Jerzy Andrzejewski "Ciemności kryją ziemię" "Bramy raju" "Zaszło słońce, wołają astronomy z wieży, Ale dlaczego zaszło, nikt nie odpowiada; Ciemności kryją ziemię i lud we śnie leży, Lecz dlaczego śpią ludzie, żaden z nich nie bada. Przebudzą się bez czucia, jak bez czucia spali". Mickiewicz, "Dziady", część III Rozdział pierwszy Jedna ze starych hiszpańskich kronik notuje, że w połowie września roku tysiąc czterysta osiemdziesiątego piątego, późnym popołudniem, do miasteczka Villa-Real w Manczy przybył czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor w otoczeniu dwustu kilkudziesięciu konnych i pieszych fa- miliantów, czyli domowników Świętej Inkwizycji, zwanych również Milicją Chrystusową. Ulice Villa-Real - dodaje skrupulatny kronikarz - były puste, zniknęły z nich stragany żydowskich przekupniów, z oberż i z winiarni nie dochodził gwar, a okna większości mieszkalnych domów przysłaniały żaluzje. Upał, silny za dnia, zelżał już cokolwiek, jednak od Sierra Morena wciąż wiał suchy i gorący, południowy wiatr. Ledwie poczet ciężkiej jazdy pancernej, poprzedzany przez rotę łuczników, minął Puerta de Toledo i znalazł się wewnątrz miejskich murów - wśród ciszy panującej w mieście zabrzmiał ciężko dzwon kolegiaty San Pedro, a potem odezwały się dzwony klasztoru San Domingo, koś- ciołów Santa Cruz, Santa Maria la Blanca i San Tomas. Po chwili biły w Villa-Real dzwony wszystkich rozlicznych kościołów i klasztorów. Dwaj zakonni bracia, przechodzący wewnętrznym krużgankiem klasztoru Dominikanów, za- trzymali się. Jeden z nich był w sile wieku, krępy, po chłopsku ciężki w ramionach; drugi - cał- kiem młody, niski i drobny, o ciemnej, jeszcze chłopięcej twarzy. - Przyjechał - powiedział fray Mateo. - Mateo, Mateo! - zawołał fray Diego - gdybym mógł modlić się za tego człowieka, prosiłbym Boga, aby usunął go spośród żyjących. Fray Mateo stał z pochyloną głową, przesuwając różaniec. Z daleka, nie stłumiony bliskimi dzwonami, dobiegał wysoki i czysty dźwięk sygnaturki podmiejskiej pustelni sióstr karmelitanek. - Diego - rzekł cicho - ty tego nie powiedziałeś, a ja tego nie słyszałem. - Boisz się? Ty? Czyż nie myślisz tak jak ja? - Nie zawsze należy mówić myślami. - Wiem. - Jesteś młody i gwałtowny. - Wolałbyś, abym był jak kamień? - Nie. Ale nawet kamienie mają dzisiaj uszy i języki. Uważaj. Jeśli ojciec Torquemada uznał za właściwe opuścić królewski dwór i przyjechać do Villa-Real, zaczną się tu dziać rzeczy straszne. - O Mateo, straszniejszych od tych, jakie widziałem, już chyba nie ujrzę. - Nie łudź się - rzekł fray Mateo - straszność nie jest cechą zdarzeń, lecz skutkiem ich kolej- ności. Diego gonił własną myśl. - Boże wielki i miłosierny! Wiarę moją zachowałem nie skażoną, ale serce, Mateo, serce mam zranione i sumienie zmącone. Jednego dnia na quamadero w Sewilli widziałem stu ludzi płoną- cych na stosach. Śpiewałem razem z braćmi hymn: "Exurge Domine et iudica causam Tuam", a przecież poprzez ten ogromny śpiew nie mogłem nie słyszeć jęków i krzyków umierających. Innego dnia... - Milcz, Diego. Rany serca tylko w ciszy można zagoić. - Nie ma dla mnie ciszy! Powiedziałeś, że nie zawsze należy mówić myślami. Co to znaczy? Nie ufasz mi? Boisz się mnie? Ty, mój przyjaciel, mój nauczyciel? Fray Mateo podniósł głowę. Diego stał o krok, pobladły, drżący, z oczami płonącymi ciem- nym blaskiem. - Bracie Diego, jeśli sumienie sprzeciwia się uznanym nieprawościom, wówczas nie drugich ludzi, lecz samego siebie musi się człowiek bać najbardziej. - Siebie? - Wiesz, dokąd cię może zaprowadzić sprzeciw sumienia? Nie przeraża cię twój bunt? - Nie! Nie chcę przerażenia ani lęku, ani niczego, co jest strachem. Chcę coś robić. - Módl się - powiedział fray Mateo. Tymczasem regiment Milicji Chrystusowej wąskimi i wszędzie jednakowo wyludnionymi uliczkami zbliżał się do kolegiaty. Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i Aragonii, padre Tomas Torquemada, okryty czarnym zakonnym płaszczem, jechał na białym kordobańskim koniu, cias- no otoczony domownikami, wyprostowany mimo podeszłego wieku, z oczami półprzymknięty- mi. Jeden z rycerzy towarzyszących Inkwizytorowi, młodziutki jasnowłosy don Lorenzo de Mon- tesa, pochylił się na koniu ku towarzyszowi. - Szczury pochowały się do nor. Don Rodrigo de Castro roześmiał się. - Nic to szczurom nie pomoże. - Myślisz? - Ręce Świętego Trybunału są dłuższe od najgłębszej szczurzej nory. Poza tym szczury się bo- ją i strach je zdradza. - Czy ten, kto się boi, musi być winien? - Nie wiem, to nie moja sprawa. Wiem natomiast, że zawsze trzeba być przeciwko tym, którzy się boją. - Mówią, że król Ferdynand potrzebuje bardzo dużo pieniędzy. - Wojna zawsze dużo kosztuje. - Myślisz, że wszyscy marranosi są heretykami? - Nie wiem. Pewnie wszyscy. Ale to nie jest moja ani twoja sprawa, Lorenzo. Naszą sprawą jest wykonywać rozkazy i nie bać się. - Nigdy się nie boisz? - Czyż nie jesteśmy po to, żeby nas się bano? - Ojcze czcigodny - powiedział półgłosem kapitan domowników Wielkiego Inkwizytora, don Carlos de Sigura - jesteśmy na miejscu. Padre Torquemada podniósł powieki. Spośród domów ciasno otaczających plaza de San Pedro kolegiata wyrastała ku niebu ścianą tak ogromną, jak gdyby nie dłonie ludzkie ją wzniosły, lecz gwałtowny i nagle w powietrzu zastygły wybuch kamieni i rzeźbień utrwalił jej strzelisty kształt. Ludzie zgromadzeni przed kościołem wydawali się w jej cieniu nikli i zagubieni. Po obu stro- nach schodów stali z zapalonymi świecami bracia dominikanie. Ich ciemne płaszcze falowały na wietrze. Płomienie świec również się kołysały. Natomiast pośrodku schodów, w otoczeniu urzędników Świętego Officium oraz świeckiego duchowieństwa, oczekiwali dostojnego gościa obaj inkwizytorzy arcybiskupstwa toledańskiego, kanonik kolegiaty doktor Alfonso de Torrez i dominikanin fray Gaspar Montijo. Tuż obok, z dłońmi wsuniętymi w rękawy habitu, stał przeor klasztoru San Domingo,padre Blasco de la Cuesta. Akurat przestał bić dzwon kolegiaty, a ponieważ w ślad za nim i wszystkie pozostałe dzwony w mieście poczęły milknąć - nagle stała się na placu cisza. Dwóch łuczników podbiegło do czci- godnego ojca, lecz Torquemada zatrzymał ich krótkim ruchem dłoni i zszedł z konia sam. Zebrani pochylili głowy. - Bądź pozdrowiony, czcigodny ojcze i najdostojniejszy panie - powiedział kanonik de Torrez. Spodziewano się, że Wielki Inkwizytor pobłogosławi zgromadzonych, lecz Torquemada nie uczynił tego. - Pokój z wami, wielebni bracia - powiedział po chwili głosem stłumionym, trochę już w star- czy sposób skrzypiącym. - Niech wszystkie łaski pana naszego Jezusa Chrystusa spłyną na tych, którzy są ich godni. - Amen - rzekł fray Gaspar Montijo. Torquemada rozejrzał się po zebranych. - Nie widzę wśród was, wielebni bracia, przedstawicieli władz świeckich. Czyżby nic nie wiedzieli o naszym przyjeździe? Młody rycerz w lekkim mediolańskim pancerzu, połyskującym niebieskawym blaskiem, wy- sunął się spoza stłoczonego duchowieństwa. - Witaj, dostojny ojcze - powiedział cokolwiek za głośno. - Mój dowódca, kapitan królews- kiego regimentu don Juan de Santangel, polecił mi złożyć wam należny hołd, prosząc jednocześ- nie o wybaczenie, że ze względu na stan zdrowia nie może tego uczynić sam. - Jest chory? - spytał padre Torquemada. - Tak, ojcze. - Na ciele czy na duszy? Młody rycerz nie zmieszał się. - Nie rozumiem cię, ojcze. - Czego nie rozumiesz? Czyż nie jesteś chrześcijaninem i nie wiesz, co jest w człowieku cia- łem, a co duszą i co nazywamy chorobami ciała, a co chorobami duszy? Tamten dumnie się wyprostował. - Wiem, dostojny panie. Nazywam się Manuel de Hojeda, jestem szlachcicem i chrześcijani- nem. Jeśli powiedziałem, że szlachetny don Juan jest chory, nie mogłem myśleć o jego duszy, ponieważ ta, należąc do wiernego sługi Króla i Kościoła, nie doznaje żadnych, jak tego jestem pewien, schorzeń. - Czy tak mało, mój synu, ufasz swojej pewności, iż musisz podnosić głos? - spytał cicho Torquemada. Don Manuel poruszył się niecierpliwie. - Ojcze czcigodny, gdyby pan de Santangel nie był chory... - Wówczas swoją obecnością złożyłby świadectwo szacunku oraz miłości, jakie żywi dla wia- ry i Świętej Inkwizycji. Wierzę w to. Mam wszakże nadzieję, że choroba szlachetnego kapitana nie jest o tyle ciężka, aby jutro mogła mu utrudnić odwiedzenie nas w siedzibie Świętego Offi- cium. Rumieniec pociemnił smagłą twarz don Manuela. - Czy masz mi jeszcze coś do powiedzenia, mój synu? - spytał Torquemada. Krew coraz gęściejszą łuną ogarniała twarz i czoło, nawet szyję don Manuela. Żyły wystąpiły mu na skroniach. Przez moment wydawało się, że młody rycerz nie zapanuje nad gniewem i wy- buchnie. - Przedstawiciel corregidora pragnie ci, czcigodny ojcze, złożyć słowa powitania - powiedział cicho fray Montijo. Don Manuel przygryzł wargi i bez słowa cofnął się do tyłu. - Czy szlachetny corregidor jest także chory? - spytał Torquemada. Pisarz sądowy Francisco Doz, człowieczek wątły i przygarbiony, o cienkiej szyi smutnego ptaka, znalazłszy się przed czcigodnym ojcem zaniemówił. Stał pobladły, usta mu drżały, a jego wypukłe niebieskie oczy ścięte były strachem. - Słucham się, mój synu - rzekł padre Torquemada. Tamten otworzył usta, jakby chciał zaczerpnąć powietrza. - Pan Blasco de Silos istotnie nie mógł przybyć, dostojny ojcze - wymamrotał. - W ostatniej chwili ciężko zaniemógł. I umilkł pod spojrzeniem Torquemady. Ten zwrócił się ku ojcom inkwizytorom: - Cóż, wielebni bracia, pora nam udać się do kościoła. Podziękujmy Bogu za szczęśliwie od- bytą podróż i pomódlmy się także za dusze heretyków i grzeszników, aby Najwyższy w swej niewyczerpanej dobroci dopomógł im do szczerego wyznania i wyrzeczenia się błędów. - Amen - powiedział fray Gaspar Montijo. - W Villa-Réal, czcigodny ojcze, szczególnie wiele, jak się wydaje, jest dusz dotkniętych ciężkimi schorzeniami - odezwał się padre de la Cuesta. - Leczcie je zatem! - rzekł Torquemada wchodząc na stopnie kolegiaty. - Na cóż czekacie? Czyż nie jesteście lekarzami dusz? Był już przy portalu, a bracia dominikanie, intonując wysokimi głosami "Magnificat", poczęli wchodzić do kolegiaty, gdy na placu wszczął się zgiełk. Padre Torquemada zatrzymał się, śpiew ścichnął. W dole jeździec na spienionym koniu, głośno krzycząc i gestykulując, z trudem torował sobie drogę poprzez tłum. Otoczony przez domowników Świętego Trybunału, tłumaczył im coś przez chwilę, po czym jeden z nich, z ciężkiej jazdy pancernej, zeskoczywszy z konia, wbiegł dźwię- cząc zbroją na stopnie kolegiaty. - Ojcze czcigodny, przybył wysłaniec z Saragossy z ważnymi wiadomościami. Padre Torquemada skinął dłonią. Wówczas tamten podniósł rękę i na ten znak domownicy, łucznicy i pancerni poczęli się rozstępować, aby utorować przybyłemu przejście. Ten - rosły i muskularny mężczyzna - zeskoczywszy z konia, zachwiał się, natychmiast się jednak wypros- tował, zrzucił z ramion podróżny płaszcz, głęboko odetchnął, otarł powolnym ruchem dłoni spo- cone czoło i ciężko, jak człowiek śmiertelnie zmęczony, począł wchodzić na schody. Znalazłszy się przed Wielkim Inkwizytorem przyklęknął i pochylił twarz, czarną od kurzu. - Przybywasz z Saragossy? - spytał Torquemada. - Tak, czcigodny ojcze. Trzy dni i trzy noce jestem w drodze. - Kto cię przysyła? - Święty Trybunał. - Mów. - Ojcze czcigodny, stała się rzecz straszna, wołająca o pomstę do nieba! Umilkł na moment, aby zaczerpnąć tchu. - Wielebny ojciec Pedro Arbuez został zamordowany. Szmer zgrozy rozległ się wśród zebranych. Wszyscy wiedzieli, że kanonik katedry, doktor Pe- dro Arbuez d'Epila, zaledwie przed rokiem, przy ustanawianiu Świętej Inkwizycji dla królestwa Aragonii, został mianowany jednym z dwóch inkwizytorów Saragossy. - Boże, zmiłuj się nad nami - powiedział padre de la Cuesta. - Gdzie popełniono zbrodnię? - spytał Torquemada. - W katedrze, ojcze czcigodny, podczas wieczornych modlitw. - Zabójcy? - Obu schwytano. - Ich nazwiska? - Vidal d'Uranso i Juan d'Esperaindeo. Torquemada zmarszczył brwi. - Nie znam. - To mali ludzie, czcigodny ojcze. Obaj jednak pozostają w służbach wielmożnego pana, don Juana de la Abadia. - Tak więc wysoko sięga zbrodnia? - Ojcze czcigodny, wielebny inkwizytor, ojciec Gaspar Juglar, kazał mi powiadomić ciebie, że to haniebne morderstwo jest najprawdopodobniej wynikiem ogromnego spisku i do ludzi podej- rzanych należą osoby piastujące w królestwie Aragonii bardzo wysokie godności. - Na Boga żywego! - zawołał padre Torquemada - jeśli istotnie jest tak, jak mówisz, trudno mi uwierzyć, aby owe osoby należały do starych rodzin chrześcijańskich. Czy nie należą one do ro- dzin pochodzenia żydowskiego? Wysłaniec pochylił z szacunkiem głowę. - Lud Saragossy przemawia twymi ustami, czcigodny ojcze. Kiedy po mieście rozeszła się wieść, że wielebny Pedro został zamordowany, lud wyległ na ulice, aby ukarać marranosów, ob- łudników przeklętych, którzy przyjęli wprawdzie naszą wiarę, lecz i z ducha, i z obyczajów po- zostali wierni religii żydowskiej. Jego Eminencja arcybiskup don Alfonso, chcąc zapobiec po- ważniejszym rozruchom, musiał osobiście pojawić się na ulicach, aby przyrzec ludowi, że wszyscy winni zbrodni poniosą zasłużoną karę. Padre Torquemada spojrzał po zebranych. - Słyszycie, wielebni bracia? Słyszycie głos chrześcijańskiego ludu? Oto nauka dla was! Ubierzcie tysiąc skruszonych grzeszników w sanbenita i boso popędźcie ich tu, do kolegiaty, na pokutnicze autodafe, oddajcie świeckiej sprawiedliwości stu, dwustu, trzystu, jeśli zajdzie po- trzeba, utajonych i zatwardziałych heretyków, aby zniszczono ich w płomieniach, jak niszczy się szkodliwe chwasty lub umarłą winorośl, a lud, który dzisiaj w tym mieście zamknął się w swoich domach, ujrzycie na ulicach. Więcej: będziecie go mieli u swych stóp. Po czym zwrócił się do klęczącego wysłańca: - Pokój z tobą, mój synu. Przyniosłeś nam wiadomość smutną i radosną. Smucimy się, że wie- lebnego don Pedra nie ma już wśród nas, wszakże, wiedząc, iż będzie on żyć po wszystkie czasy nieśmiertelnością pełną chwały, cieszymy się, że jego męczeńska śmierć umocni nas i zjednoczy w walce przeciw heretykom, w obronie naszej wiary. Zmierzch zapadał. Na placu zapalono pochodnie. Głos Torquemady rozbrzmiewał w ciszy co- raz donośniej. - Nie ma na świecie takiej siły ani takiego zła i przewrotności, które by były zdolne przeciw- stawić się naszej sprawie. Bądźmy jednak, bracia, czujni i nie śpijmy wówczas, kiedy nie śpi nie- przyjaciel przebywający wśród nas. - Viva el nombre de Jesús! - powiedział mocnym głosem padre de la Cuesta. - Viva la Virgen Santisima! Wysłaniec z Saragossy poderwał się z klęczek i twarzą zwrócony ku placowi krzyknął ochryp- le ze wszystkich sił w mrok pełen zbrojnych ludzi i blasków dymiących pochodni: - Viva la Santisima! - Viva la Santisima! - odpowiedział jednym potężnym głosem tłum. Wówczas Torquemada podniósł suchą, starczą dłoń i spod portalu kolegiaty, wysoki i wypros- towany wśród migocących płomieni świec, począł kreślić w powietrzu znak krzyża. Była późna godzina nocna i dawno po wieczornej jutrzni u Dominikanów, kiedy po długiej naradzie z inkwizytorami oraz prawnymi doradcami padre de la Cuesta odprowadzał czcigodne- go ojca do celi, w której ten miał na czas swego pobytu w Villa-Real zamieszkać. Mrok nisko sklepionych korytarzy klasztornych rozświetlały pochodnie niesione przez dwóch rycerzy z Mili- cji Chrystusowej. U końca długiego korytarza padre de la Cuesta zatrzymał się i otworzył drzwi jednej z cel. - Należy ci się, czcigodny ojcze, zasłużony spoczynek po trudach dzisiejszego dnia. Myślę, że Bóg ześle ci dobry sen. W tej oto celi, jak świadczą stare zapiski naszego klasztoru, akurat przed stu laty przebywał przez pewien czas nasz święty brat, Vincente Ferrier. Padre Torquemada, schyliwszy w drzwiach głowę, wszedł do środka. Cela była ciasna i naga. W jednym rogu palił się kaganek oliwny. Poniżej stał klęcznik. W drugim rogu wąskie łoże. Nad nim z drzewa wyrzeźbiony ukrzyżowany Chrystus. Piwniczny chłód szedł od kamiennej podłogi i murów. Za oknem w głębokim wykuszu rozpościerało się ciemne niebo nocy, pełne gwiazd. Czcigodny ojciec podszedł do okna. - Nasz brat Vincente był niewątpliwie świętym. Czy nie sądzisz jednak, wielebny ojcze, że przy wszystkich swoich cnotach chrześcijanina był człowiekiem, który przykładał zbyt wielką wagę do słów? Padre de la Cuesta cicho zamknął drzwi celi. - Świątobliwy Vincente był wielkim kaznodzieją naszego zakonu. Torquemada, wsunąwszy dłonie w rękawy habitu, patrzył na dalekie niebo. - Słowa! Cóż słowa, mój ojcze? Tysiącem słów można nawrócić tysiąc heretyków. Powiadasz, że święty Vincente był wielkim kaznodzieją. To prawda. Istotnie przywrócił naszej wierze wiele tysięcy Żydów, którzy uszli w swoim czasie z pogromów. Lecz cóż z tego? Ci wczoraj nawróce- ni dzisiaj w osobach swoich synów i wnuków mordują skrytobójczo obrońcę wiary. Czemu to czynią? Ponieważ nienawidzą Świętej Inkwizycji, zmieniwszy tylko formy, a nie zmieniając ani na literę swych heretyckich natur. Okazuje się, że słowa bywają nie uchem igielnym, lecz bramą szeroko otwartą dla wszystkich. Przechodzi się przez nią tak łatwo, jak z ciemności do światła świtu. Zaprawdę, mój ojcze, biada walczącym, jeśli zbyt zaufają uzdrawiającej potędze słowa! - Sądzisz, że słowo nie posiada żadnej mocy działania? - spytał pokornie padre de la Cuesta. - Owszem, posiada ją, lecz tylko wówczas, kiedy jest działaniem. Cała prawda naszego słowa zawiera się w nauce Kościoła i jest ona nienaruszalną opoką, na której budujemy nasz gmach. Lecz czyż nasze powołanie nie na tym polega, aby słowa prawdy potwierdzać świadectwem dzia- łania? Wierz mi, mój ojcze, że tylko wtedy znaczą słowa, gdy miecz czynu stoi za nimi nie dalej niż o krok. - Jeśli cię dobrze zrozumiałem, czcigodny ojcze, to zeznania postronnych osób złożone Świę- temu Trybunałowi i świadczące, że niejeden ze świeckich panów oraz urzędników miasta Vil- la-Real lekceważy sobie zasady religii i nie waha się okazywać pychy tam, gdzie posłuszeństwo i pokora powinny mieć miejsce, byłyby słowami, za którymi stoi miecz czynu. Padre Torquemada odwrócił się od okna. W spojrzeniu jego ciemnych, głęboko osadzonych oczu zapłonął nagły blask. - Doprawdy, wielowiekowe doświadczenie naszej nauki przemawia przez twoje usta. Zdaje mi się, że zrozumiałeś zasadę szczególnie ważną. - Czy masz na myśli, czcigodny ojcze, zasadę, która stwierdza, że poza każdym błędem, jaki- kolwiek by był, kryją się skazy wiary? Torquemada przymknął powieki i nic nie odpowiedział. Padre de la Cuesta wpatrywał się w niego z napiętą czujnością. - Gdybyśmy chcieli i potrafili głębiej i wnikliwiej spoglądać na ludzkie błędy - odezwał się po chwili - wówczas nietrudno by nam było zauważyć, że przyczyny błędów bywają zazwyczaj groźniejsze od nich samych. Torquemada podniósł powieki. - Ojcze Blasco - powiedział z namysłem - chciałbym, abyś mi powiedział jak starszemu i ko- chającemu bratu... - Słucham cię, ojcze. - Prawdziwy chrześcijanin nie może posiadać żadnych celów osobistych, które byłyby sprze- czne z celami Kościoła. - Tak, ojcze, to prawda. - Wszystkie nasze czyny, myśli i pragnienia należą do Kościoła. Sądzę wszakże, iż właśnie dlatego chrześcijanin nie tylko może, lecz powinien pielęgnować w sobie pragnienia, które będąc jego osobistymi i służąc jego zbawieniu służyłyby również celom Kościoła. Powiedz zatem, po- siadasz życzenie osobiste, pragnienie szczególnie ci drogie, jedno umiłowanie, które wydaje ci się ukoronowaniem twoich ziemskich dążeń? Padre de la Cuesta chwilę milczał. - Jeśli mam być szczery, ojcze, jak na spowiedzi... - Bądź nim! - Wyznam zatem, iż od wielu lat pragnę gorąco i niezmiennie jednej rzeczy. Pragnąłbym, i niech mi będzie wybaczona moja pycha, pragnąłbym jednak kiedyś w przyszłości, oczywiście po jak najdłuższym życiu Jego Eminencji kardynała de Mendoza, zasiąść na tronie arcybiskupów Toledo. W celi zaległa cisza. Padre de la Cuesta, wciąż stojąc z pochyloną głową, na próżno oczeki- wał odpowiedzi Torquemady. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor milczał. Akurat wschodził księżyc i poblask łuny wstępującej na niebo wślizgiwał się do celi mglistą poświatą. - Ojcze czcigodny - odezwał się cicho przeor - być może zgorszyło cię moje wyznanie. Istot- nie, może nazbyt wysoko sięgam swymi pragnieniami. Chciałbym jednak... - Idź spać, ojcze - powiedział oschle Torquemada. Sądzę, że po trudach dzisiejszego dnia snu ci potrzeba. Padre de la Cuesta pobladł. - Boże miłosierny, czyżby moje pragnienie było aż tak występne? Jeśli uważasz, że nie jestem godny równie wielkiego zaszczytu... - Milcz! - poruszył się gwałtownie Torquemada. - Czy doprawdy jesteś tak ślepy i głuchy, iż nie zdajesz sobie sprawy, co odrzucasz wybierając pozory chwały i blasku? Cóż jest twoim prag- nieniem? Włożyć na głowę arcybiskupią infułę, mieć dwór, pałac, bogactwa, zasiadać w od- świętnych szatach na tronie? Ty, dominikanin, tego najbardziej pragniesz? To jest twój cel umi- łowany? Coś ze sobą zrobił, w jakie sieci się zaplątałeś? Myślałem przed chwilą, złudzony pozo- rami twego umysłu, że wyniosę cię do najwyższych godności walczącego Kościoła, mianując cię jednym z inkwizytorów Królestwa. A ty marzysz, żeby zostać arcybiskupem Toledo! - Ojcze! - Czy nie rozumiesz, że godność inkwizytora, kładąca na barki nie zaszczyty, lecz twarde obowiązki, znaczy stokroć więcej niż wszystkie trony biskupie? Więcej niż kardynalska purpura? Więcej nawet niż tiara papieża! Idź spać, biedny ojcze. Zawiodłem się na tobie. Padre de la Cuesta osunął się na kolana. - Ojcze czcigodny, dzięki ci, otworzyłeś mi oczy, widzę teraz, że istotnie pycha mnie oślepiła i ciężko zbłądziłem, ale na pamięć naszego wielkiego patrona, świętego Dominika, zaklinam cię, nie pogardzaj mną, wybacz tę chwilę słabości i zaćmienia. - Nie! - krzyknął piskliwie Torquemada - nie wybaczę. Nie jesteś młodzieniaszkiem, który wczoraj złożył śluby. Jesteś przeorem, kierownikiem kilkuset dusz. Nauczycielem młodych. Włosy ci siwieją. Od iluż lat żyjesz w klasztornych murach? - Trzydzieści minęło. - Trzydzieści lat! I tylko z obyczajów i z habitu pozostałeś dominikaninem. - Nie, ojcze! - Tak. Twój umysł i twoje serce nie stały się, niestety, nasze. Jesteś w tych murach obcym człowiekiem. To nie jest twoje miejsce. - Wybacz, ojcze! Padre Torquemada pogardliwie spojrzał na klęczącego. - Wstań! Nie, nie spodziewaj się przebaczenia. Zdradziłeś swoje powołanie, zdradziłeś ducha naszego stowarzyszenia. - Ojcze, każdej pokucie się poddam, wyznacz choćby najcięższą. - Pokutę? Do pokuty trzeba mieć prawo. Podeptałeś to prawo. Natomiast dla uspokojenia twych pragnień mogę ci na razie tyle przyrzec, iż przy najbliższej okazji polecę twoją osobę Ich Królewskim Mościom, aby zechcieli ci powierzyć wolne w tej chwili biskupstwo Avila. Myślę, że z czasem nie ominie cię i Toledo. Padre de la Cuesta podniósł głowę. Twarz miał poszarzałą, oczy zapadnięte. - Nie czyń tego, ojcze, błagam cię. - Czemu? Spełnią się twoje pragnienia. - Gdy widzę, co tracę... - Trzeba było przedtem widzieć, miałeś dość czasu. - Ojcze, rozumiem teraz wszystko. Pojmuję, jak musisz mną pogardzać i jak bardzo na tę po- gardę zasłużyłem. Przebacz mi jednak, nie odpędzaj. Torquemada chwilę milczał, po czym odwrócił się plecami. - Idź - powiedział oschłym, skrzypiącym głosem. - Chcę zostać sam. Wiedział, że mimo znużenia nie zaśnie. W ostatnich latach odzwyczaił się od snu, który będąc głębokim i spokojnym udziela człowiekowi rzetelnego odpoczynku. Zasypiał zazwyczaj porą bardzo późną, nieraz nad ranem dopiero, a częstokroć i całe noce, nieskończenie wówczas dłu- gie, spędzał na samotnym czuwaniu, rozmyślaniach i modlitwach. Dzisiaj jednak nie odczuwał w sobie nawet usposobienia do modlitwy. Oliwna lampka dogasała, kruchy płomyczek kołatał się w niej ostatnim oddechem. Natomiast księżyc wszedł już na niebo dość wysoko i jego światło chłodnym poblaskiem szkliło się w okiennym wykuszu. Dreszcze wstrząsnęły Torquemadą. Szczelniej owinął się płaszczem, ukląkł na klęczniku i wsparłszy czoło o zziębnięte dłonie począł mówić "Pater noster". Szybko przecież zdał sobie sprawę, że modli się tylko ustami. Nie odnajdywał w sobie nic z owego płomienia, który - za- wsze w nim obecny i żywy - w chwilach żarliwości i skupienia całego go od wewnątrz oświetlał, zapalał i porywał natchnionym ogniem. Teraz czuł się pusty i chłodny, bez myśli i uczuć. Daleko w głębi nocy poczęła dzwonić sygnaturka sióstr karmelitanek, szczególnie czysto i jasno brzmiąca wśród ciszy. "Boże mój!" - powiedział Torquemada prawie na głos. Chwilę klę- czał, po czym nagłym ruchem, jakby zrzucał z ramion brzemię znużenia, podniósł się i podszedł do drzwi. Jeden z domowników czuwających przy celi, ujrzawszy czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizy- tora, zerwał się z kamiennej ławy, drugi spał z głową pochyloną na piersi, plecami wsparty o mur. - Ty jesteś don Rodrigo de Castro? - spytał padre Torquemada. - Tak, ojcze. - Wiesz, którędy się idzie do kościoła? - Wiem, ojcze. - Wskaż mi zatem drogę. Poczekaj! Obudź wpierw swego towarzysza. Don Rodrigo pochylił się nad śpiącym i szarpnął go za ramię. - Lorenzo! Tamten sennym i dziecinnym jeszcze ruchem odgarnął z czoła jasne włosy, lecz gdy otworzył oczy - natychmiast oprzytomniał i stanął na nogi. - Czemu spałeś? - rzekł półgłosem padre Torquemada. - Wybacz, czcigodny ojcze, znużenie mnie zmorzyło. - Znużenie? Znużenie należy przezwyciężać, a nie ulegać mu. - Wiem, ojcze. - Wiesz? - Uczono mnie tego od dziecka. - Nie znam cię jeszcze, mój synu. Musisz chyba od niedawna należeć do moich domowników. - Tak, ojcze, to moja pierwsza służba. - Nazywasz się? - Lorenzo de Montesa. - Gubernator Murcji, don Fernando, to twój krewny? - Ojciec. Mój starszy brat służy królowi, ojciec pragnął, abym ja służył Świętej Inkwizycji. - Było to pragnienie tylko twego ojca? - Moje także. - I sądzisz, don Lorenzo, że dobrze zaczynasz służbę? - Uczono mnie, aby służyć ze wszystkich sił. - Prawdzie się służy nie według sił, lecz ponad nie. - O tak, ojcze! - Zamelduj zatem, mój synu, jutro z samego rana swemu dowódcy, że zasnąłeś na służbie. - Tak, ojcze, uczynię to. - Poproś pana de Sigura, aby wyznaczył ci odpowiednią karę. - Tak, ojcze. - Jesteś bardzo młody, ucz się pokonywać słabość. Don Lorenzo stał wyprostowany, z podniesioną głową i oczyma błyszczącymi żarliwym od- daniem. - Tak, czcigodny ojcze, będę to czynić. - Chodźmy! - zwrócił się Torquemada do don Rodriga. Wewnętrzne przejście do kościoła prowadziło przez klasztorny dziedziniec. Na dworze było pogodnie, chłodno, lecz bezwietrznie i cisza uśpionego miasta rozpościerała się dokoła. Poblask pełni oświetlał tylko skrawek dziedzińca, natomiast w jego głębi trwała noc i tam, wśród ciem- ności, ciemniejszy wszakże od nich, wznosił swoją ciężką kamienną ścianę surowy masyw bocz- nej nawy San Domingo. Don Rodrigo minął dziedziniec i zszedłszy u jego końca po paru stopniach w dół, podniósł pochodnię, aby oświetlić niskie, głęboko w kościelnym murze ukryte drzwi. - Wracaj, mój synu - powiedział padre Torquemada. - Trafię z powrotem sam. - Ojcze mój! - rzekł don Rodrigo. Torquemada zatrzymał się. - Wybacz, czcigodny ojcze, niewłaściwą porę, gnębi mnie jedna rzecz.Ojcze, pan Manuel de Hojeda jest moim dawnym przyjacielem, jeszcze z dzieciństwa. Dziś spędziłem z nim wieczór. - Sam? - Było kilku jego przyjaciół. Manuel wypił dużo wina i, wybacz, ojcze, mówił rzeczy obraża- jące Świętą Inkwizycję oraz ciebie, ojcze, osobiście. Padre Torquemada milczał. Don Rodrigo stał pobladły, z pochodnią wysoko wzniesioną. - Mówił również, że pan de Santangel, w którego imieniu witał cię, cieszy się jak najlepszym zdrowiem. Poza tym obaj, jakkolwiek należą do starych hiszpańskich rodzin, utrzymują przyjaz- ne stosunki z ludźmi pochodzenia żydowskiego... - To wszystko? - Tak, ojcze. - Czy w sposób obrażający wiarę mówili i inni obecni? - Manuel mówił najwięcej. - A ty? Don Rodrigo pochylił głowę. - Zabierałeś głos? - Nie, milczałem. - Zbrakło ci odwagi, aby bronić wiary przed bluźniercą, czy też może chciałeś się dowiedzieć, jak daleko bluźnierstwo sięga? - Nie wiem, milczałem. Co mam teraz uczynić, ojcze? - Od jak dawna należysz do moich domowników? - W październiku minie rok, ojcze. - Znasz zarządzenia Świętej Inkwizycji? - Tak, ojcze. - A zatem? Don Rodrigo milczał. - Tak, ojcze - powiedział wreszcie ochrypłym głosem - uczynię to. Padre Torquemada położył dłoń na jego ramieniu. - Wiem, co cię dręczy, mój synu. Myślisz, że zdradzasz przyjaciela. - Ojcze, mój ojcze! - Przeciwnie, przyczyniasz się do ratowania jego zabłąkanej duszy. Czyż nie popełniłbyś zdrady wówczas, gdybyś chciał prawdę zataić i pozostawić grzesznika sam na sam z jego grze- chami? Czyż nie jesteśmy po to, aby błądzącym pomagać? Pomożemy panu de Hojeda i panu de Santangel. Pomożemy dzięki tobie. Nagły blask wdzięczności ogarnął udręczoną twarz don Rodriga. - Ojcze, ciężki kamień zdjąłeś mi z serca. Czy swoje oświadczenie mam złożyć Trybunałowi podpisane? Padre Torquemada mocniej oparł dłoń o jego ramię. - Don Rodrigo, pomyśl, czy musiałbyś się podpisywać pod słowami: oddycham, chodzę, jem, śpię? - Przecież to prawda. - A twoje zeznanie czymże będzie, jeśli nie prawdą? - O tak, mój ojcze! - zawołał don Rodrigo. - Prawda musi zwyciężyć. - I zwycięży - rzekł czcigodny ojciec. - Chwilę jeszcze, mój synu. Nie zapomnij zaznaczyć w swoim zeznaniu, że pan de Hojeda pochwalał zbrodnię dokonaną na osobie wielebnego Pedra d'Arbuez. Don Rodrigo zawahał się. - Ojcze czcigodny, o ile mnie pamięć nie myli, don Manuel nie mówił nic podobnego. - Jesteś tego pewien? Czyż nie wspomniałeś, że zarówno pan de Hojeda, jak i jego dowódca utrzymują przyjacielskie stosunki z ludźmi pochodzenia żydowskiego? - Tak, ojcze. - A więc? Don Rodrigo milczał. - Jak długo trwała wasza rozmowa? - Przeszło godzinę, ojcze. - I mógłbyś przysiąc, że w ciągu tego czasu ani razu nie wspomniano o wypadkach w Sara- gossie? Nie możesz na to przysiąc? A zatem dopuszczasz możliwość, że o tej potwornej zbrodni była mowa? Przypomnij sobie, być może ze względów aż nadto zrozumiałych pan de Hojeda nie mówił o niej wprost, może się wyrażał w sposób aluzyjny, niemniej świadczący, że ów święto- kradczy czyn pochwala? - Ojcze czcigodny, być może zawodzi mnie pamięć, lecz doprawdy nie przypominam sobie... Padre Torquemada spojrzał na niego przenikliwie. - Don Rodrigo, pamiętaj, że kiedy chodzi o obronę wiary, prawdziwemu chrześcijaninowi nie wolno się zatrzymywać w pół drogi. Czy mógłbyś z ręką na krzyżu i w obliczu Boga zaświad- czyć, że pan Manuel de Hojeda nie żywi w swoim sercu występnej sympatii dla morderców wie- lebnego ojca d'Arbuez? - Nie, ojcze - szepnął don Rodrigo - nie mógłbym tego uczynić. - A mógłbyś przysiąc, jeszcze raz cię pytam, że z tą występną sympatią pan de Hojeda jawnie się nie zdradził? - Nie, ojcze. Pamięć, szczególnie w takich jak te okolicznościach, istotnie może być zawodna. Torquemada znów położył mu dłoń na ramieniu. - Słusznie - powiedział. - Idź więc, mój synu, i porozmawiaj ze swoją pamięcią. Niech będzie ona równie czysta jak twoje sumienie. Wszedłszy do kościoła zamknął drzwi, mimo to bardzo wyraźnie słyszał oddalające się kroki don Rodriga. Skoro te ścichły wreszcie w głębi dziedzińca, poczuł się tak samotny, jakby zerwał ostatnią łączność ze światem. Chłód w kościele był przenikliwszy niż w klasztorze, a ciemność, skuta przestrzenią i ciszą, sprawiała wrażenie zatopionej w głębokościach niewidocznych murów i wiązań. Wprawdzie da- leko, przed głównym ołtarzem, i bliżej, w bocznych kaplicach, tliły się żółtawe światełka oliw- nych lampek, jednak ich kruche poblaski nie tylko mroku nie rozświetlały, lecz zdawały się go pogłębiać. Przecież, kiedy podniósł wzrok ku górze, zdołał po chwili rozpoznać zarysy wysokich łuków sklepienia i wówczas, jak gdyby owe odległe kształty niosły świadectwo życia - poczęło zanikać w nim wrażenie zagubienia i samotności. Tego szukał i potrzebował: ogromu kamiennej przestrzeni, mroku i milczenia, które zrazu bezgłośne - nagle, jakby ulegając sile wyższych praw, spełniać zaczęły swoje ostateczne powołanie, nieśmiało, potem coraz gwałtowniej rozbrzmiewa- jąc głosami wzywającymi, niby wojenne surmy, do czuwania i walki. Po chwili skierował się ku najbliższej bocznej kaplicy, lecz nie doszedłszy do niej przystanął, zewsząd nagle ogarnięty wołaniem, które cały ogrom ciemności zdawało się wypełniać i porywać ku górze. Oto Królestwo Boże obejmujące już po wszystkie czasy ludzkość doskonale zgodną w uczynkach i pragnieniach! Oto doskonały porządek, cel nieugiętych myśli i nieustraszonego działania! Jakże jednak daleki jeszcze i trudny do osiągnięcia. Ile przeszkód, nim się go osiągnie, trzeba przezwyciężyć, jak wiele buntowniczych oporów przełamać i podeptać. Wyciągnął dłonie, jakby chciał dotknąć owych niewidzialnych kształtów przyszłości, i wów- czas stała się nagle dokoła cisza. Wśród niej, martwej jak cień kamieni, rozlegał się odgłos cięż- kich żołnierskich kroków: wzdłuż klasztornych murów przechodziły widocznie nocne straże. - Panie - rzekł Torquemada - nie pozwól, aby słabła w nas i przygasała nienawiść ku Twoim wrogom. Powiedział to szeptem, przecież głos jego musiał dotrzeć do mnicha klęczącego u wejścia do kaplicy, ponieważ, nieruchomy dotychczas i jak się zdawało, całkowicie oddany modlitwie, pod- niósł się naraz ruchem dość gwałtownym. Był niski i drobny, sprawiał wrażenie bardzo młodego. Przez dłuższą chwilę padre Torquemada i tamten patrzyli na siebie w milczeniu. Na koniec czcigodny ojciec podszedł bliżej. Braciszek dominikanin był istotnie młody, nie więcej niż dwu- dziestoletni. - Pokój z tobą, mój synu - rzekł Torquemada. - Przeszkodziłem ci w modlitwie? Wszak modli- łeś się? Młody stał z pochyloną głową. - Chciałem się modlić - powiedział cichym, zmęczonym głosem. - Słusznie czynisz, ponieważ czas nocny szczególnie sprzyja skupieniu. Niekiedy w taką porę jak teraz właśnie modlitwa, a nie sen, staje się prawdziwym odpoczynkiem. Wszystkie myśli można wówczas ofiarować Bogu. Tamten podniósł głowę, twarz miał bladą i umęczoną, tylko ciemne, nadmiernie duże oczy płonęły w niej niespokojnym ogniem. - Ojcze wielebny, jestem wprawdzie bardzo młody, lecz od dawna nie miałem odpoczynku, o jakim mówisz. Nie mogłem zasnąć, męczyły mnie ciężkie myśli. Sądziłem, że znajdę od nich wytchnienie w modlitwie. Ale nie znalazłem wytchnienia. - Źle go może szukałeś. - Nie wiem, ojcze. Wydaje mi się czasem, że nie modlitwy mi potrzeba, lecz głośnego mó- wienia o tym, co mnie dręczy i boli. Ojcze wielebny, jesteś tyle lat starszy ode mnie, wiele musia- łeś widzieć i przeżyć, powiedz, czy milczenie może zabić duszę człowieka? Padre Torquemada milczał chwilę. - Nie rozumiem cię, mój synu. Tylko uporczywe trwanie w śmiertelnym grzechu może zabić ludzką duszę. - A milczenie, czyż nie bywa śmiertelnym grzechem? Ojcze, ogarnia mnie niekiedy lęk, że jeśli nie wypowiem tego, co mąci spokój mego sumienia i spędza sen z powiek, wówczas wszys- tko przemilczane umrze we mnie, jak oddech, który nie może zaczerpnąć powietrza, jak słowo, którego nie potrafi już udźwignąć martwiejący język. Ojcze mój, boję się, że mogę się stać ka- mieniem. Torquemada wyciągnął dłoń. - Podaj mi, synu, rękę. Była zimna i sucha. - Sądzisz, ojcze, że mam gorączkę? Nie, ojcze, nie mam gorączki, jestem zdrowy. - Widzę to, istotnie nie masz gorączki. Mówisz wszakże, bracie... - Nazywają mnie bratem Diego. - Mówisz wszakże, bracie Diego, w taki sposób, w jaki zwykli się zazwyczaj wypowiadać lu- dzie trawieni wielką gorączką albo dręczeni ciężkim grzechem, obarczającym ich sumienia. Fray Diego drgnął. - O nie, ojcze! ciężkie grzechy obarczają nie moje sumienie. Nie mnie przecież trzeba oskar- żać o gwałt i przemoc, nie na mnie ciążą ludzkie krzywdy, łzy i cierpienia. Nikt mnie jeszcze nie przeklina i nie nienawidzi. Nie mam na sumieniu żadnej zbrodni ani nieprawości. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Padre Torquemada podciągnął płaszcz pod szyję. - Bracie Diego, mówisz w sposób dość niejasny, wydaje mi się jednak, że przemawia przez ciebie wielka pycha. Tamten poruszył się gwałtownie. - O nie, ojcze, to nie pycha! Nie znasz mnie przecież. Nie znasz moich myśli. - Tak sądzisz? - Nie wiem, ojcze. Być może je znasz, może wiesz, co się we mnie dzieje. Chciałem się mod- lić, nie wiedziałem, że nie jestem sam. Widzę cię po raz pierwszy, nie wiem, kim jesteś, lecz kie- dy stoję przed tobą i prócz nas dwóch nie ma nikogo, wydaje mi się, jakbym cię znał od dawna, od pierwszej chwili gdy zacząłem myśleć. Czemu tak patrzysz na mnie, ojcze? Sam powiedzia- łeś, że nie mam gorączki, jestem przytomny. Czy wiesz, ojcze, o co się chciałem modlić? Może i tego się domyślasz, ale pozwól mi to powiedzieć, ponieważ ty to zrozumiesz: masz twarz czło- wieka, który wszystko rozumie, może dlatego czuję się wobec ciebie tak, jakbym cię znał od dawna, od samego początku. Ojcze mój, ojcze, chciałem oto prosić Boga, aby wybaczył tym wszystkim, którzy mając w swoich rękach władzę, zły z niej czynią użytek i nie dla dobra ludz- kiego ją sprawują, lecz na straszliwe krzywdy i cierpienia. Chciałem mówić: Boże wielki i miło- sierny, któryś jest w niebiesiech, miej litość nad gwałcicielami sprawiedliwości, wybacz świa- domym kłamcom, zdradzieckim oskarżycielom i fałszywym sędziom, bądź miłościw tym, którzy w ślepym zapamiętaniu niszczą spokój ludzi i sieją wśród nich strach, obłudę i nienawiść, oszczędź oprawcom Twej karzącej dłoni, miej zmiłowanie nad mordercami... Tak się chciałem modlić. Ale nie mogłem, ojcze, nie potrafiłem, nie chciałem! Słowa mi przez gardło nie przecho- dziły. Kiedy teraz je wymawiam, są oskarżeniem i przekleństwem, ale kiedy miały być modlitwą - każde z nich wydawało mi się cięższe od kamienia. Ojcze, to byłaby zła modlitwa! Padre Torquemada stał nieruchomy. - Czy możesz mi powiedzieć, bracie Diego - powiedział po chwili - kim są ludzie, za których chciałeś się modlić, a których obciążasz winami tak wielkimi w twoim mniemaniu? Fray Diego obie zaciśnięte dłonie podniósł do piersi. - Ojcze! - szarpnął habitem - ta suknia mnie pali, duszę się w niej. - Bracie Diego! - Pali mnie, ojcze, ponieważ jest hańbiona przez ludzi, którzy ją noszą. - Bracie Diego, ja również noszę tę suknię. - I nigdy się w niej nie dusisz? Powiedz, nigdy cię nie dręczy wstyd, że ludzie w tych samych habitach... Torquemada wyciągnął spod płaszcza dłoń i stanowczym ruchem odsunął od siebie Diega. - Milcz! Czy nie zdajesz sobie, nieszczęsny, sprawy, co mówisz? Czy wiesz, kim jestem? Fray Diego półprzytomnie spojrzał płonącymi oczyma na starego człowieka. - Kim jesteś? Nie wiem. Wiem, że znam cię od dawna. - Bracie Diego - rzekł tamten cicho, prawie łagodnie - jestem brat Tomas Torquemada. Diego boleśnie się uśmiechnął. - Dlaczego ze mnie szydzisz? Chcesz wypróbować moją odwagę? O nie, ojcze, nie ma we mnie strachu. Gdyby zamiast ciebie naprawdę stał tu przede mną sam ojciec Torquemada, też nie odwołałbym żadnego ze słów, które powiedziałem. Moja nienawiść jest silniejsza od strachu. Nie ma we mnie, ojcze, miejsca na strach. - Bracie Diego, opamiętaj się - rzekł czcigodny ojciec niemal szeptem, lecz ze szczególnie mocnym akcentem - stoisz przed Wielkim Inkwizytorem. Cisza się teraz stała. Fray Diego z rosnącym w oczach natężeniem wpatrywał się w Torque- madę. W pewnej chwili podniósł rękę do czoła. Poczuł pod palcami chłodny pot. - Boże - szepnął. Cofnął się krok w głąb kaplicy i w tym momencie zawadził nogą o świecznik, który stał z bo- ku ołtarza. Twarz mu się skurczyła, usta zadrżały. Schylił się raptownie i uchwyciwszy ciężki czteroramienny świecznik zamierzył się nim na Torquemadę. Nie uderzył jednak. Stał z ramie- niem wzniesionym ponad głową, ciężko dysząc, z twarzą ściętą nienawiścią, lecz równocześnie obezwładniony spokojem i milczeniem starca, który ani się nie cofnął, ani nie uczynił najmniej- szego gestu obrony. Biła wszakże z jego nieruchomej postaci siła tak skupiona i twarda, iż po chwili Diego przymknął powieki i chociaż ramię wciąż trzymał wymierzone do ciosu - naraz świecznik wypadł mu z dłoni i z łoskotem uderzywszy o kamienne stopnie ołtarza począł się z nich staczać, aż zatrzymał się tuż u stóp Torquemady. Głuche echa krzyknęły w ciemnościach, zwłaszcza jedno, szczególnie głośno dudniące, toczyło się długo i bardzo wysoko, gdzieś pod samym sklepieniem kościoła, po czym nagle wszystko umilkło i cisza, jaka zapadła, była jeszcze głębsza od poprzedniej. Diego otworzył oczy. - Czemu nie wzywacie swoich straży, dostojny panie? - spytał wysokim i jasnym, bardzo młodzieńczym głosem. - Czyńcie, co zwykliście w podobnych okolicznościach czynić. Padre Torquemada odwrócił się i rozsunąwszy na piersiach płaszcz ukląkł przed ołtarzem. - Mój synu - powiedział półgłosem - klęknij obok. Diego dłuższą chwilę stał nieruchomy, po czym nagle się odwrócił porywczym ruchem ku Torquemadzie i ukląkł nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia. Kaganek oliwny świecący w głębi ołtarza rzucał migotliwy poblask na obu klęczących. Czcigodny ojciec złożył dłonie do modlitwy. - Powtarzaj, mój synu, za mną: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie..." Diego podniósł wzrok ku górze, zbyt jednak ciemno było dokoła, aby mógł znaleźć dla oczu oparcie w podłużnych mantetach, które pasmami żółtawego płótna zwisały po obu stronach ołta- rza, zawsze przypominając za dnia imiona oraz przewinienia ludzi napiętnowanych przez Święty Trybunał. Teraz tylko niewyraźny cień tych złowrogich płócien nikle się w głębi kaplicy zaryso- wywał. - "Ojcze nasz, któryś jest w niebie" - rzekł wreszcie głosem równie jasnym i dźwięcznym jak uprzednio. - "Święć się imię Twoje." - "Święć się imię Twoje." - "Przyjdź królestwo Twoje." Diego poczuł skurcz w gardle i pod powiekami gorące łzy. - "Przyjdź królestwo Twoje" - powiedział cicho, aby nie zdradzić drżenia głosu. - "Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi." Diego i to zdanie powtórzył, lecz jeszcze ciszej. Czuł, że przy następnym wersecie nie zapanu- je nad ogarniającym go wzruszeniem i rozpłacze się na głos. Lecz czcigodny ojciec Wielki Ink- wizytor nie modlił się dalej. Umilkł, skroń pochylił ku dłoniom, jak gdyby zapomniało klęczą- cym obok. Czuwająca przez całą noc sygnaturka sióstr karmelitanek znów poczęła dźwięczeć w oddali. Padre Torquemada podniósł głowę. - Amen - powiedział mocnym, skupionym głosem. - Bracie Diego! - Panie? - Wracaj, mój synu, do siebie. Świtać będzie niebawem, czeka cię, jak sądzę, niełatwy dzień. - Oby był początkiem ostatniego! - zawołał Diego. Na to rzekł Torquemada: - Każdy człowiek jest panem i równocześnie sługą swego losu. Idź już requiescere in pace w swojej celi, dopóki nie otrzymasz od przełożonych nowych poleceń. Noc istotnie się kończyła i kiedy fray Diego przechodził klasztornym dziedzińcem - na niebie, już rozjaśnionym od wschodu niebieskawą poświatą, gwiazdy poczęły przygasać. Mglista sza- rość przedranna leżała w powietrzu i chłód tej ostatniej nocnej godziny był szczególnie przenik- liwy. W cieniu krużganka stał człowiek. Diego zatrzymał się, potem podszedł bliżej. - To ty, Mateo? - Ja - rzekł tamten. - Skąd wracasz? Byłeś w kościele? - Tak. - Boże wielki! Widziałeś go? - O kim myślisz? Widziałem diabła. - Diego! - Zwyciężył mnie tym razem. Modliłem się z nim. Fray Mateo chwycił go za rękę. - Diego, mój mały Diego. Obudziłem się w nocy, poszedłem do twojej celi, była pusta. Potem na korytarzu zagrodził mi drogę młody rycerz, jeden z jego domowników. Spytał mnie: "Gdzie idziecie, wielebny bracie?" Powiedziałem: "Do kościoła." Dotknął wtedy mego ramienia i po- wiedział: "Jest noc, wielebny bracie, nie zakłócajcie naszemu czcigodnemu ojcu chwil samotne- go rozmyślania." Tutaj więc czekałem na ciebie, Diego. Bardzo długo czekałem. Diego podniósł głowę. - Po co? - Bałem się o ciebie. Dlaczego chcesz siebie zgubić? Co to znaczy, że modliłeś się z nim ra- zem? - Nic - rzekł Diego patrząc w mrok pod nisko sklepionymi arkadami. - Nic? - Chciałem go zabić, a potem powtarzałem za nim: "Ojcze nasz." Fray Mateo drgnął. - Diego, coś ze sobą zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz się w ręce nieprzyjaciela? Diego wzruszył ramionami. - Nie wiem. O cóż właściwie chodzi? I tak nie ma ocalenia. Można oszaleć albo dobrowolnie siebie zniszczyć. To wszystko. - Bóg jest jeszcze! Diego cofnął rękę. - Żegnaj, Mateo. Jestem zmęczony, chcę spać, requiescere in pace, jak mi to zalecił czcigodny ojciec. - Diego! Zatrzymał się u wejścia do klasztoru. - Czego chcesz? - Kochałem cię za piękno twego sumienia jak nikogo na świecie. - Czemu mówisz: kochałem? - Diego, cokolwiek się stanie, błagam cię, zachowaj swoje sumienie. - Cóż to znaczy? - Co? - Sumienie. - Bądź sobą. - Tylko tyle? - To jest wszystko. - Wszystko? Wszystko zawsze znaczy najmniej. Jestem sobą czyniąc jedno i jestem również sobą czyniąc rzecz całkiem przeciwną. Czy strach też ma sumienie? - Diego, prawda nawet fałszowana i gnębiona nie przestaje być prawdą. - Ach, tak! - powiedział Diego. - Bądź zdrów. Zasnął natychmiast i tak mocno, że gdy się pod wieczór ocknął wśród szarej godziny - nie mógł się zorientować, czy jest to wciąż jeszcze półmrok świtu, czy już pora zmierzchu. Przez chwilę leżał bez ruchu, odurzony tępym znużeniem, i nim się zdążył z tego zamroczenia rozbu- dzić, usnął z powrotem, prawie natychmiast odnajdując wśród głębokiego snu niesłychanie ostrą i naglącą świadomość, że nie śpi i nie jest w celi sam. Nie otworzył jednak oczu. Wiedział, że to, co się ma stać - stać się musi, wolał wszakże tę nieuniknioną, choć jeszcze niewiadomą koniecz- ność odsunąć o parę chwil obronnego skupienia. "Nie wolno mi się bać" - pomyślał, lecz równo- cześnie czuł, że strach jak gdyby czekał tylko na nazwanie i wywołanie, przyśpiesza mu bicie serca i na skronie i na wargi kładzie przenikliwy chłód. "Nie, nie, tylko nie to!" - powiedział na głos i otworzył oczy. Pośrodku celi stał padre Torquemada. Było ciemno, lecz noc za oknem wydawała się nieomal jasna, jak gdyby objęta poświatą ogromnego pożaru. "Skąd to światło?" - pomyślał. Nigdy jesz- cze nie widział jasności równie zimnej i martwej. Podniósł się. - Przyszedłeś, panie? - powiedział po prostu. Istotnie, jeśli odczuwał w tej chwili zdziwienie, to jedynie z tego względu, że żadnego zdzi- wienia nie doznał. - Jak widzisz - rzekł Torquemada. - Przecież ci powiedziałem, że każdy człowiek jest równo- cześnie panem i sługą swego losu. - Mnie to, panie, mówiłeś? - zdziwił się Diego. - Kiedy? - Już nie pamiętasz? Diego podniósł dłoń do czoła. - Tak, coś sobie przypominam. I dlatego przyszedłeś? Nie rozumiem cię, panie. Nie jesteś mną, mój los nie jest twoim. - Tak sądzisz, mój synu? Czyżbyś się zatem pomylił mówiąc, że znasz mnie bardzo dawno? - Nie, panie, nie pomyliłem się. Istotnie znam cię, od kiedy sięgam pamięcią. - A więc? - Ale nie jesteś mną. Kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, tak, teraz to sobie przypominam, właśnie dlatego wydało mi się, że znam cię od dawna, ponieważ nie byłeś mną. Ty jesteś moim przeciwieństwem i zaprzeczeniem. - Powiedzmy. Czy jednak mnie, którego nazywasz swoim przeciwieństwem i zaprzeczeniem, nie znasz dokładniej i lepiej niż samego siebie? Milczysz? Więc się zgadzasz? - O nie, panie! Milczenie nie zawsze wyraża zgodę. Zamilkłem, ponieważ nie mogłem zaprze- czyć, iż znam cię dobrze. - A siebie? Czy siebie lepiej znasz niż mnie? Wiesz o sobie wszystko? - Któż wie o sobie wszystko? - Więc może o mnie wiesz wszystko? Diego się zawahał. - Tak, panie - powiedział wreszcie twardo. - O tobie wiem wszystko. I od razu zdał sobie sprawę, że to wyznanie rozminęło się z celem, przeszło obok starego człowieka. - Gdzież więc granica pomiędzy tobą a mną? - spytał Torquemada. - Czy nie jest to granica pozorów stworzona przez ciebie? - A więc jednak przeze mnie! Torquemada zdawał się nie dostrzegać tryumfalnego akcentu w głosie Diega. - Jeśli mnie, nie będącego tobą, lepiej znasz niż siebie, to może nie jesteś sobą w takim sensie, jak sądzisz. Może twojej naturze właściwe jest to przede wszystkim, co znasz dokładnie i wszechstronnie, nie zaś to, co sam oceniasz jako niejasne i mgliste. Cóż według ciebie znaczy być sobą? - Być - odpowiedział Diego bez wahania. - A może: wiedzieć? Czy możesz istnieć dzięki nieświadomości, świadomość pozbawiając is- tnienia? Co o twoim przeznaczeniu decyduje: istnienie czy świadomość? - Wiem - zawołał Diego - chcesz zabić moją świadomość. Torquemada uśmiechnął się wyrozumiale. - Przeciwnie. - Chcesz, żeby była twoją. - Przysuń mi krzesło, mój synu - powiedział Torquemada. Diego uczynił to, po czym stanął przed siedzącym nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia. - Chcesz mi zabrać moją świadomość - powtórzył. Torquemada ruchem człowieka marznącego podciągnął swój ciemny płaszcz pod szyję. Mil- czał zamyślony. - Bóg, mój synu - powiedział wreszcie - szczególną miłością obdarza żarliwe dusze. Nieczęsto dana jest ludziom żarliwość. Jeśli jednak jesteś tak bardzo bogato obdarowany, tym więcej, mój synu, musisz się zastanawiać, czemu ma służyć twoja żarliwość. - A więc jest ona moją! - Królestwu Bożemu służy czy królestwu szatana? - Inaczej, ojcze, niż ty widzę Królestwo Boże. Torquemada podniósł głowę i spojrzenie jego ciemnych, głęboko osadzonych oczu spoczęło na Diegu. - Mylisz się, ponieważ nawet najśmielszą myślą nie potrafisz ogarnąć Królestwa Bożego. Nie widzisz go i nie rozumiesz. Zastanawiałeś się kiedy, czy twoja żarliwość jest wyrazem woli bos- kiej, czy też przeciw niej się obraca? Zwycięstwo prawdy przyśpiesza czy przeciw zasadom prawdy się buntuje? Nasza to, chrześcijańska żarliwość czy też obca nam z ducha, heretycka i wroga? Z żarliwością, mój synu, dzieje się tak jak z każdą ludzką rzeczą, iż nie istniejąc sama w sobie, w oderwaniu od skłóconych spraw świata, może swoją gwałtowną siłę obrócić zarówno ku dobremu, jak i ku złemu, raz prawdzie służąc, a kiedy indziej przeciw niej kierując swoje działanie. Jesteś chrześcijaninem? - Ojcze czcigodny, gdybym nie był chrześcijaninem, nie bolałyby mnie tak bardzo winy moich braci. - Jesteś synem Kościoła? - Ojcze, gdyby Kościół mógł głośno i swobodnie przemówić ustami sprawiedliwych, wów- czas poszedłby na świat, na wszystkie chrześcijańskie kraje, jeden straszliwy krzyk rozpaczy, nie! co mówię? nie rozpaczy...krzyk gniewu wstrząsnąłby ziemią. Boże mój, coście uczynili z nauką Chrystusa? Jaką prawdę można znaleźć tam, gdzie jej wyznawanie jest rezultatem kłamstwa, gwałtu i przymusu? Chrystus mówił, że miłość wszystko może, góry potrafi przenieść... - Góry, góry! - głos Torquemady starczo zaskrzypiał. - Powierzchownie, mój synu, pojmujesz naukę Chrystusa. Nie zgłębiłeś jeszcze całej jej prawdy. Cóż wiesz o drogach, którymi należy prowadzić ludzkość ku zbawieniu? Co wiesz o powolnym poprzez wieki budowaniu Królestwa Bożego? Ty, ze swoim doświadczeniem niklejszym od garsteczki piasku. Co widziałeś, co prze- żyłeś? - Wiele, ojcze, widziałem. Widziałem najpotworniejsze gwałty zadawane ludziom, widziałem upodlenie człowieka... - A cóż wiesz o wcielaniu nauki Chrystusa w życie? Co ci jest wiadomym z zawiłych proce- sów przekształcania słów w czyny? Znasz kształty i rozmiary zła? Nawet się nie domyślasz ko- nieczności towarzyszących rządzeniu. A człowiek, natura człowieka! Cóż ty wiesz o człowieku? - Jestem człowiekiem. - Jakim? - Człowiekiem. - Kształty ludzkie posiadają również heretycy i poganie. Czy uznajesz, że nauka, którą głosi Kościół, jest jedyną prawdą i nie ma prócz niej i poza nią prawdy innej? - Ojcze, nie jestem odszczepieńcem. - A prawda nie jest dobrem? - Jest, ojcze. Największym dobrem. - Jeśli zatem prawda znaczy dobro, czym jest wypaczanie jej? Nie jest to zło? A zła czy nie należy łamać i niszczyć? Mamy pozwolić, aby wzrastało w siły? Nie, mój synu, nie jest rzeczą wystarczającą wyznawać prawdę. Prawdy trzeba bronić przed wszelkimi jawnymi i zamaskowa- nymi zakusami zła. Prawdę trzeba umacniać codziennie, o każdej godzinie. "Skąd to światło?" - znów pomyślał Diego. I powiedział z akcentem rozterki: - Ojcze, a jeśli bronimy prawdy środkami niegodnymi, to czy nie musi się stać tak, że zło po- czyna się lęgnąć w samym sercu prawdy? - Co nazywasz środkami niegodnymi? Stosowanie siły? Miecz sprawiedliwości? Pomyśl, czymże by się stała prawda, gdyby nie była zdolna do stosowania siły i jeśliby jej ramię nie było uzbrojone prawami oraz bezwzględnym przestrzeganiem praw? Nie, nic nie wiesz o naturze człowieka! - Wiem, że ludzie się męczą i cierpią ponad miarę swoich win, a często bez win. - Ja także to wiem. - Ty? - Święta Inkwizycja, mój synu, dostatecznie mocno wspiera się o ziemię, i dobrze wie, co się na niej dzieje. Lecz któż się ośmieli twierdzić, że Królestwo Boże można zbudować bez cierpień, krzywd i ofiar? Człowiek, mój synu, jest istotą ułomną, słabą i kruchą. Łatwo ulega pokusom zła i częstokroć nawet świadomości dobra nie potrafi przeciwstawić tym swoim naturalnym skłon- nościom. Niestety! Żadnemu ludzkiemu uczuciu niepodobna całkowicie zawierzyć ani żadnym myślom nie można w ostateczny sposób zaufać. Najlepsze uczucia mogą, jak dym obracany podmuchami wiatru, zmieniać kierunek. Myśl człowieka może dziś klęczeć, jutro kąsać. - Ojcze, czy zło istotnie jest tak potężne i powszechne? - Niebezpieczeństwo zła, mój synu, wcale nie polega na jego potędze.Dzięki istnieniu Kościo- ła zło jest u samych swych korzeni osłabione i rozdarte sprzecznościami. Wzajemnie zbrodnie się pożerają, a występki i grzechy, jakkolwiek walczą ze sobą, wspólnie gniją, herezje, odrywając się od prawdy, targane są tymi samymi konwulsjami. Nie, zło nie jest potężne ani niezwalczone! To człowiek jest słaby i dzięki jego ułomnościom, skazom i nieświadomości zło wciąż się może od- nawiać, przybierając kształty tym bardziej gwałtowne, choć zamaskowane, im prawda mocniej się poczyna ugruntowywać. Czegoż dokonałby człowiek zdany na własne siły? Synu mój, Kró- lestwo Boże nie dotarło jeszcze do świadomości ludzi. Lecz czy znaczy to, że ludzkość zbawie- nia nie osiągnie? Nie! Trzeba zbawiać ludzi wbrew ich woli. Trzeba przez wiele lat budować świadomość człowieka niszcząc w niej to, co złe i nadejście Państwa Bożego opóźniające. Lud- źmi trzeba kierować i rządzić, pojmujesz, mój synu? Rządzić! I to jest nasze zadanie. Na nas, na Świętej Inkwizycji, spoczywa ten ogromny trud. My jesteśmy tymi, których Bóg postawił w pierwszych szeregach swoich wojsk. My jesteśmy mózgiem i mieczem prawdy, ponieważ myśl i czyn muszą stanowić jedność. - Ludzie cierpią - powiedział cicho Diego. - Wiem. Ale przecież nie kto inny, tylko my chcemy ich uwolnić od cierpień. Chcemy, żeby nie było żadnych cierpień i sprzeczności. - Kiedy? - Pytasz się: kiedy? Za sto, za dwieście, może za tysiąc lat. Mądrości musi towarzyszyć cierp- liwość. Wiele czasu upłynie, zanim ludzkość, już uwolniona od przymusu koniecznego teraz, dobrowolnie i świadomie, myśląc tymi samymi zasadami i dążąc do jednego: zbawienia - po- wszechnie przyjmie światło wiecznej prawdy, aby się sama stać wiecznością. Diego ukrył twarz w dłoniach. - Ojcze mój, w głowie mi się mąci, czuję się tak, jakbyś mnie strącił w głąb strasznej przepaś- ci. - Walczymy w jej mrokach, aby wyprowadzić ludzkość ku pełnemu światłu. - Cóż ci mogę, ojcze wielebny, powiedzieć? Kocham ludzi, teraz, dzisiaj. - Hic et nunc? To dobrze. Z miłości rodzi się litość, ta zaś nieuchronnie zmienia się w pogar- dę. Diego poruszył się gwałtownie. - Nie! - Gdybyś nie kochał ludzi dzisiaj, nie mógłbyś pogardzać nimi jutro. - Nie chcę ludźmi pogardzać. - A potrafisz kochać istoty ułomne i szpetne? Skażone występkami, wiarołomne i zdradziec- kie? - Mogę je rozumieć. Mogę im pomagać. - Dobru, nie złu trzeba pomagać. A cóż tu miłość? Czy nie mąci ona równowagi duszy? Czy nie przyćmiewa jasności rozpoznania i nie podszeptuje przebaczenia tam, gdzie surowa bez- względność jest konieczna? Miłości musi nieuchronnie towarzyszyć jej cień: słabość. - Nie! - zawołał Diego. - Miłość jest siłą. - Miłość jest słabością. Ta zaś nie tylko nie umacnia w nas nienawiści do zła, lecz poprzez li- tość, która jest niczym innym jak uznaniem ludzkiej nędzy oraz zgodą na nią, musi nas na koniec zmusić do ukorzenia się przed złem. Nie, mój synu, miłość nie mieści się w naturze walczącej prawdy. Miłując prawdę nie możesz ani kochać, ani litować się nad tym, co się prawdzie prze- ciwstawia. Wobec prawdy nie ma ludzi niepodejrzanych. Wszyscy są podejrzani. W każdym człowieku może się zalęgnąć zło, zło zaś w porę nie przychwycone - pogłębia się, przeżera duszę i krok jeden stanowi granicę, poza którą człowiek błądzący staje się już niebezpiecznym wro- giem, nosicielem zbrodniczych poglądów heretyckich. Każdy grzech, mój synu, jest u swych ko- rzeni grzechem przeciw prawdzie. I cóż miłość wobec tego ogromu skażenia? Cóż dusza ogar- nięta miłością, lecz ogłuszona bólem cierpienia i udręczona litością? - A cóż pogarda? - szepnął Diego. - Pogarda dla słabości i występków, ona jedna pozwala sądzić i wyrokować, ona jedna uczy, jak słabość przełamywać i występki niszczyć. - Chcecie zatem wygnać ze świata miłość? Boże, zabraliście już ludziom wszystko: godność, odwagę, czystość uczuć, wolność... - Dlaczego mówisz: wy? Przecież chcesz tego samego co my, tylko jeszcze nas w sobie sa- mym nie odnalazłeś. - Nienawidzicie miłości. - Mylisz się, wciąż się mylisz. Jeśli kto kocha prawdę i całe życie jej podporządkowuje, wów- czas miłość musi pozostać dla niego uczuciem wszechogarniającym i niejako nadrzędnym w swojej nieziemskiej doskonałości. - Nieziemskiej? - Ponieważ miłość tryumfująca wznosi się ponad nami jak gwiazda, jak światło wśród nocy, i ona, chroniąc od zbłądzenia na bezdrożach, wskazuje właściwe drogi. Któż jednak śpieszący do celu niesie w dłoniach gwiazdę lub żywy ogień pochodni? Ich żar oślepiłby nas i w popiół obró- cił. Tylko odblask miłości nam służy. - Odblask? - Tym zaś jest pogarda. Miłość, istotnie, pozwala widzieć i ogarnia wielkie cele przeznacze- nia, jednak nie przez nią, lecz poprzez surową pogardę możemy owe wielkie cele kształtować. - Ojcze, gubię się biegnąc za twymi myślami. Mówisz: pogarda. Cóż więc jest pogarda? - Ziemskie ramię miłości. I pomyśl teraz, jak mocnym i nieugiętym, żarliwym i odważnym musi być to ramię, jeśli w taki sam sposób ma przeorywać ludzkie dusze i umysły, w jaki pługi przeorywają ziemię, aby spulchnić glebę, powyrywać chwasty i przygotować grunt pod zasiew i przyszłe plony. - Wciąż mówisz o przyszłości. Królestwo Boże! - Dla niego żyjemy. - Człowiek ma tylko jedno życie. - Jedno ziemskie i jedno wieczne. Czyż jednak z tej niepowtarzalności nie wynika nakaz, aby swoim życiem, myślami i uczynkami nie rzucał człowiek cienia na tych, którzy po nim nadejdą? Czemu jedno chore istnienie ma zatruwać inne, i grzechy i występki jednego człowieka mają się kłaść ciężarem na barki innych? Diego milczał. Wydało mu się, że bardzo daleko, w głębi niezmiennie martwej i zimnej po- światy roztaczającej się wśród nocy, biją dzwony. Chwilę nadsłuchiwał. Była cisza. Spytał półgłosem: - Ojcze, dlaczego mówisz mi to wszystko? Czyż nie zostałem już osądzony? Torquemada podniósł się z krzesła i wyprostował. - Tak, to prawda - powiedział prawie młodzieńczym głosem. - Wyrok na ciebie zapadł. Diego pochylił głowę. "Nie wolno mi się bać" - pomyślał. - Ty sam na siebie wydałeś wyrok - rzekł Torquemada. - Ja? - Czyż nie jesteś odważny i żarliwy? - Ja? - Ty! I dlatego jesteś nasz. Nic nie mów, potem będziesz mówić. Nigdy nie rezygnujemy z te- go, co nasze. Sądzisz, iż nie wiem, że dokoła Świętych Trybunałów gromadzą się, a i do nich samych przenikają, jednostki małe i nędzne, tchórzliwe, karłowatą mściwością i żądzą zysku przeżarte? Wiesz i godzisz się? - Niestety, musimy na razie i z ich usług korzystać, więcej: musimy nawet tolerować ich ma- łość, dopóki służą naszym celom. A myślisz może, mój synu, iż nie dostrzegam, że nie tyle prawdziwe zrozumienie naszego dzieła i naszych celów, ile czerpanie materialnych korzyści dla umocnienia świeckiej władzy usposabia tak bardzo życzliwie dla Świętej Inkwizycji najwyższe dostojne osoby Królestwa? Tak, rzeczywiście dajemy im ogromne majątki i pieniądze, ale jak- kolwiek rośnie i rosnąć będzie potęga władzy świeckiej - nasza jest ponad nią i kiedy całkowicie owładnie ludzkimi umysłami, nikt, żadna siła nie zdoła się jej przeciwstawić. Musimy być ko- nieczni i jedyni, rozumiesz, mój synu? Abyśmy się jednak takimi stali, trzon naszej władzy mu- szą trzymać w swych dłoniach ludzie nieugięci jak stal, żarliwi i czujni, odważni i bezgranicznie oddani. Ty będziesz jednym z nich. Ty nie zawiedziesz, ja to wiem, dlatego przyszedłem do cie- bie, jak do samego siebie. Należysz do rzadkich ludzi, którzy rodzą się z dążeniem do prawdy. Potrzeba jej żyje w tobie, jak krew, jak oddech, jak bicie serca. Myliłeś się, błądziłeś, ale nosząc w sobie potrzebę prawdy jakże możesz od niej uciec? Chcesz w przepaść skoczyć? - Prawda, o której mówisz, ojcze, jest także jak przepaść. Czemu tak jest? Torquemada milczał. - Ojcze! - Synu mój, możesz wielu zawiłych spraw świata jeszcze nie pojmować, lecz jedno powinie- neś wiedzieć z całą, na jaką cię stać, pewnością, z większą nawet, niż cię stać, ponieważ całkowi- te posłuszeństwo musi wypełniać wszystkie myśli i uczynki człowieka walczącego o prawdę. Chcąc służyć wierze, trzeba się jej obowiązującym zasadom podporządkowywać bez wahań, py- tań i wątpliwości, bez cienia ubocznych myśli, z nieograniczonym zaufaniem do zwierzchnictwa. - Nawet nie rozumiejąc? - Kiedy prawda wypełni tak wszechstronnie twoje myśli, pragnienia i uczynki, iż ty i ona sta- niecie się jednością, wtedy zrozumiesz wiele. - Znowu się odwołujesz, ojcze, do przyszłości. - A czymże jest dzisiaj bez przyszłości? Od ciebie wszakże zależy, aby ją przybliżać. - I wówczas? - Czas, który idzie, mój synu, jest jak góra. Wstępujesz po niej ku szczytowi lub staczasz się w dół. - A szczyt kiedy się osiąga? - Nie wiem - rzekł po długim milczeniu Torquemada. - Tego człowiek nie może wiedzieć. To wie tylko Bóg. Diego ukrył twarz w dłoniach. Policzki i skronie płonęły mu podskórnym gorącem, lecz ręce miał zimne. W sobie też czuł przejmujący chłód. - Czego więc ode mnie żądasz, ojcze? Co mam uczynić? - Wiesz, jaka jest różnica pomiędzy człowiekiem odważnym i tchórzliwym? Diego cofnął się o krok. - Wiesz? - Wiem - powiedział cicho. - Ale wiem nie swoimi myślami. To są już twoje myśli, ojcze. - Znowu wracasz do pozornego rozgraniczenia: ty i ja, a to są tylko myśli wyrażające prawdę. Jeszcze się lękasz samego siebie? Czyż nie pomyślałeś, że człowiek odważny przyjmuje posłu- szeństwo dobrowolnie, natomiast tchórz słucha ze strachu? "Nie wolno mi się bać" - pomyślał Diego. - Nie powinno tak być, żeby ludzie musieli się bać - powiedział. - Przeciwnie - zawołał Torquemada - człowiek jest nędzny i jego strach jest nie tylko potrzeb- ny, lecz konieczny. Chcąc piętnować zło, musimy wciąż je ujawniać i obnażać, aby ukazane w całej swej brzydocie budziło wstręt, a przede wszystkim strach. Oto prawda władzy! Gdyby pewnego dnia zabrakło winnych, musielibyśmy ich stworzyć, ponieważ są nam potrzebni, aby nieustannie, o każdej godzinie, występek był publicznie poniżany i karany. Prawda, dopóki osta- tecznie nie zwycięży i nie zatryumfuje, nie może istnieć bez swego przeciwieństwa: fałszu. Ko- nieczność naszej władzy, mój synu, od tego przede wszystkim zależy, aby strach, wyjąwszy gars- tkę posłusznych z dobrej woli, stał się powszechnym, tak wypełniając wszystkie dziedziny życia, wszystkie najtajniejsze jego szczeliny, by nikt już sobie nie mógł wyobrazić istnienia bez lęku. Żona niech nie ufa mężowi, rodzice niech się lękają własnych dzieci, narzeczony oblubienicy, przełożeni podwładnych, a wszyscy wszechwiedzącej i wszędzie obecnej, karzącej sprawiedli- wości Świętej Inkwizycji. Musimy mieć dużo praw i dużo strachu, rozumiesz, mój synu? Zimny poblask łuny począł nagle wypełniać celę i wśród tej nieziemskiej poświaty czarna sylwetka czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora zdawała się rosnąć i ogromnieć. Diego, pora- żony martwym światłem, przysłonił oczy. - Ojcze! - krzyknął z rozpaczą - królestwo strachu czyż nie jest królestwem szatana? I w tym momencie, słysząc echo własnego głosu, począł spadać w przepaść. Obudził się zlany potem i z sercem pulsującym w krtani. W celi był półmrok zmierzchu. W głębi palił się oliwny kaganek. Natomiast nie opodal łoża, z rękoma wsuniętymi w rękawy ha- bitu, stał padre de la Cuesta. Fray Diego pośpiesznie się zerwał i chociaż ledwie się trzymał na nogach, skłonił siłą przy- zwyczajenia głowę i dłonie skrzyżował na piersiach. - Pokój z tobą, bracie Diego - rzekł półgłosem wielebny ojciec. - Przynoszę ci wielką nowinę. Daleko odezwała się sygnaturka od sióstr karmelitanek. Diego nie śmiał się wyprostować. - Sądzę - podniósł cokolwiek głos padre de la Cuesta - że się nawet nie domyślasz, mój synu, jak ogromne spotyka cię szczęście. - Ojcze - szepnął Diego. Tamten chwilę milczał. - Jako twemu przełożonemu dostojny i czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor - powiedział wreszcie - polecił mi powiadomić cię, mój synu, że zostałeś powołany na stanowisko osobistego sekretarza Wielkiego Inkwizytora. Diego stał nieruchomy. O niczym nie myślał. Ciągle czuł zimny pot na skroniach i serce w gardle. - Czeka cię, mój synu, wielka przyszłość - rzekł padre de la Cuesta. Fray Diego dopiero teraz odważył się spojrzeć. Przeor stał o parę kroków przed nim. Uśmie- chał się dobrotliwie, lecz w jego oczach była nienawiść. Nagły spokój ogarnął Diega. "Boże - pomyślał - jak nędzną istotą jest człowiek!" Rozdział drugi Zapisuje autor starej kroniki, że Wielki Inkwizytor, padre Tomas Torquemada, opuściwszy Villa-Réal udał się do Toledo, stamtąd zaś, w otoczeniu zwiększonej ilości domowników Świę- tego Officium, podążył na teren królestwa Aragonii, do Saragossy. Bawił tam tydzień, kierując śledztwem mającym na celu wykrycie spisku, którego ofiarą padł wielebny Pedro d'Arbuez, i zdziaławszy w tym kierunku więcej niż ktokolwiek inny - pośpieszył najkrótszą drogą do Val- ladolid, ponieważ, jak się spodziewano, obie Ich Królewskie Moście, król Ferdynand oraz po- bożna królowa Izabela, miały akurat pod koniec miesiąca września opuścić wojenny obóz pod Malagą i powrócić do stolicy. Fray Diego, objąwszy zaszczytne obowiązki sekretarza Wielkiego Inkwizytora, przebywał od- tąd blisko osoby swego przełożonego, uczestnicząc we wszystkich naradach, nawet najbardziej sekretnych, jakie padre Torquemada przeprowadzał w ścisłym gronie ze swymi doradcami praw- nymi, doktorami don Juanem Gutierrez de Chabes i don Tristanem de Medina. Tak więc, znalazł- szy się w samym sercu doniosłych spraw państwowych i religijnych, fray Diego szybko się po- czął orientować, iż tylko dzięki dotychczasowemu odosobnieniu oraz nieświadomości mógł się był dopatrywać w działaniach Świętej Inkwizycji tryumfu bezprawia. Nie potrzebował też wielu dni, aby zrozumieć, iż nie w środku złowrogiego chaosu się znalazł, lecz przeciwnie: nie obezna- ny z wieloma zawiłościami tego świata, stanął teraz wobec zrębów nowych praw, wznoszonych przez Świętą Inkwizycję rozważnie i dalekowzrocznie, a przede wszystkim w oparciu o wnikliwą znajomość skażonych ludzkich natur oraz troskę o ich zbawienie. Pozostając w roli milczącego świadka, a zobowiązany z polecenia czcigodnego ojca tylko do zapisywania najistotniejszych sądów i orzeczeń wypowiadanych na tajnych naradach, przysłu- chiwał się z jak największą uwagą wszystkiemu, co mówiono, i wciąż poszukując śladów okrut- nych gwałtów, nie zetknął się przecież z żadną decyzją, która by prawu przeczyła lub z prze- wrotnych zamiarów wynikała. Lecz nowy stanowiąc porządek, skąd się rodziły ustawy kształtu- jące ów ład? Rozważając to podstawowe w swoim rozumieniu zagadnienie, fray Diego doszedł do przekonania, że każda z powoływanych do działania ustaw, bez względu na to, czy z tradycji się wywodziła, czy też w duchu nowych pojęć została ustanowiona - wszystkie logicznie, a prze- de wszystkim według potrzeb, wynikały ze zdarzeń i w uporczywym dążeniu do uporządkowania ich i ocenienia w imię wyższych racji boskich tak szybko i zdecydowanie ulegały przeistoczeniu w formułę litery, iż z nieomylną celnością potrafiły wyprzedzać to, z czego były wyrosły, wywo- łując wrażenie, że wbrew swym źródłom stawały się same w sobie istnieniem absolutnym i z tych względów nadrzędnym wobec rzeczywistości, choć równocześnie związanym nierozer- walnie z oceną jej natury. Przejrzystość oraz powszechny charakter tych praw, porządkujących szczegóły istnienia w jednolitą i wszystko wyjaśniającą całość, budziły w młodym braciszku podziw i szacunek, na- tomiast skutki ich oddziaływania wciąż się mu wydawały sprzeczne z odruchami jego sumienia. Czuł się zatem w tym czasie szczególnie samotny i z samym sobą skłócony. Usiłował nie powra- cać wspomnieniami do przeszłości, a o dniach, które nadejdą,również starał się nie myśleć. Przecież czas w miejscu się nie zatrzymywał i każda godzina wbrew temu, czego pragnął, by- ła po brzegi pełna rzeczy minionych oraz tych, które w swych różnorodnych, lecz raczej mglis- tych kształtach zaludniały przyszłość. Zresztą z racji swych obowiązków więcej miał teraz do czynienia z czystym mechanizmem praw niż z ich działaniem wśród ludzi. Jedyne też chwile równowagi i wewnętrznego spokoju osiągał wówczas, gdy rozmyślając nad złożoną strukturą kierowniczej władzy, odpowiedzialnej wobec Boga i ludzkości, pozostawał sam na sam z jed- noznacznym sensem liter prawa. Pierwsze wiadomości o wydarzeniach, które po śmierci wielebnego Pedra d'Arbuez miały miejsce w Saragossie, dotarły na dwór królewski jeszcze przed przybyciem Wielkiego Inkwizy- tora do Valladolid. Wiadome zatem było, iż spisek, który zrazu, na skutek nie dość dokładnych, a nawet sprzecznych w szczegółach relacji, mógł się wydawać dziełem kilku nazbyt gwałtow- nych i awanturniczych ludzi, protestujących w ten sposób przeciw konfiskatom majątków przez Świętą Inkwizycję, w istocie okazał się ogromnym sprzysiężeniem, zagrażającym bezpieczeńst- wu Królestwa i Kościoła. Jeden z zabójców wielebnego d'Arbuez, młody Vidal d'Uranso, sądząc, że w ten sposób uratuje życie (później końmi był wleczony po ulicach Saragossy, poćwiartowa- ny, a strzępy jego ciała rzucone do Ebra), wymienił wiele znakomitych osób pozostających w za- żyłych stosunkach z jego panem, don Juanem de la Abadia. Ten, jak głosiła wieść, targnął się podobno w więzieniu na swoje życie. Kilku innym, oskarżonym o współudział w spisku, wśród nich sławnemu rycerzowi de Santa Cruz, udało się zbiec do Tuluzy. Były to wszakże wypadki nieliczne. Straże Świętego Officium działały szybko i sprawnie. Pozbawiano wolności nie tylko tych, którzy byli podejrzani o współudział w spisku, lecz również i tych, którzy uciekinierom udzielali pomocy. Osadzono także w więzieniach rodziny obwinionych, te zwłaszcza, których ojcowie lub synowie zdołali uciec. Teraz dopiero stało się publicznie wiadome, jak ogromna ilość znakomi- tych panów królestwa Aragonii, cieszących się powszechnym poważaniem oraz piastujących wy- sokie godności, skażona była żydowskim pochodzeniem. Prawdziwe oblicze tych ludzi zostało ujawnione w całej podstępnej i chytrze się maskującej obłudzie. Nowe zatem w tej wyjątkowej sytuacji należało ustanowić prawa i istotnie padre Torquemada, doceniając konieczność zapobie- żenia rozszerzaniu się zła, bezzwłocznie opracował dla potrzeb Świętych Trybunałów dekret, który dzięki kilkudziesięciu precyzyjnie sformułowanym paragrafom pozwalał nieomylnie wy- tropić ludzi maskujących swoje prawdziwe przekonania i po kryjomu wyznających wiarę żydo- wską. Zresztą cień zbrodniczych knowań padł również i na osoby, których limpieza de sangre, czyli świadectwo czystości krwi wolne było od jakichkolwiek domieszek żydowskich lub maure- tańskich. Podstępny wróg głębiej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, zdołał zatruć ludzkie umysły i dusze. Jak zaś wysoko potrafiła się wedrzeć zbrodnia, świadczył fakt, uznany wpraw- dzie przez wielu za mało wiarygodny, jednak w świetle dowodów zgromadzonych przez Święty Trybunał - prawdziwy, ten mianowicie, iż w spisek aragoński wmieszanym się okazał między in- nymi jeden z członków rodziny królewskiej, siostrzeniec króla Ferdynanda, młody książę Nawar- ry, don Jaime, syn królowej Eleonory. A przecież, mimo tak zatrważającego obrazu moralnych spustoszeń, niezwyciężone światło katolickiej wiary mocniej niż kiedykolwiek wznosiło się w tych dniach ponad brudnymi odmę- tami heretyckich występków. Bracia dominikanie, przemawiając do wiernych z ambon kościo- łów, przekonywająco pouczali lud, iż w mordzie dokonanym na osobie świątobliwego sługi Koś- cioła łatwo rozpoznać mądre działanie Boskiej Opatrzności, gdyby bowiem owego zbrodniczego czynu nie popełniono, wrogowie wiary nie zostaliby ujawnieni i nadal korzystając z wolności oraz z należnych im przywilejów - ileż niecnych występków mogliby bezkarnie poczynić, jak wiele zła zasiać w ludzkich duszach! Słowa psalmu wypisane na godłach i na purpurowych cho- rągwiach Świętej Inkwizycji: "Exurge Domine et iudica causam Tuam", nabierały w związku z ostatnimi wydarzeniami szczególnego blasku. Istotnie, powstał Bóg, aby walczyć o swoją sprawę. W kilku miastach Królestwa, w Sewilli, w Jaén i w Cuenca, posiadających już od paru lat własne trybunały inkwizycyjne, przyśpieszono uroczyste autodafé i procesje skazańców, przyo- dzianych w hańbiące spiczaste kapelusze, w grube żółte koszule, z obrożami z żarnowca na szy- jach, martwe zielone świece trzymających w dłoniach, wyruszyły przy biciu dzwonów na place straceń, zwane quamadero, wcześniej, niż to było zapowiadane. Płonęły stosy, żelazne łańcuchy dusiły heretyków, którzy się w ostatniej chwili pokajali, setki pomniejszych grzeszników zsyłano na galery, lecz opróżnione więzienia szybko się zapełniały nowymi winowajcami. Chcąc dopo- móc błądzącym, ogłaszano w kościołach dni świąteczne i po odczytaniu aktów wiary wzywano w ten czas wszystkich wiernych, aby będąc winnymi lub o winie drugich cokolwiek wiedząc, sami w ciągu najbliższych dni trzydziestu oskarżyli siebie przed odpowiednim Trybunałem. Jedni czynili to, drudzy padali ofiarą pierwszych i już nikt nie był pewien życia, czci i mienia. Nawet po umarłych sięgało karzące ramię Świętych Trybunałów i jeśli na skutek czyjegoś oskarżenia imię zmarłego popadło w niesławę - wygrzebywano ciało z poświęconej ziemi i palono je in effi- gie na stosie, rodzinę nieboszczyka pozbawiając majątku oraz wszelkich godności i przywilejów. Tak zatem wzrastała wśród ludzi pobożność i szerzył się jej wierny cień - strach. Tymczasem stolica Królestwa przygotowywała się do uroczystego powitania Wielkiego Ink- wizytora. Oczekiwano, że zgodnie z utartym zwyczajem umyślny goniec zawczasu uprzedzi wła- dze miejskie oraz duchowne o zbliżaniu się orszaku czcigodnego ojca. Stało się jednak tym ra- zem inaczej, padre Torquemada przybył do Valladolid nie zapowiedziany, co najmniej o dzień wcześniej, niż się go spodziewano. Wjechał do miasta ze swymi domownikami późną nocą, po czym nie dowódcy familiantów, don Carlosowi de Sigura, lecz bratu Diego zleciwszy w cztery oczy szereg zarządzeń, zamknął się w klasztornej celi przy kościele Santa Maria la Antigua, gdzie na czas pobytu w stolicy zwykł się był zatrzymywać. Zaciszny klasztor zmienił się w ciągu paru godzin w wojenny obóz. Na dziedzińcu, pod noc- nym niebem, rozbili biwaki familianci Świętego Officium. Zbrojne straże stanęły przy murach. Nikomu nie wolno było klasztoru opuszczać i wstęp na jego teren też został surowo zabroniony, z tej zaś części starożytnego budynku, w której zamieszkał padre Torquemada, pośpiesznie wy- prowadzili się braciszkowie i cele ich zajęli wyżsi rangą familianci. Miejskim dostojnikom oraz specjalnym wysłannikom Dworu, którzy jeszcze nocną porą poczęli przybywać do Santa Maria la Antigua, wyjaśniano przy klasztornej bramie, że Wielki Inkwizytor spędza czas na zamkniętych rekolekcjach i zarówno dzisiaj, jak jutro nikogo przyjąć nie może. Istotnie, czcigodny ojciec przez parę dni nie opuszczał celi, a jedynymi osobami, które miały do niego dostęp, byli fray Diego oraz młody don Rodrigo de Castro, w tym właśnie czasie i w okolicznościach szczególnie dramatycznych mianowany kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora. Fray Diego nie kładł się tej pierwszej nocy. Z gorliwością nowicjusza, a także ze sprzecznymi uczuciami człowieka osiągającego wyższy stopień wtajemniczenia przekazywał zlecone sobie zarządzenia, osobiście dopilnowując, czy są dokładnie wykonywane, i jakkolwiek zmęczony był śmiertelnie - senność oraz znużenie odeszły go całkowicie, kiedy w trakcie sprawowania tych odpowiedzialnych czynności nagle się zorientował, iż wszyscy dokoła, począwszy od sędziwego przeora klasztoru, odnoszą się do niego z jak największym szacunkiem, a również i z odcieniem lęku. Zrozumiał wówczas, że w tę noc, wolno zdążającą ku świtowi, stawał się wbrew wszelkim o sobie wyobrażeniom żywym uosobieniem woli najpotężniejszego człowieka Królestwa. Było to dla niego przeżycie nowe i oszałamiające. Czuł własne ciało, słyszał swój głos, dostrzegał swoje ruchy, lecz w pewnych chwilach, gdy obchodząc straże przystawał w ciemnościach pod niebem ogromnym i nieruchomym wśród chłodnych gwiazd, zacierała się w nim naraz świadomość sa- mego siebie i wówczas poczynało go wypełniać przejmujące aż do bólu uczucie, iż skupia w swym sercu odblask siły przerastającej go wprawdzie, lecz godnej bezgranicznego umiłowania i poświęceń. Niósł właśnie w sobie ze skupieniem to wzniosłe olśnienie, gdy pośród pustego mroku małego dziedzińca wewnątrz klasztoru natknął się na kapitana domowników Świętego Officium, pana don Carlosa de Sigura. Noc jeszcze była i cisza. Spod niskich krużganków dobiegały kroki war- towników. - Czemu nie śpicie, panie? - spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. - Świtać będzie niebawem. Wystarczy, że ja czuwam. Pan de Sigura milczał. Był chudy i kościsty, o ciemnej twarzy pooranej twardymi bruzdami. Sława wojennych czynów oraz chrześcijańskich cnót opromieniała od wielu lat imię tego czło- wieka. - Powinniście wypocząć, panie - powiedział fray Diego. - O ile się mogłem przekonać, wyko- naliście bardzo dokładnie wszystkie polecenia czcigodnego ojca. Możecie spokojnie spać. Każę was budzić, gdyby zaszła potrzeba. Stary rycerz, wciąż milcząc, przyglądał się chwilę bratu Diego, po czym odwrócił się i wolno, cokolwiek pochylony w ramionach, odszedł w głąb dziedzińca. Wczesnym rankiem, prawie o świcie, fray Diego odebrał z rąk klasztornego służki posiłek przeznaczony dla czcigodnego ojca i osobiście zaniósł go do celi. Padre Torquemada leżał na wąskim łożu w głębi celi. Nie spał, oczy miał otwarte. Fray Diego postawił na stole cynowy talerz z chlebem i serem, obok kubek oraz dwa dzbany, jeden z wodą, drugi napełniony winem. - Przyniosłem wam posiłek, czcigodny ojcze - powiedział półgłosem. Po czym, sądząc, że czcigodny ojciec pragnie zostać sam, chciał się wycofać po cichu z celi. Wtedy tamten powiedział: - Zostań! Fray Diego pochylił głowę. - Tak, ojcze. - Przybliż się. Uczynił to. - Co mówią? - Kto, ojcze? - Ludzie. - Przyjeżdżał marszałek dworu Ich Królewskich Mości... Torquemada niecierpliwie poruszył ręką. - Nie o to pytam. Co ludzie mówią? Moi domownicy, bracia. - Wykonują twoje rozkazy, ojcze. Torquemada podniósł się i oparł na łokciu. Twarz miał bardzo zmęczoną, szarą, jak po nie przespanej nocy, lecz w spojrzeniu jego ciemnych, głęboko osadzonych oczu czuwało napięte skupienie. - Tylko tyle? - Ojcze wielebny - powiedział fray Diego odnajdując jasność swego młodzieńczego głosu - osobiście sprawdzałem, aby wszystkie twoje rozkazy zostały wykonane. Starałem się być wszę- dzie. - Nikt z moich domowników, żaden z tutejszych braci nie wypowiadał niewłaściwych uwag? - Ojcze czcigodny, stale przebywałem nie opodal czuwających, często nawet przez nich nie zauważony, nie słyszałem jednak, aby z czyichkolwiek ust padły słowa niegodne chrześcijanina. - Buntownicze zamysły - powiedział Torquemada w taki sposób, jakby pomyślał na głos - nie zawsze potrzebują słów. Fray Diego zawahał się, po czym śmiało spojrzał Wielkiemu Inkwizytorowi w oczy. - Widzę, że masz mi coś więcej do zakomunikowania - rzekł Torquemada. - Tak, ojcze. - Mów zatem. - Wybacz, ojcze, może się mylę. Istotnie, nie słyszałem słów zasługujących na potępienie, przemilczałbym jednak zbyt wiele, gdybym nie wyznał, iż według mego rozeznania istnieje, nie- stety, w twoim otoczeniu człowiek, który budzi we mnie niepokój. Torquemada milczał, lecz fray Diego bez zmieszania wytrzymał jego spojrzenie. - Czy wiesz, mój synu - powiedział wreszcie czcigodny ojciec - iż czujność wymaga, aby każ- de oskarżenie zostało sprawdzone? - Wiem, ojcze. - Żadne nie może być zlekceważone i ktokolwiek kieruje przeciw drugiemu człowiekowi choćby cień zarzutu, musi sobie zdawać sprawę, iż jeszcze winy nie udowadniając stwarza prze- cież prawdopodobieństwo jej istnienia. - Wiem o tym, ojcze. - Przemyślałeś swoje oskarżenie? - Tak, ojcze, przemyślałem je bardzo dokładnie. - A zatem? - Myślę o kapitanie twoich domowników, ojcze. Torquemada nie wydawał się zdziwiony, pobłażliwie się tylko uśmiechnął. - Wysoko sięgasz oskarżeniem, mój synu. Pan de Sigura cieszy się sławą nieskazitelnego chrześcijanina i rycerza. - Wiem, ojcze. Wydaje mi się wszakże, że jest równocześnie człowiekiem nadto zamykają- cym się w swych myślach. - I to wszystko, co masz mu do zarzucenia? Fray Diego milczał. Wówczas Torquemada wstał i położył dłoń na jego ramieniu. - Człowiek jest istotą myślącą, mój synu. - Tak, ojcze. Toteż nie czynię panu don Carlosowi zarzutu, że myśli, natomiast zaufaniem lę- kałbym się go obdarzać. - Jednak? - Sprawia wrażenie, jakby swoje myśli chciał tylko dla siebie zachować. "Boże - pomyślał równocześnie - znasz moje intencje, wiesz, że tego, co czynię, nie czynię z urażonej miłości własnej." - Czym cię obraził pan de Sigura? - spytał Torquemada. Rumieniec pociemnił twarz Diega. - Czym mnie obraził, ojcze? O ojcze, nawet okazując mi milczącą pogardę jakżeż mógłby mnie pan de Sigura obrazić, jeśli byłem z twego rozkazu kimś więcej niż samym sobą? Padre Torquemada nic nie odpowiedział. Podszedł do okna i wsunął dłonie w rękawy habitu. - Powinniście się posilić, czcigodny ojcze - powiedział cicho Diego. - Nie jedliście nic od wczorajszego południa. "Boże - myślał Torquemada - czyż wolno mi zapomnieć, iż nie mam prawa uczynić nic takie- go, co by czyste intencje tego chłopca mogło podać w wątpliwość? Czy ponad utwierdzenie mło- dej wiary istnieje coś ważniejszego? A w obliczu zła, które wszędzie może powstać, czy nie le- piej narazić się na pomyłkę wobec jednego człowieka niż na krótkowzroczne przeoczenie moż- liwości istnienia zła? Jakże zresztą może istnieć wina bez oskarżyciela? Tylko poprzez prawdę, która jest jedyna, możemy rozpoznać zaprzeczenie prawdy. Kto zatem stwarza winę? Oskarżają- cy? Jeśli on, to czemu należy bardziej zawierzyć: oskarżeniu czy faktom, które bez oskarżenia nie mogą jeszcze posiadać znamion błędu?" - Mój synu - powiedział. - Tak, ojcze. - Myślę, iż zrozumiałeś, co chciałem powiedzieć mówiąc, że każde oskarżenie wymaga sprawdzenia? - Tak, ojcze. - Idź więc i poszukaj pana don Carlosa. Każ go zbudzić, jeśli śpi. Powiedz, że chcę go wi- dzieć. Fray Diego uczynił ruch, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie rzekłszy nic wyszedł z celi. Dzień się rozjaśniał powoli, niskie chmury zalegające niebo przedłużały ciemność nocy. W głębi mroku biły poranne dzwony miejskich kościołów. Tu, pomiędzy murami Santa Maria la Antigua, trwała cisza. Padre Torquemada stał przy oknie zamyślony, na koniec odwrócił się i podszedł do stołu. Nie sięgnął jednak po jedzenie. Podniósł dłoń, aby uczynić nad stołem znak krzyża, po czym wyciąg- nął spod habitu szkaplerz, otworzył go i to, co w nim było, wsypał do dzbanka z winem. Gdy niebawem pan de Sigura, poprzedzony przez brata Diega, wszedł do celi - czcigodny oj- ciec klęczał przy łóżku pogrążony w modlitwie. Stary rycerz przeżegnał się krótkim żołnierskim ruchem i usunąwszy się pod ścianę czekał w milczeniu, aż Wielki Inkwizytor skończy modły. Po chwili padre Torquemada podniósł się. Fray Diego, bardzo blady, skierował ku niemu pytające spojrzenie. - Zostań - powiedział czcigodny ojciec. Po czym zwrócił się do pana don Carlosa: - Pokój z tobą, szlachetny kapitanie. Ten z szacunkiem skłonił głowę. - I z tobą, czcigodny ojcze. Brat Diego powiedział, że chcieliście mnie widzieć. Czy macie dla mnie jakieś rozkazy? - Żadnych. Raczej twojego doświadczenia i rady potrzebuję. Bliżej okna przysunął ciężki fotel i tak usiadł, żeby twarz mieć w świetle. - Rozmyślałem ostatnio nad wieloma sprawami - zaczął cicho, w skupionym zamyśleniu, jak- by mówił do samego siebie. - Myślałem również i o tym, co powiedzieliście mi przed kilkoma dniami, jeszcze w Saragossie. Pooraną ciemnymi bruzdami twarz pana de Sigura rozjaśnił blask prawie młodzieńczej żarli- wości. - Pamiętam, czcigodny ojcze. I nadal utrzymuję, że powinniście pozwolić, aby większą niż do- tychczas przykładano troskę o bezpieczeństwo waszej osoby. Wrogowie... - Tak mnie nienawidzą? - Ojcze czcigodny, nienawiść wrogów... - Wiem, masz słuszność. Istotnie, dopóki prawda nie zwycięży, możemy jej siłę mierzyć nie- nawiścią naszych wrogów. - Jakżeż zatem mają cię wrogowie nie nienawidzić? Twoje życie, czcigodny ojcze... - Słusznie. Nie sądź, mój synu, iż nie wiem, że z racji moich obowiązków właśnie na mnie spoczywa szczególny nakaz, abym wszystkie siły swego umysłu i ciała poświęcił budowie fun- damentów pod dzieło Świętej Inkwizycji. Boże Wszechmogący, trzeba niestety powiedzieć, dzie- ło tak jeszcze w świecie chrześcijańskim nie umocnione, iż śmiało i bez obawy posądzenia nas o pychę możemy twierdzić, że my tutaj, w naszym Królestwie, stanowimy wzór jedyny i naj- większej doniosłości, przekazując wszystkim innym katolickim narodom naukę naszych do- świadczeń, jak ustanawiać porządek na ziemi oraz jakimi sposobami należy niszczyć opór wro- gów. - Niech Bóg czuwa nad naszym dziełem - powiedział wzruszonym głosem pan de Sigura. Padre Torquemada podniósł obie dłonie. - O to samo i ja się modlę. Dlatego, mój synu, chętnie się przychylam do twoich uwag. Istot- nie, nie wolno mi zaniedbać żadnych środków zapewniających bezpieczeństwo. - Ojcze czcigodny, możesz zawsze liczyć na mnie i na moich żołnierzy. Pozwól mi jednak, oj- cze, powiedzieć, miałbym spokojniejsze sumienie i mój honor rycerski byłby mocniej ugrunto- wany, gdybym wszelkie zarządzenia, szczególnie te, które odbiegają od ustalonego dotychczas porządku, otrzymywał z twoich, ojcze, ust bezpośrednio. Wybacz, ojcze, że o tym mówię. Nie mam powodów przypuszczać, aby obecny tu brat Diego nie przekazał mi wiernie twoich zaleceń. Przyznaję jednak, iż zdumiony ich surowością pomyślałem: "Boże wielki, jeśli tu, w miejscu uświęconym obecnością Boga, nie ma dla ciebie bezpieczeństwa, to gdzież ono jest?" - Nigdzie! - powiedział twardo Torquemada. - Wielebny ojciec d'Arbuez nie zginął w miejscu uświęconym obecnością Boga? Stary rycerz pochylił głowę. - Jestem tylko żołnierzem i niekiedy trudno mi ogarnąć rozmiary podstępu. Kiedy jesteś, oj- cze, wśród swoich domowników i ja czuwam nie opodal, wtedy mam pewność, że jesteś bez- pieczny. - Myślisz, że i pomiędzy nas nie potrafi się wślizgnąć wróg? Są tacy, których nie zwalczysz przy pomocy miecza. Spójrz choćby na ten posiłek. Któż może wiedzieć, czy wróg nie ukrywa się w nim właśnie? Pan de Sigura pobladł. Podniósł rękę do czoła i zmęczonym ruchem przesunął po nim dłonią. Spytał cicho: - Przypuszczasz więc, czcigodny ojcze? Na to odpowiedział Torquemada: - Tylko wtedy w należyty sposób zabezpieczymy się przed wrogiem, jeśli podejrzeniami wy- przedzać będziemy jego działanie. Wszystko jest możliwe. A zatem, abyśmy sobie nie mieli nic do wyrzucenia, niech odtąd nasze posiłki stale kontroluje człowiek przez ciebie oczywiście wy- znaczony, pobożny, a nade wszystko rozumiejący, co w tej sprawie znaczy milczenie. - Nie sądzisz, ojcze, że ten obowiązek do mnie powinien należeć? - Nie, mój synu - odparł Torquemada. - Zbyt blisko stoisz mojej osoby, abyś się miał narażać choćby na cień niebezpieczeństwa. Wystarczy, jeśli uczynisz to raz jeden, dzisiaj. I nich to będzie uznane tylko za akt symboliczny, wynikający z twojej godności. - Ojcze mój! - powiedział pan de Sigura z akcentem rozterki. Padre Torquemada podniósł powieki, jego oczy pełne były troski i znużonego smutku. - Spowiadałem się dzisiejszej nocy i jeszcze nie zdążyłem przystąpić do Pańskiego Stołu. Czcigodny ojciec podniósł dłoń i uczynił nad panem don Carlosem znak krzyża. - Rozgrzeszam cię więc, mój synu, ponieważ to, co chcesz uczynić, czynisz z prawdziwej wiary i dla jej umocnienia. - Niech Bóg zachowa cię dla nas przez długie lata, mój ojcze - powiedział pan de Sigura. Po czym podszedł do stołu i ruchem człowieka nie przywiązującego wagi do jedzenia sięgnął po chleb i ser, do kubka zaś nalał wina. Wypił je z tym samym nieuważnym pośpiechem, odsta- wił puchar i wówczas gdy sięgał po chleb - pobladł, dreszcz nim wstrząsnął, poderwał więc roz- warte, lecz już sztywniejące palce do gardła i równocześnie z krzykiem, który uwiązł mu w pora- żonej krtani, zachwiał się, raz jeszcze, nieporadnie coś bełkocząc, usiłował się podźwignąć, lecz w tej samej sekundzie, z oczyma uderzonymi ślepotą, zwalił się swym wysokim ciałem na stół, ten się gwałtownie pod jego ciężarem przechylił i wtedy stało się, że wśród brzęku i klekotu spa- dających naczyń pan de Sigura upadł na ziemię, twarzą do kamiennej posadzki. - Boże! - krzyknął z mrocznego kąta celi fray Diego. Nastała cisza. Po chwili padre Torquemada powiedział: - Mój synu. Fray Diego, skulony pod ścianą, przysłonił dłońmi twarz. - Mój synu - powtórzył czcigodny ojciec - istotnie, stała się rzecz straszna, ale ten człowiek stoi już przed najwyższym sądem i tylko jeden Bóg zna w tej chwili odpowiedź na pytanie: zbrodniarz to czy nieszczęsna ofiara zbrodni? Prośmy Boga, abyśmy i my tę prawdę poznali. Fray Diego, drżący, z twarzą poszarzałą, przypadł do kolan Wielkiego Inkwizytora. - Ojcze mój, błagam cię, pozwól mi wrócić do mego klasztoru. Przyznaję, urażona miłość własna skłoniła mnie do potępienia tego człowieka, lecz skąd mogłem wiedzieć, że moje oskar- żenie aż tak daleko sięga? Za wysoko mnie, ojcze, wyniosłeś. Przeraża mnie nędza ludzkiej natu- ry. Pozwól mi być sobą, ojcze. Jestem małym człowiekiem, który tylko w ciszy i w spokoju po- trafi służyć Bogu. Padre Torquemada położył dłoń na jego głowie. - Cóż jest ciszą i spokojem? - Nie wiem, ojcze. Wiem tylko, że przeraża mnie ogrom straszliwego zła. - I sądzisz, że można uciec od tego, co się już poznało? - Ojcze, ty najlepiej wiesz, że to, co zdążyłem poznać i zrozumieć, jest tylko drobną cząstką pełnej prawdy. - Jej się tak lękasz? - Za wysoko chcesz mnie, ojcze, poprowadzić. - Prawdy o naturze ludzkiej lękasz się? - Ojcze mój! - Istotnie strach przed tą prawdą tobą kieruje? Obawa przed pełnym ogarnięciem i zrozumie- niem ludzkich występków? Fray Diego podniósł udręczoną twarz. - Masz słuszność, ojcze. Mojej nienawiści i mojej pogardy przede wszystkim się boję. - Nieprawda! - Tak, mój ojcze. - Kłamiesz albo tchórzliwie chcesz oszukać samego siebie. Nie, nie pogardy i nienawiści się boisz, lecz miłości. - Miłości? - Czymże jest pogarda i nienawiść zła? Czyż nie są obie zbrojnymi ramionami miłości dobra? - Ojcze mój, przecież nie źródło, lecz rzeka, która czerpie z niego swoje siły, bywa straszna i groźna. - Znów się mylisz. I jak naiwnie! Rzeki istotnie bywają groźne i wiele mogą wyrządzić spus- toszeń, jednak nie dzięki swym źródłom, lecz dlatego że ich wody zasilane są przez deszcze oraz topniejące w górach śniegi. - A myślom i uczuciom płynącym z miłości, ojcze, czyż także nie zagraża wtargnięcie rzeczy obcych jej naturze? Jakąż mogę mieć pewność, iż powodowany umiłowaniem dobra obronię się przed postępkami, które są jemu przeciwne? Czyż potrafię przewidzieć, dokąd mnie mogą za- prowadzić nienawiść i pogarda? - Owszem, możesz to przewidzieć. Zaprowadzą cię nie dalej i nie głębiej, niż potrafi sięgnąć twoja miłość. Będzie ona jednolita i mężna, taką się też stanie twoja nienawiść grzechu. Na kru- chą i chwiejną stać cię tylko miłość, nie innymi będą twoje uczucia nienawiści i pogardy. Nieste- ty, mój synu, wielkiej miłości się lękasz. Boisz się jej siły, jej zasięgu, a nade wszystko jej naglą- cych i nieodpartych wymagań. Przed miłością chcesz uciec. Uciekaj zatem. Wracaj do swego klasztoru. Nie będę cię zatrzymywać. - Zawiodłeś się na mnie, ojcze - szepnął Diego. Torquemada znów dotknął dłonią jego pochylonej głowy. - Spójrz mi w oczy. - Tak, ojcze. - Obawiam się, mój synu, że to, co ja w swym omylnym sądzie mógłbym ci powiedzieć teraz, kiedyś, już nieomylnie, powie Bóg. Oczy Diega zaszły łzami. - Ojcze mój, nie w potęgę miłości wątpię, lecz w swoje siły. - Naiwny głuptasie! a w co byś wątpił, gdybyś na moje stygnące ciało patrzył w tej chwili? Diego zadrżał. - Ojcze, moje intencje nie były czyste. - A ich następstwa? Czemu według skutków nie mierzysz swoich intencji? Sądzisz, że fakty zawodniejsze są od twoich zmęczonych myśli? Doprawdy, i ja ci to mówię, tylko z wielkiej mi- łości może się zrodzić tak nagły błysk czujnego pogotowia, jaki tobie był dany. Łzy spływały po policzkach Diega. - Ojcze mój, istotnie była to miłość? Torquemada pochylił się nad klęczącym. - Mój synu, moje dziecko... jest w tobie więcej chrześcijańskiej miłości, niż przypuszczasz. - Czemu więc w siebie zwątpiłem? - W prawdę zwątpiłeś. - Ojcze, przysięgam, moja wiara... - Miłość i prawda nie są jednością? - Tak, ojcze. - Myśl więc do końca. Zwątpiłeś w swoje siły? A cóż jest ich źródłem? Miłość służąca praw- dzie i z nią jednoznaczna. Jakże więc, wierząc prawdzie, ty, jej nosiciel, możesz wątpić w siebie? Czyż nie ona stanowi niewyczerpane źródło ludzkich sił? Dopiero kiedy w nią poczyna człowiek wątpić, przychodzi zwątpienie i w siebie. Fray Diego podniósł głowę, był blady, lecz oczy miał już suche. - Nie chciałem, ojcze, świadomie kłamać. - Nie rozmawiałbym z tobą, mój synu, gdybym tego nie wiedział. - Zbłądziłem, ojcze, lecz wszystko teraz dzięki tobie widzę jasno. Istotnie, zło wydało mi się tak wszechpotężne, iż przestałem przez chwilę słyszeć prawdę, przestałem jej ufać. Powiedz mi jednak: dlaczego przenikliwiej niż ja sam potrafisz czytać w moich myślach? - Mój synu - odpowiedział łagodnie Torquemada - służę prawdzie, tylko prawdzie i z niej czerpię siły. To wszystko. Przez chwilę było milczenie. Fray Diego pochylił się i gorącymi wargami przywarł do nieru- chomo na poręczy krzesła spoczywającej dłoni czcigodnego ojca. Wówczas ten podniósł z po- wolnym namysłem prawą rękę i kreśląc nad pochyloną głową znak błogosławieństwa powiedział: - Ego te absolvo. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti, amen. Bezpośrednio po rozmowie z Wielkim Inkwizytorem don Rodrigo de Castro wrócił do celi, którą dzielił z młodziutkim don Lorenzem. Ten na widok wchodzącego zerwał się z łóżka. - I co? - spytał niecierpliwie. Don Rodrigo bez słowa podszedł do stołu, sięgnął po dzban z winem i jak człowiek spragnio- ny począł łapczywie pić. Don Lorenzo z niepokojem wpatrywał się w przyjaciela. - Co się stało, Rodrigo? - Nic. - Miałeś przykrości? Don Rodrigo hałaśliwie odstawił dzbanek. - Słuchaj, Lorenzo, jesteś mi zawsze miły i takim, mam nadzieję, pozostaniesz, musisz jednak wiedzieć, że od dzisiaj przestałem być dla ciebie Rodrigiem. Lorenzo zmieszał się. - Nie rozumiem cię. Co to znaczy? - Jestem twoim dowódcą, rozumiesz teraz? - Ty? O, Rodrigo... W pierwszym odruchu radości chciał się rzucić przyjacielowi w ramiona, lecz ten szorstko go odsunął. - Przed chwilą czcigodny ojciec raczył mnie mianować kapitanem swoich domowników. Po- czekaj, nie przerywaj. To jedno. I drugie: jesteś bardzo młody, Lorenzo, musisz się jednak szyb- ko nauczyć, że żołnierz nie zadaje pytań, pamiętaj. - Wybacz - szepnął Lorenzo - nie wiedziałem... - A teraz wiesz - przerwał oschle don Rodrigo. - Chodź więc i milcz. Fray Diego, wpuściwszy obu rycerzy do celi ojca Torquemady, w milczeniu wskazał im ciało spoczywające na podłodze. Przykryte było ciemnym płaszczem. Lorenzo omal nie krzyknął, gdy chcąc równocześnie z Rodrigiem podnieść zwłoki, nieostrożnym ruchem zsunął nakrycie z głowy zmarłego. Opanował się jednak, spotkawszy się z twardym spojrzeniem don Rodriga. Z powro- tem przykrył sczerniałą twarz i mocno ramionami przytrzymując sztywniejące ciało, skierował się z pochyloną głową za Rodrigiem w stronę drzwi. W celi panował półmrok, mimo to w klę- czącym przy łóżku człowieku Lorenzo od razu poznał czcigodnego ojca. Korytarz klasztorny był pusty, straże u jego końców czuwały w ciszy, same niewidoczne, tak więc przez nikogo nie zauważeni przenieśli ciało pana de Sigura do celi, którą ten od niedawna zajmował, złożyli okryte płaszczem zwłoki na łożu nie tkniętym tej nocy snem, po czym powró- cili do siebie. Don Rodrigo ciężko usiadł na ławie przy stole i rozpiąwszy przy szyi skórzany kaftan sięgnął po wino. Pił je tym razem długo i wolno, aż wreszcie odjąwszy od ust ciężki dzban spojrzał na stojącego nie opodal Lorenza. - Czego się gapisz? - spytał z nieprzyjaznym akcentem. Lorenzo milczał. - Siadaj - rozkazał don Rodrigo. Po czym posunął ku niemu wino. - Pij. Tamten, sztywno wyprostowany na końcu ławy, potrząsnął głową. - Pij - powtórzył kapitan. Lorenzo zawahał się, usłuchał jednak. Don Rodrigo przyglądał się mu z pochmurną niechęcią. - Dość - powiedział nagle - upijesz się. Lorenzo, gwałtownym ruchem odstawiwszy dzban, poderwał się z ławy. - Dlaczego mnie dręczysz, Rodrigo? W jego wysokim, łamiącym się głosie zabrzmiały gniew i żal. Don Rodrigo pogardliwie się uśmiechnął. - Siadaj. - Co ja ci zrobiłem, Rodrigo? Kochałem cię jak brata. - Zostaw te dzieciństwa. Usiądź, chcę z tobą poważnie porozmawiać. Podnieś głowę. - Pozwól mi odejść - szepnął Lorenzo. - Nie teraz. Sięgnął po wino i wypił je do dna. - Posłuchaj, Lorenzo, pomimo młodego wieku spotyka cię szczególnie zaszczytne wyróżnie- nie, mam nadzieję, że potrafisz je ocenić. Od dzisiaj będziesz każdego dnia osobiście sprawdzał wszystkie posiłki czcigodnego ojca. To jest polecenie jego i moje. Przez chwilę była cisza. - Rozumiesz, Lorenzo, o co chodzi? Pierwszym, który dzisiaj rano podjął tę próbę, był tamten człowiek. - Rodrigo, powiedz... - Żadnych pytań, Lorenzo! Odepchnął ramieniem stół i ciężko się podniósł. Jego smagła, pochmurna twarz była na- brzmiała, oczy miał zmącone i nabiegłe krwią. - Lorenzo, świat jest gnojowiskiem, pojmujesz to? Nie, ty nic jeszcze nie przeżyłeś, nic nie wiesz. Gdziekolwiek się obrócisz, zobaczysz zbrodnię, zdradę, co krok nikczemne jady karłów. Dręczyłem się niedawno, że popełniłem podłość. Boże wielki, jakiż głupiec był ze mnie! Czło- wiek, który uważał się za mego przyjaciela i w którym ja również przyjaciela widziałem, siedzi teraz w lochach Świętej Inkwizycji. Dzięki mnie, rozumiesz? I nie żałuję, Bóg mi świadkiem, że postąpiłem słusznie. Czym są więzy przyjaźni i wszystkie uczucia wobec mojej służby? Słuchaj, Lorenzo, powiedziałem, że jesteś mi miły. Powiedziałem tak? - Powiedziałeś - szepnął Lorenzo. - Jesteś młody, jesteś piękny, w twoich oczach, jak w zwierciadle, odbija się czystość twojej duszy, ale wiedz, że chociaż cię bardzo kocham, więcej może nawet, niż przypuszczasz, to prze- cież gdybym dostrzegł w tobie choć cień występnej myśli, jedną bodaj plamę na twojej wierze i wierności, ja pierwszy uczynię wszystko, żeby cię zniszczyć, jak się niszczy wroga. Strzeż się mnie! Lorenzo także się podniósł. Pobladł, oczy mu pociemniały. Don Rodrigo spojrzał na niego i głośno, nieoczekiwanie dźwięcznie się roześmiał. - Szczeniaku, nawet swoich myśli nie potrafisz ukryć. Widzę po twoim spojrzeniu, co sobie pomyślałeś. Pomyślałeś: ty się też mnie strzeż. Jeszcze chwilę się śmiał, naraz umilkł i krótkim ruchem dłoni rozkazał: - Idź, chcę być sam. Don Lorenzo, wciąż blady i z ciemnymi oczami, służbiście się wyprostował. - Tak jest, dostojny kapitanie - powiedział chłopięcym, niezwykle jasno wibrującym głosem. Po czym nienagannie wykonawszy przepisowy zwrot wyszedł z celi, cokolwiek za głośno za- trzaskując drzwi. Wkrótce potem, bo nie więcej niż po upływie godziny, przybył do Santa Maria la Antigua in- kwizytor Świętego Trybunału w Valladolid, padre Cristobal Galvez, dominikanin. Na dziedzińcu powitał gościa przeor Santa Maria, siwowłosy padre Agustin d'Acugna, po czym obaj ojcowie udali się do najstarszej części klasztoru, gdzie w refektarzu, pamiętającym odległe i sławne czasy króla Alfonsa VI, oczekiwali przybywającego: kapitan domowników oraz fray Diego. Padre Galvez mimo swego kalectwa, utykał bowiem na lewą nogę, wszedł szybkim krokiem i nieuważnie się rozejrzawszy po rozległym i surowym wnętrzu, tym samym, trochę niecierpli- wym spojrzeniem objął obecnych. - Dawno nie odwiedzałem tych pobożnych murów - zwrócił się do przeora. - Jestem więc. Gdzież się znajduje czcigodny ojciec? Wezwał mnie. Czemu tak późno? Pan Rodrigo de Castro wysunął się spod kolumny, w której cieniu dotychczas stał. - Pozwól, wielebny ojcze, złożyć sobie wyjaśnienie. - Tak - powiedział krótko padre Galvez. - Czcigodny ojciec istotnie wezwał was, lecz osobiście nie będzie mógł, niestety, z wami roz- mawiać, ponieważ cały swój czas poświęca modlitwie i rozmyślaniom. - Teraz? - zdziwił się gniewnie padre Galvez. - Skąd ta decyzja? Co się tu dzieje? Dlaczego przybyliście do stolicy nocą i nie zapowiedziani? Miasto trzęsie się od plotek. Czemu czcigodny ojciec nie chce z nikim rozmawiać? - Wybacz, wielebny ojcze - odpowiedział spokojnie pan de Castro - nie jestem upoważniony do roztrząsania decyzji czcigodnego ojca. Padre Galvez szybkim spojrzeniem obrzucił postać młodego rycerza. - Jesteście, panie? - Kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora - rzekł pan de Castro. Po czym wskazując na stojącego nie opodal dodał: - Zaś tu obecny brat Diego jest osobistym sekretarzem czcigodnego ojca. Padre Galvez, powłócząc przykrótką nogą, podszedł do Diega. - Winszuję, mój synu. Musisz posiadać szczególne cnoty i zdolności, skoro tak młodego po- stawił cię czcigodny ojciec blisko swojej osoby. Fray Diego skłonił głowę. - Czcigodny ojciec kazał was pozdrowić oraz przekazać wam swoje błogosławieństwo. Rów- nocześnie czcigodny ojciec wyraził ubolewanie, iż z racji swoich obowiązków musicie, i to nie zwlekając, zająć się pewną sprawą nad wyraz ciężką i bolesną. Padre Galvez słuchał nieuważnie, spoglądając w bok i gniewnie marszcząc ciemne krzaczaste brwi. Nagle się wyprostował. - Siądźmy zatem - powiedział tonem nie przywykłym do sprzeciwu. Pierwszy swym porywczym, kulejącym krokiem skierował się w stronę stołu stojącego w głę- bi refektarza i usiadłszy czekał, aż wszyscy zajmą miejsca. - Słucham - powiedział. Fray Diego, który skromnie zajął odległe miejsce, wstał i zwięźle, głosem prawie monoton- nym, opowiedział, co zaszło. Skończywszy usiadł i dłonie wsunął w rękawy habitu. - To wszystko? - spytał padre Galvez. - Reszta jest w waszych rękach, wielebny ojcze - odpowiedział fray Diego. - Tak - zgodził się tamten obojętnie. - I cóż wy na to, ojcze Agustinie? Sędziwy przeor nie ukrywał przygnębienia. - Straszliwie ciężko doświadczył nas Bóg - powiedział drżącym głosem człowieka złamanego nieszczęściem. - Bóg? - zdziwił się padre Galvez. - Chyba nie sądzisz, ojcze Agustinie, że Bóg przyprawił trucizną wino czcigodnego ojca? To wszystko, co masz do powiedzenia? Padre d'Acugna bezradnie rozłożył dłonie. - Wszystko? - krzyknął padre Galvez uderzając pięścią w stół. - Jak to, pod dachem twego klasztoru wylęga się najpotworniejsza zbrodnia, przygotowuje się podstępny cios, który skryto- bójczo ma nas uderzyć w sam mózg i serce, a ty nic nie wiesz, niczego nie widzisz, ślepy jesteś i głuchy? Na jakim żyjesz świecie? Modlić się tylko potrafisz? Z aniołami i ze świętymi prowa- dzisz jedynie rozmowy? Rozum na starość straciłeś? Doprawdy, gdyby nie twoja znana poboż- ność, inaczej by z tobą, ojcze Agustinie, porozmawiał Święty Trybunał. Stary przeor nie próbował się bronić. Skulony w ogromnym krześle, coraz niżej pod spadają- cymi nań oskarżeniami pochylał siwą głowę. Mimo to nie mógł zapanować nad jej drżeniem. "Taka więc jest siła strachu" - pomyślał Diego. I chociaż od dzieciństwa przyuczony do szacunku dla pobożności oraz podeszłego wieku, uśmiechnął się szyderczo. Z tego jednak, że to uczynił, zdał sobie sprawę wówczas dopiero, gdy na twarzy pana de Castro, który w blasku swojej złocis- tej zbroi siedział u przeciwnego krańca stołu nieruchomy jak posąg, dojrzał uśmiech podobny. Spojrzenia obu młodych ludzi spotkały się i natychmiast rozeszły. Fray Diego spuścił powieki. "Boże!" - pomyślał krótko, nie bardzo zdając sobie sprawę, co pragnie tym bezgłośnym okrzy- kiem wyrazić. Tak przecież wśród swych myśli w jednym błysku chwili zagubiony, poczuł się pełen ogromnego smutku, a także gwałtownej i słodkiej równocześnie tęsknoty - za czym? ku czemu? tego nie zdążył nazwać, ponieważ w tym akurat momencie padre Galvez, z nie ukrywaną pogardą odwróciwszy się plecami do ojca Agustina, pochylił się w stronę Diega, ten zaś, nagle głosem ojca inkwizytora wytrącony z zamyślenia, doznał niemałego zadowolenia, iż potrafił za- chować niezmącony spokój. - Wspomniałeś, mój synu - powiedział padre Galvez - że pan de Sigura pod pozorem odbytej spowiedzi usiłował się zrazu wymówić od skosztowania posiłku czcigodnego ojca. - Tak było, wielebny ojcze - potwierdził fray Diego. - Mało, niestety, znałem pana don Carlosa. Cieszył się, o ile wiem, wielką sławą chrześcijańs- kiego rycerza. Czy tak? - Nie inaczej, ojcze. Wzrostowi sławy sprzyjają niekiedy w oczach ludzkich duma i nieprzy- stępność. - Był więc dumny? - Sądzę, że nie z nadmiaru skromności niechętnie wyjawiał przed ludźmi swoje myśli. - A zatem? Diego doznał takiego uczucia, jakby się znalazł nad skrajem przepaści. - Ojcze wielebny - powiedział po cokolwiek przydługim namyśle - wydaje mi się, że jestem zbyt młody i niedoświadczony, abym nieomylnie potrafił osądzić, gdzie się kończy pozór winy, a zaczyna wina rzeczywista. Padre Galvez poruszył się niecierpliwie. - Pozór? Cóż ty opowiadasz, mój synu? Czymże jest twój pozór winy? Tylko naszą chwilową i wyłącznie subiektywną nieumiejętnością ujrzenia winy. Istnieje więc pozór jako fakt? Nie ist- nieje, to jasne. Liczy się tylko wina, a ona jest albo jej nie ma. To wszystko. Fray Diego zaczerwienił się ze wstydu i upokorzenia. Jakże się mógł w podobnie naiwny spo- sób pomylić! Teraz dopiero zrozumiał, iż posłuszeństwo wobec przełożonych nie na tym polega, żeby się od wypowiadania swego zdania uchylać, lecz na tym, by sądy wyżej postawionych od- gadywać i potwierdzać. - Ojcze wielebny - powiedział, po raz pierwszy w życiu świadomie wykorzystując młodzień- czą szczerość swego głosu - jeśli użyłem pojęcia "pozór winy", to właśnie w znaczeniu, jakie ty owym słowom nadajesz. - Ród pana de Sigura zalicza się do najstarszych rodów królestwa Aragonii - odezwał się z drugiego końca stołu pan de Castro. Na to rzekł padre Galvez: - Niestety, doświadczenie wciąż nas poucza, że im kto świetniejszą posiada przeszłość, tym mniej należy mu ufać. Zdawałoby się, że sława, bogactwo, uznanie zasług, blask imienia i rodu powinny z racji samych swych natur służyć prawdzie. Tymczasem właśnie pośród nich lęgną się tak często i panoszą najohydniejsze występki. Doprawdy, słowa pana naszego Jezusa Chrystusa: "Błogosławieni ubodzy duchem", większą zawierają mądrość, aniżeli potrafi to ocenić ograni- czony ludzki umysł. I nie prędzej Królestwo Boże zapanuje na ziemi, aż ludzkość stanie się spo- łecznością prostaczków. Fray Diego słuchał z poważną twarzą, lecz bez skupienia. Sądził do tej pory, iż obca mu jest jakakolwiek zawiść. Tymczasem właśnie to zjadliwe uczucie jątrzyło się w nim teraz. Czyż nie wiedział równie dobrze jak don Rodrigo, że pan de Sigura wywodzi się z wielkiego aragońskiego rodu? Czemuż więc nie potrafił w porę wykorzystać tej ważnej, jak się okazało, wiadomości, po- zwalając się ubiec tamtemu? Spojrzał na pana de Castro i na widok jego młodzieńczej twarzy, wyrażającej doskonały spo- kój oraz zdyscyplinowaną pewność siebie, znów go objęła fala zawiści. Przez chwilę była cisza. - Co zamierzasz uczynić, wielebny ojcze? - spytał cicho stary przeor. - Zaraz się dowiesz, ojcze Agustinie - odparł padre Galvez. - Ponieważ nie wydaje się wiaro- godnym, by w jakimkolwiek wypadku zbrodniarz mógł działać sam, najsłuszniejszą rzeczą było- by zawezwać wszystkich braci przed Święty Trybunał. Padre Agustin podniósł drżącą głowę. Stare, zmęczone oczy pełne miał łez. - Boże wielki, doprawdy chcesz to uczynić? Tamten wzruszył ramionami. - Nie, na razie nie uczynię tego. Święta Inkwizycja bynajmniej nie jest zainteresowana, żeby to starożytne i czcigodne miejsce okryć cieniem niesławy. Wierzymy zresztą, że mimo twojej, oj- cze, słabości, większość braci jest bezgranicznie wierna tradycjom tych murów, a także, co naj- ważniejsze, duchowi naszego stowarzyszenia. Tak więc was tylko, panie de Castro - zwrócił się do don Rodriga - zobowiązujemy, abyście bezzwłocznie przekazali Świętemu Trybunałowi owe- go służkę, z którego rąk brat Diego przyjął posiłek przeznaczony dla czcigodnego ojca. - Ojcze Cristobalu - zawołał padre Agustin - to przecież chłopię jeszcze niewinne! Padre Galvez uśmiechnął się zjadliwie. - Dla ciebie, ojcze Agustinie, wszyscy ludzie są niewinni. Aż trudno, słuchając cię, pojąć, skąd wśród tego ogromu powszechnej niewinności rodzą się występki, herezje i zbrodnie. A mo- że ich nie ma? Może do takich pobożnych wniosków doszedłeś? Jeśli tak, to czemu się o to chło- pię niepokoisz? Święty Trybunał bardziej niż jakikolwiek inny sąd ziemski szanuje prawdziwą niewinność, ponieważ zwalczając zło jej właśnie broni. To powiedziawszy wstał, uznając zebranie za skończone. Już nazajutrz okazało się, że wielebny padre Galvez nie mylił się zarzucając ojcu Agustinowi krótkowzroczność oraz karygodny brak czujności. Szesnastoletni Pablo Zarate, od paru zaledwie miesięcy odbywający nowicjat w Santa Maria la Antigua, zeznał po niedługim śledztwie, iż kie- dy niósł posiłek czcigodnego ojca, zatrzymał go na dziedzińcu pan de Sigura, każąc mu pozosta- wić jedzenie i wrócić samemu do klasztornej kuchni, a to celem umycia nie dość czystych rąk. Wszystko zatem było teraz jasne. Wróg, jak stugłowa hydra, wciąż się odradzał mimo zadawa- nych mu ciosów. Zdemaskowany i unicestwiony w Saragossie, natychmiast podnosił zbrodnicze macki gdzie indziej, usiłując za wszelką cenę podkopać porządek, siać w umysłach zamęt i w sercach niepokój. Wśród tak ustalonych okoliczności przewinienie Pabla nie wydawało się szczególnie ciężkie i jakkolwiek ze względu na następstwa zamykała się przed nim na zawsze możność powrotu w klasztorne mury - przecież dopiero to, co zaszło potem, rzuciło ciężki cień na zdrowie duszy tego wyrostka, tak niestety nieopatrznie dopuszczonego do odbywania duchownego nowicjatu. Oto niebawem po złożeniu zeznań, a więc jak najbardziej zobowiązany w swym sumieniu do okazania żalu oraz odbycia należnej pokuty, Pablo Zarate, zamiast po drodze wiary podążyć - powiesił się w więziennej celi, składając tym bezbożnym czynem świadectwo, iż nad uczciwe życie chrześcijanina przekłada hańbę i wieczne potępienie. Wieść o tym godnym ubolewania wydarzeniu dotarła do Santa Maria la Antigua wczesnym rankiem, jeszcze przed pierwszą mszą poranną, którą zwykł był od wielu lat odprawiać ojciec przeor. I tego również dnia wyszedł o oznaczonym czasie ze świętą ofiarą, tak wszakże niedołęż- nie, niczym ślepiec, poruszał się przy ołtarzu, a głos, nawet przy cichym czytaniu, tak dalece od- mawiał mu posłuszeństwa, iż pomiędzy zgromadzonymi braćmi wszczął się najpierw pełen nie- pokoju szmer, potem zaś zaległa cisza i zgrzybiałemu mamrotaniu starca tylko samotne organy odpowiadały w głębi kościoła. Niemałe też zdumienie wszystkich ogarnęło, gdy pobłogosławiw- szy na zakończenie zebranych, padre Agustin pozostał przy ołtarzu, po czym cicho, lecz w spo- sób szczególnie mocny i przejmujący powiedział: - A teraz, bracia, zmówmy "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maria" za czystą i niewinną duszę nasze- go młodszego brata Pabla. Śmiertelna cisza zapanowała po tych słowach. Nie poruszył się ani brat Diego, stojący samot- nie z boku ołtarza, ani pan de Castro, który w swej złotej zbroi wyprzedzał o krok zwarty zastęp familiantów. Taka przecież od tych obu ludzi biła siła, iż nikt z braci nie odważył się klęknąć. Padre Agustin patrzył chwilę na tłum nieruchomy w półmroku kościoła, coraz większa bla- dość pokrywała jego pooraną cierpieniem twarz, przymknął oczy, aż wreszcie odwrócił się i klęknąwszy u stóp ołtarza, samotnie począł się modlić. Wówczas fray Diego oraz pan de Cas- tro,przeżegnawszy się wprzódy, równocześnie skierowali się ku drzwiom zakrystii. Za nimi po- częli wychodzić familianci czcigodnego ojca i kościół wypełnił się ciężkim szczękiem pancerzy. Potem, już w ciszy, jeden za drugim, z pochylonymi głowami i wzajemnie unikając spojrzeń, opuszczali kościół bracia. Niebawem ojciec Agustin pozostał sam. Długo się modlił, jakby zapomniał o świecie. Świt ciepłym poblaskiem słonecznym rozjaśniał na witrażach sylwetki aniołów i świętych. Dopalały się w lichtarzach świece. Z klasztornego dziedzińca dochodziły odgłosy zmieniających się wart. W pewnej chwili padre Agustin podniósł głowę i odnalazłszy wysoko w górze ogromny krzyż, zawołał głosem pełnym rozpaczy: - Panie, jak długo ciemności mają panować nad nieszczęsną ziemią? Oślepiony łzami nie mógł zrazu dojrzeć, kto nagle przypadł mu do kolan i wstrząsany szlo- chem żarliwie przycisnął gorące usta do jego dłoni. Sam na klęczkach, poszukał po omacku gło- wy klęczącego i kiedy poczuł pod palcami gęste, miękko się wijące włosy - rozpoznał małego służkę klasztornego imieniem Francisco. Objął wówczas to drobne, jeszcze dziecięce ciało i gła- dząc małego po włosach wyszeptał łamiącym się ze wzruszenia głosem: - Moje dziecko, moje biedne dziecko, nie trzeba tracić nadziei. Trzeba mieć nadzieję. Zawsze nadzieję. Była to ostatnia msza, jaką stary przeor odprawił w Santa Maria. Najbliższej nocy opuścił z polecenia przełożonych klasztor i miasto, udając się do odległej pustelni San Inigo w górach Estremadury, aby tam, poświęciwszy się przyrodzonej sobie potrzebie modlitwy, spokojnie mógł dokończyć pobożnego życia. Nazajutrz zaś sam ojciec Wielki Inkwizytor, zakończywszy dwudniowe rekolekcje, odprawił w Santa Maria poranną mszę. Fray Diego wygłosił do zebranych braci krótkie kazanie na temat słów Pana Jezusa według Ewangelii świętego Mateusza: "Nie przyszedłem puszczać pokoju, ale miecz." Tymczasem, jak się to zazwyczaj zdarza w dziejach, iż nie samymi zwycięstwami umacniana bywa droga prawdy - różne wieści nie budzące wesela nadchodziły do stolicy u schyłku roku ty- siąc czterysta osiemdziesiątego piątego. I tak, stało się pewnego dnia wiadomym, iż wojska kró- lewskie pod dowództwem pana hrabiego d'Arcos poniosły przy obleganiu pogańskiej Malagi ciężkie straty, natomiast z Aragonii donosili gubernatorzy o zamieszkach, wciąż od czasu wia- domych wypadków w Saragossie wnoszących niepokój i zamęt do wielu miast, wszędzie zaś powodowanych tą samą ręką żydowskiego wroga, uciekającego się do jak najnikczemniejszych środków, byle tylko podstępnie działać na szkodę Królestwa. W Walencji na przykład, nie licząc pomniejszych tumultów, obałamucone przez ukrytych prowokatorów pospólstwo podpaliło pałac Talavera, stanowiący siedzibę Świętego Trybunału, w Teruelu zaś tłum, w podobny sposób podżegany, kamieniami i cegłami obrzucił przy wieży San Martin orszak ojca Inkwizytora, gdy ten w pierwszą niedzielę grudnia zdążał na nabożeńst- wo do katedry. W obu miastach były ofiary i tylko dzięki natychmiastowemu wyprowadzeniu na ulice żołnierzy Świętej Hermandady uniknięto rozszerzenia się zamieszek oraz ofiar jeszcze licz- niejszych. Również w Barcelonie zdławiono bunt w samym zarodku, rozpędzając przy pomocy miejskich pachołków gawiedź, która poczęła się gromadzić w okolicach więzienia Świętego Of- ficium, zatrzymując przy tej sposobności i pod sąd oddając wielu podejrzanych osobników. Król Ferdynand, powiadomiony o tych wydarzeniach, natychmiast przez specjalnych kurierów zarządził stosowanie bezwzględnie surowych restrykcji wobec wszelkich przejawów heretyckich prowokacji. Również Święte Trybunały, zwłaszcza działające na terenie Aragonii, zostały wez- wane specjalnym pismem ojca Wielkiego Inkwizytora do wzmożenia czujności oraz pogłębienia metod swego działania. Jeszcze raz więc przeliczył się i pomylił wróg, sądząc, iż uda mu się osłabić wojujący Kościół lub wykopać przepaść między nim a wierzącymi masami. Nikt, prócz zbrodniczych heretyków oraz garstki ludzi chwilowo sprowadzonych na manowce, nie wątpił, iż cały naród bezgranicznie jest oddany Ich Królewskim Mościom i Kościołowi, jednomyślnie po- tępiając wszelkie próby osłabienia tej jedności. Mimo to, jak zwykle w podobnych okolicznościach, wieści o pewnym niezdrowym podniece- niu umysłów nadal dochodziły z prowincji i jakkolwiek w samej stolicy panował spokój, ojciec inkwizytor Galvez podjął decyzję, aby przyśpieszyć autodafe, od dłuższego już czasu i z wielkim nakładem pracy przygotowywane na połowę stycznia roku następnego. Gdy padre Torquemada przychylił się do tej decyzji, uczyniono wszystko, aby uroczystość, wyznaczona na szczególnie bliski ludowi dzień świętego Dominika z Silos, wypadła pod każdym względem okazale. I tak w ciągu tygodnia, który poprzedzał autodafe, zamknięto wiele procesów ospale się wlokących od miesięcy, wszczęto również rozliczne nowe i pomyślnie je przed terminem ukończono. We wszystkich klasztorach, szczególnie u dominikanów, wieczorne modlitwy braci towarzyszyły tym poczynaniom, bowiem jedność synów Kościoła wydawała się w tych dniach bardziej po- trzebna niż kiedykolwiek indziej. Zresztą, jak się tego spodziewano, lud nie pozostał obojętny na głos swych duchowych przewodników. Ożywiony szczerą wiarą, począł ze wszystkich miaste- czek i wsi starożytnego królestwa León ściągać do Valladolid. Także i z dalszych okolic przyby- wali pobożni pątnicy. Niebawem też zbrakło miejsc w gospodach i oberżach, więc lud, mimo grudniowych chłodów, koczował na placach pod gołym niebem. Wobec tak wielkiego poruszenia w chrześcijańskim narodzie obie Ich Królewskie Moście, jakkolwiek ze względu na sytuację wojenną pod Malagą tam się zamierzały udać, teraz, osobiś- cie uproszone przez ojca Wielkiego Inkwizytora, postanowiły odłożyć ową naglącą podróż, aby obecnością swego Majestatu przysporzyć uroczystościom znaczenia i blasku. Przewidywano, że około dwóch tysięcy skazanych na różne kary grzeszników weźmie udział w pokutniczych ob- rządkach w katedrze, a później podąży w procesji na quamadero, natomiast ilość heretyków osta- tecznie wyrokiem Świętego Trybunału usuniętych ze wspólnoty kościelnej dochodziła do sie- demdziesięciu kilku. Jednym spośród nich i jedynym, którego ciało w otoczeniu żywcem palo- nych miało tylko pośmiertnie spłonąć na stosie, był o świętokradczą próbę trucicielstwa obwi- niony pan don Carlos de Sigura. Zdawało się w świetle gruntownie przeprowadzonego śledztwa, iż Święty Trybunał nie mógł w tej tak pod każdym względem oczywistej sprawie powziąć wyro- ku bardziej sprawiedliwego, tymczasem to właśnie orzeczenie stało się na Królewskiej Radzie Inkwizycyjnej przedmiotem burzliwej wymiany zdań. Królewska Rada Inkwizycyjna, przed paroma laty powołana przez Ich Królewskie Moście ce- lem mocniejszego powiązania z tronem działalności Świętego Officium, dość rzadko w pełnym komplecie zbierała się w minionym czasie. Teraz wszakże, i jak się zdaje, przychylając się do opinii kilku świeckich panów, król Ferdynand uznał za konieczne, aby ze względu na ostatnie wydarzenia Rada podjęła swoje zadania, i to nie zwlekając. Tak więc w ostatni dzień listopada, na świętego Andrzeja, po wczesnej mszy w zamkowej kaplicy trzech dostojników kościelnych z ojcem Wielkim Inkwizytorem na czele, tyluż znakomitych panów Królestwa oraz dwóch sław- nych doktorów, doradców prawnych Świętego Officium, wszyscy najbliższe swoje otoczenie po- zostawiając na przedpokojach, zgromadzili się w tronowej sali, oczekując przybycia Króla i Kró- lowej. Ich Królewskie Moście nie kazały na siebie długo czekać. Towarzyszył im minister, fray Francisco Ximenes, franciszkanin. Padre Galvez nie próbował ukryć gestu niezadowolenia, gdy po kilku słowach króla Ferdy- nanda, mówiącego, jak zwykle, trochę przyciężko wskutek zadyszki, na którą, tyjąc, coraz bar- dziej cierpiał - podniósł się celem zabrania głosu don Alfonso Carlos, książę Medina Sidonia, markiz Kadyksu. Wiadomą było powszechnie rzeczą, że gdy przed pięcioma laty pierwsi judai- santes poczęli opuszczać miasta i grody podległe Świętemu Officium w Sewilli - nie kto inny jak pan książę Medina Sidonia udzielał im na swoich ziemiach schronienia. Odległe to wszakże już były sprawy i być może młody książę, oświecony z biegiem lat duchem prawdy, właśnie od tej swojej przeszłości pragnął się obecnie odciąć, to bowiem, co mówił, było nad wyraz rozumne, przeniknięte pobożnością oraz pełne synowskiego uznania dla zasług Świętych Trybunałów. Trudno było, doprawdy, o słowa lepiej wyrażające myśl chrześcijańską nad te, które ze spokojną rozwagą oraz godnością wcale nie pyszną wypowiadał ów potomek jednego z najznakomitszych rodów Królestwa. Obie Ich Królewskie Moście słuchały księcia z wyraźnie życzliwą uwagą, również pozostali panowie, szczególnie stary książę Cornejo, wydawali się pełni uznania dla rozumu najmłodszego spośród siebie. Wśród tej ogólnej aprobaty tylko ojcowie inkwizytorzy oraz pan kardynał de Mendoza, arcybiskup Toledo, zachowali wyczekującą wstrzemięźliwość. I rzeczywiście, powo- dując się doświadczeniem oraz rozwagą słusznie nie dali się unieść przedwczesnej radości, bo- wiem niebawem pan Medina Sidonia odsłonił swoje prawdziwe oblicze. - Niestety - powiedział podnosząc cokolwiek po chwili milczenia głos - uchybiłbym i powa- dze tego zgromadzenia, i samej nade wszystko prawdzie, gdybym nie wyznał, iż patrząc na wiele dziejących się obecnie w Królestwie spraw, obok uczuć radości i dumy doznaję również, a na pewno nie ja jeden, troski, i to jak najbardziej dotkliwej. Cisza zaległa w sali. Padre Galvez porywczo poruszył się w swym krześle, natomiast padre Torquemada podniósł głowę i przenikliwym spojrzeniem ogarnął młodego księcia. Ten zwrócił się wprost ku niemu. - Widzę po waszym spojrzeniu, czcigodny ojcze, iż chcielibyście spytać, co to za troska mnie niepokoi? Na to odpowiedział padre Torquemada: - Istotnie, nie omyliliście się, dostojny panie. W obliczu tak powszechnego rozplenienia się rozlicznych występków przeciw wierze każdy chrześcijanin musi odczuwać głęboką troskę. Czy o tej właśnie trosce myślicie? - Owszem, o niej również, lecz nie tylko o niej jednej. Najjaśniejszy Panie, Królowo! doce- niam surowość, z jaką Święte Trybunały ścigają i karzą heretyków, obawiam się wszakże, że kiedy owa surowość pocznie dotykać najpierwszych panów Królestwa, niesławą okrywając ludzi wysoko wyrastających ponad tłum urodzeniem, godnościami i mieniem, wówczas stokroć więcej szkód niż korzyści musi dla nas wyniknąć. To jest właśnie, czcigodni ojcowie, troska, która mi ciąży. Książę Cornejo zawołał: - Co zyskacie wydając pospólstwu na hańbę i poniżenie synów znakomitych rodów? Czegoś- cie dokonali w Aragonii? Czyż nie my jesteśmy trwałym fundamentem, na którym musicie się wspierać? Ogromny i tęgi pan markiz de Villena, zapominając o szacunku należnym Ich Królewskim Mościom, uderzył pięścią w poręcz krzesła. - Ślepi jesteście, ojcowie, czy szaleni? Na kogóż się porywacie? Jeśli dalej pójdziecie tą dro- gą, może mnie także postawicie przed swoim trybunałem? Znów cisza zaległa. Pierwszy odezwał się padre Torquemada i jego głos, ściszony i pełen spokoju, ze szczególną wymową odciął się od gwałtownego wystąpienia pana de Villena. Powie- dział: - Nie mylicie się, dostojny panie. I niech Bóg wszechmocny zachowa was w swojej opiece, aby nie stało się to koniecznością. Krew uderzyła panu de Villena do głowy. - Grozicie, czcigodny ojcze? Mnie? - Komu jest potrzebne zniesławianie po śmierci pana de Sigura? - krzyknął książę Medina. - Skoro pan de Sigura stanął przed sądem boskim, niech Bóg rozsądzi jego winy. Padre Galvez obrócił ku niemu pociemniałą twarz. - I kogóż to bronicie, książę? Wiarołomcy i truciciela? - Mylisz się, wielebny ojcze - odparł tamten. - Nie pana de Sigury bronię, lecz powagi rycers- kiego stanu. Wiem, że wszędzie może się wcisnąć grzech, a występki, nawet szczególnie ciężkie, mogą się stać udziałem możnych tego świata, lecz czy znaczy to, że należy je wówczas wynosić na światło dzienne? Czemu zgorszenie, które raczej ukryć należy i milczeniem otoczyć, wydaje- cie na pastwę pospólstwa? Ciemny motłoch chcecie zwrócić przeciw nam? Król Ferdynand siedział na podwyższeniu tronu przymknąwszy wypukłe powieki i obie tłuste, nieco przykrótkie dłonie wspierając o szeroko rozstawione uda. Pobożna królowa Izabela wyda- wała się zamyślona i smutna. W ciszy słychać było ciężki oddech pana de Villena. - Pan książę Medina słusznie powiedział - rzekł padre Torquemada - iż grzech i występek nie omijają na tym świecie nawet najwyżej postawionych. Głęboko się jednak myli namawiając nas, abyśmy odwagę mówienia prawdy zastąpili tchórzliwym milczeniem. Cóż doradzacie nam, do- stojni panowie? Czyżbyście mieli tak mało zaufania do prawdy, iż fałszywie pojętą sławę wasze- go stanu wyżej nad nią stawiacie? - Osłabiając nasz stan, prawdę osłabiacie - odparł książę Cornejo. - Nie! - zawołał padre Torquemada. - Jeśli mamy odwagę odsłaniać najbardziej nawet bolesne rany, to właśnie dlatego, iż jesteśmy dość silni, aby wszelkie zło ujawnić i ukarać. Raz jeszcze pytam was, co nam doradzacie? Czym są dla was prawa, czym sprawiedliwość? Milczycie? Więc ja wam od- powiem: wasza pycha przerasta waszą wiarę: A skoro wiara w was słabnie, jakże możecie ufać w zwycięstwo? Lecz i to także wam powiem: nigdy Święta Inkwizycja nie ulegnie podobnym podszeptom, nigdy nie da się zwieść jakimkolwiek próbom osłabienia swojej jedności. Bezlitoś- nie będziemy odcinać od pnia żywota każdą chorą lub usychającą gałąź. Pan książę Medina Sidonia, pobladły z gniewu, zerwał się ze swego miejsca. - Najjaśniejszy Panie, Królowo! pan de Sigura ciężko zgrzeszył, to prawda, przecież w jego żyłach płynęła krew najznakomitszych rodów Hiszpanii. Nie dopuśćcie do tak straszliwego po- hańbienia. Na to odezwał się milczący dotychczas kardynał de Mendoza: - Co jest hańbą, występek czy kara? - Słyszymy tutaj głosy - powiedział padre Galvez - które do hańby występku chciałyby doło- żyć hańbę bezkarności. Król Ferdynand podniósł powieki. Zrazu jego wypukłe bladoniebieskie oczy, jak gdyby za- skoczone światłem, zdawały się wyrażać tylko senne znużenie. Przecież po chwili, wciąż pozba- wione blasku, stały się skupione i zimne. Natomiast na pięknych ustach zamyślonej królowej Izabeli pojawił się ledwie widoczny, bardzo delikatny i pełen smutnej słodyczy uśmiech. Ferdynand zaczął mówić z wolnym namysłem: - Jeśli Król i Królowa stanowią prawa, nie przystoi poddanym, i to najpierwszym w Królest- wie, prosić Majestat, aby się przyczynił do ich łamania. Tu wyprostował się i głos jego nabrał nagle siły. - Królowa i ja, wciąż dla triumfu prawdy mając na celu ostateczne zjednoczenie Królestwa, łączymy się z całym narodem w wierze, iż nie moglibyśmy podjąć dzieła bardziej godnego na- szych obowiązków. Pan de Sigura dopuścił się zbrodni tak straszliwej, iż my ze stopni tronu nie możemy mieć dla niego żadnego przebaczenia. Sądzimy wszakże, iż przeznaczając odziedziczo- ne po nim dobra na cel tak miły Bogu, jakim jest wojna z poganami, tym samym i u Pana Naj- wyższego będziemy wyjednywać łaskę dla duszy skalanej niegodnym czynem. To wszystko, co dla pana de Sigura i jemu podobnych możemy uczynić. Co ty o tym sądzisz, moja Izabelo? Odpowiedziała Izabela: - Sądzę to samo co i ty, panie. - Pan Król - rzekł markiz de Villena - zapomina, ile jego przodkowie, a również i on sam winni są panom Królestwa. Od kiedy to czarna niewdzięczność zadomowiła się w sercach kró- lów? Zdawało się przez chwilę, że król Ferdynand wybuchnie gniewem. Również i królowa Izabela przestała się uśmiechać. Wówczas wysunął się do przodu fray Ximenes. - Gniew i obraza nie są zazwyczaj dobrymi doradcami - powiedział półgłosem, z akcentem ła- godnej perswazji. - Natomiast kiedy mowa o zapominaniu, rozsądek każe stwierdzić, że skazą pamięci nie Ich Królewskie Moście są dotknięte. To raczej niektórzy panowie zapominają lub pamiętać nie chcą, iż nie oni jedni stanowią podporę tronu i Kościoła. Popełnilibyśmy, jak sądzę, wielki błąd, gdybyśmy nie doceniali, jak bardzo do umacniania porządku w Królestwie przyczy- niają się miasta oraz grody zjednoczone w Świętej Hermandadzie. Przecież nie słyszeliśmy nig- dy, aby w obliczu Świętych Trybunałów mieszkańcy miast domagali się dla siebie szczególnych przywilejów. - Katolicki lud - powiedział padre Torquemada - nie tylko w obliczu wiary nie żąda dla siebie przywilejów, lecz wdzięczny jest Świętej Inkwizycji za to, że uwalnia go od jednostek, dla któ- rych w społeczności nie ma miejsca. Długa cisza zaległa po tych słowach. - A zatem motłochem chcecie nas straszyć? - rzekł wreszcie głuchym głosem pan de Medina. A pan de Villena dorzucił: - Zniszczyć nas chcecie i na plebsie się oprzeć? Wówczas, gwałtownym ruchem odsunąwszy krzesło, podniósł się padre Torquemada. - Na Boga żywego! - zawołał - któż w tym gronie ośmiela się mówić: my i wy? Nie stanowi- myż jedności? Nie łączy nas ta sama wiara i ten sam Bóg nie mieszka w naszych sercach? Do te- go doszło, abyśmy jak między wyznawcami prawdy i niewiernymi rozłam wśród siebie wykopy- wali? Pomyślcie, nie śpi nieprzyjaciel, wróg zewsząd nas otacza, do stu podstępów o każdej go- dzinie się ucieka, zdradzieckie ciosy w ciemnościach nam przygotowuje, na słabość naszą liczy, na każdy nasz błąd niecierpliwie czyha, rozłamu wśród nas pragnie, z każdej naszej pomyłki przewrotnie się cieszy, a tu, gdzie szczególna jedność powinna panować, stanowiąc najwyższe prawo, wyższe ponad wszelkie małostkowe względy, mówi się: my i wy? Kim zatem jesteście wy, kim jesteśmy my? Nie wiem, doprawdy, kim wy, dostojni panowie, chcecie być, lecz ja, skromny mnich, mogę wam powiedzieć, czego my, sprawie wiary służąc, pragniemy. Jedności pragniemy i posłuszeństwa dla niej. Wszyscy jesteśmy wobec tej jedności równi i te same prawa jednoczą nas w posłuszeństwie. Znamy wasze sławne imiona, znamy wasze zasługi, znamy wielkość waszych przodków, lecz wszystko to znając i wysoko ceniąc chcielibyśmy również znać wasze myśli, aby także je wysoko cenić, jeśli są myślami naszymi. - Pan Król powiedział swoje ostatnie słowo - rzekł stary książę Cornejo. - Nie sięgniemy po miecze w obronie pana de Sigura - dodał pan de Medina. Na to odparł czcigodny ojciec: - Gdyby mnie spytano, dostojni panowie, który z dwóch buntów jest groźniejszy, bunt miecza czy bunt myśli, ten drugi uznałbym za niosący niebezpieczeństwa bardziej nieobliczalne. Istotnie tylko z wolą królewską się liczycie? A z Prawdą Najwyższą, z Bogiem? Taką siłą głos jego zabrzmiał, iż trzej panowie pochylili głowy. Na koniec podniósł się pan Cornejo i rzekł: - Niech Bóg wszechmogący nigdy nas nie opuszcza i zawsze prawda świętej wiary mieszka w naszych sercach. Pisze zaś w związku z owym posiedzeniem Królewskiej Rady Inkwizycyjnej autor kroniki przekazujący potomnym historię swoich czasów: "Tak więc, kiedy ze wszystkich opresji, nawet powodowanych przez ludzi najwyżej stojących, prawda obronną ręką zawsze wychodziła i nadal, mimo różnych przeszkód i zasadzek, zwycięsko tryumfuje - słuszną możemy posiadać pewność, iż niedaleki jest czas nastania Królestwa Bożego na ziemi." Rozdział trzeci Zima z roku tysiąc czterysta osiemdziesiątego piątego na osiemdziesiąty szósty okazała się ta- kiej surowości, jakiej od wielu lat ani w León, ani w Starej Kastylii nie pamiętano. Niezwykle obfite śniegi spadły pod koniec grudnia, a po krótkiej odwilży na Trzech Króli mrozy znów chwyciły i burzliwe zawieje poczęły szaleć. Ich Królewskie Moście natychmiast po uroczystościach na świętego Dominika z Silos udały się wraz z dworem do wojennego obozu pod Malagą, natomiast czcigodny ojciec Wielki Inkwi- zytor, jakkolwiek pilno mu było do Rzymu, gdzie z rąk nowo obranego Ojca Świętego, Innocen- tego VIII, osobiście miał odebrać potwierdzenie swojej godności, musiał ze względu na nieprzy- chylny czas odłożyć na wiele tygodni podróż. Dopiero w ostatniej dekadzie stycznia surowa zima zaczęła się przesilać, śniegi pod łagodnymi podmuchami południowych wiatrów szybko topniały, zapowiadała się wczesna i piękna wiosna. Ponieważ wszystkie przygotowania do italskiej podróży były już od dawna poczynione, padre Torquemada, nie chcąc dłużej zwlekać, mimo wieści donoszących zewsząd o gwałtownych po- wodziach zarządził wyjazd na dzień Panny Marii Gromnicznej. W tym właśnie czasie, kiedy już powszechnie było wiadome, że czcigodny ojciec najkrótszą drogą podąży ze swymi domownikami wprost do Barcelony, skąd specjalny okręt królewskiej armady przewiezie go do Neapolu - przybył do Valladolid i natychmiast zjawił się w Santa Maria la Antigua niejaki fray Alvaro, ze specjalnymi zleceniami wysłany przez wielebnych ojców ink- wizytorów z Villa-Réal. I oto stało się, że jeszcze tego samego dnia czcigodny ojciec odwołał po rozmowie z bratem Alvaro swoje plany dotychczasowe i jakkolwiek pociągało to za sobą niema- łe trudy uciążliwej podróży oraz co najmniej na parę tygodni odwlekało przybycie do Stolicy Pio- trowej, postanowił udać się wpierw do Villa-Réal, rozumiejąc, że jeśli tak wielkie przykładano tam znaczenie, aby osobiście zechciał uczestniczyć w uroczystym autodafe wyznaczonym na dzień świętego Romualda, jemu, ojcu wszystkich Świętych Trybunałów Katolickiego Królestwa, podobnie pobożnych życzeń i próśb zlekceważyć nie wolno. Padre Torquemada nadspodziewanie dużo czasu poświęcił dominikaninowi z Villa-Réal. Fray Diego obecny był przy tej rozmowie i gdy fray Alvaro, jak najchlubniej wywiązawszy się ze swo- jej misji, pożegnał wreszcie czcigodnego ojca, dał gościowi znak, by podążył za nim. Akurat sygnaturka kościelna obwieszczała porę wieczornych modlitw. Szli w milczeniu, aż naraz fray Alvaro spytał: - Wy jesteście brat Diego? Ten przystanął. - Tak - powiedział. I wyprzedzając swego towarzysza poszedł dalej. - Przywożę wam pozdrowienia od brata Mateo - rzekł po chwili fray Alvaro. Fray Diego szedł szybkim krokiem, zatrzymał się dopiero przed niskimi drzwiami. - Oto wasza cela - powiedział. - Jesteście zapewne zmęczeni drogą i potrzebujecie odpoczyn- ku. - Tak - odparł tamten. - Kiedy wyjeżdżałem, brat Mateo prosił mnie, żeby was odnaleźć i po- zdrowić. Kazał mi powiedzieć: "Brat Mateo myśli o tobie i modli się za ciebie." Dokładnie tak powiedział brat Mateo, na pewno dobrze powtarzam. Diego musiał uczynić duży wysiłek, aby podnieść głowę i spojrzeć przybyszowi z Villa-Réal wprost w oczy. Fray Alvaro był tego samego wzrostu co on, podobnie szczupły i drobny, a lat też nie musiał dużo więcej liczyć. W jego ciemnych, nad wiek poważnie zamyślonych oczach Diego odnalazł przyjazną życzliwość. - Odpoczywajcie w spokoju, bracie Alvaro - powiedział umykając spojrzeniem. Po czym, nagle ogarnięty przejmującym uczuciem marznięcia, podążył pośpiesznie w głąb ko- rytarza i minąwszy wewnętrzny, pusty teraz krużganek, wszyscy już bowiem bracia zgromadzili się w kościele na nieszporach, począł schodzić na dół, nie bardzo zdając sobie sprawę, gdzie i w jakim celu idzie, wciąż z tym samym wrażeniem, że kark, ramiona, plecy i piersi ma owinięte pod habitem zlodowaciałą szmatą. Na dole, nie opodal schodów, pan de Castro rozmawiał z młodym don Lorenzem. Diego chciał ich wyminąć, lecz pan don Rodrigo, uważnie się mu przyjrzawszy, zatrzymał go i spytał: - Co ci jest, bracie Diego? Chory musisz być, gorączkę chyba masz? Głos pana de Castro, zazwyczaj silny i dźwięczny, teraz wydał się bratu Diego całkiem płaski, jak gdyby spod ziemi szedł lub wilgotną mgłą był przygłuszony. Podniósł nie bez wysiłku rękę do czoła i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że całe jego ciało rzeczywiście jak w gorączce dygoce. Nieskładnie też, trzęsącym się głosem począł coś mamrotać, czuł, że mu krew spod czaszki i z twarzy gwałtownie odpływa, a śmiertelny chłód, o jakim nie miał dotąd pojęcia, po- czyna go coraz szybciej wciągać w głąb martwego zimna. Resztką zanikającej świadomości roz- poznał, że pan de Castro dotyka jego ramienia. Raz jeszcze usłyszał głos don Rodriga, lecz co tamten mówił, tego już nie zdołał zrozumieć. - Tak - powiedział możliwie najgłośniej, lecz świadomy, że wydobył z siebie szept cichszy od oddechu. I odwróciwszy się od obu rycerzy, z powrotem począł wchodzić na schody. Szedł bardzo wolno, prawie jak po omacku, każdy krok wydawał mu się zrazu przerastającym siły, potem - ostatnim. Gdy doszedł do połowy schodów, tuż obok, bliżej, niż mogło sięgnąć ramię, odezwał się fray Mateo: - Diego, coś ze sobą zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz się w ręce nieprzyjaciela? - Milcz! - szepnął Diego. - Ciebie nie ma. Był jednak. - Diego, cokolwiek się stanie, błagam cię, zachowaj swoje sumienie. - Kłamiesz, ciebie nie ma. Podniósł oczy, by dojrzeć szczyt schodów. Zobaczył ciemność. - Czemu nie śpicie, panie? - spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. - Świtać będzie niebawem. Wystarczy, że ja czuwam. Nikt nie odpowiadał. Diego, poszukując wyciągniętymi rękoma oparcia, wspiął się o stopień wyżej. - Ty jesteś! Odpowiedz. Nie było go. - Buntownicze zamysły - rozległ się głos czcigodnego ojca - nie zawsze potrzebują słów. - Niech Bóg czuwa nad naszym dziełem - odpowiedziało dalekie echo głosem pana de Sigury. - Ciebie nie ma! - zawołał Diego. - Dlaczego chcesz się zgubić? - spytał tuż obok fray Mateo. - Znów jesteś? - zdziwił się Diego. - Przecież ciebie nie ma. - Gdybyś nie kochał ludzi dzisiaj, nie mógłbyś nimi pogardzać jutro odpowiedział z wysoka, od niewidocznego szczytu schodów, głos ojca Torquemady. - Ojcze mój! - zawołał Diego. Chcąc się wspiąć na jeszcze jeden stopień potknął się i czołem uderzył o coś twardego i zim- nego. Natychmiast oprzytomniał. Stał przy jednej z kolumn podtrzymujących niski strop klasz- tornego korytarza. Cisza była dokoła. Tylko z kościoła dochodził śpiew braci. W pewnym mo- mencie ścichł i wtedy rozległy się organy. Po chwili fray Diego znalazł się w celi czcigodnego ojca. Padre Torquemada stał przy wyso- kim pulpicie i ważną najwidoczniej pracą musiał być pochłonięty, ponieważ zawsze tyle łaska- wości okazujący swemu młodemu sekretarzowi, teraz spojrzał na niego z niechęcią i spytał szors- tko: - Czego chcesz, mój synu? Nie widzisz, że pracuję? Skoro jednak Diego rzucił mu się do nóg, surowość znikła z jego twarzy. - Mój synu, co się stało? - Ojcze mój! - zawołał Diego - wybacz, że ośmieliłem się przyjść nie wzywany, lecz to, co ci chcę wyznać, muszę uczynić natychmiast. - Uspokój się przede wszystkim, mój synu. - Jestem spokojny, ojcze. Jestem nim o tyle, o ile potrafi zachować spokój człowiek, który znalazł się o krok od popełnienia błędu nieodwołalnego. Przejrzałem jednak, ojcze, w porę i o pomoc cię proszę. Ojcze mój, ciężko zawiniłem. Z powodu skrupułów, wynikających i z mojej słabości, i z mego nie dość jeszcze ugruntowanego rozeznania, chciałem zataić przed tobą pewne moje myśli. Kiedy się dowiedziałem, że mamy jechać do Villa-Réal, pierwszą moją myślą było uciec się do znanych mi środków lekarskich i przy ich pomocy wywołać krótkotrwałe, lecz bar- dzo silne objawy ciężkiej choroby. - Chciałeś tu zostać? - Tak, ojcze. - Musiały cię do tego skłonić ważne, jak sądzę, przyczyny? - Ojcze mój, jeśli były ważne, to jedynie dlatego, iż ukazały mi moją słabość. Strach mnie, oj- cze, ogarnął na myśl, że znajdę się w murach klasztoru, który był świadkiem niejednej chwili mego zabłąkania. - Mury milczą, mój synu. - Ojcze czcigodny, ty wiesz, może być tak, iż człowiek, dzisiaj ze wszystkich swoich sił prag- nący służyć wierze, wczoraj jeszcze, nieświadom wielu rzeczy, ulegał występnym myślom. - Cóż ci mogę na to powiedzieć, mój synu? Świadomość własnych błędów jest pierwszym i nieodzownym krokiem do ich przezwyciężenia. - Wiem, ojcze. Ale może się również i tak zdarzyć, że ów człowiek nie był w swych występ- nych myślach osamotniony, dzielił się bowiem nimi z drugim człowiekiem. - Zło, mój synu, zawsze nieporównanie gorzej niż dobro znosi samotność. Żyje ów człowiek? - Tak, ojcze. Pamięta o mnie i przysłał mi pozdrowienia. - Sądzisz, iż ujrzawszy cię mógłby rzucić cień na twoje dobre imię i na twoją pobożność? - Tego nie wiem, ojcze. To jest człowiek zamknięty w sobie i pokorny, jakkolwiek nie we wszystkich sprawach myśli, jak nam nakazuje Kościół. - Obłudny zatem? - Nigdy mnie, ojcze, do niczego złego nie namawiał. Jeśli ci jednak czynię to wyznanie, to dlatego, iż zdaję sobie sprawę, że będąc tak blisko ciebie postawiony i takim przez ciebie zaufa- niem obdarzony, nie powinienem zaniedbać żadnych środków, aby nawet cień szkodliwej i krzywdzącej mnie teraz obmowy mógł na mnie paść. Gdybym tylko do siebie należał, mój oj- cze, nie niepokoiłbym się tak o swoje imię. - Wszyscy, mój synu, służymy sprawie, która wielkością przerasta każdego z nas. - Dlatego klęczę przed tobą, ojcze. Wyznałem ci wszystko, dopiero przed chwilą ostatecznie zrozumiałem, że moje myśli, zawsze narażone na ułomność i skażenie, nie mogą do mnie jedne- go należeć. Pojąłem, że tylko w wyznawaniu swych błędów oraz w szukaniu pomocy u przełożo- nych mogę uchronić od wszelkich niebezpieczeństw i siebie, i swoją wiarę. - Weź pióro i pergamin - powiedział Torquemada. Diego podniósł się z klęczek. - Tak, ojcze. - Jesteś gotowy? - Tak, ojcze. - Pisz zatem: Do wielebnych ojców inkwizytorów arcybiskupstwa Toledo w Villa-Réal. Napi- sałeś? - Tak, ojcze. - My, fray Tomas Torquemada, dominikanin, przeor klasztoru Santa Cruz w Segowii, spo- wiednik Króla i Królowej, Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i Aragonii, zlecamy wam mocą naszego urzędu, aby oskarżony o ciężkie występki przeciw wierze... - Fray Mateo Dara, dominikanin - powiedział Diego. - ...fray Mateo Dara, dominikanin, natychmiast został odosobniony w więzieniu Świętej Ink- wizycji oraz poddany surowemu śledztwu tak długo, dopóki nie wyjawi swych heretyckich po- glądów lub w przypadku uporczywego trwania w kłamstwie nie zostanie uznany za usuniętego po wieczne czasy spośród wiernych przynależących do świętego Kościoła Katolickiego. Skoń- czyłeś? - Tak, ojcze. - Podaj mi pióro. Diego, uczyniwszy to, usunął się na bok. Padre Torquemada, wyprostowany, z dużej odleg- łości, jak to zwykli czynić ludzie dalekowzroczni, przeczytał podyktowany tekst, po czym szyb- kim pociągnięciem pióra złożył podpis. - Ojcze mój - szepnął Diego, znów się pochylając do kolan Torquemady. Ten położył rękę na jego głowie. - Wiele miesięcy czekałem na tę chwilę, mój synu. - Ty, ojcze? - Wiedziałem, że wcześniej czy później musi nadejść dzień, kiedy ostatecznie, już bez żad- nych wahań, zastrzeżeń i wątpliwości, odnajdziesz swoją prawdziwą naturę. I oto dzisiaj ten dzień nadszedł. Bogu niech będą dzięki, mój najukochańszy synu. Diego, zbyt wzruszony, by móc mówić, bez słowa przypadł ustami do dłoni Torquemady. Czuł się bezgranicznie szczęśliwy, pełen wolności i bezpieczeństwa, jakby nad zamętem, który go dotychczas zewsząd napastował, zatrzasnęły się nagle i na zawsze ciężkie drzwi. Rozdział czwarty Mijały lata i wśród rozlicznych wydarzeń tego czasu wielkie dzieło jednoczenia Katolickiego Królestwa zwycięsko posuwało się naprzód. W sierpniu roku tysiąc czterysta osiemdziesiątego siódmego, w dzień świętej Heleny Cesa- rzowej, poddać się musiała chrześcijańskim wojskom Malaga, a w niespełna pięć lat później, akurat u samego progu roku dziewięćdziesiątego drugiego, król Ferdynand zdobył po długotrwa- łym oblężeniu Grenadę. Ostatni pogański skrawek potężnego niegdyś królestwa Maurów przestał na ziemi hiszpańskiej istnieć i współczesny poeta z dumą w pełni usprawiedliwioną mógł zaś- piewać: "Jedna trzoda, jeden pasterz, jedna wiara, jeden król, jeden miecz." Istotnie, gdy nadchodził pokój, zdobyty kilkoma wiekami krwawych walk, większą niż do- tychczas można było przyłożyć troskę, aby jedność wiary poczęła tryumfować na zjednoczonej ziemi. Wprawdzie w minionym roku, z polecenia czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, wiele tysięcy bezbożnych ksiąg hebrajskich spłonęło na rynkach miast i przed kościołami, również i Święte Trybunały, coraz skuteczniej wspomagane przez policję Świętej Hermandady, z nie- zmienną czujnością stały na straży czystości wiary, przecież jakkolwiek tyle czyniono dla chro- nienia i umacniania prawdy - setki tysięcy nie ochrzczonych Żydów wciąż przebywały na hisz- pańskiej ziemi, bogacąc się na wyzysku i oszustwach oraz bezkarnie uprawiając swoje wszetecz- ne praktyki. U samych zatem korzeni należało podciąć zło. Wkrótce po uroczystym wyjeździe Ich Królewskich Mości do Grenady rozeszły się po kraju pogłoski, że w niedalekim czasie Król i Królowa zamierzają ogłosić edykt skazujący wszystkich Żydów na konfiskatę majątków oraz wygnanie z granic Królestwa. Wieści te, jakkolwiek jeszcze niepewne, spotkały się z jak najprzychylniejszym oddźwiękiem w szerokich rzeszach wiernych. Równocześnie bogate rodziny żydowskie, chcąc zapobiec grożącej katastrofie i pozorując swój krok chęcią pokrycia wydatków poniesionych w ostatniej wojnie, wyraziły gotowość zaofiaro- wania Ich Królewskim Mościom okupu w wysokości trzydziestu tysięcy dukatów. Była to suma ogromna i król Ferdynand, doceniając wagę złota, począł się wahać, czy jej nie przyjąć. Również królowa Izabela uległa skrupułom, bowiem pod wpływem nazbyt wolnomyślicielskich umysłów skłonna była sądzić, iż zamysł wygnania Żydów pozostaje w pewnej sprzeczności z zasadami chrześcijańskiego miłosierdzia. Tak więc, gdy na skutek tych pogłosek niepokój i troska ogarnęły ludzi myślących po bożemu, Żydzi ze swej strony nie tracili nadziei, iż los, który ich prześlado- wał tak rozlicznymi nieszczęściami, oszczędzi im nieszczęścia ostatecznego. Tyle wszakże po- kładając zaufania w chwiejności monarchów oraz w potędze złota, nie docenili sił, które dobro prawdy zawsze stawiają najwyżej. W drugiej połowie miesiąca stycznia czcigodny ojciec Torqu- emada opuścił Toledo i niebawem przybył do Sewilli, gdzie wraz ze swym dworem, szczególnie teraz rojnym i hucznym, bawiły Ich Królewskie Moście. Do odległej, już nieomal zamierzchłej przeszłości należały owe czasy sprzed lat zaledwie dwunastu, kiedy pierwsi inkwizytorzy Kastylii, bracia dominikanie Miguel Morillo i Juan de Sa- int-Martin, przybywszy do Sewilli, nie mogli znaleźć ludzi niezbędnych do podjęcia urzędowych czynności i ich Królewskie Moście musiały wysłać z Medina del Campo nowe pismo wzywające świeckie władze miasta oraz diecezjalne Kadyksu do udzielenia pomocy nowo mianowanym do- stojnikom. Dymy stosów, które w ciągu minionych lat płonęły na sewilskim quamadero częściej i w ilościach większych niż w jakimkolwiek innym mieście, niosły ze sobą, jak się okazywało, moc cudownego oczyszczania ludzkich umysłów i serc. Nieprzebrane tłumy wyległy na ulice i place witać Wielkiego Inkwizytora. Żołnierze Świętej Hermandady z trudem utrzymywali porządek. Dzień był ciepły i słoneczny. Dzwony kościołów biły zarówno w mieście, jak i na przedmieściu Triana, leżącym po drugiej stronie Guadalquiviru. W stronę północnej Puerta del Sol od wczesnego rana ciągnęły z chorągwiami i z feretronami procesje braci zakonnych oraz świeckich księży. Wraz z nimi najznakomitsi panowie i rycerze Andaluzji witali czcigodnego ojca przy murach miasta. Markiz Kadyksu, pan don Alfonso Carlos książę Medina Sidonia, pierwszy zeskoczył ze swego rumaka, aby ucałować dłoń czcigodnego ojca. Niestety, pobożne pragnienia wiernych, żeby ujrzeć ojca Inkwizytora w pełnym blasku, nie zostały całkowicie zaspokojone, ze względu bowiem na podeszły wiek i siły coraz bardziej nad- wątlone padre Torquemada nie mógł już podróżować rycerskim zwyczajem. Wjechał do miasta we włoskiej karecie zaprzężonej w cztery białe konie, a ponieważ domownicy i rycerstwo ciasno ze wszystkich stron otaczali wolno toczący się pojazd, mało kto spośród tak licznie zgromadzo- nych tłumów zdołał dojrzeć twarz Wielkiego Inkwizytora. Fray Diego Manente, niedawno mianowany sekretarzem Królewskiej Rady Inkwizycyjnej, towarzyszył czcigodnemu ojcu. Padre Torquemada wydawał się bardzo znużony uciążliwą pod- różą i raczej własnymi myślami pochłonięty aniżeli tym, co się działo dokoła, nie okazywał zain- teresowania ani uroczystym powitaniem, ani rzeszami pospólstwa oczekującymi od niego błogos- ławieństwa. Minione lata nie oszczędziły ojca Torquemady. Bardzo się postarzał, zaostrzyły się rysy jego wychudzonej twarzy, skórę na niej, szczególnie na skroniach, miał przezroczystą i po- żółkłą, pooraną zmarszczkami, wargi bezkrwiste, a głęboko zapadnięte oczy już bez dawnego blasku, znużone i coraz częściej nieobecne, jak gdyby zwrócone ku sprawom nie tego świata. Natomiast fray Diego, w przeciwieństwie do czcigodnego ojca, najżywiej przejęty był uro- czystą chwilą. Jego również ubiegły czas znacznie odmienił, lecz ku męskiej dojrzałości, a nie ku kresowi życia posunął. Zmężniał i przytył, twarz miał nieporównanie pełniejszą niż dawniej, co- kolwiek już nalaną, i mało co z jego skupionej powagi oraz z pełnego wewnętrznej godności opanowania przypominało młodzieńca, który jeszcze przed kilkoma laty dręczony był gwałtow- nymi niepokojami. Orszak Wielkiego Inkwizytora mijał właśnie pałac książąt Cornejo i zbliżał się do kościoła Santa Maria. Dzwony okolicznych świątyń, zwłaszcza od San Marcos, San Julian i z klasztoru sióstr hieronimek Santa Paula, potężnie i wieloma tonami huczały ponad tłumem wznoszącym entuzjastyczne okrzyki na cześć Jezusa i Przenajświętszej Panny Marii. Bracia dominikanie, zdą- żający w nieskończenie długim dwuszeregu, zaintonowali w tym momencie pobożny hymn i ich śpiew, łącząc się z okrzykami tłumu, szczękiem zbroi, tupotem kopyt końskich oraz biciem dzwonów, wysoko ponad tłum i domy się wznosił, zdając się tryumfem wiary sięgać aż nieba, rozpostartego w górze ogromnym błękitem. - Doprawdy - powiedział fray Diego mocnym, męskim głosem - trudno o widok bardziej bu- dujący. Padre Torquemada podniósł znużone oczy. Tuż przy karocy jechał na ogromnym czarnym an- daluzyjczyku, cały zakuty w zbroję, kapitan familiantów, pan don Lorenzo de Montesa. Jego to było zasługą, iż przed kilkoma miesiącami, podczas dłuższego pobytu w Toledo, wyszły na jaw rozwiązłe stosunki, jakie pan don Rodrigo de Castro utrzymywał potajemnie z pewną dziewczy- ną żydowską. Zhańbiwszy się tak niegodnie, został pan de Castro wyrokiem Świętego Trybunału szlachectwa oraz mienia pozbawiony i na dożywotnie wygnanie skazany, natomiast dowództwo po nim objął pan de Montesa, żaden bowiem spośród szlachetnie urodzonych domowników czci- godnego ojca nie dorównywał mu wiernością oraz czystością obyczajów. - Spójrz, ojcze - zawołał fray Diego - jak wielką powszechną cieszysz się u ludzi miłością! Padre Torquemada cofnął się w głąb karocy. - Tak - powiedział. Fray Diego zdążył się już oswoić z milczeniem, które ostatnimi laty coraz częściej wyrastało pomiędzy nim a czcigodnym ojcem. Zrazu w sobie doszukiwał się winy i nie znajdując jej, cier- piał. Od pewnego wszakże czasu dość mocno począł ufać swojej niedostępnej dla wątpliwości wierze, aby niestosowną pokorą gmatwać jasność sądzenia. Raczej więc podeszłemu wiekowi czcigodnego ojca przypisywał owe chwile zamyślenia oraz pewne zobojętnienie wobec spraw, które do niedawna nigdy dla niego obojętnymi nie bywały. Zresztą, mimo lat coraz większym ciężarem kładących mu się na ramiona, padre Torquemada, gdy zachodziła potrzeba działania, zachowywał tę samą co dawniej siłę umysłu i nieugiętą wolę. Głosiła nawet opinia, iż wobec od- stępstw od wiary okazywał więcej nieprzejednanej surowości niż dawniej, i jeśli sam ze względu na słabnące siły musiał ograniczać swoje podróże - imię jego, otoczone podziwem i uwielbie- niem, a także strachem i zaciekłą nienawiścią, istniało i czuwało wszędzie tam, gdzie żył czło- wiek. Fray Diego, od wielu lat towarzysząc codziennemu życiu czcigodnego ojca, w większym niż ktokolwiek inny stopniu zdawał sobie sprawę, w jakiej mierze ten wielki starzec swoją jakby z jednego kruszcu ukształtowaną osobowością przewyższał wszystkich współczesnych. Tak więc i tym razem padre Torquemada, jakkolwiek wydawał się szczególnie znużony, nie zawiódł wiary brata Diega. Ich Królewskie Moście bardzo dobrze się domyślały, co spowodowało przybycie Wielkiego Inkwizytora do Sewilli. Zarówno Król, jak Królowa umieli liczyć, więc nie wątpili, że godząc się na wypędzenie Żydów uzyskają ze skonfiskowanych majątków sumę wielekroć przewyższającą ofiarowywany okup. Niemniej królowa Izabela, powodowana względami miłosierdzia, gotowa była poprzestać na okupie i tak się już z tą myślą oswoiła, iż część owych żydowskich pieniędzy, które miały wpłynąć do skarbu, przeznaczała na morską wyprawę do Indii Zachodnich, od dawna i uporczywie, jako rokującą ogromne zyski, przedkładaną jej przez genueńczyka, niejakiego Cris- tobala Columba. Król Ferdynand ze swej strony, mniej od swej małżonki wrażliwy na moralne subtelności spraw politycznych, nie lekceważył wszakże opinii tych doradców, którzy dalej wy- biegali myślą w przyszłość, przewidując, że na skutek wygnania ośmiuset bez mała tysięcy Ży- dów handel Królestwa może doznać poważnego wstrząsu i niemałego z biegiem czasu nadwątle- nia. Tak przecież tę sprawę trzeźwo oceniając, nie mógł się równocześnie opędzić trosce, iż ma- łodusznie rezygnuje z wielkiej idei katolickiego państwa, owej wyższymi racjami natchnionej myśli, która zarówno jemu, jak i Królowej przyświecała od chwili objęcia tronu połączonych kró- lestw. W takiej to rozterce odkładał z dnia na dzień ostateczną decyzję, a ponieważ oczywistym było dla niego, czego się zechce domagać padre Torquemada, źle przyjął wiadomość o jego przy- jeździe. Chłód, z jakim obie Ich Królewskie Moście przyjęły czcigodnego ojca, był szczególnie rażący w porównaniu z entuzjazmem, który towarzyszył jego wjazdowi do miasta. Padre Torquemada, wsparty na ramieniu brata Diega, trudno mu już bowiem było, szczególnie po tak uciążliwej podróży, poruszać się samemu, powiedział na powitanie: - Cieszę się, że widzę Ich Królewskie Moście w zdrowiu, a przede wszystkim w chwale tak upragnionego przez cały naród zwycięstwa. Na to rzekła Izabela: - Istotnie, tych naszych pragnień wysłuchał Bóg. Padre Torquemada milczał chwilę, jak gdyby znalezienie właściwych słów sprawiało mu nadmierny trud. Wreszcie powiedział: - Myślę, że wszystkie inne słuszne pragnienia Waszych Królewskich Mości zostaną spełnione. Wówczas król Ferdynand zaczął mówić głosem, który rwał mu się na skutek gniewu i zadysz- ki: - Słuszne? Niestety, w niektórych sprawach, mój ojcze, różnimy się w ocenie, co jest, a co nie jest słuszne. Skargi na ciebie, czcigodny ojcze, do nas dochodzą. Twoja nieopatrzna surowość kłopotów nam przyczynia. Nie dalej jak przed paroma dniami otrzymałem breve Ojca Świętego, Aleksandra. Pan papież jest zgorszony i oburzony procesem, który dzięki tobie wszczęto przeciw arcybiskupowi Sewilli. Oskarżyłeś Jego Eminencję o żydowskie pochodzenie, nie mając, jak się okazuje, dostatecznych po temu dowodów. Pan papież czyni nam wyrzuty, że dopuściliśmy do podobnego zgorszenia. Co mam panu papieżowi odpowiedzieć? Jak się mam tłumaczyć? Padre Torquemada, wciąż wsparty o ramię brata Diega, w milczeniu słuchał królewskich oskarżeń. Skoro wszakże Król, zmęczony swym wybuchem, umilkł, aby zaczerpnąć oddechu - czcigodny ojciec wyprostował się i postąpił krok naprzód. - Wybaczą Wasze Królewskie Moście - powiedział nadspodziewanie mocnym głosem - lecz nie w sprawie arcybiskupa przybyłem. Prawdą jest, co głoszą plotki, że nie ochrzczeni Żydzi ma- ją w Królestwie pozostać? Królowa Izabela zarumieniła się, natomiast Król spode łba spojrzał na stojącego przed nim starca. - Tak - powiedział - taka jest nasza wola. Na to zawołał Torquemada: - Dobrze więc, niech się stanie wasza wola i niech się dowiedzą wszystkie chrześcijańskie kra- je, jak tu, w Katolickim Królestwie, zasady wiary są szanowane. Jezus już raz jeden został sprzedany za trzydzieści srebrników. Wasze Królewskie Moście chcą sprzedać Jezusa po raz drugi za trzydzieści tysięcy dukatów. Król Ferdynand drgnął i szeroko rozwartymi ustami zaczerpnął oddechu. - Ojcze, mówisz do Królowej i Króla. Padre Torquemada jeszcze krok bliżej postąpił i ująwszy srebrny krzyż stojący obok na stole, podniósł go do góry. - Oto Jezus! weźcie go i sprzedajcie. Nazajutrz królewska kancelaria ogłosiła edykt, który heroldowie natychmiast poczęli odczy- tywać na placach miasta. Głosił zaś ów edykt, że z woli los Reyes Catolicos wszyscy nie ochrzczeni Żydzi, pod groźbą najsurowszych kar i pozostawiając całe swoje mienie, mają w cią- gu trzech miesięcy opuścić na zawsze hiszpańską ziemię. Również tego samego dnia nie uprzedzając zawczasu ani Dworu, ani najbliższego otoczenia, wyjechał z Sewilli padre Torquemada. Czcigodny ojciec dopiero pod wieczór zawezwał pana de Montesa, komunikując mu swoją decyzję natychmiastowego wyjazdu do Segowii. Niebawem zbrojny regiment, otaczający karocę Wielkiego Inkwizytora, wyruszył z klasztoru Santa Clara, a ponieważ mrok już był, pachołkowie musieli pochodniami oświetlać drogę wśród pustych i uśpionych ulic. Minąwszy miejskie mury przy Puerta del Sol, oddział domowników ru- szył traktem na Kordobę. Noc była gwiaździsta, bezwietrzna, bardzo spokojna i co najważniejsze, zapowiadała się na jasną, ponieważ w głębi ciemności, w poblasku łuny, wschodził wielki rudy księżyc. Padre Torquemada milczał, lecz nie wydawał się senny. Coraz mniej potrzebował ostatnio wypoczynku i zazwyczaj wiele godzin nocnych, a czasem i wszystkie aż do świtu, spędzał na samotnym czuwaniu. Zrazu fray Diego chciał swoją przytomnością dotrzymywać towarzystwa czcigodnemu ojcu, lecz niebawem znużenie oraz monotonne kołysanie karocy zmogły jego dobrą wolę. Noc powoli się rozjaśniała wschodzącą poświatą, zgaszono pochodnie i zbrojny orszak, wśród równego tętentu koni, szybko się posuwał po gładkiej, coraz wyraźniej się wyłaniającej z mroku równinie. Fray Diego, z głową wspartą na ramieniu, głośno pochrapywał. Natomiast padre Tor- quemada wciąż siedział wyprostowany i tylko od czasu do czasu, jak gdyby marzł, podciągał pod szyję płaszcz. Północ już musiała dochodzić, a może i minęła, gdy naraz padre Torquemada poruszył się nie- spokojnie, i głośno, jakby odpowiadał komuś, z kim prowadził rozmowę, powiedział: - A jeśli pomyłką jest to wszystko? Fray Diego ocknął się natychmiast. - Wołałeś mnie, ojcze? - spytał. Torquemada odpowiedział po chwili: - Nie, mój synu. Śpij spokojnie. Rozdział piąty Pisze autor wspomnianej kilkakrotnie kroniki: "W pierwszej połowie września roku pańskiego tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego, a zatem w szesnastym roku sprawowania swego urzędu, zaś lat sobie licząc siedemdziesiąt i osiem, Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i Aragonii, czcigodny ojciec Tomas Torquemada, przybywszy do miasta Toledo, obłożnie zaniemógł. Współcześni, jak najbardziej wiarygodni świadkowie, szczególnie najbliższy powiernik Wiel- kiego Inkwizytora, sekretarz Królewskiej Rady Inkwizycyjnej, wielebny ojciec Diego Manente, dominikanin, w późniejszym czasie inkwizytor Saragossy, zaś w owych szczęśliwych latach, gdy te słowa o niedawnych wydarzeniach historycznych wiernie dla pomnożenia chwały Bożej spisu- jemy, Wielki Inkwizytor Katolickiego Królestwa, jednomyślnie stwierdzają, iż pomimo pode- szłego wieku oraz nadwątlonego zdrowia czcigodny ojciec postanowił narazić siebie na trudy podróży z Valladolid do Toledo li tylko w tym celu, żeby osobiście wyjaśnić i w pełnym świetle katolickiej wiary ukazać zawiłą sprawę niejakiego Lorenza Pereza, rzemieślnika z Burgillos. Jeśli więc mąż tak pobożny i znakomity przykładał do tej sprawy tyle znaczenia, i my nie mo- żemy jej zbyć kilkoma słowami, na słuszny bowiem moglibyśmy się narazić zarzut, iż uwiedzeni blaskiem zewnętrznych pozorów, gonimy tylko za sławnymi wypadkami, pomijając lekkomyśl- nym milczeniem to wszystko, co w zdarzeniach mniej świetnych świadczy o wielkości nieprze- mijających prawd. Tyle zatem procesowi Lorenza Pereza słów poświęcimy, ile tego służba w słodkich okowach wiary wymaga. Ów Lorenzo Perez, mężczyzna lat trzydziestu ośmiu, w czasie, o którym opowiadamy, został uwięziony i postawiony przed Święty Trybunał w Toledo, a to z tej racji, iż z bezwstydną jaw- nością, cechującą zatwardziałych heretyków, szerzył bezbożne poglądy, jakoby nie istniały żadne diabły, demony oraz inne istoty piekielne, które zdolne by były zawładnąć ludzką duszą. Czcigodny ojciec Torquemada, otrzymawszy do wglądu zeznania oskarżonego, uznał nie tyl- ko za wskazane, lecz nawet za konieczne osobiście rzecz na miejscu zbadać i jakkolwiek najbliż- sze otoczenie, a jak twierdzą świadkowie - nawet Ich Królewskie Moście odradzali mu podróż równie uciążliwą, zdecydował się na nią, dając tym postanowieniem przykład ofiarności, jakiej każdy z nas nie powinien szczędzić dla potrzeb wiary. Według zgromadzonych przez nas świadectw, wiernie za zezwoleniem zwierzchności koś- cielnej odpisanych z sądowych protokołów Świętej Inkwizycji, wymieniony Lorenzo Perez ze- znał przed Świętym Trybunałem dosłownie, co następuje: Trudno w tym miejscu nie zawołać chrześcijaninowi: Boże wszechmogący, czyż można opę- taniu przez demony wystawić świadectwo bardziej wiarygodne nad to przytoczone? Zaprawdę, na tym się przede wszystkim diabelskie sprawki zasadzają, iż opętaniu odjęta zostaje zdolność rozpoznania nieprzyjaciela. Takie przecież przewrotne igraszki wyczyniając z ciemnym rzemieślnikiem, skapitulować musiał szatan wobec przenikliwej mądrości czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora. Wiadomą było powszechnie rzeczą, że ojciec Torquemada rzadko kiedy osobiście badał here- tyków oskarżonych o przestępstwa przeciw wierze, bowiem pobożność, rozległa wiedza teolo- giczna oraz głęboka znajomość ludzkiej natury były w nim tak mocno ugruntowane, iż mógł so- bie wyrobić właściwy sąd o każdej sprawie tylko na podstawie aktu oskarżenia. Mało kto w tak doskonałym stopniu co on posiadał rozeznanie, iż nadmiar szczegółów może jedynie zaciemnić obraz przestępstwa, również i to jego umysł cechowało, iż nie zapominał, że grzech, choćby naj- błahszy, nigdy nie bywa odosobniony i tam, gdzie się rodzi jeden występek - musi ich być więcej. W tym wszakże wypadku ojciec Torquemada odstąpił od swoich zwyczajów i nie zważając na ciężki stan zdrowia ani nie szczędząc wielkiego wysiłku umysłu, osobiście przewodniczył Świę- temu Trybunałowi, sam zadając pytania, aby mimo oporów oskarżonego dotrzeć do sedna praw- dy. Było naszym pierwotnym zamysłem własnymi słowami opowiedzieć przebieg tego posiedze- nia Świętego Trybunału, w porę jednak zostaliśmy przez Ducha Świętego oświeceni, aby temu, co jest natchnione wyższą mądrością, nie przeciwstawiać osobistych ambicji, łatwo przy podob- nie nierównym zmierzeniu sił spełzających do pospolitego niedołęstwa. Zatem prawdzie służąc, jej oddajmy głos. Według udostępnionych nam protokołów Lorenzo Perez stanął przed Świętym Trybunałem ósmego września roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego, w obecności czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, ojców inkwizytorów Świętego Officium w Toledo, wielebnego ojca Diega Manente, sekretarza Królewskiej Rady Inkwizycyjnej, oraz pisarzy, braci dominikanów, imieniem Nicolas i Pascual. Czcigodny ojciec Torquemada pytał, zaś Lorenzo Perez odpowiadał, co następuje: Nazajutrz, dnia dziewiątego września, w przytomności tego samego co uprzednio Świętego Trybunału, Lorenzo Perez zeznawał, jak następuje: Rejestr zbrodniarzy ujawnionych przez Lorenza Pereza obejmuje kilkudziesięciu ludzi, męż- czyzn, młodzieńców i kobiet, zamieszkałych w samym Burgillos bądź w jego okolicach, nie wy- daje się nam przeto rzeczą konieczną wymienianie ich, bowiem o doniosłości samej sprawy ra- czej swoją ilością świadczą niż poszczególnymi imionami, niewiele mówiącymi wczoraj, a jesz- cze mniej dzisiaj. Jedno wszakże nazwisko spośród zdemaskowanych buntowników godzi się dla pouczenia wymienić, a mianowicie pohańbione imię księdza Miguela Vargasa, proboszcza w Burgillos, który spowiednikiem będąc Lorenza Pereza, wykazał przy pełnieniu swych obowiązków kary- godną ślepotę i na nie mniejsze potępienie zasługujący zanik czujności wobec zła. Sprawa Lorenza Pereza, tak dogłębnie zbadana i do samych swych korzeni obnażona przez czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, aczkolwiek tylko wśród pospolitych ludzi się dziejąca, stanowi przecież świadectwo szczególnie wymowne, do jak ciężkich zbrodni prowadzić musi wszelkie odstępstwo od zasad wiary. Ze wszystkich stron otaczają nas przewrotne diabelskie moce, czyhając niecierpliwie, aby z każdej ludzkiej słabości, a nade wszystko z nieposkromionej pychy umysłu wyciągnąć dla siebie korzyści. Wielkim polem bitewnym jest ten padół ziemski, lecz że jedna tylko prawda objawiona została rodzajowi ludzkiemu - przy niej się skupiając i jej służąc, żywić możemy nieugiętą wiarę, iż wszelkim wrogim zakusom oprą się mury Niebiańskiej Fortecy, nieprzyjaciel zaś w swej bezsilnej złości dozna ostatecznej klęski. Aby zaś skończyć rzecz o procesie Lorenza Pereza, dodać jeszcze musimy z kronikarskiego obowiązku, że już w miesiącu marcu, na dzień świętego Józefa, wszyscy pobożni mieszkańcy miasta Toledo mieli możność uczestniczenia w podniosłej uroczystości, w czasie której heretyk i buntownik Lorenzo Perez oraz liczni wspólnicy jego zbrodni oddani zostali oczyszczającym płomieniom. Ci, których obciążały przewinienia pomniejsze, również i kary ponieśli mniej suro- we, zostając skazani na wieloletnie galery lub pokuty kościelne i pieniężne restrykcje, w każdym wszelako wypadku na utratę czci oraz zakaz sprawowania urzędów aż do trzeciego pokolenia. Ciesząc się z tak pełnego zwycięstwa sprawiedliwości, niepodobna nam wszakże nie wyrazić żalu, iż Ten, który w tak decydującej mierze przyczynił się był do wyświetlenia prawdy, nie uj- rzał jej ostatecznego tryumfu. Nazajutrz po ukorzeniu się Lorenza Pereza przed Świętym Trybunałem czcigodny ojciec Tor- quemada zaniemógł i jakkolwiek lekarze oraz najbliższe otoczenie ukrywali przed nim powagę sytuacji, on sam, wiedziony niezawodnym przeczuciem zbliżającej się śmierci, zapragnął w ro- dzinnym Avila oddać Bogu ducha. Nikt się nie odważył sprzeciwić temu żądaniu umierającego. Przeto rankiem trzynastego września roku pańskiego tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ós- mego, zapewniwszy uprzednio choremu jak najdogodniejsze warunki podróży, poczet domowni- ków Wielkiego Inkwizytora opuścił miasto Toledo, aby towarzyszyć czcigodnemu ojcu w jego ostatniej ziemskiej wędrówce." Rozdział szósty Wieczór nie był późny, za to bardzo ciemny, wietrzny i dżdżysty, gdy poczet domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwając się przez cały dzień traktem ciągnącym się u podnóża Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do przełęczy przy Santa Ana i górską uciążliwą drogą począł schodzić ku leżącym w dole płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, ciesząca się poza tym złą sławą z racji gwałtów i grabieży dokonywanych na podróżnych przez okolicznych baronów, toteż w strony te, szczególnie nocną porą, nawet żołnierze Świętej Hermandady nie- chętnie się zapuszczali. Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłonięty płóciennym namiotem. Posuwał się wolno, przecież raz po raz doznawał na zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrząsów, droga była pełna wądołów i kamieni, ponadto śliska. Zaraz za przełęczą Santa Ana deszcz przestał mżyć, natomiast podnosząca się z dolin wilgotna mgła stawała się coraz bardziej gęsta. Zapalono więcej pochodni, lecz mało to pomogło: świeciły słabym, równie jak mgła bia- łym poblaskiem. W głębi ciemności huczał potok. Don Lorenzo de Montesa jechał w bliskości wozu, prowadząc swego andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzień i równa droga. Padre Diego, płaszczem osłania- jąc twarz przed wiatrem, przysunął się do niego koniem. - Don Lorenzo - powiedział - obawiam się, że czcigodny ojciec nie wytrzyma trudów tej dro- gi. Słabnie z godziny na godzinę. Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo ciążącej na nim zbroi, zdawał się swymi jasnymi oczami przenikać i mgłę, i ciemność. Spytał: - Co rozkażesz, wielebny ojcze? - Znasz te strony? - Urodziłem się pod Avila. - Jest tu miejsce, gdzie byśmy się mogli na noc zatrzymać? Pan de Montesa wskazał dłonią przed siebie. - Nie dalej niż kwadrans stąd jest castillo. - Czyje? - Panów de Lara. Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły się z łoskotem kamienie. - Dziedzicem tego wielkiego rodu - powiedział z namysłem padre Diego - jest, o ile się nie mylę, don Miguel de Lara? - Tak, ojcze. - Prawdą jest, że jego ojciec wziął sobie za żonę kobietę z pogańskiego rodu Abencerragów? - Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyjęła wszakże naszą wiarę. - Nie cieszy się ten pan don Miguel dobrym imieniem? Na to odparł pan de Montesa: - Nie znam don Miguela, lecz jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolność. Koń wielebnego ojca poślizgnął się, lecz padre Diego mocną ręką w porę go przytrzymał przed upadkiem. - Znam tego rodzaju ludzi - powiedział z pogardą. - Cenią sobie wolność, nie wiedząc, a co gorsze, nie chcąc zazwyczaj wiedzieć, co znaczy wolność prawdziwa. - Właśnie to chciałem powiedzieć, wielebny ojcze - rzekł don Lorenzo. - Co zatem rozkażesz? Padre Diego odpowiedział: - Czcigodnemu ojcu nade wszystko potrzebny jest odpoczynek. Castillo panów de Lara istotnie nie było odległe. Zamek, ciemny i zwarty, wznosił się swymi murami i basztami wysoko ponad drogą, zawieszony jak kamienne gniazdo nad skrajem stromej skały, u jego stóp, głęboko w dole, szumiała wzburzona rzeka. Droga wiodąca do castillo była stroma i wąska, ciasno stłoczone konie ślizgały się na niej, mgła się wprawdzie cokolwiek przerzedziła, za to przenikliwy wiatr dął wprost w twarze. Kilku łuczników musiało zejść z koni, aby ramionami podpierać ciężki wóz. Znalazłszy się pod murami zamku padre Diego, przytłoczony ich surowością, pożałował swo- jej decyzji. Lecz na odwrót było za późno. Właśnie jeden z domowników zadął w róg i nim ścichło jego brzmienie, z wysoka rozległ się donośny głos: - Kim jesteście i czego chcecie? Pan de Montesa pchnął do przodu konia. Zawołał: - W imię Króla i Królowej otwórzcie! Dopiero po dłuższej chwili inny głos, młody i dźwięczny, spytał: - Kto mówi w imieniu Króla i Królowej? Pan de Montesa odpowiedział: - Jego dostojność czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor. - Padre Torquemada? - zdziwił się w ciemnościach młodzieńczy głos. - Jakiż interes, i to o tak późnej godzinie, może mieć do mnie dostojny pan Wielki Inkwizytor? Pan de Montesa, niecierpliwie szarpiąc swym andaluzyjczykiem, już chciał ostro odpowie- dzieć, gdy padre Diego położył mu dłoń na ramieniu. - Nie przystoi nam, don Lorenzo, przemawiać butnie i pysznie - powiedział półgłosem. Po czym ze spokojną godnością, niewiele głos podnosząc, rzekł w ciemności: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Była cisza. Spytał więc: - Czy z panem de Lara mówimy? - Jestem nim - odpowiedziano z murów. Padre Diego musiał zdobyć się na niemały wysiłek, aby nie okazać niechęci, jaką budził w nim ten zuchwały głos. Powiedział: - Ciężka i smutna konieczność każe nam szukać gościny w waszym domu, panie. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, złożony ciężką niemocą, udaje się do Avila, lękamy się wszakże, iż może nie przetrzymać trudów dalszej drogi, jeśli nie będzie mu danym odpocząć tej nocy. - Istotnie pan Wielki Inkwizytor jest tak ciężko chory? - spytał pan de Lara nie siląc się na okazanie smutku. Padre Diego milczał chwilę. Wreszcie rzekł: - Jest tak, jak powiedziałem. - Wejdźcie zatem - odparł pan de Lara. - Czy panu Wielkiemu Inkwizytorowi wystarczy, jeśli towarzyszyć mu będzie dziesięciu spośród waszych rycerzy? Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał: - Na Boga! nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z żałobą i z pokojem. - Dobrze więc - odpowiedział tamten - bądźcie moimi gośćmi wszyscy. Sporo upłynęło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bramę. Gdy się to wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzając toczący się wolno wóz, pierwsi wje- chali pod niskie sklepienie wjazdowej baszty. Skoro zaś je przebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemności, oślepił blask licznych pochodni i smolnych łuczyw. Dopiero po chwili mogli się zo- rientować, jak wielu nieruchomo w cieniu tej łuny stojących rycerzy oraz uzbrojonych pachoł- ków otacza ze wszystkich stron rozległy podwórzec. Przecież mimo tak znacznej ilości ludzi ci- sza była na dziedzińcu, również cisza ogarniała mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe, wśród niej słychać było tylko suche trzaski płonących ogni. Don Miguel, otoczony sforą myśliwskich psów, uśmiechnięty i bardzo młodzieńczy, oczeki- wał gości przed krużgankiem wiodącym do zamkowych komnat. Był bez zbroi, miał na sobie luźny, obszernie przy szyi wycięty czerwony kaftan oraz jasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie. Zarówno tym ubiorem, jak smagłością cery i wykrojem ciemnych, gorących oczu bardziej przypominał niewiernego Maura niż kastylijskiego rycerza. Padre Diego, schodząc z konia, znów musiał zadać sobie gwałt, aby nie zdradzić się z wrogi- mi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu de Lara. Spodziewał się, że zgodnie z panującym obyczajem zostanie powitany w sposób należny jego stanowi i godności. Ale don Miguel, wciąż pogodnie uśmiechnięty, milczał i wcale nie wydając się tą przedłużającą się ciszą skrępowany, beztrosko głaskał łaszące się do jego ręki psy. Wówczas padre Diego zdecydował się przemówić pierwszy. - Pokój z tobą, mój synu - powiedział. Ten skłonił się w milczeniu i dalej głaskał psy. Właśnie wóz wiozący czcigodnego ojca za- trzymał się nie opodal, a pusty dziedziniec począł się napełniać tłumem domowników. "Głupcze! - pomyślał padre Diego - i tak wcześniej czy później dosięgnie cię ramię sprawiedliwości." Głoś- no zaś powiedział: - Sądzę, mój synu, iż zdajesz sobie sprawę, jakim to jest zaszczytem dla ciebie i dla twego domu gościć dostojną osobę ojca Wielkiego Inkwizytora. Don Miguel odsunął ogromnego charta, który wspiął się mu na piersi łapami. - Poszedł - powiedział miękko i łagodnie. Po czym zwrócił się do ojca Diego: - Nie uganiam się, dostojny panie, za zaszczytami. Po cóż mi zaszczyty? Mam, jak widzicie, wszystko. I z dworskim gestem dodał: - Wejdźcie jednak, dostojny panie, do środka. Moi ludzie wskażą wam drogę. Chcecie za- pewne dotrzymać towarzystwa panu Wielkiemu Inkwizytorowi? - Tak - powiedział padre Diego - stan czcigodnego ojca wymaga tego. Z kolei don Miguel zwrócił się ku kapitanowi, który stał obok chmurny i milczący. - Wy jesteście panem de Montesa? Don Lorenzo drgnął. - Skąd mnie znacie? - Któż was nie zna? - odparł tamten. - Wejdźcie, proszę. I odganiając psy zszedł z wąskich schodów krużganka, aby ustąpić miejsca ludziom, którzy zdejmowali z wozu bezwładne ciało Wielkiego Inkwizytora. Cień śmierci spoczywał na twarzy ojca Torquemady. Już w czasie podróży, pierwszej nocy, poraził go częściowy paraliż i wówczas stracił mowę i przytomność. Teraz, na ramionach do- mowników wnoszony na schody, także sprawiał wrażenie pozbawionego przytomności. Od świa- teł pochodni kołyszących się na wietrze padały na jego wychudzoną twarz blaski i cienie, ją samą pozostawiając nieruchomą i niemą. Jedno tylko oko padre Torquemada miał otwarte, lecz i to, jakkolwiek z czujnym cierpieniem wpatrzone w ogromną noc nad sobą, wydawało się ślepe i już wszelkich rzeczy tego świata nieświadome. Pan de Montesa, zdjąwszy zbroję z pomocą giermka, natychmiast go odprawił. Chciał być sam. Przecież gdy usiadł przy kominku, aby się rozgrzać, i zdał sobie sprawę, że tylko ze sobą pozostanie aż do świtu, konieczność samotności napełniła go niepokojem. Mimo znużenia, sen- ności nie czuł. Komnata przeznaczona mu na odpoczynek nie była rozległa, za to, jak wszystkie inne, który- mi przechodził, urządzona z przepychem nie spotykanym nawet w zamkach najbogatszych i naj- potężniejszych panów. Wszystko tutaj zaprzeczało rycerskiej powadze i surowości. Drogocenne dywany zaścielały posadzkę, starożytne mury rozjaśnione były kolorowymi mozaikami, niskie i szerokie łoże zajmowało wbrew dobrym obyczajom nadmiernie dużo miejsca, a na wprost ko- minka sofa, zarzucona wzorzystą materią i pełna miękkich poduszek, otaczała półkolem okrągły, bogato inkrustowany stół. Wschód unosił się nawet w powietrzu przesyconym zapachem różane- go olejku. Na stole znajdował się przygotowany dla gościa posiłek: trochę zimnego mięsa, chleb i owo- ce. Don Lorenzo odsunął jedzenie, sięgnął po wino. Było słodkie, pachnące i bardzo mocne. Nie dało jednak tego, czego pragnął. Po kilku pucharach jeszcze ciężej zrobiło mu się na sercu, i myś- li, od których wolałby uciec, poczęły go oblegać natarczywie. Cisza panowała dokoła, blask ognia migocący na złożonej przy kominku zbroi wydawał się jedynym znakiem życia. Zamek mimo niepóźnej godziny wieczornej sprawiał wrażenie pogrążo- nego w głębokim śnie. Pan de Lara wszedł tak cicho, iż don Lorenzo wówczas dopiero odwrócił od ognia twarz, gdy w poblasku przed sobą dostrzegł cień ludzkiej sylwetki. Na widok pana de Lara stojącego nie opodal zerwał się zbyt pośpiesznie i gwałtownie. Ale don Miguel zachował się tak, jakby tego nie dostrzegł. Powiedział: - Przyszedłem spytać was, panie, czy niczego wam nie brak. Miał na sobie luźną szatę z ciemnopąsowego jedwabiu, bogato tkaną złotem, i w tym domo- wym stroju wydał się don Lorenzowi jeszcze bardziej obcy. Przez moment poczuł się wobec tego młodego człowieka nieomal barbarzyńcą. Natychmiast jednak odruchem dumy starł w sobie tę upokarzającą myśl. - Masz świetne wino, don Miguelu - powiedział lekko. - Siadaj i napij się ze mną. Żyjesz na tym odludziu jak w bajce. - Tak sądzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygnąć, co jest, a co nie jest bajką. Na ra- zie żyję, jak mi się podoba. Don Lorenzo roześmiał się hałaśliwie. - Na nadmiar skromności nie możesz się uskarżać. Mówisz takim tonem, jakbyś chciał dać do zrozumienia, że tylko ty jeden potrafisz żyć według własnych pragnień. Istotnie tak myślisz? - Nie - odparł don Miguel - nie uważam się za człowieka uprzywilejowanego. Po prostu jedni ludzie żyją zgodnie ze swymi upodobaniami, inni wbrew nim. - Oczywiście, jak się domyślam, przypisujesz tym pierwszym rozliczne cnoty, zwłaszcza szczególną odwagę? - Słusznie się, panie, domyślacie. Istotnie, w naszych czasach myślenie wymaga odwagi. - Widzę, że nie nazbyt podobają ci się nasze czasy? - Przeciwnie, podziwiam ich doskonałą sprawiedliwość. - Rzeczywiście? - Dotychczas, jak wiadomo, dzieliła ludzi okrutna nierówność. Jedni wygrywali swoje życie, drudzy je przegrywali. Dzisiaj klęskę ponoszą wszyscy. Don Lorenzo zmarszczył brwi. - Mówisz, jakbyś był heretykiem. - Tak myślę. - Tym gorzej, jeśli tak myślisz. - A nie sądzicie, panie, że wobec powszechności klęski jednak najmniejszą ponosi ten, kto ją przewiduje? - Nie wiem. Przywykłem myśleć, iż ten zwycięża, kto klęski w ogóle nie bierze w rachubę. - Nie wątpię, panie, że tak właśnie myślicie. Ale nadzieja zawsze kosztuje najdrożej. Don Lorenzo napełnił puchar winem i nim podniósł go do ust, powiedział twardo: - Nadzieja nie zna klęski. Na to rzekł don Miguel: - Tym gorzej. - Dla nadziei? - Dla tych, którzy się nią łudzą. Don Lorenzo poruszył się niecierpliwie. - Wierzyć mi się nie chce, don Miguelu, abyś będąc tak młodym, własnym tylko doświadcze- niom zawdzięczał tę szczególną wiedzę o życiu. Niezwykłych musiałeś mieć nauczycieli, przy- znaj się. - Nie wiem, czy niezwykłych. Byli raczej zwykli, za to uwagi i pamięci na pewno godni. Mo- że was to zdziwi, panie, ale jeśli z jednym z nich zetknął mnie przypadek, to właściwie w pewnej mierze wam to zawdzięczam. Don Lorenzo zwrócił ku niemu pociemniałą twarz. - Uważaj, don Miguelu. Jeśli nie chcesz, abym musiał zapomnieć, że jestem w twoim domu gościem, przestań mówić zagadkami. - Nie miałem zamiaru dotknąć was, panie - odparł spokojnie don Miguel. - Spytaliście mnie o moich nauczycieli, właśnie chciałem o jednym z nich opowiedzieć. - Nie ja nim, jak sądzę, byłem. - Istotnie, nie wy. - Czemu więc mieszasz mnie w te sprawy? - To raczej ja zostałem w nie wmieszany. Posłuchajcie. Przed paroma laty, w taką samą porę deszczową jak teraz, moi ludzie znaleźli poniżej przełęczy Santa Ana człowieka znajdującego się w skrajnej nędzy i śmiertelnie wyczerpanego. Przyprowadzili go tutaj. Chorował wiele tygodni, ale nie udało się go uratować. Po paru miesiącach umarł. Zaległa cisza. - Kim był ten człowiek? - spytał don Lorenzo. - Nazwisko jego z pewnością jest wam dobrze znane. Był to pan Rodrigo de Castro. Twarz don Lorenza pozostała nieruchoma. Powoli wychylił swój puchar. - Ciekawe rzeczy mówisz, don Miguelu - rzekł wreszcie niedbale. - Nie sądziłem, że pan de Castro ośmieli się powrócić. I cóż ci opowiadał? Chciał oczywiście uchodzić w twoich oczach za ofiarę nikczemnej niesprawiedliwości? - Przeciwnie - odpowiedział don Miguel - uważał, że Święte Trybunały nigdy się nie mylą. Wprawdzie okoliczności zmusiły go do przebywania w tym domu, wcale się jednak nie krył z tym, jak bardzo mu jest niemiła ta konieczność korzystania z gościny człowieka inaczej niż on myślącego. Myślę, że szczerze mną pogardzał. - Zachował więc swoją piekielną pychę! - Przede wszystkim, jak mi się wydaje, wiarę. - On, wiarę? W co? - Wy mnie o to, panie, pytacie? Don Lorenzo wzruszył ramionami. - Uważałem dotychczas pana de Castro za łotra. Jeśli istotnie było tak, jak opowiadasz, okazał się na koniec oszukanym durniem, tylko tyle. Na cóż liczył? Po co wrócił? Byłbyż aż tak naiwny, aby spodziewać się przebaczenia? - Nie. Pragnął służyć. Pewien był, że niebawem odzyska siły. Chciał pod przybranym nazwis- kiem zaciągnąć się na okręt pana Columba. Dlatego powrócił z wygnania. To wszystko. Don Lorenzo chciał wstać, lecz poczuł się zbyt ociężały, aby to uczynić. "Za dużo wypiłem" - pomyślał. Spytał jednak przytomnie, tylko głosem cokolwiek ochrypłym: - Czegóż cię więc ostatecznie nauczył pan de Castro? - Powiedziałem, budząc wasz sprzeciw, że nadzieja zawsze kosztuje najdrożej. Otóż nikt, jak sądzę, nie mógłby mnie lepiej i dokładniej w tym przeświadczeniu utwierdzić, niż to uczynił pan de Castro. Pojmujecie teraz, dlaczego wyraziłem się, iż pośrednio i wy przyczyniliście się do mo- jej edukacji. Don Lorenzo niezupełnie pewną ręką sięgnął po wino. - Mało się zatem jeszcze nauczyłeś, don Miguelu. Wiem, co myślisz. Sądzisz, że przyczyni- łem się do upadku tego człowieka tylko w tym celu, aby objąć po nim dowództwo. Możesz nie zaprzeczać. Nic mnie w istocie nie obchodzi, co myślisz ty albo inni. Wszyscy są głupcami. Wciąż jeszcze wolą nie wiedzieć, że parszywa prawda leży zwykle na wierzchu. Gdybym w swo- im czasie nie wykorzystał przychylnej okazji i nie posłał pana de Castro do wszystkich diabłów, on by to ze mną zrobił. Nawet okazji by nie szukał, wymyśliłby ją. Ale cóż ty, panie de Lara, możesz o tym wiedzieć? Trzeba przez to wszystko samemu przejść, żeby zrozumieć. Zanurzyć się trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej wierze kilka nieostrożnych kroków i już się nie możesz cofnąć. Możesz się tylko szamotać i coraz głębiej pogrążać. Doprawdy, śmieszny jesteś, don Miguelu, ze swoją wiedzą. Garść suchej słomy więcej waży niż ona. Wyjdź z nią na rynek, przekonasz się. Wielebny padre Diego albo któryś ze stu innych, jemu podob- nych, w jedną noc przemiele na piasek wszystkie twoje frazesy. Bredziłeś o odwadze. Wszystko to są głupstwa. Co to jest odwaga? Tego nie ma. Jest tylko strach. Owszem, z początku usiłujesz się przed nim bronić. Kłamiesz albo milczysz. Ale i kłamstwem, i milczeniem strach się tylko tu- czy. Potem wyżera w tobie wszystko, wszystkie myśli i uczucia. Wszystko cię zawodzi i na ko- niec jego tylko jesteś pewien. On jeden pozostaje wierny. Na nim jedynie możesz polegać, że nigdy cię nie opuści i nie zdradzi. W zamian możesz żyć i przyczyniać się do budowy Królestwa Bożego. To jest właśnie, jeśli chcesz wiedzieć, wszystko. A cóż ty, don Miguelu, zrobiłeś dla budowy Królestwa Bożego? Nic. Cóż więc wiesz? Także nic. Don Miguel stał przy kominku bez ruchu, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Po chwili powiedział: - Z tego, co mówicie, łatwo się domyślić, że nielekko jest wam żyć. Ale za szczerość należy się wam ona i z mojej strony. Niestety, nie potrafię wam współczuć. Don Lorenzo spojrzał na niego z pogardą. - Mimo wszystko nie przypuszczałem, don Miguelu, abyś był aż tak naiwny. Doprawdy są- dzisz, że potrzeba mi twego współczucia? I na cóż mi ono? Z nas dwóch ty jeszcze na coś li- czysz. Wyobrażasz sobie, że kiedy zajdzie tego konieczność, uda ci się przezwyciężyć strach. Za- tem o całą swoją urojoną odwagę masz do stracenia więcej niż ja. Lekki rumieniec pociemnił twarz don Miguela. - Mam rozumieć wasze słowa jako ostrzeżenie? Jeśli takie były wasze intencje, niepotrzebnie zadaliście sobie ten trud. Wiem, co mnie czeka. Don Lorenzo poczuł się nagle nieludzko zmęczony. - Nic nie wiesz - rzekł cicho. Raz jeszcze chciał powtórzyć: nic nie wiesz, gdy we drzwiach gwałtownie pchniętych stanął padre Diego w płaszczu podróżnym zarzuconym na ramiona. - Don Lorenzo! - zawołał od progu - wielka, radosna nowina. Czcigodny ojciec odzyskał przy- tomność i rozkazał natychmiast ruszyć w drogę. Jedziemy! Don Lorenzo podniósł się lekko, na jego pięknej, wciąż jeszcze młodzieńczej twarzy nie było śladu znużenia. - Istotnie, radosna to nowina, wielebny ojcze - powiedział ze szczerym przejęciem. Po czym krzyknął na giermka, aby mu pomógł włożyć zbroję. Padre Diego, rozejrzawszy się po komnacie, teraz dopiero zdawał się spostrzegać obecność pana de Lary. Podszedł do niego z rozjaśnioną twarzą. - Musisz wybaczyć nam, mój synu, zamęt, jaki wprowadziliśmy do twego domu. Krótko wprawdzie byliśmy twymi gośćmi, ale już choćby za to, że wyjeżdżamy stąd z większą nadzieją, niż mieliśmy ją próg ten przekraczając, należy ci się nasza wdzięczność. Don Miguel skłonił się w milczeniu. - Powiedziałeś witając nas - mówił dalej padre Diego - że nie pragniesz zaszczytów. To pięk- nie świadczy o twojej skromności, mój synu. Lecz, na Boga, czyż godzi się, aby potomek tak znakomitego rodu pędził życie na uboczu, z dala od najważniejszych spraw państwowych? Są- dzę, że nie weźmiesz nam za złe, jeśli przy pierwszej okazji przypomnimy twoją osobę Ich Kró- lewskim Mościom. Z pewnością z otwartymi ramionami powitają cię w stolicy. Pan de Lara pogodnie się uśmiechnął. - Właśnie pan de Montesa roztaczał przede mną uroki życia na szerokim świecie. - Nic lepszego don Lorenzo nie mógł uczynić - powiedział z ojcowską dobrotliwością padre Diego. - Do zobaczenia zatem, mój synu. Niech Bóg ma cię w swojej opiece. Z dziedzińca zamkowego dochodziły rżenia koni i głosy rozbudzonych domowników. Odzyskawszy przytomność padre Torquemada zapadł w krótki, lecz mało krzepiący sen. Gdy się ocknął, od razu, mimo ogromnego znużenia, poczuł się rozbudzony naglącą potrzebą czuj- ności. Dopiero po dłuższej chwili, po kołysaniu się wozu, rozpoznał, że znajduje się w drodze. Nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia skrzypiały koła, słychać było parskanie koni i monotonny odgłos ich podkutych kopyt uderzających o kamienie. Silny wiatr targał rozpiętym ponad wozem płótnem, pod nim były spokój i cisza. Pomyślał, że powinien zasnąć, lecz ostrość pogotowia, wśród którego zbudził się był przed chwilą, wcale go nie opuszczała. Leżał więc bez ruchu, wsłuchany w to wewnętrzne napięcie, wciąż przecież nie potrafił zdać sobie sprawy, z czego ono wynika. Aż nagle zrozumiał: w pobliżu nie było nikogo, mimo to nie był sam. Otworzył oczy. Ciemność ogarniała go zewsząd. - Jesteś - powiedział bez zdziwienia. - Jestem - odpowiedział tuż obok znużony głos, będący jak gdyby echem jego własnego. - Zawsze jestem, ponieważ wierność stanowi nieodłączny element mojej natury. Przyznasz, czci- godny ojcze, że jeśli przez tak wiele lat musiałem milczeć, to nie moja w tym wina. Teraz jednak, jak mi się wydaje, wolno mi już mówić? - Mów - powiedział Torquemada. - Dziękuję ci, ojcze. Wierz mi, że potrafię ocenić twoją wielkoduszność. Cenię ją tym więcej, iż jak wspomniałem, byłeś dla mnie do tej pory dość bezwzględny. - Czego chcesz? - Rozumiem, każesz mi od razu przystąpić do rzeczy. Słusznie, tak powinno być, nie mamy zbyt dużo czasu, szczególnie ty nie posiadasz go w nadmiernej ilości. Chciej mnie jednak zrozu- mieć, ojcze. Jeśli wypowiadam się w tej chwili przy pomocy nazbyt wielu słów i możesz nawet posądzić mnie o popadanie w gadatliwość, to przyczyna tego leży nie tyle w moich skłonnoś- ciach, ile w długoletnim przymusowym milczeniu. - Ja za ciebie mówiłem i działałem. Mogłeś milczeć. - Tak, to prawda. Już od dawna zauważyłem, że u boku tych, którzy pragną uszczęśliwiać ludzkość, nie mam nic do powiedzenia. Niezwykłą, doprawdy, prowadzę egzystencję. Ludziom patrzącym na rzeczy powierzchownie może się nawet wydawać, że jestem w podobnych wypad- kach w ogóle niepotrzebny. Oczywiście tak nie jest i tego rodzaju sugestie są z gruntu fałszywe. Warto czasem i cały wiek milczeć, aby u jego końca dojść do głosu. Nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi, trzeba zatem stan gotowości utrzymać, że tak powiem, w permanencji. Nie chcę się, mój ojcze, powtarzać, lecz raz jeszcze, i to z całym naciskiem, pragnąłbym podkreślić, iż wierność cenię nade wszystko. Ty zresztą powinieneś to zrozumieć i ocenić. Czyż nie byłeś przez całe ży- cie wierny? Jeśli pozwoliłeś mi przemówić, to czy nie z tych względów, iż w gruncie rzeczy zda- jesz sobie sprawę, że właśnie ja w tej chwili dochowuję ci wierności większej niż ty sam sobie? Doprawdy, bardzo słusznie uczyniłeś wzywając mnie. - Ja cię nie wzywałem - powiedział cicho Torquemada. - Masz rację, istotnie nie wzywałeś mnie. Mimo to nie tylko jestem, lecz mówię, wypowiadam się, a to jest czymś nowym w naszych wzajemnych stosunkach. Co spowodowało to novum, za- stanówmy się zatem. A przede wszystkim: zjawiłem się czy raczej ujawniłem? Mam nadzieję, iż nie dziwi cię, że stawiam to pytanie. Wszystko przecież w istocie zależy od właściwego nazwa- nia faktów. A więc: zjawiłem się czy ujawniłem? Po głębszym namyśle byłbym za definicją ujawnienia, bo przecież nie może się zjawić ktoś, kto stale jest obecny, prawda? Ale dlaczego się ujawniłem? Dość istotne zagadnienie. Sądzę, iż utrafię w sedno sprawy, jeśli powiem, że na sku- tek pewnego osłabienia w tobie, mój ojcze, czujności - powstały obiektywne warunki, abym ze stanu wierności biernej, czyli statycznej, przeszedł do stanu wierności czynnej. To właśnie mia- łem na myśli mówiąc, że warto niekiedy i cały wiek milczeć i czekać. Trudno, życie jest życiem. Najsilniejszy człowiek może się zachwiać i w jego wiarę mogą się wślizgnąć wątpliwości. Mu- szę ci nawet wyznać, mój ojcze, że ludzkie zwątpienie niewymownie mnie w istocie wzrusza. Zbędny, gdy człowieka wypełnia wiara, dopiero w trudnych chwilach zachwiania się jej, kiedy światło prawdy umyka człowiekowi, okazuję się szczególnie potrzebny i pomocny. Wówczas dopiero uświadamiam sobie w całej pełni, jakim to bezgranicznie wielkim szczęściem jest posia- danie niezachwianej wiary. Twoje, ojcze, wątpliwości... Torquemada otworzył oczy i powiedział w ciemność: - Nieprawda, nie mam wątpliwości. - Rozumiem. Wszystko to już było. Ludzie tak bardzo potrzebują wiary, iż nawet swoje wątp- liwości skłonni są nazywać pewnością. Dobrze, niech i tak będzie. Obaj zatem, nie mając wątp- liwości, mamy pewność, i ty, i ja. Obawiam się jednak, że zawsze do tej pory zgodni w pojmo- waniu racji prawdy, teraz różnimy się cokolwiek w rozumieniu ich i ocenie. Gdzież więc słusz- ność? Mogą istnieć dwie słuszne racje? - Nie. - Oczywiście! Dostrzegam nie bez wzruszenia, że aczkolwiek samą prawdę począłeś interpre- tować nieco dowolnie, przecież jej założeniom niezmiennym i nie podlegającym rewizji pozosta- łeś wierny. To bardzo istotne. Sądzę, że główną uwagę trzeba zwrócić nie na podkreślanie różnic w naszych punktach widzenia, lecz na to, co nas zbliża i łączy. Jedna jest prawda. - I ty tej jednej nienawidzisz. Głos westchnął ze smutną wyrozumiałością. - To też było. Renegaci i odstępcy zawsze najsurowiej mnie potępiali. Któż zjadliwiej potrafi nienawidzić wierności niż ten, który własną zdradził? Nie jest tak? - Mów dalej. - Chętnie, myślałem jednak, że jeśli rozwiązałeś mi usta, wybacz ten zwrot grzecznościowy, to celem zasadniczej wymiany poglądów i kierując się najlepszą wolą uzgodnienia ich. Czymże ostatecznie jesteśmy, jeśli nie pewną sumą poglądów? Sobą osobiście nie interesuję się zupełnie. Byłem i jestem przejrzysty, jak prawda, której służę. - Niszcząc ją. - Cóż za wielkie słowo! Przykro mi, czcigodny ojcze, muszę przecież zauważyć, że i na tobie potwierdza się odwieczna zasada. Niestety, nieuchronnej i godnej pożałowania degradacji podle- ga każdy człowiek wątpiący. Zawsze dotychczas zwykłeś mówić jak znakomity mąż stanu. Teraz wyrażasz się, jakbyś był sentymentalnym skrybą. Gdzież się podziała ścisłość twego myślenia, jego celność i ostrość? Po to przez całe życie zwalczałeś wszelkie mętniactwo, aby na koniec sam się jemu dobrowolnie oddać w niewolę? Błagam cię, czcigodny ojcze, zaklinam cię na wszystko, co święte - mówmy jak ludzie dojrzali i świadomi, unikając powoływania się na nie skoordynowane uczucia, natomiast dochowując wierności zasadom rozumu. Torquemada milczał. - Zasnąłeś, ojcze? - Nie. - Czemu więc milczysz? Rozumiem, chcesz mnie w ten sposób nakłonić do zamilknięcia. I cóż ci z tego przyjdzie? Wiesz przecież, że nie mogę odejść. - Wiem. - A zatem? Powiedzmy, że zgodnie z twoim życzeniem przestanę mówić. Dobrze, już milczę. Istotnie zaległa cisza. Torquemada myślał: "Stworzyłem system, lecz dzięki niemu i poprzez niego stworzyłem także ludzi systemu. Co uczynić z nimi, jeśli system okazał się zgubnym sza- leństwem? Jak usunąć terror, gdy zdążył zrodzić ludzi, którzy w nim tylko znajdują rację swego istnienia? Zniszczyć ich przy pomocy terroru?" Po chwili odezwał się bliski głos: - Milczałem. Ale słyszałeś mnie? Torquemada otworzył oczy. - Tak - szepnął - słyszałem cię. - I co? - Kłamiesz. Ludzie nie chcą terroru. - Biedacy! Niewinne jagniątka! - Nie drwij. - Zatem człowiek nie jest już dla ciebie, ojcze, istotą słabą i nędzną, godną pogardy? - Uczyniliśmy ludzi jeszcze gorszymi. Myliłem się. - W czym, jeśli można wiedzieć? - We wszystkim. - To brzmi dumnie. Zawsze byłeś maksymalistą. Wszystko! Czy chcesz przez to powiedzieć, że i zmienić trzeba wszystko? Ależ nie, nie sądź, mój ojcze, że czuję się tym zaniepokojony. Zmiany należą do natury tego świata. Trzeba je tylko we właściwy sposób interpretować. Moim, na przykład, zdaniem omyłka jako taka w ogóle nie istnieje. Cóż to jest omyłka? Jest to pojęcie niesłuszne, któremu przeciwstawiam pojęcie słuszne. Cóż więc jest rzeczywistością? Oczywiście pojęcie słuszne teraz, w tej chwili. A dlaczego? Ponieważ pojęcie słuszne, w prawidłowy sposób kształtując rzeczywistość, samo jest rzeczywistością. Zatem tylko aktualna słuszność z chwilą, gdy zostanie określona jako niesłuszna, traci substancję właściwą bytowi i z tych względów, co jest rzeczą aż nadto jasną, w ogóle jej nie ma. Nie wiem, mój ojcze, czy leżało to w twoich inten- cjach, lecz dotknąłeś zagadnienia, które mnie od dawna pasjonuje. W tym prawidłowym obumie- raniu szczątkowych albo zgoła martwych treści i w rodzeniu się nowych dostrzegam, muszę ci wyznać, pryncypialną zasadę dziejów. Wszystko zależy, jak wspomniałem, od właściwego na- zywania. Posunąłbym się nawet w tym względzie krok dalej i powiedział, że wszystko zależy od właściwego dekretowania. Pojmujesz, co chcę wyrazić przez to rozróżnienie. Transfiguracja ist- niejącego w nie istniejące powinna, a nawet musi posiadać znamiona powszechności, ta zaś, zgodzisz się z tym, nie może być zdana na żywioł, przeciwnie, musi być zaplanowana i pokiero- wana. Poza tym chciałbym niejako na marginesie zgłosić jedno drobne zastrzeżenie. Zgodziliśmy się obaj, że słuszna racja uznana za niesłuszną traci tym samym obiektywną egzystencję. Lecz historia, mój ojcze, nie znosi pustki. Tylko nowa słuszność może unicestwić starą. Trzeba idei, aby uśmiercić ideę. Domyślam się, że z tych względów ogłosisz niebawem światu nową ideę. - Nie męcz mnie - szepnął Torquemada - jestem zmęczony. - Tak, to prawda, przepraszam cię, ojcze. Zresztą stan ludzkiego zmęczenia też bardzo mnie interesuje. Właściwe dawkowanie zmęczenia należy do najbardziej skomplikowanych preroga- tyw sztuki rządzenia. Nie wolno dopuścić, aby ludzie byli zmęczeni w sposób niedostateczny, a równocześnie nie należy stwarzać takich warunków, żeby zmęczenie stało się nazbyt wielkie. W obu wypadkach człowiek może się stać niebezpieczny. Zauważyłeś z pewnością, ojcze, że pomiędzy zarozumialstwem ludzkiego umysłu a rozpaczą dadzą się przeprowadzić pewne parale- le, mam oczywiście na myśli paralele następstw tych skądinąd odmiennych dyspozycji. Lecz cóż? nas następstwa muszą przede wszystkim interesować, ponieważ większe na ogół napotykamy trudności przy przeinaczaniu skutków niż przyczyn, odmienianie tych ostatnich nie nastręcza za- zwyczaj kłopotów. Jeśli jednak chodzi o twoje zmęczenie, czcigodny ojcze, to sądzę, iż nie po- siada ono charakteru niepokojącego, natomiast jest chyba w sam raz. Właściwie jestem dla cie- bie, ojcze, pełen podziwu. Przydarzają się od czasu do czasu niezrównoważeni ludzie, którzy rap- tem zaczynają się buntować pośrodku życia. O ileż ty, ojcze, jesteś od tych szalonych jednostek przezorniejszy! Chciałbyś naprawić świat, sam już niejako tylko jedną nogą na nim stojąc. To mądrze z twojej strony. Zdaje mi się, że w istocie bardziej cenisz dzieło swego życia, niż to w tej chwili, wśród przywidzeń mdłego ciała, przypuszczasz. Torquemada chciał podźwignąć głowę, lecz zbrakło mu sił. Przestań - powiedział. - Głupcze! - odparł na to spokojnie głos w ciemnościach. - Kogo, stary durniu, chcesz oszu- kać, mnie? Co masz w brzuchu? Nic. Czego się więc szarpiesz? Możesz jedno zrobić: umrzeć. I to jak najprędzej. Nie jesteś już potrzebny, zrobiłeś swoje. Po tobie przyjdą twoi wychowanko- wie. Torquemada leżał bez ruchu, zimny pot wystąpił mu na skronie. Głos obok mówił dalej: - Niczego, na szczęście, nie zdołasz zmienić. Wszystko pójdzie wyznaczoną przez ciebie i je- dynie słuszną drogą. Będzie się umacniać i krzepnąć budowa Królestwa Bożego na ziemi, wiel- kie dzieło powszechnej niewoli dla przyszłej wolności oraz przemocy i terroru, aby sprawiedli- wość mogła zapanować. Oczywiście, od czasu do czasu będą się zapewne pojawiać to tu, to tam jacyś mali człowieczkowie bełkocący o jakiejś mglistej i nie z tej ziemi wolności. Lecz cóż oni wobec systemu, który zbudowałeś? Ty, mój ojcze, lepiej niż ktokolwiek inny musisz sobie zda- wać sprawę, że przed rodzajem ludzkim dwie są tylko drogi, droga idei i droga bezsensu. Jaką trzecią przeciwstawisz? Żadną, bo takiej nie ma. Można dążyć do porządku albo do chaosu. Ter- tium non datur. Wszystkie inne ciągoty, bez względu na to, w jak efektowne stroje by się prze- brały, są tylko błazeńskim przedrzeźnianiem porządku i chaosu. Trzeba się zatem zdecydować i wybrać. Ja byłem i jestem za porządkiem. Oczywiście, zależnie od okoliczności służyłem róż- nym ideom, lecz mój umysł i moje serce zawsze były po stronie tych, którzy porządek świata wi- dzieli w jedynej i powszechnie obowiązującej prawdzie. Ludzie tego pokroju zawsze byli, są i będą moimi, że tak powiem, duchowymi synami. Doprawdy, nie mówię tego, aby się przechwa- lać. Być może, czyjaś przesubtelniona nadwrażliwość dopatrzy się w moim powiedzeniu akcentu megalomanii czy nawet pychy. Już się spotykałem z podobnymi ocenami. Tymczasem wcale tak nie jest i jeśli ludzi idei pozwoliłem sobie nazwać moimi duchowymi synami, to tylko z szacunku dla prawdy historycznej. Niestety, stan ludzkiej wiedzy o minionych czasach wciąż jeszcze w niedostateczny sposób panuje nad faktami. Wiesz, mój ojcze, nieraz, na przykład, zastanawiam się nad niedorzeczną egzegezą, przy pomocy której przeróżni uczeni w piśmie starają się wyjaś- nić pewien wypadek, przepraszam, wypadek to nie jest określenie najwłaściwsze, ponieważ cho- dzi nie tyle o fakt w rozumieniu powszednim, ile o niepowtarzalną sytuację stanowiącą histo- ryczny precedens. Sądzę, że się rozumiemy. Ależ tak, myślę o jabłku, które Ewa ofiarowała Adamowi w Raju. Jabłko! Owszem, jest to skądinąd pomysłowa, a nawet nie pozbawiona piękna poetycka metafora. Lecz co ona oznacza, co się pod nią kryje? Powiadają uczeni, że przez jabłko należy rozumieć świadomość dobra i zła. Cóż za naiwna prostoduszność! Aby posiadać rozezna- nie dobra i zła, potrzebne jest coś, co zło określa jako zło, a dobro nazywa dobrem. A co jest tym czymś? Otóż zanim to sobie wyjaśnimy, chciałbym ci przede wszystkim, czcigodny ojcze, opisać Raj. Niestety, moje słowa są zbyt niedoskonałe, abym ową wizję potrafił wskrzesić we właści- wych jej proporcjach. Gdybyś spytał mnie, czy była to okolica górska i lesista, albo przeciwnie, czy była to rozległa równina ze spokojnie płynącymi rzekami - doprawdy nie potrafiłbym tego dylematu rozstrzygnąć. Nie chcąc zatem stwarzać niepotrzebnych mitologii, powiem tyle, ile wiem: był Raj, a w nim ludzie. O ojcze czcigodny, legenda uczyniła z nich istoty pod każdym względem doskonałe, bezgrzeszne, piękne i niewymownie szczęśliwe. W istocie jacyż byli biedni i przy swym pozornie beztroskim bogactwie jakże zagubieni! Oczywiście, nawet przy moich skromnych zasobach mógłbym kosztem pewnego wysiłku wyczarować przed tobą rajską krainę rozbrzmiewającą muzyką sfer, a ziemię o kształtach i kolorach tak pięknych, iż nawet teraz, wśród tej niegościnnej nocy, poczułbyś na twarzy delikatny powiew ciepłego zefiru, a wokół sie- bie zapachy najcudowniejszych kwiatów. Ludzi też potrafiłbym upiększyć. Fantazja? owszem, nie mam nic przeciw fantazji. Myślę wszakże, że w tym wypadku nasza wspólna, że się tak wy- rażę, racja stanu obejdzie się bez fantazji. Bądźmy realistami! Wielki Boże, jeszcze teraz, gdy staram się wywołać te zamierzchłe czasy, przenika mnie wzniosły dreszcz litości i współczucia, nieomal równie przejmujący jak wówczas, kiedy ogarnął mnie na widok bezgranicznie smutnego losu pierwszych ludzi. Mieli pozornie wszystko, w istocie nie posiadali niczego. Byli nadzy nie tylko w sensie dosłownym. Cóż mieli przed sobą, jakie perspektywy jutra? Niestety, bardzo nie- dostateczne. Niemą przyrodę. Wschody i zachody. Ogrom niezgłębionych nocy rozjaśnianych ta- jemniczymi gwiazdami. Kwilenie dzieci. Burze i deszcze. Zawsze dalekie horyzonty. Pieszczoty miłosne. Upały wysuszające ziemię. Grzebanie umarłych. Własną śmierć. Cóż jeszcze? Ba! może jeszcze męską ochotę uchwycenia drugiego człowieka za gardło? Może bohaterskie uczucie try- umfu, rozpierające pierś, gdy postawi się nagą stopę na nagim karku pokonanego rywala? Mo- że... zresztą po cóż mamy się bawić w dalsze dociekania? Będąc ludźmi musieli mieć przed sobą wszystko, co z naturą ludzką jest związane. I tu zaczyna się dylemat. Sens, sens tego wszystkie- go! Co to wszystko znaczy? Co to jest życie? Co to jest śmierć? A nienawiść? A wszystkie cięż- kie myśli nachodzące nocą? Wówczas, powodując się najbardziej bezinteresownym uczuciem wynikającym ze zrozumienia nędzy istnienia, dałem ludziom - wybacz, jeśli to znów zabrzmi nieskromnie - dałem wówczas ludziom ideę, ponieważ tylko ona może nadać godziwy sens ludz- kiej egzystencji. Cóż wart ten świat, gdy nie posiada sensu? Prawa do gwałtu i krwi człowiek łaknął. Za uświęceniem okrucieństw i zbrodni tęsknił. Sublimacja okazała się koniecznością. Doprawdy, dając ludziom ideę wybawiłem ich od straszliwej jałowości i nudy. Torquemada niespokojnie poruszył pod okryciem palcami, jakby usunąć chciał ciężar przytła- czający mu piersi. - Boże! - powiedział na głos. - O właśnie! - odpowiedziały ciemności - utrafiłeś w samo sedno. - Boże! - powtórzył Torquemada. - Ależ tak! Przecież zostało napisane: "Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię." Idea musi być wielka i uniwersalna, to jasne, nie? Tylko wielkie i uniwersalne idee mogą udźwignąć ludzką małość. Piekielnie ciężka jest ta małość. - Byłeś tam? - Gdzie? - Wtedy, na początku? Zaległa cisza. - Byłeś? Mów. - Och, to było tak dawno! Czy ja wiem? Może byłem, może nie byłem. Czy to ważne? Już ci powiedziałem, że sobą osobiście nie interesuję się zupełnie. Idea jest ważna. - Wszystko skłamałeś. - Ty stary komediancie! - odparł na to bez gniewu głos obok. - Od jak dawna świetnie sobie radzisz bez wiary i we mnie, i w Boga? Przed kim się więc zgrywasz? Przed samym sobą? W ideę nie musi się wierzyć, ona sama jest wiarą. Torquemada otworzył oczy. Ciemność, którą ujrzał, była pusta i niema. Ogarniała go zewsząd, mrok i chłód poczuł w sobie, wydało mu się, że umiera. Wówczas, zdjęty przerażeniem, począł krzyczeć. Padre Diego jechał najbliżej wozu, więc pierwszy usłyszał ów krzyk nieartykułowany i prze- ciągły, bardziej podobny do skowytu zwierzęcia niż do ludzkiego głosu. Chociaż nie był bojaźli- wy, zadrżał. Natychmiast się jednak opanował i pchnąwszy konia tak gwałtownie, iż ten brzu- chem otarł się o koło wozu, uchylił płótna. - Ojcze mój! - zawołał półgłosem. Torquemada drgnął i ucichł. Usta miał otwarte, oczy również. - Ojcze mój - powtórzył padre Diego. Leżał bez ruchu, niewidzącymi oczami wpatrzony w ciemność. Wreszcie spytał: - To ty, mój synu? - Tak, ojcze. Postaraj się zasnąć. O świcie będziemy w Avila. - O świcie? - Niedługo będzie świtać. - Zimno mi, podaj mi rękę. Padre Diego pochylił się i poszukał w ciemnościach dłoni czcigodnego ojca. Była zimna i wilgotna. Trzymał ją przez chwilę w swojej, powoli uciszało się jej drżenie. Już wydało mu się, że czcigodny ojciec usypia, gdy ten gwałtownie się poruszył. - Nie! - zawołał. - Nie! - Ojcze mój - szepnął błagalnie padre Diego. Przez chwilę była cisza, potem Torquemada począł krzyczeć wielkim głosem, pełnym rozpa- czy: - Zagaście płomienie, zagaście płomienie! Wówczas padre Diego cofnął się i szybko zapuścił płócienną płachtę. Głos czcigodnego ojca rozlegał się bardzo donośnie, lecz ani jeden spośród stłoczonych dokoła domowników nie spoj- rzał w tamtą stronę. Twarze ich były nieruchome i nie zdradzały żadnych uczuć. Nie opodal ojca Diega jechał don Lorenzo. Dotknął jego ramienia. - Don Lorenzo! Ten, wyprostowany, patrzył przed siebie. - Tak, wielebny ojcze. - Czcigodny ojciec nie może zasnąć, pragnąłby posłuchać pobożnego śpiewu. - Tak, mój ojcze - rzekł don Lorenzo, po czym pchnął konia ku przodowi regimentu. Spod płóciennego namiotu wciąż dobiegało wołanie Torquemady: - Zagaście płomienie, zagaście płomienie! Lecz już tam, gdzie u granicy najgłębszych ciemności płonęły pierwsze pochodnie, zabrzmia- ły twarde męskie głosy intonujące początkowe słowa hymnu Inkwizycji: "Exurge, Domine, et iu- dica causam Tuam". Natychmiast podjęli pieśń pozostali domownicy i śpiew począł się z coraz większą siłą wznosić pośród ciemnych przestrzeni, pod ogromnym niebem nocy. Zgodnie z przewidywaniami zbliżono się do Avila o pierwszym świcie. Skoro mury oraz roz- liczne wieże miasta ukazały się na odległym horyzoncie, padre Diego, pragnąc zapobiec powital- nym uroczystościom, wysłał umyślnego gońca. Po ciemnej nocy świt wstał posępny, niebo zaciągnięte ciężkimi chmurami rozpościerało się nisko nad nagą i bezpłodną w tych stronach ziemią. Mimo wczesnej pory i jakkolwiek goniec o dobrą godzinę wyprzedził orszak, wieść o tym, kto przybywa, musiała się natychmiast po mieście rozejść, kiedy bowiem, pozostawiając na ubo- czu świeżo zbudowany klasztor Santo Tomas, poczet Wielkiego Inkwizytora przebył most na rzece Adaja i przez Puerta del Puente wkroczył pomiędzy mury - tłumy mieszkańców Avila za- pełniały ulice i place prowadzące do klasztoru przy San Vicente. Zgodnie z otrzymaną instrukcją żadne władze, zarówno świeckie, jak duchowne, nie witały przybywających. Milczały dzwony. Taki wszakże panował wszędzie spokój i porządek, iż miejs- kie straże Świętej Hermandady nie miały nic do roboty. Zgromadzone tłumy stały w skupieniu, wśród najgłębszej ciszy, w milczeniu rozstępowano się przed wolno posuwającym się regimen- tem, a gdy ukazywał się wóz otoczony rycerstwem, ludzie klękali pochylając głowy. Padre Diego jechał przy wozie, po prawej ręce mając pana don Lorenza. W pewnej chwili po- chylił się ku niemu i spytał: - Zastanawiałeś się, don Lorenzo, co myślą ci ludzie zebrani tak licznie? - Tak, ojcze - odpowiedział don Lorenzo patrząc swoim zwyczajem przed siebie. - Obecność tych ludzi świadczy o ich bezgranicznej miłości dla osoby czcigodnego ojca. Na to rzekł padre Diego: - Słusznie. Świat idzie naprzód. Istotnie zdobyliśmy miłość i zaufanie ludu. Zamyślił się i po chwili dodał: - Żałować nam tylko wypada, że czcigodny ojciec nie widzi tego. Znów umilkł, potem rzekł: - Don Lorenzo! - Tak, wielebny ojcze. - Dzisiejszej nocy, jak wiesz, czcigodny ojciec znowu, na szczęście na krótko, utracił przy- tomność. Don Lorenzo milczał. Tamten ciągnął dalej: - Straszliwa i nad wyraz bolesna jest bezbronność człowieka złożonego niemocą. Byłoby też rzeczą jak najbardziej godną pożałowania, gdyby do ludzi niepowołanych przedostały się jakieś relacje o stanie, w jakim na skutek choroby znalazł się czcigodny ojciec. Na to rzekł pan de Montesa: - Pojmuję, wielebny ojcze. Możesz być jednak spokojny, że podobna rzecz nie może się zda- rzyć. Słuch moich ludzi należy do mnie. Ich języki również. Padre Diego, wciąż zamyślony, patrzył na niego chwilę, po czym nie rzekłszy nic odwrócił głowę. "Jestem zgubiony - pomyślał don Lorenzo. - Okazałem niewybaczalną pewność siebie. Jestem zgubiony." Pośpiesznie począł szukać słów, dzięki którym mógłby nawiązać i jeszcze ura- tować urwaną rozmowę, aż naraz, gdy wydało mu się, że znalazł wyrazy właściwe, ogarnęło go zniechęcenie. "Jestem zgubiony" - raz jeszcze pomyślał. I ku własnemu zdziwieniu zamiast stra- chu, którego oczekiwał, uczuł ogromną ulgę. Zupełnie spokojny i wbrew swym zwykłym obycza- jom począł się rozglądać dokoła, aby odgadnąć, który z najbliższych mu towarzyszy obejmie w niedalekim czasie jego stanowisko. Bez trudu i tylko na zasadzie wiadomych mu nienawiści doliczył się ich pięciu. Pomyślał, że gdyby zechciał, mógłby ich wszystkich pociągnąć za sobą w przepaść, natychmiast przecież zdał sobie sprawę, że jest już na to w tej chwili zbyt nieznacz- nym pionkiem, ponieważ raz objęty podejrzeniem, nie ma prawa określać ani charakteru, ani za- kresu winy. Tymczasem pierwsi domownicy zbliżali się do San Vicente. Pierwszym, który już we wczesnych godzinach porannych przybył do San Vicente, był Jego Eminencja biskup Avila, don Blasco de la Cuesta. Wielebny padre Diego, powiadomiony o tym, opuścił czcigodnego ojca i zamieniwszy w sąsiedniej celi kilka słów z doktorem Garcią oraz z przydzielonym mu do wspólnego czuwania młodym braciszkiem zakonnym, udał się do refek- tarza. Jego Eminencja, jakkolwiek przyjechał z licznym dworem i w towarzystwie wielu przeorów oraz prałatów i kanoników kapituły, natychmiast po przybyciu do klasztoru i rozmowie z opatem opuścił swoje otoczenie i ojca Diega oczekiwał sam. Ujrzawszy wchodzącego pośpieszył ku niemu, szeleszcząc swymi fioletami. Minione lata przydały mu obfitości ciała, był ogromny, bar- dzo tęgi, szeroki w ramionach, lecz przy tej nadmiernej tuszy pełen dostojeństwa. - Witam cię, mój ojcze - powiedział dźwięcznym, jeszcze niestarym głosem. - W jakże smut- nych okolicznościach spotykamy się po tylu latach! Prawda to, że stan czcigodnego ojca jest tak ciężki? - Istotnie - odpowiedział padre Diego - tylko w Bogu możemy pokładać nadzieję. - Przytomny jest? - Śpi teraz. Pan biskup zamyślił się. - Tak, ciężkie to dla nas wszystkich chwile. Gdy zbudzi się czcigodny ojciec, będę go mógł ujrzeć? - Niestety - odpowiedział padre Diego - wybaczy Wasza Eminencja, lecz nie wydaje się to możliwe przy stanie, w jakim czcigodny ojciec znajduje się teraz. Lekarz kazał oszczędzać mu wszelkich wzruszeń. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój jest mu nade wszystko potrzebny. Jego Eminencja nie nalegał. - To prawda, masz słuszność, mój ojcze. Istotnie, odgłosy tego świata nie powinny w tej szczególnej chwili zamącać jego umysłu. Jeśli jednak wspomniałeś o spokoju, to rozumiejąc jego głębszy a istotny sens, niepodobna wyobrazić sobie, aby ktokolwiek z nas mógł w obliczu śmier- ci posiadać spokój doskonalszy od tego, na który zasłużył sobie czcigodny ojciec. Doprawdy, mało komu danym jest opuszczać ten doczesny świat ze świadomością spełnienia dzieła równie doskonałego i trwałego. Ty zresztą, wielebny ojcze, tyle lat spędziwszy u jego boku, najlepiej możesz ogarnąć i pojąć to, co nam, dalej stojącym od jego osoby, tylko w niedokładnych kształ- tach się zarysowuje. Z prawdziwym wzruszeniem patrzę na ciebie, mój ojcze, niegdyś mój synu. Kiedy sięgam pamięcią do dni, gdy obok siebie żyliśmy we wspólnocie, wydaje mi się, jakby od tych chwil cały wiek upłynął. - Tak - rzekł padre Diego - czas ten, jeśli nie na skutek lat, to na pewno dzięki ogromowi wy- darzeń, rzeczywiście może się wydawać bardzo znaczny. - Jest nim! Kiedyż to w dziejach wiara i prawda oparte zostały o fundamenty równie mocne jak za naszych czasów i na naszych oczach? Niemałe cię, mój ojcze, spotkało szczęście, że w tym dziele zostało ci dane brać udział tak bezpośredni i ważny. Pamiętasz ów dzień, gdy ja by- łem tym, który pierwszy przyszedł oznajmić ci wielką nowinę? Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy. - Pamiętam, Wasza Eminencjo. - Zastanawiałem się wielokrotnie, jak to się stało, że wówczas, w tych odległych latach, czci- godny ojciec, jakkolwiek tak mało cię znał, o tyle trafniej i dalekowzroczniej niż ja, twój przeor, potrafił ocenić istotne cechy twego umysłu i charakteru. Teraz, po tylu latach i gdy moje ówczes- ne obawy okazały się na szczęście mylne, mogę ci, mój ojcze, wyjawić, iż byłeś wtedy przedmio- tem wielkiej mojej troski. Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy. - Nie całkiem rozumiem, co Wasza Eminencja ma na myśli. - Moją pomyłkę - rzekł tamten. - Czy to prawda, że jeden z ówczesnych braci, brat Mateo, o ile mnie pamięć nie myli, do tego stopnia zhańbił się heretyckim odszczepieństwem, iż ze wspólnoty Kościoła został przez Święty Trybunał usunięty? - Tak - powiedział padre Diego - tak niestety było. - Pojmuję teraz wszystko. Wszak to on wyznawał mi na spowiedzi, jako swemu przełożone- mu, twoje buntownicze jakoby, a nawet bluźniercze myśli. Ze swoich różnych wątpliwości rów- nież się spowiadał, wydawał się pełen pokory, sumiennie odprawiał wyznaczone pokuty... jak się mogłem domyślić, że równocześnie i własne oblicze przebiegle ukrywa, i ciebie spotwarza? Padre Diego rzekł na to spokojnie: - Zwykła to broń wrogów, kłamstwo i potwarz. - Istotnie! A jednak, chociaż zwykłym tylko byłem przeorem, nie powinienem się był dać zwieść. Musisz mi wybaczyć, mój ojcze, tę dawną omyłkę. - Któż z nas nie popełniał omyłek? - powiedział padre Diego głosem pełnym powagi i sza- cunku. - Nie mówmy już o tym, Wasza Eminencjo. Radość rozjaśniła twarz pana biskupa. - Masz we mnie, mój ojcze, szczerze ci oddanego przyjaciela. Cieszę się, że jeśli przyjdzie mi objąć nowe obowiązki, wówczas częściej niż w skromnym Avila będę cię mógł spotykać. Padre Diego natychmiast domyślił się, co zaszło. - Umarł zatem kardynał de Mendoza? - Niestety - odparł pan biskup. - Wczoraj nadeszła z Rzymu wiadomość o jego zgonie. Padre Diego pochylił głowę. - Śmierć chrześcijanina zawsze pobudza do skupionych rozmyślań. Niemniej cieszę się, że w osobie Waszej Eminencji mogę powitać arcybiskupa Toledo i prymasa Katolickiego Królest- wa. Don Blasco de la Cuesta zarumienił się. - Nie jestem jeszcze arcybiskupem. - Ale z pewnością nim będziecie. Wszyscy przecież wiedzą, że i Ojciec Święty, i Ich Królew- skie Moście w was widzą od dawna następcę kardynała de Mendoza. Jego Eminencja zamyślił się i jak gdyby przygasł. - Tak, doceniam wielkie obowiązki, jakie zostaną złożone na moje ramiona. Proszę Boga, abym im podołał. Jakże jednak słusznie mówił mi niegdyś czcigodny ojciec, że nie ma w Koście- le takich zaszczytów i dostojeństw, które by dorównać mogły twardym obowiązkom żołnierzy Świętej Inkwizycji. Na to rzekł padre Diego: - Czcigodny ojciec byłby głęboko i szczególnie radośnie poruszony słysząc słowa Waszej Eminencji. Sądzę też, że będę w zgodzie z jego intencjami, jeśli powiem, że Świętej Inkwizycji można służyć wszędzie, na każdym stanowisku, zarówno najbardziej niepozornym, jak wynie- sionym najwyżej. Pan biskup wciąż był zamyślony. - Tak - powiedział wreszcie - różnymi drogami zdążają ludzie do jednego celu. Na spotkanie ojca Diega, gdy powracał z refektarza, wybiegł młody braciszek imieniem Ma- nuel. Był blady, z przestrachem w oczach, ręce mu drżały. - Ojcze wielebny! - zawołał. Padre Diego przystanął, poczuł w sercu chłód. Spytał nieswoim głosem: - Umarł? Fray Manuel potrząsnął głową. - Cóż się więc stało? - Ojcze wielebny, przysięgam, nie moja to wina. Czcigodny ojciec zbudził się, zadzwonił na mnie, kazał mi, abym mu pomógł podnieść się i ubrać... Padre Diego przyśpieszył kroku. - Nieszczęsny, uczyniłeś to? Braciszek bezradnie rozłożył ręce. - Jakże mogłem nie usłuchać? Na progu celi stał doktor Garcia, również blady i wystraszony. - Głupcze! - zawołał padre Diego - jak mogłeś do tego dopuścić? Odsunął go szorstkim ruchem ramienia i skierował się ku drzwiom prowadzącym do celi czcigodnego ojca. Nim je otworzył, zawahał się, nie dłużej jednak niż ułamek sekundy. Potem wszedł do środka. Cela była obszerna, lecz mimo białych murów mroczna. Tylko w pobliżu okiennego wykuszu skupiło się nieco więcej dziennego światła. Tam właśnie, w głębokim krześle, otulony płaszczem podbitym futrem, siedział padre Torquemada. Trzymał się prosto, dłonie miał złożone na kola- nach.Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, poruszył się. - To ty, Diego? - spytał nieswoim, dalekim głosem. Ten zawołał: - Ojcze mój, jak mogłeś wstać? Połóż się, błagam cię. - Zbliż się, mój synu - powiedział Torquemada tym samym głosem, dalekim i w jakiś szcze- gólny sposób monotonnym. - Czekałem na ciebie. Niewiele czasu mi zostało, muszę się śpieszyć, a mam ci do powiedzenia rzeczy niezmiernie ważne. Niektóre trzeba będzie zapisać, aby na- tychmiast podać je do wiadomości publicznej. Gdzie jesteś? - Tutaj, ojcze. - Stań bliżej światła. Chciałbym cię widzieć. O, tak. Podaj mi rękę. - Ojcze mój, nie wolno ci tyle mówić. Połóż się. Torquemada potrząsnął głową. - Nie, nie teraz, później. Wpierw muszę omówić z tobą szereg spraw. Trzeba będzie, nie zwlekając, wiele rzeczy odmienić w naszym Królestwie. Właściwie wszystko. Czeka cię ogrom- na praca i aż lęk mnie ogarnia, że możesz nie podołać tym nadludzkim nieomal zadaniom. Lecz któż może to uczynić, jeśli nie ty? Mam zresztą nadzieję, że znajdą się jeszcze ludzie nie przeżar- ci doszczętnie strachem i kłamstwem, a także nie zarażeni pychą i nienawiścią. Takich skupisz dokoła siebie i przy ich pomocy i poparciu zburzysz wszystko, co jest teraz. Tak, to, co jest, nada- je się tylko do zburzenia i wymiecenia precz. Wszystko jest ponad miarę złe, zatrute i skarlałe. Trzeba to precz odrzucić. Miałeś jednak słuszność, mój synu. - Ojcze mój - szepnął Diego. - Przypominasz sobie noc, kiedy spotkałem cię po raz pierwszy? Właśnie wtedy miałeś słusz- ność. Słuszny był twój gniew, twój bunt, słuszne twoje cierpienie. Ciężko to wyznawać, lecz nie widzę dokoła siebie ani jednej ludzkiej twarzy prócz twojej. - Ojcze! - zawołał Diego. - Niestety, tak jest. Nie wolno się już dłużej oszukiwać. Złudna jest nasza potęga, pozorne na- sze siły. Drżą fundamenty i zarysowują się ściany gmachu, który budowaliśmy. Straszliwy to gmach. Więzieniem i kaźnią uczyniliśmy świat. Ale to nie może trwać. Jeśli to wszystko nie za- wali się jutro, stanie się to pojutrze. Katastrofa jest nieunikniona. Nie ma już wiary, nie ma nad- ziei. Połamaliśmy ludzi, zniszczyliśmy ich umysły i serca. Jesteśmy znienawidzeni i pogardzani. Nic się z tego mrocznego szaleństwa nie da uratować. Trzeba szukać innych dróg ocalenia. Za- chodzi nagląca konieczność, abyśmy sami zburzyli to, co musi runąć. Będziesz musiał nie- zwłocznie napisać odpowiednie zarządzenia. Wszystko dokładnie ci podyktuję. Padre Diego stał bez ruchu, porażony grozą i przerażeniem. - Gotowy już jesteś, mój synu? Pośpiesz się, mamy coraz mniej czasu. Czemu tu tak ciemno? Każ przynieść świece. Niestety, na całą ziemię sprowadziliśmy ciemności. Trzeba będzie dużo światła. Ale na razie musimy uporządkować sprawy najważniejsze. Przygotowałeś wszystko? Diego cofnął się w cień. - Tak, ojcze. - Pisz więc. My, Tomas Torquemada... nie, bez tytułów, nie pisz tytułów, to już niepotrzebne. Napisz po prostu, że z dniem dzisiejszym... którego dzisiaj mamy? - Szesnastego września, ojcze. - Że z dniem szesnastego września, roku... - Tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego. - Roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego Święta Inkwizycja zostaje rozwiązana. Znosimy Świętą Inkwizycję i przekreślamy ją, a tym samym odwołujemy wszystkie nasze nie- prawości i zbrodnie, jakie w jej imieniu uczyniliśmy, ofiarom naszych działań przywracając wszystkie prawa i godności, z pomordowanych zdejmując infamię. Procesy nasze i wyroki tracą swoją moc, jako fałszywe, podkreśl to, bo to jest szczególnie ważne. Więzienia będą otwarte i ludziom niesłusznie pozbawionym wolności musi być ona niezwłocznie przywrócona. Diego upadł przed czcigodnym ojcem na kolana. - Ojcze mój! - zawołał zdławionym głosem - błagam cię na wszystko, jesteś chory... Torquemada zdawał się nie widzieć go, patrzył przed siebie. - Spokój, mój synu. Pojmuję, że musisz zdawać sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, jaka będzie odtąd na tobie spoczywać, ale nie możesz się od niej uchylić. Pismo o zniesieniu Świętej Inkwizycji trzeba będzie rozesłać jeszcze dzisiaj. Będzie ono miało ważność dekretu. Po- za tym musimy jak najszybciej opracować tezy, które by teoretycznie uzasadniły naszą decyzję. Jeżeli chcemy, aby kłamstwo nie zatruwało więcej ludzkich umysłów, musimy sami przestać kłamać. Trzeba powiedzieć pełną prawdę, choćby była ona trudna i bolesna. Nie możemy, mój synu, ulegać złudzeniom, iż tylko i wyłącznie w metodach sprawowania naszej władzy popełni- liśmy błędy, a nawet przekroczyliśmy i podeptaliśmy wszelkie prawa ludzkie. Nie usuniemy gwałtu i przemocy, jeśli również nie usuniemy podstawowych zasad, które gwałt i przemoc zro- dziły. Musimy zatem pójść do ludzi i otwarcie im powiedzieć, że zła jest wiara, która tak strasz- liwe spustoszenia mogła wyrządzić. Zła i fałszywa jest ta wiara i trzeba uczynić wszystko, aby nędza usunięta została nie powierzchownie, lecz wyrwana i zniszczona u samych swych korzeni. Nie będzie Królestwa Bożego na ziemi. Diego klęczał z pochyloną głową, śmiertelnie blady, niezdolny słowa jednego z siebie wydo- być. Torquemada mówił dalej, wciąż tym samym dalekim i monotonnym głosem, wpatrzony w mrok w głębi celi: - Tak więc dla uratowania ludzkości od całkowitej zagłady i aby uchronić ludzi od pogrążenia się na zawsze w odmęty niewoli, strachu, kłamstw i nienawiści, musimy zburzyć to wszystko, co w pogardzie dla człowieczeństwa i wśród złudnych urojeń zbudowaliśmy własnymi rękoma kosztem największych ludzkich nieszczęść i cierpień. Z pewnością zamęt wyniknie z tego niema- ły i ciężkie dnie nadejdą, niemniej jednak, aby uratować się przed złem jeszcze większym, musi- my szaleństwo naszej wiary nazwać szaleństwem, a jej fałsz fałszem. Trzeba się będzie, mój sy- nu, nauczyć żyć bez Boga i bez Szatana. - Ojcze! - krzyknął Diego. - Tak, mój synu. Ich nie ma. Diego przyczołgał się do kolan Torquemady i drżącymi rękoma chwycił jego dłonie. - Ojcze, błagam cię, oprzytomniej... to ja, Diego... słyszysz mnie? - Słyszę cię, przecież do ciebie mówię. Nie przerywaj jednak, niedługo zapadnie noc. Pamię- taj, musisz jeszcze napisać dekret o zniesieniu strachu. Od dzisiaj nie będzie strachu na ziemi. Wszystko zaczniemy od nowa, a właściwie ty, mój synu, zaczniesz. Jesteś młodziutki, żarliwy i czysty... Padre Diego, już nie panując nad sobą, wyprostował się i uczepiwszy się oburącz futrzanego płaszcza, który okrywał czcigodnego ojca, targnął nim gwałtownie. - Przestań, ojcze, słyszysz? przestań, ja ci rozkazuję, słyszysz? milcz! Torquemada zwrócił ku niemu wzrok. Ujrzał wówczas twarz obcego człowieka, bladą i nad- miernie ogromną, zniekształconą strachem i złością. Na ustach poczuł gorący oddech. Rozumie- jąc, że znalazł się w rękach nieznanego wroga, chciał wołać o pomoc, lecz zdołał tylko szepnąć: - Diego! Ten potrząsał starcem bełkocząc: - Milcz, milcz, milcz... Aż naraz znieruchomiał. Patrzył chwilę na poszarzałą twarz Torquemady i jego oczy szeroko rozwarte, lecz już szkliste i martwe. Bał się poruszyć, wreszcie puścił płaszcz, który kurczowo przytrzymywał zaciśniętymi palcami. Ciało czcigodnego ojca obsunęło się cokolwiek, pozostało jednak wyprostowane. - Boże! - szepnął. Wciąż klęczał, łzy spływały mu po policzkach. Jeszcze nie potrafił ani przyjąć, ani zrozumieć tego, co się stało. Gubił się wśród sprzecznych uczuć i myśli. Wreszcie podniósł się, stał jednak dalej przy zmarłym, osłabły i zdrętwiały, nie mogąc od niego oderwać oczu pełnych łez. Na ko- niec, nie bardzo świadomy tego, co chce uczynić, podniósł ciężką jak kamień rękę i z całej siły uderzył czcigodnego ojca w twarz. grudzień 1955 - kwiecień 1957 Bramy raju "Jak potężnym i powszechnym było religijne rozmarzenie, świadczy o tym owa dziwna wy- prawa krzyżowa dzieci, która na kilka lat przed śmiercią Innocentego III (1213) poruszyła połud- niowo-wschodnią Francję, a nawet niektóre niemieckie okolice. Pastuszek pewien począł głosić, że duchy niebieskie oznajmiły mu, jako grób święty może być wybawionym tylko przez niewin- nych i małoletnich. Chłopcy i dziewczęta w wieku od ośmiu do szesnastu lat opuszczali swoje rodzinne miejsca, zbierali się w tłumy i dążyli ku brzegom morza. Wiele ich poginęło z utrudze- nia i niedostatku, wiele także stało się łupem chciwych handlarzy, którzy wabili te dzieci do sie- bie, a potem je sprzedawali w niewolę". Fryderyk Schlosser, "Dzieje powszechne". Na czas powszechnej spowiedzi zaprzestano wszelkich pieśni, miał się właśnie ku końcowi trzeci dzień powszechnej spowiedzi i wciąż szli ogromnymi lasami kraju Vendome, szli bez pieśni i bez dzwonienia w dzwonki, w ciasno stłoczonej gromadzie, tylko monotonny szelest pa- ru tysięcy nóg było słychać, czasem skrzypienie wozów, które zamykały pochód dzieci wioząc te, które zasłabły z wyczerpania lub miały nogi zbyt dotkliwie poranione, aby móc iść pieszo, droga wśród starej puszczy zdawała się nie mieć początku i końca, już piąta niedziela mijała od owej przedwieczornej godziny, kiedy Jakub z Cloyes, zwany Jakubem Znalezionym, a ostatnio niekie- dy Jakubem Pięknym, opuścił był swój samotny szałas ponad pastwiskami należącymi do wsi Cloyes i powiedział do czternastu pasterzy i pasterek z Cloyes: objawił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i mi- łosierdzie dla miasta Jerozolimy, które jest w rękach pogańskich Turków, ponieważ ponad wszelkie potęgi na ziemi i na morzu ufna wiara oraz niewinność dzieci największych dzieł może dokonać, w czternaścioro wyruszyli w tę noc wiosenną pełną bicia dzwonów i płaczu opuszcza- nych matek, lecz teraz, gdy weszli w puszczę i od trzech dni trwał czas powszechnej spowiedzi, oczyszczającej z wszelkich grzechów i przewinień, było ich wiele ponad tysiąc, dalekie słońce obojętnie płonęło ponad obszarami cienia, wilgoci i ciszy, mocniejszym od jego dalekiego blasku był mrok potężnych pni i konarów, liści i gałęzi, o świtach, gdy światło jeszcze kruche i nieśmia- łe poczynało się powoli wznosić nad obszarami zieleni i milczenia, poranne ptaki wrzeszczały w gąszczach puszczy, wrzeszczały również i wtedy, gdy zapadał zmierzch, a nocami, kiedy szli, aby nie przerywać czasu spowiedzi, więc nocami pełnymi monotonnego szelestu paru tysięcy bo- sych nóg biegły ku nim z ciemności żałosne kuwikania puszczyków, w ciemnościach kołysały się bezgłośnie czarne krzyże, chorągwie i feretrony, teraz miał się właśnie ku końcowi trzeci dzień powszechnej spowiedzi, stary człowiek, który od trzech dni spowiadał dzieci, był dużym i cięż- kim mężczyzną w brunatnym habicie brata minoryty, na czas powszechnej spowiedzi nie Jakub, lecz on szedł na czele pochodu, szedł powoli, jak człowiek zmęczony, ciężkie i obrzęknięte stopy niezgrabnie wdeptując w ziemię, dzieci kolejno, od najmłodszych począwszy, podchodziły do niego i idąc u jego boku wyznawały swoje drobne, jeszcze niewinne grzechy, myślał: jeśli tego świata nie ocali od zagłady młodość, nic go ocalić nie zdoła, oto wszystkie nadzieje i pragnienia złożyłem w tych dzieciach zdążających do celu, który przerasta i ich, i mnie, i wszystkich ludzi na ziemi, Boże, bądź przy tych niewinnych dzieciach, ja, któremu nie jest obcy żaden grzech i który znam do ostatniego tchu wszelkie zabłąkanie, ja, który mimo mego habitu i mojej usycha- jącej skóry, i moich starczych warg, i stóp, które są obrazą radości i harmonii, znam równie dob- rze dno ciemnych przepaści, jak urojone blaski tęsknot, ja, wielki i wszechmogący Boże, nie po- zwól, aby mogło się kiedykolwiek stać to, co ujrzałem w okrutnym śnie w ową noc, kiedy za- pragnąłem służyć tym niewinnym dzieciom, widziałem we śnie martwą i spaloną słońcem pusty- nię, spójrz - usłyszałem obok siebie obojętny głos - oto Jerozolima spragnionych i łaknących, tu wznoszą się jej święte mury i baszty, tutaj widzisz bramy raju, ponieważ bramy raju istnieją prawdziwie tylko na martwej i spalonej słońcem pustyni, kłamiesz - powiedziałem - pustynia jest tylko pustynią, pustynia jest grobem spragnionych i łaknących - odpowiedział ten sam obojętny głos - na pustyni wznoszą się święte mury i baszty Jerozolimy i na niej, martwej i spalonej słoń- cem, otwierają się przed spragnionymi i łaknącymi olbrzymie bramy raju, pamiętam, chciałem jeszcze raz powiedzieć: kłamiesz, pustynia jest tylko pustynią, gdy zrozumiałem, że ów niewi- dzialny głos już przy mnie nie jest, ujrzałem dwóch młodziutkich chłopców idących samotnie pustynią, Boże - pomyślałem - czyżby spośród wielu tysięcy oni byli jedynymi, którzy ocaleli, Boże, spraw, aby tak nie było, i wtedy, gdy to pomyślałem, starszy, który prowadził za rękę młodszego, potknął się i upadł, idź - powiedział, ostatnim wysiłkiem podnosząc głowę - chwilę odpocznę, zaraz będzie świt, widziałem jego dłonie głęboko zanurzone w suchy piasek i jego ciemną głowę widziałem broniącą się przed śmiertelnym i ostatecznym znużeniem, idź - powie- dział jeszcze raz - teraz jest jeszcze mrok, ale za chwilę będzie świt, zobaczysz Jerozolimę, wtedy ten młodszy, drobny i jasnowłosy, spytał: nie pójdziesz ze mną?, idź - powiedział tamten i wi- działem, że głowa mu bezsilnie opada, już wargami dotykał piasku - idź przed siebie, prosto przed siebie, już zaczyna świtać, za chwilę zobaczysz mury i bramy Jerozolimy, idź, chwilę od- pocznę i zaraz pójdę za tobą, wówczas tamten począł posłusznie iść przed siebie i po jego ru- chach od razu poznałem, że jest ślepy, Boże - pomyślałem - przebudź mnie z tego snu, wciąż jeszcze nie widziałem twarzy ślepego chłopca, szedł samotny wśród martwej i spalonej słońcem pustyni, nieporadnymi rękoma macając w pustce, jakby szukał dla nich oparcia, a tamten, już martwiejącymi wargami dotykając pustynnego piasku, jeszcze zdołał powiedzieć: już świta, wi- dzę ogromne mury i bramy Jerozolimy, złote dzięki światłu, które nie wiem, skąd się bierze, z samych murów, bram i baszt czy też ze złotego poblasku, który ponad nimi ogarnia powietrze i niebo, Boże, nie dopuść, aby mógł się kiedykolwiek sprawdzić ten okrutny sen, już byłem prze- budzony, lecz jeszcze we śnie pogrążony, gdy ten oślepły, drobny i jasnowłosy, wciąż przed sie- bie idąc i w taki sposób dotykając dłońmi pustego powietrza, jakby dotykał prawdziwych murów, odwrócił ku mnie swoją twarz i wtedy, nie, nie wtedy, lecz zaraz po tej dręczącej nocy, gdy pełen wszystkich grzechów i bardziej niż kiedykolwiek przezwyciężenia grzechów spragniony, wy- szedłem naprzeciw krucjacie dzieci i powiedziałem: dzieci moje najmilsze, wybrane przez Boga dla odnowienia nieszczęsnej ludzkości, jeśli podążacie do celu tak wielkiego, oczyśćcie się ze wszystkich swoich niewinnych grzechów, niech nastanie wśród was i u początku waszej dalekiej drogi czas powszechnej spowiedzi, wtedy tę twarz samotnego ślepca wśród martwej i spalonej słońcem pustyni ujrzałem przed sobą, i nie dopuść do tego, wielki wszechmogący Boże, była to twarz Jakuba z Cloyes, teraz miał się ku końcowi trzeci dzień powszechnej spowiedzi, ostatnie spowiadały się dzieci z Cloyes, które szły na czele pochodu, wśród nich szedł Jakub, szedł Alek- sy Melissen, on jedyny nie z Cloyes pochodzący, szła Blanka - córka kołodzieja, szedł Robert - syn młynarza, szła Maud - córka kowala, myślał Jakub: słysząc każde słowo, które on leżący obok mnie w ciemnościach wypowiadał, po raz pierwszy ujrzałem ogromne mury i bramy Jeroz- olimy, złote dzięki światłu, które nie wiem, skąd się brało, z samych murów, bram i baszt czy ze złotego poblasku, który ponad nimi ogarniał powietrze i niebo, myślał idący obok niego Aleksy Melissen: kocham cię, choć nie wiem, czy moja miłość wynika tylko z ciebie i ze mnie, czy też zbudził ją z nieistnienia ten, który już teraz nie istnieje, powiązaniem mnie i ciebie jest ta miłość czy też odblaskiem miłości innej, tej, która pierwsze swoje słowo zdążyła tylko raz wypowie- dzieć, a potem poszła w chłód i szum śmiertelnych wód, aby już nigdy nie objawić się w ciele i w słowie, nie wiem, skąd się wzięła moja miłość do ciebie, ale skądkolwiek zaczerpnęła swój początek i swoje pierwsze oczarowanie, nigdy cię kochać nie przestanę, ponieważ, jeśli istnieję, to tylko dlatego, aby, sam niekochany, potrzebę miłości całym sobą potwierdzać, myślała Blanka: niechby już nadeszła noc, podejdzie wtedy do mnie i gdy już wszyscy dokoła będą zmożeni cięż- kim snem, powie półgłosem: chodź, wtedy wstanę i pójdę za nim, będziemy szli ostrożnie, żeby nikogo nie zbudzić, aż wreszcie znajdziemy się w miejscu, gdzie będzie pusto i gdzie będziemy tylko sami, będziemy się rozbierać w milczeniu, ponieważ ani mnie, ani jemu nie są potrzebne słowa, wiem, o czym on myśli, i on wie, o czym ja myślę, wejdzie we mnie brutalnie i gwałtow- nie, będziemy nawzajem czerpać ze swoich ciał rozkosz, myśląc wśród rozkoszy złączeni cieleś- nie: ja, że nie on mi ją zadaje, on, że nie mnie ją przeznacza, myślał Robert: za parę godzin bę- dzie ciemno, noc będzie chłodna i ziemię pokryje rosa, jeżeli przed nastaniem ciemności nie doj- dziemy do żadnej wsi, będziemy nocować w puszczy, pod gołym niebem, noc będzie chłodna i Maud będzie drżała z zimna, gdyby mnie kochała, ciepłem własnego ciała chroniłbym ją przed chłodem, mogłaby w moich ramionach bezpiecznie spać, miłością nawet głód można uciszyć, myślała Maud: dobry, miłosierny Jezu, Jezu, do którego dalekiego grobu idę, wybacz mi, dobry, miłosierny Jezu, że idę do twego grobu nie dlatego, aby go wyzwolić z rąk pogańskich Turków, nie miłość do ciebie kazała mi opuścić matkę i ojca, nie miłość do ciebie każe mi iść do twego dalekiego grobu, ale inna jest miłość we mnie, miłość, która wypełnia wszystkie moje myśli i jest w całym moim ciele, idąc w chwilę potem u boku starego spowiednika mówiła: zawsze wieczo- rem przed zaśnięciem odmawiałam pacierz, którego nauczyła mnie matka, ale teraz, od kiedy opuściłam Cloyes i idę ze wszystkimi dziećmi z Cloyes i z innymi dziećmi z wielu innych wsi i miasteczek, teraz każdego dnia przed zaśnięciem oprócz pacierza, którego nauczyła mnie matka, odmawiam jeszcze jedną modlitwę, i to jest modlitwa tylko moja, to jest, ojcze, modlitwa mojego ciężkiego grzechu, innych grzechów równie ciężkich nie pamiętam i dlatego mogę mówić o tym jednym, najcięższym moim grzechu, tą modlitwą, którą dołączam do codziennych pacierzy, nie umniejszam mojego grzechu, ponieważ nie potrafię się go wyrzec, nie proszę również o miło- sierdzie, ponieważ wiem, że mogłabym prosić o miłosierdzie tylko wówczas, gdybym potrafiła się wyrzec mego grzechu, mojej słabości, moich grzesznych pragnień, a mimo to codziennie wie- czorem przed zaśnięciem odmawiam tę modlitwę, modlitwę mego grzechu, i leżąc w ciemnoś- ciach mówię nie na głos, tylko w myślach: dobry, miłosierny Jezu, Jezu, do którego dalekiego grobu idę, wybacz mi, dobry, miłosierny Jezu, że idę do twego grobu nie dlatego, aby go wyzwo- lić z rąk pogańskich Turków, nie miłość do ciebie kazała mi opuścić matkę i ojca, nie miłość do ciebie każe mi iść do twego dalekiego grobu, ale inna miłość jest we mnie, miłość, która wypeł- nia wszystkie moje myśli i jest w całym moim ciele, w moich ustach, dłoniach i oczach, jest we mnie ta moja miłość, jak gdyby była mną we wszystkim, co jest mną, to ona, ta miłość wypełnia- jąca wszystkie moje myśli i wypełniająca mnie cieleśnie, kazała mi opuścić rodzinny dom, po- rzucić bez słowa pożegnania matkę i ojca, wybacz, dobry, miłosierny Jezu, że idę do twego dale- kiego grobu nie z miłości do ciebie, lecz związana i wypełniona inną miłością, szła z opuszczo- nymi oczami, dostosowując swój drobny krok do kroków spowiednika, szedł powoli i ciężko, jakby przy każdym zetknięciu z ziemią swych bosych i obrzękniętych stóp usiłował możliwie najdokładniej przylgnąć do ziemi, stawiał obie stopy trochę niepewnie i dopiero wówczas, gdy dotykał nimi ziemi, odzyskiwał siłę, która pozwalała mu znów odrywać się od ziemi, pomyślała: jest stary i zmęczony, szła z opuszczonymi oczami, widziała bose stopy człowieka, któremu miała powie- rzyć swój grzech, ale widziała także swoje dłonie nieruchomo skrzyżowane na piersiach, widzia- ła białość swojej sukni, powoli posuwającej się naprzód, przechodziły poprzez tę biel cienie bez- głośnej i nieruchomej puszczy, szła wśród tych cieni, jak gdyby była złowiona w sieć ukształto- waną z cieni i z jasności, mimo to, uwięziona przez tę sieć, szła z nią razem związana, widziała jeszcze swoje drobne stopy instynktownie usiłujące dostosować się do zmęczenia człowieka, u którego boku szła, aby wyznać mu swój najcięższy grzech, ale choć szli nikogo na wyciągnię- cie ramienia nie mając w pobliżu, czuła, że tak jak cienie puszczy i poblaski niewidzialnego słońca oplątują i więżą sztywną biel jej sukni, tak i jej ciało oplątuje i więzi niewidoczny i mil- czący tłum, wiedziała, że tuż poza nią, idącą na czele pochodu, kołyszą się wśród cieni puszczy i poblasków niewidzialnego słońca czarne krzyże, chorągwie i wielokolorowe feretrony, a pod nimi płynie, jak ogromny oddech, ciasno stłoczone mrowie jasnych i ciemnych dziecięcych głów, słyszała poza sobą monotonny szelest paru tysięcy bosych stóp wciąż mimo znużenia posuwają- cych się naprzód i naprzód, szła z niezmiennie opuszczonymi oczami i tyle w tym dobrowolnym ograniczeniu widząc, i tyle w ciszy, która ogarniała tę porę przedwieczorną, słysząc, widziała jeszcze wydłużone cienie idących najbliżej, cienie, które dzięki ich różnorodnym cechom potrafi- ła nazwać po imieniu, oto cień strojnej i bogatej sukni Blanki, lekko kołyszący się cień purpuro- wego płaszcza należącego do Aleksego Melissena, nieco z boku smukły cień Roberta, dopiero po chwili dojrzała pomiędzy tymi trzema cieniami delikatny cień Jakuba, pod dłońmi skrzyżowany- mi na piersiach poczuła przyśpieszone pulsowanie serca, pomyślała: wybacz, dobry, miłosierny Jezu, że idę do twego dalekiego grobu nie z miłości do ciebie, lecz związana i wypełniona miłoś- cią inną, zasypiasz, moje dziecko, po tej modlitwie?, tak, ojcze - powiedziała - po tej modlitwie zasypiam, myślała: ze wszystkich godzin dnia i nocy najbardziej lubił przedwieczorną, szałas, który sobie wzniósł na skraju puszczy, górował nad łąkami, więc stojąc przed nim mógł widzieć całe pastwisko, nieraz pragnęłam zobaczyć nasze pastwisko jego oczami, oczami, które są czyste, nie znajduję dla ich czystości dość wiernego porównania, są czyste, kiedy wśród szmaragdowej doliny poczynały się kłaść pierwsze cienie, a niebo nasycało się fioletem i ciszą, w trawach ćwierkały świerszcze i ptaki w gęstwinie dębów nawoływały się przed snem, wówczas, nie mo- gąc widzieć tego wszystkiego jego oczami, widziałam swymi: stał przed szałasem, w górze, z rę- ką na biodrze, blask słońca schodził z niego powoli, lecz on cierpliwie czekał, aż ostatnia smuga światła zagaśnie u jego stóp, i wtedy, gdy ostatnia smuga światła gasła u jego stóp, podnosił do ust dłonie i rzucał przed siebie w rozległą przestrzeń i w ciszę gardłowy okrzyk - idąc wciąż z opuszczonymi oczami wypełniała płaski cień ruchem dłoni podnoszących się do ust, a ciszę cienia wypełniała gardłowym okrzykiem wznoszącym się tryumfalnie wśród szmaragdowej doli- ny nasycanej pierwszymi cieniami nocy - na ten dźwięk ze wszystkich stron pastwiska zrywali się pasterze i podobnie pokrzykując swymi jeszcze dziecinnymi głosami poczynali spędzać roz- proszone krowy, kończył się dzień, wszyscy wracali do wsi, wszyscy odchodzili, tylko on zosta- wał w swoim szałasie, a kiedy stało się tak jednego wieczora, iż zszedł, cień, który wciąż towa- rzyszył jej swoim milczeniem, ponieważ szła z niezmiennie opuszczonymi oczami, cień podob- nie jak ona uwięziony w sieci ukształtowanej z cieni puszczy i z poblasków niewidzialnego słoń- ca, wypełnił się nagle nieomal dotykalną cielesnością: jest drobny i niewiele ode mnie wyższy, zawsze w płóciennej, krótkiej do kolan tunice, z nagimi nogami i obnażoną szyją, ma brunatne włosy o złocistym połysku, lekko się wijące nad wysokim czołem, kocham jego uśmiech, który nie jest uśmiechem, ale jak gdyby nieśmiałą zapowiedzią uśmiechu, jego uśmiech otwiera przede mną niebo, całym sobą otwiera niebo, zawsze mogłam się do niego modlić jak do nieba, więc gdy cień, który jej towarzyszył, wypełnił się nagle dotykalną nieomal cielesnością, ujrzała go po- bladłym ową czystą i natchnioną bladością, która wydaje się odbiciem szczególnej jasności wewnętrznej, ujrzała go schodzącego ze wzgórza, które wznosiło się ponad pastwiskami, na skra- ju puszczy, niezrozumiale obecnego wśród oniemiałych ze zdumienia pasterzy, wtedy powie- dział: objawił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i miłosierdzie dla miasta Jerozolimy... powiedział spowied- nik: wydaje mi się, moje dziecko, że i teraz, gdy masz otworzyć serce przed Bogiem, więcej myś- lisz o swojej miłości niż o tym, że rozmawiasz z Bogiem, cień Jakuba zmienił nagle kształt, pod- niósł teraz głowę - pomyślała - i spojrzał na niebo, nigdy nie zobaczę nieba jego oczami, nigdy nie będę wiedziała, co on swymi oczami widzi, powiedziała cicho: tak, ojcze, to jest prawda, te- raz, gdy mam otworzyć serce przed Bogiem, też więcej myślę o mojej miłości niż o tym, że mam otworzyć serce przed Bogiem, kochasz swój grzech?, kocham Jakuba z Cloyes, ojcze, a on?, ko- cham go, ojcze, więc nie umiem rozpoznawać jego myśli, odkąd sięgam pamięcią, wychowywał się razem ze mną i z moją siostrą w domu mego ojca, ale widocznie zawsze, odkąd sięgam pa- mięcią, musiałam go kochać, ponieważ nigdy nie potrafiłam rozpoznawać jego myśli, nie wiem, co myśli, nie znam jego myśli, ale wiem, że mnie nigdy nie pokocha w inny sposób, niż się kocha przybraną siostrę, tego dnia, kiedy po raz pierwszy wyszedł z szałasu, ponieważ przez trzy dni nie opuszczał go i nie odpowiadał na nasze prośby i wezwania, więc tego wieczora, kiedy opuścił szałas i zszedł pomiędzy nas, i powiedział: objawił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusz- nej ślepoty królów, rycerzy i książąt dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i miłosierdzie dla mias- ta Jerozolimy, które jest w rękach pogańskich Turków, ponieważ ponad wszelkie potęgi na ziemi i na morzu ufna wiara oraz niewinność dzieci największych dzieł może dokonać, i potem, kiedy wśród śmiertelnego milczenia powiedział: zmiłujcie się nad Ziemią Świętą i samotnym grobem Jezusa, wtedy zrozumiałam, że mnie nigdy nie pokocha, ponieważ Bóg powołał go do wielkich rzeczy i on im oddał swoje serce, nigdy zatem nie wyznałaś mu swojej miłości?, kiedy jestem, ojcze, sama, potrafię prowadzić z nim długie, poufne i nawet zuchwałe rozmowy, potrafię prze- mawiać do niego najpiękniejszymi słowami, ale gdy jestem przy nim, opuszcza mnie odwaga i wszystkie myśli i uczucia, które pragnęłabym mu wyjawić, zamierają we mnie w trwożliwym milczeniu, nigdy mu nie powiedziałam, że go kocham, i nigdy mu tego nie powiem, ponieważ zrozumiałam, że Bóg go powołał do wielkich rzeczy, większych niż moja miłość, moja miłość należy tylko do mnie, to jest tylko moja miłość, a on, wybrany przez Boga dla wielkich celów, należy do wszystkich dzieci, które usłuchały jego wezwania i już za nim idą lub pójdą za nim ju- tro, Bóg słowami Jakuba i poprzez niego objawił nam wszystko, co mamy robić, jeszcze tej sa- mej nocy ruszyliśmy w drogę, aby uwolnić miasto Jerozolimę z rąk pogańskich Turków, wyru- szyliśmy nocą wśród bicia dzwonów i płaczu naszych matek, w otwartych na rozcież oborach ry- czały krowy, ponieważ spędziwszy je z pastwiska zapomnieliśmy o wieczornym udoju, i wtedy, gdy do nas opuszczających rodzinne domy, zgromadzonych dokoła Jakuba i gotowych do dale- kiej drogi, drogi pełnej tajemnic i nieznanych niebezpieczeństw, drogi, ojcze, u której niepojęte- go końca wyrastały jak we śnie ogromne mury i bramy Jerozolimy z grobem najsamotniejszym ze wszystkich grobów na ziemi, ponieważ poddany został przemocy i niewoli, wtedy, ojcze, gdy biły nam bardzo mocno serca, ponieważ tylko przyspieszonym i trochę trwożnym biciem serc mogliśmy mówić o dalekiej i nieznanej drodze, która otworzyła się przed nami tej nieoczekiwa- nej nocy, wtedy wśród ciemności, bicia dzwonów, płaczu naszych matek i ryku krów cierpiących z nadmiaru mleka Jakub rozkazał nam rozejść się do swoich domów, aby każdy z nas po raz ostatni wydoił krowy powierzone jego opiece, dopiero po tym ostatnim udoju ruszyliśmy w drogę i tej nocy po raz pierwszy zwróciłam się do dobroci i miłosierdzia Jezusa z modlitwą, aby mi wy- baczył, że opuściłam rodzinny dom, matkę i ojca nie z miłości do niego, lecz związana i wypeł- niona miłością inną, szła wciąż z opuszczonymi oczami i wydało się jej, że bose i obrzęknięte stopy idącego obok starego człowieka stąpają z coraz większym wysiłkiem, dłużej niż dotychczas i jak gdyby poszukiwały koniecznej ulgi nieruchomiejąc przy zetknięciu z ziemią, powiedział głosem, który również wydał się jej bardzo zmęczonym: moje dziecko, moje biedne zagubione dziecko, wierzysz, że wam, niedoświadczonym, a za jedyną broń posiadającym swoją niewinną młodość, uda się osiągnąć to, czego w ostatnich latach nie zdołali osiągnąć najpotężniejsi tego świata, królowie, książęta i rycerze? wierzysz, że istotnie zdołacie wyzwolić pohańbiony grób Chrystusa z rąk pogan?, wierzę, ojcze - powiedziała nie podnosząc głosu, ale z akcentem jasnej pewności - wierzę, że Jakub doprowadzi nas do dalekiej Jerozolimy i jednego dnia, nie wiem, kiedy ten dzień nastanie, może za miesiąc, a może za rok, ale na pewno nastanie taki dzień, gdy otworzą się przed nami bramy Jerozolimy i my wejdziemy tymi bramami, aby już na zawsze wy- zwolić grób Jezusa od przemocy i niewoli pogańskiej, wierzę, ojcze, że taki dzień nastanie, choć nie wiem, czy to będzie za miesiąc, czy za rok, stary człowiek zatrzymał się na moment, pomyś- lał: spraw, miłosierny Boże, aby nigdy się nie spełnił mój okrutny sen, jest stary i zmęczony - pomyślała - nie starczyłoby mu sił, aby dojść razem z nami do Jerozolimy, tylko my dzięki Jaku- bowi wejdziemy jednego dnia w bramy Jerozolimy, teraz powinien mnie pobłogosławić, ponie- waż nie powinien mnie pozostawić z moją miłością jak z grzechem śmiertelnym, nie moja miłość jest grzechem, lecz to, że jej tylko potrafię służyć, a nie tej miłości większej, której służy Jakub, jeżeli mnie pobłogosławi i rozgrzeszy, wówczas pozostanę z moją miłością, ale nie w grzechu śmiertelnym, poczuła się oczyszczona tą chwilą rozgrzeszenia, chwilą, która się jeszcze nie stała, ale miała się stać za chwilę, pomyślała przeniknięta nagle ogromnym wzruszeniem: kiedy nadej- dzie ten daleki dzień i otworzą się przed nami bramy Jerozolimy, otworzą się lekko i bezgłośnie, ponieważ będzie nas tysiąc tysięcy, wszystkie dzwony będą bić wówczas, gdy staniemy u grobu Jezusa na zawsze uwolnionego od przemocy i niewoli, on podejdzie do mnie, weźmie w swoją rękę moją dłoń i powie: tobie, najmilsza Maud, zawdzięczam, że dzieci z Cloyes wysłuchały mnie i poszły za mną, ty pierwsza uwierzyłaś mi i przy mnie stanęłaś, ty byłaś przez cały czas za mną i teraz, gdy się już spełniło to, co mi Bóg powierzył, mogę ci, Maud, powiedzieć: kocham cię, Maud, zawsze cię kochałem, najpierw kochałem cię jak siostrę, ale od dawna kocham cię tak, jak mężczyzna kocha kobietę, kocham cię, Maud, i tylko ciebie kocham, najmilsza moja Maud, promyczku mój, ptaszku mój, oczy jej napełniły się łzami i już nie widziała ani bosych, obrzęk- niętych stóp spowiednika, ani cieni i poblasków płynących bezgłośnie dokoła, ani nawet włas- nych stóp i raczej wyczuła, niż ujrzała ruch dużej i ciężkiej ręki kreślącej nad jej głową znak krzyża, rozgrzeszam cię z twoich grzechów, moje dziecko powiedział zmęczonym głosem - i nie daję ci żadnej pokuty, ponieważ wydaje mi się, według mego rozeznania w sprawach ludzkich, iż twoja miłość stała się dla ciebie dostateczną pokutą, niech Bóg wszechmogący ulituje się nad to- bą i pozwoli, aby Chrystus, do którego grobu idziesz, zajął w twoim sercu pierwsze miejsce, w imię ojca i syna, i ducha świętego, amen, pochyliła się, wciąż z oczyma pełnymi łez, aby uca- łować rękę starego człowieka, była to duża i spracowana dłoń pokryta zgrubiałą, szorstką i twar- dą skórą, całując tę zgrubiałą, szorstką i twardą rękę pomyślała: gdy odejdzie, pozostanę sama z moją miłością, i podczas kiedy on, już obcy i daleki, szedł dalej przed siebie, z trudem dotyka- jąc bosymi stopami ziemi, ona stała samotna, już oderwana od tamtego człowieka i jeszcze nie ogarnięta cieniami, które poczynały się stawać żywymi ludźmi, pomyślała: weźmie mnie za rękę i wówczas, już nie widząc cieni, lecz czując się otoczona żywymi ciałami, pomyślała: to się nig- dy nie stanie, nigdy mnie nie pokocha, zobaczyła, że równym i spokojnym krokiem przechodzi obok Robert, zobaczyła jego silne ramiona i ciemne, krótkie włosy, cały był spokojem, pewnoś- cią i zaufaniem, nigdy go nie pokocham - pomyślała prawie z żalem i w tym momencie przy- pomniał się jej niedawny wieczór, kiedy nadaremnie prosiła Jakuba, aby przyszedł do Cloyes, ponieważ tej nocy miała być zabawa z okazji ślubu jej siostry Agnieszki, stali przed szałasem, z pastwiska dobiegały pokrzykiwania pasterzy spędzających krowy z pastwiska, kukułka zakuka- ła w głębi puszczy, powiedziałam cicho: myślałam, że choć trochę mnie lubisz, uśmiechnął się i powiedział: lubię cię, z dołu dobiegł głos Roberta, zawołał: Maud, Robert cię woła - powiedział Jakub, zawołałam: och, Jakubie, dlaczego jesteś inny od wszystkich?, patrzył na mnie, jakby nie rozumiał, co chciałam powiedzieć, zawsze zamyślony i daleki, powiedziałam: nie lubisz ludzi?, lubię - powiedział, ale ich unikasz, dlaczego?, teraz nie patrzył na mnie, patrzył gdzieś w bok, powiedział: nie wiem, nie nudzisz się zawsze sam? - spytałam, zaprzeczył lekkim ruchem głowy, i nie bywa ci smutno?, czasem - powiedział wciąż spoglądając w bok, Robert znów zawołał: Maud, czeka na ciebie - powiedział, wtedy pomyślałam: nigdy mnie nie pokocha, i przestraszona, że mogę się rozpłakać, odwróciłam się i szybko poczęłam biec, Robert czekał na skraju pastwis- ka, minęłam go biegnąc i wtedy się dopiero zatrzymałam, gdy mnie dogonił i chwycił za rękę, szliśmy w milczeniu nie patrząc na siebie, powiedział: Maud, chciałam rękę cofnąć, lecz mocniej ją przytrzymał, kocham cię, Maud - powiedział - i nigdy cię kochać nie przestanę, szedł spokoj- nym krokiem, silny i skupiony, cały był spokojem i to, co mówił, też było spokojem i pewnością, miał ciepłą, mocną rękę, przy nim mogłabym się czuć bezpiecznie, powiedziałam szeptem, aby swoje słowa uczynić mniej dotkliwymi: nie mogę cię kochać, Robercie, chwilę milczał, potem powiedział: wiem, ale ja cię kocham i będę czekać tak długo, aż i ty mnie pokochasz, wtedy za- trzymałam się z sopelkiem lodu w sercu, nie - zawołałam - nigdy go kochać nie przestanę, już ostatnie krowy zeszły z pastwiska, głosy pasterzy rozbrzmiewały coraz dalej, tu była cisza i pust- ka, byliśmy sami, nie mógł nie poczuć, że moja ręka drży, chodź - powiedział - robi się chłodno, teraz szedł przed nią nie dalej niż o pięć, sześć kroków, widziała jego mocną sylwetkę tchnącą spokojem i zaufaniem, widziała jego nagie ramiona i ciemne, krótkie włosy, szedł swoim zwy- kłym, równym i spokojnym krokiem, nie czuł zmęczenia, ponieważ czujność, która go wypełnia- ła, nie pozostawiała w nim miejsca na zmęczenie, widział przed sobą, gdy szedł teraz u boku sta- rego spowiednika, nikogo przed sobą nie mając, tylko ów leśny szlak, który był ich wspólną dro- gą, szlak porośnięty trawą i biegnący pomiędzy ogromnymi murami puszczy, dopiero teraz, gdy po raz pierwszy, od kiedy opuścili Cloyes, szedł samotnie na czele pochodu i nikt mu nie prze- słaniał drogi, którą mieli przebyć, zdał sobie sprawę z mnogości dni i nocy, które w swoim obo- jętnym przemijaniu, i natychmiast, ledwie to pomyślał, pojął, że i dnie, i noce, które będą odmie- rzać ich nie kończącą się drogę, nie będą nieść ze sobą cierpliwej obojętności, natomiast w upa- łach, kiedy niebo będzie płonąć nad nimi, pozbawionymi skrawka cienia, w ciężkich upałach, w burzach i w ulewach wirujących gwałtownie ponad obnażonymi przestrzeniami, w uporczy- wych deszczach i we wszystkim innym, co mogą nieść ze sobą ziemia i niebo dni i nocy, będą ich owe dnie i noce, nie dające się ogarnąć w swojej mnogości, ścigać i dręczyć, niekiedy tylko obdarowując przychylną łaskawością, aby po krótkich godzinach ulgi i bezpieczeństwa znów wtrącać w otchłań żywiołów, pomyślał o Maud, o jej delikatnych stopach i dłoniach, nie są kru- che - pomyślał - ale i nie są nazbyt silne i odporne na trudy, pomyślał o jej dziewczęcych ramio- nach, które wydawały się i zbyt delikatne, i zbyt słabe, aby zostać bezbronnie wydane na spieko- ty, burze i deszcze, jeszcze raz pomyślał o małych, dziewczęcych stopach Maud stąpających po kamieniach i piaskach, po ziemi bezpłodnej i twardej, spieczonej słonecznym żarem, po czym wszystkie te myśli nagle w sobie uciszając począł mówić: mój ojciec, Filip z Cloyes, jest młyna- rzem, nasz młyn jest stary, mocny i bardzo piękny, takiego młyna nie ma w całej okolicy, mój pradziadek był młynarzem, mój dziadek był młynarzem, ojciec jest młynarzem i ja także miałem nim być, mam już piętnaście lat i jestem jedynym synem mego ojca, ponieważ wszyscy moi starsi bracia nie żyją, zawsze myślałem, że do końca życia będę pracować przy moim młynie i kiedyś po latach zajmie moje miejsce mój syn, ale oto przyszedł dzień, kiedy musiałem opuścić mego ojca, chociaż jest stary i już potrzebuje mojej pomocy, nigdy nie chciałem być złym synem, a jednak stałem się nim, z miłości do dziewczyny, która ma na imię Maud i jest córką kowala Szymona z Cloyes, uczyniłem, ojcze, to, co uczyniłem, ale nie mogłem uczynić inaczej, ponieważ ponad wszystko na świecie kocham Maud, kocham ją, chociaż ona mnie nie kocha, ona jest kru- cha i delikatna, ma drobne, delikatne stopy, już teraz, choć zaledwie piąty tydzień jesteśmy w drodze, widzę w jej oczach zmęczenie, kto by ją chronił przed nazbyt ciężkimi trudami, kto by nad nią czuwał, gdyby mnie przy niej nie było? nie mogłem, ojcze, uczynić inaczej i nie chcąc tego musiałem memu ojcu sprawić ciężki ból moim odejściem, zrozumiałem wtedy, że cieniem każdej miłości jest cierpienie, nie można nie kochać, ale jeśli się kocha, miłość rozszczepia się na miłość i cierpienie, gdy widziałem mego ojca po raz ostatni w tę noc, kiedy opuszczaliśmy naszą rodzinną wieś, nie czynił mi żadnych wyrzutów, nie usiłował zatrzymać siłą, stał przygarbiony i z pochyloną głową we drzwiach naszego młyna, ja stałem o krok przed nim, nic nie mówiliśmy, ale on już o wszystkim wiedział, biły wszystkie dzwony w naszym kościele, staliśmy długą chwi- lę przy sobie, tak blisko, iż zdawało mi się, że słyszę bicie jego starego i zmęczonego serca, aż nagle podniósł głowę, położył mi rękę na ramieniu i powiedział niegłośno, ale i niezupełnie ci- cho: Robercie, tylko to jedno słowo powiedział, ale ja wiedziałem, że w tym jednym słowie chciał powiedzieć wszystko, zdjąłem więc jego dłoń z ramienia, pocałowałem ją i powiedziałem: muszę iść, ojcze, i odszedłem w noc pełną ciemności i bicia dzwonów, które biją u nas w ten sposób tylko na pogrzeby albo wesela, a teraz biły, nie wiem, czy na pogrzeb, czy na wesele, biły z powodu czegoś, co się jeszcze w naszej wsi nigdy nie stało i chyba się nie stało nigdzie na świecie, a czego ja, choć się temu z miłości do Maud poddałem, nie mogłem zrozumieć, myślę, ojcze, że wtedy, w tę noc,kiedy opuszczaliśmy naszą rodzinną wieś i nasze domy, i naszych oj- ców i matki, nikt z nas tego nie rozumiał, może oprócz jednej Maud, nie rozumieliśmy, co się sta- ło Jakubowi, gdy przez trzy dni nie opuszczał swego szałasu i z nikim z nas nie chciał rozma- wiać, nikogo do szałasu nie chciał wpuścić, zawsze był trochę inny od nas, był nie tylko piękniej- szy od wszystkich chłopców, ale także inny, mój ojciec mówił, że dlatego, że był sierotą i chociaż się między nami od samego początku wychowywał, nikt nie wiedział, kim byli jego rodzice, stary dzwonniczy, który jeszcze żyje, znalazł go jednego dnia przed piętnastoma laty podrzuconego w koszyku na stopniach kościoła, ochrzczono go wtedy i dano mu imię Jakub, bo był akurat dzień świętego Jakuba, kowal Szymon, ojciec Maud, wziął go wtedy do siebie na wychowanie, odkąd sięgam pamięcią, zawsze pamiętam, że Jakub był inny od nas wszystkich, nazywano go Jakubem Znalezionym, nigdy nie lubił wspólnych zabaw, wolał być sam, a jeśli się z nami bawił, to w taki sposób, jakby był pomiędzy nami i był jednocześnie gdzie indziej, mimo to wszyscy kochaliśmy go, bo był bardzo piękny i kiedy się uśmiechał tym swoim trochę nieśmiałym, a tro- chę kuszącym uśmiechem albo kiedy mówił urzekając nas łagodnym i melodyjnym brzmieniem swego głosu, nie mogliśmy go nie kochać, od roku był przywódcą wszystkich pasterzy z Cloyes, ale ostatnio coraz mniej był z nami, nigdy nie wracał z nami na noc do wsi, wybudował sobie szałas na skraju puszczy, wysoko ponad naszymi pięknymi pastwiskami, w tym szałasie spędzał noce, ale musiał się chyba udawać na spoczynek bardzo późno, ponieważ bardzo często wielu z nas widziało, że jeszcze po północy żarzyło się przed jego szałasem samotne ognisko, nawet niedawno, kiedy w naszej wsi była wielka zabawa, bo było wesele Agnieszki, starszej siostry Maud, Jakub nie przyszedł do nas i dlatego nic nie rozumieliśmy, kiedy po tych trzech dniach, kiedy nikogo nie chciał widzieć i z nikim nie chciał rozmawiać, wyszedł nagle pod wieczór z te- go swego dobrowolnego więzienia, zobaczyliśmy go takim, jakim widzieliśmy go zawsze, gdy pod zachód słońca nadchodziła pora spędzania krów z pastwiska, stał przed szałasem wyprosto- wany, z ręką na biodrze, blask słońca schodził z niego powoli, a on czekał, aż ostatnia smuga za- gaśnie u jego stóp, lecz gdy zawsze w tym momencie podnosił do ust dłonie, aby wyrzucić przed siebie gardłowy okrzyk, znak dla nas, że mamy rozpocząć zganianie krów z pastwiska, tego wie- czora nie podniósł dłoni do ust, nie usłyszeliśmy jego głosu, powoli począł schodzić łagodnym zboczem ku nam stojącym w dole, dobrze pamiętam, że był bardzo blady, wiedziałem, że coś się stanie, ale nie wiedziałem, co się stać może, nikt z nas nie myślał, że już nadeszła pora spędzania krów z pastwiska, staliśmy w milczeniu i to trwało bardzo długo, zanim do nas doszedł, ponie- waż im był bliżej, tym wolniej szedł i wydawał się coraz bardziej blady, jakby wszystka krew odpłynęła mu z policzków, wreszcie wśród zupełnej ciszy znalazł się pomiędzy nami, już wie- dzieliśmy, że chce coś powiedzieć, stłoczyliśmy się dokoła niego, nie pamiętam, żebym kiedy- kolwiek słyszał taką ciszę, jaka była wtedy, i w tej ciszy i wcale na nas nie patrząc począł mówić, wiesz już na pewno, ojcze, co wtedy powiedział, jego słowa wciąż krążą w nas i poza nami, znamy je na pamięć, każdy z nas mógłby je powtórzyć zbudzony gwałtownie z najgłębszego snu, ale chociaż je znamy na pamięć, nie wiem, czy je rozumiemy, ponieważ one nas przerastają o to wszystko, czego zrozumieć nie możemy, ale wtedy, gdy je wśród nas i dla nas, czternastu paste- rzy i pasterek z Cloyes, wypowiadał, rozumieliśmy je jeszcze mniej niż teraz, kiedy te słowa przekształciły się w drogę ciągnącą się przed nami i w daleki cel, którego nie potrafimy sobie wyobrazić, ale który stał się naszym celem i gdzieś w nieznanym kraju i pod nieznanym niebem zarysowuje się naszym oczom bramami i murami nieznanego miasta, wtedy, gdy pobladły i nie patrząc na nas, stłoczonych dokoła, mówił o bezdusznej ślepocie królów, książąt i rycerzy i nas, bo przecież tylko myśmy go słuchali, wzywał, abyśmy okazali łaskę i miłosierdzie dla miasta Je- rozolimy, które jest w rękach pogańskich Turków, i jeszcze powiedziawszy, że Bóg wszechmo- gący nas wybrał, ponieważ ponad wszelkie potęgi na ziemi i na morzu ufna wiara oraz niewin- ność dzieci największych dzieł może dokonać, gdy umilkł to wszystko niepojęte i niezrozumiałe powiedziawszy, a potem bardzo cicho, głosem, w którym było już tylko zmęczenie i błagalna prośba, powiedział: zmiłujcie się nad Ziemią Świętą i samotnym grobem Jezusa, kiedy to wszys- tko już się stało i znów stała się cisza taka sama, jaka była, gdy stanął pomiędzy nami, myślałem, ojcze, i mógłbym przysiąc, że to samo co ja myśleli wszyscy, myślałem: biedny, nieszczęsny Ja- kub, oszalał w swojej samotności, zabiła go pycha, gdyby to było w mojej mocy, dałbym sobie rękę uciąć, aby móc odwrócić to, co się stało, wiedziałem, że po raz drugi Jakub nie może powtó- rzyć swego wezwania, ponieważ było to wezwanie, które można złożyć tylko raz jeden i tylko zwycięstwo odnosząc lub ostateczną klęskę, wiedziałem, że poniósł klęskę i za chwilę zaczniemy się rozchodzić w milczeniu, jego pozostawiając jego samotności i obłędowi, już chciałem po- dejść do Jakuba, aby powiedzieć: odprowadzę cię do szałasu, powinieneś się położyć, jesteś cho- ry, gdy nagle poczułem na ramieniu dotknięcie lekkiej dłoni, to była Maud, która stała przez cały czas za mną, teraz tym ruchem dłoni zmusiła mnie, że się ku niej odwróciłem, ale nie patrząc na mnie, jakby mnie wcale nie widziała, przeszła obok, podeszła do Jakuba, stała przy nim chwilę bez słowa i nieruchoma, chciałem zawołać: Maud, nie rób tego, lecz nim zdążyłem to uczynić, ona odwróciła się ku nam, wzięła w swoją dłoń rękę Jakuba i równie pobladła jak on, ale pięk- niejsza niż kiedykolwiek, z twarzą, która wydawała się w tej chwili twarzą świętej, i z oczami wypełnionymi światłem, którego i blask, i głębia wydawały się nieziemskimi, zaczęła mówić, nie pamiętam ani jednego słowa z tego, co mówiła, myślę, że ona sama i Jakub, i wszyscy inni także tego nie pamiętają, nikt tych słów nigdy nie powtarzał, a jednak to one, zapomniane przez wszys- tkich i nawet przez nią samą, sprawiły, że idziemy teraz tą drogą, one, te jej zapomniane obecnie słowa, były jak kamień rzucony do wody, sam ginący w głębi, lecz pozostawiający po sobie ruch fal, to Maud dokonała cudu, którego nie potrafił zdziałać Jakub, ona dlatego, że przy nim stanęła i zaczęła mówić, wydźwignęła go z klęski i jego szaleństwo przemieniła w posłannictwo, słabość w siłę, teraz nikt już tego nie pamięta, ale ja pamiętam, ponieważ przeżyłem w ciągu tych kilku chwil więcej niż przez całe dotychczasowe życie i jeśli można powiedzieć, że się widzi nieznaną przyszłość, to ja ją wówczas zobaczyłem i chociaż były we mnie tylko ciemność i rozpacz, żadnej wiary i nadziei, tylko ciemność i rozpacz, ponieważ w tej godzinie i moja miłość do Maud była jedynie ciemnością i rozpaczą, podszedłem do nich, gdy Maud skończyła mówić, stanąłem przy nich, przy Jakubie i Maud, i było nas już troje, a za chwilę, która była krótsza od najkrótszej chwili, byli przy nas wszyscy, opowiadali później niektórzy, iż widzieli w tym momencie ogrom- ną błyskawicę rozcinającą swym potężnym blaskiem pogodne niebo, inni poczuli, że ziemia za- drżała pod ich stopami, już mrok zapadał, gdy śpiewając wracaliśmy do Cloyes, Jakub szedł pierwszy, szedłem obok Maud i wciąż były we mnie tylko ciemność i rozpacz, nie wyznałem ci jeszcze, ojcze, że Maud, którą kocham, kocha Jakuba, ale on jej miłości nie odwzajemnia, potem, gdy wciąż śpiewając wchodziliśmy pomiędzy pierwsze chaty, noc się nagle dokoła stała i w na- szym kościele poczęły bić dzwony, umilkł, a ponieważ stary człowiek w brunatnym habicie też się nie odzywał, więc szli w milczeniu, stary człowiek ciężko wdeptując w ziemię swoje duże, obrzęknięte stopy, Robert u jego boku spokojny i skupiony, oszczędny w ruchach, jak gdyby świadomie ograniczał swoje siły, przygotowując w ten sposób i ciało, i umysł do sprawnego wy- pełniania wszystkich przyszłych trudów i obowiązków, pomyślał: za godzinę będzie ciemno, noc będzie chłodna i ziemię pokryje rosa, jeżeli przed nastaniem ciemności nie dojdziemy do żadnej wsi, będziemy nocować w puszczy, noc będzie chłodna i Maud będzie drżała z zimna, gdyby mnie kochała, ciepłem własnego ciała chroniłbym ją przed chłodem, mogłaby w moich ramio- nach bezpiecznie spać, miłością nawet głód można uciszyć, mój synu - powiedział stary człowiek i umilkł, jakby zagubił potrzebne mu słowa, znów szli w milczeniu, pomyślał niespodziewanie dla samego siebie: nie umiałbym teraz mówić tak, jak mówiłem wtedy, miałbym teraz do ofiaro- wania i mniej, i więcej, to była ta piękna przedwiosenna i księżycowa noc, kiedy cała wieś się bawiła, ponieważ odbywało się wesele siostry Maud, Agnieszki, duża polana nie opodal naszego młyna pełna była tańczących, kilku wędrownych muzykantów przygrywało do tańca na lutniach i bębenkach, ale Maud nie chciała tańczyć, wciąż się jeszcze łudziła, że Jakub przyjdzie, staliśmy z dala od tańczących, w cieniu młodziutkich tarnin, mówiłem: gdybym był bogaty, zebrałbym wielu znakomitych rycerzy i zdobyłbym dla ciebie potężny zamek, miałabyś najpiękniejsze suk- nie i klejnoty, a truwerzy układaliby pieśni o sławie twojej urody i dobroci, dojrzałem nagle na jej twarzy ożywienie, serce mocniej mi zabiło, ale zaraz zrozumiałem swoją omyłkę, Maud nie pa- trzyła na mnie, patrzyła na chłopca, który przeciskał się pomiędzy tańczącymi i z drobnej posta- wy i z jasnych włosów wydawał się podobny do Jakuba, ale gdy odwrócił w naszą stronę głowę, natychmiast przestał być Jakubem, Maud przygasła i po chwili cicho powiedziała: nie jestem dobra, chciałem zaprzeczyć, gdy Blanka przebiegając koło nas swym wyzywającym, tanecznym krokiem, musiała nas dojrzeć, chociaż staliśmy w cieniu tarnin, nagle się zatrzymała, o, to wy - zawołała swym niskim, gardłowym głosem - czemu nie tańczycie?, podeszła do nas zarumienio- na, świadoma swojej urody, chodź, zatańczymy powiedziała do mnie, a gdy milczałem, roześmia- ła się: nie chcesz? jakiż z ciebie niedołęga, Robercie, wszyscy wiedzą, że ona się bez pamięci ko- cha w Jakubie, a ty za nią łazisz jak cień, gdybyś był mężczyzną, jestem nim - powiedziałem - i dlatego nie uderzę cię, znów się roześmiała i powiedziała do Maud: wiesz, głupia gąsko, co te- raz zrobię? mam ochotę na twego ślicznego Jakuba, a jeżeli mam na coś ochotę, to zawsze to osiągam, baw się wesoło, Maud, mój synu - powiedział stary człowiek - jestem oto o tyle lat od ciebie starszy, iż mógłbyś być moim synem, jeśli nie wnukiem, myślałem słuchając cię: daj mi, Boże, dość siły i mądrości i dość wiary, nadziei i miłości, abym potrafił pomóc temu chłopcu, oj- cze mój - powiedział cicho Robert - chcę wierzyć, że dojdziemy do dalekiej Jerozolimy, ponie- waż chcę być silny, mój synu - powiedział stary człowiek - twoja wiara, i umilkł, bowiem pomyś- lał: z nieszczęść, z cierpień i z zagubienia rodzi się pragnienie wiary, z tych samych zatrutych źródeł kształtuje się wiara, nie dopuść, Boże, aby miał się kiedykolwiek spełnić mój okrutny sen i aby martwa i słońcem spalona pustynia miała się stać kresem drogi tych dzieci, tych jeszcze nie zbudzonych do życia i dlatego niewinnych i tych, którzy już zaznali pierwszych udręk, wiara - powiedział - wielkich rzeczy może dokonać, góry może przenieść, wiem - powiedział Robert - dlatego chcę wierzyć, że wejdziemy któregoś dnia w bramy Jerozolimy, wtedy tamten począł odmawiać formułę rozgrzeszenia, po czym zwrócił się ku idącemu obok całym swym dużym i ciężkim ciałem, podniósł spracowaną dłoń do błogosławieństwa i kiedy kreślił nad głową chłopca znak krzyża, spojrzenia ich spotkały się na moment, musiał dużo cierpieć - pomyślał Ro- bert, wielu jeszcze dozna cierpień - pomyślał stary człowiek, po czym Robert zatrzymał się, a tamten szedł dalej samotny i w plecach pochylony, teraz ty - usłyszał Robert za sobą głos Alek- sego Melissena, minęła go Blanka, szła ku spowiednikowi krokiem nieśpiesznym, za to natar- czywie wyzywającym, tu, na tym leśnym trakcie, obca i szczególnie natarczywie wyzywająca, miała na sobie suknię z ciężkiego jasnozielonego jedwabiu, gęsto przetykaną złotymi nićmi, na niej purpurowy bliaut bez rękawów, szeroki u dołu, smugi cieni i słonecznych poblasków migo- tały na purpurze jej wierzchniej szaty i na włosach swobodnie opadających na purpurę szaty, po- ruszała się w tym bogactwie materii i barw swobodnie, jakby się urodziła w przepychu, lecz również i wyzywająco, ponieważ miała to we krwi, myślała zbliżając się ku samotnie i już tylko o krok przed nią idącemu człowiekowi: chciałabym, żeby już była noc, nienawidzę go, ale nie wtedy, kiedy mi to robi, ponieważ robi to lepiej niż wszyscy inni, z którymi się kładłam, wchodzi we mnie gwałtownie, ale potem przebywa we mnie długo, akurat tak długo, jak to jest moją i je- go potrzebą, nic nie mówi, wiem, że gdy we mnie wchodzi, myśli nie o mnie, lecz o kim innym, i nie mnie, lecz kogo innego chciałby trzymać w ramionach, ale ja, gdy we mnie wchodzi, i także później przez cały czas również myślę nie o nim, lecz o kim innym, wiemy to oboje i dlatego możemy to robić ze sobą tak długo, a potem możemy się nienawidzić i znów, gdy zapadnie noc, zdzierać z siebie ubrania i przebywać ze sobą bez wzajemnej miłości, za to niewolniczo spętani wspólną miłością, słucham cię, moje dziecko - powiedział stary człowiek, przyjrzała się uważnie jego dużym, obrzękniętym stopom, potem odsunąwszy się cokolwiek na bok, przemknęła spoj- rzeniem po grubym i szorstkim suknie brunatnego habitu, szedł nie patrząc na nią, z dłońmi wsu- niętymi w rękawy habitu i z głową trochę ku ziemi pochyloną, o czym mam mówić temu staremu dziadydze? - pomyślała - jest stary, brudny i śmierdzi jak stary cap, ujrzała siebie biegnącą past- wiskiem, które było jasne od poświaty księżyca, o tym mu opowiem - uśmiechnęła się przekornie - ale milczała i widziała siebie biegnącą pastwiskiem, zagrodził jej sobą drogę, gdy dobiegała do brzozowego zagajnika, zjawił się przed nią tak niespodziewanie, iż gdyby nie biały i rosły anda- luzyjczyk, którego w chwilę potem dostrzegła uwiązanego nie opodal do drzewa, mogłaby przy- puścić, że śni lub dotknięta została złudzeniami czarów, nigdy go przedtem nie widziała, lecz gdy zrozumiała, że nie śni i nie znajduje się we władaniu czarów, natychmiast odzyskała pewność siebie, był ciemnowłosy, o smagłej i pochmurnej twarzy, szeroki w ramionach i silnej budowy, miał na sobie krótką srebrzystą tunikę, obcisłe nogawice z zielonego płótna, skórzane ciżmy, krótki mieczyk u pasa, przepędził cię - powiedział, w pierwszym odruchu zranionej miłości własnej zawołała: nie!, potem już spokojnie spytała: skąd wiesz?, uśmiechnął się pogardliwie i powtórzył swoim niskim, lekko schrypniętym głosem: przepędził cię, nie mogła nie spytać: znasz dziewczynę, z którą śpi?, nie odpowiedział, tylko przyglądał się jej natarczywie, jest pięk- niejsza ode mnie? - spytała, a gdy wciąż milczał, powiedziała patrząc mu wprost w ciemne, pochmurne oczy: potrafisz tak zrobić, żebym przestała o nim myśleć?, wtedy wziął ją za rękę, ścisnął jej dłoń tak mocno, iż krótko krzyknęła, pociągnął ją głębiej w cień, zobaczyła rozłożony na trawie purpurowy płaszcz, rozbierz się - powiedział, wiedziała, że to uczyni, lecz spytała: kim jesteś?, rozbierz się - powtórzył, leżałam naga na purpurowym płaszczu, nigdy jeszcze nie leża- łam na materii równie przyjemnej w dotyku, słyszałam, że się rozbiera, ale robił to nie śpiesząc się, słyszałam szelest rzucanych na ziemię ubrań, miałam oczy otwarte i kiedy wszedł bosymi nogami na płaszcz i stanął nade mną, zobaczyłam go w całej jego nagości, ale wówczas jeszcze nie wiedziałam, że i swoje ciało, i swoją męskość pragnie ofiarować nie mnie, lecz komu inne- mu, powiedział stojąc nagi nade mną: przepędził cię, jeszcze nigdy w życiu nie pragnęłam tak Jakuba jak w tej chwili, powiedziałam: zrób tak, żebym nie myślała, i wtedy wszedł we mnie, a gdy już było po wszystkim i leżał obok z głową wspartą o rękę, spytał: myślałaś o nim?, odpo- wiedziałam: tak, myślałam o nim, ja też myślałem o nim - powiedział - czy wiesz, kto jest w jego szałasie?, nie spytałam i on po chwili powiedział: mój pan i opiekun, hrabia Ludwik, pan całej tej ziemi, hrabia na Chartres i Blois, po czym bez słowa, zamknąwszy oczy, wziął mnie w ramiona i znów we mnie wszedł, moje dziecko - powiedział stary człowiek - oprócz milczenia nie masz mi nic do wyznania?, wyprostowała się i krokom swoim świadomie nadała taneczny rytm: nie prosiłam cię, stary człowieku, żebyś słuchał moich wyznań, chcesz więc odejść bez spowiedzi i rozgrzeszenia?, roześmiała się pogodnie i powiedziała: bez twego pozwolenia to uczynię, i gdy się lekko odwróciła, ujrzała przez moment tak wolno się posuwający, iż prawie nieruchomy tłum, tysiąc jasnych i ciemnych głów jedna przy drugiej, biel dziewczęcych sukienek i chłopięcych zgrzebnych wiejskich tunik, w górze czarne krzyże, chorągwie i kolorowe feretrony, była cisza i tylko gdzieś bardzo daleko, u niewidocznego końca pochodu, zabrzmiał krótkim i wysokim to- nem przez nieuwagę najwidoczniej potrącony dzwonek, wydało się jej naraz, że wszystko, co w tej chwili widzi, jest tylko snem i wystarczy dłoń podnieść lub głębiej odetchnąć, aby przebu- dzić się w innym świecie, lecz nim zdążyła to uczynić, ujrzała przed sobą Aleksego, stał od niej nie dalej niż o krok, z twarzą, której niepokojącą pochmurność przywykła była oglądać w jeszcze większym zbliżeniu i zawsze pochyloną nad sobą, gdy równocześnie, patrząc szeroko otwartymi oczami w tę twarz równie znaną, jak obcą, przywykła przyjmować jego męskość gwałtowną i uporczywą, stała bez ruchu, ścisnął jej dłoń i powiedział: dlaczego się nie spowiadasz?, puść - powiedziała, coraz mocniej ściskał jej rękę, puść - powiedziała - nie chcę się spowiadać, ale mu- siała się cofnąć, ponieważ ją do tego zmusił, i znów przez krótką chwilę ujrzała przed sobą i po- nad ciemną głową Aleksego nieruchome czarne krzyże, chorągwie i feretrony, nad nimi pył żół- tego kurzu migocący wśród cieni puszczy i przedzierających się przez nią poblasków zachodzą- cego słońca, wróć do niego - powiedział tym samym głosem, ściszonym i trochę chrapliwym, którym mówił: rozbierz się, puść - powtórzyła, wtedy powiedział: zatłukę cię jak sukę, jeżeli się nie wyspowiadasz i nie dostaniesz rozgrzeszenia, kłam, ale bądź taka jak wszyscy, więc znów się znalazła u boku starca, który śmierdział jak stary cap i dużymi, obrzękniętymi stopami powoli i z cierpliwym namysłem wchodził w ziemię wilgotniejącą od rosy przedwieczornej, wie o mnie wszystko - pomyślała śmierdzi jak stary cap i wie o mnie wszystko, wybacz, ojcze - czuła, że jej głos jest bardziej niż kiedykolwiek czysty - wybacz mi moją gwałtowność i pychę, mój głos - myślała - jest śpiewem, mam piersi tak piękne, jakich nie posiada żadna inna dziewczyna, potra- fię kochać i przyjmować w siebie mężczyznę, jak nie potrafi tego robić żadna inna dziewczyna, wybacz, ojcze, że zbłądziłam znalazłszy się przy tobie, ale lęk mnie ogarnął, lęk, że nie tyle własne grzechy muszę wypowiedzieć, ile o grzechach innych ludzi należy mi mówić, nie pytaj mnie, ojcze, o imiona tych ludzi, wiem, że sama muszę ci je wyznać, mój narzeczony i przyszły małżonek, gdy Bóg wszechmogący pozwoli nam obojgu stanąć kiedyś w przyszłości u grobu pa- na Jezusa, mój przyszły pan i małżonek, hrabia na Chartres i Blois, hrabia Aleksy Melissen Ven- dome, wspomógł mnie przed chwilą i paroma słowami utwierdził mnie w przekonaniu, że nie powinnam skrywać tego, co mi jest wiadomym, a co przede wszystkim przed tobą, ojcze, powin- no być ujawnione, a jeśli uznasz to za potrzebne, również przed całym światem, muszę ci zatem wyznać, ojcze, iż jest prawdą, przysięgam, że to jest prawda, przysięgam na zbawienie duszy, iż ten, który siebie uważa za wypełniającego posłannictwo boże i w oczach idących za nim niewin- nych dzieci również za takiego uchodzi, przysięgam, że człowiek, który nazywa się Jakub z Clo- yes, moje dziecko, mów o sobie - powiedział stary człowiek, ojcze mój, ja jedna wiem, że Jakub już dawno przestał być niewinnym chłopcem, nie jest ani czysty, ani niewinny, nie jest taki, za jakiego chce uchodzić i za jakiego uchodzi, jego noce są rozpustne, pełne występnych uciech zmysłów, moja córko - znów powiedział stary człowiek, mówię prawdę, przysięgam, ojcze, że mówię prawdę, niedawno, kiedy w naszej wsi była zabawa, ponieważ było wesele Agnieszki, siostry Maud, pobiegłam już w nocy do szałasu Jakuba, żeby go namówić, aby przyszedł na za- bawę, zawołałam na niego stojąc przed szałasem, myślałam, że śpi, więc zawołałam jeszcze raz, wtedy wyszedł z szałasu obnażony, był na tyle bezwstydny, żeby mi pokazać swoją niczym nie osłoniętą nagość, milcz - powiedział półgłosem stary człowiek, a w jego szałasie, bardzo dobrze to widziałam, na tym nędznym jego legowisku, leżała Maud udająca niewiniątko, milcz! - tym razem jego głos, jakkolwiek wciąż ściszony, zabrzmiał tak twardo, iż umilkła, pomyślała: stary, śmierdzący cap wie o mnie wszystko, czemu każesz mi milczeć? - powiedziała - nie chcesz wy- słuchać mojej spowiedzi?, nie chcę słuchać twoich kłamstw - odpowiedział, skąd wiesz, że to są kłamstwa? wiem, co o mnie myślisz, myślisz, że jestem kłamliwa, próżna i rozpustna, ale teraz powiem prawdę: gdyby mnie Jakub pokochał, nie byłabym ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpus- tna, chwilę milczał, potem powiedział: nie ma człowieka, który by od pierwszych swych kroków aż po ostatnie potrafił i mógł być tylko wyłącznie złym, bywa tak, że gdy człowieka wszystkie nadzieje i złudzenia opuszczą, uśmierca w sobie człowiek człowieka, w jednej sekundzie można się dobrowolnie życia pozbawić, dalej przecież żyjąc, lecz by uśmiercić w sobie potrzebę miłości i potrzebę nadziei, na to trzeba wielu ciężkich lat, tonący nawet powietrza i garstki wody się chwyta, więc gdy człowiek nie uśmiercił siebie jeszcze całkowicie i wśród ciemnych obszarów jego zła kołacze się bodaj najniklejszy promyczek tęsknoty za dobrem i potrzebą dobra, pochyla się człowiek nad tym wątłym płomyczkiem, aby łudzić się w chwilach samotności, że to, co jest teraz słabe i kruche, może się przekształcić w ogromny blask, może się mylę, moja nieszczęsna córko, lecz obawiam się, że gdyby cię kiedykolwiek Jakub pokochał, nie ty przestałabyś być kłamliwa, próżna i rozpustna, lecz również on stałby się kłamliwy, próżny i rozpustny, uśmiech- nęła się: uważasz, że jestem tak silna?, myślę, że jesteś bardzo nieszczęśliwa, mylisz się, ojcze, wcale się nie czuję nieszczęśliwa, spójrz na mnie, czy tak wygląda istota nieszczęśliwa?, powie- dział nie spojrzawszy na nią: człowiek, który zabłądził w obcej i nieznanej okolicy i wie, że za- błądził, poczyna szukać drogi właściwej, ten natomiast, kto znalazł się w sytuacji podobnej i nie zdaje sobie sprawy, iż zgubił słuszny kierunek, nawet tej szansy przed sobą nie ma, słuszny kie- runek! - zawołała - powiedz mi, co jest słusznym kierunkiem, gdzie jest słuszny kierunek?, nie wiem - pomyślał, powiedział: Bóg, wtedy pomyślała: niechby już nadeszła noc, podejdzie do mnie, kiedy będę udawała śpiącą i gdy już wszyscy dokoła będą zmożeni ciężkim snem, powie półgłosem: chodź, wtedy wstanę i pójdę za nim, będziemy szli ostrożnie, żeby nikogo nie zbu- dzić, aż wreszcie znajdziemy się w miejscu, gdzie będzie pusto i gdzie będziemy tylko sami, roz- łoży na ziemi swój purpurowy płaszcz, będziemy się rozbierać w milczeniu, ponieważ ani mnie, ani jemu nie są potrzebne słowa, wiem, o czym on myśli, i on wie, o czym ja myślę, wejdzie we mnie brutalnie i gwałtownie, będziemy nawzajem czerpać ze swoich ciał rozkosz, myśląc wśród rozkoszy złączeni cieleśnie: ja, że nie on mi ją zadaje, on, że nie mnie ją przeznacza, przysięgam, ojcze - powiedziała - że byłabym zupełnie inna, gdyby mnie Jakub zechciał pokochać, nie była- bym wtedy ani kłamliwa, ani próżna, ani rozpustna, wyrzekłabym się i kłamstw, i próżności, i wszelkiej rozpusty, wszystkiego, co jest we mnie złe, wyrzekłabym się, gdyby mnie Jakub po- kochał, ponieważ kocham Jakuba, na to, że go kocham, też mogę przysięgnąć, kocham go, po- nieważ jest czysty i niewinny, jest lepszy ode mnie, jest jedyny na świecie, ale kocham go jeszcze i dlatego, że jest nieosiągalny, wszystko, co o nim mówiłam, było kłamstwem, to nieprawda, że wówczas, tamtej nocy, Maud była w jego szałasie, nikogo w jego szałasie nie było i nie wyszedł przed szałas obnażony, chciałam, żeby mnie wziął, ale on tego nie chciał, ponieważ jest czysty i niewinny, jest nieosiągalny, chwilami sama już nie wiem, czego bardziej pragnę i co podsyca moją miłość: pożądanie jego ciała i jego pieszczot czy spętanie jego nieosiągalnością, niewola, w którą własna moja natura mnie zepchnęła, ale także i coś, co się wymyka mojemu rozumieniu i moją naturę przerasta, jestem w niewoli, cała przeniknięta moją niewolą, nagle dotarło do niej jakieś poruszenie w zdążającym poza nią pochodzie, usłyszała coś, co się jej wydało westchnie- niem zdziwienia lub ulgi wydartym równocześnie z tysiąca piersi, pomyślała: wypędzą mnie, je- żeli nie dostanę rozgrzeszenia, i wówczas, gdy w popłochu podniosła oczy, ujrzała przed sobą: niebo otaczające swym ogromem cały horyzont, ciemne i ciężkie chmury tam wzbierały, niżej, nagle wyswobodzona z nieruchomych murów puszczy, roztaczała się rozległa równina, płaska i nasycona groźnym poblaskiem ciężkich chmur, zobaczyła krótką, pośpieszną błyskawicę roz- dzierającą nieruchomy gąszcz chmur, w dole zielone stawy, samotne drzewa, ogarnęło ją powie- trze lżejsze i obszerniejsze od powietrza, którym oddychała dotychczas, droga spadała w dół, gdzie wśród płaskiej równiny otwierały się nieruchomą zielonością zielone stawy i gdzie z szarej i nieruchomej ziemi wyrastały samotne drzewa, znów niecierpliwa błyskawica wdarła się pomię- dzy zwały chmur, czarne wrony poderwały się z ostatnich drzew na skraju puszczy i czarną chmarą, nisko nad ziemią, leciały ku zielonym stawom, daleki grzmot przetoczył się gdzieś bar- dzo daleko, znów poczęła mówić i tym razem jeszcze pośpieszniej: skłamałam mówiąc, że Alek- sy Melissen będzie moim panem i małżonkiem, nie jest ani moim narzeczonym, ani kochankiem, jest dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam, a ja jestem dla niego jak siostra, której też nigdy nie miał, ponieważ był dzieckiem, gdy w mieście, które nazywa się Bizancjum, zginęli na wiel- kiej wojnie jego rodzice, a jego, samotnego sierotę, zabrał ze sobą do Francji hrabia Ludwik i przez wiele lat, aż do niedawnej śmierci, obsypywał go swymi łaskami, i sam dzieci nie mając uczynił go swym jedynym spadkobiercą, spotkał mnie jednego dnia Aleksy Melissen, gdy nad strumykiem, który płynie koło naszej wsi, zbierałam młodziutkie kaczeńce, aby z nich uwić wia- nek na ołtarz świętego Jakuba znajdujący się w naszym kościele, jechał na białym, bardzo pięk- nym koniu, potem mi powiedział, że w dalekiej Andaluzji takie konie się rodzą, był bogato ubra- ny, ale był zamyślony i smutny, spytał mnie o drogę do Chartres, a potem mnie spytał, czy chcę z nim razem pojechać i przy nim zostać, powiedziałam wtedy, że nie mogę tego uczynić, ponie- waż moje serce jest zajęte kim innym, na to on patrzył na mnie długą chwilę i potem rzekł: moje serce też nie jest wolne, jakżeż więc mogę z tobą jechać i przy tobie zostać?, odpowiedział na to: będziemy ze sobą jak brat z siostrą i siostra z bratem, będę cię jak siostrę szanował i chronił przed wszelkim złem, a ty, jak siostra bratu, pozwolisz mi moją samotność uczynić mniej dotkli- wą, jestem bogaty, wszystkie te ziemie aż po horyzont i jeszcze dalej należą do mnie, zamiesz- kasz w potężnym zamku, będziesz miała swoje komnaty i swoje służebne, dam ci tyle strojnych sukien i drogocennych klejnotów, ile tylko zapragniesz, a jeżeli obawiasz się, że nasze życie mo- że być martwe jak bezwartościowy kamyk, któremu przydano bogatą oprawę, nie lękaj się, oboje będziemy mieli dużo do działania, będziemy, mając po temu środki, czynić dokoła siebie wiele miłosierdzia, będziemy tak czynić, aby odjąć ludziom dręczących ich utrapień, nieszczęściom, nędzy i cierpieniom ciała zapobiegając, klęski natury własną ofiarnością łagodząc, a chcąc i pa- mięci wielkiego rycerza, jakim był zmarły hrabia Ludwik, pomnik dla przyszłych wieków posta- wić, i panu Bogu miłość naszą i wdzięczność okazać, złożymy uroczyste śluby, iż w sławnym Chartres, naszym mieście, dokończymy budowy katedry, pod której mury, już teraz dumnie góru- jące nad miastem, kamień węgielny położył przed ośmioma laty hrabia Ludwik, pomyśl - powie- dział na koniec, gdy słuchałam go w milczeniu - pomyśl, moja siostro, o tym wszystkim, nie chcę, żebyś zaraz w tej chwili podjęła decyzję, wrócę tu za trzy dni i wtedy powiesz mi: tak, lub: nie, po czym odjechał, a ja - poczuła łzy w oczach, a w całym ciele omdlałość, która szczególną słodyczą przeniknęła całe jej ciało, ciężkie chmury na horyzoncie wznosiły się coraz wyżej i swym gęstniejącym mrokiem ogarniały coraz rozleglejsze obszary nieba, znów zapaliła się błyskawica prosta jak lot płonącej strzały i znów grzmot głucho zawarczał w głębi chmur - a ja, gdy odjechał, przez trzy dni i trzy noce biłam się z myślami, modliłam się i płakałam, byłam szczęśliwa i nieszczęśliwa, zdecydowana i niezdecydowana, aż wreszcie nadszedł ów trzeci dzień, więc wprzód dłonie rodziców ucałowawszy, z samego rana pobiegłam nad strumyk, w to samo miejsce, gdzie mnie spotkał po raz pierwszy Aleksy Melissen, i ledwie się tam znalazłam, ujrzałam jadącą traktem wspaniałą, złocistą kolaskę zaprzężoną w sześć białych koni, a obok niej Aleksego Melissena na czarnym koniu, z ramion spływał mu purpurowy płaszcz, gdy podjechał do mnie, zobaczyłam, że twarz ma, jak i za pierwszym naszym spotkaniem, smutną i zamyśloną, ale także promieniejącą jakimś niezwykłym blaskiem, to jest mój brat - pomyślałam i od tej chwi- li byłam dla niego siostrą, a on był dla mnie najczulszym, opiekuńczym bratem, a i teraz, gdy po- stanowił porzucić na długie miesiące wszelki dostatek i wygodę, aby przyłączyć się do krucjaty zdążającej do dalekiej Jerozolimy dla uwolnienia grobu Jezusa z niewoli pogańskich Turków, i ja mu w tej pełnej trudów drodze towarzyszę, ponieważ i on, i ja, oboje w niewoli nieosiągalnej mi- łości, przysięgliśmy sobie, iż zawsze i w każdej chwili, w doli i w niedoli, w dostatku i biedzie, w zdrowiu i w chorobie, w chwale i poniżeniu, będziemy się wzajemnie myślą i uczynkiem wspierać i wspomagać, on będąc dla mnie bratem, a ja dla niego siostrą, wiosenna burza szybko się przybliżała, ciemne i ciężkie chmury docierały już do najwyższej wysokości nieba, szli prosto w burzę i w błyskawice coraz częściej się zapalające, i w grzmoty, które przetaczały się już nie u kresu dalekiego horyzontu, lecz wybuchając u szczytu nadciągających ciemności spadały nie- skończenie długo w ciemność, jeszcze o echo przedłużając swój groźny warkot, aby, nim ono ścichnie, znów i prawie równocześnie z oślepiającym błyskiem targnąć mrocznym sklepieniem nieba, nagle, jakby z trwałego bezruchu zrodzony, zerwał się wiatr, żółty tuman kurzu wzbił się nad płaską równiną, skłamałam - krzyknęła Blanka - wszystko skłamałam!, wówczas, nie rzekł- szy słowa, stary człowiek podniósł dłoń i uczynił nad jej głową znak krzyża, Aleksy Melissen odetchnął w tym momencie z ulgą,dopiero teraz uświadomił sobie, iż przez cały czas, gdy Blanka szła u boku spowiednika, trwał w napiętym aż do bólu pogotowiu, pomyślał: nie wiem, co by się stało, gdyby nie otrzymała rozgrzeszenia, lecz coś by się stać musiało, zdjął z ramion swój purpu- rowy płaszcz - do białości rozżarzony błysk rozświetlił półmrok i wśród kłębiącej się żółtej ku- rzawy wbił się nie nazbyt daleko w niewidoczną ziemię, ogłuszający huk grzmotu targnął ciem- nościami i natychmiast ścichł, gdzieś daleko, na tyłach pochodu, zapłakało dziecko - z płaszczem podobnym do płomienia, ponieważ targał nim wiatr, przysunął się do Jakuba, który szedł o krok przed nim, narzucił mu płaszcz na nagie ramiona, a kiedy tamten odwrócił głowę i uczynił ruch, jakby chciał płaszcz z ramion zsunąć, powiedział: nie chciałeś dotychczas przyjąć tego płaszcza, chociaż tobie, jako przywódcy, bardziej go nosić wypada niż mnie, ale teraz na czas mojej spo- wiedzi, proszę cię, uczyń to, i odszedł, nim Jakub zdążył słowo powiedzieć, nagle ścichł wiatr i przez chwilę krótszą od oddechu stała się dokoła cisza, cisza, wśród której na chwilę krótszą od oddechu wszystko, co istnieje, wydało się porażone ostatecznym zgonem, jak gdyby słońce stanę- ło, niebo i gwiazdy, a ich śmiertelny bezwład również i wszelkiemu życiu na ziemi odjął ruch i dźwięk, po czym lunął rzęsisty deszcz, znów poczęły płonąć błyskawice i dudnienia piorunów, przygłuszone szumem ulewy, przetaczały się ciężkie wśród szumu ulewy, szedł wyprostowany, obojętny na ulewę, znów czujny i wewnętrznie napięty, nie spojrzawszy na nią minął Blankę, która szła potykając się, jakby oślepła, bezradna i zagubiona w strumieniach ulewy, nim kilkoma nieśpiesznymi krokami zrównał się ze starym spowiednikiem, ziemia pod potokami wody roz- miękła i już gwałtowną obfitością wilgoci nasycona, przestała się ulegle potopowi poddawać, ogromne kałuże bite deszczem poczęły się na jej powierzchni tworzyć, stary człowiek szedł nie wolniej i nie prędzej niż dotychczas, szedł swoim zwykłym, ciężkim krokiem, jego duże, obrzęk- nięte stopy grzęzły w błocie i w kałużach, woda grubymi strugami spływała po jego habicie, pierwszy raz w życiu będę myśleć na głos - pomyślał Aleksy, podniósł dłoń do twarzy, aby prze- trzeć oczy zalewane wodą, nasilenie burzy zdawało się słabnąć, bardzo zapragnął obejrzeć się za siebie, wiedział, że ujrzałby wówczas Jakuba w chłopięcy sposób stąpającego po błocie i wśród kałuży, ale Jakuba purpurowym płaszczem chronionego przed deszczem, ujrzałby również w gó- rze puszczę wydaną bezbronnie na oszalały żywioł, nieruchomą pod błyskawicami i grzmotami, nie obejrzał się jednak, niebo nad dalekim horyzontem, skąd nadciągnęła burza, już się poczyna- ło przejaśniać i naraz, gdy tu jeszcze półmrok panował i deszcz szumiał, tam, na krańcach równi- ny, poblask zachodzącego słońca wyłonił spośród ciemności smugę ziemi i nieba, obie z dosko- nałą czystością ukazujące swe kształty i barwy, spokojny seledyn nieba nasycony złotawym światłem, płaską i zieloną ruń wiosennych łąk i wśród niej samotne wierzby, które mimo swej samotności zdawały się teraz związywać ziemię z niebem, teraz po raz pierwszy w życiu będę głośno myśleć - pomyślał i odczuł to dobrowolne poddanie, nie jest dobrowolnym - pomyślał, odczuł swoje konieczne poddanie jako wyzwanie rzucone całemu światu, myślał: niech poprzez uszy tego starego człowieka, który obchodzi mnie nie więcej niż ta oto woda, w której chłodzie zanurzam moje stopy, nie więcej niż woda, która spływa po mojej twarzy, niech poprzez uszy te- go starego człowieka słyszą mnie uszy wszystkich żyjących, wszystkich nie wyłączając Jakuba, który idzie o kilka kroków za mną chroniony przed deszczem moim purpurowym płaszczem, płaszczem, na którym, gdy staje się noc, biorąc co noc tę dziwkę i biorąc ją i sobie i jej zadając długą rozkosz, myślę nie o niej, lecz o Jakubie, wiedząc również, że i ona, poddana ulegle rozko- szy, myśli nie o mnie, ale o Jakubie, Boże - pomyślał - wielki, wszechmogący Boże, którego nig- dy nie było i nie ma, wielki Boże, który istniejesz tylko przez nasze nieszczęścia, Boże nieobecny i nie istniejący, tylko przez nas stworzony, nie wiem, o co mógłbym cię prosić, gdybyś był, pa- miętam, iż jest napisane, że miłość może zdziałać cuda, góry może przenosić i jeszcze coś robić, czego nie pamiętam, mnie moja miłość, nigdy mnie nie kochał, nawet nie musiał powiedzieć: rozbierz się, ponieważ byliśmy w łaźni i byłem nagi, rozłożył na ławie mój purpurowy płaszcz, który mi ofiarował, kiedy skończyłem czternaście lat, pamiętam, że kiedyś, w czasie tak odleg- łym, iż wydaje mi się, że nie mogłem w nim istnieć, ale przecież istniałem, była wiosenna, pełna światła księżyca noc, ale obudziłem się nie w ciszy nocy i nie w blasku księżyca, lecz w migocą- cych dokoła odblaskach płomieni i we wrzawie, szczęku oręża, skowycie, płaczu kobiet i jękach umierających, kobieta i mężczyzna stali przy mnie, kiedy się obudziłem, za mną, za oknem, pło- nęła ogromna łuna, pamiętam tylko tę łunę i mężczyznę i kobietę stojących przy moim ogrom- nym łożu, nie pamiętam, jak wyglądali, byli moim ojcem i matką, ale nie pamiętam ich twarzy, nie mogę usłyszeć ich głosów, pamiętam zbliżającą się w migocącej łunie wrzawę, szczęk oręża, płacz kobiet i jęki umierających, pamiętam i jego, gdy nagle pękły ogromne drzwi, pamiętam, że były tak wysokie, iż wydawały mi się nie drzwiami, nie pamiętam, czym mi się wydawały, ale gdy nagle, jakby w pół przełamane, pękły, wówczas stało się dokoła mnie mroczno, wtedy go uj- rzałem po raz pierwszy, był młody, promienny, pokochałem go wtedy, pamiętam krótkie błyski jego miecza, potem na moje dłonie, pamiętam, zaciśnięte przy szyi, trysnął ciepły strumień, to była krew moich rodziców, nie wiem, czy to była krew mojej matki, czy mojego ojca, miałem krew na dłoniach i na ustach, chciałem krzyczeć, ale nie krzyczałem, a potem, to pamiętam, jakby to było wczoraj, on się nade mną pochylił, zamknąłem oczy, poczułem jego dłoń na czole zro- szonym potem, chciałem płakać i nie mogłem płakać, ponieważ czułem na wargach mdły smak krwi, o której nie wiedziałem, że jest krwią mojej matki albo mojego ojca, pamiętam, że wziął mnie w ramiona, pamiętam jego nachyloną nad sobą twarz, ale nie pamiętam, co było potem, te- raz po raz pierwszy w życiu będę myśleć głośno, zaczął mówić, deszcz się uciszał, a przestrzenie ziemi i nieba ogarniane czystą jasnością wciąż się poszerzały: do czternastego roku życia wie- działem o swojej przeszłości tyle tylko, że jestem Grekiem z Bizancjum, nazywam się Aleksy Melissen i kiedy w ową noc sprzed ośmiu lat, gdy rycerze chrześcijańscy pod dowództwem dwóch sławnych mężów, hrabiego Baldwina z Flandrii i hrabiego Bonifacego z Monferrat, ulega- jąc namowom przebiegłych Wenecjan, zamiast podążać ku Jerozolimie, aby z niewoli pogańskiej uwolnić grób Chrystusa, jak przysięgli, uderzyli zdradziecko nocą na mury Bizancjum i potem wtargnąwszy w nie pomordowali okrutnie tysiące takich samych jak oni chrześcijan, powodując się nie wiarą, tylko żądzą zdobycia bogactw i władzy, mnie w tę noc pożarów i krwi, gdy zamor- dowani zostali moi rodzice, uratował jeden z rycerzy, Ludwik z Vendome, hrabia na Chartres i Blois, byłem ośmioletnim dzieckiem, gdy z narażeniem własnego życia wyniósł mnie z płoną- cego pałacu, mówił mi potem, gdy już byłem przy nim i on był moim opiekunem i ojcem, i tego dokonał, że ja, obcej krwi i obcego nazwiska, uznany zostałem przez pana króla, Filipa Augusta, za jedynego spadkobiercę starożytnych hrabiów panujących na Chartres i Blois, i całej tej ziemi Vendome, która teraz się dokoła nas rozpościera, mówił mi, już dorastającemu chłopcu, że wów- czas, w tę okrutną noc rzezi i pożarów, on, który dwudziestoletnim młodzieńcem ślubował, iż wszystkie dane mu dary i przywileje złoży w ofierze służącej uwolnieniu z pogańskiej niewoli grobu Chrystusa, obudził się tej nocy jak ze snu i zrozumiał, że została dokonana ciężka zbrod- nia, i mnie, któremu zamordowano ojca i matkę, unosząc we własnych ramionach z płonącego domu ratował właśnie dlatego, by chociaż w drobnej cząstce złożyć zadośćuczynienie dokona- nym zbrodniom i nieprawościom niegodnym sławy chrześcijańskich rycerzy, to wiedziałem do lat czternastu, wychowując się w Chartres, które stało się moim miastem rodzinnym, i jeśli pa- miętałem cokolwiek z lat mojego dzieciństwa, to jedynie to, co mi mój najlepszy opiekun i ojciec o tych zagubionych w niepamięci czasach opowiadał, przestał padać deszcz, od mokrej ziemi bił odurzający zapach ziemi i wiosennej zieleni, daleko, ale już jakby w innym świecie, przetaczały się ciężkie grzmoty, poblaski zachodzącego słońca znów opiekuńczo poczynały ogarniać płaską dokoła równinę, wyłoniły się z ciemności spokojne zielone jeziora, ziemia pod stopami była grząska i pełna już nieruchomych kałuż, zobaczył tęczę i mówił: tyle wiedziałem o swojej prze- szłości do lat czternastu, a wtedy jednego dnia, było wczesne przedwiośnie i pamiętam, ziemia była jeszcze twarda i kałuże po nocnym deszczu ścięte cieniutką warstwą mrozu, powietrze było chłodne, ale słońce świeciło, i pamiętam jego radosne ciepło na ramionach, był wczesny ranek, wyszliśmy w kilku poza mury miasta, gdzie były łąki nad rzeką Eure, krucha powłoka mrozu, gdy nadeptywałem ją bosą stopą, kruszyła się bardzo lekko i wtedy czułem, że wchodzę w zimną wodę, ale ponieważ słońce czułem na ramionach i na szyi, było to bardzo przyjemne, była na tych łąkach sucha i już chyba martwa wierzba, do niej strzelaliśmy z łuków, właściwie nie do niej, ale do malutkiego pączka tarniny, który był biały i delikatny i wydawał się tylko białą plam- ką, gdy został uwięziony w twardej korze umarłej wierzby, do tego celu strzelaliśmy z łuków, pamiętam, że w pewnym momencie moja strzała drżąc niecierpliwie wbiła się w sam środek tej białej plamy, cały pień martwego drzewa był już pełen dygocących strzał, tkwiły w nim, jakby nie chciały zostać, ale i nie mogły się oderwać, wówczas, kiedy udało mi się trafić strzałą w sam środek małego pączka tarniny, stała się cisza, potem ci, którzy byli ze mną, poczęli jeden po dru- gim podchodzić do drzewa, aby z bliska zobaczyć moją strzałę tkwiącą nieruchomo w samym sercu białego pączka tarniny, zostałem sam, serce biło mi z radości i z dumy, pamiętam, o krok przede mną szkliła się duża kałuża ścięta mrozem, postawiłem na tej gładkiej i nieruchomej po- wierzchni stopę i już chciałem zmiażdżyć uległy opór nadchodzącej zimy, gdy naraz poczułem, że nie jestem sam, odwróciłem się i wtedy ujrzałem tego człowieka, od razu wiedziałem, że nie jest stąd, był czarny, smagły i drobny, w prostackiej opończy z kapturem, ale pod tą opończą miał zniszczoną wprawdzie, lecz z drogiego materiału uszytą suknię, stał ode mnie nie dalej niż o dziesięć kroków, pomyślałem: widział moją strzałę nieomylnie osiągającą trudny cel, ale także pomyślałem, że ten człowiek dlatego tu jest, ponieważ nie z kim innym, tylko ze mną chce roz- mawiać, czekałem chwilę z łukiem napiętym nową strzałą, aż on do mnie podejdzie, ale ponie- waż tego nie uczynił, więc wciąż trzymając łuk z napiętą na cięciwie strzałą, zbliżyłem się ku niemu o kilka kroków i wówczas on, stojąc w miejscu bez ruchu, powiedział kilka słów w języku dla mnie niezrozumiałym, ale chociaż słowa, które wypowiedział, były dla mnie niezrozumiałe, odczułem je, jakby od początku mego istnienia spoczywały we mnie, musiałem w tym momencie zblednąć i on to musiał dostrzec, powiedziałem: nie rozumiem, wtedy on już w moim języku, choć z cudzoziemską wymową, spytał mnie: ty jesteś Aleksy Melissen?, powiedziałem: ja jestem Aleksy Melissen, a ty kim jesteś?, szukałem cię sześć lat - powiedział - nieźle strzelasz z łuku, dlaczego mnie szukałeś? - spytałem, nieźle strzelasz z łuku -powtórzył - ale gdy mierzysz do celu i wypuszczasz strzałę, powinieneś mieć mięśnie bardziej rozluźnione, wysiłek powinien być w tobie, głęboko ukryty, ale twego wysiłku nikt z zewnątrz nie powinien widzieć, dlaczego mnie szukałeś? - powtórzyłem, przyjdź wieczorem, po nieszporach, do kościoła Świętego Józefa, po- wiem ci wtedy, dlaczego cię szukałem, potrząsnąłem głową: jeżeli masz mi coś do powiedzenia, możesz uczynić to teraz, obejrzałem się na moich rówieśników, stali przy martwej wierzbie, pa- trzyli na nas, ale żaden z nich nie uczynił ruchu, aby podejść do nas, chodź - powiedziałem do nieznajomego - jeżeli to, co mi masz do powiedzenia, jest tajemnicą, łąki nie mają uszu, po czym zacząłem iść przed siebie, wciąż trzymając w dłoniach łuk z napiętą na cięciwie strzałą, tamten po chwili wahania poszedł za mną, słońce grzało coraz mocniej, zamróz głośno trzeszcząc pękał pod naszymi stopami, twój ojciec - powiedział nieznajomy - miał na imię tak jak i ty, Aleksy, a twoja matka nazywała się Teodozja, wiem - powiedziałem - czy po to mnie szukałeś przez sześć lat, aby mi to powiedzieć?, nie - odparł - szukałem cię przez sześć lat po to, żeby ci powie- dzieć, że jestem wysłannikiem twoich rodziców, wtedy się zatrzymałem i spojrzałem prosto w jego twarz: znasz ich imiona, a nie wiesz, że nie żyją od sześciu lat?, wiem - odpowiedział - ponieważ na własne oczy widziałem ich ciała, ale wiem również, że jeśli tamtej nieszczęsnej no- cy przed sześcioma laty zginęło w okrutnej rzezi wiele tysięcy Greków i ponad pół miasta znisz- czyły pożary, to przecież ręka losu dotknęła i tych również, którzy dokonali tych zbrodni, nie dłużej niż dwa lata cieszył się tronem bazileusów samozwańczy cesarz Baldwin, konał w długich męczarniach na dnie głębokiego wąwozu, gdzie go jak psa lub padlinę ciśnięto na rozkaz króla bułgarskiego Jana, wprzód mu uciąwszy ręce i nogi, w bitwie z Wołochami poległ drugi przy- wódca zachodnich grabieżców i gwałcicieli, Bonifacego, samozwańczego króla Tessalonii, sios- trzeńca senechala Szampanii Gotfryda de Villehardouin, samozwańczego władcę Koryntu, kazał ukrzyżować w Epirze Michał Kommen, również i wielu innych zbrodniarzy doścignął sprawied- liwy los, natomiast do tej pory kary uniknął i po świecie chodzi jeden z nich, i to z tobą, jeśli rze- czywiście jesteś Aleksym Melissenem, szczególnymi węzłami złączony, ponieważ to on w tę noc, gdy ty byłeś małym dzieckiem, własnymi dłońmi zamordował twoich rodziców, dopiero gdy umilkł, zdałem sobie sprawę, że już od paru chwil nie idę przed siebie, lecz stoję w miejscu, wie- działem, że to, co powiedział, jest prawdą, nie umiem powiedzieć, jak to się stało, ale naraz wszystko, co w mglistych i nie połączonych ze sobą kształtach pamiętałem z dzieciństwa, teraz stało się we mnie aż do bólu przejrzyste, podniosłem łuk ze strzałą na napiętej cięciwie, wypuści- łem strzałę i patrzyłem, jak z cichym gwizdem mknie ku niebu, wzniosła się w przejrzystym po- wietrzu bardzo wysoko, ale nie straciłem jej z oczu i widziałem, wciąż ogarnięty obrazami tamtej nocy, krew rodziców czując na wargach i jego twarz widząc nachylającą się nade mną, słysząc jęki mordowanych i skowyt płaczących kobiet, wszystko to widząc i słysząc, widziałem lot mojej strzały, teraz już szybko opadającej, wbiła się w ziemię bardzo daleko i widziałem, że lekko drży, wbita w ziemię, jak gdyby nie wyczerpała jeszcze siły swego pędu, i dopiero gdy stała się nieru- choma, odwróciłem się ku nieznajomemu i powiedziałem patrząc mu w oczy: kłamiesz, gdyby zaprzeczył lub począł dowodami potwierdzać prawdziwość swoich słów, być może zwątpiłbym, że było tak, jak on powiedział, ale milczał, nie rzekł ani jednego słowa, lecz oczu, ciemnych i głęboko osadzonych, nie oderwał od mego wzroku, to ja pierwszy oczy spuściłem i powiedzia- łem: kimkolwiek jesteś i jakiekolwiek plany masz wobec mnie, nie chcę cię więcej widzieć i je- żeli jeszcze raz staniesz na mojej drodze, zabiję cię albo każę cię zabić,wtedy on powiedział i wydało mi się, że w jego głosie jest smutek: tak więc kochasz człowieka, który ma dłonie spla- mione krwią twoich rodziców, powtórzyłem, wciąż nie podnosząc oczu: nie chcę cię więcej wi- dzieć, a jeżeli jeszcze raz cię zobaczę, zabiję cię albo każę zabić, dobrze - powiedział po chwili milczenia - odejdę i więcej mnie nie zobaczysz, ale nim odejdę, chcę ci jedno powiedzieć: kiedy byłem twoim piastunem, a ty dzieckiem powierzonym mojej opiece, stało się raz tak, że pod nie- obecność twoich rodziców ciężko zachorowałeś, byłeś nieprzytomny i majaczyłeś, wszyscy leka- rze zwątpili, aby można cię było uratować, ja przez wszystkie dnie i noce czuwałem przy tobie i gdy trzeciej nocy, wciąż nieprzytomny, począłeś konać, byłeś sztywny i mimo gorączki stopy i dłonie miałeś jak lód zimne, wtedy ja cię wziąłem w ramiona i powiedziałem: musisz żyć, mu- sisz usłyszeć, że ja do ciebie mówię: musisz żyć, musisz mnie usłyszeć, że mówię do ciebie: mu- sisz żyć, nie pamiętam, może te słowa powtórzyłem dziesięć razy, a może sto, pamiętam nato- miast, że ty w pewnym momencie otworzyłeś oczy i spojrzałeś na mnie, trzymającego cię w ra- mionach, przytomnie, przeklinam, Aleksy Melissenie, chwilę, kiedy do ciebie umierającego za- wołałem: musisz żyć, to powiedział, każde jego słowo dokładnie pamiętam do dzisiaj, po czym odszedł, ale nie spojrzałem na niego, stałem bez ruchu, chyba o niczym nie myśląc, wreszcie od- wróciłem się i zacząłem iść wolno w przeciwnym kierunku, moi towarzysze wołali za mną, nie odpowiedziałem im, chciałem być sam, dopiero o zmierzchu wróciłem tego dnia do zamku, a po- tem, patrzył chwilę na tęczę, która już teraz ogromnym łukiem wspinała się po niebie, po czym mówił dalej: potem usiłowałem nie myśleć o tym, czego się dowiedziałem, była wiosna, czułem, że jego spojrzenia częściej niż przedtem kierują się w moją stronę, tej wiosny otrzymałem od niego w podarunku purpurowy płaszcz, dając mi go powiedział: za dwa lata otrzymasz złote ostrogi i złoty rycerski pas, jednego dnia, położywszy dłoń na moim ramieniu, powiedział: jesteś wciąż zamyślony, chciałbym znać twoje myśli, ja sam ich nie znam - odpowiedziałem i powie- działem prawdę, ponieważ istotnie swoich myśli nie znałem, chodziłem jak we śnie, w ciężkim, dręczącym śnie, robiłem wszystko, co zwykłem robić przedtem, ale obcy wszystkim i wszyst- kiemu, pomyślał: tych dni i tych nocy, gdy chodziłem jak w ciężkim i dręczącym śnie, było bar- dzo dużo, lecz potrafię o nich powiedzieć nie więcej niż to, że były, było ich wiele i chodziłem wśród nich jak w ciężkim i dręczącym śnie, jednego dnia tej samej wiosny zabrał mnie do łaźni, dotychczas chodziłem do łaźni z moimi rówieśnikami, lubiłem chodzić do łaźni, lubiłem gorąco, jakie w niej było, lubiłem kłęby pary ogarniające ciało gorącą wilgocią, lubiłem swobodną na- gość, a ponieważ byłem silny, więc w zapasach, jakie urządzaliśmy, ja zawsze moich towarzyszy pokonywałem, lubiłem te zapasy, nagość rozgrzanych ciał i moją siłę, a potem odpoczynek na niskich łożach, ale tego dnia poszedłem nie z moimi towarzyszami, tylko z nim, byliśmy sami, ponieważ odprawił pachołków, którzy posługiwali nam przy kąpieli, czułem się z początku tro- chę skrępowany, ale nie nagością, tylko ciszą, jaka była dokoła, przyzwyczaiłem się bowiem, że w łaźni zawsze było gwarno, brakowało mi tego gwaru i brakowało mi moich towarzyszy, chyba o niczym nie myślałem, czułem trochę zmęczenia po całym dniu spędzonym na koniu, pojecha- łem bowiem samotnie z samego rana w głąb puszczy, ale gorąca woda natychmiast zmyła ze mnie znużenie, potem położyłem się na niskim łożu i wciąż chyba o niczym nie myślałem, nawet o niczym nie myślałem, gdy on zbliżył się do łoża, położył obok i bez słowa objąwszy mnie ra- mieniem przyciągnął do siebie, poczułem jego nagość przy swojej, a jego twarz wąską i suchą, jeszcze młodą, choć pooraną ciemnymi bruzdami, twarz o ostrym nosie i oczach głęboko osa- dzonych, a tak jasnych, iż wydawały się nagimi, ujrzałem tę twarz w takim samym zbliżeniu jak wówczas, gdy przed sześcioma laty zobaczyłem ją po raz pierwszy, w pewnej chwili, wciąż mnie obejmując ramionami, zamknął oczy, ja miałem oczy otwarte, powiedział cicho: jesteś już męż- czyzną, tak - odpowiedziałem i nie czyniąc najmniejszego ruchu, aby oddalić się od jego nagości, spytałem: to prawda, że zabiłeś moich rodziców?, nie czułem, żeby zadrżał, a przecież leżałem tak blisko przy nim, że gdyby drgnął lub nawet gdyby mu serce szybciej przez moment zabiło, musiałbym to wyczuć, powiedział, wciąż mając oczy zamknięte: tak, a po chwili spytał tym sa- mym ściszonym głosem: jest ci dobrze?, tak - odpowiedziałem, ponieważ rzeczywiście było mi dobrze i w tej chwili nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, że jest mi dobrze, nie wiem - powiedział - kiedy i od kogo dowiedziałeś się, że zabiłem twoich rodziców, nie chcę zresztą tego wiedzieć i nie musisz mi o tym mówić, wystarcza mi, że wiedząc o tym, jesteś przy mnie i leżysz w moich ramionach, sam bym ci zresztą wszystko powiedział, może już nawet w tym roku, po- nieważ jesteś już mężczyzną, to prawda, uczyniłem tę straszną rzecz, ponieważ pełen wiary i nadziei sądziłem, że jeśli nosimy płaszcze krzyżowców i złożyliśmy ślubowania, iż poświęcimy wszystko, aby wyzwolić grób Chrystusa z pogańskiej niewoli, wówczas i wszystko, co czynimy, jest słuszne i konieczne, ponieważ służy temu jednemu i najważniejszemu celowi, to był błąd mojej ślepej wiary, zbrodnia mojej ślepej wiary - gdy to mówił, myślałem, że mi jest w jego ra- mionach dobrze, a równocześnie ujrzałem wnętrze kościoła Świętego Piotra w Chartres podobne kamiennej przepaści wzlatującej ku niebu, w dole ogarniętej łuną świateł, mroczniejącej w górze, miał na sobie tylko czarną i długą do kostek tunikę ściśniętą w biodrach złotym pasem, składał przed głównym ołtarzem przysięgę, przysięgał, że resztę życia poświęci wyzwoleniu grobu świę- tego, tuż obok ja stałem w bogatym stroju pazia, słowa przysięgi, wzmacniane echem, samotnie rozbrzmiewały pod sklepieniem kościoła, biskup Wilhelm stał na najwyższym stopniu ołtarza, stał nad Ewangelią podtrzymywaną przez dwóch młodziutkich diakonów, przysięgając dotykał mieczem kart Ewangelii, dzień był jesienny, na witrażach, wysoko w chłodnym mroku, czuwali święci i aniołowie, dokoła w blaskach zbroi tłoczyli się baronowie, rycerze i szlachta, widziałem to wszystko, ale przede wszystkim myślałem, że mi jest w jego ramionach dobrze, on mówił: nie umiem już teraz powiedzieć, kiedy zrozumiałem, że popełniam zbrodnię i nie tylko nie przybli- żam się do upragnionego celu, lecz oddalam się od niego i czynię go prawie nieosiągalnym, jak- bym zdążając ku szczytowi potężnej góry spadał w przepaść, może po raz pierwszy przeniknęła mnie owa świadomość wówczas, gdy sam zbryzgany krwią, ciebie ujrzałem na ogromnym łożu, również splamionego krwią, którą przelałem, o kilka godzin za późno, o tę noc za późno zrozu- miałem, że tylko przed tymi, którzy posiadają czyste myśli i czystość towarzyszy ich uczynkom, mogą się otworzyć bramy Jerozolimy, ale teraz, po latach wielu wyrzeczeń i umartwień, kiedy czyniłem więcej, niż pragnąłem, aby zmazać zło przeze mnie w zaślepieniu wiary popełnione, te- raz, trzymając cię w ramionach, znów, ale już dobrowolnie, zamykam przed sobą bramy dalekiej Jerozolimy, ponieważ ponad wszystko, co we mnie istnieje, silniejsza jest moja ciemna miłość do ciebie, który miałeś być moim synem i spadkobiercą, a którego od dawna pożądam jak kochanka, możesz ze mną zrobić wszystko, co chcesz - powiedziałem, gdy umilkł, on zaś mnie spytał: bę- dzie ci to miłe?, możesz ze mną zrobić wszystko, co chcesz - powtórzyłem - cokolwiek zrobisz, będzie mi to miłe, i wtedy to się stało, ale gdy się już stało, nie byłem szczęśliwy, byłem tylko nasycony nie znaną mi dotychczas rozkoszą i powtórzenia jej spragniony, ale nie czułem się szczęśliwy, ponieważ już wtedy zrozumiałem, że nie kocha mnie, tylko pożąda mego ciała, wiem, że i on o tym wiedział, choć starał się oszukać i siebie, i mnie i mówił mi, że mnie kocha, ale gdy to mówił, mówił nieprawdę, ponieważ tylko mego ciała pożądał, pragnął miłości, lecz nie potrafił mnie kochać, tylko głodna żądza była w nim prawdziwa, wiem, że nieraz, trzymając mnie w ra- mionach, mówił, że mnie kocha, a myślał: wszystko jest daremne, nie umiem go kochać i nie umiem bez niego żyć, a ja myślałem, gdy nasyciwszy się mną zostawiał mnie nagle samego, myś- lałem wówczas: jestem jego własnością, jego rzeczą, dlatego woli pogardzać mną niż sobą, nie- nawidzę go, ale siebie także nienawidzę, ponieważ ulegle godzę się na wszystko, czego chce, sprawia mi to przyjemność, a jeśli ją mam, nie umiem jej nie lubić, za to siebie nienawidzę, wie- działem, że prócz mnie szukał innych ciał i miał je, ale potem znów do mnie wracał, a ja, choć wiedziałem, że przyjdzie do mnie jeszcze ciepły od ciepła innego ciała, czekałem na niego, a później stało się jednego dnia tak, że gdy opuścił mnie sądząc, że śpię, pierwszy raz począłem go szukać, leżałem na moim purpurowym płaszczu na wznak, z głową wspartą o ramię, i gdy obudził się jeszcze za dnia i pochylił nade mną, udałem, że śpię, oddychałem spokojnie, tak jak oddycha się w spokojnym śnie, powiedział głośno: Aleksy, nie poruszyłem się, była cisza, w głę- bi puszczy pogwizdywała wilga, wówczas wstał ostrożnie, żeby mnie nie zbudzić, wstał ostroż- nie jak człowiek, który chce uciec, nałożył na siebie wierzchnią szatę, z ziemi podniósł płaszcz i miecz, a potem, jeszcze raz ogarnąwszy mnie spojrzeniem człowieka, który chce uciec, zszedł ku strumieniowi, gdzie spętane pasły się spokojnie nasze wierzchowce, otworzyłem wtedy oczy i widziałem, jak zbliżywszy się do swego czarnego ogiera uwalnia go z pęt i przytrzymując za uzdę prowadzi w stronę ścieżki wdzierającej się w gęste podszycie lasu, zostałem sam, pomyśla- łem: niech ucieka, wiem, że wróci, tylko żądza jest w nim prawdziwa, a potem, gdy już zmierzch począł powoli zapadać i wciąż nagi, ale nie czując chłodu, leżałem na moim purpurowym płasz- czu, tym samym płaszczu, który teraz na czas spowiedzi zdjąłem z ramion i narzuciłem go na ra- miona Jakuba, wtedy więc, kiedy zmierzch powoli zapadał i byłem sam, począłem myśleć nie o sobie, lecz o tym, jakie jego mogą być myśli, znałem nie tylko jego ciało i nie tylko rozkosz, jaką mi dawał, znałem również jego myśli, mogłem sobie wyobrazić, że jadąc samotny wśród puszczy ogarnianej pierwszym zmierzchem, myśli: wszystko prócz krzywdy i wstydu jest darem- ne, nasycenie zmysłów nie zaspokaja pożądania, z pragnienia osiągniętego rodzi się sto nowych, jątrzących, czyny zrodzone z najczystszych pragnień dogorywają w hańbie, może w ogóle nie ma czystych pragnień? potrzeba gwałtu i okrucieństwa targają naturą człowieka, człowiek przed nimi ucieka, ucieka od samotności, boi się jej i wstydzi, potem w stadzie, silny i szalony, zadaje i sze- rzy gwałt, jest ślepy, jest głuchy, ale jest silny, ponieważ jest szalony, aż przychodzi chwila prze- budzenia i wówczas człowiek znów zostaje sam, tylko o całą zbrodniczość opętania bardziej niż przedtem samotny i w tym osamotnieniu ostatecznym, w więzieniu ciała i myśli, poczyna szukać ratunku, jednak daremnie go szuka, daremnie czepia się cieni ocalenia, tylko w gwałcie potrafi się zatracić, w gwałcie już odartym ze złudzeń, nagim i ciemnym jak nienawiść, to mógł myśleć jadąc samotny wśród puszczy ogarnianej pierwszymi cieniami zmierzchu, a jeśli się zdarzyło, iż spojrzał w pewnej chwili na swoje dłonie, wówczas musiał myśleć: te dłonie były dłońmi mor- dercy, czymże jest ślepa wiara i w ogóle wiara wobec dłoni, które są dłońmi mordercy, teraz po- trafiąc tylko rozkosz wydzierać z uległych ciał, tylko rozkosz potrafiąc brać i dawać, bowiem kiedy wszystko zawodzi, zostaje żądza, ona jedna, nie miłość i nie wierność, tylko żądza, przyja- ciółka samotnych, czujna i poszukująca, wierna nawet we śnie, nigdy nie nasycona, z nią i przez nią idzie się na dno, więc po co uciekać, jeśli uciec nie można?, i myślał dalej: uciekłem, ponie- waż nad pewność posiadania silniej mnie pociąga niepewność poszukiwań, wczoraj, pozawczo- raj, dzisiaj i zawsze kusiły mnie i wciąż kuszą niewiadome obszary czasu i przestrzeni, jakie się przede mną mogą otworzyć i jakie się niekiedy przede mną otwierają, one mnie niecierpliwie i nagląco wabią, ponieważ mogą zawierać w sobie wszystko, wiem, że kresem oczekiwań jest rozczarowanie, ale przecież, choćby złudny, wolę cień nadziei od jej nieuchronnej śmierci, każda zdobycz jest grobem nadziei, każde osiągnięcie jest grobem nadziei, czas zazdrośnie się zacieśnia wokół wszelkiego posiadania, tylko pragnienia, jakkolwiek i one muszą ulec zniszczeniu, użycza- ją nocom i dniom swobodniejszego oddechu, wszystko to wiem, znam ciężar tej wiedzy, jest ciężka jak góra kamieni i równie jak ona jałowa, jedźmy dalej, może się coś stanie, tak myśląc jego myślami leżałem z głową wspartą o ramię, aż naraz, zgubiwszy się w jego myślach i nie wi- dząc go, ponieważ nagle stało się dokoła mnie ciemno, podniosłem się, chwilę klęczałem zagu- biony w ciemnościach i jeśli czegokolwiek w tej chwili pragnąłem, to tego jedynie, żeby był przy mnie i przed strachem, samotnością i wszystkimi moimi splątanymi myślami obronił mnie swoim ciałem, pamiętam, powiedziałem klęcząc w ciemnościach na głos: możesz ze mną zrobić wszyst- ko, co chcesz, cokolwiek zrobisz, będzie mi to miłe, potem jechałem ciemną puszczą, już nie znałem ani jego myśli, ani własnych nie miałem prócz naglącego pragnienia, aby mnie wziął w ramiona i przed strachem, zagubieniem i samotnością obronił swoimi ramionami, nagle znalaz- łem się na skraju puszczy, za mną, tuż przy moich ramionach, stała nieruchoma i milcząca ściana mroku, przede mną, w dole, biała rosa szkliła się na łąkach na podobieństwo szeroko rozlanego jeziora, ale tam również trwały ciemności i wszystko, co było życiem, wydawało się w nich za- topione, i dopiero gdy podniosłem głowę, ujrzałem bardzo wysoko ponad sobą czarne niebo peł- ne kruchych gwiazd, wówczas, wciąż ogarnięty natarczywą tęsknotą za jego ciałem i za rozko- szą, którą sobie sprawiając i mnie ją zadawał, sięgnąłem po róg, który miałem przewieszony przez plecy, i myśląc, że się chcę znaleźć w jego mocnych ramionach i o wszystkim zapomnieć prócz świadomości, że jestem w jego ramionach, zadąłem w róg, słyszałem jego ostry głos wdzierający się w ciemności, potem słyszałem dalekie echo powtarzające zanikającymi w oddali dźwiękami głos mojego rogu, potem stała się cisza, a jeszcze w chwilę potem doszedł do mnie z głębi ciemności przeciągły i gardłowy, długo wibrujący okrzyk, jakim zwykli się zwoływać pasterze, on tam jest pomyślałem i przeczekawszy, aż dalekie wezwanie ścichnie, znów zatrąbi- łem w róg i po chwili znów odpowiedział mi z ciemności ten sam gardłowy i wibrujący okrzyk, ruszyłem w tamtą stronę, wciąż pewien, że go odnajdę, akurat w dole, gdzie musiały się rozcią- gać rozległe łąki, wschodził w rudej poświacie ciężki księżyc, jechałem skrajem puszczy, wyso- kim smugiem coraz to wspinającym się w górę i opadającym w dół, w dole rzeczywiście były łą- ki, nie wiem, jak długą przebyłem drogę, ponieważ mając już pewność, że go odnajdę, jechałem wolno, pomyślałem nawet w pewnym momencie: zawróć, ale nie uczyniłem tego i nie żałuję, że tego nie uczyniłem, bowiem dzisiaj już wiem, że jakąkolwiek bym wówczas decyzję powziął, nie mogłaby ona odwrócić rzeczy, które już się dokonały, jechałem zatem wolnym stępem skrajem puszczy, aż nagle mój andaluzyjczyk poruszył się niecierpliwie i wyciągnąwszy szyję zastrzygł uszami, pchnąłem go naprzód i znalazłszy się w tej chwili na szczycie łagodnego wzniesienia uj- rzałem w dole, nie dalej niż o dwieście kroków, ognisko dogasające tuż przy ciemnej krawędzi paszczy, tylko drobne płomyki migotały przy ziemi, a przy ognisku, lekko ku niemu pochylony i z nogą wspartą o kamień, stał młody pasterz, twarz miał pełną światła, nagimi ramionami opie- rał się o kolano, było tak cicho, iż słyszałem suchy szelest dopalających się gałęzi, wówczas - umilkł i potem powiedział - pozwól mi, ojcze, chwilę milczeć, ponieważ chciałbym, nie musisz się śpieszyć - powiedział stary człowiek, noc się zbliża - powiedział Aleksy, nie muszę cię wi- dzieć, żeby cię słyszeć, możesz iść i milczeć, jeśli ci to jest potrzebne, szedł więc milcząc, po- nieważ rzeczywiście milczenie było mu potrzebne: już miałem powiedzieć, iż gwałtownie wspią- łem mego wierzchowca ostrogą, gdy w tej samej chwili zamiast siebie to czyniącego i zamiast Jakuba, który stał w dole pochylony nad dogasającym ogniskiem, ujrzałem jego, i o tym, choć po raz pierwszy myślę na głos, nie wolno mi głośno myśleć, ujrzałem z natarczywą ostrością jego, powiedział twardym, lecz spokojnym głosem, jakim zwykł był wydawać rozkazy: taka jest moja wola i nie próbuj jej zmienić, po czym odwrócił się ode mnie, wspiął swego konia i już się na mnie nie oglądając zjechał ku brzegowi, teraz, chociaż idę z otwartymi oczami i widzę przed so- bą drogę wśród rozległej i płaskiej równiny, jeszcze jasną, ale już się przygotowującą do przyję- cia pierwszych cieni zmierzchu, widzę moje nogi stąpające po ziemi jeszcze wilgotnej, widzę zie- lone stawy na równinie, widzę tęczę już blednącą na niebie, słyszę za sobą stąpania tych wszyst- kich, którzy idą za mną, słyszę już bardzo odległe odgłosy grzmotów, ale chociaż to wszystko widzę i słyszę, widzę przed sobą szeroko rozlane, żółte i spienione wody Loary, słyszę niski szum wezbranej rzeki, spoglądam na ten groźny żywioł trochę z wysoka, ponieważ jestem na ko- niu, lecz nie dalej od brzegu niż o kilkanaście kroków, mogłem go uratować, wiem, że mogłem go uratować, ze wszystkich moich rówieśników pływam najlepiej, mogłem go uratować, ponie- waż żółte i gwałtownie prące przed siebie fale nie pochłonęły go w jednej sekundzie, tonął nieda- leko brzegu i długo opierał się śmierci, nim wreszcie zniknął wśród żółtych i spienionych wód, na pewno nie chciał umrzeć, a gdy już czuł, że traci siły i idzie na dno, na pewno szedł na dno, w chłód i szum śmiertelnych wód, z obrazem Jakuba pod zalewanymi wodą powiekami, mogłem go uratować, ale nie uczyniłem tego, myślałem: teraz będę wolny, więc niech się to stanie, po- nieważ gdy jego nie będzie, będę wolny, będę wyzwolony od jego ciała i od pożądania jego ciała, lecz kiedy się to stało i już tylko szeroko rozlane, żółte i spienione wody Loary widziałem przed sobą, nie czułem ulgi, ale również i cienia żalu nie odczuwałem, był we mnie lód, zimno w sercu i zimno w dłoniach i na wargach, niski szum wezbranej rzeki toczył się ode mnie nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia, przedtem, gdy w ów wczesny poranek wracaliśmy do Chartres, jechaliś- my bardzo długo milcząc, milczenie było od dawna naszą najczęstszą rozmową, ale te ostatnie godziny naszego ostatniego milczenia były inne od wszystkich poprzednich godzin naszego mil- czenia, jechaliśmy obok siebie, lecz dalsi od siebie, niż gdybyśmy byli ślepi, głusi i niemi, już się zbliżaliśmy do Loary i słychać było niski szum jej wezbranych wód, gdy on nagle powiedział: Aleksy, tak, panie - odpowiedziałem i znów jechaliśmy w milczeniu, teraz pamiętam, że jecha- liśmy wilgotnymi łąkami, wtedy nie widziałem tych łąk, ale teraz je widzę, wtedy nie słyszałem szelestu traw gniecionych kopytami naszych koni, ale teraz go słyszę, słyszałem również plusk wody nasycającej nadmiarem wilgoci rozmiękłą ziemię, tak jak teraz słyszę podobny plusk pod własnymi nogami i także pod stopami tego człowieka, który idzie obok mnie i który pozwolił mi milczeć, nie odczuwam wobec niego wdzięczności, choć powinienem, muszę milczeć, ponieważ nie mogę myśleć głośno, powiedział: nic z tego, co się stało, nie można przekreślić, ale jeśli po- między dwojgiem ludzi dzieje się rzecz zła, nie pamiętam, co mówił dalej, pamiętam tylko to, iż zrozumiałem z tego, co mówił, że wzbogacony uczuciem, którego do tej pory nie zaznał, uczu- ciem nowym i urzekającym, uczuciem, które z dna rozterki i nieszczęścia wynosi go na prze- strzenie niecierpliwej radości, zrozumiałem tylko tyle, że ja mam w jego życiu przestać istnieć i mam wrócić do miasta, z którego mnie wziął niosąc w ramionach, gdy płonął mój dom rodzinny i miałem na dłoniach i na ustach krew moich rodziców przez niego przelaną, mówił, to pamiętam i nigdy pamiętać nie przestanę: teraz wszystko się już dokonało, abyśmy się rozeszli i aby moje życie nie było twoim życiem i twoje moim, spytałem: kiedy mam odejść?, powiedział: wyposażę cię tak, jak się należy człowiekowi, który miał być spadkobiercą mego imienia, kiedy mam odejść? - spytałem jeszcze raz i pamiętałem tę chwilę, kiedy po raz pierwszy wziąwszy mnie w ramiona mówił: jesteś już mężczyzną, a ja, nie czyniąc najmniejszego ruchu, aby się oddalić od jego nagości, spytałem: to prawda, że zabiłeś moich rodziców?, a potem mówił: ponad wszys- tko, co we mnie istnieje, silniejsza jest moja ciemna miłość do ciebie, który miałeś być moim sy- nem i spadkobiercą, a którego od dawna pożądam jak kochanka, i ja powiedziałem: możesz ze mną zrobić wszystko, co chcesz, myślałem: Jakuba, o którym nic nie wie, mógł pokochać, mnie, o którym wie wszystko, nie mógł pokochać i chociaż z początku mówił, że mnie kocha, wiedzia- łem, że gdy trzymał mnie w ramionach, myślał: wszystko jest daremne, nie umiem go kochać i nie umiem bez niego żyć, teraz, wciąż mnie nie kochając, zdecydował, że może beze mnie żyć, myślałem o dalekiej drodze, jaka mnie czeka, ale nie widziałem tej drogi ani nie pojmowałem, dokąd ma mnie zaprowadzić, jeszcze przedtem, nim wyruszyliśmy w tę powrotną drogę do Char- tres i dokonywały się między nami te ostatnie godziny naszego ostatniego milczenia, aż po chwi- lę gdy jego zaciśnięta pięść po raz ostatni wyłoniła się spomiędzy żółtych i spienionych wód Loa- ry, jeszcze przedtem i jeszcze, jakby we śnie, obudziłem się z głębokiego snu z ogniem na ciele, a w ramionach trzymając nagie ciało, o którym we śnie zdążyłem zapomnieć, obudziłem się na- gle, jakby tymi ognistymi znakami wyciągnięty z wszelkiej niepamięci: leżałem na moim purpu- rowym płaszczu nagi i nagą dziewczynę trzymając w ramionach, przedtem, w nocy, leżąc na tym skraju łąk widziałem ją biegnącą niecierpliwie ku szałasowi Jakuba, a potem widziałem ją wraca- jącą i wtedy wstałem i powiedziałem: przepędził cię?, powiedziała: potrafisz tak zrobić, żebym przestała o nim myśleć?, odpowiedziałem: rozbierz się, i ona to zrobiła, i ja, też zrzuciwszy z sie- bie odzienie, stanąłem nad nią, myśląc: tu oto przed tobą leży Jakub, pośpiesz się, ponieważ za chwilę Jakub przestanie być Jakubem, leżała naga na moim płaszczu, po raz pierwszy nagimi stopami wszedłem na ten płaszcz, dlatego po raz pierwszy, ponieważ do tej pory, jeśli mi służył, to tylko mojemu oczekiwaniu, wszedłem na mój purpurowy płaszcz i powiedziałem: przepędził cię?, ponieważ nic innego powiedzieć nie umiałem i wcale nie dlatego, abym tej nagiej, pode mną leżącej nieznanej dziewczyny pożądał, lecz tylko z tęsknoty, z pragnienia i z własnej samot- ności, jeszcze raz powiedziałem, wcale o tym nie myśląc, powiedziałem: przepędził cię?, wtedy powiedziała: zrób tak, żebym o nim nie myślała, wtedy nagle poczułem, że moja męskość jest moją męskością, i położyłem się na niej, i kiedy się potem obudziłem z najgłębszego snu z ogniem na ciele i ją, to obce ciało, trzymając w ramionach, wtedy gdy otworzyłem oczy odu- rzone ciężkim snem, zobaczyłem: stał nad nami, złączonymi miłosnym uściskiem, ale bez gnie- wu, jego oczy w jego ciemnej twarzy i tak jasne, iż zawsze wydawały się nagimi, teraz były bar- dziej nagie niż kiedykolwiek przedtem, bił nas tym samym skórzanym harapem, który zgubił w pośpiechu, gdy ja zatrąbiłem na rogu, a on chciał się przede mną w szałasie Jakuba skryć, bił nas, ona, podobnie jak ja z ciężkiego snu obudzona, chciała się przed pierwszymi uderzeniami skryć we mnie, ponieważ ja byłem najbliżej, ale potem, gdy go musiała zobaczyć, ponieważ my byliśmy nadzy, a on był ubrany i nas smagał swoim harapem, ona w pewnym momencie wyśliz- gnęła się z moich ramion i krzycząc, jakby ją zarzynano, uciekła, leżałem już samotny na moim płaszczu, stał nade mną i wciąż mnie bił, jeśli ten człowiek rzeczywiście był kiedyś moim piastu- nem, to miał słuszność mówiąc: gdy mierzysz do celu i wypuszczasz strzałę, powinieneś mieć mięśnie rozluźnione, twój wysiłek powinien być w tobie, głęboko ukryty, aby twego wysiłku nikt z zewnątrz nie widział, leżałem przyjmując ostre i do krwi raniące razy, nagle przestał mnie bić, stał nade mną nieruchomy, spytałem: dlaczego mnie bijesz, dlatego że spałem z tą kurwą czy dla- tego że ukryty przede mną w szałasie Jakuba musiałeś przede mną skłamać?, wówczas rzucił ha- rap, klęknął przy mnie i żeby uciec przede mną, a pewnie i przed sobą, wziął mnie w ramiona, wiedziałem, że po raz ostatni bierze mnie w ramiona, i podczas kiedy on czynił ze mną to, co zawsze zwykł był czynić, zamknąłem oczy, aby nie dojrzał w nich łez, wstydziłem się tych łez, nienawidziłem swojej słabości, przysiągłem wówczas samemu sobie, że już nigdy w życiu nie zapłaczę, potem jeszcze raz byłem w tym samym miejscu, była wówczas noc, stałem pod tym samym drzewem, pod którym bił mnie leżącego, a potem trzymał po raz ostatni w ramionach, nie myślałem o nim, nie więcej niż tydzień minął od tamtego świtu, ale i ta godzina, gdy mnie bił, a potem trzymał w ramionach po raz ostatni, a także i późniejsza godzina, gdy z zimnem w sercu i z zimnem w dłoniach i na wargach widziałem przed sobą szeroko rozlane, żółte i spienione wo- dy Loary, a jego już nie było, wszystkie te godziny sprzed nie więcej niż tygodnia wydawały się tak odległe, jakby stały się przed wieloma latami, nie myślałem o nim, gdy znów się w tym mi znalazłem, nie myślałem o nim, lecz nie czułem się od niego uwolniony, stał jak gdyby obok i tak samo jak gdyby tuż obok stał przy mnie, gdy doczekawszy się zmierzchu, kiedy już wszystkie trzody zostały spędzone z pastwiska i cisza się stała dokoła i pustka, podjechałem pod szałas Ja- kuba, myślałem: spoczywający w ciężkiej trumnie, w ciemnym lochu i pod ciężkimi płytami gro- bu, nigdy już nie ujrzysz tego, którego raz tylko widząc pokochałeś, choć mnie, wciąż przy sobie mnie mając, nigdy pokochać nie ś, nigdy się już tak nie stanie, żebyś mógł wypowiedzieć słowo: kocham, natomiast ja żyję, za chwilę ujrzę go i będę mógł powiedzieć to, czego ty już nie mo- żesz, przed szałasem tliło się ognisko przed chwilą najwidoczniej dopiero rozpalone, ale Jakuba przy nim nie było, wyszedł z szałasu, wydał mi się jeszcze piękniejszy niż wówczas, gdy go uj- rzałem po raz pierwszy, spytałem nie schodząc z konia: poznajesz mnie?, tak - odpowiedział i po chwili spytał: jesteś sam?, jak widzisz, szukasz swego pana?, nie - odpowiedziałem - tym razem nie szukam go, po czym zsiadłem z konia, on milczał, nie zaprosisz mnie do swego szałasu? - spytałem, wtedy usunął się na bok i powiedział: wejdź, nikły poblask ogniska słabo rozjaśniał mroczne i ciasne wnętrze, w kącie było posłanie z jelenich skór, tu śpisz?, tak - odpowiedział, czułem go przy sobie nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia, czułem jego nagość pod płócienną, wiejską tuniką, wydawało mi się przez moment, że w ciszy, jaka była, słyszę przyśpieszone pul- sowanie serca, chciałem powiedzieć: tu, na tym posłaniu, trzymał cię w ramionach i mówił ci, że cię kocha i zawsze będzie kochać, chciałem to powiedzieć, ale milczałem i wreszcie powiedzia- łem: spytałeś, czy szukam mego pana, nie szukam go, ponieważ nie szuka się umarłych, i myśla- łem: widzisz, stojący tuż obok mnie, niewidzialny i nie istniejący, ja, który oddycham, widzę i słyszę, jestem tutaj zamiast ciebie i ja, a nie ty, zamknięty w ciężkiej trumnie i już bezsilnie gni- jący, powiem za chwilę: jeżeli pójdziesz ze mną i będziesz przy mnie, uczynię wszystko, czego pragniesz, będę ci służył i będę cię ochraniać, będę dla ciebie wszystkim, czym pozwolisz mi być, będę daleki, jeśli tego zażądasz, i będę bliski, jeśli na to pozwolisz, będę przy twoich snach i zawsze przy twoich smutkach, ponieważ kocham cię i twojej obecności potrzebuję jak oddechu, kocham cię od tej pierwszej chwili, gdy ujrzałem cię pochylonego nad wygasającym ogniskiem, kocham cię, choć nie wiem, czy moja miłość wynika tylko ze mnie i z ciebie, tylko z nas dwojga, z ciebie i ze mnie, czy też zbudził ją z nieistnienia ten, który teraz już nie istnieje, powiązaniem mnie i ciebie jest ta miłość czy też natarczywym odblaskiem miłości innej, tej, która pierwsze swoje słowo zdążyła tylko raz wypowiedzieć, a potem poszła w chłód i szum śmiertelnych wód, aby już nigdy nie odnowić się w ciele i słowie, nie wiem, skąd się wzięła moja miłość do ciebie, ale skądkolwiek zaczerpnęła swój początek i swoje pierwsze oczarowanie, nigdy cię kochać nie przestanę, ponieważ jeśli istnieję, to tylko dlatego, aby, sam nie kochany, potrzebę miłości całym sobą potwierdzić, to wszystko wśród śmiertelnej ciszy, jaka była, myślałem, już wiedziałem, że nie mam nic więcej do powiedzenia, jeszcze pomyślałem: ty, przygnieciony ciężkimi płytami grobu, nie myślę o tobie, ale nie uwolniłem się od ciebie, wtedy on powiedział: idź, nie pójdziesz ze mną? - spytałem, nie - powiedział, potem spytał: byłeś przy nim?, byłem, wiosenne rzeki są zdradliwe, i nie mogłeś go uratować?, nie - odpowiedziałem - to się stało tak szybko, jak szybko kamień idzie na dno, i znów była cisza, nie podsycane ognisko musiało wygasać, ponieważ cał- kiem ciemno stało się w szałasie, ale mimo mroku wciąż go czułem przy sobie nie odleglejszego niż na wyciągnięcie ramienia, idź - powiedział, więc jeszcze raz spytałem: nie pójdziesz ze mną?, idź - powiedział, wtedy wyszedłem, wsiadłem na konia i po raz drugi począłem zdążać przed sie- bie ku wilgotnym w dole pastwiskom, ale wówczas, w tę pierwszą noc, ogarnięty zakochaniem i zazdrością, teraz tylko z rozpaczą w sercu, z przejmującym zimnem w dłoniach i na wargach, potem zatrzymałem się na skraju pastwiska, tam gdzie było to drzewo, pod którym bił mnie leżą- cego harapem i potem po raz ostatni wziął w ramiona, ta dziwka zjawiła się nagle, stanęła przy mnie i powiedziała: ten straszny człowiek znów nas będzie bić?, rozbierz się - powiedziałem - jego już nie ma, leży w ciężkiej trumnie i jedynym jego zajęciem jest pośpieszne gnicie, potem leżąc pode mną naga spytała: przepędził cię?, wziąłem ją nic nie mówiąc, śmiała się i jęczała, wchodziłem w nią jak w szeroko rozlane, żółte i spienione wody Loary, ale otwarte oczy mając wypełnione twarzą Jakuba, przedłużałem powolne narastanie rozkoszy, aby dłużej zachować ten obraz, śmiała się i jęczała, miłość jest tylko kłębkiem nieosiągalnych pragnień - myślałem - mi- łość daje tylko cierpienie, natomiast ciemna rozkosz powstaje i trwa wśród pogardy i nienawiści, nagle posłyszałem pod sobą, ale jakby z bardzo daleka, jej krótki okrzyk, który zabrzmiał tak, jakby wrzasnęło umieraniem porażone zwierzę, poczułem się w tym krótkim krzyku panem i władcą, byłem panem i władcą w mojej niepośpiesznej i cierpliwej męskości, byłem panem i władcą tego ciała przemienionego dzięki mnie w uległość i jęk, powtarzałem w myślach: pój- dziesz ze mną?, a kiedy nastał świt po nie przespanej nocy, powiedziałem: jeżeli chcesz to mieć co noc, możesz pójść ze mną, gdzie? - spytała, to obojętne - powiedziałem - w zamkowej łożnicy, w lesie czy na pustyni, w dzień czy w noc, nikt ci tego nie zrobi lepiej ode mnie, zatem poszła ze mną i co noc miała to, co jej obiecałem, ale gdy i z nią byłem sam albo w towarzystwie moich towarzyszy, wciąż była we mnie jedna myśl, jedna myśl, że musi się coś stać, musi się coś stać we mnie lub poza mną, miałem wszystko, co może posiadać człowiek, byłem teraz Aleksym z Vendome, hrabią na Chartres i Blois, ja, Grek z Bizancjum, Aleksy Melissen, uratowany przed ośmioma laty z płonącego domu i miasta, jeszcze nieletni, ale prawowity hrabia, ponieważ wody Loary były szeroko rozlane, żółte i spienione, jednego dnia, gdy nie mogłem spać, a ona spała, wstałem przed świtem, miasto jeszcze spało i bramy były zamknięte, pojechałem przed siebie i wówczas, kiedy zaczynało się stawać jasno, ujrzałem posuwającą się po równinie gromadę kil- kudziesięciu dzieci i wyrostków, dziewczęta miały na sobie białe suknie, niektóre wianki z pol- nych kwiatów na głowach, chłopcy wiejskie płócienne tuniki, ciemnowłosy chłopiec, który szedł na przodzie, niósł krzyż, zagrodziłem im drogę swoim koniem, spytałem: gdzie idziecie?, wtedy ten, który trzymał krzyż, powiedział: idziemy do Jerozolimy, wiesz, gdzie jest Jerozolima? - spy- tałem, nie wiem - powiedział, jakże więc dojdziecie do Jerozolimy?, nie wiem - powiedział - wszystkie dzieci idą do Jerozolimy, ponieważ przebywa w niej pan nasz, Jezus Chrystus, ustąpi- łem im z drogi, przeszli obok mnie i szli dalej ogromną równiną, pojechałem wtedy do Cloyes, ale na łąkach, gdzie pasły się trzody, tylko kilku niedołężnych starców pilnowało krów, spytałem jednego z nich: gdzie są wasi pasterze?, podniósł na mnie wyblakłe, prawie nie widzące oczy i jedną dłonią wspierając się na kiju, drugą, trzęsącą się, wzniósł nad głowę, która też mu się trzęsła, niech wszystkie przekleństwa - powiedział starczym, skrzypiącym głosem - niech wszys- tkie przekleństwa, głód, zaraza i hańba spadną na tego przybłędę, który sam oszalawszy zaraził szaleństwem nasze dzieci i wnuki, niech będzie przeklęty on i jego imię, czując, że blednę, spyta- łem: kogo tak przeklinasz, starcze?, jego przeklinam - odpowiedział - przybłędę, który musi być synem samego czarta, przybłędę, który przy pomocy diabelskich sztuczek uwiódł nasze dzieci i wnuki, jego przeklinam i jego imię przeklinam, i duszę jego i ciało przeklinam, dowiedz się - mówił - nie mamy już ani dzieci, ani wnuków, inne wsie dokoła też się wyludniły z dzieci i z wnuków, wszystkich ten przeklęty przybłęda opętał i zaraził swoim szaleństwem, spójrz - pod- niósł obie trzęsące się dłonie, w jednej trzymając kij - popatrz na te ręce, już nigdy te ręce nie oprą się o ramię wnuka i nigdy te ręce nie będą błogosławić wnuczki idącej za mąż, odjechałem nie rzekłszy słowa, wszystko już wiedziałem i wiedziałem także, że już nie wrócę do Chartres, stało się to, czego nie nazywając pragnąłem, i znów, gdy to się stało, nie czułem ulgi, w puszczy dogoniła mnie Blanka, jej koń był zgrzany i pianę miał na pysku, ale po niej nie było znać zmę- czenia, powiedziała: wszystkie dzieci wyszły dziś rano z Chartres, wiem - powiedziałem, mówią - znów się odezwała po chwili milczenia - że na czele ogromnej i wciąż coraz większej rzeszy dzieci idzie przez kraj przemawiając po wsiach i miasteczkach: objawił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i mi- łosierdzie dla miasta Jerozolimy, wiem - przerwałem jej i on, zamknięty na wieki w ciężkiej trumnie, on bez oddechu i słowa, idący w szum i w chłód śmiertelnych wód, później wyrzucony przez nie na pusty brzeg, aby spocząć wreszcie na wieki w ciężkiej trumnie, on znów stał przy mnie obok, przez dwie noce i dwa dni jechaliśmy kilkakrotnie zmieniając kierunek, ponieważ różne słuchy chodziły między ludźmi, którędy posuwa się owa krucjata, krucjata bez niego, spo- czywającego w ciężkiej trumnie, ale z jego pragnień zrodzona, z ciemnych żądz jego ciała teraz gnijącego w ciężkiej trumnie zrodzona, aż wreszcie trzeciego dnia, w samo południe, gdy wyje- chaliśmy z lasu, zobaczyłem ich pod ogromnym niebem i w takiej mnogości, iż cała w dole rów- nina zdawała się płynąć wśród powolnego falowania, krzyże, chorągwie i feretrony połyskiwały w słońcu wznosząc się ponad tą płynącą równiną, one również wolno posuwały się naprzód, two- rząc z nieprzebranym mrowiem głów jedną całość, ogromny śpiew wzbijał się spośród tej wolno płynącej i falującej równiny, potem, mijając ich, widziałem już tylko poszarzałą biel sukienek i tunik, twarze ogorzałe od wiosennego słońca, stłoczone jedna przy drugiej, twarze tysiąca dziewcząt i chłopców, czerwone i spotniałe, z otwartymi szeroko ustami, z ustami, które śpiewa- ły, lecz które mnie przejeżdżającemu obok wydawały się otwartymi na skutek zdumienia parali- żującego te drobne ciała w poszarzałych białych sukienkach i zgrzebnych wiejskich tunikach, ciężki pył wzbijał się spod tysięcy bosych stóp, sucha, nagrzana ziemia dymiła pod ich stopami, szli stłoczeni, twarz przy twarzy, ramię przy ramieniu, ciało przy ciele, stłoczeni w ogromne i oślepłe stado, oślepłe, ponieważ nie widzieli ani nieba, ani ziemi, mogli widzieć tylko głowy i ramiona idących przed nimi, szli stłoczeni, jakby z bliskości swych ciał czerpali siły do dalszej i nieznanej drogi, a wrzask tysięcy dziecinnych głosów, wrzask, który wydobywał się z tysięcy otwartych w zdumieniu ust, rozdzierał rozległą przestrzeń ponad tym stłoczonym i wolno wśród kurzu, upału i słońca posuwającym się mrowiem, on szedł na czele tej falującej i naprzód się po- suwającej równiny, z wrzaskiem chóralnych śpiewów za sobą, ale sam spokojny i cichy, lekko bosymi stopami dotykający ziemi, prosty i z nieruchomą, on jedyny ze wszystkich, równiną przed zamyślonymi oczami, widziałem go po raz trzeci, lecz po raz pierwszy w świetle dnia, wydał mi się tak samotnie idący młodszym niż wówczas, gdy go widziałem wśród cieni nocy, podjechałem ku niemu i wówczas on się zatrzymał, zatrzymał się również cały pochód i śpiew powoli począł przycichać, poznajesz mnie? - spytałem, tak - odpowiedział i była już teraz cisza, zeskoczyłem z mego konia i powiedziałem: nie chciałeś pójść ze mną, więc ja pójdę z tobą, a mówiąc to myś- lałem: nikt bardziej niż ty nie potrzebuje miłości i opieki, nikt bardziej niż ty nie zna życia i nie zna ludzi, jesteś kruchy jak łza i samotniejszy od wszystkich samotnych ludzi na świecie, bardziej zagubiony niż ktokolwiek z zabłąkanych na świecie, samotny i zagubiony, choć idzie za tobą ogromny tłum, nikt bardziej niż ty nie potrzebuje miłości i opieki, powiedziałem do Blanki: zejdź z konia, a gdy bez słowa uczyniła to, czego zażądałem, wziąłem jej wierzchowca za uzdę, cugle swego białego andaluzyjczyka drugą dłonią schwyciłem i oba konie podprowadziłem ku Jaku- bowi, wybierz, którego wolisz - powiedziałem - jeżeli jesteś wodzem krucjaty, nie możesz iść pieszo, jak wszyscy, wybierz tego, który ci się bardziej podoba, a ja będę jechać przy twoim bo- ku i będę spełniać wszystkie twoje rozkazy, stał przede mną nie dalej niż o krok, drobny i jas- nowłosy, samotny i zagubiony, nawet w swej piękności samotny, bliski i bardziej daleki niż kie- dykolwiek przedtem, powiedziałem cicho, żeby ściszyć w swoim głosie rozpacz: zrób, o co cię proszę, on, gdyby żył, uczyniłby to samo, chwilę milczał, potem powiedział: nie, będę szedł pie- szo, jak wszyscy, ale ty, jeżeli chcesz, możesz jechać na swoim wierzchowcu, wówczas bez sło- wa wyciągnąłem z pochwy mój krótki myśliwski mieczyk i jednym pchnięciem wbiłem aż po rę- kojeść jego ostrze w gładką i lśniącą szyję mego andaluzyjczyka, leżał u moich stóp już z biel- mem śmierci w oczach, biały i ogromny, dreszcze konania wstrząsały jego brzuchem i smukłymi nogami, a kiedy schyliłem się nad nim i wyciągnąłem ostrze z szyi, krew gwałtownym strumie- niem poczęła płynąć z rany, daj - powiedziała Blanka wyciągając rękę po mój mieczyk, bez sło- wa odsunąłem ją ramieniem i drugiego wierzchowca odprowadziwszy na bok, zdjąłem z niego siodło, cisnąłem je na pole, potem uwolniłem go z wędzidła, miał rozszerzone chrapy i niespo- kojnie strzygł uszami, ponieważ czuł bliski odór krwi, rzemienną uzdą ostro go po zadzie smag- nąłem, wtedy wspiął się gwałtownie i raz jeszcze uderzony, poderwał się do ucieczki, patrzyłem za nim chwilę, pędził jak oszalały płaską równiną i żółty tuman kurzu wzbijał się spod jego ko- pyt, przy Jakubie, ciężki odór świeżej krwi nasycał nagrzane powietrze, stał przy Jakubie chło- piec ciemnowłosy, o dużych, ciemnych i wilgotnych oczach, miał na sobie ciemnozieloną, do po- łowy łydek sięgającą suknię wełnianą, jakie zwykli byli nosić mieszczanie, powiedział: nic nie jedliśmy od wczoraj, Jakubie, jesteśmy głodni, pozwól nam to zrobić, powiedziałem: pozwól im to zrobić, ujrzałem w tym momencie dziewczynę, która stała nie opodal, była bardzo piękna, jas- na i łzy spływały po jej policzkach, później dowiedziałem się, że ma na imię Maud i kocha Jaku- ba, i ona go wsparła, gdy samotniejszy od najbardziej samotnego człowieka na ziemi mówił po raz pierwszy: objawił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i miłosierdzie dla miasta Jerozolimy, nienawidzi- łem jej w tej chwili, nienawidziłem jej łez i wtedy jeszcze raz powtórzyłem: jeżeli są głodni, po- zwól im to zrobić, ponieważ nie muszą być głodni, starczy mięsa dla wszystkich, płonęło ogrom- ne ognisko w samo południe, pośrodku pustej i słońcem palonej równiny, wtedy po raz pierwszy, choć go widziałem już trzeci raz, dostrzegłem na jego prawej dłoni ten pierścień, głupcze - po- myślałem patrząc na ognisko, dokoła którego jak olbrzymie ćmy biegali chłopcy w tunikach za- ledwie okrywających ich nagość, inni ściągali z końskiej padliny skórę - głupcze, dłoń, którą zdobił ten pierścień, gnije teraz w ciężkiej trumnie, a przecież ona mnie co noc obejmowała, ona błądziła w ciemnościach po moim ciele, głupcze - zapach krwistego mięsa wypełniał nagrzane słońcem powietrze - głupcze, kogo kochasz i kogo pragniesz?, gdy rozszarpali pomiędzy sobą nie dość upieczone, prawie surowe mięso, powiedziałem: każ im śpiewać, i uczynił to, jeszcze świe- żą krwią zwilgotniałe kości nie zdążyły obeschnąć i roje ciężkich much gromadziły się nad nimi, kiedy, wybacz, ojcze - powiedział - moje długie milczenie, lecz kiedy moja spowiedź poczęła dobiegać końca i już tylko w kilku zdaniach mogę opowiedzieć dalsze moje dzieje, pomyślałem, że u kresu mojej spowiedzi powinienem jeszcze raz cofnąć się w przeszłość, aby wróciwszy do niej utwierdzić się we własnym sumieniu, czy niczego z niej nie zataiłem i wszystko tak rzeczy- wiście opowiedziałem, jak było, nie odnalazłem mego dobroczyńcy i opiekuna w szałasie paste- rza Jakuba, odnalazłem go dopiero nad ranem, ponieważ przez noc błądził w okolicy, nie mogąc odnaleźć właściwej drogi, wracaliśmy wczesną godziną poranną do Chartres i wtedy stało się to niczym nie odkupione nieszczęście, ciężkie i w całej swojej szorstkiej grubości nawilgłe sukno habitu wciąż obejmowało jego ciało przenikliwym i natarczywym chłodem, myślał, ciężko wdep- tując w wilgotną ziemię swoje obrzęknięte stopy: stary i już chcąc tyle tylko zachować pragnień, aby wchodzących w życie ochronić przed błędami młodości własnej, ja, którego ciała już nikt nie może pożądać, ale również i ja, który w swoim dogasającym ciele, w ciele okrytym usychającą skórą, wciąż odczuwam błogosławione i rozpaczliwe dreszcze pożądania, ja, którego nikt nie za- pragnie wziąć w ramiona, aby na moich usychających wargach złożyć pocałunek i ustami młodo- ści objąć moje usta już usychające, ja, oszukujący samego siebie i oszukujący tych, których mogę oszukiwać, aby oszukać samego siebie, śmiercią przywoływany, a wciąż pogrążenia w młodości spragniony, nigdy nie zaspokojony, bowiem ściganie uciekającej młodości nigdy nie może być zaspokojone, ja, który odrzuciłem wszystkie przywileje i bogactwa i imię moje zatarłem, jak za- ciera się zdradziecki ślad, Boże, zmiłuj się nade mną, ja, który w pysze fałszywej pokory i ściga- ny fałszywą koniecznością służenia wziąłem na swoje ramiona ciężar ponad moje siły, myślałem: jeśli istotnie Bóg dotknął swym palcem martwej ziemi i z ziemi podniosła się młodość obiecują- ca spełnienia, których nikt z żywych spełnić nie umiał, Boże, niech się tak stanie, myślałem: ja, któremu nie jest obcy żaden grzech, a który znam do ostatniego oddechu wszelkie zabłąkanie, ja, który mimo mojego habitu i mojej usychającej skóry, i moich starczych warg, i stóp, które są ob- razą radości i harmonii, znam równie dobrze dno ciemnych przepaści, jak urojone blaski tęsknot, ja, wielki i wszechmogący Boże, słyszałem go, gdy myślał: wielki i wszechmogący Boże, które- go nigdy nie było i nie ma, wielki Boże, który istniejesz tylko poprzez nasze nieszczęścia, słysza- łem wszystkie jego myśli, ponieważ w jego milczeniu odnajdywałem samego siebie, ja, któremu zaufało tysiąc niewinnych dzieci, ponieważ wszyscy, którzy zwierzali mi swoje grzechy, istotnie byli dziećmi i ich niewinność była rzeczywistą niewinnością ich ciał, nie dusz, ponieważ dusz jeszcze nie mają, gdyby mieli dusze, nie byliby już niewinni, ale również ja, którego w ostatnich godzinach przebudzono nagle ze snu złudnych nadziei, ponieważ, sam pełen mrocznych prag- nień, w tym tylko celu stanąłem naprzeciw pochodowi młodości, aby siebie w wyznaniach odna- leźć i siebie cudzymi pragnieniami jeszcze raz i może już ostatni raz przywołać do stanu rado- snego oddania, ja przecież usłyszałem w tych ostatnich godzinach tyle wyznań prawdy i tak wiele kłamstwa, i równie wiele milczenia zapierającego się i kłamstwa, i prawdy, iż wszystko wiedząc kłamię, ponieważ wszystko wiedząc nie wiem, co mam uczynić z tą wiedzą, spraw, Boże, aby się nie spełnił mój okrutny sen i aby bramy Jerozolimy nie stały się martwą pustynią, idzie teraz obok mnie i mówi słowa, w których nie ma nic prócz kłamstwa, mylę się, ponieważ to, co mi te- raz wyznaje, nie jest kłamstwem, lecz dalekim jak światło gwiazdy odblaskiem utajonej prawdy, jeszcze mnie na to nie stać, za chwilę, gdy umilknie, podniosę dłoń, aby pobłogosławić go i z grzechów rozgrzeszyć, ale nie jego, tylko siebie i dla siebie, nie dla niego wypraszam rozgrze- szenie, wszyscy, którzy kłamią, czynią to ze słabości i ze strachu, jego kłamstwa są moimi kłams- twami, teraz podnoszę dłoń i mówię: niech Bóg wszechmogący rozgrzeszy ci twoje winy, tak jak ja je rozgrzeszam w imię ojca i syna, i ducha świętego, ojcze - powiedział Aleksy Melissen - te- raz, gdy już jestem z moich grzechów oczyszczony, pozwól, ojcze, że zwrócę się do ciebie z prośbą, już wszyscy, którzy podążamy do dalekiej Jerozolimy, wyznaliśmy ci swoje grzechy i mamy twoje rozgrzeszenie i błogosławieństwo, tylko jeden człowiek nie odbył jeszcze spowie- dzi i tym człowiekiem jest Jakub z Cloyes, wiem, że u stopni konfesjonału wszyscy jesteśmy równi, ale jeśli tak jest, iż tylko jednego z nas wybrał Bóg, aby poprzez niego i jego ustami do nas przemówić, a tym jednym wybranym jest właśnie on, Jakub z Cloyes, przywódca i nas wszystkich, i tych, którzy się do nas przyłączą, uczyń, ojcze, tak, abyś go w oczach wszystkich podążających za nim wyróżnił, czyż już nie został wyróżniony? - spytał stary człowiek, dlatego proszę cię, żebyś się zatrzymał i zaczekał, aż on do ciebie podejdzie, a gdy to uczyni, żebyś go pobłogosławił, nie on, ojcze, potrzebuje tego, jest skromny i czysty i nie ma w nim pychy, nam potwierdzenie jego wyróżnienia jest potrzebne, dlatego proszę cię, ojcze, o to nie dla niego, lecz dla nas, myślał, wciąż swoje zmęczone stopy wdeptując w wilgotną ziemię: już teraz powinie- nem się zatrzymać i całym sobą, choć jestem sam, powstrzymać ten pochód szaleństwa, szaleńs- twa i niewinności, szaleństwa i żądz, żądz i kłamstw, ale jeszcze nie mam dość sił, aby przeciw- stawić się moim nadziejom i pragnieniom, szukałem źródła i znalazłem je zatrute, szukałem ucieczki od samego siebie i w tej ucieczce, w ucieczce od siebie, od siebie oderwać się nie mogę, tu szukałem wsparcia dla moich umierających nadziei, w młodości szukałem wsparcia dla mojej dogorywającej starości, ale jeszcze brak mi odwagi, aby to wszystko przekreślić i pozwolić się ogarnąć ostatecznym ciemnościom, i już bez nadziei, lecz ze jej spragniony, ponieważ ostatnią nadzieją nie jest ona, lecz potrzeba jej posiadania, i łatwiej wszystkie nadzieje pogrzebać, łatwiej patrzeć na konanie wszystkich nadziei niż potrzebę posiadania nadziei w sobie uśmiercić, ty, któ- ry w nie istniejących latach powiedziałeś: panie, odsuń ode mnie ten kielich goryczy, wybacz, że i ja, nie na krzyżu rozpięty, lecz do cięższej od krzyża młodości przywiązany, stawał się wczesny wiosenny zmierzch i już pierwsze cienie kwietniowej nocy kłaść się poczynał rozległą równinę pierwszymi cieniami, lecz jeszcze w poblaskach ginącego słońca nasycając ziemię, powietrze i niebo, więc gdy powoli nadchodził pierwszy wiosenny zmierzch i mgły po ulewie, która biła ziemię, wznosiły się z ziemi zacierając kształt i ziemi, i nieba, i swój własny, gdy przy stojącym w milczeniu starym człowieku Aleksy podniósł ramię i na ten jego ruch wszystko nagle zamarło, tylko ku krzyżom, chorągwiom i feretronom, znieruchomiałym nad nieruchomą mnogością głów i ramion, wznosiły się podobne do kościelnych kadzideł powolne opary mgieł, ostatni poblask słońca użyczał im ostatnich, już zamierających poblasków, była cisza, wszystko było ciszą i bez- ruchem, wówczas Jakub, w swojej płóciennej tunice, nie okrywającej nagości jego ramion i nóg, ale w purpurowym płaszczu na nagich ramionach, począł iść ku staremu człowiekowi, który stał pośrodku drogi, twarzą ku idącemu zwrócony, ogromny w swym ciężkim habicie na tle płaskiej i milczącej równiny nasycanej pierwszymi cieniami wiosennej nocy, , drobny i jasnowłosy, swym chłopięcym krokiem, lecz takie sprawiając wrażenie, iż nie po równej ziemi idzie, lecz po wyso- kich i niewidzialnych stopniach zdąża ku wysokiemu, wybranemu spośród wielu tysięcy celowi, który tylko jemu odsłania swoje tajemne istnienie, zatrzymał się o krok przed starym człowie- kiem, który wciąż stał nieruchomy i na niego czekał, stał przed nim, drobny i jasnowłosy, okryty purpurowym płaszczem, lecz nim ukląkł, podniósł obie dłonie, aby zsunąć z ramion płaszcz, Aleksy obok czuwający podjął go z ziemi i wtedy wszyscy, którzy w ciasnej i znieruchomiałej gromadzie stali wśród równiny nasyconej pierwszymi cieniami wiosennej nocy, mogli zobaczyć, iż ten, który w ciągu długich trzech dni wysłuchiwał ich grzechów i potem rozgrzeszenia udzielał i błogosławił, teraz, ogromny w swym ciężkim brunatnym habicie na tle płaskiej i milczącej rów- niny nasycanej pierwszymi cieniami wiosennej nocy, podnosi swoją dłoń i znak błogosławieńst- wa powoli kreśli ponad głową tego, który przed nim klęczy, wiem już teraz - myślał - że nie Bóg kieruje moją dłonią, tylko złudna nadzieja, że w młodości odnajdę sens i porządek świata, za chwilę, gdy on zacznie mówić, będę musiał porzucić wszelką nadzieję, nawet pragnienie posia- dania nadziei, a jedyne, co mi pozostanie do uczynienia, idąc u jego boku Jakub mówił: moje imię jest Jakub, nazywają mnie Jakubem z Cloyes, ale nie wiem, gdzie się urodziłem, ponieważ nie mam matki ani ojca, przed piętnastoma laty znaleziono mnie niemowlęciem u drzwi kościoła w Cloyes, a ponieważ był to dzień świętego Jakuba, ochrzczono mnie tym imieniem - drobny i jasnowłosy szedł u boku starego człowieka lekko ku niemu pochylając głowę, cień długich rzęs padał mu na policzki, ponieważ powieki miał półprzymknięte, mówił w skupieniu i półgłosem: moje życie zaczęło się bardzo niedawno, kiedy jednej nocy nie mogąc zasnąć usłyszałem tuż obok siebie w ciemnościach nocy głos, który mówił: opuść, Jakubie, swój szałas, idź pomiędzy dzieci i gdziekolwiek je znajdziesz, w małej czy licznej gromadzie, powiedz im: objawił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i miłosierdzie dla miasta Jerozolimy, które jest w rękach pogańskich Turków, was wybrał Bóg wszechmogący, ponieważ ponad wszelkie potęgi na ziemi i morzu ufna wiara oraz niewinność dzieci największych dzieł może dokonać, zmiłujcie się nad Ziemią Świętą i samot- nym grobem Jezusa, to mi mówił głos w ciemnościach nocy, kiedy nie mogłem spać, a ponieważ rozpoznałem w łosie głos człowieka, który pierwszy i jedyny odsłonił przede mną nieszczęsny los miasta Jerozolimy oraz samotność grobu Jezusa, i przedtem żyjący jak ślepy i głuchy, dopiero dzięki temu człowiekowi przejrzałem i począłem słyszeć, więc gdy jego głos rozpoznałem w gło- sie mówiącym do mnie wśród ciemności nocy i gdy ten sam głos również i następnych nocy wzywał mnie i przynaglał do spełnienia tego, czego żądał, nie mogłem nie być mu posłusznym i nie pójść za jego wezwaniem, człowiekiem, który pierwszy odsłonił przede mną los miasta Je- rozolimy, był sławny rycerz, Ludwik z Vendome, hrabia na Chartres i Blois, to on, nim gwałtow- na śmierć wyrwała go spośród żyjących, on, ojcze, to uczynił, że przedtem ślepy i głuchy, nagle przejrzałem i począłem słyszeć, szli chwilę w milczeniu, gdybym był przy nim, potrafiłbym go uratować - myślał Jakub, nie kłamstwa, lecz prawda niszczy nadzieję - myślał stary człowiek, ale wciąż nie wiedział, co powinien uczynić, Jakub mówił dalej: po raz pierwszy w życiu, a zarazem ostatni, ponieważ żywym nigdy go już nie miałem widzieć, ujrzałem go tej wiosny jednego wie- czora, gdy nasze trzody zeszły już z pastwiska i zostawszy sam rozpaliłem ognisko w pobliżu mego szałasu, stałem właśnie pochylony nad ogniskiem, kiedy na swym czarnym, wspaniałym rumaku zjawił się przede mną zupełnie niespodziewanie, nie wiedziałem, kim był, nigdy go przedtem nie widziałem, z postawy i z ubioru wyglądał na szlachetnie urodzonego rycerza, pa- miętam: miał na sobie długą, ciemnozieloną jedwabną suknię, na niej, pod czarnym płaszczem, fioletową szatę podbitą futrem popielic, twarz miał jeszcze niestarą, choć pooraną ciemnymi bruzdami, wąską i suchą, o ostrym nosie i oczach głęboko osadzonych, a tak jasnych, iż wydawa- ły się nagimi, nie jest szczęśliwy - pomyślałem patrząc na niego, spytał mnie po chwili milczenia: jesteś pasterzem?, tak, panie - powiedziałem, jak ci na imię?, a gdy powiedziałem, że Jakub, wskazał ręką na szałas i spytał: to twój szałas?, tak, panie - odpowiedziałem, a twoi towarzysze?, we wsi nocują - odpowiedziałem - to jest tylko mój szałas, wtedy zsiadł z konia i podszedł do ogniska, zmarzłeś? - powiedział wyciągając obie dłonie ku ognisku, nie - powiedziałem - lubię patrzeć na ogień, a gdy milczał, wciąż grzejąc dłonie nad ogniskiem, ośmieliłem się spytać: mu- sieliście zabłądzić, panie?, znasz drogę do Chartres?, Chartres jest tam - powiedziałem wskazując ręką - tam gdzie gwiazda północna, jeżeli ruszycie zaraz w drogę, będziecie w Chartres nad ra- nem, noc była bardzo jasna, bo już pełnia księżyca wznosiła się nad łąkami w dole, pomyślałem, że zaraz odjedzie, i zapragnąłem, aby tego nie uczynił, byłeś w Chartres? - spytał, nie, panie - odpowiedziałem - nigdy w Chartres nie byłem, ale chciałbym zobaczyć kościół, który buduje hrabia Ludwik, ponieważ mówią ludzie, że będzie to najpiękniejszy kościół na świecie, przyglą- dał mi się chwilę w milczeniu, potem powiedział: hrabia Ludwik? któż to jest hrabia Ludwik?, zrozumiałem wówczas, że po raz pierwszy musiał się znaleźć w naszych stronach, i powiedzia- łem: jest panem całej tej ziemi, panem Vendome, hrabią na Chartres i Blois, tylko tyle? - powie- dział, o nie! - zawołałem- jest sławnym rycerzem, złożył przysięgę, że zdobędzie Jerozolimę i uwolni z rąk pogan grób Jezusa, naraz z głębi nocy dobiegły skoczne dźwięki lutni, wtórowały im taneczne bębenki i gęśle, zabawa jest w naszej wsi - powiedziałem, ponieważ rzeczywiście tego wieczora była u nas zabawa, był ślub Agnieszki, starszej siostry Maud, znów pomyślałem, że zaraz ruszy w dalszą drogę, i powiedziałem: jeżeli nie chcecie jechać nocą, w Cloyes znaj- dziecie wygodny spoczynek, wolałbym z twojej gościny skorzystać - powiedział na to, a mnie serce mocniej zabiło, żartujecie, panie, mój szałas jest ubogi, nie lubisz go?, przeciwnie - zawoła- łem - kocham go, uśmiechnął się wtedy i jego jasne oczy wydały mi się jeszcze jaśniejsze, zatem twoje uczucia czynią go bogatym - powiedział - pomyśl, co po wspaniałościach obdarzanych nie- chęcią lub pogardą? bogactwo traci wówczas blask, piękno urodę, potęga siłę, tylko miłość po- trafi każdą rzecz, nawet najskromniejszą, uczynić piękną, pamiętam, że chciał mówić dalej, po- wiedział: miłość, ale umilkł, ponieważ nie nazbyt daleko, w stronie, z której musiał przybyć, roz- legł się ostry dźwięk myśliwskiego rogu, jego poszukują - pomyślałem i także pomyślałem, że jeszcze przy żadnym człowieku nie było mi tak dobrze jak przy nim, którego pierwszy raz w ży- ciu ujrzałem i nic o nim nie wiedziałem, tymczasem on podszedł do swego rumaka i uchwyciw- szy jego uzdę wprowadził do lasu, słyszałem w ciszy, że przywiązuje go do drzewa, po czym wrócił do ogniska, i wtedy jeszcze raz zabrzmiał głos rogu, Jakubie - powiedział - potrafisz za- wołać dość głośno, żeby usłyszał cię tamten człowiek?, szczęśliwy, że żąda ode mnie jakiejś przysługi, nawet tak drobnej jak ta, uśmiechnąłem się i z nogą wspartą o kamień, tylko głowę nieco przechyliwszy do tyłu, lekko, bo od wielu lat potrafiłem to robić, rzuciłem przed siebie, w ciszę nocy, przeciągły i gardłowy, pasterski, długo w powietrzu wibrujący okrzyk, i ledwo ten ścichł, jeszcze raz krótko odezwał się róg, nigdy już go nie zobaczę - pomyślałem, wówczas on powiedział: za chwilę mój giermek powinien tu przybyć, ale jeśli spyta cię, czy przejeżdżał tędy samotny rycerz, powiedz mu, że tak, przejeżdżał przed paroma godzinami, pytał się o drogę do Chartres i natychmiast odjechał, a wy, panie? - spytałem cicho, nigdy jeszcze, ojcze, w życiu nie skłamałem, ale w tej chwili nie myślałem, że muszę skłamać, czułem tylko radość, że mogę uczynić to, czego ode mnie żąda, w twoim szałasie zaczekam - powiedział - mój giermek wie, że lubię niekiedy być sam, w Chartres mnie odnajdzie, skryjcie się, panie - powiedziałem, ponieważ już słychać było tętent konia, i kiedy on wszedł do mego szałasu, tętent szybko się przybliżał, niebawem na wzgórzu wznoszącym się ponad ogniskiem ukazał się na skraju puszczy i w po- świacie księżyca jeździec na białym koniu, chwilę tam stał, widziałem, że podniósł rękę do czoła i uważnie się dokoła rozejrzał, po czym galopem zjechał po łagodnej pochyłości, wydało mi się przez chwilę, że wjedzie wprost na mnie, lecz nie dalej niż o parę kroków ode mnie ściągnął lej- ce tak gwałtownie, iż wierzchowiec pod nim, wspiąwszy się przednimi kopytami, przysiadł na zadzie, jeździec był niewiele starszy ode mnie, najwyżej szesnaście lat mógł mieć, był ciemnow- łosy, smagły i silnej budowy, miał na sobie krótką srebrzystą tunikę, obcisłe nogawice z zielone- go płótna, skórzane ciżmy, krótki mieczyk u pasa, na ramionach płaszcz purpurowy, smukły ru- mak wciąż się pod nim niecierpliwie rwał, lecz on wyprostowany trzymał się go mocno i chociaż w bezustannym ruchu, ani na chwilę nie odrywał ode mnie stojącego przy ognisku swych ciem- nych, pochmurnie patrzących oczu, ty krzyknąłeś? - spytał, tak - odpowiedziałem, jak się nazy- wasz?, Jakub - powiedziałem, a ja jestem Aleksy Melissen - powiedział - przejeżdżał tędy sa- motny rycerz?, przed paroma godzinami, jeszcze za dnia, i co?, pytał o drogę do Chartres, i co? - powtórzył natarczywie, tam jest Chartres - wskazałem ręką, dawno odjechał? - spytał, natych- miast - odpowiedziałem - musiał się spieszyć, tamten wciąż nie odrywał ode mnie swych ciem- nych, pochmurnych oczu, jesteś pewien, że ów rycerz naprawdę odjechał?, nie wierzysz?, wierzę - powiedział i wyminąwszy mnie podjechał pod szałas, czemu miałbym nie wierzyć - powiedział głośniej, niż mówił do tej pory - Ludwik z Vendome, hrabia na Chartres i Blois, nie ma powodu, aby ukrywać się przed swoim wychowankiem i spadkobiercą, po czym nagle schylił się ku ziemi i podniósłszy rzemienny harap leżący na trawie, przy wejściu do szałasu, podjechał z tym hara- pem w ręku do mnie, miałeś słuszność - powiedział - mój pan istotnie musiał się śpieszyć, bo- wiem nawet tej zguby nie zauważył, patrzyliśmy przez chwilę na siebie w milczeniu, nie znałem, ojcze, do tej pory uczucia nienawiści, lecz jego w tej chwili nienawidziłem, do zobaczenia, Jaku- bie - powiedział - jeszcze się spotkamy, i smagnąwszy harapem swego wierzchowca pomknął zboczem ku pastwiskom leżącym w dole, tam odwrócił się i podniósł rękę w moją stronę, lecz ja nie poruszyłem się, stałem przy ognisku, płomienie już wygasły i tylko resztki żaru świeciły sła- bym poblaskiem, tamten szybko się teraz oddalał, niebawem tylko biały i jak gdyby ponad ziemią pomykający kształt jego konia majaczył, po czym i on zaniknął w przymglonej przestrzeni, była cisza, wysokie dźwięki lutni snuły w oddali skoczną melodię taneczną, wciąż stałem przy dogasa- jącym ognisku, aż naraz, nie słysząc kroków, tak musiały być ciche, ujrzałem u swych stóp cień zbliżającego się człowieka, stał chwilę za mną bez słowa, aż wreszcie powiedział półgłosem: dziękuję ci, Jakubie, wtedy powiedziałem, i jeszcze chyba ciszej niż on: domyślałem się w was szlachetnego rycerza, ale nie przypuszczałem, że jesteście panem tak potężnym, wówczas on, wciąż stojąc za mną, lecz nie dalej niż o pół kroku, zawołał: ja panem potężnym? wierz mi, tylko złudą, złudą i pozorem jest moja potęga, nawet domyślić się nie możesz, jak bardzo innym od Ludwika istniejącego w twojej wyobraźni jest Ludwik, który stoi przy tobie, ponieważ z nas dwóch ty jesteś stokroć od Ludwika bogatszy, jesteś młody, jesteś piękny, a spojrzenie twoich oczu zaraz w pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem, powiedziało mi, że masz duszę równie piękną i czystą, wskaż mi bogactwa większe od tych, które posiadasz, jeszcze przed chwilą, gdy stałem w ciemnościach szałasu, wydawałeś mi się snem nazbyt doskonałym, aby był rzeczywistością, ale na szczęście nie jesteś snem, nie mylą mnie zmysły, widzę cię, dotykam dłonią twego ramie- nia, które wzruszająco pod moją dłonią drży, żyjesz, poruszasz się, oddychasz, istniejesz, a jeśli się wydajesz z innej materii ukształtowany niż wszyscy ludzie, to chyba dlatego, że na skutek swych niepojętych i tajemniczych działań, a szczególnie dzięki boskiemu natchnieniu, które w sobie nosi, natura tylko raz jeden potrafi z powszednich elementów stworzyć istotę równie jak ty doskonałą, cudowną niepowtarzalnością nasycając zarówno poszczególne elementy, jak i ca- łość, po czym, gdy milczałem, obrócił mnie ku sobie delikatnym ruchem i spytał: nikt ci dotych- czas nie mówił, że jesteś piękny?, odpowiedziałem: w taki sposób jak wy, panie, nikt, i mówiłem prawdę, ponieważ nie znałem swojej twarzy i chociaż wiedziałem, że coraz częściej mówią o mnie we wsi już nie jak dawniej: Jakub Znaleziony, ale Jakub Piękny, nikt mi dotychczas o tym w taki sposób jak on nie mówił, widziałem jego twarz tuż przy swojej, powiedział po chwili: jest ci to może niemiłe?, nic, co wy, panie, mówicie, nie jest mi niemiłym - odpowiedziałem, bo tak rzeczywiście czułem, wtedy położył mi dłoń na ramieniu i powiedział: już późno, czas się udać na spoczynek - przez moment, ponieważ powieki miał wciąż półprzymknięte, a zmierzch wio- senny coraz głębszymi cieniami kładł się na ziemię, wydało mu się, że jest noc i wśród jej spoko- ju i ciszy idzie u boku tamtego człowieka ku pobliskiemu szałasowi, już mieli obaj wejść do nie- go, gdy chrapliwy wrzask wron przelatujących nisko nad ziemią rozjaśnił ciemność nocy, był zmierzch wśród rozległej wiosennej równiny, słyszał ciężki oddech idącego obok starego czło- wieka, mówił dalej: potem leżeliśmy obok siebie na moim twardym posłaniu, pamiętam, mówił: kiedy samotny jechałem przez puszczę, byłem śmiertelnie smutny, świat mi się wydawał jednym ogromnym obszarem nędzy i cierpienia, człowiek istotą zagubioną, życie bez nadziei, a oto led- wie cię ujrzałem stojącego przy ognisku, mrok świata natychmiast stał się nie tak ciemny, zagu- bienie człowieka nie tak ostateczne, życie nie całkiem wystygłe, pomyśl, jakie bogactwa w sobie posiadasz, jeśli samym swym istnieniem możesz wskrzeszać nadzieję, zabijać nadzieję - myślał stary człowiek - ponieważ nie kłamstwa, lecz prawda zabija nadzieję, i już prawie wiedział, co powinien uczynić, choć jeszcze nie wiedział, czy to uczynić potrafi, leżałem na wznak, z otwar- tymi oczami, mając nad sobą ciemność, a ponad nią mgliście poprzez sklepienie szałasu prześwi- tującą poświatę księżyca, już chciałem powiedzieć: nie znasz mnie, panie, gdy usłyszałem na dworze cichy szelest czyichś kroków, wtedy wstałem i wyszedłem na dwór, od razu w dziewczy- nie stojącej przede mną poznałem Blankę, czego szukasz? - spytałem, ciebie - odpowiedziała - pocałuj mnie, a kiedy milczałem, podeszła bliżej, głupia Maud - powiedziała - leje łzy dlatego, że cię nie ma na zabawie i nie może za tobą tęsknie wodzić oczami, ale ja jestem inna niż ona i nie potrzebuję, żebyś za mną wodził oczami, wystarczą mi ciemności twego szałasu, możesz mnie nie widzieć i ja mogę nie widzieć ciebie, wystarczy mi, że mnie weźmiesz tak, jak mężczyzna bierze kobietę, idź - powiedziałem, boisz się? - zaśmiała się - jeżeli jeszcze nie miałeś żadnej dziewczyny, ja cię nauczę, zobaczysz, że gdy we mnie wejdziesz, będziesz to chciał powtarzać ze mną co noc, idź - powtórzyłem, stała tak blisko, iż widziałem, jak zbladła i oczy jej zwęziły się i pociemniały, kto jest w twoim szałasie? - spytała, nikt - odpowiedziałem, kłamiesz - i chciała mnie uderzyć, lecz nim zdążyła to uczynić, przychwyciłem jej rękę w przegubie, szarpnęła się, puść - powiedziała i kiedy rozluźniłem palce, powiedziała szybko oddychając: będziesz mnie jeszcze na kolanach błagać, żeby mnie wziąć, i już nie musiałem po raz trzeci powiedzieć: idź, ponieważ gwałtownie się ode mnie odwróciwszy poczęła zbiegać ku łąkom w dole, chwilę jesz- cze stałem, a gdy przestałem ją widzieć, wróciłem do szałasu i położyłem się na posłaniu, nie wi- działem go, ale wiedziałem, że nie śpi, długo leżeliśmy obok siebie w milczeniu, wreszcie spytał: to była twoja dziewczyna?, nie mam dziewczyny - odpowiedziałem, dlaczego? - spytał, nie wiem - odpowiedziałem - chyba dlatego, że żadnej nie kocham, ciebie kochają - powiedział, nie wiem - odrzekłem, po czym znów była cisza, słyszałem świerszcze śpiewające wśród traw dokoła szała- su, myślałem: nie wiem, kim był mój ojciec, chciałbym, aby on był moim ojcem, zasypiasz? - spytał cicho, panie, mnie też odeszła senność - powiedział i wyczułem, że obie dłonie podłożył sobie pod głowę, twoi rodzice czy żyją? - spytał, nic nie wiem o moich rodzicach - mówiłem - nie wiem, kim był mój ojciec i kim była moja matka, opowiadał mi kiedyś jeden stary człowiek z na- szej wsi, stary kościelny, że gdy mnie znaleziono niemowlęciem u drzwi kościoła, była akurat krótka burza, a potem zaraz wyjrzało słońce i wielka tęcza ukazała się na niebie, mógłbyś być moim synem - powiedział - chciałbym mieć takiego syna jak ty, wiedziałbym, że może osiągnąć to, czego ja dokonać nie potrafiłem, czułem, że łzy zbierają mi się pod otwartymi powiekami, by- ło mi dobrze jak jeszcze nigdy w życiu, nie znasz mnie, panie - powiedziałem, wówczas on po- wiedział: jeżeli drugi człowiek jest tylko ciemną tajemnicą, trudno go pokochać, ale jeśli nie ma w nim nic z tajemnicy, również kochać go niepodobna, ponieważ miłość jest poszukiwaniem i odkrywaniem, dążeniem i niepewnością, pośpiechem i oczekiwaniem, niecierpliwym, ale za- wsze oczekiwaniem, jest owym szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożądań, czystych i mrocznych, szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożądań, które dążąc do zaspokojenia domagają się nieprzekroczenia ostatecznej granicy ostatecznego zaspokojenia, bowiem miłość, cała z racji swej natury będąc gwałtowną potrzebą zaspokojenia, nie jest nim, nie jest zaspokoje- niem, i nigdy nim stać się nie może, gdybym cię znał, nie mógłbym złożyć w tobie moich prag- nień, ponieważ one żądają dla siebie niewiadomej miary, ale gdybym nic o tobie nie wiedział i nic nie potrafiłbym sobie o tobie dopowiedzieć, również cofnąłbym się przed tobą jak przed zdradziecką przepaścią w górach albo przed gwałtownym wirem rzeki, miłość jest wołaniem i poszukiwaniami, jest zaborcza, ale wszelkie zaspokojenie pragnień zabija ją, jest bezustannie spragniona, ale wszelkie zaspokojenie pragnień uśmierca ją, jest rozpaczą pomiędzy sprzecznymi żywiołami, jest samotnością pomiędzy sprzecznymi żywiołami, ale jest także nadzieją, ciągle nadzieją pomiędzy sprzecznymi żywiołami - myślał stary człowiek słuchając tych słów: tobie jednemu, ze wszystkich najbardziej czystemu i niewinnemu, tobie, który jednego słowa nie skłamałeś i cienia myśli nie zataiłeś, tobie jednemu nie mogę dać rozgrzeszenia i ciebie jednego nie mogę pobłogosławić - zapamiętałem słowo po słowie wszystko, co mówił, ponieważ nie ro- zumiejąc wszystkiego, co mówił, słuchałem jego słów jak muzyki, i teraz, u twego boku idąc, oj- cze, potrafię z tamtej nocy, gdy leżałem obok niego, ciemność mając ponad otwartymi oczami, a jeszcze wyżej mglisty poblask księżyca prześwitujący poprzez sklepienie szałasu, potrafię z tej nocy, gdy obok niego leżałem wstrzymując oddech, powtórzyć każde słowo, jakby żyły one teraz i tylko teraz obok mnie, powiedziałem w pewnej chwili: panie, nigdy nie miałem ojca, wtedy długo milczał i wreszcie, nie uczyniwszy żadnego ruchu, aby mnie objąć jak syna, a czego prag- nąłem wszystkimi moimi pragnieniami, powiedział: do wielu wspaniałych czynów może zdążać tu, na ziemi, chrześcijanin, wielu wspaniałych czynów może dokonać, ale ku czemukolwiek by dążył i czegokolwiek by dokonał, wszystkie dążenia i czyny muszą podobnie jak gwiazdy, które bledną przy słońcu, zblednąć i przygasnąć wobec powołania najwyższego, tym zaś powołaniem najwyższym jest dalekie miasto Jerozolima, a w nim samotny grób Chrystusa, który ku hańbie wszystkich chrześcijan i ku niezatartej hańbie każdego chrześcijanina wciąż się od wielu lat znajduje w rękach pogańskich Turków, Bóg mi świadkiem - mówił pili milczenia - mówię to nie dlatego, iż od paru wieków, od chwili kiedy największy rycerz chrześcijański, pan Gotfryd de Bouillon, pierwszy po stuleciach upokarzającej niewoli przyniósł grobowi Chrystusa wolność, wszyscy moi przodkowie, wszyscy hrabiowie na Chartres i Blois, nie szczędzili mienia oraz wszelkich ofiar, aby służyć grobowi Jezusa w jego zmiennych losach, w godzinach jego tryumfu i w godzinach samotnej niewoli, nie dlatego, Bóg mi świadkiem, to mówię, żebym z ofiar i z ry- cerskiej sławy moich przodków chciał czerpać nierozumną pychę, ale dlatego to mówię, że ów najwyższy cel przynaglający swym wezwaniem sumienie chrześcijanina, samotny grób Chrystu- sa, poddany pogańskiej niewoli w dalekiej Jerozolimie, stał przy mnie, odkąd sięgam pamięcią, był przy mnie zawsze, a i teraz, gdy już wiem, iż nigdy nie wejdę w bramy Jerozolimy i nigdy nie zostanie mi dane to szczęście, aby swoje grzechy i winy odkupić u grobu Chrystusa, teraz ten nieosiągalny dla mnie cel, najwyższy kształt ofiary i sławy, również stoi obok mnie nie dalej, niż ty leżysz, gdy to mówił ściszonym głosem, ale bardzo wyraźnie, leżałem obok niego bez ruchu, wciąż na wznak i z oczami otwartymi, z oddechem w sobie, cały przeniknięty dziwną niemocą, niemocą, która była i szczęściem, i smutkiem, wydało mi się, że gdybym zamknął oczy, natych- miast ujrzałbym pod powiekami potężne bramy i ogromne mury dalekiej Jerozolimy, a po chwili ujrzałbym również i samotny grób Jezusa, nie zamknąłem jednak oczu, leżałem z oddechem w sobie, śpisz? - zapytał, nie, panie - odpowiedziałem, pamiętam, długo milczał, nim znów po- czął mówić, mówił: gdy miałem lat niewiele więcej, niż ty ich masz teraz, popełniłem dużo cięż- kich przewinień, nie wiem, czy ze ślepej wiary zła dokoła siebie nie dostrzegając, czy też dlatego, że zło było we mnie, a ja moją wiarą chciałem je uśpić, jakkolwiek było, ofiarą zła się stałem, czy też zło z naturalnej potrzeby czyniłem, wśród obszarów czasu, które są poza mną, moje uczynki na zawsze pozostaną moimi uczynkami i zarówno ich kształtu, gdy powstawały, jak i ich rozlicznych przeobrażeń w dalszym trwaniu nie zdoła odmienić ani moja dobra, ani moja zła wo- la, znów umilkł, pamiętam, że tym razem milczał jeszcze dłużej niż przedtem, wreszcie znów się odezwał i mówił: miałem lat niewiele więcej, niż ty ich masz teraz, gdy począł się spełniać sen mego dzieciństwa i mojej najpierwszej młodości, sen żarliwych pragnień i tęsknot, który nagle przyoblekać się poczynał kształtem życia, każdy z wielu dni, gdy poprzez obce ziemie zdążaliś- my na Wschód, a potem na wenecjańskich galerach płynęliśmy morzem, każdy z tych wielu dni przybliżał mnie do oczekującego wyzwolenia grobu Chrystusa, nie wiedziałem wówczas, nawet w tę noc wiosenną, gdy my w białych płaszczach krzyżowców, rycerze Chrystusowi, staliśmy pod potężnymi murami i basztami Konstantynopola zamiast stać pod murami Jerozolimy i miasto chrześcijańskie, niosąc mu gwałt, ogień i zniszczenie, zdobywaliśmy zamiast szturmować mury i wieże Jerozolimy, nawet w tę straszną noc naszego wiarołomstwa i tryumfującej żądzy ziems- kiego panowania i ziemskich zdobyczy, nawet w tę noc zdrady Chrystusa wstępując i czyniąc to samo, co czynili inni rycerze, nie wiedziałem, że aż po ostatni oddech mego życia pozbawiam się najwyższego i jedynego celu mego życia i nic nie zyskując wszystko tracę, w tę noc moje dłonie, dotychczas niewinne, przestały być niewinnymi, ponieważ splamiła je niewinnie przelana krew, słyszysz mnie? - spytał, tak, panie - odpowiedziałem, a on mówił: lecz nim się skończyła ta ha- niebna noc zdrady, wiarołomstwa i zbrodni, pełna płomieni pożarów, krzyku kobiet i jęków mor- dowanych, nim pierwszy wiosenny brzask stanął nad tą otchłanią zbrodni i cierpienia, stało się tak, iż zrozumiałem, że nie łamiąc prawa ludzkie i boskie, nie mieczami splamionymi niewinną krwią i nie ciemne i ciężkie żądze kryjąc w sercu i w myślach, lecz tylko w zbroi niewinności i z czystym sercem pod ową zbroją można dotrzeć pod bramy Jerozolimy, aby mogły się otworzyć przed tymi, którzy Chrystusowi spoczywającemu w samotnym grobie są najbliżsi, bowiem mó- wił: błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądają, i również mówił: wchodźcie przez ciasną bramę, albowiem szeroka brama i przestronna jest droga, która wiedzie na zatrace- nie, a wielu ich jest, którzy przez nią wchodzą, natomiast ciasna brama i wąska jest droga, która wiedzie do żywota, i mało tych jest, którzy ją znajdują, wtedy, przed ośmioma laty, u końca owej najcięższej w moim życiu nocy zrozumiałem, jakby mi to Bóg wszechmogący objawił, że wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy tylko dzieci chrześcijańskie mogą okazać łaskę i mi- łosierdzie dla miasta Jerozolimy, ponieważ ponad wszelkie potęgi na ziemi i na morzu ufna wiara oraz niewinność dzieci największych dzieł może dokonać, gdy to mówił, zamknąłem oczy i wte- dy ciemnościami ogarnięty, lecz słysząc każde słowo,które on tuż obok mnie w ciemnościach le- żący wypowiadał, po raz pierwszy ujrzałem ogromne mury i bramy Jerozolimy, złote dzięki światłu, które nie wiem, skąd się brało, z s murów, baszt i bram czy ze złotego poblasku, który ponad nimi ogarniał powietrze i niebo, potem słyszałem, że milczy, lecz wciąż będąc przy nim byłem również i pod ogromnymi murami i bramami Jerozolimy, które spoczywały pod moimi zamkniętymi powiekami nasycone złotą poświatą, posłyszałem nagle jego bliski i łagodny głos: świtać już będzie niedługo, pora zasnąć, z pierwszym świtem muszę odjechać, wtedy spytałem: czy ujrzę cię jeszcze kiedyś, panie?, gdyby to tylko ode mnie zależało - powiedział - mógłbyś być przy mnie zawsze i aż do końca, Aleksy Melissen - powiedziałem - wie, że skłamałem, skłama- łem - powiedział - że Aleksy Melissen jest moim giermkiem, istotnie jest moim wychowankiem i chociaż obcego pochodzenia, był do tej pory spadkobiercą mojego imienia, powiedz mi, panie - powiedziałem - miasto Jeruzalem jest bardzo dalekie?, dalsze, niż przypuszczasz i niż możesz to sobie wyobrazić - odpowiedział - dalsze, ale również i bliższe, niż to można zmierzyć czasem i przestrzenią, które nas od niego dzielą, widziałem przed chwilą mury i bramy Jerozolimy - po- wiedziałem i gdy to powiedziałem, była długa cisza, śpij - powiedział - a jeżeli potrafisz czekać, wrócę tu któregoś dnia, ale nie nocą, jak dzisiaj, tylko w samo południe, czy mury i bramy Jeroz- olimy są rzeczywiście złote? - spytałem, nie wiem - odpowiedział - nigdy nie widziałem murów i bram Jerozolimy i nigdy ich nie zobaczę, ale jeśli ty je takimi widzisz, to na pewno trwają w da- lekim czasie i w przestrzeni w kształcie zgodnym z twoim widzeniem, śpij - powiedział i wtedy, pamiętam, już cały snem ogarnięty, snem, który był niemocą pełną szczęścia i smutku, powie- działem: będę czekać, panie, i już nic więcej z tej nocy nie pamiętam, gdy zbudziłem się o pierw- szym świcie i jeszcze oczy miałem zamknięte, cały jeszcze we śnie, usłyszałem wilgotny gwizd wilgi, której wzywanie zawsze mnie o świcie budziło, ale wówczas, zbudzony ze snu tym nieda- lekim głosem, natychmiast wiedziałem, że jego obok mnie już nie ma, leżałem na moim posłaniu bardziej sam niż kiedykolwiek przedtem, chociaż zawsze budziłem się w moim szałasie sam, pomyślałem: wszystko to było snem, i nawet, kiedy to pomyślałem, zapragnąłem, żeby to był tyl- ko sen, ale w tej samej chwili, gdy tego zapragnąłem, strach mnie ogarnął, usiadłem na posłaniu i wtedy zobaczyłem na mojej ręce drogocenny pierścień, ten sam, który teraz widzisz, ojcze, na moim palcu, gdy odchodził, a ja spałem, musiał mi go wsunąć na palec, wówczas ukląkłem i odmawiając poranną modlitwę dziękowałem Bogu wszechmogącemu, nie był sen, a potem, po- tem przez wiele dni czekałem i byłem szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu, aż wreszcie jednego wieczora przybył Aleksy Melissen i gdy mi to powiedział, spytałem: byłeś przy nim?, byłem - odrzekł - wiosenne rzeki są zdradliwe, i nie mogłeś go uratować?, nie - powiedział - to się stało tak szybko, jak szybko kamień idzie na dno, myślałem wtedy, gdy to mówił: gdybym był przy nim, potrafiłbym go uratować, a potem, kiedy odszedł i zostałem sam, tej nocy, leżąc bez snu, po raz pierwszy usłyszałem w ciemnościach jego głos, który mówił: opuść, Jakubie, swój szałas, idź pomiędzy dzieci i gdziekolwiek je znajdziesz, w małej czy licznej gromadzie, powiedz im: obja- wił mi Bóg wszechmogący, aby wobec bezdusznej ślepoty królów, książąt i rycerzy dzieci chrześcijańskie okazały łaskę i miłosierdzie dla miasta Jerozolimy, mój synu - powiedział stary człowiek i zatrzymał się pośrodku drogi, stał wśród gęstniejącego zmierzchu ogromny i ciężki w swym grubym brunatnym habicie, a gdy obrócił się ą ku idącym, zatrzymali się pierwsi, potem ci, co szli za nimi, przez chwilę to uspokojenie przenikało aż po ostatnich w pochodzie, teraz już prawie niewidocznych, stała się cisza, pomyślał: gdybym był posłuszny tylko memu głosowi wewnętrznemu, poszedłbym z nimi, wiedząc, że idę po zgubę własną i ich wszystkich, lecz po drodze do zguby ogarnięty cieniami nadziei, a w chwilach szczególnego uniesienia może nawet w złączeniu z ich niewiedzą sam łaski niewiedzy dostępując, tak bym uczynił, gdybym był po- słuszny tylko mojemu głosowi wewnętrznemu, ale oto, innemu głosowi poddany, nie uczynię te- go, co chcę, ale to, czego nie chcę, to uczynię, mój synu - powtórzył, Jakub stał obok z pochyloną głową, drobny i jasnowłosy, była cisza, więc nie musiał głosu zbytnio natężać, aby zostać dosły- szanym przez stojących nie opodal w ciasno stłoczonej i ginącej po krańcach w oddali groma- dzie, mój synu - powiedział i głos mu cokolwiek zadrżał - nie mogę ci udzielić ani błogosławień- stwa, ani rozgrzeszenia, ujrzał przed sobą pobladłą twarz Jakuba, a w jego oczach zdumienie, które nagle zmieniło się w śmiertelny strach, więc myśląc: Boże, dodaj mi sił, ponieważ nie może się sprawdzić mój okrutny sen, wyciągnął wszerz ramiona i tak stojąc pośrodku drogi, już prawie w mroku, naprzeciw milczącej i nieruchomej gromady, ogromny i z ramionami wyciągniętymi w poprzek milczącej i nieruchomej gromady, zawołał mocnym głosem: dzieci moje, najmilsi mo- i, cofnijcie się, póki czas, i wróćcie do swoich domów, bowiem w imię Boga wszechmogącego i pana naszego Jezusa Chrystusa zabraniam wam iść za tym, którego nie mogę ani pobłogosławić, ani dać mu rozgrzeszenia, wtedy Jakub krzyknął głosem skrzywdzonego dziecka: Aleksy!, i gdy tamten, wciąż stojąc pośrodku drogi z rozkrzyżowanymi ramionami, wołał: proszę was i rozkazu- ję wam - słowa pieśni kościelnej: "O Maria, virga davidica, virginum flos, vitae spes unica", za- intonowane silnym głosem Aleksego, podjęło natychmiast sto głosów innych, głusząc wołanie starego człowieka stojącego z rozkrzyżowanymi ramionami pośrodku drogi, potężniał śpiew, bowiem po chwili szedł już i z najodleglejszych krańców gromady, Jakub stał wśród tego śpiewu nieruchomy i pobladły, chodź - posłyszał przy sobie głos Aleksego, poczuł jego dłoń na swojej i wciąż ogarnięty potężniejącym dokoła śpiewem, poddał się mocnemu uściskowi tej dłoni, prze- szedł jak we śnie obok bezgłośnie wołającego człowieka, który w swym brunatnym habicie stał pośrodku drogi z rozkrzyżowanymi i nienaturalnie długimi ramionami, minął go wciąż z dłonią bezwładnie spoczywającą w silnej dłoni Aleksego, przed nimi była noc, i wtedy, gdy tylko chłód wilgotnej ziemi czuł pod bosymi stopami, a na dłoni dłoń Aleksego, zdał sobie sprawę, że nie idą sami, wielki śpiew stał się nagle jeszcze ogromniejszy, chciał się zatrzymać, chodź - powiedział Aleksy i mocniej ścisnął jego rękę, natomiast stary człowiek z ramionami rozkrzyżowanymi w gęstniejących ciemnościach, ogarnięty zewsząd śpiewem dziecięcych głosów, już nie samotny pośrodku drogi, lecz, sam nieruchomy, omijany przez wolno się posuwający i ciasno stłoczony tłum, wołał, przez nikogo nie słyszany, widząc o krok od siebie przesuwające się głowy, białe suknie i nagie ramiona, widząc nad sobą bardziej od zmierzchu czarne krzyże, białe chorągwie i niebo nad nimi jeszcze bez gwiazd, wołał: błogosławię wszystkich i wszystkich was rozgrze- szam z grzechów już popełnionych i z tych, które popełnicie, ponieważ gdy nie ma nadziei, tylko pragnienie nadziei, wtedy, gdy to wołał, zachwiał się, ponieważ mały i pełen śpiewu chłopiec niosący krzyż dwukrotnie od siebie większy potrącił krzyżem jego wyciągnięte ramię, poczuł w sobie zimny chłód bólu, czuł, że mu ramię, jak złamane skrzydło, bezwładnie opada, schylił się, żeby je z ziemi podjąć, i ciaśniej niż dotąd ogarnięty ciepłem przesuwających się dokoła bia- łych sukien, białych tunik i nagich nóg, ale nagle ogromny śpiew słysząc wyżej ponad sobą, niż go słyszał był do tej pory, upadł na kolana i mimo grubego sukna habitu poczuł pod kolanami wilgotną miękkość ziemi, poczuł zapach ziemi, a zaraz potem ślepo macającymi dłońmi poczuł pod dłońmi wilgotność ziemi, błogosławię was - powiedział bardzo wyraźnie, choć wilgotną ziemię miał tuż przy twarzy, i tak przywiązany do ziemi kolanami i dłońmi, nic przez moment nie widząc, ale otwartymi ustami wdychając wilgotny zapach ziemi i wysoko ponad sobą słysząc ogromny śpiew powoli przesuwający się wśród ciemności, całym sobą, całym swym ogromnym i ciężkim ciałem dotknął ziemi, leżał teraz na wznak i oczy miał otwarte, czuł pod głową, pod plecami i również pod bezsilną bezwładnością nieruchomych nóg, czuł wilgotną ziemię, nigdy nie zobaczę Jerozolimy - pomyślał i śpiew wysokich dziecięcych głosów słyszał na wysokościach już tak dalekich, że były mu obce i obojętne, natomiast bose i brudne i potem i ziemią cuchnące stopy dziecięce wchodziły w jego brzuch, w jego piersi i ramiona, w jego twarz, wchodziły w niego jak w wilgotną ziemię, leżał na wznak i nagle ciemniejącymi oczami zobaczył ciemność zamykającą się bezgłośnie ponad nagimi udami i bosymi nogami, które go coraz głębiej w wil- gotną ziemię wdeptywały, pomyślał: nie kłamstwa, lecz prawda zabija nadzieję, i wówczas, gdy to pomyślał, stała się ciemność i w nim, i ponad nim, stało się przerażenie, potem strach większy od poprzedniego przerażenia, wciąż ściskając dłoń Jakuba i wraz z nim idąc w głąb nocy, śpie- wem obaj ogarnięci, powiedział Aleksy, gdy poczuł, że dłoń Jakuba drży: jeżeli rozkażesz, bę- dziemy iść całą noc, idźmy - powiedział Jakub. I szli całą noc. wrzesień 1959 Od wydawcy Pierwsze wydanie "Ciemności kryją ziemię" ukazało się w Państwowym Instytucie Wydawni- czym w 1957 r., a "Bram raju" w tymże wydawnictwie w 1960 r. Obecna publikacja oparta jest na wydaniu drugim obu tekstów w tomie zatytułowanym "Trzy opowieści" (zawierającym także "Idzie skacząc po górach"), który ukazał się w P$I$W-ie w 1973 r. 15 / 1