9412

Szczegóły
Tytuł 9412
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9412 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9412 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9412 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanis�aw Ignacy Witkiewicz Tumor M�zgowicz Tumor M�zgowicz Dramat w trzech aktach z prologiem 1920 po�wi�cone Pani Zofii i Tadeuszowi �ele�skim WST�P TEORETYCZNY Jest faktem nieraz stwierdzonym, �e teatr powsta� z religijnych misteri�w. Tak by�o w staro�ytnej Grecji i procesowi powstania greckiej tragedii odpowiadaj� pocz�tki nowo�ytnego teatru na prze�omie wiek�w �rednich. Niekoniecznie jednak wra�enie artystyczne musi by� zwi�zane z wyrazem uczu� religijnych jako takich. Mo�e ono by� wynikiem kontemplacji samej formy, niezale�nie od tego, czy tre�� �yciowa danego dzie�a b�dzie mia�a bezpo�redni zwi�zek z metafizycznymi prze�yciami, czy nie. Teatr, wskutek tego, �e elementami jego s� dzia�ania istot �ywych, straci� powoli charakter religijny, a tre�� istotna, formalna, zredukowana zosta�a do �rodka pomocniczego w celu symbolicznego lub realnego spot�gowanego przedstawienia �ycia i zwi�zanych z nim problem�w. Istot� sztuki w og�le jest bezpo�rednio dana jedno�� osobowo�ci, czyli to, co nazywamy uczuciem metafizycznym, wyra�ona w konstrukcji jakichkolwiek element�w, a wi�c: barw, d�wi�k�w, s��w lub dzia�a�. Malarstwo i muzyka posiadaj� elementy jednorodne. Poezja, opr�cz warto�ci d�wi�kowych i mo�no�ci wywo�ywania obraz�w wzrokowych, operuje jeszcze poj�ciami, kt�rych znaczenia s� wed�ug nas r�wnie dobrym materia�em artystycznym jak ka�da czysta jako��. W teatrze do��czaj� si� do tego jeszcze dzia�ania, jakichkolwiek zreszt�, istnie� poszczeg�lnych. Poezja wi�c i teatr s� w przeciwie�stwie do sztuk prostych: malarstwa i muzyki, sztukami z�o�onymi. Ka�de dzie�o sztuki malarskiej posiada opr�cz czysto formalnych warto�ci: kompozycji, harmonii barw i uj�cia formy, tre�� przedmiotow�, kt�ra pochodzi z tego, �e uczucie metafizyczne, og�lnie jedno i to samo u wszystkich istnie� poszczeg�lnych, polaryzuje si� w psychice danego osobnika, stwarzaj�c sobie indywidualn� form�, tym bardziej oderwan�, jako czysta konstrukcja, im wi�cej skondensowan� jest osobisto�� stwarzaj�cego j� indywiduum. W istocie artystycznej tw�rczo�ci tkwi wi�c pewna immanentna sprzeczno��. Tym, czym �wiat przedmiot�w i wyobra�e� jest w malarstwie, tym jest �wiat uczu� w muzyce i tym samym jest sfera sensu poj�ciowego w poezji i sensu dzia�a� w teatrze. Je�li uznamy tre�� formaln�, tzn. konstrukcj� sam� dla siebie, dzie�a sztuki za jego istot�, nie powinny nas ju� obchodzi� nieistotne, a tym niemniej konieczne elementy samego procesu tworzenia, maj�ce tylko zwi�zek po�redni z dzie�em ju� dokonanym. W tym o�wietleniu deformacja �wiata zewn�trznego w malarstwie, nietrzymanie si� logiki uczu� w muzyce, bezsens �yciowy i logiczny w poezji i na scenie - nie powinny nas oburza�. Prze�amanie pewnych nieistotnych narow�w dotycz�cych �yciowej strony dzie� sztuki roztwiera wed�ug nas zupe�nie nowe horyzonty formalnych mo�liwo�ci, zwi�zanych przewa�nie z kwesti� kompozycji. Pewna fantastyczno�� psychologii i dzia�a� w przeciwie�stwie do fantastyczno�ci zewn�trznej: smok�w, czarownic itp. stwor�w, odpowiadaj�ca deformowaniu �wiata zewn�trznego, jest tym, co mo�e da� nowe mo�liwo�ci formalne w teatrze. Oczywi�cie, d��enia tego rodzaju musz� by� istotne, tzn. nieprogramowe. Programowe wykrzywianie kszta�t�w normalnych, programowy bezsens w poezji czy w teatrze jest zjawiskiem niezmiernie smutnym. Deformacja dla deformacji, bezsens dla bezsensu, nieusprawiedliwiony w wymiarach czysto formalnych, jest czym� godnym najsro�szego pot�pienia. Czy pewne dewiacje od utartego szablonu w sztukach niniejszych usprawiedliwiaj� si� w ten spos�b, jest kwesti� eksperymentu. Teoretycznie jest to mo�liwe i przypuszczamy, �e je�li nie te sztuki, to inne, innych autor�w mo�e, udowodni� kiedy� s�uszno�� tych twierdze�. Oczywi�cie dla jednych mo�e si� to wyda� �miesznym, innych mo�e oburzy�. O ile ktokolwiek zabawi si� przy tym szczerze, w zupe�nie nieistotny wed�ug nas spos�b, b�dziemy si� tylko cieszy� ze wzgl�du na rzadko�� �miechu w naszych ponurych czasach. O ile kto� si� oburzy w g��bi duszy bez zbyt silnych manifestacji zewn�trznych - trudno - wszystkich zadowoli� jest absolutn� niemo�liwo�ci�. Coraz mniej jednak jest ludzi, kt�rzy p�kaj� ze �miechu na widok kwadratowych �ydek Picassa lub zatykaj� z oburzeniem uszy s�uchaj�c baletu Strawi�skiego. Przypuszczamy w zasadzie, nie przes�dzaj�c bynajmniej warto�ci formalnej sztuk niniejszych, �e do czysto zewn�trznej, z �yciowego punktu widzenia mo�e groteskowej i potwornawej ,,tre�ci", mo�na si� przy dobrej woli zupe�nie dobrze przystosowa�. Jeszcze jedno: opr�cz kwestii erotycznych tre�ci� sztuk s� pewne fantazje na temat przewrotu w matematyce i fizyce w Tumorze M�zgowiczu, na temat psychiatrii w Pentemychos. Prze�ycia bandy zdegenerowanych by�ych ludzi, na tle mechanizuj�cego si� �ycia, stanowi� tre�� Macieja Korbowy. Filozoficzne dywagacje i problemy zwi�zane z absolutnym nienasyceniem �yciowym s� wplatane w Multiflakopulu, w Pragmatystach, drukowanych, niestety bez korekty, w trzecim zeszycie ,,Zdroju" z r. 1920, w Nowym Wyzwoleniu, w Bziku tropikalnym (napisanym na wsp�k� z pani� Eugeni� Borkowsk�), dalej w sztukach pt. ONI, Mi�tosz�, czyli W sid�ach BEZTROSKI, Filozofowie i Cierpi�tnicy, czyli Ladaczyni z Ekbatany, W ma�ym dworku, Niepodleg�o�� tr�jk�t�w, Straszliwy wychowawca i Metafizyka dwug�owego ciel�cia. Fantazjami na temat matematyki i psychiatrii nie chcieliby�my obrazi� ani jednych, ani drugich uczonych, podobnie jak pogl�dami na tzw. ,,mi�o��", kwestie spo�eczne i nadnaturalne zjawiska nie chcieliby�my obrazi� erotoman�w, spo�ecznik�w i spirytyst�w. S� to tylko preteksty dla pewnych kombinacji formalnych. U�ywaj�c terminu analogicznego do poj�cia ,,napi�cia kierunkowego", wprowadzonego przez nas do teorii malarstwa, chodzi o nadanie pewnym masom wypadk�w w czasie pewnego ,,napi�cia dynamicznego". To jest znaczenie formalne tzw. ,,tre�ci" poemat�w i sztuk teatralnych. Zaznaczamy, �e ,,pogl�dom" wypowiadanym przez osobisto�ci w sztukach tych nie przypisujemy �adnego obiektywnego znaczenia. PRZEDMOWA Nie zaszkodzi, ale te� niewiele pomo�e par� s��w przedmowy. Tumor M�zgowicz powsta�, jak to z samej nazwy dramatu w spos�b oczywisty wynika, z tumoru na m�zgu. Pierwsza lepsza patologia m�zgu lub rozmowa z uczciwym lekarzem da o kwestii tumor�w nale�yte wyja�nienie. Nazwiska pochodz� z fantazji, z �ycia i z dzie� innych autor�w. Fantazje na temat wsp�czesnego przewrotu w fizyce i matematyce nie powinny obra�a� uczonych, s� one tylko pretekstem dla pewnych ,,napi�� dynamicznych". Co do literatury u�ytej przy pisaniu mo�na z czystym sumieniem wyliczy� dzie�a nast�puj�ce: Trzy pomara�czowe popularne dzie�a H. Poincarego. Allgemeine Theorie der unendlichen Mengen Arthura Schoenfliessa. Zasada sprzeczno�ci w �wietle nowszych bada� Bertranda Russella dra Leona Chwistka. Juliusz Cezar Williama Shakespeare' a. Allmayer's Folly Josepha Conrada. Nietota >Tadeusza Mici�skiego. W mroku gwiazd tego� autora. W�asne dzie�a po�miertne tre�ci filozoficznej i w�asne eksploracje (ju� nie dzie�a) w tropikalnych i subtropikalnych okolicach. Bli�sze wyja�nienia teoretyczne co do istoty sztuki teatralnej w og�le patrz (uwa�nie): Wst�p do teorii Czystej Formy w teatrze przez samego autora w ,,Skamandrze". S. I. W. 23 lutego 1920 r. OSOBY Tumor M�zgowicz - matematyk bardzo s�awny, niskiego pochodzenia. Lat 40. ROZHULANTYNA Bazyl�wna, z ksi���t Baar-�ukowicz�w Zakaspijskich. Primo voto: Romanowa hrabina Krzeczborska, secundo voto: Tumorowa M�zgowiczowa. Lat 36. On - olbrzym zbudowany jak tur. Bawole czo�o ze spadaj�c� blond grzyw� zmierzwionych w�os�w. Wspaniale ubrany. W klapie czerwona wst��eczka. Przez gors wida� lent� zielon� jakiego� wschodniego orderu. Garnitur szary, z najlepszego kortu, i ��te p�buciki. Oczy niebieskie, jasne. Kr�tko przystrzy�ony p�owy w�s. Zreszt� ogolony. Ona - wspaniale rozwini�ta bruneta z meszkiem. Czarne p�omieniste oczy. Troch� wschodnia. W�ciekle rasowa i pon�tna. Balantyna Fermor - panna. (Right Honorable Miss Fermor.) C�rka Henryka Fermor, VI Earla of Ballantrae. Lat 32. Pi�kna, majestatyczna blondynka; zdrowa, rasowa i bardzo pon�tna. Profesor Alfred Green z M.C.G.O. (Em. Si. D�i. Eu., Mathematical Central and General Office.) Blondyn w binoklach. Typ bardzo angielski. Lat 42. Wygolony zupe�nie. J�zef M�zgowicz - chytry ch�op, lat 75. Czerstwy jak rzepa. Nic niepodobny do Tumora. (Tumor jest podobny do matki.) Sukmana, d�ugie lakierowane buty. Brunet siwawy. Orli nos. Ibissa (Izia) hrabianka Krzeczborska - c�rka Rozhulantyny i Romana Krzeczborskiego. Lat 18. Ruda, oczy niebieskie. Bardzo rasowa i w�ciekle wprost pon�tna, demoniczna dziewczynka. Podobna jak dwie krople wody do ojca. Alfred M�zgowicz - lat 16. Syn pierworodny Tumora z trzeciego ma��e�stwa jego z Rozhulantyn�. Wykapany ojciec. Ubrany w kostium sportowy, szaror�owy. Maurycy M�zgowicz - lat 14. Nast�pny numer w kolekcji m�odych M�zgowicz�w. Bardzo podobny do matki. Ubrany w kostium sportowy szarobury. Ko�nierz wyk�adany. Malinowy krawat La Valiere. Irena M�zgowicz�wna - lat 23. C�rka Tumora z drugiego ma��e�stwa. Nie�adna, bardzo inteligentna brunetka o troch� semickim typie. Lord Arthur Persville - czwarty syn ksi�cia Osmond (przysz�y Duke of Osmond, Marquis of Broken Hill, Viscount of Durisdeer, Master of Takoomba-Falls), najwi�kszy demon z Central and General Mathematical Office i najwi�kszy z bezkarnych zbrodniarzy: tak zwany ,,King of Hells", kr�l piekie� i szulerni - (amfibologia liczby mnogiej od Hell). Lat 33. Najt�szy geometra na kuli ziemskiej. Ucze� Hilberta. Kr�l mody. Ubrany w kostium �akietowy i cylinder, laska w r�ku. Twarz m�odzie�cza niezwyk�ej pi�kno�ci. Ogolony, oczy czarne. Silny brunet, co� mi�dzy prawdziwym lordem a typem z karnych kolonii. Ruchy wytworne. Oczy nigdy si� nie �miej�, podczas gdy prze�licznie zarysowane pe�ne usta, osadzone w delikatnych, lecz potwornej si�y szcz�kach, maj� u�miech trzyletniej dziewczynki. Poza tym jest to cz�owiek (o ile cz�owiekiem nazwa� go mo�na) wzbudzaj�cy najpiekielniejsz� zazdro�� i zawi�� na ca�ym globie. Ksi��� Tengah - Malaj bardzo pi�kny, syn Rad�y Timoru, Patakula. Lat 23. B��kitny turban, czerwony sarong. Kriss u boku. Stary Rad�a Patakulo - stary Malaj z siw� brod�, lat 60. Przepaska na biodrach. Kapitan Fitz-Gerald - wygolony wilk morski. Komendant kr��ownika ,,Prince Arthur". Malaje ze stra�y - ubrani jak Tengah, z lancami. Dwaj inni - w czerwonych turbanach z lancami. T�um Malaj�w. Dwu bia�ych ludzi - w khakowych ubraniach i he�mach. Sze�ciu ludzi z za�ogi kr��ownika. Ubrani bia�o po marynarsku. Dwaj agenci Greena - bezosobowe istoty. Czterech tragarzy - w niebieskich fartuchach. Zupe�nie bezosobowe postacie z brodami. Izydor M�zgowicz - w pieluchach. PROLOG �ywych jaszczur�w napi�tnowane mordy G�gaj� w rud� przestrze� bezimiennej planety. Pokarbowane w m�k� nadistnie�, Poz�bkowane w niemowl�ce fa�dki, Pofa�dowane w starcze uz�bienia, �ywych morderc�w �a�obne sztylety, Obrzmia�ych serc po��daniem gnane, Dobiegaj� do tamtej mety: Do w�z�owego punktu hyperbolicznej komety. W starczych uz�bie� klawikordy Pcham s�owa zmia�d�one, rozkwaszone �arem. Pad�o potwora, ut�uczone na rozstaju, Wy�era p�pek sobie i ma�ym ptaszkom �widruje otwory w t�czowych skrzyde�kach. Znam to dobrze. I tak dobrze jest. Widma na prze��czach �wiata gest U�mierza m�k� zidiocia�ych t�um�w. M�odziutkie wabi� si� wieszcze W�r�d krzew�w pachn�cych i cienistych tum�w, Ona (kto?) wo�a za �cian�: jeszcze!! Na bezpowrotnej, �miertelnej lubie�y. T�uk�c cia�o o ko�ci z wywr�con� wstecz szcz�k�, Z�by p�omienne spoza w�g��w szczerzy I d�ubi�c pelikana dzi�bkiem, W jaskini, kt�r� opanowa�y ich cienie, Tych t�um�w cienie, spatroszonych nadbydl�c� m�k�, Rozpiera wodn� otch�a� fajansowym kubkiem. Ja wiem, �e k�ami� i �e nad �miech konstrukcja prawdy tylko wy�sza, Babilonow�, skr�con� wie�� w�era si� w ciemno�ci. Babel, Jezabel i angielska Mabel, Co czyta Bibli� na md�ym podwieczorku, Gdy naszej gwiazdy grzmi�ca fotosfera Parska wybuchem p�on�cego gazu. Wod�r si� pali i Helium powiewa. O�wietla przestrze� po�redniego mroku. Wiecz�r i �wit przemierza starzec bez brody I na prze��czy ostatecznych poj�� Manometr �wiata na Nico�� nastawia. By� nim czy te� pozosta� sob�, W metabydl�cym, rokokowym stroju, I gzi� si� dalej na gwarnych pastwiskach. Oto problemat godny k�amstw Cezara. Zu�yte z�by miaml� jeszcze pokarm Prze�uty dawno przez podw�jny worek, Kt�rym si� szczyci dumna Pasifae. Elektron nia�czy w magnetycznym polu �lepy wzrok widma wstrzymany w swej drodze. Wzgl�dno�� przestrzeni wszystkie linie zgina, A �lepiec li�e bezbarwne przedmioty. Duch jak �za czysty bezjako�ciowym rzyga wci�� fluidem... Ludzko��, b�stw dawnych obmierz�a maszyna, Nad dawnym Tybrem spi�trza ��dz wymioty, W tygrysie fa�dy, w pylniki k�kolu. (Marabut stoi gdzie� na jednej nodze.) Zu�yte wszystko, s��w miazga nie cieknie I nie spowija grozy dawnych diab��w. Oni si� korz� przed wyplut� pestk�, Tybald si� boi Kain�w i Abl�w. W u�ciskach ston�g zakl�ta pantera, Jej centki �wiec� r�owe i dumne. Przez traw� pe�znie cudowna hetera, Mia�d��c swym brzuchem s�owa zbyt rozumne. Uchyl zas�ony, bo na scen� wchodzi, Z tumorem w m�zgu, sam Tumor M�zgowicz. Co nas to wszystko w�a�ciwie obchodzi? Zmacerowany - cepem - spacerowicz. AKT PIERWSZY SCENA PIERWSZA Pok�j dziecinny na pi�trze domu Rozhulantyny. Tumor M�zgowicz siedzi sam w fotelu. Na dywanie mn�stwo zabawek dziecinnych. Olbrzymia butla benzyny stoi w rogu na prawo. Urz�dzenie pokoju jest szczytem nowoczesnej higieny. Wszystko bia�e jak �nieg. S�o�ce wpada przez du�e okna na lewo i na prawo. Jasno jest i ciep�o. W g��bi czarna tablica do zada�. Na lewo od niej drzwi wprost widowni. Drugie drzwi na lewo. M�ZGOWICZ Rypi� ca�� par�. Bary bior� si� z sob� za bary, wrastaj� w siebie i w pryskach ognia strz�saj� py�ki w za�wiatowej burzy. Przekl�ta kultura! (wali pi�ci� w por�cz) Kto ka�e mi udawa�? Czyta�em wczoraj ca�y ich nowy program. Po prostu rzyga� si� chce. Vomito negro. Wchodzi Izia. Czarna, kr�tka sukienka. A�urowe po�czochy. Pantofelki z czerwonymi pomponami. IZIA Mama pyta, czy panu czego nie potrzeba. M�ZGOWICZ Trzeba mi byka, rydwanu, bezbrze�nych p�l i twoich niebieskich oczu, Iziu. Powiedz mamie, �e jest jak Pasifae. Zzielenieje z zazdro�ci. A tak okropnie jest skomplikowana, �e chyba p�kn� w tym ca�ym wirze, kt�ry wytwarzacie. IZIA Niech pan si� uspokoi. Ja wiem wiele - o wiele wi�cej ni� mama i pan nawet. Wychodzi. M�zgowicz wstaje i nakr�ca zegarek. M�ZGOWICZ Przekl�ta kultura. Nie ma we mnie ani krzty artysty, ani tyle! (pokazuje to na palcu) jednak wmawiaj� mi to wszyscy: ach, co za talent! ach, co za geniusz! Gdyby cho� ona jedna mog�a tego nie my�le�. Wszystkie moje dzieci s� tak podobne do mnie, �e to mnie wprosi przera�a, �e nie znalaz�a si� kobieta, kt�ra by mia�a si�� zdradzi� mnie. Wchodzi ojciec M�zgowicza w sukmanie i w d�ugich butach. J�ZEF M�ZGOWICZ stary, ale rze�wy jeszcze ch�op; barczysty jak syn; m�wi z ch�opskim biadkaniem Jeste� niezwyci�ony, syneczku. M�ZGOWICZ Papa zawsze pe�en jest koncept�w. Taki stary, a taki g�upi, (deklamuje) Dnem mojej duszy Jest pierwotna m�ciwo��, A moim herbem Jest soczysta larwa. Zd�bia�ych koni lawiny I oficer�w zasmucone miny, Nad losem dawno, dawno zagas�ych kurtyzan. (m�wi) Opr�cz tego, �e jestem sob�, m�g�bym by�: kelnerem, oficerem albo kurtyzan�. Gdybym by� kobiet�, straszliw� by�bym rozpustnic�. J�ZEF M�ZGOWICZ Jaki� przepi�kny jeste�, syneczku. (podnosi z ziemi lalk� i ca�uje j�) Taka by�a moja male�ka, kiedy umar�a. Taka by�a twoja siostrzyczka, Anzelma. M�ZGOWICZ deklamuje Robaki wkr�caj� si� w oczy W ciemnej, rozmi�k�ej prze�roczy. Jak no�em ostrym Chcia�bym przeci�� sob� Zazdrosn� o szybko�� przestrze�. Wa�� ci�ary, o jakich nie my�la� �aden Cezar �wiata, A wszystko ulata jak wata. I lekkie mi jest wszystko jak paj�czy puszek, Jak jaki� ma�y, niepozorny duszek, Z innej planety zaduszek. Napudrowa�em twarz moj� wielko�ci� I kuk�a jestem ohydna. Takiego wstr�tu do siebie jak ja Nie mia� nikt od �wiat�w pocz�tku. J�ZEF M�ZGOWICZ s�aniaj�c si� Ach, jaki� �liczny jeste�, syneczku! Chod�, p�jdziemy do karczmy. M�ZGOWICZ z rozpacz� Ach! Id� ojciec sam. Dzi� jeszcze mam napisa� statut nowej Akademii Nauk. A tu jeszcze przys�ali mi tylko co korekt� pracy o funkcjach nadsko�czonych. Ale ojciec to nawet algebry nie zna. Rzucaj groch o �cian�. Daje ojcu papier, kt�ry wyci�gn�� z kieszeni. J�ZEF M�ZGOWICZ wk�ada okr�g�e okulary i czyta ,,Uber transfinite Funktionen im alef - dimensionalen Raume, Professor Tumor von M�zgowicz." (m�wi) O, jak�e m�drym jeste�, syneczku! I tylko za to tak ci� uszlachcili. (z �alem) Mia�em sen. Widzia�em ciebie jako b�stwo w jakiej� �wi�tyni wschodniej. Nie pozna�e� mnie i �mia�e� si� z czego� niewiadomego. A mnie wyrzuci� str�, taki ma�y, stary i s�aby jak mucha. A twarz mia� tak� jak nasz Burek, tylko ludzk�. M�ZGOWICZ chowaj�c korekt� do kieszeni Na nic nigdy nie mia�em czasu, nawet na mi�o��. Lecz czym�e jest mi�o�� dla mnie? Dzieci moje rosn�. Syn nied�ugo zda matur�, c�rka ju� wcale nie�le ca�kuje r�wnania r�niczkowe, a ja nie mog� nawet odpocz��. Gdybym cho� by� religijnym. ,,Aber mir, keine Marter ist erspart", jak m�wi� Franz J�zef. J�zef M�zgowicz kiwa g�ow� i zabiera si� do wyj�cia. We drzwiach spotyka si� z Rozhulantyn� ubran� w jasnozielony ba�achon. ROZHULANTYNA M�wi�am, J�zefie, �eby�cie si� szanowali. A on znowu chodzi! J�ZEF M�ZGOWICZ E - niech�e ju� ta ostatnia para wyjdzie ze ranie w ludzkim towarzystwie. A ja�nie pani zdrowa? ROZHULANTYNA Jak byk parowy. (�mieje si�. J�zef wychodzi. Rozhulantyna smutnieje gwa�townie i zbli�a si� do M�zgowicza) Co ci jest? Tumor! Ty mnie nie kochasz? M�ZGOWICZ podnosi lalk� i ogl�da j� Wiesz przecie� wszystko. Jestem cham, ostatnie bydl�. Pami�tam i nie mog� zapomnie�. Rozwali�em ci ca�y kredens i musia�a� si� wstydzi� za mnie przed nimi. Ale nie upi� si� nie mog�em. ROZHULANTYNA Nie my�l o tym. Ju� wszystko naprawione. Chcia�abym m�c co miesi�c rodzi�, �eby takich jak ty by�o wi�cej. Jak�� wysp� na Oceanie Spokojnym chcia�abym mie� i �eby� ty tam by� i tylko nasze dzieci. Wszystko takie ch�opy morowe jak ty, wszystko matematyki jeden w drugiego. W �rodku by�aby Akademia i ty jeden, pan wszystkich s�o�c, kr�l liczb, ksi��� Niesko�czo�no�ci, szach �wiata absolutnych idei, rozparty w ca�ym wszech�wiecie jak w fotelu, siedzia�by� pot�ny jak... M�ZGOWICZ Przesta� - d�awi� si� moj� pot�g� jak pigu�k� zbyt wielk� dla paszczy wieloryba. ROZHULANTYNA Nie kochasz mnie. Chcesz, �eby Izydor przyszed� na �wiat z krzywymi nogami i z oczami na skroniach? M�ZGOWICZ gwa�townie obejmuj�c j� Nie, nie! Nie m�w tak. Kocham ci�, strasznie ci� kocham (nagle flaczeje). Tylko nie mog� zapomnie�, �e jeste� ksi�niczk�. Jest w tym cos absolutnego. Do�� spojrze� na twoj� nog�. (ROZHULANTYNA ogl�da nogi, po czym patrzy na niego badawczo.) Gdyby ojciec tw�j, knia� Bazyli, m�g� ci� widzie� w obj�ciach takiego chama, umar�by ze wstydu po raz drugi. M�wi� ci: jest w tym co� absolutnego, w ca�ej kwestii rasy. C� mi pomo�e ca�a wiedza? (ciska korekt� o �cian�) Nie mog� si� urodzi� po raz drugi. ROZHULANTYNA obejmuj�c go M�j jedyny, m�j Tumorku najukocha�szy - �e te� ty tego nie rozumiesz. W�a�nie w tym jest wszystko, ca�y urok piekielny. Dlatego opu�ci�am Krzeczborskiego. Nie cierpi� tych demi-aristos. Przekl�te snoby. Jeste� potwornym chamem i jak czuj� moj� krew, piekielnego zaiste b��kitu, jak ��czy si� z twoj� purpurow�, chamsk� juch�, jak tworzymy razem t� ras� fioletowych p�bog�w, jak my�l� o tym, to chce mi si� rozprysn�� ze szcz�cia w jak�� magm� nie z tego �wiata. (Twarz M�zgowicza rozja�nia si� w dzikim tryumfie. Wchodzi Alfred M�zgowie z.) Patrz! Oto on, m�j fetysz. Fred - chod�, niech ci� u�ciskam.. M�ZGOWICZ do Alfreda Czy rozwi�za�e� zadania? ALFRED ca�uj�c matk� m�wi cichym g�osem Tak jest, papusiu. Utrudni�em sobie problemat metod� Whiteheada. Ten potworny starzec umie z najprostszego zagadnienia uczyni� co� dowolnie trudnego. M�ZGOWICZ Szanuj tego m�drca. Pami�taj, �e by�em jego uczniem. ROZHULANTYNA patrz�c na nich z zachwytem Ja chyba nie prze�yj� tego szcz�cia. Och czemu�, czemu� nie mog� by� kr�liczyc�! M�ZGOWICZ ponuro Pami�taj o bia�ej kr�liczycy, kt�ra do �mierci rodzi�a marengowate koty. Raz jeden tylko zdradzi�a swego bia�ego m�a. Alfred zanadto mi przypomina Krzeczborskiego. ROZHULANTYNA �mieje si�, g�adz�c M�zgowicza po g�owie Biedna m�zgownica! Liczby wyjad�y ci ca�� szar� materi�, Tumorze! M�ZGOWICZ ryczy Prosz� nie �artowa� z mego nazwiska! Jest dosy� znane na ca�ym �wiecie. Tupie nogami i przewraca oczami w dzikim szale. Alfred podchodzi do tablicy i zaczyna pisa� na niej kred�. Wida� olbrzymie ca�ki i zawi�e symbole. Rozhulantyna kl�ka i zaczyna budowa� co� z klock�w. M�zgowicz stoi na miejscu. Uspokaja si� i zamy�la si� g��boko. Wbiega lzia i m�odszy M�zgowicz: Maurycy. MAURYCY arystokratycznie wymawiaj�c wyrazy i silnie grasejuj�c Bo papu� to pisze wiersze tylko dla r�wnowagi ducha, jak mu liczby ju� wszystkimi porami przenikaj� do duszy. Izia jest poetk� naprawd�. Wydrukowali jej wierszyk w naszej dziecinnej futurystycznej gazetce. Iziu, zadeklamuj. IZIA deklamuje By� ma�y zarodek w cienistej oddali, Kto� tr�ci� przypadkiem, kto� spojrza� ukradkiem I �liczna wysz�a dziecina. Najprz�d ochrzcili, potem nazwali, Nazwali j� Ylajali. By� ma�y koteczek, zielony k��beczek Zjad� na �niadanie w oddali. Kto� tr�ci� ukradkiem, kto� spojrza� przypadkiem, Potem okropnie p�akali. W dziecinnej ksi��eczce, w dziewcz�cej teczce Powsta�a nowa rycina. W cienistej oddali kto� ujrza� przypadkiem, Jak kotka po�ar�a Ylajali. Czy to si� �ni�o, czy te� tak by�o Na pr�no by zgadywali. Czy to rycina sama powsta�a, Czy sen si� zbudzi� z rysunku, Nie zgad�by nawet zielony k��buszek. Nie zgad�a nawet Ylajali. M�ZGOWICZ ponuro, kr�tko Za du�o sensu. ALFRED odchodz�c od tablicy To wszystko na nic. Ojciec jest zdrajca. Ojciec kocha si� w Izi. Mama o tym p�acze po nocach. Ja nie chc�. M�ZGOWICZ krzyczy Czy� ty oszala�! MAURYCY wskazuj�c na ojca Tak, ja wiem. To on chodzi po nocach i wyje. On jest wariat. Rozhulantyna zrywa si�.. ROZHULANTYNA Tumorze! IZIA klaszcze w d�onie z zachwytu i podskakuje Oberwa�a si� lawina. M�ZGOWICZ odchodz�c od zmys��w W�ciekn� si�! Jak oni �mi�! ALFRED Zupe�nie zwyk�a historia. Jutro b�dzie w gazetach ma�y artykulik pt. ,,Zdemaskowanie oszusta". ROZHULANTYNA wybucha nag�ym �miechem Rozkr�ca si� stara m�zgownica, rozkr�ca! M�ZGOWICZ z �alem Tak by�o dobrze i tak si� wszystko popsu�o, (do Izi) To ty, arystokratyczny demonku! Zawsze m�wi�em, �eby wyt�pi� Krzeczborskich, �e inaczej nie damy rady. ROZHULANTYNA do dzieci Cicho! Uspok�jcie si�. Jeszcze czas jest wszystko odwr�ci�. (gro�nie do Alfreda, hipnotyzuj�c go) Tego wcale nie by�o! Rozumiesz? (�rodkowymi drzwiami wchodzi J�zef z jakim� nieznanym panem w binoklach.) Za p�no! IZIA Dzie� dobry, J�zefie. Kog� to przywlekli�cie ze sob�? J�ZEF Ano, szuka� Ja�nie Pani. M�wi, powiada, �e jest go�� pierwszej klasy. NIEZNAJOMY Jestem zaiste go�ciem i zdaje si�, �e w por� przybywam. Alfred podchodzi do Nieznajomego. ALFRED do Nieznajomego Nie wa� si� pan wtr�ca� do spraw naszych prywatnych. ROZHULANTYNA niespokojnie Dzieci, cicho! To jest tylko moja sprawa prywatna. Tak si� boj� o Izydora. Wyjd�cie wszyscy. Musz� zosta� z nim sama. M�ZGOWICZ ponuro Z kim? z Izydorem? (do Izi) M�wi�em, �e za du�o jest sensu w tym wszystkim. Wychodzi na lewo. Maurycy i Alfred chc� go zatrzyma�. On im si� wyrywa i ucieka. NIEZNAJOMY Jeszcze chwila, a b�dzie za p�no. Wynalaz�em ratunek ostateczny. MAURYCY Nie wierz� panu. My ju� wszystko to przeszli�my My si� kr�cimy w miejscu a� do zupe�nego zawrotu g�owy. My ju� nie mo�emy wi�cej. ALFRED Tak! to s� wszystko maski dla nich, dla cz�onk�w Akademii, ale z nami jest bardzo �le. IZIA pada na kolana przed matk� Oddal tego pana. Mamusiu, oddal go! ROZHULANTYNA stanowczo i �agodnie Nie, Iziu. Teraz si� musimy zdecydowa�. Przemawia przez ciebie zepsuta krew Krzeczborskich. NIEZNAJOMY twardo, do Rozhulantyny Musisz pani wybiera� mi�dzy nim a c�rk�. Ca�y wszech�wiat w was tylko jest wpatrzony. On nie mo�e zmienia� obowi�zuj�cej matematyki tylko dla fantazji tej dzierlatki. On mo�e wszystko. Ja znam ju� ten dow�d, kt�rym on przekona nawet samego Whiteheada. Wszystko zacz�o si� od alef�w: gdzie wchodzi w gr� aktualna niesko�czono��, tam jego wszechmoc jest zupe�na. Ale dla ca�ej kultury, w imieniu wszystkich dotychczasowych idea��w ludzko�ci, musimy to powstrzyma�. ALFRED zaczyna si� orientowa� Moryc, sta� w drzwiach. Maurycy staje w drzwiach �rodkowych. Rozhulantyna nie wie, co robi�. Wida� w jej ruchach i twarzy potworn� walk� ze sob�. ROZHULANTYNA krzyczy z nagl� decyzj� Tumorze! Ratunku! NIEZNAJOMY wyjmuj�c kart� z pugilaresu To nic nie pomo�e. Jestem profesor Green z Em. Si. D�i. Eu., z Mathematical Central and General Office. Green, Alfred Green. Izia jednym ruchem jest przy drzwiach. Rozhulantyna pada zemdlona, krzycz�c: ,,Green". Moryc �apie Izi�, Alfred szepce co� na ucho Greenowi. GREEN g�o�no Tam s� moi agenci. (Izia wyrywa si� Maurycemu i rzuca si� do drzwi. Wpada dw�ch agent�w, kt�rzy �api� Izi�. J�zef ca�y czas p�ka ze �miechu, zanosz�c si� jednocze�nie starczym flegmiastym kaszlem, teraz a� zapia� z zachwytu. Na to wpada z lewej strony Tumor M�zgowicz i staje jak wryty. Green krzyczy do agent�w) Na automobil z ni� i jazda na pi�t� szybko��! (Agenci z szalon� szybko�ci� okr�caj� g�ow� Izi czerwon� chustk� i wybiegaj�, trzymaj�c Izi� na r�kach, przez drzwi �rodkowe. Tumor przeskakuje przez le��c� Rozhulantyn� i rzuca si� do drzwi. Zast�puje mu drog� Green. Green gro�nie, ale z uszanowaniem) Panie profesorze! Ani kroku dalej. Alfred i Maurycy z dw�ch stron podchodz� do ojca, czaj�c si� jak koty. J�ZEF krzyczy, szczuj�c ich Pyf!!! Obaj ch�opcy rzucaj� si� na ojca, staraj�c si� skr�powa� mu r�ce w ty�. Green rzuca si� z przodu, chwyta go za gard�o i stara si� zatrzyma�. Nieruchoma i niema scena, jak Ursus z bykiem w ,,Quo vadis" Sienkiewicza. Trwa to bardzo d�ugo. Milczenie przerywane sapaniem zmagaj�cych si�. J�zef decyduje si� i jak drapie�ny s�p bez skrzyde� podpe�za do M�zgowicza, �apie go za nogi w kolanach i powala na ziemi�. Wszyscy w milczeniu kr�puj� M�zgowicza chustkami, �a�cuszkami od zegark�w. Green lin�, kt�r� mia� przygotowan�. M�zgowicz ryczy kr�tko, po czym bezwolnie poddaje si�. M�zgowicz le�y skr�powany. Wszyscy siedz� na ziemi, dysz�c ci�ko GREEN spokojnie Spe�ni�em m�j obowi�zek. J�ZEF z politowaniem Widzisz, syneczku, na co ci przysz�o. A m�wi�em zawsze: nie przeci�gaj nitki, bo p�knie. ALFRED wstaj�c Nie by�a to nitka, lecz gumka. MAURYCY b. arystokratycznie Mam wra�enie, �e papusiowi niesko�czono�� paruje ze wszystkich w�os�w. Zbli�a si� do matki. Rozhulantyna budzi si� z omdlenia. ROZHULANTYNA To jest sen jaki� okropny. Green wstaje i patrzy na zegarek. M�ZGOWICZ le��c bez ruchu Kt� zwyci�y moj� my�l ostatni�? Jestem niezwyci�ony. Mo�ecie mnie uwi�zi�. B�d� milcza�, tylko zostawcie mi papier i o��wek. Ostatni poemat musi by� sko�czony. ROZHULANTYNA do Greena Gdzie Izia? Wstaje, otrzepuj�c si�. GREEN Sacred blue, jak m�wi� Francuzi. Gdybym sam to wiedzia�. Sta�o si� to tak szybko, �e nie zd��y�em wyda� im rozkaz�w. ROZHULANTYNA nagle weso�o, jakby wszystko jej si� w g�owie rozja�ni�o A mo�e to jest jedynym rozwi�zaniem! Mo�e tak w�a�nie trzeba. M�ZGOWICZ oboj�tnie A mo�e? Kt� to mo�e wiedzie�? Wchodzi Balantyna Fermor ubrana w kostium do gry w golfa. Rozhulantyna rzuca si� na jej spotkanie. ROZHULANTYNA Szcz�cie, �e� przysz�a. Czy widzisz, co za katastrofa? A� mi si� �mia� chce z tego, tak jest to dzikie jakie� i nieprawdopodobne. M�ZGOWICZ deklamuje. Wszyscy s�uchaj� skamieniali Nad zr�bem planety, Po�r�d gwiezdnej nocy, Szereg alef�w w niesko�czono�� pe�znie. I niesko�czono�� uniesko�czoniona Zamiera w sobie, przez siebie zdradzona. K��by Tytan�w i rogate widma Sypi� gwiazd roje W wydarte otch�anie. My�l w w�asne w�tpia zapu�ci�a szpony I gryzie siebie w swej w�asnej otch�ani, Lecz my�l ta czyja? Samo si� nie my�li? Tak jak grzmi samo i samo si� b�yska. Punkt si� rozpr�y� w n-wymiar�w przestrze� I przestrze� klap�a Jak przek�uty balon. Dech wyszed� ca�y. Tak nico�� dyszy Sama w�asn� pustk� I ka�de co� gn�bi w czasie, kt�ry stan��. Hop! Szklank� piwa! GREEN Zaraz, profesorze. Dobrze, �e nie s�ysz� tych wierszy w Em. Si. D�i. Eu. Wyobra�am sobie, jakie by miny porobili. M�ZGOWICZ Pure nonsense, my dear Alfred. Czy nareszcie dostan� piwa? Co za szkoda, �e Izia nie us�ysza�a tego wiersza. (do Maurycego) Czy i teraz, idioto, nie uwa�asz mnie za poet�? ALFRED do Maurycego Nie m�w nic do papusia. BALANTYNA do Greena Sprowad� wi�cej ludzi, profesorze. Trzeba go zawie�� zaraz do wi�zienia. (Green wychodzi.) A wy, dzieci, id�cie si� przej��. Dzie� jest cudowny. Taka wiosna w powietrzu. Puszki zieleni� si� na drzewach. Widzia�am nawet dwa motyle, cytrynki, kt�re zbudzone ciep�em opu�ci�y swe larwy i robi�y �amane k�ka w przesyconym zapachami powietrzu. Nie wiedz�, nieszcz�liwe, �e kwiat�w jeszcze nie ma i �e czeka je �mier� g�odowa. Twarze ch�opc�w si� rozja�niaj�. Rozhulantyna ca�uje ich w g�owy. ROZHULANTYNA Tak, id�cie przej�� si�. Masz racj�, Balantynko. Ty i ja jeste�my jak te cytrynki, o kt�rych m�wi�a�. M�ZGOWICZ ironicznie A ja jestem ten kwiat, co si� nie rozwin�� jeszcze. Ale rozwin� si� jeszcze. Nie b�jcie si�. Ch�opcy wychodz�. J�ZEF A to ja, prosz� �aski Ja�nie Pani, ich odprowadz�. ROZHULANTYNA Tak, dobrze. Id�cie, J�zefie, a potem przyjd�cie do nas na obiad. B�dzie wasza ulubiona kasza. (J�zef wychodzi, nisko si� k�aniaj�c. Wchodzi Green z czterema tragarzami w b��kitnych bluzach, kt�rzy bior� M�zgowicza i wychodz�. Green wychodzi za nimi. Rozhulantyna rzuca si� do Balantyny Fermor z nag�ym niepokojem. B�agalnie) Powiedz mi, co to znaczy? Zaklinam ci�, nie m�cz mnie ju� d�u�ej. Na wszystko ci� prosz�, powiedz mi. BALANTYNA uspokajaj�co Po prostu znarowili�cie si� do pewnych poj��. Izia ma z was najwi�cej prawdziwej intuicji przysz�o�ci. ROZHULANTYNA z rozpacz� Biedna, biedna Izia! Wpatruje si� z b�lem przed siebie. AKT DRUGI Rzecz dzieje si� na wyspie Timor (Archipelag Sundzki). Brzeg morza. W oddali czerwona ska�a wyspy Amak Ganong. Na lewo palmy i krzewy pokryte olbrzymimi purpurowymi kwiatami. Na prawo palisada ze strzelnicami i wej�cie do malajskiego kampongu. Godzina wp� do sz�stej rano. Czarna noc. Wschodzi Canopus. Ksi�yca sierp, jak ��dka, ko�cami do g�ry zwr�cony, ledwie �wieci. U wr�t palisady dw�ch Malaj�w w czerwonych sarongach i b��kitnych turbanach z lancami. Stoj� nieruchomo na stra�y. Na �rodku sceny dwa le�aki cejlo�skie (colombo style) nogami ku widowni. Z kampongu wchodzi Tumor M�zgowicz w bia�ym tropikalnym kostiumie, nios�c prawie na r�ku omdlewaj�c� Izie Krzeczborsk�, r�wnie� bia�o ubran�. Malaje prosternuj� si� przed nimi, potem wstaj�. M�ZGOWICZ Tak, wi�c to bydl� Green zakocha� si� w tobie. Oni tak zawsze w Em. Si. D�i. Eu. Rano abstrakcja i czysta wielo�� jako taka. Od obiadu, gdy ju� �ykn� swoje whisky and soda, to maj� czas do rana pope�ni� najdziksze rzeczy. Jak�e nienawidz� Europy. Ja, cham, bydl� zupe�nie pierwotne, nie mog� znie�� ju� tej md�ej demokracji. IZIA Kocham pana. Jeste� teraz ksi�ciem prawdziwym, jak z bajki. M�zgowicz k�adzie j� na cejlo�skim le�aku, sam rozwala si� na drugim, kt�ry trzeszczy pod jego ci�arem. Nogi zarzuca na por�cze. M�ZGOWICZ Wszystko to jest komedia. Nie mam nic poczucia rzeczywisto�ci, bo nie mam tego we krwi. Udawa� w�adc� tych bydl�t! Ten Anak Agong, Syn Nieba, kt�rego pokona�em, ten by� w�adc� naprawd�! A! Marmelad� z niego zrobi�! Pekeflejsz! To bydl� lepiej jest urodzone ode mnie. Jego praszczur siedzi na wulkanie, patrz, Iziu, o tam, gdzie wznosi si� Gunung Malapa. Wskazuje na widowni�. Czerwony blask na chwil� zalewa scen� od strony widowni i s�ycha� huk daleki. Gunung Malapa wybucha. IZIA Ty sam wyszed�e� z tego wulkanu. Tajemnica jest niedocieczona. Chcia�abym dzi� bi� Malaj�w r�zgami z rattanu. Chcia�abym, aby� ty bi� mnie, jak prawdziwy w�adca. A jednocze�nie chcia�abym ci� trzyma� w klatce, karmi� surowym mi�sem i u�ywa� tylko tak, jak si� u�ywa r�nych domowych bydl�tek. Zostawia� ci� na chwil� najwy�szej, bestialskiej, okrutnej rozkoszy. M�zgowicz podrzuca si� z w�ciek�o�ci� na le�aku, zgrzyta z�bami i porykuje. M�ZGOWICZ Milcz! Sam demon niesko�czono�ci rozrywa m�j stalowy czerep. Nie prowokuj mnie do czego� strasznego. Nie mog� si� tob� nasyci�. Jeste� w�t�a jak kalbion i nik�a jak paj�czynka, a m�czysz mnie potwornie. Pami�taj, �e mam teraz w�adz� wi�ksz� ni� wszystkie Greeny. IZIA Lubi�, jak budzi si� w panu hipopotam. Kto lepiej jest urodzony: pan czy pierwszy lepszy hippo? M�ZGOWICZ tarza si� po le�aku i ryczy A! Niech tylko Green dostanie si� w moje r�ce. Ju� ja go urz�dz�: po malajsku, na zimno. IZIA Nie potrafi pan. Na to trzeba mie� ras�. Nie zdo�a go pan nawet pom�czy�, panie profesorze. Uniesie pana zaraz zwyk�a szewska pasja, ta, kt�r� tak kocham, kt�rej si� tak boj� i kt�r� tak pogardzam. I to daje mi t� niezwyci�on� rozkosz ujarzmiania siebie, ciebie i ca�ego �wiata. Chcia�abym by� jeszcze mniejsz�: by� moskitem i pi� twoj� krew przez cieniutk� rurk�, nale��c� do mego cia�a, a ty �eby� rycza� z w�ciek�o�ci. M�ZGOWICZ wstaje z le�aka i z zaci�ni�tymi pi�ciami zbli�a si� do Izi O! Gdybym m�g� ci� najprz�d zr�niczkowa�, zbada� ka�d� niesko�czonostk� twojej przekl�tej, rudej krwi, ka�dy element twojej pachn�cej �arem bia�o�ci, a potem wzi��, st�amsi�, zca�kowa� i nareszcie poj��, czym jest ta piekielna si�a nieuchwytno�ci, kt�ra mnie spala, a� do ostatniego w��kna mojego chamskiego mi�sa. IZIA Pami�taj, �e gdybym nie uwiod�a Greena, gni�by� teraz w wi�zieniu. M�ZGOWICZ nadludzkim wysi�kiem opanowuje si� i siada na le�aku profilem do widowni, zwr�cony twarz� do Izi. M�wi spokojnie, sycz�cym g�osem. Co by�o mi�dzy wami? Jak mog�a� jemu odda� to, co by�o tylko moj� w�asno�ci�. IZIA W�asno��!! I to m�wi wielki M�zgowicz, Tumor I, Anak Agong, w�adca Timoru i adoptowany syn ziej�cej ogniem g�ry. Ordynarna scena zazdro�ci! (M�zgowicz ryczy i bije si� pi�ciami po kolanach.) Stary jeste�. Nudny profesor. Co mnie obchodz� wasze g�upie alefy. Twoja w�asno��! Jak ty �miesz? �eby� cho� by� poeta. Darowa�abym ci po�ow� twojej dzikiej si�y. To, co Mory� nawet potrafi jednym s�owem, ty musisz na to zu�y� ca�e g�ry zwyk�ej bydl�cej energii. W�asno�ci� czyj�� jest to, co si� samemu bierze i trzyma, a nie och�apy przypadkiem wydarte z Mathematical Office. Moja niesko�czono�� nie jest symbolem. Jestem jak prawdziwa Astarte. Gdybym przysz�a na �wiat wcze�niej, by�abym kr�low� naprawd�, a nie komediantk� na jakiej� g�upiej wyspie. To ty� mnie odda� Greenowi. Ten matematyczny przyrz�d by� pierwszym moim kochankiem; nie mog� bowiem uwa�a� za kochank�w twoich sze�ciu syn�w. Post�pi�e� jak alfons! Szkoda, �e Izydora, o kt�rym tyle si� teraz u was m�wi, nie mog�am mie� w swojej kolekcji. M�zgowicz wstaje i krzyczy na Malaj�w. Robi si� �wit gwa�towny, czerwone chmury przeci�gaj� po niebie. W rannym powiewie palmy chwiej� si�. W oddali wybucha wulkan. Krwawe b�yski o�wietlaj� krajobraz i s�ycha� huk st�umiony. Malaje podbiegaj� z nastawionymi lancami. Izia le�y nieruchomo z zamkni�tymi oczami. M�ZGOWICZ ryczy Bierzcie j�! K�ujcie! Kaffiry, psie syny! Malaje zamierzaj� si�, czekaj�c komendy ostatecznej. M�zgowicz wpatrzony w Izi� zastyg� w nieruchomym zachwycie. Jasny blask s�o�ca zalewa nagle scen� i s�ycha� wrzask tysi�ca papug. M�zgowicz pada na kolana przed Izi�, kt�ra przeci�ga si� rozkosznie na le�aku, rozchylaj�c usta. Powoli podnosi si�, patrz�c jasnymi oczami w s�oneczne przestrzenie nieba. Malaje padaj� na kolana. IZIA Gdyby� uwierzy� sam w siebie. Gdyby ci przekl�ty tw�j m�zg, co ci rozpiera tw�j bawoli �eb, nie przeszkodzi� uwierzy�, �e jeste� naprawd� synem ognistej g�ry, gdyby� by� cho� troch� poet�, by�abym twoj� na zawsze. Teraz nie wiem. Kto wynalaz� to potworne s�owo: metafizyczny p�pek? Ach, tak, to Alfred, tw�j pierworodny metys, b��kitnobury. To jest wyrazem wszystkiego. Zabili�cie prawdziw� pi�kno�� �ycia, a �mierci nie uczynili�cie mniej ohydn�. Mo�esz mnie nawet zabi�. Wol� lance tych bydl�t ni� n� s�awnego chirurga. Tylko tobie, twoim m�drym �apom, nie dam si� wi�cej dotkn�� mego cia�a. (Papugi krzycz� jak op�tane. Przep�ywa malajska ��d� z pomara�czowym prostok�tnym �aglem. M�zgowicz przesuwa r�k� po �bie.) Przynie�cie he�m bia�emu rad�y, psie syny. Przepalisz sobie m�zgownic�, profesorze. Malaje biegn� do kampongu. M�ZGOWICZ Teraz naprawd� diabli mnie bior�. Czuj� nienasycenie tak potworne, �e m�zg mi w kasz� gor�c� zamienia. Tak� kasz�, jak� jad�em kiedy� w mojej cha�upie. To jest w�a�nie straszne: ta przepa��, kt�ra dzieli mnie, cywilizowanego ch�opa, od tych dzikich. Ma�o�� tej ca�ej komedii. Jestem zwyk�ym awanturnikiem, a w gruncie rzeczy md�ym demokrat� - nic wi�cej. Wszystkie problemy Tumora, Tumor's Problems, wszystkie funkcje ponadsko�czone s� absolutnie niczym. (Malaje przynosz� bia�y he�m tropikalny i kapelusz Izi i z objawami najg��bszej czci wk�adaj� he�m na g�ow� M�zgowicza.) Ale odegram moj� rol� do ko�ca. (do Malaj�w) Zawo�a� tu Anak Agonga. (Malaje biegn� na lewo.) Teraz przezwyci�� md�� demokracj� definitywnie. B�d� najprz�d w�adc� okrutnym i gro�nym, a potem zaprowadz� socjalizm zupe�ny. Niech si� zgotuj� te bydl�ta w ich w�asnym sosie. Na lewo w�r�d krzak�w zbieraj� si� t�umy Malaj�w. Wida� tylko pierwsze szeregi. W oddali s�ycha� grzmot i s�o�ce przybiera rudy kolor. Izia pogr��ona w marzeniu. Pauza. Dw�ch bia�ych w he�mach i khakowych ubraniach wprowadza z lewej strony starego Rad�� Patakula. Za nimi idzie dw�ch Malaj�w w czerwonych sarongach i czerwonych turbanach. Rad�a z siw� brod� ma tylko przepask� na biodrach. Malaje ustawiaj� le�ak na prawo. M�zgowicz siada na le�aku. Do Izi zbli�a si� M�ody Malaj niezwyk�ej pi�kno�ci i szepcze jej co� na ucho. M�ZGOWICZ do Rad�y Patakulo: ja, Tumor I, w�adca Timoru, syn Nieba i Ognistej G�ry (wulkan krwawo b�yska na tle ciemniej�cego, burzliwego nieba), ja jestem ten, kt�ry ma prawo stopi� was w jedn� miazg�, wysuszy� morze i zgasi� t� g�r�, co mnie porodzi�a. (Ciemno�ci burzliwe coraz wi�ksze. B�yska si� i grzmi coraz silniej. Wskazuje na Rad��) Wasz dawny w�adca jest tylko cieniem cienia wobec mojej bia�ej pot�gi. IZIA przerywaj�c rozmow� z M�odym Malajem �le deklamujesz, profesorze! Malaje szepcz� mi�dzy sob�. M�zgowicz miesza si�. JEDEN Z DW�CH MALAJ�W ZE STRA�Y PRZY KAMPONGU w niebieskim turbanie Widzia�em. On si� przed ni� ukorzy�. Nasze lance zaczarowane nie mog�y spa�� na jej cia�o. DRUGI MALAJ To jest nowe b�stwo bia�ych. R�ka z lanc� skamienia�a mi, gdym chcia� j� uderzy�. Bia�y Rad�a odda� jej cze�� nadziemsk�. M�ZGOWICZ wstaje; ostatnim wysi�kiem stara si� opanowa�. Wyjmuje rewolwer i strzela w starego Rad��, kt�ry wali si� na ziemi�; krzyczy Boy! Lemons�uash!! (pauza; m�wi dalej spokojnie) Ja, Tumor I, w�adca Timoru, jestem jedynym panem tej ziemi. B�stwa innego nie ma. (M�ody Malaj, kt�ry wylecia� z kampongu, podaje mu na tacy limoniad�; do bia�ych w khakowych strojach) Dajcie j� tutaj. Wskazuje na Izi�. Izia podchodzi do niego i przez chwil� patrz� sobie w oczy. Straszliwa b�yskawica roz�wietla krajobraz i grzmot wali si� z chmur na ziemi�. IZIA wybucha niepowstrzymanym �miechem Tumek! Stary kabotynie. Czy� mo�esz my�le�, �e mnie we�miesz na tak� sztuczk�? Ty stara rozbyczona wydro! M�ZGOWICZ z rezygnacj�, patrz�c na ni� z zupe�nym poddaniem si� Jestem bezsilny! Iziu, Iziu, czym�e jest ca�a matematyka i absolutna wiedza wobec jednego kwadratowego centymetra twojej sk�ry. Och! Gdybym m�g� by� artyst�! M�ody Malaj zbli�a si� do nich z w�owym u�miechem. M�ODY MALAJ Bia�y Rad�o! Oddaj mi twoje b�stwo! Wulkan si� w niej kocha. Odk�d wesz�a na nasz� wysp�, Gunung Malapa dr�y ca�y i oddycha ogniem. Od wiek�w nie by� ju� tak z�y. Jestem synem Patakula i prawowiernym panem, i prawnukiem podziemnego ognia. Po�lubi� j� jak siostr�, a czci� b�d� tak, jak dot�d czci�em naszych bog�w w za�wiatowej Jedno�ci Bytu. M�ZGOWICZ w�ciek�y Porozumieli si�. Przekl�ci arystokraci. Tylko jedna sztuka jest przezwyci�eniem problemu rasy. Nie my�l, Iziu, �e nie kocham matki twej. Ale dla ciebie tylko spe�ni�em t� ohydn� zbrodni�. (do M�odego Malaja) Nie znasz jej, ksi��� Tengah. To nie jest �adne b�stwo. To jest zwyk�a znudzona bia�a koza. Czeka ci� straszna kara za splugawienie ognia g�r, je�li we�miesz j� za �on�. KSI��� TENGAH To ty jej nie znasz, bia�y Rad�o. Ty patrzysz na wszystko przez twoj� okropn� m�dro��, kt�ra zakry�a ci prawdziw� pi�kno�� duszy, morza i g�r. Ty� zabi� ojca mego, nie b�d�c jego wrogiem. Czy mo�e by� co� ohydniejszego! M�ZGOWICZ Sk�d wie o tym ten kolorowy myd�ek? IZIA Zabi�e� tego starca, aby mnie zaimponowa�. Mnie! O, jak�e pogardzam tob�, biedny belfrze od aktualnej niesko�czono�ci. P��d� dalej twoich wyrodk�w z moj� biedn� mam�, kt�r� oszuka�e�, ale nie wa� si� wchodzi� do mojej �wi�tyni. Burza przechodzi stronami. Ciemno�ci rozpraszaj� si� powoli. Znudzeni widowiskiem Malaje rozchodz� si� powoli, unosz�c trupa Patakula. M�ZGOWICZ z rozpacz� O, jakie� to wszystko pospolite i marne! Nie wiem, czy jestem ultracywilizowanym cz�owiekiem, czy tylko zwyk�ym bydl�ciem, kt�re udaje bezpi�rego dwunoga. A! Szkoda, �e tu nie ma Greena. Tam w Em. Si. D�i. Eu. mog� jeszcze zrobi� wra�enie. Tam mog� im pokaza� t� klas� liczb, kt�r� oznaczy�em perskimi cyframi. Ale ilo�� alfabet�w jest sko�czona. Te liczby, moje w�asne, nazw� tumorami. Tumor I nie b�dzie w�adc� marnej wysepki, b�dzie pierwsz� liczb� tego potwornego szeregu, kt�ry wywr�ci im m�zgi jak stare r�kawiczki. IZIA do Tumora M�zgowicza Jednak w pewnym sensie masz co� w sobie wielkiego. (obejmuje Ksi�cia Tengah) Ale kocham tylko tego, prawdziwego potomka ognistej g�ry. KSI��� TENGAH w dzikim zachwycie Je�li przez �mier� ojca posiad�em mi�o�� b�stwa, b�d� b�ogos�awiony, bia�y Rad�o! Ca�uje j� w usta. M�zgowicz zrzuca he�m tropikalny i wyciera spocone w�osy. M�ZGOWICZ z coraz wi�ksz� rozpacz� Co robi�, co teraz robi�? Nie mam miejsca na �wiecie. Jestem i nie ma mnie. Niesko�czono�� wy�ar�a mi wn�trzno�ci. Gdybym m�g� cho� jeden wierszyk napisa�. O! Co za nieludzka m�czarnia! (do Izi) Czy my�lisz, �e ten dzikus kocha ci�? On widzi w tobie tylko poetk�. Zawr�ci�a� mu g�ow� g�upimi wierszykami. IZIA deklamuje W czarnym, bezdusznym �arze Spocone cielsko dusi mnie i gn�bi. Tak b�stwo nieznane mnie karze Za czyny �wietlistych go��bi. Go��bki bia�e, marzenia dziewczynki Na mokrej trawie zwa�konione �winki. Ty� jeden, a ich jest tysi�ce. Chcia�abym cia� mie� tyle, ile my�li, A ka�de cia�o by kochank�w mia�o Tyle, co liczb jest cho�by w alef-zero. O, otch�a� niedosi�na s��weczka: dopiero, O, karki rozbyczone, korz�ce si� i gn�ce. Chcia�abym czarne, przepalone ��dze W b��kitne zawrze� miesi�ce. Zawrze� na wieki wi�zienia wrzeci�dze, Kt�re zbudowa� na bezdro�ach �wiata Jaki� zwyci�ski tytaniczny b�g: Dla chorych diab��w, przewrotnych anio��w Szpital wariat�w, za kt�rego pr�g Nie przejdzie m�drzec ani ksi��� liczb. Tam ju� na wieki odda� si� czarnemu, Kt�rego g�ra zrodzi�a ognista, I tam pozosta� - bia�a jako glista, Pozosta� wiern� b�stwu nieznanemu. W przepi�knej ma�py u�ciskach si� miota�, S�uchaj�c ciszy mi�dzygwiezdnych ech, Patrze� na m�ki i krew czarn� ��opa�, W bebechy krwawe puszcza� zimny �miech. Kwicze� z rozkoszy i rozkosz t� kopa�, A� p�ki nie przyjdzie ostateczny zdech. I by� niewinn� i czyst� dziewczynk�, R�owy j�zyk s�odk� zwil�a� �link�. M�ZGOWICZ opanowa� si� zupe�nie Mo�esz to umie�ci� w dziecinnym futurystycznym pisemku, kt�re redaguje Mory�. Ale na mnie niestety nie robi to ju� wra�enia. IZIA wydyma pogardliwie usta, uchylaj�c si� Ksi�ciu Tengah, kt�ry chce j� dalej ca�owa� Jeszcze co� lepszego ci poka��. Ten czarny ma jaki� dziwny zapach. Ni to sple�nia�a bielizna, ni to suszone grzyby. O, jakie� �ycie jest okropne! Czemu� prawdziwi ludzie s� tylko dzikimi zwierz�tami, czemu� zapach ich jest wstr�tny dla naszych zepsutych nozdrzy? M�ZGOWICZ �mieje si� bestialsko, tryumfuj�co A widzisz, europejska g�sko: kultura zwyci�a. IZIA To jest tw�j tryumf. Ten czarny idiota jest wprost wstr�tny. Wykr�ci�a mi si� spr�ynka. KSI��� TENGAH nie rozumie dobrze, co si� dzieje; do Izi Co m�wisz, c�rko ksi�yca? M�ZGOWICZ z ironi� Ona otwiera ci skarbiec swojej kultury na o�cie�. Zaraz si� dowiesz wszystkiego, synu ojca, kt�rego ukatrupi�em sam nie wiem po co. IZIA smutnie Niestety, wiesz dobrze. Wszystko si� sko�czy�o. Nie wiem, komu odda� resztki dni moich. Ten czarny ksi��� to by�a moja ostatnia nadzieja. M�ZGOWICZ niespokojnie A ja? IZIA Och, pan, panie profesorze, b�dzie sobie dalej ksi�ciem liczb, alef�w, tumor�w n-tej klasy i innych tym podobnych stwor�w. Straci�am to, co mi dawa�o si�� w stosunku do ciebie, profesorze. Twoja c�rka zast�pi mnie dla ciebie zupe�nie. Taka zdolna dziewczynka! Tengah patrzy na nich z wzrastaj�cym zdumieniem, nie rozumiej�c nic zupe�nie. M�ZGOWICZ Wiesz, �e i mnie wykr�ci�o si� wszystko. Tak mi si� zdaje przynajmniej. Dobrze, �e nie zwariowa�em dot�d. Ciekawy jestem, co by Alfred powiedzia�, gdyby m�g� widzie� moje ostatnie prze�ycia. Nie Alfred Green oczywi�cie, tylko m�j pierworodny zatraceniec. KSI��� TENGAH do Izi Jedyna moja, moje b�stwo. Czemu nie widzisz mnie, czemu mnie odpychasz? Czy� twoje bia�e cia�o nie chce by� ofiar� podziemnego ognia? Jestem sam jak ognista g�ra. Chcesz, to ci� spal� jednym moim oddechem. IZIA Tw�j oddech nie pachnie siark�, tylko surowym mi�sem, ksi���. Nikt jeszcze nie spali� nikogo przy pomocy surowego mi�sa. M�ZGOWICZ do Ksi�cia Tengah M�wi�em ci, czarno��ty bydlaku, �e to jest zwyk�a bia�a g�ska. Masz teraz prawd� z ust, kt�re ca�owa�e� przed chwil� z najwy�sz� mi�o�ci�. Ksi��� Tengah chwieje si�. KSI��� TENGAH z rozpacz� Zdradzi�em siebie. Straszliwe s� k�amstwa bia�ych, straszliwym jest jad ich dusz, zatrutych m�dro�ci�. S�owa ich s� bardziej zab�jcze ni� nasze miecze, a bro� ich silniejsza od �wi�to�ci naszych b�stw. Bia�y Rad�o Nie zabijam ci�, bo nie chc�, by twoja pod�a krew splami�a m�j miecz, przeznaczony dla prawdziwych, godnych mnie wrog�w. (wydobywa kriss z pochwy i przebija si�) Przekl�ta b�d�, bia�a glisto, dla kt�rej zdradzi�em wszystko, co by�o mi �wi�te. Umiera. IZIA Nareszcie pozby�am si� tego kolorowego gacha. M�ZGOWICZ patrzy na ni� z zimnym zachwytem Iziu! Jeste� cudowna. Gdyby nie ten szalony upa� i nowy pomys� n-tej klasy tumor�w, nie wiem, czy nie zakocha�bym si� w tobie na nowo. W�a�ciwie jeste� jedyn� kobiet�, kt�ra... Wpada dw�ch Malaj�w w b��kitnych turbanach. Padaj� na twarz przed Izi�. M�zgowicz okazuje niezadowolenie. I MALAJ Kr�lowo! ��d� przybi�a do zatoki Bangaja. Bia�y w�dz idzie tu. Przywie�li nowe b�stwo. II MALAJ Wi�ksza jest i t�ustsza od ciebie. (spostrzega le��cego Ksi�cia Tengah) Lecz c� to? Nasz w�dz martwy, przebity w�asnym krissem. I MALAJ Sam sobie �mier� zada� wed�ug przepis�w przodk�w swoich. Obaj korz� si� przed trupem; robi si� zupe�nie jasno i s�o�ce zalewa ca�y pejza�. II MALAJ Nie mamy ju� w�adc�w. Chyba nowa bogini przywioz�a nam kogo� zza m�rz dalekich. Wstaj� i pozostaj� w oczekuj�cej pozie. M�zgowicz dobywa lunet� z kieszeni i patrzy mi�dzy krzewy na lewo. M�ZGOWICZ patrz�c w lunet� Poznaj� go. ,,Prince Arthur", kr��ownik I klasy. Wysiedli tylko co na brzeg. Sacred blue, Green wysiada z �odzi. Balantyna Fermor, kapitan Fitz-Gerald i... Opuszcza lunet�. Izia chwyta lunet� i patrzy. IZIA tupie nogami z podniecenia Green tu idzie! Green, Green przyjecha�! Balantyna! To pociecha dla ciebie, profesorze. Ona ci� tak uwielbia. M�ZGOWICZ Ale przecie jestem zbrodniarzem. Zabi�em niewinnego cz�owieka. IZIA opuszcza lunet� Rzeczywi�cie! Robi� sobie skrupu�y z powodu jakiego� Malaja. Plu� na to! Niech �yj� alefy i tumory. Czym�e jest �mier� wobec aktualnej niesko�czono�ci? M�ZGOWICZ Mo�e masz racj�. Nie ma zbrodni. Ilu� jest dzi� ludzi, kt�rzy tylko dlatego maj� pretensje do praw cz�owieka, �e chodz� na dw�ch nogach. Jakie jest kryterium dla odr�nienia cz�owieka od bydl�cia? Dawniej by�o to wiadomym, dzi�, w czasach md�ej demo... Huk armaty z kr��ownika przerywa mu dalsze s�owa. IZIA To Green waln�� na wiwat z dwunastocal�wki kr��ownika. Take�my si� kiedy� um�wili. Z krzak�w wychodzi: Green, Fitz-Gerald, Balantyna Fermor i pi�ciu ludzi za�ogi, uzbrojonych od st�p d