9412
Szczegóły |
Tytuł |
9412 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9412 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9412 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9412 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanis�aw Ignacy Witkiewicz
Tumor M�zgowicz
Tumor M�zgowicz
Dramat w trzech aktach z prologiem
1920
po�wi�cone
Pani Zofii i Tadeuszowi �ele�skim
WST�P TEORETYCZNY
Jest faktem nieraz stwierdzonym, �e teatr powsta� z religijnych misteri�w. Tak
by�o w staro�ytnej Grecji i procesowi powstania greckiej tragedii odpowiadaj�
pocz�tki nowo�ytnego teatru na prze�omie wiek�w �rednich. Niekoniecznie jednak
wra�enie artystyczne musi by� zwi�zane z wyrazem uczu� religijnych jako takich.
Mo�e ono by� wynikiem kontemplacji samej formy, niezale�nie od tego, czy tre��
�yciowa danego dzie�a b�dzie mia�a bezpo�redni zwi�zek z metafizycznymi
prze�yciami, czy nie. Teatr, wskutek tego, �e elementami jego s� dzia�ania istot
�ywych, straci� powoli charakter religijny, a tre�� istotna, formalna,
zredukowana zosta�a do �rodka pomocniczego w celu symbolicznego lub realnego
spot�gowanego przedstawienia �ycia i zwi�zanych z nim problem�w.
Istot� sztuki w og�le jest bezpo�rednio dana jedno�� osobowo�ci, czyli to, co
nazywamy uczuciem metafizycznym, wyra�ona w konstrukcji jakichkolwiek element�w,
a wi�c: barw, d�wi�k�w, s��w lub dzia�a�. Malarstwo i muzyka posiadaj� elementy
jednorodne. Poezja, opr�cz warto�ci d�wi�kowych i mo�no�ci wywo�ywania obraz�w
wzrokowych, operuje jeszcze poj�ciami, kt�rych znaczenia s� wed�ug nas r�wnie
dobrym materia�em artystycznym jak ka�da czysta jako��. W teatrze do��czaj� si�
do tego jeszcze dzia�ania, jakichkolwiek zreszt�, istnie� poszczeg�lnych. Poezja
wi�c i teatr s� w przeciwie�stwie do sztuk prostych: malarstwa i muzyki,
sztukami z�o�onymi. Ka�de dzie�o sztuki malarskiej posiada opr�cz czysto
formalnych warto�ci: kompozycji, harmonii barw i uj�cia formy, tre��
przedmiotow�, kt�ra pochodzi z tego, �e uczucie metafizyczne, og�lnie jedno i to
samo u wszystkich istnie� poszczeg�lnych, polaryzuje si� w psychice danego
osobnika, stwarzaj�c sobie indywidualn� form�, tym bardziej oderwan�, jako
czysta konstrukcja, im wi�cej skondensowan� jest osobisto�� stwarzaj�cego j�
indywiduum. W istocie artystycznej tw�rczo�ci tkwi wi�c pewna immanentna
sprzeczno��.
Tym, czym �wiat przedmiot�w i wyobra�e� jest w malarstwie, tym jest �wiat uczu�
w muzyce i tym samym jest sfera sensu poj�ciowego w poezji i sensu dzia�a� w
teatrze. Je�li uznamy tre�� formaln�, tzn. konstrukcj� sam� dla siebie, dzie�a
sztuki za jego istot�, nie powinny nas ju� obchodzi� nieistotne, a tym niemniej
konieczne elementy samego procesu tworzenia, maj�ce tylko zwi�zek po�redni z
dzie�em ju� dokonanym. W tym o�wietleniu deformacja �wiata zewn�trznego w
malarstwie, nietrzymanie si� logiki uczu� w muzyce, bezsens �yciowy i logiczny w
poezji i na scenie - nie powinny nas oburza�. Prze�amanie pewnych nieistotnych
narow�w dotycz�cych �yciowej strony dzie� sztuki roztwiera wed�ug nas zupe�nie
nowe horyzonty formalnych mo�liwo�ci, zwi�zanych przewa�nie z kwesti�
kompozycji. Pewna fantastyczno�� psychologii i dzia�a� w przeciwie�stwie do
fantastyczno�ci zewn�trznej: smok�w, czarownic itp. stwor�w, odpowiadaj�ca
deformowaniu �wiata zewn�trznego, jest tym, co mo�e da� nowe mo�liwo�ci formalne
w teatrze. Oczywi�cie, d��enia tego rodzaju musz� by� istotne, tzn.
nieprogramowe. Programowe wykrzywianie kszta�t�w normalnych, programowy bezsens
w poezji czy w teatrze jest zjawiskiem niezmiernie smutnym. Deformacja dla
deformacji, bezsens dla bezsensu, nieusprawiedliwiony w wymiarach czysto
formalnych, jest czym� godnym najsro�szego pot�pienia. Czy pewne dewiacje od
utartego szablonu w sztukach niniejszych usprawiedliwiaj� si� w ten spos�b, jest
kwesti� eksperymentu. Teoretycznie jest to mo�liwe i przypuszczamy, �e je�li nie
te sztuki, to inne, innych autor�w mo�e, udowodni� kiedy� s�uszno�� tych
twierdze�.
Oczywi�cie dla jednych mo�e si� to wyda� �miesznym, innych mo�e oburzy�. O ile
ktokolwiek zabawi si� przy tym szczerze, w zupe�nie nieistotny wed�ug nas
spos�b, b�dziemy si� tylko cieszy� ze wzgl�du na rzadko�� �miechu w naszych
ponurych czasach. O ile kto� si� oburzy w g��bi duszy bez zbyt silnych
manifestacji zewn�trznych - trudno - wszystkich zadowoli� jest absolutn�
niemo�liwo�ci�. Coraz mniej jednak jest ludzi, kt�rzy p�kaj� ze �miechu na widok
kwadratowych �ydek Picassa lub zatykaj� z oburzeniem uszy s�uchaj�c baletu
Strawi�skiego. Przypuszczamy w zasadzie, nie przes�dzaj�c bynajmniej warto�ci
formalnej sztuk niniejszych, �e do czysto zewn�trznej, z �yciowego punktu
widzenia mo�e groteskowej i potwornawej ,,tre�ci", mo�na si� przy dobrej woli
zupe�nie dobrze przystosowa�.
Jeszcze jedno: opr�cz kwestii erotycznych tre�ci� sztuk s� pewne fantazje na
temat przewrotu w matematyce i fizyce w Tumorze M�zgowiczu, na temat psychiatrii
w Pentemychos. Prze�ycia bandy zdegenerowanych by�ych ludzi, na tle
mechanizuj�cego si� �ycia, stanowi� tre�� Macieja Korbowy. Filozoficzne
dywagacje i problemy zwi�zane z absolutnym nienasyceniem �yciowym s� wplatane w
Multiflakopulu, w Pragmatystach, drukowanych, niestety bez korekty, w trzecim
zeszycie ,,Zdroju" z r. 1920, w Nowym Wyzwoleniu, w Bziku tropikalnym (napisanym
na wsp�k� z pani� Eugeni� Borkowsk�), dalej w sztukach pt. ONI, Mi�tosz�, czyli
W sid�ach BEZTROSKI, Filozofowie i Cierpi�tnicy, czyli Ladaczyni z Ekbatany, W
ma�ym dworku, Niepodleg�o�� tr�jk�t�w, Straszliwy wychowawca i Metafizyka
dwug�owego ciel�cia.
Fantazjami na temat matematyki i psychiatrii nie chcieliby�my obrazi� ani
jednych, ani drugich uczonych, podobnie jak pogl�dami na tzw. ,,mi�o��", kwestie
spo�eczne i nadnaturalne zjawiska nie chcieliby�my obrazi� erotoman�w,
spo�ecznik�w i spirytyst�w. S� to tylko preteksty dla pewnych kombinacji
formalnych. U�ywaj�c terminu analogicznego do poj�cia ,,napi�cia kierunkowego",
wprowadzonego przez nas do teorii malarstwa, chodzi o nadanie pewnym masom
wypadk�w w czasie pewnego ,,napi�cia dynamicznego". To jest znaczenie formalne
tzw. ,,tre�ci" poemat�w i sztuk teatralnych. Zaznaczamy, �e ,,pogl�dom"
wypowiadanym przez osobisto�ci w sztukach tych nie przypisujemy �adnego
obiektywnego znaczenia.
PRZEDMOWA
Nie zaszkodzi, ale te� niewiele pomo�e par� s��w przedmowy. Tumor M�zgowicz
powsta�, jak to z samej nazwy dramatu w spos�b oczywisty wynika, z tumoru na
m�zgu. Pierwsza lepsza patologia m�zgu lub rozmowa z uczciwym lekarzem da o
kwestii tumor�w nale�yte wyja�nienie.
Nazwiska pochodz� z fantazji, z �ycia i z dzie� innych autor�w. Fantazje na
temat wsp�czesnego przewrotu w fizyce i matematyce nie powinny obra�a�
uczonych, s� one tylko pretekstem dla pewnych ,,napi�� dynamicznych". Co do
literatury u�ytej przy pisaniu mo�na z czystym sumieniem wyliczy� dzie�a
nast�puj�ce:
Trzy pomara�czowe popularne dzie�a H. Poincarego.
Allgemeine Theorie der unendlichen Mengen Arthura Schoenfliessa.
Zasada sprzeczno�ci w �wietle nowszych bada� Bertranda Russella dra Leona
Chwistka.
Juliusz Cezar Williama Shakespeare' a.
Allmayer's Folly Josepha Conrada.
Nietota >Tadeusza Mici�skiego.
W mroku gwiazd tego� autora.
W�asne dzie�a po�miertne tre�ci filozoficznej i w�asne eksploracje (ju� nie
dzie�a) w tropikalnych i subtropikalnych okolicach.
Bli�sze wyja�nienia teoretyczne co do istoty sztuki teatralnej w og�le patrz
(uwa�nie): Wst�p do teorii Czystej Formy w teatrze przez samego autora w
,,Skamandrze".
S. I. W.
23 lutego 1920 r.
OSOBY
Tumor M�zgowicz - matematyk bardzo s�awny, niskiego pochodzenia. Lat 40.
ROZHULANTYNA Bazyl�wna, z ksi���t Baar-�ukowicz�w Zakaspijskich. Primo voto:
Romanowa hrabina Krzeczborska, secundo voto: Tumorowa M�zgowiczowa. Lat 36.
On - olbrzym zbudowany jak tur. Bawole czo�o ze spadaj�c� blond grzyw�
zmierzwionych w�os�w. Wspaniale ubrany. W klapie czerwona wst��eczka. Przez gors
wida� lent� zielon� jakiego� wschodniego orderu. Garnitur szary, z najlepszego
kortu, i ��te p�buciki. Oczy niebieskie, jasne. Kr�tko przystrzy�ony p�owy
w�s. Zreszt� ogolony.
Ona - wspaniale rozwini�ta bruneta z meszkiem. Czarne p�omieniste oczy. Troch�
wschodnia. W�ciekle rasowa i pon�tna.
Balantyna Fermor - panna. (Right Honorable Miss Fermor.) C�rka Henryka Fermor,
VI Earla of Ballantrae. Lat 32. Pi�kna, majestatyczna blondynka; zdrowa, rasowa
i bardzo pon�tna.
Profesor Alfred Green z M.C.G.O. (Em. Si. D�i. Eu., Mathematical Central and
General Office.) Blondyn w binoklach. Typ bardzo angielski. Lat 42. Wygolony
zupe�nie.
J�zef M�zgowicz - chytry ch�op, lat 75. Czerstwy jak rzepa. Nic niepodobny do
Tumora. (Tumor jest podobny do matki.) Sukmana, d�ugie lakierowane buty. Brunet
siwawy. Orli nos.
Ibissa (Izia) hrabianka Krzeczborska - c�rka Rozhulantyny i Romana
Krzeczborskiego. Lat 18. Ruda, oczy niebieskie. Bardzo rasowa i w�ciekle wprost
pon�tna, demoniczna dziewczynka. Podobna jak dwie krople wody do ojca.
Alfred M�zgowicz - lat 16. Syn pierworodny Tumora z trzeciego ma��e�stwa jego z
Rozhulantyn�. Wykapany ojciec. Ubrany w kostium sportowy, szaror�owy.
Maurycy M�zgowicz - lat 14. Nast�pny numer w kolekcji m�odych M�zgowicz�w.
Bardzo podobny do matki. Ubrany w kostium sportowy szarobury. Ko�nierz
wyk�adany. Malinowy krawat La Valiere.
Irena M�zgowicz�wna - lat 23. C�rka Tumora z drugiego ma��e�stwa. Nie�adna,
bardzo inteligentna brunetka o troch� semickim typie.
Lord Arthur Persville - czwarty syn ksi�cia Osmond (przysz�y Duke of Osmond,
Marquis of Broken Hill, Viscount of Durisdeer, Master of Takoomba-Falls),
najwi�kszy demon z Central and General Mathematical Office i najwi�kszy z
bezkarnych zbrodniarzy: tak zwany ,,King of Hells", kr�l piekie� i szulerni -
(amfibologia liczby mnogiej od Hell). Lat 33. Najt�szy geometra na kuli
ziemskiej. Ucze� Hilberta. Kr�l mody. Ubrany w kostium �akietowy i cylinder,
laska w r�ku. Twarz m�odzie�cza niezwyk�ej pi�kno�ci. Ogolony, oczy czarne.
Silny brunet, co� mi�dzy prawdziwym lordem a typem z karnych kolonii. Ruchy
wytworne. Oczy nigdy si� nie �miej�, podczas gdy prze�licznie zarysowane pe�ne
usta, osadzone w delikatnych, lecz potwornej si�y szcz�kach, maj� u�miech
trzyletniej dziewczynki. Poza tym jest to cz�owiek (o ile cz�owiekiem nazwa� go
mo�na) wzbudzaj�cy najpiekielniejsz� zazdro�� i zawi�� na ca�ym globie.
Ksi��� Tengah - Malaj bardzo pi�kny, syn Rad�y Timoru, Patakula. Lat 23.
B��kitny turban, czerwony sarong. Kriss u boku.
Stary Rad�a Patakulo - stary Malaj z siw� brod�, lat 60. Przepaska na biodrach.
Kapitan Fitz-Gerald - wygolony wilk morski. Komendant kr��ownika ,,Prince
Arthur".
Malaje ze stra�y - ubrani jak Tengah, z lancami.
Dwaj inni - w czerwonych turbanach z lancami.
T�um Malaj�w.
Dwu bia�ych ludzi - w khakowych ubraniach i he�mach.
Sze�ciu ludzi z za�ogi kr��ownika. Ubrani bia�o po marynarsku.
Dwaj agenci Greena - bezosobowe istoty.
Czterech tragarzy - w niebieskich fartuchach. Zupe�nie bezosobowe postacie z
brodami.
Izydor M�zgowicz - w pieluchach.
PROLOG
�ywych jaszczur�w napi�tnowane mordy
G�gaj� w rud� przestrze� bezimiennej planety.
Pokarbowane w m�k� nadistnie�,
Poz�bkowane w niemowl�ce fa�dki,
Pofa�dowane w starcze uz�bienia,
�ywych morderc�w �a�obne sztylety,
Obrzmia�ych serc po��daniem gnane,
Dobiegaj� do tamtej mety:
Do w�z�owego punktu hyperbolicznej komety.
W starczych uz�bie� klawikordy
Pcham s�owa zmia�d�one, rozkwaszone �arem.
Pad�o potwora, ut�uczone na rozstaju,
Wy�era p�pek sobie i ma�ym ptaszkom �widruje otwory w t�czowych skrzyde�kach.
Znam to dobrze.
I tak dobrze jest.
Widma na prze��czach �wiata gest
U�mierza m�k� zidiocia�ych t�um�w.
M�odziutkie wabi� si� wieszcze
W�r�d krzew�w pachn�cych i cienistych tum�w,
Ona (kto?) wo�a za �cian�: jeszcze!!
Na bezpowrotnej, �miertelnej lubie�y.
T�uk�c cia�o o ko�ci z wywr�con� wstecz szcz�k�,
Z�by p�omienne spoza w�g��w szczerzy
I d�ubi�c pelikana dzi�bkiem,
W jaskini, kt�r� opanowa�y ich cienie,
Tych t�um�w cienie, spatroszonych nadbydl�c� m�k�,
Rozpiera wodn� otch�a� fajansowym kubkiem.
Ja wiem, �e k�ami� i �e nad �miech konstrukcja prawdy tylko wy�sza,
Babilonow�, skr�con� wie�� w�era si� w ciemno�ci. Babel, Jezabel i angielska
Mabel,
Co czyta Bibli� na md�ym podwieczorku,
Gdy naszej gwiazdy grzmi�ca fotosfera
Parska wybuchem p�on�cego gazu.
Wod�r si� pali i Helium powiewa.
O�wietla przestrze� po�redniego mroku.
Wiecz�r i �wit przemierza starzec bez brody
I na prze��czy ostatecznych poj��
Manometr �wiata na Nico�� nastawia.
By� nim czy te� pozosta� sob�,
W metabydl�cym, rokokowym stroju,
I gzi� si� dalej na gwarnych pastwiskach.
Oto problemat godny k�amstw Cezara.
Zu�yte z�by miaml� jeszcze pokarm
Prze�uty dawno przez podw�jny worek,
Kt�rym si� szczyci dumna Pasifae.
Elektron nia�czy w magnetycznym polu
�lepy wzrok widma wstrzymany w swej drodze.
Wzgl�dno�� przestrzeni wszystkie linie zgina,
A �lepiec li�e bezbarwne przedmioty.
Duch jak �za czysty bezjako�ciowym rzyga wci�� fluidem...
Ludzko��, b�stw dawnych obmierz�a maszyna,
Nad dawnym Tybrem spi�trza ��dz wymioty,
W tygrysie fa�dy, w pylniki k�kolu.
(Marabut stoi gdzie� na jednej nodze.)
Zu�yte wszystko, s��w miazga nie cieknie
I nie spowija grozy dawnych diab��w.
Oni si� korz� przed wyplut� pestk�,
Tybald si� boi Kain�w i Abl�w.
W u�ciskach ston�g zakl�ta pantera,
Jej centki �wiec� r�owe i dumne.
Przez traw� pe�znie cudowna hetera,
Mia�d��c swym brzuchem s�owa zbyt rozumne.
Uchyl zas�ony, bo na scen� wchodzi,
Z tumorem w m�zgu, sam Tumor M�zgowicz.
Co nas to wszystko w�a�ciwie obchodzi?
Zmacerowany - cepem - spacerowicz.
AKT PIERWSZY
SCENA PIERWSZA
Pok�j dziecinny na pi�trze domu Rozhulantyny. Tumor M�zgowicz siedzi sam w
fotelu. Na dywanie mn�stwo zabawek dziecinnych. Olbrzymia butla benzyny stoi w
rogu na prawo. Urz�dzenie pokoju jest szczytem nowoczesnej higieny. Wszystko
bia�e jak �nieg. S�o�ce wpada przez du�e okna na lewo i na prawo. Jasno jest i
ciep�o. W g��bi czarna tablica do zada�. Na lewo od niej drzwi wprost widowni.
Drugie drzwi na lewo.
M�ZGOWICZ
Rypi� ca�� par�. Bary bior� si� z sob� za bary, wrastaj� w siebie i w pryskach
ognia strz�saj� py�ki w za�wiatowej burzy. Przekl�ta kultura! (wali pi�ci� w
por�cz) Kto ka�e mi udawa�? Czyta�em wczoraj ca�y ich nowy program. Po prostu
rzyga� si� chce. Vomito negro.
Wchodzi Izia. Czarna, kr�tka sukienka. A�urowe po�czochy. Pantofelki z
czerwonymi pomponami.
IZIA
Mama pyta, czy panu czego nie potrzeba.
M�ZGOWICZ
Trzeba mi byka, rydwanu, bezbrze�nych p�l i twoich niebieskich oczu, Iziu.
Powiedz mamie, �e jest jak Pasifae. Zzielenieje z zazdro�ci. A tak okropnie jest
skomplikowana, �e chyba p�kn� w tym ca�ym wirze, kt�ry wytwarzacie.
IZIA
Niech pan si� uspokoi. Ja wiem wiele - o wiele wi�cej ni� mama i pan nawet.
Wychodzi. M�zgowicz wstaje i nakr�ca zegarek.
M�ZGOWICZ
Przekl�ta kultura. Nie ma we mnie ani krzty artysty, ani tyle! (pokazuje to na
palcu) jednak wmawiaj� mi to wszyscy: ach, co za talent! ach, co za geniusz!
Gdyby cho� ona jedna mog�a tego nie my�le�. Wszystkie moje dzieci s� tak podobne
do mnie, �e to mnie wprosi przera�a, �e nie znalaz�a si� kobieta, kt�ra by mia�a
si�� zdradzi� mnie.
Wchodzi ojciec M�zgowicza w sukmanie i w d�ugich butach.
J�ZEF M�ZGOWICZ stary, ale rze�wy jeszcze ch�op; barczysty jak syn; m�wi z
ch�opskim biadkaniem
Jeste� niezwyci�ony, syneczku.
M�ZGOWICZ
Papa zawsze pe�en jest koncept�w. Taki stary, a taki g�upi, (deklamuje)
Dnem mojej duszy
Jest pierwotna m�ciwo��,
A moim herbem Jest soczysta larwa.
Zd�bia�ych koni lawiny
I oficer�w zasmucone miny,
Nad losem dawno, dawno zagas�ych kurtyzan.
(m�wi) Opr�cz tego, �e jestem sob�, m�g�bym by�: kelnerem, oficerem albo
kurtyzan�. Gdybym by� kobiet�, straszliw� by�bym rozpustnic�.
J�ZEF M�ZGOWICZ
Jaki� przepi�kny jeste�, syneczku. (podnosi z ziemi lalk� i ca�uje j�) Taka by�a
moja male�ka, kiedy umar�a. Taka by�a twoja siostrzyczka, Anzelma.
M�ZGOWICZ deklamuje
Robaki wkr�caj� si� w oczy
W ciemnej, rozmi�k�ej prze�roczy.
Jak no�em ostrym
Chcia�bym przeci�� sob�
Zazdrosn� o szybko�� przestrze�.
Wa�� ci�ary, o jakich nie my�la�
�aden Cezar �wiata,
A wszystko ulata jak wata.
I lekkie mi jest wszystko jak paj�czy puszek,
Jak jaki� ma�y, niepozorny duszek,
Z innej planety zaduszek.
Napudrowa�em twarz moj� wielko�ci�
I kuk�a jestem ohydna.
Takiego wstr�tu do siebie jak ja
Nie mia� nikt od �wiat�w pocz�tku.
J�ZEF M�ZGOWICZ s�aniaj�c si�
Ach, jaki� �liczny jeste�, syneczku! Chod�, p�jdziemy do karczmy.
M�ZGOWICZ z rozpacz�
Ach! Id� ojciec sam. Dzi� jeszcze mam napisa� statut nowej Akademii Nauk. A tu
jeszcze przys�ali mi tylko co korekt� pracy o funkcjach nadsko�czonych. Ale
ojciec to nawet algebry nie zna. Rzucaj groch o �cian�.
Daje ojcu papier, kt�ry wyci�gn�� z kieszeni.
J�ZEF M�ZGOWICZ wk�ada okr�g�e okulary i czyta
,,Uber transfinite Funktionen im alef - dimensionalen Raume, Professor Tumor von
M�zgowicz." (m�wi) O, jak�e m�drym jeste�, syneczku! I tylko za to tak ci�
uszlachcili. (z �alem) Mia�em sen. Widzia�em ciebie jako b�stwo w jakiej�
�wi�tyni wschodniej. Nie pozna�e� mnie i �mia�e� si� z czego� niewiadomego. A
mnie wyrzuci� str�, taki ma�y, stary i s�aby jak mucha. A twarz mia� tak� jak
nasz Burek, tylko ludzk�.
M�ZGOWICZ chowaj�c korekt� do kieszeni
Na nic nigdy nie mia�em czasu, nawet na mi�o��. Lecz czym�e jest mi�o�� dla
mnie? Dzieci moje rosn�. Syn nied�ugo zda matur�, c�rka ju� wcale nie�le ca�kuje
r�wnania r�niczkowe, a ja nie mog� nawet odpocz��. Gdybym cho� by� religijnym.
,,Aber mir, keine Marter ist erspart", jak m�wi� Franz J�zef.
J�zef M�zgowicz kiwa g�ow� i zabiera si� do wyj�cia. We drzwiach spotyka si� z
Rozhulantyn� ubran� w jasnozielony ba�achon.
ROZHULANTYNA
M�wi�am, J�zefie, �eby�cie si� szanowali. A on znowu chodzi!
J�ZEF M�ZGOWICZ
E - niech�e ju� ta ostatnia para wyjdzie ze ranie w ludzkim towarzystwie. A
ja�nie pani zdrowa?
ROZHULANTYNA
Jak byk parowy. (�mieje si�. J�zef wychodzi. Rozhulantyna smutnieje gwa�townie i
zbli�a si� do M�zgowicza) Co ci jest? Tumor! Ty mnie nie kochasz?
M�ZGOWICZ podnosi lalk� i ogl�da j�
Wiesz przecie� wszystko. Jestem cham, ostatnie bydl�. Pami�tam i nie mog�
zapomnie�. Rozwali�em ci ca�y kredens i musia�a� si� wstydzi� za mnie przed
nimi. Ale nie upi� si� nie mog�em.
ROZHULANTYNA
Nie my�l o tym. Ju� wszystko naprawione. Chcia�abym m�c co miesi�c rodzi�, �eby
takich jak ty by�o wi�cej. Jak�� wysp� na Oceanie Spokojnym chcia�abym mie� i
�eby� ty tam by� i tylko nasze dzieci. Wszystko takie ch�opy morowe jak ty,
wszystko matematyki jeden w drugiego. W �rodku by�aby Akademia i ty jeden, pan
wszystkich s�o�c, kr�l liczb, ksi��� Niesko�czo�no�ci, szach �wiata absolutnych
idei, rozparty w ca�ym wszech�wiecie jak w fotelu, siedzia�by� pot�ny jak...
M�ZGOWICZ
Przesta� - d�awi� si� moj� pot�g� jak pigu�k� zbyt wielk� dla paszczy wieloryba.
ROZHULANTYNA
Nie kochasz mnie. Chcesz, �eby Izydor przyszed� na �wiat z krzywymi nogami i z
oczami na skroniach?
M�ZGOWICZ gwa�townie obejmuj�c j�
Nie, nie! Nie m�w tak. Kocham ci�, strasznie ci� kocham (nagle flaczeje). Tylko
nie mog� zapomnie�, �e jeste� ksi�niczk�. Jest w tym cos absolutnego. Do��
spojrze� na twoj� nog�. (ROZHULANTYNA ogl�da nogi, po czym patrzy na niego
badawczo.) Gdyby ojciec tw�j, knia� Bazyli, m�g� ci� widzie� w obj�ciach takiego
chama, umar�by ze wstydu po raz drugi. M�wi� ci: jest w tym co� absolutnego, w
ca�ej kwestii rasy. C� mi pomo�e ca�a wiedza? (ciska korekt� o �cian�) Nie mog�
si� urodzi� po raz drugi.
ROZHULANTYNA obejmuj�c go
M�j jedyny, m�j Tumorku najukocha�szy - �e te� ty tego nie rozumiesz. W�a�nie w
tym jest wszystko, ca�y urok piekielny. Dlatego opu�ci�am Krzeczborskiego. Nie
cierpi� tych demi-aristos. Przekl�te snoby. Jeste� potwornym chamem i jak czuj�
moj� krew, piekielnego zaiste b��kitu, jak ��czy si� z twoj� purpurow�, chamsk�
juch�, jak tworzymy razem t� ras� fioletowych p�bog�w, jak my�l� o tym, to chce
mi si� rozprysn�� ze szcz�cia w jak�� magm� nie z tego �wiata. (Twarz
M�zgowicza rozja�nia si� w dzikim tryumfie. Wchodzi Alfred M�zgowie z.) Patrz!
Oto on, m�j fetysz. Fred - chod�, niech ci� u�ciskam..
M�ZGOWICZ do Alfreda
Czy rozwi�za�e� zadania?
ALFRED ca�uj�c matk� m�wi cichym g�osem
Tak jest, papusiu. Utrudni�em sobie problemat metod� Whiteheada. Ten potworny
starzec umie z najprostszego zagadnienia uczyni� co� dowolnie trudnego.
M�ZGOWICZ
Szanuj tego m�drca. Pami�taj, �e by�em jego uczniem.
ROZHULANTYNA patrz�c na nich z zachwytem
Ja chyba nie prze�yj� tego szcz�cia. Och czemu�, czemu� nie mog� by�
kr�liczyc�!
M�ZGOWICZ ponuro
Pami�taj o bia�ej kr�liczycy, kt�ra do �mierci rodzi�a marengowate koty. Raz
jeden tylko zdradzi�a swego bia�ego m�a. Alfred zanadto mi przypomina
Krzeczborskiego.
ROZHULANTYNA �mieje si�, g�adz�c M�zgowicza po g�owie
Biedna m�zgownica! Liczby wyjad�y ci ca�� szar� materi�, Tumorze!
M�ZGOWICZ ryczy
Prosz� nie �artowa� z mego nazwiska! Jest dosy� znane na ca�ym �wiecie.
Tupie nogami i przewraca oczami w dzikim szale. Alfred podchodzi do tablicy i
zaczyna pisa� na niej kred�. Wida� olbrzymie ca�ki i zawi�e symbole.
Rozhulantyna kl�ka i zaczyna budowa� co� z klock�w. M�zgowicz stoi na miejscu.
Uspokaja si� i zamy�la si� g��boko. Wbiega lzia i m�odszy M�zgowicz: Maurycy.
MAURYCY arystokratycznie wymawiaj�c wyrazy i silnie grasejuj�c
Bo papu� to pisze wiersze tylko dla r�wnowagi ducha, jak mu liczby ju�
wszystkimi porami przenikaj� do duszy. Izia jest poetk� naprawd�. Wydrukowali
jej wierszyk w naszej dziecinnej futurystycznej gazetce. Iziu, zadeklamuj.
IZIA deklamuje
By� ma�y zarodek w cienistej oddali,
Kto� tr�ci� przypadkiem, kto� spojrza� ukradkiem
I �liczna wysz�a dziecina.
Najprz�d ochrzcili, potem nazwali,
Nazwali j� Ylajali.
By� ma�y koteczek, zielony k��beczek
Zjad� na �niadanie w oddali.
Kto� tr�ci� ukradkiem, kto� spojrza� przypadkiem,
Potem okropnie p�akali.
W dziecinnej ksi��eczce, w dziewcz�cej teczce
Powsta�a nowa rycina.
W cienistej oddali kto� ujrza� przypadkiem,
Jak kotka po�ar�a Ylajali.
Czy to si� �ni�o, czy te� tak by�o
Na pr�no by zgadywali.
Czy to rycina sama powsta�a,
Czy sen si� zbudzi� z rysunku,
Nie zgad�by nawet zielony k��buszek.
Nie zgad�a nawet Ylajali.
M�ZGOWICZ ponuro, kr�tko
Za du�o sensu.
ALFRED odchodz�c od tablicy
To wszystko na nic. Ojciec jest zdrajca. Ojciec kocha si� w Izi. Mama o tym
p�acze po nocach. Ja nie chc�.
M�ZGOWICZ krzyczy
Czy� ty oszala�!
MAURYCY wskazuj�c na ojca
Tak, ja wiem. To on chodzi po nocach i wyje. On jest wariat.
Rozhulantyna zrywa si�..
ROZHULANTYNA
Tumorze!
IZIA klaszcze w d�onie z zachwytu i podskakuje
Oberwa�a si� lawina.
M�ZGOWICZ odchodz�c od zmys��w
W�ciekn� si�! Jak oni �mi�!
ALFRED
Zupe�nie zwyk�a historia. Jutro b�dzie w gazetach ma�y artykulik pt.
,,Zdemaskowanie oszusta".
ROZHULANTYNA wybucha nag�ym �miechem
Rozkr�ca si� stara m�zgownica, rozkr�ca!
M�ZGOWICZ z �alem
Tak by�o dobrze i tak si� wszystko popsu�o, (do Izi) To ty, arystokratyczny
demonku! Zawsze m�wi�em, �eby wyt�pi� Krzeczborskich, �e inaczej nie damy rady.
ROZHULANTYNA do dzieci
Cicho! Uspok�jcie si�. Jeszcze czas jest wszystko odwr�ci�. (gro�nie do Alfreda,
hipnotyzuj�c go) Tego wcale nie by�o! Rozumiesz? (�rodkowymi drzwiami wchodzi
J�zef z jakim� nieznanym panem w binoklach.) Za p�no!
IZIA
Dzie� dobry, J�zefie. Kog� to przywlekli�cie ze sob�?
J�ZEF
Ano, szuka� Ja�nie Pani. M�wi, powiada, �e jest go�� pierwszej klasy.
NIEZNAJOMY
Jestem zaiste go�ciem i zdaje si�, �e w por� przybywam.
Alfred podchodzi do Nieznajomego.
ALFRED do Nieznajomego
Nie wa� si� pan wtr�ca� do spraw naszych prywatnych.
ROZHULANTYNA niespokojnie
Dzieci, cicho! To jest tylko moja sprawa prywatna. Tak si� boj� o Izydora.
Wyjd�cie wszyscy. Musz� zosta� z nim sama.
M�ZGOWICZ ponuro
Z kim? z Izydorem? (do Izi) M�wi�em, �e za du�o jest sensu w tym wszystkim.
Wychodzi na lewo.
Maurycy i Alfred chc� go zatrzyma�. On im si� wyrywa i ucieka.
NIEZNAJOMY
Jeszcze chwila, a b�dzie za p�no. Wynalaz�em ratunek ostateczny.
MAURYCY
Nie wierz� panu. My ju� wszystko to przeszli�my My si� kr�cimy w miejscu a� do
zupe�nego zawrotu g�owy. My ju� nie mo�emy wi�cej.
ALFRED
Tak! to s� wszystko maski dla nich, dla cz�onk�w Akademii, ale z nami jest
bardzo �le.
IZIA pada na kolana przed matk�
Oddal tego pana. Mamusiu, oddal go!
ROZHULANTYNA stanowczo i �agodnie
Nie, Iziu. Teraz si� musimy zdecydowa�. Przemawia przez ciebie zepsuta krew
Krzeczborskich.
NIEZNAJOMY twardo, do Rozhulantyny
Musisz pani wybiera� mi�dzy nim a c�rk�. Ca�y wszech�wiat w was tylko jest
wpatrzony. On nie mo�e zmienia� obowi�zuj�cej matematyki tylko dla fantazji tej
dzierlatki. On mo�e wszystko. Ja znam ju� ten dow�d, kt�rym on przekona nawet
samego Whiteheada. Wszystko zacz�o si� od alef�w: gdzie wchodzi w gr� aktualna
niesko�czono��, tam jego wszechmoc jest zupe�na. Ale dla ca�ej kultury, w
imieniu wszystkich dotychczasowych idea��w ludzko�ci, musimy to powstrzyma�.
ALFRED zaczyna si� orientowa�
Moryc, sta� w drzwiach.
Maurycy staje w drzwiach �rodkowych. Rozhulantyna nie wie, co robi�. Wida� w jej
ruchach i twarzy potworn� walk� ze sob�.
ROZHULANTYNA krzyczy z nagl� decyzj�
Tumorze! Ratunku!
NIEZNAJOMY wyjmuj�c kart� z pugilaresu
To nic nie pomo�e. Jestem profesor Green z Em. Si. D�i. Eu., z Mathematical
Central and General Office. Green, Alfred Green.
Izia jednym ruchem jest przy drzwiach. Rozhulantyna pada zemdlona, krzycz�c:
,,Green". Moryc �apie Izi�, Alfred szepce co� na ucho Greenowi.
GREEN g�o�no
Tam s� moi agenci. (Izia wyrywa si� Maurycemu i rzuca si� do drzwi. Wpada dw�ch
agent�w, kt�rzy �api� Izi�. J�zef ca�y czas p�ka ze �miechu, zanosz�c si�
jednocze�nie starczym flegmiastym kaszlem, teraz a� zapia� z zachwytu. Na to
wpada z lewej strony Tumor M�zgowicz i staje jak wryty. Green krzyczy do
agent�w) Na automobil z ni� i jazda na pi�t� szybko��! (Agenci z szalon�
szybko�ci� okr�caj� g�ow� Izi czerwon� chustk� i wybiegaj�, trzymaj�c Izi� na
r�kach, przez drzwi �rodkowe. Tumor przeskakuje przez le��c� Rozhulantyn� i
rzuca si� do drzwi. Zast�puje mu drog� Green. Green gro�nie, ale z uszanowaniem)
Panie profesorze! Ani kroku dalej.
Alfred i Maurycy z dw�ch stron podchodz� do ojca, czaj�c si� jak koty.
J�ZEF krzyczy, szczuj�c ich
Pyf!!!
Obaj ch�opcy rzucaj� si� na ojca, staraj�c si� skr�powa� mu r�ce w ty�. Green
rzuca si� z przodu, chwyta go za gard�o i stara si� zatrzyma�. Nieruchoma i
niema scena, jak Ursus z bykiem w ,,Quo vadis" Sienkiewicza. Trwa to bardzo
d�ugo. Milczenie przerywane sapaniem zmagaj�cych si�. J�zef decyduje si� i jak
drapie�ny s�p bez skrzyde� podpe�za do M�zgowicza, �apie go za nogi w kolanach i
powala na ziemi�. Wszyscy w milczeniu kr�puj� M�zgowicza chustkami, �a�cuszkami
od zegark�w. Green lin�, kt�r� mia� przygotowan�. M�zgowicz ryczy kr�tko, po
czym bezwolnie poddaje si�. M�zgowicz le�y skr�powany. Wszyscy siedz� na ziemi,
dysz�c ci�ko
GREEN spokojnie
Spe�ni�em m�j obowi�zek.
J�ZEF z politowaniem
Widzisz, syneczku, na co ci przysz�o. A m�wi�em zawsze: nie przeci�gaj nitki, bo
p�knie.
ALFRED wstaj�c
Nie by�a to nitka, lecz gumka.
MAURYCY b. arystokratycznie
Mam wra�enie, �e papusiowi niesko�czono�� paruje ze wszystkich w�os�w.
Zbli�a si� do matki. Rozhulantyna budzi si� z omdlenia.
ROZHULANTYNA
To jest sen jaki� okropny.
Green wstaje i patrzy na zegarek.
M�ZGOWICZ le��c bez ruchu
Kt� zwyci�y moj� my�l ostatni�? Jestem niezwyci�ony. Mo�ecie mnie uwi�zi�.
B�d� milcza�, tylko zostawcie mi papier i o��wek. Ostatni poemat musi by�
sko�czony.
ROZHULANTYNA do Greena
Gdzie Izia?
Wstaje, otrzepuj�c si�.
GREEN
Sacred blue, jak m�wi� Francuzi. Gdybym sam to wiedzia�. Sta�o si� to tak
szybko, �e nie zd��y�em wyda� im rozkaz�w.
ROZHULANTYNA nagle weso�o, jakby wszystko jej si� w g�owie rozja�ni�o
A mo�e to jest jedynym rozwi�zaniem! Mo�e tak w�a�nie trzeba.
M�ZGOWICZ oboj�tnie
A mo�e? Kt� to mo�e wiedzie�?
Wchodzi Balantyna Fermor ubrana w kostium do gry w golfa. Rozhulantyna rzuca
si� na jej spotkanie.
ROZHULANTYNA
Szcz�cie, �e� przysz�a. Czy widzisz, co za katastrofa? A� mi si� �mia� chce z
tego, tak jest to dzikie jakie� i nieprawdopodobne.
M�ZGOWICZ deklamuje. Wszyscy s�uchaj� skamieniali
Nad zr�bem planety,
Po�r�d gwiezdnej nocy,
Szereg alef�w w niesko�czono�� pe�znie.
I niesko�czono�� uniesko�czoniona
Zamiera w sobie, przez siebie zdradzona.
K��by Tytan�w i rogate widma
Sypi� gwiazd roje
W wydarte otch�anie.
My�l w w�asne w�tpia zapu�ci�a szpony
I gryzie siebie w swej w�asnej otch�ani,
Lecz my�l ta czyja? Samo si� nie my�li?
Tak jak grzmi samo i samo si� b�yska.
Punkt si� rozpr�y� w n-wymiar�w przestrze�
I przestrze� klap�a
Jak przek�uty balon.
Dech wyszed� ca�y. Tak nico�� dyszy
Sama w�asn� pustk�
I ka�de co� gn�bi w czasie, kt�ry stan��.
Hop! Szklank� piwa!
GREEN
Zaraz, profesorze. Dobrze, �e nie s�ysz� tych wierszy w Em. Si. D�i. Eu.
Wyobra�am sobie, jakie by miny porobili.
M�ZGOWICZ
Pure nonsense, my dear Alfred. Czy nareszcie dostan� piwa? Co za szkoda, �e Izia
nie us�ysza�a tego wiersza. (do Maurycego) Czy i teraz, idioto, nie uwa�asz mnie
za poet�?
ALFRED do Maurycego
Nie m�w nic do papusia.
BALANTYNA do Greena
Sprowad� wi�cej ludzi, profesorze. Trzeba go zawie�� zaraz do wi�zienia. (Green
wychodzi.) A wy, dzieci, id�cie si� przej��. Dzie� jest cudowny. Taka wiosna w
powietrzu. Puszki zieleni� si� na drzewach. Widzia�am nawet dwa motyle,
cytrynki, kt�re zbudzone ciep�em opu�ci�y swe larwy i robi�y �amane k�ka w
przesyconym zapachami powietrzu. Nie wiedz�, nieszcz�liwe, �e kwiat�w jeszcze
nie ma i �e czeka je �mier� g�odowa.
Twarze ch�opc�w si� rozja�niaj�. Rozhulantyna ca�uje ich w g�owy.
ROZHULANTYNA
Tak, id�cie przej�� si�. Masz racj�, Balantynko. Ty i ja jeste�my jak te
cytrynki, o kt�rych m�wi�a�.
M�ZGOWICZ ironicznie
A ja jestem ten kwiat, co si� nie rozwin�� jeszcze. Ale rozwin� si� jeszcze. Nie
b�jcie si�.
Ch�opcy wychodz�.
J�ZEF
A to ja, prosz� �aski Ja�nie Pani, ich odprowadz�.
ROZHULANTYNA
Tak, dobrze. Id�cie, J�zefie, a potem przyjd�cie do nas na obiad. B�dzie wasza
ulubiona kasza. (J�zef wychodzi, nisko si� k�aniaj�c. Wchodzi Green z czterema
tragarzami w b��kitnych bluzach, kt�rzy bior� M�zgowicza i wychodz�. Green
wychodzi za nimi. Rozhulantyna rzuca si� do Balantyny Fermor z nag�ym
niepokojem. B�agalnie) Powiedz mi, co to znaczy? Zaklinam ci�, nie m�cz mnie ju�
d�u�ej. Na wszystko ci� prosz�, powiedz mi.
BALANTYNA uspokajaj�co
Po prostu znarowili�cie si� do pewnych poj��. Izia ma z was najwi�cej prawdziwej
intuicji przysz�o�ci.
ROZHULANTYNA z rozpacz�
Biedna, biedna Izia!
Wpatruje si� z b�lem przed siebie.
AKT DRUGI
Rzecz dzieje si� na wyspie Timor (Archipelag Sundzki). Brzeg morza. W oddali
czerwona ska�a wyspy Amak Ganong. Na lewo palmy i krzewy pokryte olbrzymimi
purpurowymi kwiatami. Na prawo palisada ze strzelnicami i wej�cie do malajskiego
kampongu. Godzina wp� do sz�stej rano. Czarna noc. Wschodzi Canopus. Ksi�yca
sierp, jak ��dka, ko�cami do g�ry zwr�cony, ledwie �wieci. U wr�t palisady dw�ch
Malaj�w w czerwonych sarongach i b��kitnych turbanach z lancami. Stoj�
nieruchomo na stra�y. Na �rodku sceny dwa le�aki cejlo�skie (colombo style)
nogami ku widowni. Z kampongu wchodzi Tumor M�zgowicz w bia�ym tropikalnym
kostiumie, nios�c prawie na r�ku omdlewaj�c� Izie Krzeczborsk�, r�wnie� bia�o
ubran�. Malaje prosternuj� si� przed nimi, potem wstaj�.
M�ZGOWICZ
Tak, wi�c to bydl� Green zakocha� si� w tobie. Oni tak zawsze w Em. Si. D�i. Eu.
Rano abstrakcja i czysta wielo�� jako taka. Od obiadu, gdy ju� �ykn� swoje
whisky and soda, to maj� czas do rana pope�ni� najdziksze rzeczy. Jak�e
nienawidz� Europy. Ja, cham, bydl� zupe�nie pierwotne, nie mog� znie�� ju� tej
md�ej demokracji.
IZIA
Kocham pana. Jeste� teraz ksi�ciem prawdziwym, jak z bajki.
M�zgowicz k�adzie j� na cejlo�skim le�aku, sam rozwala si� na drugim, kt�ry
trzeszczy pod jego ci�arem. Nogi zarzuca na por�cze.
M�ZGOWICZ
Wszystko to jest komedia. Nie mam nic poczucia rzeczywisto�ci, bo nie mam tego
we krwi. Udawa� w�adc� tych bydl�t! Ten Anak Agong, Syn Nieba, kt�rego
pokona�em, ten by� w�adc� naprawd�! A! Marmelad� z niego zrobi�! Pekeflejsz! To
bydl� lepiej jest urodzone ode mnie. Jego praszczur siedzi na wulkanie, patrz,
Iziu, o tam, gdzie wznosi si� Gunung Malapa.
Wskazuje na widowni�. Czerwony blask na chwil� zalewa scen� od strony widowni i
s�ycha� huk daleki. Gunung Malapa wybucha.
IZIA
Ty sam wyszed�e� z tego wulkanu. Tajemnica jest niedocieczona. Chcia�abym dzi�
bi� Malaj�w r�zgami z rattanu. Chcia�abym, aby� ty bi� mnie, jak prawdziwy
w�adca. A jednocze�nie chcia�abym ci� trzyma� w klatce, karmi� surowym mi�sem i
u�ywa� tylko tak, jak si� u�ywa r�nych domowych bydl�tek. Zostawia� ci� na
chwil� najwy�szej, bestialskiej, okrutnej rozkoszy.
M�zgowicz podrzuca si� z w�ciek�o�ci� na le�aku, zgrzyta z�bami i porykuje.
M�ZGOWICZ
Milcz! Sam demon niesko�czono�ci rozrywa m�j stalowy czerep. Nie prowokuj mnie
do czego� strasznego. Nie mog� si� tob� nasyci�. Jeste� w�t�a jak kalbion i
nik�a jak paj�czynka, a m�czysz mnie potwornie. Pami�taj, �e mam teraz w�adz�
wi�ksz� ni� wszystkie Greeny.
IZIA
Lubi�, jak budzi si� w panu hipopotam. Kto lepiej jest urodzony: pan czy
pierwszy lepszy hippo?
M�ZGOWICZ tarza si� po le�aku i ryczy
A! Niech tylko Green dostanie si� w moje r�ce. Ju� ja go urz�dz�: po malajsku,
na zimno.
IZIA
Nie potrafi pan. Na to trzeba mie� ras�. Nie zdo�a go pan nawet pom�czy�, panie
profesorze. Uniesie pana zaraz zwyk�a szewska pasja, ta, kt�r� tak kocham,
kt�rej si� tak boj� i kt�r� tak pogardzam. I to daje mi t� niezwyci�on� rozkosz
ujarzmiania siebie, ciebie i ca�ego �wiata. Chcia�abym by� jeszcze mniejsz�: by�
moskitem i pi� twoj� krew przez cieniutk� rurk�, nale��c� do mego cia�a, a ty
�eby� rycza� z w�ciek�o�ci.
M�ZGOWICZ wstaje z le�aka i z zaci�ni�tymi pi�ciami zbli�a si� do Izi
O! Gdybym m�g� ci� najprz�d zr�niczkowa�, zbada� ka�d� niesko�czonostk� twojej
przekl�tej, rudej krwi, ka�dy element twojej pachn�cej �arem bia�o�ci, a potem
wzi��, st�amsi�, zca�kowa� i nareszcie poj��, czym jest ta piekielna si�a
nieuchwytno�ci, kt�ra mnie spala, a� do ostatniego w��kna mojego chamskiego
mi�sa.
IZIA
Pami�taj, �e gdybym nie uwiod�a Greena, gni�by� teraz w wi�zieniu.
M�ZGOWICZ nadludzkim wysi�kiem opanowuje si� i siada na le�aku profilem do
widowni, zwr�cony twarz� do Izi. M�wi spokojnie, sycz�cym g�osem.
Co by�o mi�dzy wami? Jak mog�a� jemu odda� to, co by�o tylko moj� w�asno�ci�.
IZIA
W�asno��!! I to m�wi wielki M�zgowicz, Tumor I, Anak Agong, w�adca Timoru i
adoptowany syn ziej�cej ogniem g�ry. Ordynarna scena zazdro�ci! (M�zgowicz ryczy
i bije si� pi�ciami po kolanach.) Stary jeste�. Nudny profesor. Co mnie
obchodz� wasze g�upie alefy. Twoja w�asno��! Jak ty �miesz? �eby� cho� by�
poeta. Darowa�abym ci po�ow� twojej dzikiej si�y. To, co Mory� nawet potrafi
jednym s�owem, ty musisz na to zu�y� ca�e g�ry zwyk�ej bydl�cej energii.
W�asno�ci� czyj�� jest to, co si� samemu bierze i trzyma, a nie och�apy
przypadkiem wydarte z Mathematical Office. Moja niesko�czono�� nie jest
symbolem. Jestem jak prawdziwa Astarte. Gdybym przysz�a na �wiat wcze�niej,
by�abym kr�low� naprawd�, a nie komediantk� na jakiej� g�upiej wyspie. To ty�
mnie odda� Greenowi. Ten matematyczny przyrz�d by� pierwszym moim kochankiem;
nie mog� bowiem uwa�a� za kochank�w twoich sze�ciu syn�w. Post�pi�e� jak alfons!
Szkoda, �e Izydora, o kt�rym tyle si� teraz u was m�wi, nie mog�am mie� w swojej
kolekcji.
M�zgowicz wstaje i krzyczy na Malaj�w. Robi si� �wit gwa�towny, czerwone chmury
przeci�gaj� po niebie. W rannym powiewie palmy chwiej� si�. W oddali wybucha
wulkan. Krwawe b�yski o�wietlaj� krajobraz i s�ycha� huk st�umiony. Malaje
podbiegaj� z nastawionymi lancami. Izia le�y nieruchomo z zamkni�tymi oczami.
M�ZGOWICZ ryczy
Bierzcie j�! K�ujcie! Kaffiry, psie syny!
Malaje zamierzaj� si�, czekaj�c komendy ostatecznej. M�zgowicz wpatrzony w Izi�
zastyg� w nieruchomym zachwycie. Jasny blask s�o�ca zalewa nagle scen� i s�ycha�
wrzask tysi�ca papug. M�zgowicz pada na kolana przed Izi�, kt�ra przeci�ga si�
rozkosznie na le�aku, rozchylaj�c usta. Powoli podnosi si�, patrz�c jasnymi
oczami w s�oneczne przestrzenie nieba. Malaje padaj� na kolana.
IZIA
Gdyby� uwierzy� sam w siebie. Gdyby ci przekl�ty tw�j m�zg, co ci rozpiera tw�j
bawoli �eb, nie przeszkodzi� uwierzy�, �e jeste� naprawd� synem ognistej g�ry,
gdyby� by� cho� troch� poet�, by�abym twoj� na zawsze. Teraz nie wiem. Kto
wynalaz� to potworne s�owo: metafizyczny p�pek? Ach, tak, to Alfred, tw�j
pierworodny metys, b��kitnobury. To jest wyrazem wszystkiego. Zabili�cie
prawdziw� pi�kno�� �ycia, a �mierci nie uczynili�cie mniej ohydn�. Mo�esz mnie
nawet zabi�. Wol� lance tych bydl�t ni� n� s�awnego chirurga. Tylko tobie,
twoim m�drym �apom, nie dam si� wi�cej dotkn�� mego cia�a. (Papugi krzycz� jak
op�tane. Przep�ywa malajska ��d� z pomara�czowym prostok�tnym �aglem. M�zgowicz
przesuwa r�k� po �bie.) Przynie�cie he�m bia�emu rad�y, psie syny. Przepalisz
sobie m�zgownic�, profesorze.
Malaje biegn� do kampongu.
M�ZGOWICZ
Teraz naprawd� diabli mnie bior�. Czuj� nienasycenie tak potworne, �e m�zg mi w
kasz� gor�c� zamienia. Tak� kasz�, jak� jad�em kiedy� w mojej cha�upie. To jest
w�a�nie straszne: ta przepa��, kt�ra dzieli mnie, cywilizowanego ch�opa, od tych
dzikich. Ma�o�� tej ca�ej komedii. Jestem zwyk�ym awanturnikiem, a w gruncie
rzeczy md�ym demokrat� - nic wi�cej. Wszystkie problemy Tumora, Tumor's
Problems, wszystkie funkcje ponadsko�czone s� absolutnie niczym. (Malaje
przynosz� bia�y he�m tropikalny i kapelusz Izi i z objawami najg��bszej czci
wk�adaj� he�m na g�ow� M�zgowicza.) Ale odegram moj� rol� do ko�ca. (do Malaj�w)
Zawo�a� tu Anak Agonga. (Malaje biegn� na lewo.) Teraz przezwyci�� md��
demokracj� definitywnie. B�d� najprz�d w�adc� okrutnym i gro�nym, a potem
zaprowadz� socjalizm zupe�ny. Niech si� zgotuj� te bydl�ta w ich w�asnym sosie.
Na lewo w�r�d krzak�w zbieraj� si� t�umy Malaj�w. Wida� tylko pierwsze szeregi.
W oddali s�ycha� grzmot i s�o�ce przybiera rudy kolor. Izia pogr��ona w
marzeniu. Pauza. Dw�ch bia�ych w he�mach i khakowych ubraniach wprowadza z lewej
strony starego Rad�� Patakula. Za nimi idzie dw�ch Malaj�w w czerwonych
sarongach i czerwonych turbanach. Rad�a z siw� brod� ma tylko przepask� na
biodrach. Malaje ustawiaj� le�ak na prawo. M�zgowicz siada na le�aku. Do Izi
zbli�a si� M�ody Malaj niezwyk�ej pi�kno�ci i szepcze jej co� na ucho.
M�ZGOWICZ do Rad�y
Patakulo: ja, Tumor I, w�adca Timoru, syn Nieba i Ognistej G�ry (wulkan krwawo
b�yska na tle ciemniej�cego, burzliwego nieba), ja jestem ten, kt�ry ma prawo
stopi� was w jedn� miazg�, wysuszy� morze i zgasi� t� g�r�, co mnie porodzi�a.
(Ciemno�ci burzliwe coraz wi�ksze. B�yska si� i grzmi coraz silniej. Wskazuje na
Rad��) Wasz dawny w�adca jest tylko cieniem cienia wobec mojej bia�ej pot�gi.
IZIA przerywaj�c rozmow� z M�odym Malajem
�le deklamujesz, profesorze!
Malaje szepcz� mi�dzy sob�. M�zgowicz miesza si�.
JEDEN Z DW�CH MALAJ�W ZE STRA�Y PRZY KAMPONGU w niebieskim turbanie
Widzia�em. On si� przed ni� ukorzy�. Nasze lance zaczarowane nie mog�y spa�� na
jej cia�o.
DRUGI MALAJ
To jest nowe b�stwo bia�ych. R�ka z lanc� skamienia�a mi, gdym chcia� j�
uderzy�. Bia�y Rad�a odda� jej cze�� nadziemsk�.
M�ZGOWICZ wstaje; ostatnim wysi�kiem stara si� opanowa�. Wyjmuje rewolwer i
strzela w starego Rad��, kt�ry wali si� na ziemi�; krzyczy
Boy! Lemons�uash!! (pauza; m�wi dalej spokojnie) Ja, Tumor I, w�adca Timoru,
jestem jedynym panem tej ziemi. B�stwa innego nie ma. (M�ody Malaj, kt�ry
wylecia� z kampongu, podaje mu na tacy limoniad�; do bia�ych w khakowych
strojach) Dajcie j� tutaj.
Wskazuje na Izi�. Izia podchodzi do niego i przez chwil� patrz� sobie w oczy.
Straszliwa b�yskawica roz�wietla krajobraz i grzmot wali si� z chmur na ziemi�.
IZIA wybucha niepowstrzymanym �miechem
Tumek! Stary kabotynie. Czy� mo�esz my�le�, �e mnie we�miesz na tak� sztuczk�?
Ty stara rozbyczona wydro!
M�ZGOWICZ z rezygnacj�, patrz�c na ni� z zupe�nym poddaniem si�
Jestem bezsilny! Iziu, Iziu, czym�e jest ca�a matematyka i absolutna wiedza
wobec jednego kwadratowego centymetra twojej sk�ry. Och! Gdybym m�g� by�
artyst�!
M�ody Malaj zbli�a si� do nich z w�owym u�miechem.
M�ODY MALAJ
Bia�y Rad�o! Oddaj mi twoje b�stwo! Wulkan si� w niej kocha. Odk�d wesz�a na
nasz� wysp�, Gunung Malapa dr�y ca�y i oddycha ogniem. Od wiek�w nie by� ju� tak
z�y. Jestem synem Patakula i prawowiernym panem, i prawnukiem podziemnego ognia.
Po�lubi� j� jak siostr�, a czci� b�d� tak, jak dot�d czci�em naszych bog�w w
za�wiatowej Jedno�ci Bytu.
M�ZGOWICZ w�ciek�y
Porozumieli si�. Przekl�ci arystokraci. Tylko jedna sztuka jest przezwyci�eniem
problemu rasy. Nie my�l, Iziu, �e nie kocham matki twej. Ale dla ciebie tylko
spe�ni�em t� ohydn� zbrodni�. (do M�odego Malaja) Nie znasz jej, ksi��� Tengah.
To nie jest �adne b�stwo. To jest zwyk�a znudzona bia�a koza. Czeka ci� straszna
kara za splugawienie ognia g�r, je�li we�miesz j� za �on�.
KSI��� TENGAH
To ty jej nie znasz, bia�y Rad�o. Ty patrzysz na wszystko przez twoj� okropn�
m�dro��, kt�ra zakry�a ci prawdziw� pi�kno�� duszy, morza i g�r. Ty� zabi� ojca
mego, nie b�d�c jego wrogiem. Czy mo�e by� co� ohydniejszego!
M�ZGOWICZ
Sk�d wie o tym ten kolorowy myd�ek?
IZIA
Zabi�e� tego starca, aby mnie zaimponowa�. Mnie! O, jak�e pogardzam tob�, biedny
belfrze od aktualnej niesko�czono�ci. P��d� dalej twoich wyrodk�w z moj� biedn�
mam�, kt�r� oszuka�e�, ale nie wa� si� wchodzi� do mojej �wi�tyni.
Burza przechodzi stronami. Ciemno�ci rozpraszaj� si� powoli. Znudzeni
widowiskiem Malaje rozchodz� si� powoli, unosz�c trupa Patakula.
M�ZGOWICZ z rozpacz�
O, jakie� to wszystko pospolite i marne! Nie wiem, czy jestem ultracywilizowanym
cz�owiekiem, czy tylko zwyk�ym bydl�ciem, kt�re udaje bezpi�rego dwunoga. A!
Szkoda, �e tu nie ma Greena. Tam w Em. Si. D�i. Eu. mog� jeszcze zrobi�
wra�enie. Tam mog� im pokaza� t� klas� liczb, kt�r� oznaczy�em perskimi cyframi.
Ale ilo�� alfabet�w jest sko�czona. Te liczby, moje w�asne, nazw� tumorami.
Tumor I nie b�dzie w�adc� marnej wysepki, b�dzie pierwsz� liczb� tego potwornego
szeregu, kt�ry wywr�ci im m�zgi jak stare r�kawiczki.
IZIA do Tumora M�zgowicza
Jednak w pewnym sensie masz co� w sobie wielkiego. (obejmuje Ksi�cia Tengah) Ale
kocham tylko tego, prawdziwego potomka ognistej g�ry.
KSI��� TENGAH w dzikim zachwycie
Je�li przez �mier� ojca posiad�em mi�o�� b�stwa, b�d� b�ogos�awiony, bia�y
Rad�o!
Ca�uje j� w usta. M�zgowicz zrzuca he�m tropikalny i wyciera spocone w�osy.
M�ZGOWICZ z coraz wi�ksz� rozpacz�
Co robi�, co teraz robi�? Nie mam miejsca na �wiecie. Jestem i nie ma mnie.
Niesko�czono�� wy�ar�a mi wn�trzno�ci. Gdybym m�g� cho� jeden wierszyk napisa�.
O! Co za nieludzka m�czarnia! (do Izi) Czy my�lisz, �e ten dzikus kocha ci�? On
widzi w tobie tylko poetk�. Zawr�ci�a� mu g�ow� g�upimi wierszykami.
IZIA deklamuje
W czarnym, bezdusznym �arze
Spocone cielsko dusi mnie i gn�bi.
Tak b�stwo nieznane mnie karze
Za czyny �wietlistych go��bi.
Go��bki bia�e, marzenia dziewczynki
Na mokrej trawie zwa�konione �winki.
Ty� jeden, a ich jest tysi�ce.
Chcia�abym cia� mie� tyle, ile my�li,
A ka�de cia�o by kochank�w mia�o
Tyle, co liczb jest cho�by w alef-zero.
O, otch�a� niedosi�na s��weczka: dopiero,
O, karki rozbyczone, korz�ce si� i gn�ce.
Chcia�abym czarne, przepalone ��dze
W b��kitne zawrze� miesi�ce.
Zawrze� na wieki wi�zienia wrzeci�dze,
Kt�re zbudowa� na bezdro�ach �wiata
Jaki� zwyci�ski tytaniczny b�g:
Dla chorych diab��w, przewrotnych anio��w
Szpital wariat�w, za kt�rego pr�g
Nie przejdzie m�drzec ani ksi��� liczb.
Tam ju� na wieki odda� si� czarnemu,
Kt�rego g�ra zrodzi�a ognista,
I tam pozosta� - bia�a jako glista,
Pozosta� wiern� b�stwu nieznanemu.
W przepi�knej ma�py u�ciskach si� miota�,
S�uchaj�c ciszy mi�dzygwiezdnych ech,
Patrze� na m�ki i krew czarn� ��opa�,
W bebechy krwawe puszcza� zimny �miech.
Kwicze� z rozkoszy i rozkosz t� kopa�,
A� p�ki nie przyjdzie ostateczny zdech.
I by� niewinn� i czyst� dziewczynk�,
R�owy j�zyk s�odk� zwil�a� �link�.
M�ZGOWICZ opanowa� si� zupe�nie
Mo�esz to umie�ci� w dziecinnym futurystycznym pisemku, kt�re redaguje Mory�.
Ale na mnie niestety nie robi to ju� wra�enia.
IZIA wydyma pogardliwie usta, uchylaj�c si� Ksi�ciu Tengah, kt�ry chce j� dalej
ca�owa�
Jeszcze co� lepszego ci poka��. Ten czarny ma jaki� dziwny zapach. Ni to
sple�nia�a bielizna, ni to suszone grzyby. O, jakie� �ycie jest okropne! Czemu�
prawdziwi ludzie s� tylko dzikimi zwierz�tami, czemu� zapach ich jest wstr�tny
dla naszych zepsutych nozdrzy?
M�ZGOWICZ �mieje si� bestialsko, tryumfuj�co
A widzisz, europejska g�sko: kultura zwyci�a.
IZIA
To jest tw�j tryumf. Ten czarny idiota jest wprost wstr�tny. Wykr�ci�a mi si�
spr�ynka.
KSI��� TENGAH nie rozumie dobrze, co si� dzieje; do Izi
Co m�wisz, c�rko ksi�yca?
M�ZGOWICZ z ironi�
Ona otwiera ci skarbiec swojej kultury na o�cie�. Zaraz si� dowiesz wszystkiego,
synu ojca, kt�rego ukatrupi�em sam nie wiem po co.
IZIA smutnie
Niestety, wiesz dobrze. Wszystko si� sko�czy�o. Nie wiem, komu odda� resztki dni
moich. Ten czarny ksi��� to by�a moja ostatnia nadzieja.
M�ZGOWICZ niespokojnie
A ja?
IZIA
Och, pan, panie profesorze, b�dzie sobie dalej ksi�ciem liczb, alef�w, tumor�w
n-tej klasy i innych tym podobnych stwor�w. Straci�am to, co mi dawa�o si�� w
stosunku do ciebie, profesorze. Twoja c�rka zast�pi mnie dla ciebie zupe�nie.
Taka zdolna dziewczynka!
Tengah patrzy na nich z wzrastaj�cym zdumieniem, nie rozumiej�c nic zupe�nie.
M�ZGOWICZ
Wiesz, �e i mnie wykr�ci�o si� wszystko. Tak mi si� zdaje przynajmniej. Dobrze,
�e nie zwariowa�em dot�d. Ciekawy jestem, co by Alfred powiedzia�, gdyby m�g�
widzie� moje ostatnie prze�ycia. Nie Alfred Green oczywi�cie, tylko m�j
pierworodny zatraceniec.
KSI��� TENGAH do Izi
Jedyna moja, moje b�stwo. Czemu nie widzisz mnie, czemu mnie odpychasz? Czy�
twoje bia�e cia�o nie chce by� ofiar� podziemnego ognia? Jestem sam jak ognista
g�ra. Chcesz, to ci� spal� jednym moim oddechem.
IZIA
Tw�j oddech nie pachnie siark�, tylko surowym mi�sem, ksi���. Nikt jeszcze nie
spali� nikogo przy pomocy surowego mi�sa.
M�ZGOWICZ do Ksi�cia Tengah
M�wi�em ci, czarno��ty bydlaku, �e to jest zwyk�a bia�a g�ska. Masz teraz
prawd� z ust, kt�re ca�owa�e� przed chwil� z najwy�sz� mi�o�ci�.
Ksi��� Tengah chwieje si�.
KSI��� TENGAH z rozpacz�
Zdradzi�em siebie. Straszliwe s� k�amstwa bia�ych, straszliwym jest jad ich
dusz, zatrutych m�dro�ci�. S�owa ich s� bardziej zab�jcze ni� nasze miecze, a
bro� ich silniejsza od �wi�to�ci naszych b�stw. Bia�y Rad�o Nie zabijam ci�, bo
nie chc�, by twoja pod�a krew splami�a m�j miecz, przeznaczony dla prawdziwych,
godnych mnie wrog�w. (wydobywa kriss z pochwy i przebija si�) Przekl�ta b�d�,
bia�a glisto, dla kt�rej zdradzi�em wszystko, co by�o mi �wi�te.
Umiera.
IZIA
Nareszcie pozby�am si� tego kolorowego gacha.
M�ZGOWICZ patrzy na ni� z zimnym zachwytem
Iziu! Jeste� cudowna. Gdyby nie ten szalony upa� i nowy pomys� n-tej klasy
tumor�w, nie wiem, czy nie zakocha�bym si� w tobie na nowo. W�a�ciwie jeste�
jedyn� kobiet�, kt�ra...
Wpada dw�ch Malaj�w w b��kitnych turbanach. Padaj� na twarz przed Izi�.
M�zgowicz okazuje niezadowolenie.
I MALAJ
Kr�lowo! ��d� przybi�a do zatoki Bangaja. Bia�y w�dz idzie tu. Przywie�li nowe
b�stwo.
II MALAJ
Wi�ksza jest i t�ustsza od ciebie. (spostrzega le��cego Ksi�cia Tengah) Lecz c�
to? Nasz w�dz martwy, przebity w�asnym krissem.
I MALAJ
Sam sobie �mier� zada� wed�ug przepis�w przodk�w swoich.
Obaj korz� si� przed trupem; robi si� zupe�nie jasno i s�o�ce zalewa ca�y
pejza�.
II MALAJ
Nie mamy ju� w�adc�w. Chyba nowa bogini przywioz�a nam kogo� zza m�rz dalekich.
Wstaj� i pozostaj� w oczekuj�cej pozie. M�zgowicz dobywa lunet� z kieszeni i
patrzy mi�dzy krzewy na lewo.
M�ZGOWICZ patrz�c w lunet�
Poznaj� go. ,,Prince Arthur", kr��ownik I klasy. Wysiedli tylko co na brzeg.
Sacred blue, Green wysiada z �odzi. Balantyna Fermor, kapitan Fitz-Gerald i...
Opuszcza lunet�. Izia chwyta lunet� i patrzy.
IZIA tupie nogami z podniecenia
Green tu idzie! Green, Green przyjecha�! Balantyna! To pociecha dla ciebie,
profesorze. Ona ci� tak uwielbia.
M�ZGOWICZ
Ale przecie jestem zbrodniarzem. Zabi�em niewinnego cz�owieka.
IZIA opuszcza lunet�
Rzeczywi�cie! Robi� sobie skrupu�y z powodu jakiego� Malaja. Plu� na to! Niech
�yj� alefy i tumory. Czym�e jest �mier� wobec aktualnej niesko�czono�ci?
M�ZGOWICZ
Mo�e masz racj�. Nie ma zbrodni. Ilu� jest dzi� ludzi, kt�rzy tylko dlatego maj�
pretensje do praw cz�owieka, �e chodz� na dw�ch nogach. Jakie jest kryterium dla
odr�nienia cz�owieka od bydl�cia? Dawniej by�o to wiadomym, dzi�, w czasach
md�ej demo...
Huk armaty z kr��ownika przerywa mu dalsze s�owa.
IZIA
To Green waln�� na wiwat z dwunastocal�wki kr��ownika. Take�my si� kiedy�
um�wili.
Z krzak�w wychodzi: Green, Fitz-Gerald, Balantyna Fermor i pi�ciu ludzi za�ogi,
uzbrojonych od st�p d