6796
Szczegóły |
Tytuł |
6796 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6796 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6796 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6796 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ryszard Kapu�ci�ski: Podr�e z Herodotem
Na koniec rozmowy, w kt�rej dowiedzia�em si�, �e po raz pierwszy jad� w �wiat, moja szefowa si�gn�a do szafy, wyj�a ksi��k� i podaj�c mi j�, powiedzia�a: - To ode mnie, na drog�. By�a to gruba ksi��ka w sztywnych, pokrytych ��tym p��tnem ok�adkach. Na froncie wyt�oczone z�otymi literami nazwisko autora i tytu�: Herodot. DZIEJE. Rozpoczynamy druk nowej ksi��ki Ryszarda Kapu�ci�skiego
Wojciech Jagielski o autorze
Herodot, bohater najnowszej ksi��ki Ryszarda Kapu�ci�skiego, jest praojcem dziennikarstwa. Na pomys� spisania jego historii m�g� wpa�� tylko Kapu�ci�ski, polski Herodot z Pi�ska.
Dziennikarz jest wszak - a przynajmniej powinien by� - podr�nikiem, kronikarzem i gaw�dziarzem. A nawet, w jakim� sensie - odkrywc�. Ju� nie �r�de� wielkich rzek, zaginionych lud�w czy skarb�w, ale odkrywc� - przepraszam za wyra�enie - jakiej� prawdy o �wiecie.
W�druj�cy samotnie po �wiecie reporter jest - a przynajmniej powinien by� - t�umaczem kultur. Przywo�one przez niego opowie�ci o krajach, jakie zwiedzi�, wydarzeniach, kt�rych by� �wiadkiem, ludziach, kt�rych napotka�, i my�lach, nadziejach i obawach, jakimi si� z nim podzielili, sk�adaj� si� - a przynajmniej powinny - na obraz �wiata powstaj�cy w g�owach jego s�uchaczy i czytelnik�w. Obraz mo�liwie jak najplastyczniejszy i wyrazisty, niemal ruchomy, pe�en barw, p�cieni, aromat�w, klimatu.
Czy jest to obraz prawdziwy? Dobrze, by by� - i zazwyczaj bywa. Dziennikarz jednak, w przeciwie�stwie np. do historyk�w, spieszy, by przynie�� nowe opowie�ci, nie mo�e czeka�, a� czas zweryfikuje jego spostrze�enia. Ale nie wolno mu po�piechem usprawiedliwia� niechlujstwa, powierzchowno�ci relacji, jej prostactwa i prymitywnych, wy��cznie czarno-bia�ych barw. Przyznaj�c przed samym sob� i uprzedzaj�c swoich s�uchaczy, �e by� mo�e nie przynosi im jedynej prawdy, swoimi opowie�ciami powinien atakowa� ignorancj�, stereotypy, przes�dy.
Niezwyk�o�� i magia opowie�ci, kt�re Kapu�ci�ski zwozi ze swoich podr�y, bior� si� w�a�nie z tego, �e b�d�c tak pe�ne i tyle t�umacz�c, pozostawiaj� czytelnika i s�uchacza z wiedz�, ale jednocze�nie w�tpliwo�ciami i dr�cz�c� ciekawo�ci�, kt�ra ju� im samym ka�e szuka�. Nikt te� tak jak on nie potrafi� przykuwa� uwagi swojej widowni do rzeczy, zdawa�oby si�, b�ahych i oczywistych i przekonywa�, �e nawet one, je�li si� dobrze przyjrze�, mog� si� wyda� najprawdziwszymi tragediami.
"Szachinszacha" i "Cesarza", moje ulubione opowie�ci Kapu�ci�skiego, zabieram cz�sto ze sob� w podr�e. Czytam je od pocz�tku do ko�ca, ale te� na chybi� trafi�, tam gdzie si� akurat otworzy. Przewracam kartki jak zdj�cia. Ka�dy fragment, ka�dy akapit, a nawet motta otwieraj�ce ksi��ki s� samoistnymi opowie�ciami.
Wielu by�o takich, kt�rzy podobnie jak Kapu�ci�ski wybierali si� w podr�e, by po powrocie snu� opowie�ci o �wiecie. Wielu je�dzi�o cz�ciej, wi�cej zobaczy�o, wi�cej si� dowiedzia�o. Co z tego, skoro nie potrafili instynktownie czu� i rozumie� �wiata tak dobrze jak on. Nikt te� nie potrafi� tak jak on o swoich podr�ach i odkryciach opowiada�. Zapisano dziesi�tki rozmaitych podr�nych kronik. Ale pami�ta si� "Dzieje" Kapu�ci�skiego.
Wojciech Jagielski
Podr�e z Herodotem
Widz�, �e przydarzy�o mi si� to, co si� przytrafia zlepionym przez d�ugotrwa�e le�enia ksi�gom: trzeba niejako odwija� pami�� i od czasu do czasu wytrz�sa� wszystko to, co tam znajduje si� na sk�adzie
Seneka
Wszelkie wspomnienie jest tera�niejszo�ci�
Novalis
Nim Herodot wyruszy w dalsz� podr�, wspinaj�c si� po skalistych �cie�kach, p�yn�c statkiem po morzu, jad�c koniem po bezdro�ach Azji, nim trafi do nieufnych Scyt�w, odkryje cuda Babilonu i zbada tajemnice Nilu, nim pozna sto innych miejsc i ujrzy tysi�c niepoj�tych rzeczy, pojawi si� na chwil� w wyk�adzie o staro�ytnej Grecji, kt�ry profesor Bie�u�ska-Ma�owist wyg�asza dwa razy w tygodniu dla student�w pierwszego roku historii Uniwersytetu Warszawskiego.
Pojawi si� i zaraz zniknie.
Zniknie momentalnie i tak zupe�nie, �e teraz, kiedy po latach przegl�dam zapiski z tych zaj��, nie znajduj� w nich jego nazwiska. Jest Ajschylos i Perykles, Safona i Sokrates, Heraklit i Platon, natomiast Herodota nie ma. A przecie� te notatki robili�my starannie, by�y naszym jedynym �r�d�em wiedzy: ledwie pi�� lat wcze�niej sko�czy�a si� wojna, miasto le�a�o w gruzach, biblioteki poch�on�� ogie�, wi�c nie mieli�my podr�cznik�w, brakowa�o nam ksi��ek.
***
Pani profesor ma spokojny, cichy, jednostajny g�os. Jej ciemne, uwa�ne oczy patrz� na nas przez grube szk�a z wyra�nym zaciekawieniem. Siedz�c za wysok� katedr�, ma przed sob� setk� m�odych, z kt�rych wi�kszo�� nie mia�a poj�cia, �e Solon by� wielki, nie wiedzia�a, sk�d bierze si� rozpacz Antygony, ani nie umia�aby wyt�umaczy�, w jaki spos�b Temistokles wci�gn�� Pers�w w pu�apk�.
Prawd� m�wi�c, nawet nie wiedzieli�my dobrze, gdzie le�y Grecja i �e kraj o tej nazwie mia� tak niebywa��, wyj�tkow� przesz�o��, �e warto by�o uczy� si� o niej na uniwersytecie. Byli�my dzie�mi wojny, w latach wojny gimnazja by�y zamkni�te i cho� w du�ych miastach spotyka�o si� czasem tajne komplety, tu, na tej sali, siedzieli najcz�ciej dziewcz�ta i ch�opcy z dalekich wiosek i ma�ych miasteczek, nieoczytani, niedouczeni. By� rok 1951, na studia przyjmowano bez egzamin�w wst�pnych, bo g��wnie liczy�o si� to, kto z jakiego pochodzi� domu - dzieci robotnik�w i ch�op�w mia�y najwi�cej szans na indeks.
�awki by�y d�ugie, na kilka os�b. Siedzieli�my �ci�ni�ci, brakowa�o miejsc. Moim s�siadem z lewej by� Z. - pochmurne, milcz�ce ch�opisko ze wsi pod Radomskiem, w kt�rej, jak opowiada�, trzymaj� w domach jako lekarstwo kawa�ek zasuszonej kie�basy i daj� possa� niemowl�ciu, kiedy zachoruje. - My�lisz, �e to pomaga? - spyta�em bez wiary. - Pewnie, �e tak - odpowiedzia� z przekonaniem i znowu zapad� w milczenie. Z mojej prawej strony siedzia� chudy, o w�t�ej, dziobatej twarzy W. Poj�kiwa�, kiedy zmienia�a si� pogoda, bo jak mi kiedy� wyzna�, dar�o go w kolanie, a dar�o od kuli, jak� dosta� w le�nej walce. Ale kto z kim tam walczy�, kto go postrzeli�, tego nie chcia� powiedzie�. W�r�d nas by�o te� kilkoro z lepszych rodzin. Ci nosili si� czysto, mieli lepsze ubrania, a dziewczyny cz�enka na wysokim obcasie. Jednak�e by�y to rzucaj�ce si� w oczy wyj�tki, rzadkie okazy - przewa�a�a uboga, siermi�na prowincja: pomi�te p�aszcze z demobilu, po�atane swetry, perkalowe sukienki.
Pani profesor pokazywa�a nam tak�e fotografie antycznych rze�b i wymalowane na br�zowych wazach postacie Grek�w - ich pi�kne, pos�gowe cia�a, szlachetne, poci�g�e twarze o �agodnych rysach. Nale�eli do jakiego� nieznanego, mitycznego �wiata. By� to �wiat ze s�o�ca i srebra, ciep�y i widny, zamieszkany przez smuk�ych heros�w i ta�cz�ce nimfy. Nie wiadomo by�o, jak si� do niego ustosunkowa�. Patrz�c na te zdj�cia, Z. milcza� ponuro, W., skrzywiony, masowa� obola�e kolano. Inni patrzyli z uwag�, ale oboj�tnie, nie mog�c sobie wyobrazi� tamtej odleg�ej, nierealnej rzeczywisto�ci. Nie trzeba by�o czeka�, a� pojawi� si� ludzie, kt�rzy b�d� wie�ci� zderzenie cywilizacji. Do tego zderzenia dochodzi�o ju� dawno, dwa razy w tygodniu, na tej sali, na kt�rej dowiedzia�em si�, �e �y� kiedy� Grek o nazwisku Herodot.
***
Nic jeszcze nie wiedzia�em o jego �yciu i o tym, �e pozostawi� nam s�ynn� ksi��k�. Zreszt� tej ksi��ki nosz�cej tytu� "Dzieje" i tak nie mogliby�my w�wczas przeczyta�, bo w tym momencie jej polskie t�umaczenie by�o zamkni�te w szafie. Ot� "Dzieje" przet�umaczy� w po�owie lat 40. XX wieku profesor Seweryn Hammer i sw�j maszynopis z�o�y� w wydawnictwie Czytelnik. Nie uda�o mi si� ustali� szczeg��w, bo ca�a dokumentacja zagin�a, ale tekst przek�adu jesieni� 1951 roku wydawnictwo przes�a�o do drukarni do sk�adania. Gdyby nic nie sta�o na przeszkodzie, ksi��ka powinna ukaza� si� w roku 1952 i trafi� do naszych studenckich r�k, kiedy uczyli�my si� jeszcze dziej�w staro�ytnych. Tak si� jednak nie sta�o, bo druk ksi��ki zosta� nagle wstrzymany. Dzi� ju� nie spos�b ustali�, kto wyda� odpowiedni� decyzj�. Cenzor? Przypuszczam, �e on, ale dok�adnie nie wiem. Do��, �e ksi��k� wydrukowano dopiero trzy lata p�niej - w ko�cu 1954 roku, a ukaza�a si� w ksi�garniach w roku 1955.
Mo�na domy�la� si�, dlaczego powsta�a tak d�uga przerwa mi�dzy wys�aniem maszynopisu do drukarni a pojawieniem si� "Dziej�w" w ksi�garniach. Mianowicie przerwa ta przypada na okres poprzedzaj�cy �mier� Stalina i czas, jaki po niej bezpo�rednio nast�pi�. Maszynopis Herodota znalaz� si� w drukarni, kiedy zachodnie radiostacje zacz�y m�wi� o powa�nej chorobie Stalina. Ludzie nie znali szczeg��w, ale bali si� nowej fali terroru i woleli przyczai� si�, nie nara�a�, nie dawa� pretekstu, przeczeka�. Atmosfera by�a nerwowa. Cenzorzy zdwoili czujno��.
Ale Herodot? Jego ksi��ka napisana dwa i p� tysi�ca lat temu? A jednak - tak. Tak, bo panowa�a w�wczas, rz�dzi�a ca�ym naszym my�leniem, ca�ym sposobem patrzenia i czytania obsesja aluzji. Ka�de s�owo si� z czym� kojarzy�o, ka�de mia�o podw�jny sens, drugie dno, ukryt� wymow�, w ka�dym by�o co� sekretnie zakodowane i przebiegle utajone. Nic nie by�o takie jak w rzeczywisto�ci, dos�owne i jednoznaczne, bo z ka�dej rzeczy, gestu i s�owa wyziera� jaki� aluzyjny znak, spogl�da�o porozumiewawczo mrugaj�ce oko. Cz�owiek pisz�cy mia� trudno�� z dotarciem do cz�owieka czytaj�cego nie tylko dlatego, �e po drodze cenzura mog�a tekst skonfiskowa�, ale r�wnie� z tego powodu, �e kiedy tekst wreszcie dotar� do odbiorcy, ten czyta� co� zupe�nie innego, ni� by�o najwyra�niej napisane, czyta� i nieustannie zadawa� w my�li pytanie: - Co te� ten autor chcia� mi naprawd� powiedzie�?
***
I oto kto� op�tany, zadr�czony obsesj� aluzji si�ga po Herodota. Ile� tam znajdzie aluzji! "Dzieje" sk�adaj� si� z dziewi�ciu ksi�g, a w ka�dej aluzje i aluzje. Cho�by otwiera, zupe�nie przypadkowo, ksi�g� V. Otwiera, czyta i dowiaduje si�, �e w Koryncie, po 30 latach krwawych rz�d�w, umar� tyran o nazwisku Kypselos, a jego miejsce zaj�� syn Periander, jak si� p�niej okaza�o, o wiele bardziej krwio�erczy ni� ojciec. Ten�e Periander, kiedy by� pocz�tkuj�cym jeszcze dyktatorem, chcia� dowiedzie� si�, jaki jest najlepszy spos�b utrzymania w�adzy, wi�c wys�a� do dyktatora Miletu, starego Trazybula, pos�a�ca z zapytaniem, co zrobi�, aby utrzyma� ludzi w niewolniczym strachu i podda�stwie.
Trazybul, pisze Herodot, wyprowadzi� przyby�ego od Periandera pos�a za miasto i wszed� z nim w rosn�cy na polu �an zbo�a. Id�c przez to pole, pyta� ci�gle od pocz�tku herolda, po co przyby� z Koryntu, i przy tym wyrywa� raz po raz ka�dy, jaki zobaczy�, wyrastaj�cy ponad inne k�os. Wyrywa� i odrzuca� go, a� w ten spos�b zniszczy� najpi�kniejsz� i najbujniejsz� cz�� �anu. Tak doszed� do ko�ca pola, a potem odprawi� pos�a�ca, nie udzieliwszy mu ani s�owa rady. Kiedy wys�annik wr�ci� do Koryntu, Periander by� ciekaw dowiedzie� si� rady Trazybula. Ale ten o�wiadczy�, �e Trazybul �adnej mu rady nie udzieli�. Dziwi� si� te� Perianderowi, �e pos�a� go do takiego m�a, kt�ry by� oczywistym szale�cem niszcz�cym w�asne dobra - i opowiedzia�, co na jego oczach Trazybul zrobi�. Periander jednak, kt�ry zrozumia� jego czyn i poj��, �e Trazybul radzi� mu wymordowa� wszystkich wybitnych obywateli, traktowa� odt�d swoich wsp�ziomk�w z bezgraniczn� brutalno�ci�. Kto pozosta� jeszcze po morderstwach i prze�ladowaniach Kypselosa, tego Periander teraz wyko�czy�.
A ponury, maniakalnie podejrzliwy Kambyzes? Ile� w tej postaci aluzji, analogii, paraleli! Kambyzes by� kr�lem wielkiego �wczesnego mocarstwa - Persji. Panowa� w latach 529-522 przed Chr.
Dla mnie jest rzecz� zupe�nie jasn�, �e by� on w wysokim stopniu szale�cem... Naprz�d kaza� zamordowa� swojego brata Smerdysa... Taki by�, jak m�wi�, pierwszy czyn, od kt�rego zacz�� si� szereg jego zbrodni. Po wt�re - zg�adzi� towarzysz�c� mu do Egiptu siostr�, z kt�r� �y� w ma��e�stwie, jakkolwiek by�a mu rodzon� siostr� z obojga tych samych rodzic�w... Kaza� dwunastu najznakomitszych Pers�w g�ow� na d� �ywcem zakopa� w ziemi, mimo �e nie dowiedziono im �adnej znaczniejszej winy... Dopuszcza� si� licznych podobnych szale�stw podczas swojego pobytu w Memfis, gdzie otwiera� dawne groby, �eby ogl�da� zw�oki...
Kambyzes podj�� wypraw� w g��b Afryki bez �adnego przygotowania, nagle, z w�ciek�o�ci, z gniewu. Pewnego razu wpad� w gniew i przedsi�wzi�� wypraw� przeciw Etiopom; a przecie� ani wprz�d nie wyda� zarz�dze� co do zapas�w �ywno�ci, ani te� nie zastanowi� si�, �e zamierza wyprawi� si� na koniec �wiata, lecz jako szaleniec i pozbawiony zmys��w wyruszy� na wojn�... zanim jednak wojsko odby�o pi�t� cz�� drogi, ju� wyczerpa�y im si� wszystkie, jakie mieli, �rodki �ywno�ci, a po zu�yciu zbo�a zabrak�o te� zwierz�t poci�gowych, bo i te zjedli. Gdyby Kambyzes, zauwa�ywszy to, zmieni� by� zamiar i nakaza� odwr�t, przez t� rozs�dn� decyzj� naprawi�by pocz�tkowy b��d; tymczasem on, na nic nie zwa�aj�c, ci�gle szed� naprz�d. Jak d�ugo �o�nierze mogli jeszcze co� z ziemi wygrzeba�, utrzymywali si� przy �yciu jedz�c traw�, ale potem dotarli do piaszczystej pustyni. Tam niekt�rzy z nich zacz�li robi� co� strasznego: drog� losowania wybierali spo�r�d siebie co dziesi�tego i zjadali. Kiedy Kambyzes si� o tym dowiedzia�, obawiaj�c si�, �eby wzajemnie si� nie po�arli, zaniecha� wyprawy przeciwko Etiopom i zawr�ci� z drogi.
***
Jak wspomnia�em, "Dzieje" Herodota pojawi�y si� w ksi�garniach w roku 1955. Od �mierci Stalina min�y dwa lata. Atmosfera zel�a�a, ludzie oddychali swobodniej. W�a�nie ukaza�a si� powie�� Erenburga, kt�rej tytu� da� nazw� tej nowej, zaczynaj�cej si� w�a�nie epoce - "Odwil�". Literatura zdawa�a si� by� wtedy wszystkim. Szukano w niej si� do �ycia, drogowskaz�w, objawienia.
Uko�czy�em studia i zacz��em pracowa� w gazecie. Nazywa�a si� "Sztandar M�odych". By�em pocz�tkuj�cym reporterem, je�dzi�em �ladem nadsy�anych do redakcji list�w. Ci, kt�rzy pisali, skar�yli si� na krzywd� i bied�, na to, �e pa�stwo zabra�o im ostatni� krow�, albo �e w ich wiosce nie ma ci�gle elektrycznego �wiat�a. Cenzura z�agodnia�a i mo�na by�o pisa�, �e np. w wiosce Chod�w jest sklep, ale zawsze pusty, nic nie mo�na w nim kupi�. Post�p polega� na tym, �e kiedy �y� Stalin, nie mo�na by�o napisa�, �e jaki� sklep jest pusty - wszystkie mia�y by� �wietnie zaopatrzone, pe�ne towaru. T�uk�em si� od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka drabiniastym wozem albo rozklekotanym autobusem, bo prywatne samochody by�y rzadko�ci�, nawet o rower nie by�o �atwo.
Trasa prowadzi�a mnie czasem do nadgranicznych wiosek. Zdarza�o si� to jednak rzadko. W miar� bowiem zbli�ania si� do granicy ziemia pustosza�a, spotyka�o si� coraz mniej ludzi. Ta pustka zwi�ksza�a tajemniczo�� takich miejsc, a zwr�ci�o tak�e moj� uwag�, �e w pasie przygranicznym panuje cisza. Ta tajemniczo�� i ta cisza przyci�ga�y mnie, intrygowa�y. Kusi�o mnie, �eby zobaczy�, co jest dalej, po drugiej stronie. Zastanawia�em si�, co si� prze�ywa, przechodz�c granic�. Co si� czuje? Co my�li? Musi to by� moment wielkiej emocji, poruszenia, napi�cia. Po tamtej stronie - jak jest? Na pewno - inaczej. Ale co znaczy to - inaczej? Jaki ma wygl�d? Do czego jest podobne? A mo�e jest niepodobne do niczego, co znam, a tym samym niepoj�te, niewyobra�alne? Ale, w gruncie rzeczy, najwi�ksze moje pragnienie, kt�re nie dawa�o mi spokoju, n�ci�o mnie i korci�o, by�o nawet skromne, bo mianowicie chodzi�o mi o jedno tylko - o sam moment, sam akt, najprostsz� czynno�� przekroczenia granicy. Przekroczy� i zaraz wr�ci�, to by mi, my�la�em, zupe�nie wystarczy�o, zaspokoi�o m�j niewyt�umaczalny w�a�ciwie, a jak�e ostry g��d psychologiczny.
Ale jak to zrobi�? Z moich koleg�w w szkole i na studiach nikt nigdy nie by� za granic�. Je�eli kto� mia� kogo� za granic�, wola� si� z tym nie afiszowa�. Sam by�em z�y na siebie z powodu tej dziwacznej pokusy, kt�ra mnie jednak ani na chwil� nie opuszcza�a.
Kiedy� na korytarzu w redakcji spotka�em swoj� redaktor naczeln�. By�a postawn�, przystojn� blondyn� o bujnych, na bok zaczesanych w�osach. Nazywa�a si� Irena Tar�owska. M�wi�a co� o moich ostatnich tekstach, po czym w pewnym momencie spyta�a mnie o najbli�sze plany. Wymieni�em kolejne wioski, do kt�rych mia�em jecha�, i sprawy, jakie tam na mnie czeka�y, a potem odwa�y�em si� i powiedzia�em: - Kiedy� chcia�bym bardzo pojecha� za granic�. - Za granic�? - powiedzia�a zdziwiona i lekko wystraszona, bo wtedy nie by�o rzecz� zwyczajn� wyje�d�a� za granic�. - Gdzie? Po co? - spyta�a. - My�la�em o Czechos�owacji - odpar�em. Bo nie chodzi�o mi, �eby gdzie� do Pary�a czy Londynu, nie, tych rzeczy nie pr�bowa�em sobie wyobrazi� i nawet mnie nie ciekawi�y, ale tylko o to, �eby gdzie� przekroczy� granic�, wszystko jedno kt�r�, bo dla mnie wa�ny by� nie cel, nie kres, nie meta, ale sam niemal mistyczny i transcendentalny akt przekroczenia granicy.
***
Od tej rozmowy min�� rok. W naszym pokoju reporter�w zadzwoni� telefon. Szefowa prosi�a mnie do siebie. - Wiesz - powiedzia�a, kiedy stan��em przed jej biurkiem - wysy�amy ci�. Pojedziesz do Indii.
Pierwsz� moj� reakcj� by�o oszo�omienie. A zaraz potem - panika: nic nie wiem o Indiach. Gor�czkowo szuka�em w my�lach jakich� skojarze�, obraz�w, nazw. Nie znalaz�em: o Indiach nie wiedzia�em nic. (Idea podr�y do Indii wzi�a si� st�d, �e kilka miesi�cy wcze�niej odwiedzi� Polsk� pierwszy premier kraju spoza bloku sowieckiego, a by� nim przyw�dca Indii Jawaharlal Nehru. Nawi�zywa�y si� pierwsze kontakty. Moje reporta�e mia�y przybli�a� tamten daleki kraj).
Na koniec tej rozmowy, w kt�rej dowiedzia�em si�, �e jad� w �wiat, Tar�owska si�gn�a do szafy, wyj�a ksi��k� i podaj�c mi j�, powiedzia�a: - To ode mnie, na drog�. By�a to gruba ksi��ka w sztywnych, pokrytych ��tym p��tnem ok�adkach. Na froncie wyt�oczone z�otymi literami nazwisko autora i tytu�: Herodot. DZIEJE.
***
To by� stary dwumotorowiec, wys�u�ony w lotach frontowych DC-3, mia� skrzyd�a okopcone od spalin i �aty na kad�ubie, ale lecia�, lecia� prawie pusty, z kilkoma zaledwie pasa�erami do Rzymu. Siedzia�em przy okienku, przej�ty, wpatrzony, bo pierwszy raz widzia�em �wiat z wysoka, z lotu ptaka, nigdy dot�d nie by�em nawet w g�rach, a co dopiero w tak niebotycznej sytuacji. Pod nami przesuwa�y si� wolno r�nokolorowe szachownice, pstrokate patchworki, szarozielone dywany, wszystko rozpostarte, roz�o�one na ziemi, jakby do wysuszenia na s�o�cu. Ale szybko zacz�o zmierzcha� i zaraz zrobi�o si� ciemno.
- Wiecz�r - powiedzia� m�j s�siad po polsku, ale z obcym akcentem. By� to w�oski dziennikarz, kt�ry wraca� do kraju, pami�tam tylko, �e mia� na imi� Mario. Kiedy opowiedzia�em mu, gdzie jad� i po co, i to, �e jad� pierwszy raz w �yciu za granic� i �e w�a�ciwie nic nie wiem, roze�mia� si� i odpowiedzia� co� w rodzaju: - nie przejmuj si�! - i obieca�, �e mi pomo�e. Ucieszy�em si� w duchu, nabra�em odrobin� pewno�ci. By�a mi ona potrzebna, bo lecia�em na Zach�d, a by�em wyuczony ba� si� Zachodu jak ognia.
Lecieli�my w ciemno�ciach, bo nawet w kabinie �ar�wki �wieci�y ledwie-ledwie, kiedy nagle to napi�cie, w jakim znajduj� si� wszystkie cz�stki samolotu, kiedy silniki s� na najwi�kszych obrotach, zacz�o s�abn��, g�os motor�w zrobi� si� bardziej spokojny i odpr�ony - zbli�ali�my si� do kresu podr�y. W pewnym momencie Mario chwyci� mnie za rami� i wskazuj�c na okienko, powiedzia�: - Popatrz!
Spojrza�em i oniemia�em.
Pode mn�, ca�� d�ugo�� i szeroko�� dna tej ciemno�ci, w kt�rej lecieli�my, wype�nia�o �wiat�o. By�o to �wiat�o intensywne, bij�ce w oczy, rozedrgane, rozmigotane. Mia�o si� wra�enie, �e tam w dole jarzy si� jaka� p�ynna materia, kt�rej b�yszcz�ca pow�oka pulsuje jasno�ci�, wznosi si� i opada, rozci�ga i zbiega, bo ca�y ten �wiec�cy obraz by� czym� �ywym, pe�nym ruchliwo�ci, wibracji, energii.
Pierwszy raz w �yciu zobaczy�em o�wietlone miasto, tych kilka miast i miasteczek, kt�re dot�d zna�em, by�y przygn�biaj�co ciemne, nigdy nie �wieci�y si� w nich witryny sklep�w, nie widzia�o si� kolorowych reklam, latarnie uliczne mia�y s�abe �ar�wki. Zreszt� komu by�o potrzebne �wiat�o? Wieczorem ulice zia�y pustk�, samochod�w spotyka�o si� niewiele.
W miar� jak schodzili�my do l�dowania, ten krajobraz �wiate� przybli�a� si� i ogromnia�. W ko�cu samolot �omotn�� o betonow� p�yt�, zachrz�ci� i zaskrzypia�. Byli�my na miejscu. Lotnisko w Rzymie - wielka, oszklona bry�a pe�na ludzi. Jechali�my do miasta w ciep�y wiecz�r przez ruchliwe, pe�ne ludzi ulice. Gwar, ruch, �wiat�o i d�wi�k - to dzia�a�o jak narkotyk. Chwilami traci�em orientacj� - gdzie jestem. Musia�em wygl�da� jak stworzenie le�ne: oszo�omione, troch� wyl�knione, z szeroko otwartymi oczyma, kt�re pr�buj� co� dojrze�, przenikn��, rozr�ni�.
***
Rano us�ysza�em w s�siednim pokoju rozmow�. Rozr�ni�em g�os Maria. P�niej dowiedzia�em si�, �e by�a to dyskusja, jak mnie ubra� normalnie, jako �e przylecia�em odziany wedle mody a la Pakt Warszawski, rok 56. A wi�c mia�em garnitur z szewiotu w ostre, szaroniebieskie paski - marynarka dwurz�dowa o wystaj�cych, kanciastych ramionach i przyd�ugie, szerokie spodnie z du�ym mankietem. Mia�em jasno��t� koszul� nylonow� z kraciastym, zielonym krawatem. Wreszcie buty - masywne mokasyny o grubych, sztywnych rantach.
Bowiem konfrontacja Wsch�d - Zach�d przebiega�a nie tylko na poligonach, ale r�wnie� we wszystkich innych dziedzinach. Je�eli Zach�d ubiera� si� lekko, to Wsch�d, prawem opozycji - ci�ko, je�eli Zach�d nosi� rzeczy dopasowane do figury, to Wsch�d odwrotnie - wszystko musia�o odstawa� na kilometr. Nie trzeba by�o nosi� przy sobie paszportu - na odleg�o�� widzia�o si�, kto jest z kt�rej strony �elaznej kurtyny.
Z �on� Maria zacz�li�my chodzi� po sklepach. Dla mnie by�y to wyprawy-odkrycia. Trzy rzeczy ol�ni�y mnie najbardziej. Pierwsza, �e sklepy by�y pe�ne towaru, p�ka�y od towaru, kt�ry przygniata� p�ki i lady, wylewa� si� spi�trzonymi, kolorowymi strumieniami na chodniki, ulice i place. Druga, �e sprzedawczynie nie siedzia�y, ale sta�y, wpatruj�c si� w drzwi wej�ciowe. Dziwne by�o, �e sta�y milcz�ce, zamiast siedzie� i rozmawia� ze sob�. Przecie� kobiety maj� tyle wsp�lnych temat�w. K�opoty z m�em, problemy z dzie�mi. Jak si� ubra�, co ze zdrowiem, czy nic si� wczoraj nie przypali�o. Tymczasem mia�em wra�enie, jakby si� one w og�le nie zna�y i nie mia�y ochoty ze sob� rozmawia�. Trzecim zaskoczeniem by�o to, �e sprzedaj�cy odpowiadali na zadawane pytania. Odpowiadali ca�ymi zdaniami i jeszcze na ko�cu m�wili - grazie! �ona Maria o co� pyta�a, a oni s�uchali z �yczliwo�ci� i uwag� tak skupieni i pochyleni, jakby za chwil� mieli wystartowa� w jakim� wy�cigu. Potem s�ysza�o si� to cz�sto powtarzane, sakramentalne - grazie!
Wieczorem odwa�y�em si� samemu wyprawi� na miasto. Musia�em mieszka� gdzie� w centrum, bo blisko by�a Stazione Termini, sk�d poszed�em przez via Cavour a� do Piazza Venezia, a potem uliczkami, zau�kami z powrotem do Stazione Termini. Nie widzia�em architektury, pomnik�w i monument�w, fascynowa�y mnie tylko kawiarnie i bary. Wsz�dzie na chodnikach by�y rozstawione stoliki, przy kt�rych siedzieli ludzie, co� pij�c i rozmawiaj�c, a nawet po prostu patrz�c na ulic� i przechodni�w. Za wysokimi, w�skimi kontuarami barmani rozlewali napoje, mieszali koktajle, parzyli kaw�. Wsz�dzie kr�cili si� kelnerzy, kt�rzy roznosili kieliszki, szklanki, fili�anki z tak� kuglarsk� zr�czno�ci� i brawur�, �e widzia�em co� podobnego tylko raz, w cyrku radzieckim, kiedy sztukmistrz wyczarowa� z powietrza drewniany talerz, szklany puchar i chudego, wrzeszcz�cego koguta.
W jednej z tych kawiar� wypatrzy�em pusty stolik, usiad�em i zam�wi�em kaw�. Po jakim� czasie zauwa�y�em, �e ludzie spogl�daj� na mnie, mimo �e mia�em ju� nowy garnitur, bia�� jak �nieg koszul� w�osk� i najmodniejszy krawat w groszki. Widocznie jednak w moim wygl�dzie i gestach, w sposobie siedzenia i poruszania si� by�o co�, co zdradza�o mnie, sk�d przybywam, z jakiego jestem odmiennego �wiata. Poczu�em, �e bior� mnie za innego, i cho� powinienem cieszy� si�, �e siedz� tutaj pod cudownym niebem Rzymu, zrobi�o mi si� nieprzyjemnie i nieswojo. Cho� zmieni�em garnitur, nie mog�em ukry� pod nim tego, co mnie ukszta�towa�o i naznaczy�o. By�em oto we wspania�ym �wiecie, kt�ry mi jednak przypomnia�, �e stanowi� jego obc� cz�stk�.
Ci�g dalszy za tydzie�
Cytaty z "Dziej�w" Herodota za wydaniem Czytelnika, Warszawa 1954
By�em zupe�nie nieprzygotowany do tej podr�y. Nie mia�em w notesie nazwisk ani adres�w, s�abo zna�em angielski. Jedynym moim marzeniem by�o kiedy� osi�gn�� nieosi�galne, to znaczy przekroczy� granic�. Tymczasem sekwencja wypadk�w zanios�a mnie na daleki kraniec �wiata. Druga cz�� ksi��ki Ryszarda Kapu�ci�skiego.
W drzwiach czteromotorowego kolosa Air India International wita�a pasa�er�w stewardesa ubrana w jasne, pastelowe sari. �agodny kolor jej stroju sugerowa�, �e czeka nas spokojny, przyjemny lot. Mia�a r�ce z�o�one jak do modlitwy, co by�o hinduskim gestem powitalnym. Na czole, na wysoko�ci brwi, zobaczy�em namalowan� szmink� kropk�, wyrazist� i czerwon� jak rubin. W kabinie poczu�em mocn� i nieznan� mi wo�, z pewno�ci� by� to zapach jakich� wschodnich kadzide�, hinduskich zi�, owoc�w i �ywic.
Lecieli�my noc�, przez okienko wida� by�o tylko zielone �wiate�ko migaj�ce na ko�cu skrzyd�a. By�o to jeszcze przed eksplozj� demograficzn�, lata�o si� komfortowo, cz�sto samoloty wioz�y niewielu pasa�er�w. Tak by�o i tym razem. Ludzie spali wygodnie rozci�gni�ci w poprzek foteli.
Czu�em, �e nie zmru�� oka, wi�c si�gn��em do torby i wyj��em ksi��k�, kt�r� Tar�owska da�a mi na drog�. "Dzieje" Herodota to s��niste, licz�ce kilkaset stron tomisko. Takie grube ksi��ki wygl�daj� zach�caj�co, s� jak zaproszenie do suto zastawionego sto�u. Zacz��em od wst�pu, w kt�rym t�umacz ksi��ki Seweryn Hammer opisuje losy Herodota i wprowadza nas w sens jego dzie�a. Herodot, pisze Hammer, urodzi� si� oko�o roku 485 przed Chrystusem w Halikarnasie, mie�cie portowym le��cym w Azji Mniejszej. Oko�o roku 450 przeni�s� si� do Aten, a stamt�d, po kilku latach, do greckiej kolonii Turioj w po�udniowej Italii. Umar� oko�o roku 425. W swoim �yciu du�o podr�owa�. Pozostawi� nam ksi��k� - mo�na przypuszcza�, �e jedyn�, jak� napisa� - w�a�nie owe "Dzieje".
Hammer stara si� przybli�y� nam posta� cz�owieka, kt�ry �y� dwa i p� tysi�ca lat temu, o kt�rym w gruncie rzeczy ma�o wiemy, a tak�e nie mo�emy sobie wyobrazi�, jak wygl�da�. To, co pozostawi� po sobie, by�o dzie�em w swojej oryginalnej wersji dost�pnym tylko garstce specjalist�w, kt�rzy opr�cz znajomo�ci j�zyka starogreckiego musieli umie� czyta� specyficzny rodzaj zapisu - tekst bowiem wygl�da� jak jedno nieko�cz�ce si�, nieprzerwane s�owo, ci�gn�ce si� przez dziesi�tki zwoj�w papirusu: "Nie dzielono poszczeg�lnych s��w ani zda� - pisze Hammer - tak jak nie znano rozdzia��w ani ksi�g, tekst by� nieprzenikliwy jak tkanina". Herodot kry� si� za t� tkanin� jak za szczeln� zas�on�, kt�rej ani wsp�cze�ni, ani tym bardziej my nie jeste�my w stanie do ko�ca uchyli�.
Min�a noc, przyszed� dzie�. Patrz�c przez okienko, pierwszy raz widzia�em tak wielki obszar naszej planety. Jest to widok, kt�ry mo�e nasuwa� my�l o niesko�czono�ci �wiata. Ten, jaki zna�em dotychczas, mia� mo�e pi��set kilometr�w d�ugo�ci i czterysta szeroko�ci. A tu lecimy i lecimy bez ko�ca i tylko w dole, bardzo g��boko pod nami, ziemia coraz to zmienia kolory - raz jest wypalona, br�zowa, raz - zielona, a potem, przez d�ugi czas - ciemnoniebieska.
***
P�nym wieczorem wyl�dowali�my w New Delhi. Natychmiast oblepi�a mnie gor�ca wilgotno��. Sta�em mokry od potu, bezradny w tym dziwnym i obcym miejscu. Ludzie, z kt�rymi lecia�em, nagle znikn�li porwani przez kolorowy, o�ywiony t�um oczekuj�cych.
Zosta�em sam, nie wiedz�c, co robi�. Budynek lotniska by� ma�y, ciemny i pusty. Sta� samotny po�rodku nocy, a co by�o dalej, w jej g��bi, nie wiedzia�em. Po jakim� czasie zjawi� si� stary cz�owiek w bia�ym, lu�nym, d�ugim do kolan ubiorze. Mia� siw� rzadk� brod� i pomara�czowy turban. Co� powiedzia� do mnie, czego nie zrozumia�em. My�l�, �e pyta�, dlaczego tu stoj� sam, na �rodku pustego lotniska. Nie mia�em poj�cia, co mu odpowiedzie�, rozgl�da�em si�, zastanawia�em si� - co dalej? By�em zupe�nie nieprzygotowany do tej podr�y. Nie mia�em w notesie ani nazwisk, ani adres�w. S�abo zna�em angielski. Rzecz w tym, �e tak na dobr� spraw� jedynym moim marzeniem by�o kiedy� osi�gn�� nieosi�galne, to znaczy przekroczy� granic�, i �e nie chcia�em niczego wi�cej, tymczasem puszczona w ruch sekwencja wypadk�w zanios�a mnie a� tutaj, na daleki kraniec �wiata.
Stary namy�la� si� chwil�, w ko�cu da� znak r�k�, abym za nim poszed�. Przed wej�ciem do budynku, na uboczu, sta� odrapany, zdezelowany autobus. Wsiedli�my do niego, stary zapali� silnik i ruszyli�my w drog�. Ujechali�my kilkaset metr�w, kiedy kierowca zwolni� i zacz�� przera�liwie tr�bi�. Przed nami, w miejscu gdzie by�a szosa, zobaczy�em bia��, szerok� rzek�, kt�rej koniec gin�� gdzie� daleko w g�stych ciemno�ciach parnej, dusznej nocy. T� rzek� tworzyli �pi�cy pod go�ym niebem ludzie, kt�rych cz�� le�a�a na jakich� drewnianych pryczach, na matach i derkach, ale wi�kszo�� za�cie�a�a wprost go�y asfalt i ci�gn�ce si� po obu jego stronach piaszczyste pobocza.
My�la�em, �e ludzie budzeni rykiem klaksonu, kt�ry rozlega� si� wprost nad ich g�owami, rzuc� si� z w�ciek�o�ci�, pobij� nas czy wr�cz zlinczuj�, ale gdzie tam! Kolejno, w miar� jak posuwali�my si� do przodu, wstawali i usuwali si�, zabieraj�c ze sob� dzieci i popychaj�c ledwie poruszaj�ce si� staruszki. W ich gorliwej ust�pliwo�ci, w ich uleg�ej pokorze by�o co� nie�mia�ego, co� przepraszaj�cego, jak gdyby �pi�c na asfalcie, pope�niali jakie� przest�pstwo, kt�rego �lady usi�owali szybko zatrze�. Tak posuwali�my si� w stron� miasta, klakson rycza� bez przerwy, ludzie wstawali i usuwali si�, trwa�o to i trwa�o. Ju� potem, w mie�cie, ulice te� okaza�y si� trudno przejezdne, bo wszystko wydawa�o si� wielkim koczowiskiem ubranych na bia�o, sennych, somnambulicznych zjaw nocnych.
Tak dojechali�my do miejsca o�wietlonego czerwon� jarzeni�wk�: HOTEL. Kierowca zaprowadzi� mnie do recepcji i bez s�owa znikn��. Teraz cz�owiek z recepcji, w niebieskim dla odmiany turbanie, zaprowadzi� mnie na pi�tro do ma�ego pokoju, w kt�rym mie�ci�o si� tylko ��ko, stolik i umywalka. Bez s�owa �ci�gn�� z ��ka prze�cierad�o, po kt�rym kr�ci�o si� nerwowe, spanikowane robactwo, strzepn�� je na pod�og�, mrukn�� co� na dobranoc i poszed�.
Zosta�em sam. Usiad�em na ��ku i zacz��em rozwa�a� swoj� sytuacj�. Negatywne by�o to, �e nie wiedzia�em, gdzie jestem, pozytywne, �e mia�em dach nad g�ow�, �e jaka� instytucja (hotel) udzieli�a mi schronienia. Czy czu�em si� bezpiecznie? - tak. Obco? - nie. Dziwnie? - tak, ale co to znaczy�o czu� si� dziwnie, tego nie umia�bym okre�li�. Poczucie to jednak skonkretyzowa�o si� ju� rano, kiedy do pokoju wszed� bosonogi cz�owiek i przyni�s� mi czajnik herbaty i kilka biszkopt�w. Co� takiego zdarzy�o mi si� pierwszy raz w �yciu. Bez s�owa postawi� tac� na stoliku, uk�oni� si� i bezszelestnie wyszed� - by�a w tym jego zachowaniu jaka� naturalna uprzejmo��, g��boki takt, co� tak zaskakuj�co delikatnego i godnego, �e od razu poczu�em dla niego podziw i szacunek.
Natomiast prawdziwe zderzenie cywilizacji nast�pi�o w godzin� p�niej, kiedy wyszed�em z hotelu. Ot� po przeciwnej stronie ulicy, na ciasnym placyku, ju� od �witu zacz�li gromadzi� si� rikszarze - chudzi, przygarbieni ludzie o ko�cistych, �ylastych nogach. Musieli dowiedzie� si�, �e w hoteliku zatrzyma� si� sahib - a sahib z definicji musi mie� pieni�dze - wi�c cierpliwie czekali gotowi do us�ug. Mnie natomiast my�l, �e b�d� siedzia� wygodnie rozparty w rikszy, kt�r� ci�gnie g�odny, s�aby, ledwie dysz�cy chudzielec, napawa�a najwy�szym wstr�tem, oburzeniem, horrorem. By� wyzyskiwaczem? Krwiopijc�? Uciska� drugiego cz�owieka? Przecie� wychowywali mnie w duchu dok�adnie przeciwnym! W tym mianowicie, �e te �ywe szkielety to moi bracia, druhowie, bli�ni, ko�� z ko�ci. Wi�c kiedy rikszarze rzucili si� na mnie w�r�d zach�caj�cych i b�agalnych gest�w, napieraj�c i walcz�c mi�dzy sob�, zacz��em stanowczo odsuwa� ich, gani� i protestowa�. Zdumieni nie mogli poj��, o co mi chodzi, nie mogli mnie zrozumie�. Przecie� liczyli na mnie, by�em ich jedyn� szans�, jedyn� nadziej� bodaj na misk� ry�u. Szed�em, nie odwracaj�c g�owy, nieczu�y, nieust�pliwy, dumny, �e nie da�em si� wmanewrowa� w rol� pijawki �eruj�cej na ludzkim pocie.
***
Stare Delhi! Jego w�skie ulice w kurzu, w upiornym upale, w dusz�cym zapachu tropikalnej fermentacji. I ten t�um przesuwaj�cych si� w milczeniu ludzi, ich pojawianie si� i znikanie, ich twarze ciemne, wilgotne, anonimowe, zamkni�te. Dzieci ciche, niewydaj�ce g�osu, jaki� m�czyzna wpatrzony t�po w resztki roweru, kt�ry mu si� rozsypa� na jezdni, kobieta sprzedaj�ca co� zawini�tego w zielone li�cie, ale co? Co te li�cie kryj�? �ebrak pokazuj�cy, �e sk�ra �o��dka przylgn�a mu do kr�gos�upa - ale czy to mo�liwe, prawdopodobne, wyobra�alne? Trzeba chodzi� ostro�nie, uwa�a�, bo wielu sprzedawc�w rozk�ada sw�j towar wprost na ziemi, na chodnikach, na skraju jezdni. Oto m�czyzna, kt�ry ma przed sob� roz�o�one na gazecie dwa rz�dy ludzkich z�b�w i jakie� stare dentystyczne c�gi - reklamuje w ten spos�b swoje us�ugi stomatologiczne. A obok jego s�siad - zasuszony, przykurczony cz�owieczek - sprzedaje ksi��ki. Grzebi� w le��cych niedbale, zakurzonych stosach i w ko�cu kupuj� dwie: Hemingwaya "For Whom the Bell Tolls" (�eby uczy� si� j�zyka) i ksi�dza J.A. Dubois "Hindu Manners, Customs and Ceremonies". Ksi�dz Dubois przyby� jako misjonarz do Indii w 1792 roku i sp�dzi� w tym kraju 31 lat, a owocem jego studi�w nad zwyczajami Hindus�w by�a owa kupiona przeze mnie ksi��ka, kt�ra po raz pierwszy z pomoc� Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej ukaza�a si� w Anglii w roku 1816.
***
Wr�ci�em do hotelu. Otworzy�em Hemingwaya i zacz��em od pierwszego zdania: "He lay flat on the brown, pine-needled floor of the forest, his chin on his folded arms, and high overhead the wind blew in the tops of the pine trees". Nic z tego nie zrozumia�em. Mia�em ze sob� ma�y kieszonkowy s�owniczek angielsko-polski, bo innego nie mog�em w Warszawie dosta�. Znalaz�em w nim tylko s�owo "brown" - br�zowy. Zacz��em wi�c czyta� zdanie nast�pne: "The mountainside sloped gently...". Znowu - ani s�owa. "There was a stream alongside...". W miar� jak pr�bowa�em zrozumie� co� z tego tekstu, ros�o we mnie zniech�cenie i rozpacz. Poczu�em si� nagle schwytany w pu�apk�, osaczony. Osaczony przez j�zyk. J�zyk zda� mi si� w tym momencie czym� materialnym, czym� istniej�cym fizycznie, murem, kt�ry wyrasta na drodze i nie pozwala i�� dalej, zamyka przed nami �wiat, sprawia, �e nie mo�emy si� do niego dosta�. By�o co� przykrego i poni�aj�cego w tym uczuciu. To mo�e t�umaczy, dlaczego cz�owiek w pierwszym zetkni�ciu z kim� lub z czym� obcym odczuwa l�k i niepewno��, je�y si� pe�en czujnej i podejrzliwej nieufno�ci. Co to spotkanie przyniesie? Czym si� sko�czy? Lepiej nie ryzykowa� i tkwi� w bezpiecznym kokonie swojsko�ci! Lepiej nie wystawia� nosa za op�otek!
Ja te�, w pierwszym odruchu, mo�e uciek�bym z Indii i wr�ci� do domu, gdyby nie to, �e mia�em bilet powrotny na p�ywaj�cy w�wczas mi�dzy Gda�skiem i Bombajem statek pasa�erski "Batory", ale statek nie m�g� przyp�yn��, jako �e w tym czasie prezydent Egiptu Gamal Naser znacjonalizowa� Kana� Sueski, na co Anglia i Francja odpowiedzia�y zbrojn� interwencj�. Wybuch�a wojna, Kana� zosta� zablokowany, "Batory" utkn�� gdzie� na Morzu �r�dziemnym. W ten spos�b, odci�ty od kraju, zosta�em skazany na Indie.
Rzucony na g��bok� wod�, nie chcia�em uton��. Uzna�em, �e mo�e mnie uratowa� tylko j�zyk. Zacz��em si� zastanawia�, jak Herodot, w�druj�c po �wiecie, radzi� sobie z j�zykami? Hammer pisze, �e nie zna� �adnego j�zyka poza greckim, ale poniewa� Grecy byli w�wczas rozsiani po ca�ym �wiecie, wsz�dzie mieli swoje kolonie, swoje porty i faktorie, wi�c autor "Dziej�w" m�g� korzysta� z pomocy napotkanych ziomk�w, kt�rzy s�u�yli mu za t�umaczy i przewodnik�w. Poza tym grecki to by�a lingua franca �wczesnego �wiata, mn�stwo ludzi w Europie, Azji i Afryce m�wi�o tym j�zykiem, kt�ry p�niej zast�pi�a �acina, a po niej francuski i angielski.
Maj�c odci�ty odwr�t, musia�em podj�� r�kawic�. Zacz��em dzie� i noc wkuwa� s��wka. Przyk�ada�em do skroni zimny r�cznik, bo p�ka�a mi g�owa. Nie rozstawa�em si� z Hemingwayem, ale teraz opuszcza�em niezrozumia�e opisy i czyta�em dialogi, bo by�y �atwiejsze.
"- How many are you? - Robert Jordan asked.
- We are seven and there are two women.
- Two?
- Yes".
To wszystko rozumia�em! I to tak�e:
"- Augustin is a very good man - Anselmo said.
- You know him well?
- Yes. For a long time".
To te� rozumia�em. Zacz��em nabiera� otuchy. Chodzi�em po mie�cie, notuj�c napisy na szyldach, nazwy towar�w w sklepach, s�owa zas�yszane na przystankach autobusowych. W kinach zapisywa�em po omacku, po ciemku, napisy na ekranie, spisywa�em has�a z transparent�w niesionych przez napotkanych na ulicy demonstrant�w. Dociera�em do Indii nie przez obrazy, d�wi�ki i zapachy, ale poprzez j�zyk, w dodatku j�zyk nie rodzimie hinduski, ale obcy, narzucony, na tyle jednak zadomowiony, �e by� dla mnie kluczem niezb�dnym, by� to�samy z tym krajem. Moje zapasy z Indiami to by�y w pierwszej rundzie zmagania z j�zykiem. Poj��em, �e ka�dy �wiat ma swoj� w�asn� tajemnic� i �e dost�p do niej jest tylko na drodze poznania j�zyka. Bez tego �wiat �w pozostanie dla nas nieprzenikniony i niepoj�ty, cho�by�my sp�dzili w jego wn�trzu ca�e lata. Co wi�cej - zauwa�y�em zwi�zek mi�dzy nazwaniem a istnieniem, bo stwierdza�em po powrocie do hotelu, �e widzia�em na mie�cie tylko to, co umia�em nazwa�, �e np. pami�ta�em napotkan� akacj�, ale ju� nie drzewo, kt�re sta�o obok niej, ale kt�rego nazwy nie zna�em. S�owem, rozumia�em, �e im wi�cej b�d� zna� s��w, tym bogatszy, pe�niejszy i bardziej r�norodny �wiat otworzy si� przede mn�.
***
Przez wszystkie te dni sp�dzone po przylocie do Delhi dr�czy�a mnie my�l, �e nie pracuj� jako reporter, �e nie zbieram materia��w do tekst�w, kt�re b�d� musia� potem napisa�. Przecie� nie przyjecha�em tu jako turysta! By�em wys�annikiem, kt�ry mia� zda� spraw�, przekaza�, opowiedzie�. Tymczasem mia�em puste r�ce, nie czu�em si� zdolny, �eby co� zrobi�, zreszt� nie wiedzia�em, od czego by tu zacz��. Przecie� nie prosi�em si� o Indie, o kt�rych zreszt� nie mia�em poj�cia, marzy�em tylko, �eby przekroczy� granic�, wszystko jedno kt�r�, gdzie, w jakim kierunku, przekroczy� granic� to by�o to, nie my�la�em o niczym wi�cej. Teraz jednak, skoro wojna sueska uniemo�liwi�a powr�t, pozostawa�o mi tylko i�� naprz�d. Postanowi�em wi�c wyruszy� w drog�. Recepcjoni�ci w moim hotelu doradzali, �ebym pojecha� do Benares: - Sacred town! - t�umaczyli. (Ju� wcze�niej zwr�ci�o moj� uwag�, ile rzeczy jest w Indiach �wi�tych: �wi�te miasto, �wi�ta rzeka, miliony �wi�tych kr�w. Rzuca�o si� w oczy, jak bardzo mistyka przenika tutejsze �ycie, ile jest �wi�ty�, kaplic i spotykanych na ka�dym kroku przer�nych o�tarzyk�w, ile pali si� ogni i kadzide�, ilu ludzi ma na czo�ach znaki rytualne, ilu siedzi nieruchomo wpatrzonych w jaki� punkt mistyczny).
Us�ucha�em recepcjonist�w i uda�em si� autobusem do Benares. Jedzie si� tam dolin� Jamuny i Gangesu przez ziemi� p�ask� i zielon�, pejza� zaludniony bia�ymi sylwetkami ch�op�w brodz�cych po polach ry�owych, grzebi�cych motykami w ziemi lub nios�cych na g�owach snopki, kosze czy worki. Ale ten widok za oknem cz�sto si� zmienia�, bo krajobraz coraz to wype�nia�a wielka woda. By� to czas jesiennego potopu, rzeki przemienia�y si� w rozleg�e jeziora i morza. Na ich brzegach koczowali bosonodzy powodzianie. Uciekali przed podnosz�c� si� wod�, nie trac�c z ni� jednak kontaktu, uchodz�c na tyle tylko, na ile to by�o konieczne, �eby natychmiast wraca�, kiedy rozlewiska zaczn� si� kurczy�. W upiornym skwarze gorej�cego dnia wody parowa�y i nad wszystkim unosi�a si� mleczna, nieruchoma mg�a.
***
Do Benares przyjechali�my p�nym wieczorem, w�a�ciwie ju� noc�. Miasto jakby nie mia�o przedmie��, kt�re stopniowo przygotowuj� nas do spotkania z centrum, bo od razu z ciemnej, g�uchej i pustej nocy wje�d�a si� tam do jaskrawo o�wietlonego, zat�oczonego i ha�a�liwego �r�dmie�cia. Dlaczego ci ludzie tak si� t�ocz�, gniot�, wchodz� na siebie, skoro wok� centrum jest tyle wolnej przestrzeni, tyle miejsca dla wszystkich? Po wyj�ciu z autobusu poszed�em na spacer. Dotar�em do granicy Benares. Po jednej stronie le�a�y w ciemno�ciach martwe, bezludne pola, po drugiej wyrasta�a nagle zabudowa miasta ju� od samego skraju zat�oczonego, ruchliwego, rz�si�cie o�wietlonego, pe�nego ha�a�liwej muzyki. Tej potrzeby �ycia w �cisku, ocierania si� o siebie i nieustannego przepychania, cho� tu� obok jest lu�no i przestronnie, nie umia�em sobie obja�ni�.
Miejscowi radzili w nocy nie spa�, �eby w por�, jeszcze po ciemku, p�j�� na brzeg Gangesu i tam, na kamiennych schodach, kt�re ci�gn� si� wzd�u� rzeki, czeka� �witu. "The sunrise is very important!" - m�wili, a w ich g�osie brzmia�a obietnica czego� naprawd� wielkiego.
W istocie jeszcze by�o ciemno, kiedy ludzie zacz�li ju� i�� w stron� rzeki. Pojedynczo, grupami. Ca�e klany. Kolumny pielgrzymek. Kalecy o kulach. Szkielety starc�w niesione na plecach przez m�odych. Inni po prostu, poskr�cani, udr�czeni, czo�gali si� z trudem po asfalcie. Razem z lud�mi wlok�y si� krowy i kozy, a tak�e gromady ko�cistych, malarycznych ps�w. W ko�cu i ja przy��czy�em si� do tego dziwacznego misterium.
Doj�� do schod�w nadrzecznych nie jest �atwo, poniewa� poprzedza je g�szcz w�skich, dusznych i brudnych uliczek szczelnie zape�nionych �ebrakami, kt�rzy poszturchuj�c natarczywie pielgrzym�w, jednocze�nie podnosz� lament tak straszny, tak przejmuj�cy, �e cierpnie sk�ra. Wreszcie, mijaj�c r�ne przej�cia i arkady, wychodzi si� na szczyt owych opadaj�cych a� do rzeki schod�w. Mimo �e blask ledwie si� zaznacza, schody zape�niaj� ju� tysi�ce wiernych. Jedni, ruchliwi, przepychaj� si� nie wiadomo gdzie i po co. Inni siedz� w pozycji kwiatu lotosu, wyci�gaj�c r�ce ku niebu. Sam d� zajmuj� ci, kt�rzy odprawiaj� rytua� oczyszczania - brodz� w rzece, a czasem, na moment, zanurzaj� si� z g�ow�. Widz�, jak jaka� rodzina poddaje obrz�dkowi oczyszczenia t�g�, pulchn� babci�. Babcia nie umie p�ywa� i tu� po wej�ciu do wody od razu idzie na dno. Rodzina rzuca si�, �eby wydoby� j� na powierzchni�. Babcia �apie ile si� da powietrza, ale puszczona znowu idzie na dno. Widz� jej wyba�uszone oczy, przera�on� twarz. Ponownie tonie, zn�w szukaj� jej w rzece, wyci�gaj� ledwie �yw�. Ca�y rytua� wygl�da na tortur�, ale ona znosi j� bez sprzeciwu, mo�e nawet w ekstazie.
Po przeciwnej stronie Gangesu, kt�ry jest w tym miejscu szeroki, rozlewny i leniwy, ci�gn� si� rz�dy drewnianych stos�w, na kt�rych pal� si� dziesi�tki, setki zw�ok. Kto ciekaw, za kilka rupii mo�e ��dk� podp�yn�� do tego gigantycznego, na wolnym powietrzu le��cego krematorium. Kr�c� si� tu p�nadzy, osmoleni m�czy�ni, ale tak�e wielu m�odych ch�opc�w, kt�rzy d�ugimi dr�gami poprawiaj� stosy w ten spos�b, aby powsta� lepszy cug i kremacja sz�a szybciej, bo kolejka zw�ok nie ma ko�ca, czekanie jest d�ugie. Coraz to grabarze zgarniaj� �arz�cy si� jeszcze popi� i spychaj� do rzeki. Jaki� czas szary py� unosi si� na falach, ale zaraz, nasycony wod�, tonie i znika.
Ci�g dalszy za tydzie�
"Podr�e z Herodotem" (3): Dworzec i pa�ac
Ryszard Kapu�ci�ski 26-09-2003, ostatnia aktualizacja 26-09-2003 18:47
Pojecha�em jeszcze do Madrasu i Bangalore, do Bombaju i Chandigaru. W miar� tej podr�y nabiera�em prze�wiadczenia o deprymuj�cej beznadziei tego, co robi�, o niemo�no�ci poznania i zrozumienia kraju, w kt�rym by�em: Indie s� takie wielkie! Jak opisa� co�, co, jak mi si� wydawa�o, nie ma ni granic, ni ko�ca? Trzecia cz�� ksi��ki Ryszarda Kapu�ci�skiego
O ile w Benares mo�na znale�� powody do optymizmu (szansa na oczyszczenie w �wi�tej rzece i dzi�ki temu poprawa stanu ducha i nadzieja zbli�enia do �wiata bog�w), to w zupe�nie inny nastr�j wprowadza nas pobyt na Sealdah Station w Kalkucie. Z Benares przyjecha�em tam kolej� i - jak si� przekona�em - by�a to podr� ze wzgl�dnego nieba do bezwzgl�dnego piek�a.
Na stacji w Benares konduktor spojrza� na mnie i spyta�:
- Where is your bed?
Zrozumia�em, co do mnie m�wi�, ale widocznie wygl�da�em na takiego, kt�ry nie zrozumia�, bo za chwil�, ju� bardziej dociekliwie, powt�rzy� swoje pytanie:
- Where is your bed?
Okazuje si�, �e nawet �rednio zamo�ni, a co dopiero rasa tak wybrana jak Europejczycy, podr�uj� poci�gami z w�asnym ��kiem. Taki pasa�er zjawia si� na stacji ze s�ug�, kt�ry na g�owie niesie zwini�ty w rulon materac, koc, prze�cierad�o, poduszk� i inne baga�e. W wagonie (nie ma w nim �awek) s�u��cy mo�ci swojemu panu pos�anie, po czym znika bez s�owa, jakby rozp�yn�� si� w powietrzu. Mnie, wychowanemu w duchu braterstwa i r�wno�ci ludzi, ta sytuacja, w kt�rej kto� idzie z pustymi r�koma, a kto� inny niesie za nim materac, walizki i kosz z jedzeniem, wydawa�a si� nies�ychanie gorsz�ca, zas�uguj�ca na protest i bunt. Szybko jednak zapomnia�em o tym, bo kiedy wszed�em do wagonu, z r�nych stron odezwa�y si� g�osy wyra�nie zaskoczonych ludzi:
- Where is your bed?
By�o mi naprawd� g�upio, �e nie mia�em nic ze sob� pr�cz podr�cznej torby, ale sk�d mog�em wiedzie�, �e pr�cz wa�nego biletu powinienem tak�e mie� i materac? Zreszt� nawet gdybym wiedzia� i kupi� materac, to nie mog�em go nie�� sam, do tego musia�bym mie� s�u��cego. A co potem zrobi� ze s�u��cym? I co zrobi� z materacem?
Tak, bo zauwa�y�em ju�, �e do ka�dego rodzaju przedmiotu i czynno�ci przypisany jest inny cz�owiek i �e cz�owiek �w czujnie pilnuje swojej roli i miejsca - na tym polega r�wnowaga tego spo�ecze�stwa. A wi�c kto inny przynosi rano herbat�, kto� inny czy�ci buty, jeszcze inny pierze koszule, zupe�nie inny zamiata pok�j - i tak w niesko�czono��. Bro� Bo�e poprosi� kogo�, kto prasuje koszul�, �eby przyszy� mi do niej guzik. Oczywi�cie mnie, wychowanemu itd., najpro�ciej by�oby samemu przyszy� guzik, ale w�wczas pope�ni�bym szalony b��d, gdy� pozbawi�bym szansy na jaki� zarobek tego, kto, zwykle obarczony liczn� rodzin�, �yje z przyszywania guzik�w do koszul. Spo�ecze�stwo to by�o pedantycznie, koronkowo unizanym splotem r�l i przydzia��w, zaszeregowa� i przeznacze�, i wymaga�o wielkiego do�wiadczenia, bystrej intuicji i wiedzy, �eby t� drobiazgowo utkan� struktur� przenikn�� i pozna�.
***
Noc w tym poci�gu min�a mi bezsennie, poniewa� w starych, pochodz�cych z czas�w kolonii wagonach trz�s�o, rzuca�o, �omota�o i siek�o deszczem, kt�ry wpada� przez niedaj�ce si� zamkn�� okna. By� ju� szary, zachmurzony dzie�, kiedy wjechali�my na Sealdah Station. Na ca�ej tej olbrzymiej stacji, na ka�dym skrawku jej d�ugich peron�w, na �lepych torowiskach i okolicznych bagiennych polach siedzia�y albo le�a�y w strugach deszczu czy ju� po prostu w wodzie i b�ocie - bo by�a to pora deszczowa i rz�sista, tropikalna ulewa nie ustawa�a na chwil� - dziesi�tki tysi�cy ludzi. Co uderza�o od razu, to n�dza tych ludzi - wymok�ych szkielet�w, ich nieprzebrana ilo�� i - mo�e najbardziej - ich bezruch. Zdawali si� by� martw� cz�ci� tego ponurego, przygn�biaj�cego pejza�u, kt�rego jedynym �ywym elementem by�y strugi lej�cej si� z nieba wody. W zupe�nej bierno�ci tych nieszcz�nik�w by�a przecie� jaka�, co prawda rozpaczliwa, logika i racjonalno��: nie chowali si� przed ulew�, bo nie mieli gdzie - tu by� kres ich drogi - i nie os�aniali si� niczym, bo nic nie mieli.
Byli to uchod�cy z zako�czonej ledwie przed kilku laty wojny domowej mi�dzy wyznawcami hinduizmu i muzu�manami, kt�ra towarzyszy�a narodzinom niepodleg�ych Indii i Pakistanu, a poci�gn�a setki tysi�cy, mo�e milion zabitych i wiele milion�w uciekinier�w. Ci ostatni b��kali si� od dawna, nie mog�c znale�� pomocy, i pozostawieni swojemu losowi wegetowali jeszcze jaki� czas w miejscach takich jak Sealdah Station, gdzie ostatecznie wymierali z g�odu i chor�b. Ale by�o co� jeszcze i co� wi�cej. Bo te w�druj�ce po kraju kolumny tu�aczy wojennych spotyka�y si� na drogach z innymi t�umami - z masami powodzian, kt�rych wyrzuca�y z wiosek i miasteczek wylewy pot�nych i nieokie�znanych rzek Indii. Tak wi�c miliony bezdomnych, apatycznych ludzi snu�o si� drogami, padaj�c z wyczerpania, cz�sto ju� na zawsze. Inni starali si� dotrze� do miast w nadziei, �e dostan� tam troch� wody i mo�e gar�� ry�u.
***
Ju� samo wyj�cie z wagonu by�o trudne - na peronie nie mia�em gdzie postawi� nogi. Zwykle inny kolor sk�ry przyci�ga uwag�, ale tu nic nie mog�o zaciekawi� tych ludzi, kt�rzy ju� jak gdyby istnieli poza �yciem. Zobaczy�em, jak obok jaka� staruszka wygrzeba�a z fa�d swojego sari odrobin� ry�u. Wsypa�a j� do miseczki. Zacz�a si� rozgl�da�, mo�e za wod�, mo�e za ogniem, �eby ry� ugotowa�. Zobaczy�em, �e w t� miseczk� wpatruj� si� stoj�ce wok� dzieci. Wpatruj� si�, stoj�c nieruchomo, bez s�owa. Trwa to jak�� chwil�, kt�ra przed�u�a si�. Dzieci nie rzucaj� si� na ry�, ry� jest w�asno�ci� staruszki, co� jest tym dzieciom wpojone, co� silniejszego ni� g��d.
Ale obok przepycha si� przez koczuj�cy t�um jaki� cz�owiek. Potr�ca staruszk�, kt�rej miseczka wypada z r�ki i ry� rozsypuje si� na peron, w b�oto, mi�dzy �miecie. W tej sekundzie dzieci rzucaj� si�, nurkuj� mi�dzy nogami stoj�cych, grzebi� w b�ocie, pr�buj� znale�� ziarna ry�u. Staruszka stoi z pustymi r�koma, jaki� inny cz�owiek znowu j� potr�ca. Ta staruszka, te dzieci, ten dworzec, wszystko ca�y czas zanurzone w potokach tropikalnej ulewy. I ja stoj� zmoczony, boj� si� zrobi� kroku, zreszt� i tak nie wiem, gdzie i��.
***
Z Kalkuty pojecha�em na po�udnie, do Hajderabadu. Do�wiadczenia