- wa� odpowiedzi Torquemady. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor milcza�. Akurat wschodzi� ksi�yc i poblask �uny wst�puj�cej na niebo w�lizgiwa� si� do celi mglist� po�wiat�. - Ojcze czcigodny - odezwa� si� cicho przeor - by� mo�e zgorszy�o ci� moje wyznanie. Istot- nie, mo�e nazbyt wysoko si�gam swymi pragnieniami. Chcia�bym jednak... - Id� spa�, ojcze - powiedzia� oschle Torquemada. S�dz�, �e po trudach dzisiejszego dnia snu ci potrzeba. Padre de la Cuesta poblad�. - Bo�e mi�osierny, czy�by moje pragnienie by�o a� tak wyst�pne? Je�li uwa�asz, �e nie jestem godny r�wnie wielkiego zaszczytu... - Milcz! - poruszy� si� gwa�townie Torquemada. - Czy doprawdy jeste� tak �lepy i g�uchy, i� nie zdajesz sobie sprawy, co odrzucasz wybieraj�c pozory chwa�y i blasku? C� jest twoim prag- nieniem? W�o�y� na g�ow� arcybiskupi� infu��, mie� dw�r, pa�ac, bogactwa, zasiada� w od- �wi�tnych szatach na tronie? Ty, dominikanin, tego najbardziej pragniesz? To jest tw�j cel umi- �owany? Co� ze sob� zrobi�, w jakie sieci si� zapl�ta�e�? My�la�em przed chwil�, z�udzony pozo- rami twego umys�u, �e wynios� ci� do najwy�szych godno�ci walcz�cego Ko�cio�a, mianuj�c ci� jednym z inkwizytor�w Kr�lestwa. A ty marzysz, �eby zosta� arcybiskupem Toledo! - Ojcze! - Czy nie rozumiesz, �e godno�� inkwizytora, k�ad�ca na barki nie zaszczyty, lecz twarde obowi�zki, znaczy stokro� wi�cej ni� wszystkie trony biskupie? Wi�cej ni� kardynalska purpura? Wi�cej nawet ni� tiara papie�a! Id� spa�, biedny ojcze. Zawiod�em si� na tobie. Padre de la Cuesta osun�� si� na kolana. - Ojcze czcigodny, dzi�ki ci, otworzy�e� mi oczy, widz� teraz, �e istotnie pycha mnie o�lepi�a i ci�ko zb��dzi�em, ale na pami�� naszego wielkiego patrona, �wi�tego Dominika, zaklinam ci�, nie pogardzaj mn�, wybacz t� chwil� s�abo�ci i za�mienia. - Nie! - krzykn�� piskliwie Torquemada - nie wybacz�. Nie jeste� m�odzieniaszkiem, kt�ry wczoraj z�o�y� �luby. Jeste� przeorem, kierownikiem kilkuset dusz. Nauczycielem m�odych. W�osy ci siwiej�. Od ilu� lat �yjesz w klasztornych murach? - Trzydzie�ci min�o. - Trzydzie�ci lat! I tylko z obyczaj�w i z habitu pozosta�e� dominikaninem. - Nie, ojcze! - Tak. Tw�j umys� i twoje serce nie sta�y si�, niestety, nasze. Jeste� w tych murach obcym cz�owiekiem. To nie jest twoje miejsce. - Wybacz, ojcze! Padre Torquemada pogardliwie spojrza� na kl�cz�cego. - Wsta�! Nie, nie spodziewaj si� przebaczenia. Zdradzi�e� swoje powo�anie, zdradzi�e� ducha naszego stowarzyszenia. - Ojcze, ka�dej pokucie si� poddam, wyznacz cho�by najci�sz�. - Pokut�? Do pokuty trzeba mie� prawo. Podepta�e� to prawo. Natomiast dla uspokojenia twych pragnie� mog� ci na razie tyle przyrzec, i� przy najbli�szej okazji polec� twoj� osob� Ich Kr�lewskim Mo�ciom, aby zechcieli ci powierzy� wolne w tej chwili biskupstwo Avila. My�l�, �e z czasem nie ominie ci� i Toledo. Padre de la Cuesta podni�s� g�ow�. Twarz mia� poszarza��, oczy zapadni�te. - Nie czy� tego, ojcze, b�agam ci�. - Czemu? Spe�ni� si� twoje pragnienia. - Gdy widz�, co trac�... - Trzeba by�o przedtem widzie�, mia�e� do�� czasu. - Ojcze, rozumiem teraz wszystko. Pojmuj�, jak musisz mn� pogardza� i jak bardzo na t� po- gard� zas�u�y�em. Przebacz mi jednak, nie odp�dzaj. Torquemada chwil� milcza�, po czym odwr�ci� si� plecami. - Id� - powiedzia� osch�ym, skrzypi�cym g�osem. - Chc� zosta� sam. Wiedzia�, �e mimo znu�enia nie za�nie. W ostatnich latach odzwyczai� si� od snu, kt�ry b�d�c g��bokim i spokojnym udziela cz�owiekowi rzetelnego odpoczynku. Zasypia� zazwyczaj por� bardzo p�n�, nieraz nad ranem dopiero, a cz�stokro� i ca�e noce, niesko�czenie w�wczas d�u- gie, sp�dza� na samotnym czuwaniu, rozmy�laniach i modlitwach. Dzisiaj jednak nie odczuwa� w sobie nawet usposobienia do modlitwy. Oliwna lampka dogasa�a, kruchy p�omyczek ko�ata� si� w niej ostatnim oddechem. Natomiast ksi�yc wszed� ju� na niebo do�� wysoko i jego �wiat�o ch�odnym poblaskiem szkli�o si� w okiennym wykuszu. Dreszcze wstrz�sn�y Torquemad�. Szczelniej owin�� si� p�aszczem, ukl�k� na kl�czniku i wspar�szy czo�o o zzi�bni�te d�onie pocz�� m�wi� "Pater noster". Szybko przecie� zda� sobie spraw�, �e modli si� tylko ustami. Nie odnajdywa� w sobie nic z owego p�omienia, kt�ry - za- wsze w nim obecny i �ywy - w chwilach �arliwo�ci i skupienia ca�ego go od wewn�trz o�wietla�, zapala� i porywa� natchnionym ogniem. Teraz czu� si� pusty i ch�odny, bez my�li i uczu�. Daleko w g��bi nocy pocz�a dzwoni� sygnaturka si�str karmelitanek, szczeg�lnie czysto i jasno brzmi�ca w�r�d ciszy. "Bo�e m�j!" - powiedzia� Torquemada prawie na g�os. Chwil� kl�- cza�, po czym nag�ym ruchem, jakby zrzuca� z ramion brzemi� znu�enia, podni�s� si� i podszed� do drzwi. Jeden z domownik�w czuwaj�cych przy celi, ujrzawszy czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizy- tora, zerwa� si� z kamiennej �awy, drugi spa� z g�ow� pochylon� na piersi, plecami wsparty o mur. - Ty jeste� don Rodrigo de Castro? - spyta� padre Torquemada. - Tak, ojcze. - Wiesz, kt�r�dy si� idzie do ko�cio�a? - Wiem, ojcze. - Wska� mi zatem drog�. Poczekaj! Obud� wpierw swego towarzysza. Don Rodrigo pochyli� si� nad �pi�cym i szarpn�� go za rami�. - Lorenzo! Tamten sennym i dziecinnym jeszcze ruchem odgarn�� z czo�a jasne w�osy, lecz gdy otworzy� oczy - natychmiast oprzytomnia� i stan�� na nogi. - Czemu spa�e�? - rzek� p�g�osem padre Torquemada. - Wybacz, czcigodny ojcze, znu�enie mnie zmorzy�o. - Znu�enie? Znu�enie nale�y przezwyci�a�, a nie ulega� mu. - Wiem, ojcze. - Wiesz? - Uczono mnie tego od dziecka. - Nie znam ci� jeszcze, m�j synu. Musisz chyba od niedawna nale�e� do moich domownik�w. - Tak, ojcze, to moja pierwsza s�u�ba. - Nazywasz si�? - Lorenzo de Montesa. - Gubernator Murcji, don Fernando, to tw�j krewny? - Ojciec. M�j starszy brat s�u�y kr�lowi, ojciec pragn��, abym ja s�u�y� �wi�tej Inkwizycji. - By�o to pragnienie tylko twego ojca? - Moje tak�e. - I s�dzisz, don Lorenzo, �e dobrze zaczynasz s�u�b�? - Uczono mnie, aby s�u�y� ze wszystkich si�. - Prawdzie si� s�u�y nie wed�ug si�, lecz ponad nie. - O tak, ojcze! - Zamelduj zatem, m�j synu, jutro z samego rana swemu dow�dcy, �e zasn��e� na s�u�bie. - Tak, ojcze, uczyni� to. - Popro� pana de Sigura, aby wyznaczy� ci odpowiedni� kar�. - Tak, ojcze. - Jeste� bardzo m�ody, ucz si� pokonywa� s�abo��. Don Lorenzo sta� wyprostowany, z podniesion� g�ow� i oczyma b�yszcz�cymi �arliwym od- daniem. - Tak, czcigodny ojcze, b�d� to czyni�. - Chod�my! - zwr�ci� si� Torquemada do don Rodriga. Wewn�trzne przej�cie do ko�cio�a prowadzi�o przez klasztorny dziedziniec. Na dworze by�o pogodnie, ch�odno, lecz bezwietrznie i cisza u�pionego miasta rozpo�ciera�a si� doko�a. Poblask pe�ni o�wietla� tylko skrawek dziedzi�ca, natomiast w jego g��bi trwa�a noc i tam, w�r�d ciem- no�ci, ciemniejszy wszak�e od nich, wznosi� swoj� ci�k� kamienn� �cian� surowy masyw bocz- nej nawy San Domingo. Don Rodrigo min�� dziedziniec i zszed�szy u jego ko�ca po paru stopniach w d�, podni�s� pochodni�, aby o�wietli� niskie, g��boko w ko�cielnym murze ukryte drzwi. - Wracaj, m�j synu - powiedzia� padre Torquemada. - Trafi� z powrotem sam. - Ojcze m�j! - rzek� don Rodrigo. Torquemada zatrzyma� si�. - Wybacz, czcigodny ojcze, niew�a�ciw� por�, gn�bi mnie jedna rzecz.Ojcze, pan Manuel de Hojeda jest moim dawnym przyjacielem, jeszcze z dzieci�stwa. Dzi� sp�dzi�em z nim wiecz�r. - Sam? - By�o kilku jego przyjaci�. Manuel wypi� du�o wina i, wybacz, ojcze, m�wi� rzeczy obra�a- j�ce �wi�t� Inkwizycj� oraz ciebie, ojcze, osobi�cie. Padre Torquemada milcza�. Don Rodrigo sta� poblad�y, z pochodni� wysoko wzniesion�. - M�wi� r�wnie�, �e pan de Santangel, w kt�rego imieniu wita� ci�, cieszy si� jak najlepszym zdrowiem. Poza tym obaj, jakkolwiek nale�� do starych hiszpa�skich rodzin, utrzymuj� przyjaz- ne stosunki z lud�mi pochodzenia �ydowskiego... - To wszystko? - Tak, ojcze. - Czy w spos�b obra�aj�cy wiar� m�wili i inni obecni? - Manuel m�wi� najwi�cej. - A ty? Don Rodrigo pochyli� g�ow�. - Zabiera�e� g�os? - Nie, milcza�em. - Zbrak�o ci odwagi, aby broni� wiary przed blu�nierc�, czy te� mo�e chcia�e� si� dowiedzie�, jak daleko blu�nierstwo si�ga? - Nie wiem, milcza�em. Co mam teraz uczyni�, ojcze? - Od jak dawna nale�ysz do moich domownik�w? - W pa�dzierniku minie rok, ojcze. - Znasz zarz�dzenia �wi�tej Inkwizycji? - Tak, ojcze. - A zatem? Don Rodrigo milcza�. - Tak, ojcze - powiedzia� wreszcie ochryp�ym g�osem - uczyni� to. Padre Torquemada po�o�y� d�o� na jego ramieniu. - Wiem, co ci� dr�czy, m�j synu. My�lisz, �e zdradzasz przyjaciela. - Ojcze, m�j ojcze! - Przeciwnie, przyczyniasz si� do ratowania jego zab��kanej duszy. Czy� nie pope�ni�by� zdrady w�wczas, gdyby� chcia� prawd� zatai� i pozostawi� grzesznika sam na sam z jego grze- chami? Czy� nie jeste�my po to, aby b��dz�cym pomaga�? Pomo�emy panu de Hojeda i panu de Santangel. Pomo�emy dzi�ki tobie. Nag�y blask wdzi�czno�ci ogarn�� udr�czon� twarz don Rodriga. - Ojcze, ci�ki kamie� zdj��e� mi z serca. Czy swoje o�wiadczenie mam z�o�y� Trybuna�owi podpisane? Padre Torquemada mocniej opar� d�o� o jego rami�. - Don Rodrigo, pomy�l, czy musia�by� si� podpisywa� pod s�owami: oddycham, chodz�, jem, �pi�? - Przecie� to prawda. - A twoje zeznanie czym�e b�dzie, je�li nie prawd�? - O tak, m�j ojcze! - zawo�a� don Rodrigo. - Prawda musi zwyci�y�. - I zwyci�y - rzek� czcigodny ojciec. - Chwil� jeszcze, m�j synu. Nie zapomnij zaznaczy� w swoim zeznaniu, �e pan de Hojeda pochwala� zbrodni� dokonan� na osobie wielebnego Pedra d'Arbuez. Don Rodrigo zawaha� si�. - Ojcze czcigodny, o ile mnie pami�� nie myli, don Manuel nie m�wi� nic podobnego. - Jeste� tego pewien? Czy� nie wspomnia�e�, �e zar�wno pan de Hojeda, jak i jego dow�dca utrzymuj� przyjacielskie stosunki z lud�mi pochodzenia �ydowskiego? - Tak, ojcze. - A wi�c? Don Rodrigo milcza�. - Jak d�ugo trwa�a wasza rozmowa? - Przesz�o godzin�, ojcze. - I m�g�by� przysi�c, �e w ci�gu tego czasu ani razu nie wspomniano o wypadkach w Sara- gossie? Nie mo�esz na to przysi�c? A zatem dopuszczasz mo�liwo��, �e o tej potwornej zbrodni by�a mowa? Przypomnij sobie, by� mo�e ze wzgl�d�w a� nadto zrozumia�ych pan de Hojeda nie m�wi� o niej wprost, mo�e si� wyra�a� w spos�b aluzyjny, niemniej �wiadcz�cy, �e �w �wi�to- kradczy czyn pochwala? - Ojcze czcigodny, by� mo�e zawodzi mnie pami��, lecz doprawdy nie przypominam sobie... Padre Torquemada spojrza� na niego przenikliwie. - Don Rodrigo, pami�taj, �e kiedy chodzi o obron� wiary, prawdziwemu chrze�cijaninowi nie wolno si� zatrzymywa� w p� drogi. Czy m�g�by� z r�k� na krzy�u i w obliczu Boga za�wiad- czy�, �e pan Manuel de Hojeda nie �ywi w swoim sercu wyst�pnej sympatii dla morderc�w wie- lebnego ojca d'Arbuez? - Nie, ojcze - szepn�� don Rodrigo - nie m�g�bym tego uczyni�. - A m�g�by� przysi�c, jeszcze raz ci� pytam, �e z t� wyst�pn� sympati� pan de Hojeda jawnie si� nie zdradzi�? - Nie, ojcze. Pami��, szczeg�lnie w takich jak te okoliczno�ciach, istotnie mo�e by� zawodna. Torquemada zn�w po�o�y� mu d�o� na ramieniu. - S�usznie - powiedzia�. - Id� wi�c, m�j synu, i porozmawiaj ze swoj� pami�ci�. Niech b�dzie ona r�wnie czysta jak twoje sumienie. Wszed�szy do ko�cio�a zamkn�� drzwi, mimo to bardzo wyra�nie s�ysza� oddalaj�ce si� kroki don Rodriga. Skoro te �cich�y wreszcie w g��bi dziedzi�ca, poczu� si� tak samotny, jakby zerwa� ostatni� ��czno�� ze �wiatem. Ch��d w ko�ciele by� przenikliwszy ni� w klasztorze, a ciemno��, skuta przestrzeni� i cisz�, sprawia�a wra�enie zatopionej w g��boko�ciach niewidocznych mur�w i wi�za�. Wprawdzie da- leko, przed g��wnym o�tarzem, i bli�ej, w bocznych kaplicach, tli�y si� ��tawe �wiate�ka oliw- nych lampek, jednak ich kruche poblaski nie tylko mroku nie roz�wietla�y, lecz zdawa�y si� go pog��bia�. Przecie�, kiedy podni�s� wzrok ku g�rze, zdo�a� po chwili rozpozna� zarysy wysokich �uk�w sklepienia i w�wczas, jak gdyby owe odleg�e kszta�ty nios�y �wiadectwo �ycia - pocz�o zanika� w nim wra�enie zagubienia i samotno�ci. Tego szuka� i potrzebowa�: ogromu kamiennej przestrzeni, mroku i milczenia, kt�re zrazu bezg�o�ne - nagle, jakby ulegaj�c sile wy�szych praw, spe�nia� zacz�y swoje ostateczne powo�anie, nie�mia�o, potem coraz gwa�towniej rozbrzmiewa- j�c g�osami wzywaj�cymi, niby wojenne surmy, do czuwania i walki. Po chwili skierowa� si� ku najbli�szej bocznej kaplicy, lecz nie doszed�szy do niej przystan��, zewsz�d nagle ogarni�ty wo�aniem, kt�re ca�y ogrom ciemno�ci zdawa�o si� wype�nia� i porywa� ku g�rze. Oto Kr�lestwo Bo�e obejmuj�ce ju� po wszystkie czasy ludzko�� doskonale zgodn� w uczynkach i pragnieniach! Oto doskona�y porz�dek, cel nieugi�tych my�li i nieustraszonego dzia�ania! Jak�e jednak daleki jeszcze i trudny do osi�gni�cia. Ile przeszk�d, nim si� go osi�gnie, trzeba przezwyci�y�, jak wiele buntowniczych opor�w prze�ama� i podepta�. Wyci�gn�� d�onie, jakby chcia� dotkn�� owych niewidzialnych kszta�t�w przysz�o�ci, i w�w- czas sta�a si� nagle doko�a cisza. W�r�d niej, martwej jak cie� kamieni, rozlega� si� odg�os ci�- kich �o�nierskich krok�w: wzd�u� klasztornych mur�w przechodzi�y widocznie nocne stra�e. - Panie - rzek� Torquemada - nie pozw�l, aby s�ab�a w nas i przygasa�a nienawi�� ku Twoim wrogom. Powiedzia� to szeptem, przecie� g�os jego musia� dotrze� do mnicha kl�cz�cego u wej�cia do kaplicy, poniewa�, nieruchomy dotychczas i jak si� zdawa�o, ca�kowicie oddany modlitwie, pod- ni�s� si� naraz ruchem do�� gwa�townym. By� niski i drobny, sprawia� wra�enie bardzo m�odego. Przez d�u�sz� chwil� padre Torquemada i tamten patrzyli na siebie w milczeniu. Na koniec czcigodny ojciec podszed� bli�ej. Braciszek dominikanin by� istotnie m�ody, nie wi�cej ni� dwu- dziestoletni. - Pok�j z tob�, m�j synu - rzek� Torquemada. - Przeszkodzi�em ci w modlitwie? Wszak modli- �e� si�? M�ody sta� z pochylon� g�ow�. - Chcia�em si� modli� - powiedzia� cichym, zm�czonym g�osem. - S�usznie czynisz, poniewa� czas nocny szczeg�lnie sprzyja skupieniu. Niekiedy w tak� por� jak teraz w�a�nie modlitwa, a nie sen, staje si� prawdziwym odpoczynkiem. Wszystkie my�li mo�na w�wczas ofiarowa� Bogu. Tamten podni�s� g�ow�, twarz mia� blad� i um�czon�, tylko ciemne, nadmiernie du�e oczy p�on�y w niej niespokojnym ogniem. - Ojcze wielebny, jestem wprawdzie bardzo m�ody, lecz od dawna nie mia�em odpoczynku, o jakim m�wisz. Nie mog�em zasn��, m�czy�y mnie ci�kie my�li. S�dzi�em, �e znajd� od nich wytchnienie w modlitwie. Ale nie znalaz�em wytchnienia. - �le go mo�e szuka�e�. - Nie wiem, ojcze. Wydaje mi si� czasem, �e nie modlitwy mi potrzeba, lecz g�o�nego m�- wienia o tym, co mnie dr�czy i boli. Ojcze wielebny, jeste� tyle lat starszy ode mnie, wiele musia- �e� widzie� i prze�y�, powiedz, czy milczenie mo�e zabi� dusz� cz�owieka? Padre Torquemada milcza� chwil�. - Nie rozumiem ci�, m�j synu. Tylko uporczywe trwanie w �miertelnym grzechu mo�e zabi� ludzk� dusz�. - A milczenie, czy� nie bywa �miertelnym grzechem? Ojcze, ogarnia mnie niekiedy l�k, �e je�li nie wypowiem tego, co m�ci spok�j mego sumienia i sp�dza sen z powiek, w�wczas wszys- tko przemilczane umrze we mnie, jak oddech, kt�ry nie mo�e zaczerpn�� powietrza, jak s�owo, kt�rego nie potrafi ju� ud�wign�� martwiej�cy j�zyk. Ojcze m�j, boj� si�, �e mog� si� sta� ka- mieniem. Torquemada wyci�gn�� d�o�. - Podaj mi, synu, r�k�. By�a zimna i sucha. - S�dzisz, ojcze, �e mam gor�czk�? Nie, ojcze, nie mam gor�czki, jestem zdrowy. - Widz� to, istotnie nie masz gor�czki. M�wisz wszak�e, bracie... - Nazywaj� mnie bratem Diego. - M�wisz wszak�e, bracie Diego, w taki spos�b, w jaki zwykli si� zazwyczaj wypowiada� lu- dzie trawieni wielk� gor�czk� albo dr�czeni ci�kim grzechem, obarczaj�cym ich sumienia. Fray Diego drgn��. - O nie, ojcze! ci�kie grzechy obarczaj� nie moje sumienie. Nie mnie przecie� trzeba oskar- �a� o gwa�t i przemoc, nie na mnie ci��� ludzkie krzywdy, �zy i cierpienia. Nikt mnie jeszcze nie przeklina i nie nienawidzi. Nie mam na sumieniu �adnej zbrodni ani nieprawo�ci. Przez d�u�sz� chwil� panowa�o milczenie. Padre Torquemada podci�gn�� p�aszcz pod szyj�. - Bracie Diego, m�wisz w spos�b do�� niejasny, wydaje mi si� jednak, �e przemawia przez ciebie wielka pycha. Tamten poruszy� si� gwa�townie. - O nie, ojcze, to nie pycha! Nie znasz mnie przecie�. Nie znasz moich my�li. - Tak s�dzisz? - Nie wiem, ojcze. By� mo�e je znasz, mo�e wiesz, co si� we mnie dzieje. Chcia�em si� mod- li�, nie wiedzia�em, �e nie jestem sam. Widz� ci� po raz pierwszy, nie wiem, kim jeste�, lecz kie- dy stoj� przed tob� i pr�cz nas dw�ch nie ma nikogo, wydaje mi si�, jakbym ci� zna� od dawna, od pierwszej chwili gdy zacz��em my�le�. Czemu tak patrzysz na mnie, ojcze? Sam powiedzia- �e�, �e nie mam gor�czki, jestem przytomny. Czy wiesz, ojcze, o co si� chcia�em modli�? Mo�e i tego si� domy�lasz, ale pozw�l mi to powiedzie�, poniewa� ty to zrozumiesz: masz twarz cz�o- wieka, kt�ry wszystko rozumie, mo�e dlatego czuj� si� wobec ciebie tak, jakbym ci� zna� od dawna, od samego pocz�tku. Ojcze m�j, ojcze, chcia�em oto prosi� Boga, aby wybaczy� tym wszystkim, kt�rzy maj�c w swoich r�kach w�adz�, z�y z niej czyni� u�ytek i nie dla dobra ludz- kiego j� sprawuj�, lecz na straszliwe krzywdy i cierpienia. Chcia�em m�wi�: Bo�e wielki i mi�o- sierny, kt�ry� jest w niebiesiech, miej lito�� nad gwa�cicielami sprawiedliwo�ci, wybacz �wia- domym k�amcom, zdradzieckim oskar�ycielom i fa�szywym s�dziom, b�d� mi�o�ciw tym, kt�rzy w �lepym zapami�taniu niszcz� spok�j ludzi i siej� w�r�d nich strach, ob�ud� i nienawi��, oszcz�d� oprawcom Twej karz�cej d�oni, miej zmi�owanie nad mordercami... Tak si� chcia�em modli�. Ale nie mog�em, ojcze, nie potrafi�em, nie chcia�em! S�owa mi przez gard�o nie przecho- dzi�y. Kiedy teraz je wymawiam, s� oskar�eniem i przekle�stwem, ale kiedy mia�y by� modlitw� - ka�de z nich wydawa�o mi si� ci�sze od kamienia. Ojcze, to by�aby z�a modlitwa! Padre Torquemada sta� nieruchomy. - Czy mo�esz mi powiedzie�, bracie Diego - powiedzia� po chwili - kim s� ludzie, za kt�rych chcia�e� si� modli�, a kt�rych obci��asz winami tak wielkimi w twoim mniemaniu? Fray Diego obie zaci�ni�te d�onie podni�s� do piersi. - Ojcze! - szarpn�� habitem - ta suknia mnie pali, dusz� si� w niej. - Bracie Diego! - Pali mnie, ojcze, poniewa� jest ha�biona przez ludzi, kt�rzy j� nosz�. - Bracie Diego, ja r�wnie� nosz� t� sukni�. - I nigdy si� w niej nie dusisz? Powiedz, nigdy ci� nie dr�czy wstyd, �e ludzie w tych samych habitach... Torquemada wyci�gn�� spod p�aszcza d�o� i stanowczym ruchem odsun�� od siebie Diega. - Milcz! Czy nie zdajesz sobie, nieszcz�sny, sprawy, co m�wisz? Czy wiesz, kim jestem? Fray Diego p�przytomnie spojrza� p�on�cymi oczyma na starego cz�owieka. - Kim jeste�? Nie wiem. Wiem, �e znam ci� od dawna. - Bracie Diego - rzek� tamten cicho, prawie �agodnie - jestem brat Tomas Torquemada. Diego bole�nie si� u�miechn��. - Dlaczego ze mnie szydzisz? Chcesz wypr�bowa� moj� odwag�? O nie, ojcze, nie ma we mnie strachu. Gdyby zamiast ciebie naprawd� sta� tu przede mn� sam ojciec Torquemada, te� nie odwo�a�bym �adnego ze s��w, kt�re powiedzia�em. Moja nienawi�� jest silniejsza od strachu. Nie ma we mnie, ojcze, miejsca na strach. - Bracie Diego, opami�taj si� - rzek� czcigodny ojciec niemal szeptem, lecz ze szczeg�lnie mocnym akcentem - stoisz przed Wielkim Inkwizytorem. Cisza si� teraz sta�a. Fray Diego z rosn�cym w oczach nat�eniem wpatrywa� si� w Torque- mad�. W pewnej chwili podni�s� r�k� do czo�a. Poczu� pod palcami ch�odny pot. - Bo�e - szepn��. Cofn�� si� krok w g��b kaplicy i w tym momencie zawadzi� nog� o �wiecznik, kt�ry sta� z bo- ku o�tarza. Twarz mu si� skurczy�a, usta zadr�a�y. Schyli� si� raptownie i uchwyciwszy ci�ki czteroramienny �wiecznik zamierzy� si� nim na Torquemad�. Nie uderzy� jednak. Sta� z ramie- niem wzniesionym ponad g�ow�, ci�ko dysz�c, z twarz� �ci�t� nienawi�ci�, lecz r�wnocze�nie obezw�adniony spokojem i milczeniem starca, kt�ry ani si� nie cofn��, ani nie uczyni� najmniej- szego gestu obrony. Bi�a wszak�e z jego nieruchomej postaci si�a tak skupiona i twarda, i� po chwili Diego przymkn�� powieki i chocia� rami� wci�� trzyma� wymierzone do ciosu - naraz �wiecznik wypad� mu z d�oni i z �oskotem uderzywszy o kamienne stopnie o�tarza pocz�� si� z nich stacza�, a� zatrzyma� si� tu� u st�p Torquemady. G�uche echa krzykn�y w ciemno�ciach, zw�aszcza jedno, szczeg�lnie g�o�no dudni�ce, toczy�o si� d�ugo i bardzo wysoko, gdzie� pod samym sklepieniem ko�cio�a, po czym nagle wszystko umilk�o i cisza, jaka zapad�a, by�a jeszcze g��bsza od poprzedniej. Diego otworzy� oczy. - Czemu nie wzywacie swoich stra�y, dostojny panie? - spyta� wysokim i jasnym, bardzo m�odzie�czym g�osem. - Czy�cie, co zwykli�cie w podobnych okoliczno�ciach czyni�. Padre Torquemada odwr�ci� si� i rozsun�wszy na piersiach p�aszcz ukl�k� przed o�tarzem. - M�j synu - powiedzia� p�g�osem - kl�knij obok. Diego d�u�sz� chwil� sta� nieruchomy, po czym nagle si� odwr�ci� porywczym ruchem ku Torquemadzie i ukl�k� nie dalej ni� na wyci�gni�cie ramienia. Kaganek oliwny �wiec�cy w g��bi o�tarza rzuca� migotliwy poblask na obu kl�cz�cych. Czcigodny ojciec z�o�y� d�onie do modlitwy. - Powtarzaj, m�j synu, za mn�: "Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie..." Diego podni�s� wzrok ku g�rze, zbyt jednak ciemno by�o doko�a, aby m�g� znale�� dla oczu oparcie w pod�u�nych mantetach, kt�re pasmami ��tawego p��tna zwisa�y po obu stronach o�ta- rza, zawsze przypominaj�c za dnia imiona oraz przewinienia ludzi napi�tnowanych przez �wi�ty Trybuna�. Teraz tylko niewyra�ny cie� tych z�owrogich p��cien nikle si� w g��bi kaplicy zaryso- wywa�. - "Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie" - rzek� wreszcie g�osem r�wnie jasnym i d�wi�cznym jak uprzednio. - "�wi�� si� imi� Twoje." - "�wi�� si� imi� Twoje." - "Przyjd� kr�lestwo Twoje." Diego poczu� skurcz w gardle i pod powiekami gor�ce �zy. - "Przyjd� kr�lestwo Twoje" - powiedzia� cicho, aby nie zdradzi� dr�enia g�osu. - "B�d� wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi." Diego i to zdanie powt�rzy�, lecz jeszcze ciszej. Czu�, �e przy nast�pnym wersecie nie zapanu- je nad ogarniaj�cym go wzruszeniem i rozp�acze si� na g�os. Lecz czcigodny ojciec Wielki Ink- wizytor nie modli� si� dalej. Umilk�, skro� pochyli� ku d�oniom, jak gdyby zapomnia�o kl�cz�- cym obok. Czuwaj�ca przez ca�� noc sygnaturka si�str karmelitanek zn�w pocz�a d�wi�cze� w oddali. Padre Torquemada podni�s� g�ow�. - Amen - powiedzia� mocnym, skupionym g�osem. - Bracie Diego! - Panie? - Wracaj, m�j synu, do siebie. �wita� b�dzie niebawem, czeka ci�, jak s�dz�, nie�atwy dzie�. - Oby by� pocz�tkiem ostatniego! - zawo�a� Diego. Na to rzek� Torquemada: - Ka�dy cz�owiek jest panem i r�wnocze�nie s�ug� swego losu. Id� ju� requiescere in pace w swojej celi, dop�ki nie otrzymasz od prze�o�onych nowych polece�. Noc istotnie si� ko�czy�a i kiedy fray Diego przechodzi� klasztornym dziedzi�cem - na niebie, ju� rozja�nionym od wschodu niebieskaw� po�wiat�, gwiazdy pocz�y przygasa�. Mglista sza- ro�� przedranna le�a�a w powietrzu i ch��d tej ostatniej nocnej godziny by� szczeg�lnie przenik- liwy. W cieniu kru�ganka sta� cz�owiek. Diego zatrzyma� si�, potem podszed� bli�ej. - To ty, Mateo? - Ja - rzek� tamten. - Sk�d wracasz? By�e� w ko�ciele? - Tak. - Bo�e wielki! Widzia�e� go? - O kim my�lisz? Widzia�em diab�a. - Diego! - Zwyci�y� mnie tym razem. Modli�em si� z nim. Fray Mateo chwyci� go za r�k�. - Diego, m�j ma�y Diego. Obudzi�em si� w nocy, poszed�em do twojej celi, by�a pusta. Potem na korytarzu zagrodzi� mi drog� m�ody rycerz, jeden z jego domownik�w. Spyta� mnie: "Gdzie idziecie, wielebny bracie?" Powiedzia�em: "Do ko�cio�a." Dotkn�� wtedy mego ramienia i po- wiedzia�: "Jest noc, wielebny bracie, nie zak��cajcie naszemu czcigodnemu ojcu chwil samotne- go rozmy�lania." Tutaj wi�c czeka�em na ciebie, Diego. Bardzo d�ugo czeka�em. Diego podni�s� g�ow�. - Po co? - Ba�em si� o ciebie. Dlaczego chcesz siebie zgubi�? Co to znaczy, �e modli�e� si� z nim ra- zem? - Nic - rzek� Diego patrz�c w mrok pod nisko sklepionymi arkadami. - Nic? - Chcia�em go zabi�, a potem powtarza�em za nim: "Ojcze nasz." Fray Mateo drgn��. - Diego, co� ze sob� zrobi�? Czemu dobrowolnie wydajesz si� w r�ce nieprzyjaciela? Diego wzruszy� ramionami. - Nie wiem. O c� w�a�ciwie chodzi? I tak nie ma ocalenia. Mo�na oszale� albo dobrowolnie siebie zniszczy�. To wszystko. - B�g jest jeszcze! Diego cofn�� r�k�. - �egnaj, Mateo. Jestem zm�czony, chc� spa�, requiescere in pace, jak mi to zaleci� czcigodny ojciec. - Diego! Zatrzyma� si� u wej�cia do klasztoru. - Czego chcesz? - Kocha�em ci� za pi�kno twego sumienia jak nikogo na �wiecie. - Czemu m�wisz: kocha�em? - Diego, cokolwiek si� stanie, b�agam ci�, zachowaj swoje sumienie. - C� to znaczy? - Co? - Sumienie. - B�d� sob�. - Tylko tyle? - To jest wszystko. - Wszystko? Wszystko zawsze znaczy najmniej. Jestem sob� czyni�c jedno i jestem r�wnie� sob� czyni�c rzecz ca�kiem przeciwn�. Czy strach te� ma sumienie? - Diego, prawda nawet fa�szowana i gn�biona nie przestaje by� prawd�. - Ach, tak! - powiedzia� Diego. - B�d� zdr�w. Zasn�� natychmiast i tak mocno, �e gdy si� pod wiecz�r ockn�� w�r�d szarej godziny - nie m�g� si� zorientowa�, czy jest to wci�� jeszcze p�mrok �witu, czy ju� pora zmierzchu. Przez chwil� le�a� bez ruchu, odurzony t�pym znu�eniem, i nim si� zd��y� z tego zamroczenia rozbu- dzi�, usn�� z powrotem, prawie natychmiast odnajduj�c w�r�d g��bokiego snu nies�ychanie ostr� i nagl�c� �wiadomo��, �e nie �pi i nie jest w celi sam. Nie otworzy� jednak oczu. Wiedzia�, �e to, co si� ma sta� - sta� si� musi, wola� wszak�e t� nieuniknion�, cho� jeszcze niewiadom� koniecz- no�� odsun�� o par� chwil obronnego skupienia. "Nie wolno mi si� ba�" - pomy�la�, lecz r�wno- cze�nie czu�, �e strach jak gdyby czeka� tylko na nazwanie i wywo�anie, przy�piesza mu bicie serca i na skronie i na wargi k�adzie przenikliwy ch��d. "Nie, nie, tylko nie to!" - powiedzia� na g�os i otworzy� oczy. Po�rodku celi sta� padre Torquemada. By�o ciemno, lecz noc za oknem wydawa�a si� nieomal jasna, jak gdyby obj�ta po�wiat� ogromnego po�aru. "Sk�d to �wiat�o?" - pomy�la�. Nigdy jesz- cze nie widzia� jasno�ci r�wnie zimnej i martwej. Podni�s� si�. - Przyszed�e�, panie? - powiedzia� po prostu. Istotnie, je�li odczuwa� w tej chwili zdziwienie, to jedynie z tego wzgl�du, �e �adnego zdzi- wienia nie dozna�. - Jak widzisz - rzek� Torquemada. - Przecie� ci powiedzia�em, �e ka�dy cz�owiek jest r�wno- cze�nie panem i s�ug� swego losu. - Mnie to, panie, m�wi�e�? - zdziwi� si� Diego. - Kiedy? - Ju� nie pami�tasz? Diego podni�s� d�o� do czo�a. - Tak, co� sobie przypominam. I dlatego przyszed�e�? Nie rozumiem ci�, panie. Nie jeste� mn�, m�j los nie jest twoim. - Tak s�dzisz, m�j synu? Czy�by� si� zatem pomyli� m�wi�c, �e znasz mnie bardzo dawno? - Nie, panie, nie pomyli�em si�. Istotnie znam ci�, od kiedy si�gam pami�ci�. - A wi�c? - Ale nie jeste� mn�. Kiedy ujrza�em ci� po raz pierwszy, tak, teraz to sobie przypominam, w�a�nie dlatego wyda�o mi si�, �e znam ci� od dawna, poniewa� nie by�e� mn�. Ty jeste� moim przeciwie�stwem i zaprzeczeniem. - Powiedzmy. Czy jednak mnie, kt�rego nazywasz swoim przeciwie�stwem i zaprzeczeniem, nie znasz dok�adniej i lepiej ni� samego siebie? Milczysz? Wi�c si� zgadzasz? - O nie, panie! Milczenie nie zawsze wyra�a zgod�. Zamilk�em, poniewa� nie mog�em zaprze- czy�, i� znam ci� dobrze. - A siebie? Czy siebie lepiej znasz ni� mnie? Wiesz o sobie wszystko? - Kt� wie o sobie wszystko? - Wi�c mo�e o mnie wiesz wszystko? Diego si� zawaha�. - Tak, panie - powiedzia� wreszcie twardo. - O tobie wiem wszystko. I od razu zda� sobie spraw�, �e to wyznanie rozmin�o si� z celem, przesz�o obok starego cz�owieka. - Gdzie� wi�c granica pomi�dzy tob� a mn�? - spyta� Torquemada. - Czy nie jest to granica pozor�w stworzona przez ciebie? - A wi�c jednak przeze mnie! Torquemada zdawa� si� nie dostrzega� tryumfalnego akcentu w g�osie Diega. - Je�li mnie, nie b�d�cego tob�, lepiej znasz ni� siebie, to mo�e nie jeste� sob� w takim sensie, jak s�dzisz. Mo�e twojej naturze w�a�ciwe jest to przede wszystkim, co znasz dok�adnie i wszechstronnie, nie za� to, co sam oceniasz jako niejasne i mgliste. C� wed�ug ciebie znaczy by� sob�? - By� - odpowiedzia� Diego bez wahania. - A mo�e: wiedzie�? Czy mo�esz istnie� dzi�ki nie�wiadomo�ci, �wiadomo�� pozbawiaj�c is- tnienia? Co o twoim przeznaczeniu decyduje: istnienie czy �wiadomo��? - Wiem - zawo�a� Diego - chcesz zabi� moj� �wiadomo��. Torquemada u�miechn�� si� wyrozumiale. - Przeciwnie. - Chcesz, �eby by�a twoj�. - Przysu� mi krzes�o, m�j synu - powiedzia� Torquemada. Diego uczyni� to, po czym stan�� przed siedz�cym nie dalej ni� na wyci�gni�cie ramienia. - Chcesz mi zabra� moj� �wiadomo�� - powt�rzy�. Torquemada ruchem cz�owieka marzn�cego podci�gn�� sw�j ciemny p�aszcz pod szyj�. Mil- cza� zamy�lony. - B�g, m�j synu - powiedzia� wreszcie - szczeg�ln� mi�o�ci� obdarza �arliwe dusze. Niecz�sto dana jest ludziom �arliwo��. Je�li jednak jeste� tak bardzo bogato obdarowany, tym wi�cej, m�j synu, musisz si� zastanawia�, czemu ma s�u�y� twoja �arliwo��. - A wi�c jest ona moj�! - Kr�lestwu Bo�emu s�u�y czy kr�lestwu szatana? - Inaczej, ojcze, ni� ty widz� Kr�lestwo Bo�e. Torquemada podni�s� g�ow� i spojrzenie jego ciemnych, g��boko osadzonych oczu spocz�o na Diegu. - Mylisz si�, poniewa� nawet naj�mielsz� my�l� nie potrafisz ogarn�� Kr�lestwa Bo�ego. Nie widzisz go i nie rozumiesz. Zastanawia�e� si� kiedy, czy twoja �arliwo�� jest wyrazem woli bos- kiej, czy te� przeciw niej si� obraca? Zwyci�stwo prawdy przy�piesza czy przeciw zasadom prawdy si� buntuje? Nasza to, chrze�cija�ska �arliwo�� czy te� obca nam z ducha, heretycka i wroga? Z �arliwo�ci�, m�j synu, dzieje si� tak jak z ka�d� ludzk� rzecz�, i� nie istniej�c sama w sobie, w oderwaniu od sk��conych spraw �wiata, mo�e swoj� gwa�town� si�� obr�ci� zar�wno ku dobremu, jak i ku z�emu, raz prawdzie s�u��c, a kiedy indziej przeciw niej kieruj�c swoje dzia�anie. Jeste� chrze�cijaninem? - Ojcze czcigodny, gdybym nie by� chrze�cijaninem, nie bola�yby mnie tak bardzo winy moich braci. - Jeste� synem Ko�cio�a? - Ojcze, gdyby Ko�ci� m�g� g�o�no i swobodnie przem�wi� ustami sprawiedliwych, w�w- czas poszed�by na �wiat, na wszystkie chrze�cija�skie kraje, jed