9779
Szczegóły |
Tytuł |
9779 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9779 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9779 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9779 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz D�bski
Tropem Xameleona
Prolog
D�bowy zagajnik, jesienny, w zieleni jeszcze, ale ju� z plamami ��ci oraz
nielicznymi i ma�ymi czerwieni, prze�wietla�y promienie popo�udniowego s�o�ca;
jego smugi,
przesiane przez pomara�czowe i z�ote li�cie, z ciemnymi kropkami cieni �o��dzi,
podobnymi
do drobin kaszy rozsypanej na poszyciu lasu, rozpala�y na gotuj�cej si� do zimy
lub �mierci -
jak kto woli - zieleni, wielobarwne plamy. By�o cicho, drzewa, poszycie i trzy
zaj�ce
zm�czone zabaw� w upale kucn�y i, nieruchome trwa�y pogr��one w puchowej
drzemce.
Jaki� zawzi�ty m�ody dzi�cio� �wiczy� dzi�b na pniu suchego klonu, z uporem
powtarzaj�c
d�ugie serie szybkich uderze�; obudzi� tym stukotem kuku�k�, ale ta, sennie
zakukawszy kilka
razy, umilk�a i zapad�a w czujn� ptasi� drzemk�. Dwa drozdy przemkn�y nad
koronami
drzew, po�piesznie przekazuj�c sobie jakie� wa�ne plotki. Na widok cz�owieka
umilk�y, i
nawet jakby ciszej pofrun�y dalej. Ciekawski kruk otworzy� dzi�b, ale nie
odezwa� si�, jakby
rozumia�, jak niedorzecznie i g�o�no zabrzmia�by w tej ciszy jego g�os.
Niemal niewidoczn� �cie�k� energicznie i bezg�o�nie maszerowa� szczup�y
m�czyzna z p�katym, ale lekkim workiem na plecach. D�ugie w�osy, poprzetykane
pojedynczymi siwymi pasmami, mia� zaplecione w warkocz. Przez czo�o bieg�a
p��cienna
opaska, na skroniach wilgotna. Jasne plamy soli z wyschni�tego potu na jej
obrze�ach
�wiadczy�y o tym, �e dzisiejszego upalnego dnia dobrze spe�ni�a swoje zadanie.
M�czyzna
doszed� do polany, z przyzwyczajenia zatrzyma� si� na brzegu pod os�on� pnia
drzewa i
zlustrowa� j� bystrym spojrzeniem, potem zerkn�� do ty�u, a na koniec uwa�nie
wpatrzy� si� w
niebo nad koronami drzew po drugiej stronie ��ki. Nie by�o dymu, ptaki nie
ko�owa�y
zaniepokojone.
W domu, znaczy, spokojnie, pomy�la�. Poprawi� delikatnie worek na plecach,
r�wnym, mimo zm�czenia, krokiem ruszy� na prze�aj. Z worka dobieg�o niskie
wielog�ose
buczenie. M�czyzna u�miechn�� si�. Potem, widz�c na skraju polany ma��
sylwetk�,
pomacha� do niej r�k�. Dziewczynka w jasnej, d�ugiej bluzie ze �wie�ymi i nieco
starszymi
plamami po jagodach i zielnym soku na brzuchu, pobieg�a w jego kierunku,
wymachuj�c
szeroko i wysoko uniesionymi r�kami. Co� pokrzykiwa�a i popiskiwa�a, a senne,
rozmem�ane
echo niemrawo, upalnie odpowiada�o od brzeg�w lasu. G�ucho, jakby z suchej
studni.
- Poczekaj na Kacka! - krzykn�� m�czyzna, widz�c, �e za dziewczynk� pod��a na
pulchnych nogach czteroletni brzd�c.
Ma�y mia� na twarzy wypisany wysi�ek i zaaferowanie. �piesz�c si�, stawia� bose
stopy jak popad�o. Trafiaj�c na k�py trawy, traci� r�wnowag� i tylko cudem, jaki
stale
przydarza si� ma�ym dzieciom, nie pada�, tylko zamaszy�cie i bez�adnie posuwa�
si� do
przodu. Dziewczynka, s�ysz�c okrzyk ojca, zwolni�a i obejrza�a si�, ale widz�c,
�e bratu nic
nie grozi, machn�a r�k� i pogna�a do przodu z poprzedni� szybko�ci�.
- Tatku! - pisn�a, b�d�c ju� o kilka krok�w od ojca.
M�czyzna ostro�nie zsun�� worek z plec�w, po�o�y� go na ziemi. Chwyci� c�rk� i
zakr�ci� ni� mocno, a� nogi zawirowa�y na wysoko�ci jego piersi. To samo
powt�rzy� z
synem, gdy ten ju� dotar� zasapany do ojca.
- Masz? - wytchn�a Jurka, patrz�c na worek.
- Mam! - przytakn�� z dum� ojciec. - Trzy dni za nim szed�em, ale mam.
Kacek wepchn�� si� pomi�dzy Jurk� i ojca, i zadzieraj�c g�ow� do g�ry,
powiedzia�: -
Ryca�o w lesie!
- Ryca�o? - Ojciec potarmosi� go za jasnokasztanowe z jeszcze ja�niejszymi,
wypalonymi s�o�cem pasmami, w�osy. - Sam jeste� ryca�o!
- Ryca�o. Stra�ne - nie ust�powa� Kacek.
- Straszne? - m�czyzna pu�ci� do Jurki oko. - Straszne, du�e i gro�ne?� -
zapyta�.
Malec energicznie pokiwa� g�ow�. - Co to mog�o by�?
Kacek zastanawia� si� chwil�, wida� by�o, �e przypomina sobie wszystkie
okoliczno�ci zdarzenia. W ko�cu popatrzy� na ojca szeroko otwartymi oczami.
- Mo�e psco�a?� - zaproponowa� rozwi�zanie zagadki. Jurka roz�o�y�a r�ce i
zwali�a
si� na plecy w wysok� traw�.
- Trzymajcie mnie! - pisn�a. - Psco�a! �a-cha-cha!
Porwany r�kami ojca Kacek wyl�dowa� na jego ramieniu. Cofn�li si� obaj. Ojciec
podni�s� worek, przerzuci� przez drugie rami� i skin�� na dziewczynk�:
- No to chod�my, bo jeszcze co� stra�nego nas po�re!
- Ach, tatku! - przypomnia�a sobie ma�a. - Mamy go�cia! Go�ci! - poprawi�a si�.
- Po mi�d?
- Nie. S�ysza�am, �e ten wy�szy m�wi� mamie, �e widzia� stryjka, gdzie� tam� -
machn�a r�k�.
M�czyzna przyspieszy�. Widz�c, �e c�rka za nim nie nad��a, przystan��.
- No, chod�.
Przesun�� ch�opca na brzuch, Jurka zr�cznie wskoczy�a na plecy i splot�a w
wy�wiczony spos�b nogi z nogami brata, teraz trzymali si� wzajemnie sami na
ojcu, kt�remu
pozosta�y wolne r�ce. Wyd�u�y� krok i po chwili zag��bi� si� w pa�mie lasu. Tu
by�o ch�odniej
i panowa�a inna cisza, te� ch�odniejsza. Dzieci zamilk�y, skupi�y uwag� na
trzymaniu si� ojca.
S�ycha� by�o tylko nik�y szelest st�p maszeruj�cego bartnika i niskie buczenie w
worku.
Szybko przemierzy� ostrog� lasu i wyszed� na ty�y obej�cia. Przystan�� i zsun��
dzieci, nie
ha�asuj�c, przemkn�� przez sad, szybko i zr�cznie. Nie wypuszczaj�c ani jednej
pszczo�y,
wpu�ci� r�j do �lepego ula, bez wylotek, i podszed� pod chat�. Nas�uchiwa�
chwil� pod
oknem, a s�ysz�c spokojny g�os �ony, pytaj�cej go�ci, czy nie chc� jeszcze
zimnego
miodnika, odetchn�� i poszed� doko�a do drzwi.
W izbie znajdowali si� �ona i dwaj m�czy�ni. Jeden w�a�nie ziewa�, zmorzony
drog�,
upa�em i miodnikiem. By� to ju� starzec, krzepki, ale jednak cz�owiek ju�
niem�ody.
Ziewaj�c, odrzuci� do ty�u g�ow�, zsun�� mu si� z niej mi�kki, sk�rzany
kapelusz. Czerep by�
kompletnie pozbawiony ow�osienia, sk�ra na nim by�a bia�a, wida� rzadko chodzi�
bez
kapelusza albo mieszka� w mie�cie. Mia� szerokie, ciemne brwi i d�ugie, siwe
w�sy, oczy za�
g��boko osadzone, otoczone cieniami, zrodzonymi przez chorob� lub zm�czenie.
Drugi by� mocnym, pewnym siebie ciemnow�osym m�em w rozkwicie si�, na oko
mo�e trzydziestoletnim. Mia� g�adko ogolon�, smag�� twarz z ciemnymi,
niespokojnymi i
niepokoj�cymi oczyma pod wygi�tymi w �uki brwiami, za kt�re niejedna panna
odda�aby
spor� cz�� swego wiana. Ciemne w�osy zapl�t� w warkocz, teraz troch�
nieporz�dny,
musia�o to by� kilka dni temu, bo pojedyncze skr�cone w�osy wymkn�y si� ze
splotu.
Pomimo upa�u mia� zapi�t� pod szyj� kamzo�� z licowej, cienkiej, ale mocnej
sk�ry i takie�
spodnie wpuszczone w wysokie buty z zielonkawej bakacy. Wszystko w nim,
pocz�wszy od
prostego na pierwszy rzut oka, ale wykonanego ze wspania�ej sk�ry i przez
wy�mienitego
rzemie�lnika stroju, poprzez �mia�e spojrzenie i biel d�oni, zdradza�o wielkiego
- i bogatego -
pana. Widz�c gospodarza w progu, m�czyzna wsta� i pochyli� g�ow� w kr�tkim
uk�onie.
Tarina zrobi�a kilka szybkich krok�w i stan�a obok m�a.
- Wiesz - chwyci�a Zenmana za rami�, jakby wo�aj�c: S�uchaj-s�uchaj-s�uchaj
mnie! -
mamy wie�ci o Heldonie! �yje i ma si� pono� nie�le.
Go�� odchrz�kn�� i powiedzia�:
- Witaj, panie. Istotnie spotka�em Heldona. Do�� dawno, co prawda, ale
sp�dzili�my z
nim kilka tygodni w karawanie. Wieczorami z nud�w gadali�my a� do zmoru�
- Gada� to on lubi! - przytakn�a rozpromieniona Tarina.
Zenman przytakn�� odruchowo. Brat �ony by� cz�owiekiem gadatliwym i weso�ym, i
dlatego nikt nie wierzy�, �e dojdzie do czego�, gdy opuszcza� rodzinne sio�o.
- Zajmuje si� handlem - powiedzia� go��. - Organizuje te� karawany, do kt�rych
mo�e
do��czy� ka�dy, kto nie chce samotnie przemierza� niebezpiecznych po�aci. Gdym
mu
powiedzia�, �e zamierzam uda� si� w te okolice� - Si�gn�� za po�� kamzoli i
wyj�� ma�y, ale
twardy mieszek - �prosi�, �ebym zajecha� tu i przekaza� wam to.
Zrobi� dwa d�ugie kroki i wyci�gn�� w stron� Zenmana r�k� z kiesk�. Bartnik
nieufnie
si�gn�� po trzos, a kiedy ten przesun�� si� na jego d�o�, kiedy poczu� wag�
mieszka,
oszo�omione spojrzenie, zaskoczone i niedowierzaj�ce, dopiero po chwili zdo�a�
przenie�� na
�on�.
- Szczerze m�wi�c - powiedzia�, zerkn�wszy na zarumienion� z rado�ci Tarin� -
nie
spodziewa�em si� Nie spodziewa�em si� ani, �e Heldon si� dorobi, ani� innego�
Omal nie paln��: �tym bardziej, �e kto� z w�asnej i nieprzymuszonej woli odda
taki
trzos�. Zmiesza� si�, a jeszcze bardziej zawstydzi� go, leciutki jak opar nad
wysychaj�c� ��k�,
u�mieszek widoczny w oczach tego ciemnow�osego. Poczu�, �e na twarz wyp�ywa mu
rumieniec zawstydzenia, uratowa�y go dzieci: co� tr�ci�o go z ty�u w nogi,
obejrza� si� i
napotka� spojrzenie dw�ch par szeroko otwartych oczu. - To nasze dzieci -
zagarn�� je i
wypchn�� przed siebie, szcz�liwy, �e odwr�c� uwag� przyby�ych od w�asnej
gamoniowatej
postaci.
- Znamy si� ju� - u�miechn�� si� teraz ju� otwarcie go��. Kacek wsun�� si� za
siostr�,
a dziewczynka poci�gn�a nosem.
- Wasze konie s� w stajni, panie. Nied�ugo b�dzie mo�na je napoi� - powiedzia�a
�mia�o.
- Nie twoja sprawa - zgani� j� ojciec. Wsun�� kiesk� do kieszeni i zapraszaj�cym
gestem wskaza� st�. - Si�d�my� - zawaha� si�.
- Jestem Gadocha - powiedzia� m�odszy. - A to - obejrza� si� na starca, kt�ry
mimo
wej�cia gospodarza drzema� przy stole - Abnehaan. Um�czy�a go droga.
Wr�ci� do sto�u i czeka�, a� gospodarz usi�dzie. Tarina rzuci�a si� do komory,
zacz�a
tam pobrz�kiwa� dzbanami i butlami.
- Przyjecha�em do was tym ch�tniej� - zacz�� Gadocha i bartnik od razu
zrozumia�,
�e przechodzi do sedna. W duchu odetchn��: skoro ten Gadocha ma do niego spraw�,
to
wspania�omy�lne przekazanie sakiewki staje si� czym� zwyczajniejszym - ��e
planowa�em
jedn� rzecz� - Przerwa� na chwil� i wpi� si� spojrzeniem w oczy bartnika.
Zenman nagle uprzytomni� sobie, �e kto�, chyba ciemnow�osy go��, si�ga gdzie�
g��boko do jego wn�trza i obrzuca je zaciekawionym spojrzeniem. Siedzia�
nieruchomo, ale
nie wystraszony. U�wiadomi� sobie teraz, co go najbardziej zadziwi�o w
nieznajomym: nie
wspania�e nieprzemakalne buty z rasy zielonkawych kr�w, nie g��boki d�wi�czny
g�os, ale
jego spojrzenie: gdy nie patrzy� na cz�owieka, wydawa�o si�, �e jednak patrzy, a
gdy patrzy�,
to chcia�o si� uciec spojrzeniem, wpi� oczyma w co innego. Ale nie mo�na by�o
odczepi�
spojrzenia Gadochy od siebie, jak nie mo�na dmuchaniem pozby� si� rzepa w
brodzie�
- Musz� gdzie� zostawi� tego cz�owieka - powiedzia� Gadocha, niemal
niedostrzegalnym poruszeniem g�ow� wskazuj�c drzemi�cego towarzysza. Milcza�
chwil�. -
Dzieci� - mrukn�� nagle.
Zenman potrz�sn�� g�ow� zaskoczony.
- A! - zrozumia� nagle, co mia� na my�li go��. - Jurka, Kacek! Biegnijcie
sprawdzi�,
czy r�j si� nie wydosta�. No, migiem.
Jurka wyd�a wargi.
- Chod�, Kacu�. Zawsze tak m�wi�, kiedy chc� si� nas pozby�.
- A dlaczemu� - zacz�� jej brat, ale poci�gni�ty za r�k� nie doko�czy�.
Wyszli. Za progiem Jurka g�osem cierpi�tnicy - starszej siostry zacz�a
t�umaczy�, �e
nie m�wi si� �dlaczemu�, tylko �dlaczego�. Gadocha odwr�ci� si� do gospodarza.
- Musz� go ukry�, dla jego w�asnego dobra.
- A sk�d mamy wiedzie�, czy nie� - zacz�� Zenman, ale urwa�.
- Czy nie robi� mu krzywdy? - doko�czy� Gadocha. Wzruszy� ramionami. - Musicie
wzi�� to na wiar�. Je�li nie wierzycie, to nie b�d� nalega�.
- No, nie - zacz�� si� wycofywa� bartnik. - Nie zarzucam wam k�amstwa, tylko� -
zacz�� szuka� odpowiednich s��w. - Tak ni st�d, ni zow�d� - odchrz�kn��
skonfundowany. -
Nic nie wiemy o was� Ani o nim - zerkn�� na drzemi�cego.
- Powiem wam, ile mog�. Jestem magiem - powiedzia� zwyczajnie, jakby m�wi�:
�Mam psa�. Bartnik prze�kn�� �lin�, ale nagle u�wiadomi� sobie, �e si� nie boi.
Nie boi i ju�!
Albo to �aden mag, albo - dobry� Czy s� dobrzy magowie? Potrz�sn�� g�ow� i
ws�ucha� si�
w s�owa go�cia. - A ten cz�owiek zosta� zakl�ty i straci� pami��. Ja mam do
wykonania kilka
rzeczy. Mi�dzy innymi chc� odzyska� jego pami�� i przywr�ci� do �ycia. Ale musz�
mie�
troch� spokoju, �eby tego dokona�, a ju� kosztowa�o mnie wiele trudu wyrwanie go
z �ap jego
wrog�w, kt�rzy zamierzali unicestwi� go r�wnie� ciele�nie. Nie mog� zajmowa� si�
nim
stale.
Do izby wesz�a Tarina z dzbanami i polewanymi szklanicami. Zr�cznie rozstawi�a
wszystko, i widz�c, �e odbywa si� powa�na, m�ska rozmowa, szybko wybieg�a,
b�kaj�c: - Do
ogrodu� sprawdz� dzieci�
- M�j plan jest taki - powiedzia� Gadocha po jej wyj�ciu. - Zostawiam wam
Abnehaana - wyj�� drug�, wi�ksz� kiesk�. - Nie sprawia k�opotu, rozmawia, �yje
normalnie,
tyle �e najbardziej lubi siedzie� zagrzebany w swoich ksi�gach. Pilnowa� go nie
trzeba, nie
ucieknie. I tu te� nikt nie przyjedzie, nie obawiajcie si�, droga jest magicznie
chroniona�
- My tu magi� si� nie pos�ugujemy - burkn�� zaniepokojony bartnik.
- A my nie trzymamy w miastach pszcz� - powiedzia� Gadocha. - Ale to nie
znaczy,
�e boimy si� miodu.
Milczeli chwil�.
- Za jaki� czas, nie wiem, mo�e by� d�ugo - nawet za p� roku, przyjad� po
niego.
B�d� m�g� zdj�� uroki. Zap�ac� wam drugie tyle. - Tr�ci� paznokciem mieszek.
Upakowany
w nim metal kusz�co brz�kn��. - Je�li nie b�d� m�g�, na pewno zg�osi si� kto�
inny i d�ug
ureguluje - milcza� chwil�, nie patrz�c na Zenmana, jakby by� �wiadom si�y
swojego wzroku.
Musia� by�. Si�gn�� po dzban i nala� sobie, nie czekaj�c na zaproszenie. Napi�
si� i westchn��
dzi�kczynnie. - Nic wam nie grozi - zapewniam. Ale nie musicie si� zgadza� -
zastrzeg� i
popatrzy� w oczy bartnika.
Zenman poczu� jednocze�nie kilka rzeczy. Go�� m�g�by si�gn�� swoim kamiennym
spojrzeniem do jego umys�u i nakaza� mu, co zechce, ale nie robi tego, i jeszcze
jedno poczu�:
�e to dobra sprawa, to, co Gadocha zamierza, i �e trzeba mu pom�c.
- Dobrze. Wierz� wam. - Wsta� i wyci�gn�� do go�cia d�o�. - Zosta�cie z nami ile
chcecie. A potem zostawcie Abnehaana i jed�cie do swoich spraw. B�dzie mu tu
dobrze.
Gadocha r�wnie� wsta� i mocno �cisn�� d�o� bartnika.
- Zostan� do jutra. Z przyjemno�ci�. Takiego miodniku nie pi�em jak �yj�.
- Miodnik!� - prychn�� Zenman, czuj�c jakby ogromny g�az zwali� mu si� z ramion
na ziemi�. - Mam taki mi�d, �e mo�na nim �mier� upi�!
- Hm?
- A tak!
- Co� takiego obiecywa� te� Heldon - powiedzia�, u�miechaj�c si� Gadocha. -
Kiedy
m�wi� o waszym miodzie, oczy robi�y mu si� wilgotne i ma�lane� - milcza� chwil�.
- A
potem macha� r�k� i szed� do swojego namiotu.
- T�skni?
Gadocha skin�� g�ow�.
- My�l�, �e za jaki� czas machnie r�k� jeszcze raz, ale ju� tak naprawd� i
ostatecznie.
Rzuci ca�y ten interes i wr�ci do siebie.
- Tam nie ma do czego - powiedzia� cicho Zenman.
- Wiem. Opowiada� o rzezi nad Hreycenn��
W izbie zapanowa�a g��boka cisza. Studzienna. Piwniczna.
Zenman westchn��. Wsta�.
- Niechby wraca�. Tu mo�na by sio�o za�o�y�. Ziemia pi�kna. Lasy - marzenie.
Zwierzyna. Droga jaka taka�
Sta� chwil� i jakby w g�owie przegl�da� okolic�. - Tak - ruszy� do komory. -
Napijemy
si� miodu - rzuci� przez rami�.
- Gospodarzu! - zawo�a� Gadocha. - Gdyby mo�na� P�ki nie ma dzieci i �ony�
Chcia�bym chwil� sam z Abnehaanem zosta�. Czarem go �agodnym sp�tam, �eby nie
ci�gn�o do zgliszcz swoich�
- Tak-tak! - po�piesznie zgodzi� si� bartnik i wypad� z izby.
Za rogiem natkn�� si� na �on� id�c� w jego stron� z dzie�mi.
- Poczekajmy tu� E-ee� Opatruje mu ran� - rzuci�.
- Ranni? To ja pomo�
- Nie! To� Tego� - zapl�ta� si� w k�amstwie.
- A! - domy�li�a si� Tarina. - Skromne miejsce?
- Tak. W�a�nie. Tam.
- Zostaj� u nas? - zapyta�a z nadziej� Jurka.
- Jaki� czas, mo�e do jutra tylko, nie wiem. Potem jeden odjedzie. Tym starszym
si�
zaopiekujemy, bo chory. - Popatrzy� znacz�co w oczy �ony. Skin�a g�ow�. -
B�dziecie mieli
dziadka.
- Dziadka! - sapn�� ucieszony Kacek. - Bajecki zna?
- Eee� Zna!
Musi zna� - pomy�la� z nadziej�. Ka�dy zna. Niekt�re zaczynaj� si� od przybycia
do
jakiego� domu dw�ch m�czyzn. Z dobr� albo z�� nowin�. A potem dopiero zaczyna
si� co�
naprawd� ciekawego dzia� Popatrzy� na m�ody, ale ju� bujny sad, g�sty od
niewidzialnych
pszczelich �cie�ek, oceni� wysoko�� s�o�ca. Dzieci, znudzone bezruchem
doros�ych, po
chwili przest�powania z nogi na nog� zerwa�y si� jak um�wione i pogna�y za
stajenk�. Tarina
zerkn�a pytaj�co na m�a, nabra�a powietrza, zanim jednak zd��y�a otworzy�
usta,
skrzypn�y drzwi i w progu pojawi� si� Gadocha. U�miechn�� si� do gospodarzy,
ale oboje
mieli wra�enie, �e my�lami jest ju� daleko, �e zadowolony pomy�lnym za�atwieniem
sprawy
ulecia� my�l� do innych, teraz wa�niejszych, ju� zaprz�taj�cych jego uwag�.
- No to teraz napijemy si� miodu! - powiedzia�, podchodz�c do go�cia, Zenman.
Tamten skin�� g�ow�, bartnik wskaza� st� i �aw� pod krzewem omijanej przez
pszczo�y niecierpiny, a sam pogna� do komory. Kiedy wr�ci�, Gadocha wprowadza�
Tarin� w
szczeg�y �ycia jej brata. Zenman przysiad� si�, odszpuntowa� ostro�nie butel i
nala� do pe�na
do dw�ch kubk�w i - z wahaniem - do po�owy dla �ony.
- � a na �on� nie ma czasu - doko�czy� Gadocha i wci�gn�� powietrze przez nos. -
Aromat cudny! - powiedzia�.
Dumny bartnik nie odpowiedzia� tylko uni�s� sw�j kuba�, wypili i niemal
jednocze�nie odstawili naczynia.
- Och� - sapn�� go��. - Najpierw szczypie, jakby r�j tych wspania�ych owad�w
wy��dli� j�zyk, a potem, w brzuchu, kr�lowa roju sk�ada s�odki poca�unek�
Tarina klasn�a w d�onie jak rozbawiona dziewczynka i roze�mia�a si�.
- M�czy�ni to potrafi� pi�knie prawi� o winie i miodzie!
- A o kobietach to nie? - zapyta� Gadocha.
Gospodyni zastyg�a z otwartymi ustami i zarumieni�a si�, zerkn�wszy na m�a.
Tamten, zmieszany, si�gn�� do kubka i pokr�ci� jego denkiem po stole. Zapad�a
nag�a i
niezr�czna cisza. M�czy�ni jednocze�nie zacz�li:
- P�jd� do koni� - powiedzia� Gadocha.
- Pogoda b�dzie wspania�a! - o�wiadczy� Zenman. I powstrzyma� wstaj�cego go�cia:
-
Nie trzeba. - Wskaza� kciukiem na stajni�: - Jurka na pewno dobrze je
oporz�dzi�a.
Dziewucha kocha konie.
- Wszystkie zwierz�ta - doda�a Tarina.
- Tak. Zgadza si�.
- No to dobrze - Gadocha rozsiad� si� z powrotem wygodnie i si�gn�� po kubek.
Poczeka� na gospodarza, wypili reszt�. - Tam jest tob�, co na mule
przywie�li�my. To s�
ksi�gi Abnehaana. Wszystko, co mu zosta�o. To tylko cz�� ksi�gozbioru, ale �e
si� z nim nie
rozstaje, to nie sp�on�y w po�odze. - Obrzuci� uwa�nym spojrzeniem bartnika i
jego �on�. -
Nie obawiajcie si�, nie ma w nich nic z�ego.
- My�l� - powiedzia� po chwili namys�u Zenman - �e z�e ksi�gi nie p�on�. Skoro
te trza
przed ogniem chroni� - magicznymi nie s�.
Gadocha pokiwa� g�ow�.
- Mo�emy wybra� jak�� i wyci�� kawa�ek, �eby wrzuci� w ogie�.
Bartnik pokr�ci� przecz�co.
- Nie trza. Szkoda czyjej� roboty, i skoro tak cenne dla niego s��
Go�� z pewn� ulg� odetchn��.
- No to�
Zenman nala� z dzbana. Tarina, uprzedzaj�c m�a, chwyci�a sw�j kubek i upi�a
�yczek. Znowu zapad�a cisza. Gdzie� zza stajni dobieg� chichot Jurki i oburzony
g�os Kacka.
- Dobrze tu u was - powiedzia� cicho go��. W jego g�osie zabrzmia� �al i jakby
pewna
zazdro��. - Chcia�oby si� Ale� - pokr�ci� g�ow�. - Co bym tu robi�� - doko�czy�
jakby do
siebie.
Wypili. W gard�ach na kr�tko zap�on�� ch�odny mi�towo-miodowy ogie� i zgas� w
�o��dkach, pozostawiaj�c po sobie echo w g�owie.
Niespiesznie rzucaj�c do siebie po kilka s��w, siedzieli a� do wieczora. Potem
dzieci
posz�y spa�, a wkr�tce po nich bartnik z Gadoch� doprowadzili sennego Abnehaana
do jego
�o�a w komorze.
***
Tarina przekr�ci�a si� na �o�u i popatrzy�a na le��cego nieruchomo m�a.
- M�wi�am ci ju�, �e kiedy� to �o�e wydawa�o mi si� g�upie i �le ustawione?
Odwr�ci� si� do niej i pog�aska� po ramieniu.
- M�wi�a�. A ja wiedzia�em, �e z tego miejsca najlepiej wida� wsch�d s�o�ca, i
dlatego zrobi�em je takie wysokie i ustawi�em wezg�owiem do okna.
Oboje zerkn�li do ty�u. Na poziomie oczu mieli szeroko otwarte okno. Z sadu
dolatywa� mocny g�sty aromat czerszy i liberynki spod okna. Ksi�yca micha
l�ni�a pe�ni�
blasku.
- Do�o�y�em sakiewki do tego, co ju� mieli�my schowane - powiedzia� szeptem
Zennian.
- Do tych trzech kunst�w? - zachichota�a Tarina.
- No. - Milcza� chwil�. - Jeste�my bogaci - westchn��. - Odmiana losu� dzisiaj
rano
mia�em tam trzy srebrne kunsty, a teraz dwie sakiewki z�ota.
- Mo�esz dokupi� barci - podpowiedzia�a Tarina.
- Pewnie. Mog� pojecha� na targ i kupi� wszystko - mi�sa w�dzonego, lnu na
sukni� Co ja m�wi�?! Mog� kupi� ci sukni�! I dzieciom�
- Akurat! I wszyscy si� dowiedz�, �e masz z�oto, i zdziwi� si� - sk�d nagle u
Zenmana
pieni�dze? A jak b�dziesz wraca�, zaczaj� si� na ciebie i g�ow� utn�, jak
Cierpikowi.
- No tak�
Jaka� syrlica rozpocz�a nocn� pie��, zawaha�a si�, umilk�a i rozpocz�a znowu.
I
ponownie zamilk�a.
- Ale jakby tak szepn�� kupcom, �eby wst�pili do nas?� - zacz�� Zenman. - Jakby
co
sprzedali raz - wst�piliby drugi, za czas jaki�. Potem kto� by mo�e tu zosta�� I
tak po trochu,
po trochu�
- Osada by powsta�a - uzupe�ni�a �ona. - Wiem, �e to twoje marzenie�
- Uhu�
Syrlica znowu wywiod�a d�ug� nut� i urwa�a.
- Co ona tak dzisiaj - nie mo�e si� rozp�dzi�? - szepn�a Tarina.
Skrzypn�y drzwi stajni.
- Cii� - szepn�� Zenman.
Zupe�nie niepotrzebnie, bo Tarina r�wnie� us�ysza�a skrzypienie i nie zamierza�a
si�
odzywa�.
Oboje jak na komend� przekr�cili si� na brzuchy i przysun�li do okna; w jasnym
�wietle zobaczyli, jak do sadu idzie Gadocha, ci�gn�c za sob� derk�. Podszed� do
sto�u i
przeci�gn�� si�, a� trzasn�� jaki� staw. Syrlica zamilk�a na dobre i tylko
odleg�e kumkanie �ab
w niewysych�j�cym nigdy b�ocku i dwukrotne �uhu-uhu� filina zak��ci�o cisz�.
Tarina
odnalaz�a po omacku d�o� m�a i zacisn�a na niej palce, odpowiedzia� jej
dwukrotnym
znacz�cym u�ciskiem.
Gadocha usiad� na �awce, wyci�gn�� d�onie i chwil� b�bni� palcami w blat, potem
ziewn�� przeci�gle i - jakby wystraszony odg�osem - obejrza� si� na dom. Zenman
i Tarina
wbili twarze w poduszki. Gadocha ziewn�� jeszcze raz, wsta�, roz�o�y� derk� na
trawie i ze
st�kni�ciem u�o�y� si� na niej na plecach. Przeci�gn�� si� jeszcze raz, mocno,
d�ugo, a�
zaskoczonemu bartnikowi wyda�o si�, �e sta� si� nagle d�u�szy, wy�szy o g�ow� od
znanego
mu Gadochy. Go�� nagle odwr�ci� si� na bok i znieruchomia�. Tarina przysun�a
si� do ucha
m�a i wydysza�a:
- Widzia�e�? Wyda�o mi si�, �e jest taki d�ugi, �e a� si� na derce nie mie�ci.
- Cicho� - Zsun�� si� ni�ej i u�o�y� na boku. Poci�gn�� �on� za sob�. - Przecie�
m�wi�, �e jest magiem. Co to dla takiego zrobi� si� wy�szym albo grubszym?
- A kobiet� mo�e by�? - zapyta�a po chwili Tarina.
Jej d�o� nagle zsun�a si� ni�ej, przejecha�a po ciele m�a. Zaskoczony targn��
brzuchem i omal nie roze�mia� si� g�o�no.
- Kto go tam wie? - mrukn�� po chwili, wsuwaj�c kolano mi�dzy nogi Tariny. - Ale
tak�, jak ty, nigdy by nie m�g� by� - doda�, �askocz�c szyj� �ony brod�.
- No my�l�! - poruszy�a g�ow�. - Czekaj, a jak nas us�yszy?
- No to ci� mu sprzedam na reszt� nocy� Cicho by� mi tu!�
Zenman zamkn�� �onie usta poca�unkiem, wsun�� kolano mi�dzy jej uda i poruszy�
lekko. Odpowiedzia�a, poruszaj�c w tym samym rytmie j�zykiem w jego ustach potem
zadr�a�a i rozchyli�a uda. Sutki twardnia�y pod r�k� bartnika. G�aska� piersi,
szczypa�
delikatnie brodawki, a� poczu�, �e bije od �ony gor�co, us�ysza� ciche rytmiczne
posapywanie. Podni�s� si� na chwil�, poczeka�, a� podci�gnie koszul�, potem
ukl�kn�� i sam
szybko �ci�gn�� swoj�. Rzuci� przy okazji okiem na podw�rko, przemkn�o mu przez
my�l, �e
m�g�by zamkn�� okno, ale od razu poczu� jaki�� powiew smrodu� �Mog�em si�
wyk�pa� z
drogi� - pomy�la�, ale ju� by�o za p�no na zabawy w misce. Teraz mia� co innego
na g�owie.
Rzuci� si� na ��ko, na plecy, przekr�caj�c lekk� i wiotk� �on�, ta szybko i
wprawnie
ukl�k�a nad jego biodrami, pochyli�a si� i poca�owa�a m�a. Poruszy�a delikatnie
swoimi
biodrami, a on poczu�, jaka jest ciep�a, gor�ca i soczysta, mokra i lepka.
Jeszcze chwila i
wejdzie;�
- Mamo - szepn�a, odrywaj�c si� jego ust. - Co tak �mierdzi? No, niemo�ebnie po
prostu!�
- Cicho, nie przesadzaj, ja�
Fala ohydnego fetoru zd�awi�a jego szept, nie tyle zreszt� sam smr�d, co fala
md�o�ci,
jakie buchn�y z �o��dka. Zenman j�kn��, przekr�ci� si�, zrzucaj�c z siebie
Tarin�, wystawi�
g�ow� za kraw�d� �o�a. Uda�o mu si� nie zwymiotowa�, us�ysza�, �e z drugiej
strony krztusi
si� i d�awi �ona.
- Co to jest? - warkn��.
Zacz�� oddycha� przez usta, przypomniawszy sobie, jak w dzieci�stwie zak�adali
si�,
kto d�u�ej wytrzyma z g�ow� zwieszon� do do�u z gnojowic�.
Przeturla� si� i niemal przykry� sob� nag� �on�, si�gn�� do jej twarzy, zacisn��
jej
nozdrza dwoma palcami.
- Trzymaj nos zatkany, to nie b�dziesz czu�a smrodu! - krzykn��.
Potem poderwa� si�, podni�s� r�k� i pow�cha� si� pod pachami. Oczywi�cie, nie
m�g�
a� tak �mierdzie�, ale a� tak to nic nie mog�o �mierdzie�. Nawet w ludnej
osadzie trudno by
by�o znale�� takie miejsce, a co dopiero tu, gdzie by� jeden konik, dwa osio�ki,
stadko k�z�
Tu nic nie mo�e tak obrzydliwie cuchn��!
Przelecia� wzrokiem przez widoczne przez okno podw�rze i skamienia�.
Na samym �rodku, jakie� dwana�cie, mo�e czterna�cie krok�w od okna wyr�s� krzew,
p�d, pojedyncza �odyga� To co�, proste i wysokie na wzrost cz�owieka, nie mia�o
li�ci ani
p�d�w, w jasnym �wietle ksi�yca wida� by�o tylko jakie� purchle na �odydze,
jakie�
ogromne, wielko�ci du�ych jab�ek kurzajki? Brodawki? Huby? Ale takie okr�g�e?
Ca�y p�d dr�a�, jakby chcia� strz�sn�� naro�le, ale te trzyma�y si� mocno. I to
ta
dziwna ro�lina musia�a tak nieziemsko, �mierdzie�.
Zenman poczu�, �e w przedrami� wpijaj� mu si� paznokcie Tariny.
- Co to jest? - szepn�a.
Nie zamierza� jej odpowiada�, bo niby co? Nie mia� poj�cia, co to mo�e by�, a co
wa�niejsze - sk�d si� tu wzi�o.
Nagle oboje podskoczyli, kobieta pisn�a kr�tko.
Z nieba zacz�y wali� w p�d cienkie, m�tne b�yskawice, bezg�o�ne i przymglone,
kr�tkie, jasne strza�y. Najpierw nic si� nie dzia�o, patyk z brodawkami dr�a�,
ale w miar� jak
trafia�o go coraz wi�cej tych dziwnych b�yskawic, kiwa� si� z boku na bok, jako�
obrzydliwie,
francowato si� wygina�, jak ladacznica, brudna, niechlujna i pijana, kiwaj�ca w
chuci
biodrami�
Zenman chcia� powiedzie� Tarinie, by nie patrzy�a, by odesz�a, ale poczu�, jak
dr�y i
poj��, �e �adna si�a teraz nie oderwie jej od m�a, a on na pewno nie odejdzie
od okna. Nie
dlatego, �e lubi takie widoki, nie. Dlatego, �e to co�, co kiwa�o si� na jego
podw�rzu, by�o
obrzydliwe, odpychaj�ce, ohydne. I straszne.
I gro�ne.
P�d zacz�� si� ko�ysa� mocno, a brodawki p�ka�y i chlusta�y na p�d i ziemi�
doko�a
niego sinymi glutami, �wiec�c�, ci�gn�c� si� ciecz�. Po chwili ca�y p�d �wieci�,
jakby natarty
czy obsypany �wiec�cym pr�chnem. Stawa� si� coraz grubszy, p�cznia� od ziemi, od
strony
�wiec�cej gleby.
- A on? - zapyta�a, szcz�kaj�c z�bami, Tarina. Zenman dopiero teraz uprzytomni�
sobie, �e bli�ej ni� oni sami od tego czego�, co ros�o na jego podw�rzu, le�y na
trawie, za
sto�em, za �aw�, Gadocha. �Trzeba by go obudzi� - pomy�la� z rozpacz�. I od
razu wiedzia�,
�e na pewno nie wyjdzie z domu, a tym bardziej nie krzyknie, nie zwabi stwora do
domu, nie
odezwie si� Bo mo�e nie zauwa�y, nie przysunie si�, nie chlu�nie swoim md�ym
trupim
�wieceniem w Tarin�, w dzieci, w niego�
- Mo�e� - wychrypia�, sam nie wiedz�c jeszcze, co powie.
Na dworze co� zgrzytn�o, cicho, ale przejmuj�co. Gdyby by� tu m�yn, uznaliby,
�e to
dwa kamienie poruszy�y si�, otar�y o siebie swoje twarde, zimne cielska, ale w
obej�ciu
bartnika nie by�o takich kamieni. Zgrzytn�o znowu, p�d szarpa� si� teraz mocno,
w g�r�,
jakby chcia� uwolni� korzenie. To on, mo�e one, wydawa�y te d�wi�ki. Mo�e
ziemia, kt�ra
nie chcia�a wypuszcza� stwora. Jakby wiedzia�a, �e tu, na powierzchni, nie
miejsce dla niego,
�e tylko w jej ciemnym, zwartym �onie jest nieszkodliwy�
Zgrzyta�o i skrzypia�o, dosz�o do tego niskie, niemal nie docieraj�ce do uszu,
tylko
wyczuwalne dudnienie. Purchlawy p�d grubia� i tylko podskakiwa�, podrygiwa�,
przez niego,
pokrytego jakby lu�n� sk�r� przelatywa�y fale. �Jak wole indora, kiedy biegnie�
- pomy�la�,
dziwi�c si� samemu sobie, �e o tym my�li, bartnik. Chcia� przenie�� wzrok na
�on�, chcia� jej
powiedzie�, �eby ucieka�a, �eby cicho przesz�a do komory, gdzie spa�y dzieci,
�eby wzi�a je
i�
Nie by� w stanie ani oderwa� oczu od �mierdz�cej ro�liny, ani tym bardziej
odwr�ci�
si�, czy przesun��. Podryguj�cy stw�r przykuwa� uwag� i zniewala�. Na dodatek
r�s� w si��, a
przynajmniej grubia� w oczach. W dw�ch trzecich d�ugo�ci nagle rozdwoi� si� i
tak samo
szybko na czubkach dwu �odyg pojawi�y si� sercowate zgrubienia, a nie min�o
kilka
oddech�w, jak te p�ki zmieni�y si� w gadzio-ptasie g�owy. Zenman z rozpacz�
patrzy�, jak
wy�ynaj� si� na bokach p�askich g��w oczy, amarantowo p�on�ce, jak wyd�u�aj� si�
pyski,
zmieniaj� barw� w �wietle nieustannie bij�cych w �rodek podw�rza jasnych strza�.
�mierdz�cy go�� wykszta�ci� dzioby, i zaraz wygi�y si� one i sta�y dziwnymi
no�ycami czy
c�gami: dolne rozdwoi�y i wygi�y do g�ry, g�rne wykrzywi�y ku ziemi. Go��
k�apn�� kilka
razy ka�dym dziobem, zgrzyta�y przy tym jak dwa ostrzone o siebie no�e.
Cokolwiek
wpad�oby w te potworne ostrza, zosta�oby odci�te jednym k�apni�ciem. Bartnik
chcia�
mrugn��, by strz�sn�� �zy wyp�ywaj�ce z nieruchomych oczu, spod nieruchomych,
skamienia�ych powiek, ale nie da� rady. M�g� tylko gapi� si� na stwora!
Ten r�s� w si��, przybiera� jaki� sw�j potworny kszta�t, dochodzi� do tego
cia�a, kt�re
jakie� potworne moce mu przypisa�y, ale ziemia, w kt�rej trzewiach si� zrodzi�,
a mo�e tylko
trwa� uwi�ziony, nie puszcza�a. Zenman widzia�, �e nap�r stwora wzmaga si�,
czu�, �e
wyrwie si� i wtedy� Wydawa�o mu si�, �e zacisn�� z�by, na pewno chcia�, ale czu�
tylko, jak
sp�ywaj� po policzkach �zy, a potem, poni�ej, cia�o ju� do niego nie nale�a�o. A
chwil� potem
stw�r ich zobaczy��
Dwie pary amarantowych roz�arzonych �lepi�w wpatrzy�y si� w ciemny prostok�t
okna. Obie g�owy zadygota�y, potem jedna unios�a si� do g�ry, w powietrzu
zawibrowa�
przenikliwy skwirgot, po kt�rym, wydawa�o si�, �adne d�wi�ki nie dotr� ju� do
uszu.
Zenmanowi wydawa�o si�, �e te� krzyczy, �e z otwartych ust ulatuje wrzask
strachu, ale nie
s�ysza� nic, poza tym tn�cym cisz�, jak brzytwa wosk, okrutnym, �widruj�cym,
rozdzieraj�cym krzykiem.
Druga g�owa, ta milcz�ca, pochyli�a si�, potem wyci�gn�a w kierunku Zenmana i
jego �ony. Brakowa�o jeszcze dobrych o�miu krok�w, ale ziemia doko�a potwora
dr�a�a,
p�ka�a, zmieni�a si� w zryty sp�achetek, jakby skopany i zagrabiony pod wysiew,
ale w tym
przypadku znaczy�o to, �e ukryte przed wzrokiem wij� si� pod ziemi� macki,
miotaj�, tn� i
siekaj� grunt, miel� go, i - by� mo�e - w ko�cu wyrw� si� z tego rozdrobnionego
mi�siwa�
Pierwsza ci�gle powtarza�a wysoki, przenikliwy wrzask, szarpa�a si� w kierunku
okna.
Potem cofn�a, i nagle rzuci�a z ca�ej si�y do przodu, ale nie po to, by
uderzy�. Nie, stw�r
wiedzia�, �e nie si�gnie jeszcze ofiar! Z rozdziawionego pyska-dziobu, z
gardzieli
wychlusn�a struga czarnej cieczy i uderzy�a w Zenmana i Tarin�. Oboje odzyskali
cz�ciowo
w�adz� w cz�onkach, przynajmniej na tyle, by odczu� uderzenie gadziej plwociny.
Zapiek�o,
zaszczypa�o w oczy� Oboje pochylili g�owy, Zenman chc�c strz�sn�� piek�c� ciecz
z
powieki, Tarina, �eby popatrze� na swoje piersi. Dymi�y. Czarne zg�stki w�era�y
si� w cia�o,
kt�re zaczyna�o topnie� i odpada� skwarkami. Kobieta zacz�a wy�. Nikt nie m�g�
jej pom�c,
jej m��, kt�rego widzia�a k�tem oka, trwa� obok niej, tak samo na kolanach, nagi
i opluty
pal�c� �lin�. Na jego piersiach i brzuchu dymi�y w�osy, czarne, ogniste pijawki
wypala�y
dziury i w�era�y si� w cia�o.
Najpierw nie czuli b�lu, tylko widzieli, co si� dzieje z ich cia�ami. Potem b�l
uderzy�.
Dziesi�tki roz�arzonych do bia�o�ci szpikulc�w wpi�y si� w ich cia�a, przeszy�y
je na wylot,
wy�ar�y kawerny, wyszarpa�y kawa�y cia�, upiek�y je� Zenman wpatrywa� si� w
swoje
rozwalaj�ce si� cia�o, i nie m�g� ani krzykn�� z b�lu, ani upa�� Zebra�
wszystkie si�y, jakie
mu jeszcze zosta�y, i przesun�� wzrok, zobaczy� bia�y bok �ony i �ebra - go�e,
osmalone �ebra
stercz�ce z jej klatki piersiowej, z lewej piersi zwisa� strz�p sutka, kiwa� si�
w rytmie jej
spazmatycznego oddechu, spomi�dzy �eber rytmicznie wydobywa�y si� ob�oczki dymu.
Jakby kto� okurza� ul! Na chwil� skwirgot zakotwionej na podw�rzu bestii usta�,
wtedy
bartnik us�ysza� cichy skowyt �ony.
Wtedy ju� wiedzia�, �e d�ugo nie po�yj�. �e nied�ugo osmalone, odarte z mi�sa
ko�ci
nie utrzymaj� ich cia�, �e zwal� si� na �o�e, z �o�a� I tak nie wiadomo, jakim
cudem jeszcze
nie za�ama�y si� przepalone, przewiercone ognistym charkiem. Co� sp�yn�o na
oczy,
u�wiadomi� sobie, �e to chyba g�sta krew z czo�a, piek�a�
Tarina zacharcza�a i zako�ysa�a si�.
Ju� nic�
G�owa zako�ysa�a si� na szyi z jednej strony pozbawionej niemal zupe�nie mi�ni.
W
pole widzenia wpad� kiwaj�cy si� nieustannie stw�r z podw�rza. Klekota�y upiorne
dzioby,
miota�o si� cielsko, jakby wi�cej go wystawa�o nad ziemi�?�
Ju��
Nagle zza �ciany wyszed� stary mag. Trzyma� r�ce nad g�ow�, wyprostowane palce
d�ga�y powietrze i co� k��bi�o si� nad nimi, jak gor�ce powietrze nad ogniskiem.
Abnehaan
poruszy� ustami, jakby co� powiedzia�, co�, czego nie mo�na by�o us�ysze� przez
ci�g�y
szurgot ziemi, przez skrzek potwora i wycie Tariny. Ale potw�r us�ysza�! Obie
g�owy
poderwa�y si� do g�ry, odwr�ci�y w stron� maga. Skwirgot usta�, umilk�a te�
Tarina. Mag
klasn�� nad g�ow� w d�onie. �wietlne strza�y, ci�gle uderzaj�ce w potwora,
zmieni�y kolor na
r�owy, potem czerwony, �ciemnia�y, mag klasn�� po raz drugi, strza�y zacz�y
sp�ywa�
wolniej, jakby przedziera�y si� przez g�stsze powietrze.
Znikn�y!
Mag klasn�� znowu, i jeszcze raz, i jeszcze. Stw�r po ka�dym kla�ni�ciu ko�ysa�
si�.
Usta�o poruszanie si� pod ziemi� jego odw�oku czy n�g, obie g�owy patrzy�y na
maga.
Przymierza�y si�. Potem run�y!
Obie w po�owie drogi wyrzuci�y z siebie czarne skrzepy, ale �r�ca �lina nie
si�gn�a
maga, trzy �okcie przed nim uderzy�a w niewidzialn� �cian�, w t� sam� �cian�
hukn�y oba
dzioby. Mag zachwia� si�, jakby impet uderzenia przeni�s� si� na niego, ale
usta�. Teraz zawy�
potw�r, jakby zabrak�o mu si� na parali�uj�cy wrzask, jakby nie wiedzia�,
dlaczego ten
niewielki, chudy cz�owiek nie zaczyna p�on��, dymi�, rozpada� si�.
Abnehaan klasn�� jeszcze raz. Z nieba posypa�y si� ��te p�atki czego� jak
�nieg, tylko
wielko�ci d�oni, sypa�y si� z ca�ej po�aci ciemnego nieba, ale nad podw�rkiem
skr�ca�y si�,
zwija�y w lej i opada�y tylko na stwora i ziemi� doko�a niego. Potw�r za�, nie
uderza� ju�
teraz obiema g�owami, tylko na przemian spluwa� z jednej i uderza� ni�, by po
uderzeniu w
niewidzialny pancerz maga cofa� �eb, a spluwa� i uderza� drugim. Wygl�da�o to
tak, jakby
usi�owa� ci�g�ym szturmem, nieustannym naporem rozwali� przegrod� i dobra� si�
do starca,
albo os�abi� go na tyle, �e nie utrzyma magicznego muru. Starzec jednak ci�gle w
tym samym
rytmie klaska�, i to klaskanie rodzi�o ��ty �nieg, a ten okleja� coraz
dok�adniej g�owy stwora.
Ju� jeden amarantowy �lip zosta� zaklejony, g�owa zakiwa�a si�, uderzy�a w
drug�, ta
odpowiedzia�a gniewnym skrzekiem, ale obie szyje okleja� ��ty puch, spowalnia�
ruchy
g��w, utrudnia� im mierzenie w starca. Ju� kilka razy czarne zg�stki polecia�y
pod nogi
stwora. Przy nasadzie cia�a uzbiera� si� niewielki kopczyk, potw�r jakby
zamarza�,
zwalnia��
Ale Abnehaan zacz�� traci� si�y. Zachwia� si� i on, zmyli� rytm klaskania.
Opu�ci�
g�ow�, potem poderwa� i znowu silnie uderzy� w d�onie, ale co� si� zmieni�o:
��nieg� sypa�
rzadziej� Stw�r jednak jakby przyzwyczai� si� do tego albo nabra� si�, widz�c,
�e s�abnie
mag� Potrz�sn�� mocno oboma �bami, uda�o mu si� nawet strz�sn�� ��nieg� z oka. I
ju� mia�
uderza� ponownie w maga, gdy zza krzewu, pod kt�rym spa�, wy�oni� si� Gadocha.
Trzyma� w r�ku miecz. Wykona� dwa d�ugie, ciche susy i ci�� potwornie.
Nie celowa� w g�owy. Jakby si� ba�, �e jednym ci�ciem nie skosi obu. Nie,
uderzy� z
g�ry w wid�y szyj, w rozga��zienie. Ci�cie d�ugiego, ci�kiego miecza, wsparte
sk�onem
ca�ego cia�a, rozpo�owi�o potwora. Miecz wbi� si� w ziemi� pokryt� ��niegiem�.
Gadocha
wyszarpn�� go i szybko odskoczy� do ty�u.
Dziwne, ale jednocze�nie jakby sko�czy�a si� moc maga - zachwia� si�, przest�pi�
z
nogi na nog�, opu�ci� r�ce bezw�adnym gestem znu�onego cz�owieka, kt�ry za d�ugo
trzyma�
je uniesione w g�r�. Ale na szcz�cie stw�r nie m�g� ju� skorzysta� z utraty si�
maga. Jego
g�owy wi�y si� po ziemi, nie mog�c ju� unie�� si� w g�r�, zamiast potwornego,
obezw�adniaj�cego skrzeku s�ycha� by�o chrypienie i flegmowy bulgot. Gadocha
przymierzy�
si�, i kiedy jedna z g��w znieruchomia�a na chwil� na ziemi, akurat prostopadle
do jego
miecza, przykucn�� i ci�� w szyj�, troch� jak ch�op cepem. Ale skutecznie, �eb
odpad�, druga
g�owa wyci�gn�a si� z ca�ej si�y, w potwornym spazmie. Kleszczowaty dzi�b wbi�
si� w
ziemi�, zary�, szarpn�� na obie strony, wyrzucaj�c fontanny gleby na wszystkie
strony.
Gadocha przesun�� si�, wyra�nie zamierzaj�c ci�� w drug� szyj�, ale nie zd��y�:
cia�o stwora
wypr�y�o si� i nagle zacz�o wsuwa� w grunt, sk�d si� wy�oni�o. Jakby co�,
kto�, jako�
poci�gn�� je od do�u, jakby robak deszczowy wci�ga� si� do swojego korytarza
zaraz po
ulewie. Gadocha odsun�� si�, popatrzy� na maga, potem obaj przenie�li spojrzenie
na bartnika
i jego �on�.
A ci� Poczuli, �e wraca im w�adza do cz�onk�w. Zenman najpierw przekr�ci� g�ow�
i
popatrzy� na �on�. By�a ca�a i zdrowa, naga i cielesna, jak i wcze�niej, jej
wspania�e piersi
nadal dumnie i bujnie stercza�y na boki, na blade policzki wraca� rumieniec.
Bartnik, nie
wierz�c w�asnemu szcz�ciu, popatrzy� na sw�j brzuch, kt�ry tak niedawno dymi�,
parowa�,
pali��
By� ca�y. Oboje byli cali i nietkni�ci! Zenman przeni�s� spojrzenie na podw�rze,
ale
tam ju� nie by�o na co patrze�: nie by�o ani stwora, ani maga, ani Gadochy.
Tylko zryta
ziemia w miejscu, z kt�rego wy�oni� si� potw�r, para po ��tym �niegu� Zenman
odwr�ci�
si� do �ony, chcia� powiedzie� co� uspokajaj�cego, ale gdy odwr�ci� g�ow�,
Tarina w�a�nie
opada�a na �o�e. Otworzy� usta�
Nakry�a go fala omdlenia�
Chcia� co� powiedzie� Krzykn�� Krzykn��!�
- Zenmanie! - kto� szarpn�� go za rami�.
Poderwa� si�, spocony, rozgor�czkowany, rozdygotany. Za oknem �wita�o, w izbie
by�o jasno, duszno� Tarina pog�aska�a m�a po policzku.
- �ni�o ci si� co�? - zapyta�a dziwnym tonem. Zastanawia� si� chwil�, ale
postanowi�
powiedzie� prawd�.
- Jaki� potw�r na naszym podw�rku� - wychrypia�.
- Dwug�owy? Z dziobami? - podpowiedzia�a cicho. - Tak� Sk�d wiesz?
- Mnie si� te� to �ni�o� �e nam cia�a odpada�y, tak?
- Ta� I nasi go�cie go zabili�
D�ug� chwil� siedzieli na ��ku nieruchomi i milcz�cy.
- Jeszczem si� tak w �yciu nie ba� - przyzna� Zenman.
- Ani ja. Mam mokr� koszul� - przyzna�a si� �ona.
- Ale co to by�o?
- Sen pewnie�
- Dla dwojga?
- Magiczny?�
- No w�a�nie� - westchn��. - Wcze�niej tego nie by�o, i nie by�o nam z tym �le�
- Ale� wiesz� Skoro ju� si� pojawi�o� to wol�, �eby ten mag tu by�?�
- A jak to przysz�o za nim? Znowu milczeli chwil�.
- To i tak teraz bym si� ba�a go wyrzuca� On sobie p�jdzie, a to� zostanie?�
- W�a�nie� - Zenman podrapa� si� w pier�. Z przyjemno�ci� poczu� pod palcami
zdrowe twarde cia�o, w�osy nie spalone� - Nic nie b�dziemy robili. Niech b�dzie,
co ma
by�
Wyskoczy� z �o�a.
- Musz� si� nap�
Zatrzyma� si� przed sto�em pod �cian�.
- Co to jest?
Tarina migiem podskoczy�a do m�a. Oboje wpatrywali si� w kopczyk nieruchomych
olbrzymich motyli. Ich czarne skrzyd�a, wielko�ci d�oni doros�ego m�czyzny, z
�y�kami
amarantu, by�y wyprostowane, rozpostarte. Jak dziwne niepokoj�ce li�cie.
- To s� motyle Bogini Charmy� - powiedzia�a szeptem Tarina. - Pi�kne�
- Nie wiem, czy pi�kne - r�wnie cicho powiedzia� m��. - Mnie si� przypomina,
jak� -
zamilk�, nie ko�cz�c.
- To co�� plu�o takimi czarnymi glutami? - podpowiedzia�a �ona. Odwa�niejsza w
�wietle dnia. Odwa�niejsza od m�a. - Przecie� to nie to!
- Pewnie, �e nie to� - Wyci�gn�� r�k� i koniuszkiem palca dotkn�� jednego
skrzyd�a.
Ca�y motyl zako�ysa� si� na odw�oku. - Martwe�
- Wiesz, �e z nich wielkie damy szyj� stroje? Im kt�ra bogatsza, tym wi�cej ich
zu�yje, ale sukni podobno nie mia�a �adna kr�lowa?
- Z tego te� sukni nie b�dzie - oceni� Zenman.
- Ale g�ra sukni tak! - Pokaza�a na swoim ciele co mo�e wyj�� z tego tuzina
motyli. -
Przecie� tego nie wyrzucimy!? - rzuci�a zaczepnie. - To skarb!
- Za du�y jak dla nas� - powiedzia� cicho. - Jak komu� poka�emy to po�egnamy si�
z
�yciem, albo, przynajmniej, spokojnym �yciem.
- No to nie pokazujmy nikomu. Na razie nie potrzebujemy pieni�dzy, mamy sakiewk�
od Gadochy, prawda? A to ukryjesz i poczekamy� Mo�e przyjedzie Heldon, si�
zastanowimy�
- Dobrze. Daj mi du�y garniec z pokryw�, w�o�� to, zalej� sm�k� i ukryj� mi�dzy
st�gwiami z miodem. Albo zakopi�
- Dobrze. - Wspi�a si� na palce i poca�owa�a m�a. Ruszy�a do drzwi. - Tylko
szybko,
zanim oni wstan� - wskaza�a g�ow� na �cian�, za kt�r� spa� mag.
- My�lisz, �e oni nie wiedz�? - skrzywi� si� m��. - Przecie� to ich robota -
wzruszy�
ramionami.
- Oni, nie oni - niewa�ne. To nasze. Za ten strach we �nie. Wysz�a po garniec.
Bartnik dotkn�� jeszcze raz palcem motyla.
- No w�a�nie, za nasz strach. Za co by innego?
Rozdzia� 1
Sroka przekrzywi�a g�ow� i skierowa�a dzi�b w stron� drogi, czarne paciorki oczu
wychwyci�y chyba jaki� ruch, bo plotkara poderwa�a si� z g�o�nym skrzekiem i
odlecia�a
najpierw na pobliski buk, potem wrzasn�a jeszcze raz i pofrun�a wy�ej,
�egnaj�c si� z
okolic�; na odchodnym skrzekn�a jeszcze dwa razy. Krzy�odzi�b, kt�ry nie
wiadomo
dlaczego porzuci� swoje ulubione s�one bagniska i ma��e, by zamieszka� nad
przera�liwie
dla� czyst� strug�, r�wnie� zdenerwowa� si� wizyt�, trzepn�� kilka razy ogonem i
wykrztusi�
swoje �khu-l, khu-l��, co zawsze brzmia�o, jakby zakrztusi� si� klusk�; potem
polecia� w
d�, nad strumyk, niemal musn�� jego powierzchni� brzuchem i znikn�� w
g�stwinie.
Polowanie na leniwie przemykaj�ce w rzeczce pstr�gi od�o�y� na p�niej. Go�cie.
Nigdy nie wiadomo z czym id�, z po�og� czy podarkiem, �wi�nie be�t i dla �artu
przyszpili cia�o ptaka do drzewa czy mo�e pozostan� po nich przyjemne okruchy i
rybie
g�owy?
Ci szli cicho, ale nie kryli, si�. Nie rozgl�dali si� na boki, ale kusze
trzymali w
pogotowiu, g�owice karbuli przytroczone do obuch�w - zr�czny wojownik tylko
strzepnie
takim karbulem i ju� ma go w pogotowiu do u�ytku. O, a ci, kt�rych konie
poch�ania�y krok
po kroku �cie�k�, byli na pewno zr�czni!
Trazwalar II Wysoki nie trzyma�by ich w przeciwnym razie na swej s�u�bie.
Jad�cy jako trzeci od czo�a, dow�dca oddzia�u, tuzinowy Bargden Senny, zerkn��
na
jad�cego obok Yaggola, przewodnika i tropiciela. W�a�ciwie nawet nie zerkn�� -
uni�s�
najpierw jedn� brew, t� od strony tropiciela, potem drug� - ten zrozumia� i
migiem zsun�� si�
z konia, kt�ry w �aden spos�b nie da� po sobie pozna�, �e co� si� zmieni�o.
Tropiciel jak
szaro-zielona smuga przemkn�� przed ko�mi, wsi�k� w zielony g�szcz po lewej i
znikn��.
Wszystko to trwa�o tak kr�tko, �e jad�cy obok Bargdena wojownik, kt�ry akurat
ziewn��
serdecznie, nie zauwa�y� niczego, i dopiero gdy spojrza� w bok i zobaczy� puste
siod�o
tropiciela, zrozumia�, �e dow�dca wys�a� go przodem.
�Za du�y honor dla tego maga�, pomy�la� wojownik. �Z drugiej strony - mag to
mag.
Licho go wie, co wymy�li. A w�adca nie wie, co to �le wykonane polecenie, Nie ma
takowego. Jest wykonane, i jest po drugiej stronie - kara. Lepiej, zaiste, nie
ryzykowa�.
Kilka chwil potem z lasu na drog� wy�oni� si� tropiciel. Sta� spokojnie, a gdy
zbli�yli
si�, uni�s� r�k� do g�ry i pokaza� jeden palec. Jest. Sam. Jeden. Potem wysycza�
przez z�by
co�, co us�ysza� tylko jego wierzchowiec, ko� oboj�tnie min�� pana, a ten jednym
mi�kkim
ruchem znalaz� si� w siodle, w najmniejszym stopniu nie zak��caj�c st�pa
wierzchowca.
W tym samym szyku, cicho i niespiesznie przejechali kilkadziesi�t krok�w.
Tropiciel
pokaza� na migi, �e p�jdzie z trzema wojami w lewo, czterech powinno p�j�� w
prawo, a
reszta - dalej �cie�k�. Bargden Senny skin�� g�ow� i plan tropiciela zosta�
zrealizowany
migiem i bezg�o�nie. Sam Bargden Senny z pi�cioma wojownikami kilka chwil
p�niej
znalaz� si� na rozleg�ej i do�� suchej jak na okolic� polanie. Sta�a na niej
solidna chata z
nieokorowanych bali querecho, szopa, te� z tego drogiego, ale wiecznego drewna,
i w�z,
dwuko�owa erba z dwoma d�ugimi dyszlami. Z komina spokojnie wysnuwa�a si� szarfa
dymu,
wolno i niemal nie faluj�c, wpija�a si� w b��kitne niebo nad polan�. Drzwi na
okalaj�cym
dom ga�cu by�y otwarte. Wyleguj�cy si� na progu kot gwa�townie uni�s� g�ow�, a
potem
czmychn�� w krzaki, Bargden zsun�� si� z siod�a i podszed� do drzwi, Gdy zosta�o
mu do nich
trzy czy cztery kroki, z szopy rozleg� si� g�os:
- Czy ty si� mo�e skradasz, panie, czy mog� uzna�, �e tylko masz taki krok?
Bargden Senny odwr�ci� si� i chwil� patrzy� w ciemny otw�r drzwi. K�tem oka
widzia�, �e ze �ciany zieleni za szop� wynurza si� tropiciel i trzymaj�c w r�ku
kiryag� z
czarnym, d�ugim i cienkim ostrzem, mknie bezg�o�nie do szopy.
- Przyjecha�em z rozkazem pana naszego Trazwalara Wielkiego II Wysokiego, w�adcy
kr�lestw Lanyatty, Zaupoye, Trema i Lurdu, sagnifity Ptyonu, dorzecza Jumeli i
Poboghany� - Jego g�os nasila� si� w miar�, jak wymienia� kolejne tytu�y w�adcy
i jak
tropiciel zbli�a� si� do szopy. - Xenedarii, panuj�cego w majestacie�
Tropiciel wnikn�� w mrok, kwikn�� ko�. Z chaty zza plec�w Bargdena rozleg� si�
ten
sam g�os, zabarwiony kpin� - Tylko mi si� z klaczk� nie zabawia�!
Tuzinowy drgn��, ale migiem opanowa� si� i do�o�y� stara�, by ten ruch
przemieni� si�
w �o�nierskie energiczne odwracanie si�, W drzwiach chaty sta� mag.
By� ni�szy od Bargdena Sennego, do�� dobrze zbudowany, chocia� jedno rami�,
lewe,
nosi� odrobin� ni�ej od prawego, co od razu wychwyci�o bystre oko tuzinowego.
�Mo�e przetr�cone�, pomy�la� Bargden. Drug� rzecz�, jaka rzuca�a si� w oczy
patrz�cemu na maga, by� niezwyk�y nos - zapadni�ty od brwi, mo�e wgnieciony
uderzeniem,
ale na czubku niemal normalnej d�ugo�ci. Poza tym mia� ciemnobr�zowe w�osy,
obci�te
r�wno, jak spod garnca, zaraz pod uszami, z grzywk� w po�owie czo�a, i bystre,
szare oczy,
do kt�rych przypi�y si� od skroni g�ste wachlarzyki zmarszczek, w komplecie z
bruzdami
obok ust i nosa �wiadcz�ce, �e lubi z�o�liwie wykrzywia� twarz. Albo si� �mia�.
Gdyby nie
chodzi�o o maga, Bargden postawi�by na �miech, ale chodzi�o, wi�c to raczej
kpi�co krzywi
twarz, ni� si� u�miecha.
Nie wida� by�o w jego postawie, rysach ani w odzieniu niczego, co tuzinowy ceni�
w
m�czyznach: ��dzy walki, gwa�towno�ci, zr�czno�ci. �Ale potrafi - zbeszta� sam
siebie w
my�lach dow�dca oddzia�u - by� w dwu miejscach jednocze�nie�. W�a�nie z szopy
wynurzy�
si� tropiciel. Kiryaga ju� by�a w pochwie, w oczach z�o��.
- Jak ci� zw�, panie? Wybacz, �e pytam, ale musz� wiedzie�, czy z w�a�ciw� osob�
rozmawiam. Mnie zw� Bargden Senny.
- Sodos.
- Sodos i?� - Bargden zawiesi� g�os, a poniewa� mag nie odzywa� si� przez
chwil�,
doda�: - Tylko Trazwalar mo�e nosi� jedno imi�, bo jest jeden taki w�adca� -
powiedzia� z
naciskiem, jakby podpowiada� magowi w�a�ciw� odpowied�.
- Sodos Skr�powany.
- A, no w�a�nie. Pan nasz zaprasza ci�, panie, do swego pa�acu w twierdzy
Gaybona.
- Ma do mnie jak�� spraw�? - zapyta� mag spokojnie. - Jak� mo�e mie� do
podw�adnego spraw� w�adca po�owy �wiata?! - parskn�� pogardliwie tuzinowy. - My
wszyscy
mu s�u�ymy, a czasem wyr�nia kogo� wyj�tkow� �ask�, i jej w�a�nie udzieli�
tobie� -
umy�lnie opu�ci� �panie� - �zapraszaj�c do siebie. A jaki jest cel zaproszenia?
- Roz�o�y�
szeroko r�ce. - Nie mnie wnika�. - Po chwili przez zaci�ni�te z�by dorzuci� -
Ani tobie.
- Dobrze. - Sodos Skr�powany pochyli� g�ow�. - Jestem gotowy. Prosz� tylko o
pomoc
w za�adunku moich pakunk�w� Poniewa� d�ug� b�dzie moja tu nieobecno��, to
spakowa�em
ju� wszystkie potrzebne mi do niesienia s�u�by u Trazwalara Wielkiego rzeczy -
ci�gn��
gospodarz, udaj�c, �e nie widzi zaskoczonej miny Bargdena.
- Trzeba je tylko umie�ci� na wozie, zaprz�c klacz i mo�emy jecha�. Prosz� -
sk�oniwszy g�ow�, zaprosi� gestem Bargdena do izby. Zajmowa�a na oko po�ow�
domu. Je�li
tuzinowy oczekiwa� czego� niezwyk�ego, to si� srodze zawi�d�. Nie by�o tu
niczego, czego
ju� nie widzia�by w innych, nie magowych domach, by� d�ugi, na jedn� ca�� �cian�
st�, z
�aw� i zydlami od strony izby, by� do�� niezwyk�ego kszta�tu, podkowiasty piec,
wygaszony,
okopcony� Jedynym troch� niezwyk�ym sprz�tem by�a sterta skrzy�, ustawionych w
trzy
warstwy, nawet nie sterta sama, tylko skrzynie, otwierane nie od g�ry, ale -
poniewa� w�a�nie
przeznaczone by�y do ustawiania jedna na drugiej - wieka ich uchyla�y si� na
izb�, a w �rodku
mia�y przegr�dki, kasetony i kasety. Z dziewi�ciu skrzy� dwie by�y