6397

Szczegóły
Tytuł 6397
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6397 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6397 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6397 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DEMOKRACJA FILOZOFIA I PRAKTYKA REDAKCJA SERII MARCIN KRÓL ALEKSANDER SMOLAR Teresa Bogucka POLAK PO KOMUNIZMIE Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 1997. Wydanie I. PRZEDMOWA Wybrane do niniejszej książki teksty dotyczą naszej zbiorowej świadomości - zarówno jej stanu po komunizmie, jak i jej reakcji na szok wolności. Dotyczą też formowania się nowej postaci życia zbiorowego oraz mechanizmów życia publicznego, jego stylu, obyczajów, które szybko stają się wzorami, świeżą tradycją. Artykuły te, zwłaszcza pisane dla "Gazety Wyborczej", powstawały wokół konkretnych wydarzeń i chronologiczny układ pozwala przypomnieć sobie pewne znamienne chwile i związane z nimi oceny, spory, emocje. Dziś widać, że emocje szybko stygną, a incydenty, które je budziły, stają się cząstką zbiorowego doświadczenia, które przystosowuje nas lepiej lub gorzej do nowych warunków. Nowe warunki, przebudowa, transformacja - tak na co dzień mówi się o okresie, w którym żyjemy, i określenia te dotyczą poziomu praktycznego, organizacyjnego. Historycznego wymiaru tego czasu nie ogarniamy, jego niezwykłość ciągle nam umyka - nie został nawet nazwany i mówiąc o nim, najczęściej używamy daty: "po 1989 roku". Dziś z różnych stron pada zarzut, że brak wyraźnej cezury oddzielającej czas stary od nowej epoki był błędem. Kto go popełnił? Kto mógł stworzyć jakąś psychologiczną sytuację przełomu, skoro Historia tym razem zaoszczędziła nam wstrząsów, choćby i oczyszczających. Nie potrafiła tego zrobić ani opozycja, ani Kościół, ani nawet Jan Paweł II. Ludzie oczekiwali pochwały za wyborczą decyzję, nagrody za lata szarego życia, a także zagwarantowania jakiego takiego bezpieczeństwa wobec nadchodzących niewiadomych. Oraz - wspólnoty i zgody narodo- wej, bo to radosne poczucie, które trafiło nam się parę razy za komuny, jak w 1956 lub w 1980, utrwaliło się jako znak odświętności i pełen nadziei początek nowego. Niestety, opozycja przejmująca rządy była tak spięta trudem wprowadzanych reform, a zaraz potem tak zaabsorbowana własnymi konfliktami, że pozaekonomicznych potrzeb społeczeństwa nie dostrzegała. Nie dostrzegał ich też Kościół, który skoncentrował się na umacnianiu swej pozycji, a wiernym zaczął stawiać wysokie wymagania. Nawet papież w czasie pierwszej pielgrzymki do wolnej Polski gniewnie nas uświadamiał, że odzyskana wolność nie jest żadną nagrodą, tylko pasmem nowych zagrożeń i ciężkich prób. Można chyba zatem powiedzieć, że rozmiarów zmiany nikt nie ogarniał. Tak naprawdę dopiero teraz zaczynamy je sobie uświadamiać - na przykład, gdy patrzymy na rozbawione i niedowierzające twarze dzieci, którym usiłujemy opowiedzieć o życiu w Polsce Ludowej. W zebranych tu artykułach Polska Ludowa przypominana jest często, bo ona nas jako zbiorowość w znacznej mierze ukształtowała i nie jest to dobre dziedzictwo. A układem odniesienia tych rozważań jest diagnoza komunizmu dokonana za czasów PRL-u w środowiskach emigracyjnych i opozycyjnych. Taka, iż komunizm był systemem opresyjnym, marnotrawnym, a przede wszystkim deprawującym umysły i charaktery. Jego ofiarami byli nie tylko prześladowani, ale i zwykli ludzie poddani bezwzględnemu ciśnieniu - wtedy, gdy postępowali tchórzliwie, małodusznie, głupio, ulegle. Właśnie to było jego cechą najbardziej istotną - że z ludzi, którzy w normalnych warunkach zachowywaliby się przyzwoicie, potrafił wydobyć małość, posłuszeństwo, podłość. Że w statystycznie miażdżącej skali uczynił nas podatnymi na strach. Strach tak oczywisty i wszczepiony tak głęboko, że większość nawet nie potrafiłaby powiedzieć, kiedy nauczyła się odróżniać, co wolno, a co zakazane, co gwarantuje spokój, a co ściąga nieszczęście. Tymczasem ta powszechnie deprawująca cecha byłego systemu szybko zaciera się w zbiorowej świadomości. Mechanizm wypierania z pamięci rzeczy przykrych i zawstydzających jest dobrze znany, choć doświadczenie i psychologia uczą, że nieskuteczny. To wróci do nas czkawką, złym wspomnieniem, gniewnym pytaniem wnuków. W sukurs niemiłej pamięci o naszym życiu w PRL-u przybiega polityka ze swymi bieżącymi, utylitarnymi - choć różnymi celami. Politycy popeerelowscy sprytnie modelują przeszłość jako czas ładu, bezpieczeństwa i budowania. Odpowiada to postawie dość zrozumiałej, zapewne najczęstszej, by swych życiorysów po raz któryś nie przewartościowywać, nie ustalać grzechów, współwin i miar potulności. Dla tych z kolei, którzy mają poczucie, że PRL im jakieś szansę zniweczył, odmienny obraz malują kręgi zwane prawicowymi: PRL to czas przemocy, którą mniejszość zastosowała wobec większości, krzywdząc ją zabraniem majątku, możliwości rozwoju i osiągnięcia sukcesu. I nie będzie sprawiedliwości, póki pokrzywdzeni nie zobaczą, że los się odmienił tak, iż ci, co byli na górze, znaleźli się na dole. W takim opisie wszelka wina leży po stronie krzywdzącej mniejszości, a zdjęta jest z każdego, kto ją wskazuje. Pozostali, ci ze środka, miotają się w formule "to prawda, z drugiej strony jednak..." O co też trudno mieć pretensje, bo zadaniem polityków jest zdobywanie władzy w wyborach, zatem raczej zabieganie o względy wyborców niż urządzanie im oczyszczających porachunków sumienia. Dodajmy, że Kościół również się do tego zadania nie pali, a przeciwnie - mimowolnie być może zwiększa zamęt związany z oceną zaszłości. Oto bowiem o pokusach liberalnych, o niebezpieczeństwach konsumpcji mówi językiem tak surowym i piętnującym, jakiego do komunizmu nigdy nie zastosował. Ludzie mogą odnieść wrażenie, że za PRL-u jakoś się żyło, a teraz dopiero Kościół i wiara znalazły się w prawdziwym okrążeniu i zagrożeniu, dopiero teraz zło zewsząd wyłazi i wszystkie moce się sprzysięgają. Wobec obwieszczonej "kultury śmierci" komunizm jawić się może jak kultura życia, w dodatku niekonsumpcyjnego i przaśnego. Przemiana, która się dokonuje, nikogo nie ominęła - nawet ci, którzy nie zmienili zajęcia, miejsca pracy, pozostając biskupem, nauczycielem, rolnikiem, również znaleźli się w sytuacji nowej, jakiej nie potrafiliby przedtem nawet przewidzieć. W istocie jest tak, jakbyśmy zostali przesiedleni w inne warunki i nasze dotychczasowe życiowe doświadczenie okazało się nieprzydatne do niczego. Ale - niczym prawdziwi emigranci - ciągle się nim posługujemy. I to, co nowe, nieznane, uporczywie próbujemy opisać językiem czasu przeszłego. A język to specyficzny - jak wiadomo za PRL-u rozpadał się na oficjalną nowomowę i wariant prywatny. Istniał też język odświętno- -literacki, tyczący historii ojczystej, który, początkowo tępiony, prze- chowany w bibliotekach, kościołach i rodzinnych tradycjach, był od lat sześćdziesiątych przez władzę rehabilitowany i nawet zawłaszczany, gdy uchwalono, że Polska Ludowa nie tyle jest początkiem nowego, ile zwieńczeniem, ukoronowaniem tysiącletniej historii państwa. Dziś język nieustannie się zmienia, trudno jeszcze rozdzielić wariant prywatny i publiczny, oba mają bowiem dużą temperaturę emocjonalną i - co charakterystyczne - ożyły w nich kalki nowomowy, cała retoryka egalitarna nabrała z powrotem głębokich i mocno odczuwanych znaczeń. Natomiast prawdziwy renesans przeżywa ów język uroczysto-rocznicowy, w którym toczy się znaczna część dyskursu politycznego. Służy on oczywiście do tego, co Jerzy Giedroyc nazwał walkami na trumny, ale jest też chyba intuicyjnym sposobem ponownego opisania własnej tożsamości. Niestety - przysposobiony jest do mówienia o przeszłości w tonie patetyczno-źałobnym, bo przez 200 lat usprawiedliwiał ofiary, które kolejne pokolenia składały na ołtarzu ojczyzny. Toteż doskonale wiemy, co winien Polak robić w leśnej partii, w Legionach, na barykadzie, w podziemiu, ale przekaz zbiorowej pamięci milczy na temat tego, jak być dobrym Polakiem na dorobku. A młodzież obwieszcza koniec patriotyzmu, bo słowo to potrafi zastosować tylko w wojennej potrzebie. Tymczasem obecna odsłona polskiego dramatu nie nosi w sobie póki co zadatków na sytuacje tragiczne, nie stawia przed nami - jak to w przeszłości najczęściej bywało - jedynie fatalnych wyborów. Raczej obiecujące perspektywy. Wolność najszybciej dała nam nową scenę publiczną, prawdziwą, ze wszystkimi atrybutami demokracji. Po odrażającej nudzie, jaką latami serwowała nam władza komunistyczna, naraz mieliśmy zobaczyć swoich reprezentantów w niereżyserowanych, nieskłamanych debatach, mówiących o sprawach dla nas istotnych. Miało być prawdziwie, godnie i odpowiedzialnie. Jak za pierwszej "Solidarności", bo chyba ona stanowiła wzór. Nowi ludzie polityki, którym przypadło spełnić to oczekiwanie, mieli doświadczenie Sierpnia i nocnych rozmów rodaków. Wyważonych i roztropnych, bo przecież nagrywanych przez ubeka, któremu nie wolno było dać satysfakcji wzajemnymi awanturami lub inwektywami. Czy tylko władza, ambicje, różne pokusy sprawiły, że klasa polityczna przyniosła zawód i rozczarowanie? I pytanie - jak to się stało, że formuła jej dyskursu prawie nic wspólnego nie miała z czasem solidarnościowego karnawału, który pamiętali wszyscy uczestnicy, za to bardzo dużo z pieniactwem i warcholstwem sejmów XVIII-wiecznych oraz z emocjami miotającymi sejmy w międzywojennym dwudziestoleciu, o czym większość obecnych posłów nie ma pojęcia? Nie było jednak tak, że w odróżnieniu od debiutujących polityków, którzy zawiedli społeczeństwo, ono samo okazało się bezgrzeszne. Nie zaaprobowało "siły spokoju" - jej umiaru i odpowiedzialności, wolało zawadiackie potępienia i liczne obietnice Wałęsy oraz insynuacje i socjalistyczne przyrzeczenia Tymińskiego. Potem jednak znużyło się potępieniami, insynuacjami i obietnicami i zafalowało do czegoś dobrze sobie znanego - do sekretarza gadającego ludzkim głosem. Można powiedzieć, że początki nie były specjalnie udane, miały fazy żałosne w swej małości i zawiści i symbolem tego zmarnowania szansy został Lech Wałęsa. Jego los odzwierciedla upadek mitu ludu, który znalazł tak niezwykłe spełnienie w Sierpniu - to był Lud powstały przeciw tyranii. Lud administrujący państwem - to była, niestety, raczej nauczka i przestroga. Cechą naszego życia pozostaje nieobliczalność. Bo nie sposób często pojąć samobójczych zachowań różnych partii, także ich awansów i upadków. Nie sposób również przewidzieć zachowań wyborców, ich zmiennych nastrojów, kaprysów, decyzji. Narodową scenę z odmienianą scenografią zapełnia tłum postaci o niejasnym emploi, uwikłanych w nieoczekiwane perturbacje, grających w nieznanej konwencji. Mieszają się kwestie nowe, zaskakujące i stare, dobrze osłuchane. W tym zamęcie wypatrujemy znanych nam aktorów, tych protagonistów, w których losach opisywaliśmy swe dzieje. To robotnicy, chłopi, inteligencja, tyle odmiany, że miejsce "władzy" zajęła nowa kategoria - klasa polityczna. Oczywistym reprezentantem robotników, dziedzicem tradycji ich buntów jest druga "Solidarność". Mało przypomina pierwszą. Nie znajduje radości w szerokiej wspólnocie, lubi dzielić i piętnować; nie kultywuje braku przemocy, zamiast tego stosuje teatralne oznaki ledwo powstrzymywanej gniewnej determinacji i siły; postawy godnościowe zastępuje ludowym wulgaryzmem. Pierwsza "Solidarność" zrealizowała literacki, inteligencki mit ludu, jego solidarności i ofiarności. Druga, wobec gospodarczego trzęsienia ziemi, musiała zająć się prozą, nie chciała zarazem rezygnować z funkcji przewodniej. Początkowo kłębiły 10 się w niej emocje: poczucie siły z obalenia ustroju, zawodu z trudności, pretensji o wszystko. A stąd rodziły się radykalne pomysły: zdjąć dyrektora, pogonić obcego inwestora, zablokować zmiany, wystrajkować pożyczkę - i nade wszystko pokazać politykom, gdzie ich miejsce. Z czasem nauczyła się, że nie ma radykalnych posunięć, które wszystko załatwiają, opanowała sztukę negocjacji i twardej obrony konkretnych interesów. Ostatecznie wraz z SLD obaliła ostatni rząd solidarnościowy i zyskała przez to normalnego partnera do targów o swoje. Wreszcie wyszła ze schizofrenii, jaką były zajadłe walki z poniekąd własnym rządem - ma teraz jasną tożsamość, jest "prawicowa" i prokościelna, a przeciw niej stoi lewicowy komunista-bezbożnik. Kłóci się z nim zajadle, obnosi z rytualną nienawiścią, ale tak naprawdę i serdecznie nie znosi swego mentora, czyli inteligencji. Za cały lud wiejski przemawia wyłącznie PSL. Chłopom komunizm przeznaczył pozycję poślednią, ich usytuowanie społeczne wykluczało inną formę niż opór i trwanie, ale w 1980 i oni dołączyli. Choć byli zawsze na tej gorszej pozycji, bo stworzyli kilka wiecznie skłóconych organizacji, nie wydali żadnej wielkiej postaci, wokół której mogłaby się oplatać zbiorowa wyobraźnia i nadzieja. Kapitulacja ich przywódcy w stanie wojennym miała wymiar znaczący, a dla niektórych symboliczny - skoro nie można wygrać, trzeba się ugiąć. Nie jest rzeczą chłopa - ani ludu w ogóle - walka o przegrane sprawy. Dziś chłopi mają silną reprezentację na naszej scenie i ona w ich imieniu demonstruje egoizm klasowy w skali zapierającej dech. Inteligencja występuje w paru formach. Jako zmitologizowany obiekt niechęci, także własnej. W postaci spolaryzowanej na milczące elity intelektualne (których zresztą nikt nie pyta o zdanie) oraz budżetówkę, której w głowie wszystko, tylko nie posłannictwo. Inteligencja ma jednak swoją partię, która dba o wiele rzeczy, ale nie o jej materialny status, raczej o wypełnianie posłannictwa. Borykając się z opisem społeczeństwa, uporczywie operujemy kategoriami odziedziczonymi po PRL-u. Po wojnie określenia typu ziemiaństwo, mieszczaństwo, przedsiębiorcy, kupiectwo, a potem "bezeci" - szybko wyszły z użycia z braku desygnatów i zostaliśmy podzieleni na te trzy grupy, robotników, chłopów i inteligencję pracującą. Dziś znów się różnicujemy, ale nie znajduje to odbicia w języku i myśleniu. Jakby odium rzucone niegdyś na dawne warstwy i klęska, która je spotkała, sprawiają, że lepiej się nie wyróżniać, nie pchać w oczy, nie nazywać. Określenie "klasa średnia" zawiera w sobie pełne nadziei oczekiwanie i ciągle za mało konkretów identyfikacyjnych, a zwłaszcza nie jest jasny system wartości, którego ma ona bronić. Mamy znów przedsiębiorców, fabrykantów, lecz oni wolą mówić o sobie, że są producentami i pracodawcami. Określać się wedle funkcji, bez mała usługi, jaką wykonują wobec nabywców i pracowników. Klasa robotnicza nadal jest układem odniesienia dla innych grup społecznych, nadal odgrywa rolę wyjątkową i ma zapewnione szczególne traktowanie. Zarazem nie bardzo wiadomo, kto do niej należy. Nawet gdyby opisać rdzeń tej warstwy, to przebiega przez nią istotny podział na robotników wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych, który ma dziś odbicie zarówno w sytuacji materialnej, jak i w ocenie rzeczywistości. Wyraźnie przyspieszył się proces zanikania XIX-wiecznego proletariatu sprzedającego swą siłę fizyczną na rzecz grupy coraz mniej licznej i coraz lepiej wykształconej, lokującej się na pograniczu warstwy specjalistów i szybko rosnącej sfery usług. Tymczasem istnieje tendencja nie tylko, żeby zamazywać ten proces, ale by rozszerzać prerogatywy proletariatu na wszystkich pracowników najemnych. Toteż doczekaliśmy się strajków nauczycieli i lekarzy, którzy tym samym porzucili etos inteligencki na rzecz obyczajów i uprawnień mas sprzedających swą robociznę. Z punktu widzenia bowiem potrzeb polityczno-symbolicznych status wielkoprzemysłowej klasy robotniczej ma ciągle nieodparty urok. Złożył się nań jej mesjanizm, potem siła przewodnia, a wreszcie rola w obaleniu komunizmu. Lub inaczej - inteligencka wiara w moc ludu i jej spełnienie w czasach zmagań z totalitaryzmem. Zarazem obecność klasy robotniczej w najnowszej historii była redukowana do momentów wybuchów lawy. Jej powstanie, droga z biednej wsi do miast, jej awans, przemiany, wzory życiowe, modele aspiracji nie zaistniały w zbiorowej świadomości. To miejsce zajął, jak to u nas w zwyczaju, piękny mit Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza. Rozbrat robotników z inteligencją jest dla lat dziewięćdziesiątych zjawiskiem ważnym. Relacja między inteligencją a ludem jest częścią definicji tej pierwszej. Człowiek, który gardził warstwami niższymi i uważał, że należy je krótko trzymać, do inteligencji nie mógł być zaliczony. Prawdziwy zaś inteligent, co by nie opowiadał o urokach prostego bytowania i ludowej mądrości, za swą powinność uważał 12 podsuwać książkę, szerzyć oświatę, nieść porady zdrowotne, hodowlane, organizacyjne i wszelkie inne. Pod strzechami żyło się gorzej, brudniej, nędzniej i bez nadziei. Inteligent proponował zmianę ku takiemu życiu, jakie sam prowadził, i ku wartościom dla niego oczywistym. A te rozliczne zadania były konsekwencją pierwszego - mianowicie włączenia ludu wiejskiego do narodu. Praca nad zmianą potocznej świadomości chłopów przekonanych, że cesarz, car bronili ich przed polskimi panami, polegała na tłumaczeniu im, że są polskim ludem. Robotnicy, w odróżnieniu od chłopów, to była nędza pozbawiona uroków sielskości i zalet zamkniętej społeczności. Im proponowano oświatę i metody walki o przyzwoite warunki życia. Słowem, inteligencja pełniła wobec ludu rolę mentora. Nie tylko wpisaną w swój etos, ale i oczekiwaną. Tę rolę zniszczył dopiero komunizm - jedynym nauczycielem mogła być Partia, zatem inteligencja została poniżona, wyszydzona, wepchnięta w rolę przedstawiciela wyższych wyzyskujących warstw, który podstępnie udaje przyjaciela ludu. Druga "Solidarność" poniewiera "elity" dokładnie tymi słowami, których uczyli komuniści. Za dość żałosnym zjawiskiem, jakim jest powtarzanie sloganów z partyjnych agitek i szmatławców, kryje się jednak proces naturalny i sensowny, mianowicie wybijanie się na niezależność, gniewne odganianie mentora, dowodzenie, że potrafi się samemu. Szukanie trochę instynktownie, trochę po omacku nowego, własnego sposobu istnienia. Wszystko jednak wskazuje na to, iż rozważanie relacji pomiędzy robotnikami, inteligencją i chłopami nie jest już dyskursem o rzeczywistości, a staje się przyczynkarstwem. Niestety, działania tych trzech grup, które od dwóch stuleci były podmiotami naszej historii, które doświadczyły totalitaryzmu i odegrały rolę w jego trwaniu - nie są wystarczające do zrozumienia tego, co dziś się dzieje. Po pierwsze - nie dają się one zbyt dokładnie rozpoznać w codzienności, w stanie nienadzwyczajnym. Po drugie - jak by nie definiować ich cech i ich reprezentacji - o rzeczywistości decyduje jakaś reszta, może nawet większość, o której niewiele umie się powiedzieć. Kiedy zaś objawia się ona zbyt wyraziście, to charakteryzuje się ją jako jakościowo nieciekawy margines ("elektorat Tymińskiego", "wyznawcy neopogaństwa"). Może jest zatem tak, że nastąpił kres czasu protagonistów, do głosu doszli statyści. Jakaś masa, 13 która zawsze tu żyła z nami, ale nie przynależała ani do klasy robotniczej, która co raz zrywała się do buntu, ani do chłopstwa, które broniło ziemi i Kościoła, ani do wiernych, dla których istnieje przede wszystkim Bóg i Ojczyzna, ani oczywiście do antykomunistycznej opozycji. Ani chyba do Polaków, którzy zawsze walczyli o wolność. Oto i skutki definiowania się społeczeństwa przez cnoty heroiczne okazywane w chwilach nadzwyczajnych. Zabieg, który był pocieszeniem w czasach zniewolenia, który przerabiał na walory nasze ciągłe klęski (Gloria victis), który budował więź wspólną i świadomość narodową przypisując całej zbiorowości czyny i postawy statystycznie nikłych garstek powstańców, społeczników, opozycjonistów, teraz utrudnia nam zrozumienie samych siebie. Nie możemy się rozpoznać, przewidzieć wspólnych reakcji. Nie wiemy, jacy jesteśmy. Literatura zawsze nam ułatwiała jakąś definicję, dawała wzory pocieszające. A jeśli nawet zapisała gdzieś cierpki portret, to od czego umiejętności wypierania z pamięci tego, co przykre, na rzecz tego, co krzepiące. Dziś, gdy ktoś chce scharakteryzować istotę chłopskości, to przywołuje Ślimaka, nie Borynę. Jakby uzasadnieniem sensu trwania tej warstwy musiała być służebność wobec Sprawy, a nie praca, pragnienia, namiętności - życie po prostu. W Galicji powstał zjadliwy portret filistra i burżuja. Ale skończyło się jak w spektaklu Andrzeja Wajdy "Z biegiem lat, z biegiem dni" - potomstwo tej warstwy dorobkiewiczów, dulskich, ograniczonych kołtunów, gdy tylko ojczyzna wezwała, ruszyło do Legionów walczyć o Niepodległą. Nasza historia pełna jest takich przykładów. A to ułatwia przechodzenie ponad szarą codziennością, która różnie nas kształtowała, i skupianie się na historycznych egzaminach. Dzięki nim łatwo można wykazać, że co by tam na wierzchu nie denerwowało pospolitością i małością, to pod spodem lawa. Można powiedzieć, że polska historia to dzieje mniejszości napisane przez mniejszość ku pokrzepieniu większości. Te praktyki dydaktyczne - albo wielka działalność oświatowa - zastępowały procesy, które miały miejsce w niepodbitej części Europy. Tam lud powoli był wprowadzany w status obywatela albo o niego się dobijał - proces ten był długotrwały i solidny. U nas należało o jego duszę walczyć z mocarstwami, dla których był rekrutem i siłą roboczą. 14 To polska inteligencja zrobiła z niego naród, w jego imieniu walczyła, występowała, przemawiała, domagała się, protestowała. Trwało to w istocie do 1989 roku. Wolność, która została wywalczona, stała się udziałem społeczeństwa w znacznej mierze wyedukowanego przez PRL, zarazem społeczeństwa uczestniczącego od około trzydziestu lat w kulturze masowej. O ile to pierwsze nie powinno być zaskoczeniem (w końcu lęk o takie skutki towarzyszył wszystkim elitom oporu), to druga cecha okazała się szokiem. Mianowicie spowodowała ona zerwanie pewnego typu kontaktu, wzajemnych więzi między warstwami społecznymi. Kiedyś, gdy oczywiste było, kto jest wyżej, a kto niżej, wspinanie się ku górze było równoznaczne z aspirowaniem do wzorów tam obowiązujących. Tym samym górne warstwy społeczne odgrywały oczywistą rolę opiniotwórczą - i były do niej wychowywane. Dziś rolę podstawowego źródła norm i wzorców przejęła masowa kultura. Dziś młódź miejska i wiejska na wzór Murzynów z amerykańskich gett nosi czapki daszkiem do tyłu i nawet nie przyszłoby jej do głowy patrzeć, co zaproponowano w najnowszych kolekcjach. O strojach, obyczajach, przekonaniach, poglądach decydują raczej kolorowe pisma i telewizja niż starania jakichkolwiek elit. Ich bezradność - od Kościoła poczynając, na twórcach kończąc - jest uderzająca. Na razie traktujemy siebie wciąż jak zbiorowość, o której na pewno wiemy jedno - że z dużym prawdopodobieństwem nie zachowa się ona zgodnie z obowiązującymi na jej temat przekonaniami. Żyjemy więc w społeczeństwie nieprzewidywalnym i nieznanym. Przynajmniej dla tych, którzy je opisują. Wypada chyba zacząć ten opis od nowa. Bo wiele wskazuje, że dotychczasowy trzeba uzupełnić. Że dzieje Polaków pokazane przez grzechy i cnoty narodu szlacheckiego, przez wieczne zrywy wolnościowe patriotycznej młodzieży, przez ofiary złożone dla przetrwania zniewoleń i wojen - trzeba uzupełnić przez dzieje większości. Dzisiejszy Polak jest bowiem zarówno spadkobiercą dufnego Sarmaty równego wojewodzie, który nigdy nie ustąpił ze swych wolności, jak i poddanego chłopa. Cechy tego pierwszego odnajdujemy w sobie nieustannie: umiłowanie swobody i warcholstwo, gościnność i wypitkę - to nasze, swojskie, polskie. A co my właściwie wiemy o Polakach poniewieranych i zniewolonych? Zawsze upokarzanych? O których lepiej zadbali zaborcy niż 15 polscy panowie? Jaki był ich udział w tworzeniu naszych wad i zalet? Dziś w naszym rn\/clpr|j|' ""h doświadczenie jest nieobecne, ale pięćdziesiąt lat temu, po wojnie, było ono przywołane, tworzyło klimat wielkiego awansu, awansu wyrównującego wieki upodleń i upokorzeń. Zostało ono odrzucone wraz z całą ideologią Polski Ludowej, ale ci, do uczuć których trafiło, i ich potomni są być może większością - kim się czują? Chłopskimi dziećmi? Robotnikami? Inteligentami w pierwszym, drugim pokoleniu? A może te określenia nie pasują do drogi, którą przeszli, do tradycji, która ich ukształtowała. Czy Polak po komunizmie, Polak po szkodzie uporał się z totalitarnym doświadczeniem? Czy rozpoznaje sytuację, w jakiej żyje? Jak radzi sobie z wczorajszym balastem i z dzisiejszymi wyzwaniami? Jak wydobywa się z systemu opresywnej pieczy, ze świata opisanego prosto, w kategoriach dobra i zła, i podzielonego na nasz i obcy? Jakim się staje zdany na siebie, bez regulaminów i rytuałów, bez jasnych reguł, które znał od zawsze? Ta książka jest poszukiwaniem odpowiedzi na powyższe pytania i na kolejne, które z nich wynikają. Jest próbą odnalezienia się w chaosie myślowym i emocjonalnym, jaki nastąpił po jedności wytresowanej przez komunizm i po jedności wyzwolonej przez pierwszą "Solidarność". Jest zapisem dochodzenia raczej do nowych pytań, próbą ustalenia, czego o sobie nie wiemy. Konkluzja jest przeświadczeniem, że, aby zrozumieć współczesność, musimy odrzucić kategorie myślenia i widzenia świata, z jakimi w nią wkroczyliśmy, i spróbować opisać i siebie, i drogę, jaka nas ukształtowała, od nowa. Z myślą nie o tym, jak przetrwać zagrożenia, ale o tym, jak żyć w normalnej codzienności. Wybrane do tej publikacji teksty zostały poprawione i niekiedy skrócone. Zmiany dotyczyły przede wszystkim odniesień bieżących, niezbyt czytelnych po latach. Większość zebranych tu artykułów została napisana dla "Gazety Wyborczej", z wyjątkiem dwóch: Kościół tryumfujący, grzeszne społeczeństwo i Hipokryzja wolnych, które powstały dla "Dialogu". PRZECIĘTNY OBYWATEL PATRZY NA POLITYKĘ To, że partie polityczne przegrają wybory samorządowe, było wiadome. Same, jakby w przewidywaniu oczywistej klęski, wskazywały powód - to społeczna apatia zawiniona przez Okrągły Stół, rząd, komitety obywatelskie i w ogóle. Społeczna apatia rzeczywiście budzi niepokój różnych środowisk i Lech Wałęsa dał temu wyraz wzywając do wojny. Trochę to zaszokowało opinię publiczną, ale okazało się, że chodzi o walkę na argumenty, która ma wyrwać społeczeństwo z apatii i przyspieszyć przemiany. Rzecz podchwyciło Porozumienie Centrum, w którym są różne partie, komitety, kluby i osoby, i zażądało nowych wyborów najpóźniej do wiosny. Nie bardzo wiadomo, do kogo to wezwanie było skierowane, bo rząd Mazowieckiego również uważał, że wybory winny się odbyć wiosną, a głosów sprzeciwu wobec tych planów nie słychać. Przeciętnemu obywatelowi, którego pragnie się aktywizować, dziwne może się wydać, że niepokój o powolność zmian pojawił się w trakcie pierwszych wyborów samorządowych, co w końcu jest fundamentalną przemianą państwa. Ponadto, że partiom politycznym w przededniu przegrania z kretesem wyborów samorządowych tak spieszno już do następnych. Nadto przeciętny obywatel najwyraźniej nie wie, co powinien zrobić, aby zadowolić oczekiwania elit politycznych. Za czym właściwie tęsknią? Za ludem na ulicach? Za wielkimi strajkami, w których tysiące ludzi chcą nie tyle podwyżki, co jakiegoś nowego modelu państwa? 18 Za tymi tłumami, które przychodziły do siedzib "Solidarności" w latach 1980-81? Czy za tym, żeby się ludzie wreszcie zaczęli do nich przypisywać. A ludzie nie chcą. Niektóre partie, trochę jak ta niewydarzona baletnica, tłumaczą to zjawisko tym, że nie mają lokali, pieniędzy, dostępu do mass mediów. Warto przypomnieć, że szersza opinia usłyszała, iż pojawiły się nowe partie polityczne właśnie w kontekście ich potrzeb materialnych, i to w momencie, gdy społeczeństwo zabierało się do zaciskania pasa i zębów. Okazało się, że powinno nadto wziąć na utrzymanie instytucje, które będą mu niezbędne do normalnego funkcjonowania. Podniosły się głosy sprzeciwu, ale roszczeń to nie powstrzymało i było jakby pierwszym sygnałem pewnej głuchoty politycznej działaczy. Trzeba też powiedzieć, iż mimo te narzekania na brak warunków do rozkwitu, nowe partie mają wyraźne fory w środkach przekazu w stosunku do starych. Telewizja na przykład ciągnie je za uszy i dowartościowuje jak może kosztem "starych partii", choć najmniejsza z nich, SdR-P ma pewnie więcej członków niż wszystkie "nowe" razem wzięte. Otóż, sądząc z tych licznych występów, przyczyn rachityczności życia partyjnego prędzej należałoby szukać w sposobie publicznego funkcjonowania niż w brakach majątkowych. Przeciętny obywatel dostrzega zatem rzeczy następujące: Partie w ogóle nie mają pomysłu na reprezentowanie jakichś dużych grup, warstw. Mówią albo w imieniu Narodu, albo w imieniu społeczeństwa. Żadnej z nich nie zainteresowała tak ważna klientela wyborcza jak rolnicy. Zostawiono aparatowi ZSL wolne pole i oto odniósł taki sukces, że b. bratnia PZPR zzieleniała zapewne z zazdrości. Jednym ze strukturalnych spadków po komunizmie jest status inteligencji. Ludzie z wyższym wykształceniem z założenia zarabiają mniej od pracujących fizycznie. Jest to w normalnym kraju nie do pomyślenia, stanowi powód do emigracji młodych elit zawodowych, podważa sens wykształcenia. Czy ktoś podjął ten problem, szuka sposobów jego postawienia i rozwiązania? Na naszych oczach, z dnia na dzień, rośnie warstwa nowych przedsiębiorców, nielegalnych na razie handlowców. Ale liberałom z Unii Polityki Realnej najwyraźniej bardziej się opłaca zwoływać skinów 19 z pałkami, niż zintegrować tych, wydawałoby się, naturalnych zwolenników np. wokół jakiejś koncepcji korzystnych dla nich podatków. Tej kompletnej obojętności na problemy grup społecznych, którymi nowoczesne partie się żywią, towarzyszy też lekceważenie społecznych nastrojów, na co nikt, kto chce się sprawdzić w wyborach, nie może sobie pozwolić. Otóż nasze awangardy nie zabiegają również o tę znaczącą część społeczeństwa, która popiera Mazowieckiego i Balcerowicza. Szukają tylko niezadowolonych. O braku programów nie warto nawet mówić. Wygląda, że polityka budżetowa, status przedsiębiorstw, podatki, uporanie się z długiem, inflacja czy organizacja lecznictwa to nieistotne drobiazgi, gdy cele polityczne ma się wielkie: przywrócić kapitalizm, odzyskać pełną suwerenność, realizować zasady sprawiedliwości społecznej, obronić się przed Niemcami, stworzyć dobrobyt, zbudować wspólnotę Europy Środkowej z Polską na czele. Stworzyć program zresztą byłoby trudno, bo te partie wszystko widzą osobno. Rząd, mimo że informacja jest jego słabą stroną, potrafił społeczeństwu uzmysłowić ścisłe związki między poszczególnymi zjawiskami gospodarczymi, jak inflacja, recesja, wolny rynek, bezrobocie, zadłużenie, kredyty. Partie te oczywiste powiązania ignorują i domagają się okazjonalnie obniżenia podatków albo zniesienia popiwku, albo dotacji tu i tam, nie trudząc się przewidywaniem, jakie będą skutki w jednym przypadku i skąd wziąć pieniądze w innym. A przecież zgodnie ze swą naturą zmierzają do objęcia władzy i, jeśli im się uda, będą musiały odpowiedzieć na takie pytania. Może więc warto pokazać już teraz, że się to potrafi zrobić. Teraz jednak przeciętny obywatel (jeśli jest maniakiem) oglądał programy wyborcze. Występowały w nich komitety - obywatelskie, osiedlowe, rzemieślnicze, ich kandydaci bez trudu zrozumieli, czym zajmuje się gmina, i mówią o szkołach, śmietnikach, drogach, ściekach. Partie mówiły nadto, a nierzadko tylko - o niepodległości, o położeniu klasy robotniczej, o zgubnym planie Balcerowicza, o zagrożeniu niemieckim. W skrajnym wypadku pan Barański powitał nas okrzykiem "Bracia Polacy" i ręką uniesioną w faszystowskim pozdrowieniu, a potem opowiadał o wrednych mniejszościach. 20 Litość i trwoga. Wracamy do Europy. A tam jest właśnie tak, że społeczeństwo zajmuje się swoimi sprawami, od rządzenia ma zawodowych polityków i raz na parę lat wskazuje, którzy politycy mają to teraz robić. W najbardziej sprawnym modelu demokracji są to dwie dominujące partie. Różnią się między sobą tym, że jedna uważa, iż państwo nie powinno się mieszać w życie gospodarcze i społeczne, pozostawić je aktywności obywateli, których standard życia będzie odpowiedni do talentów, rzutkości, przedsiębiorczości. Druga - że powinno ingerować, aby wyrównywać szansę życiowe i warunki bytu, tzn. ma odbierać grupom bogatym i zaradnym część dochodu i przeznaczać go np. na równy start dla wszystkich, czyli dotowanie szkolnictwa, na opiekę nad chorymi, niezaradnymi, bezrobotnymi. Jeżeli w społeczeństwie przeważa pogląd, że trzeba zachęt do prężnego rozwoju, to głosuje ono za zmniejszeniem interwencji państwa, czyli na prawicę, i wtedy wygrywają republikanie, chadecy, konserwatyści czy jak to się w danym kraju nazywa. Jeżeli zaś przeważa pogląd, że należy podciągnąć słabsze społecznie grupy, to wygrywa lewica, czyli demokraci, socjaldemokraci, laburzyści. Prawica i lewica okresowo zmieniają się u władzy i wychodzi to tym krajom na dobre. A co z naszą lewicą i prawicą? Pod tym względem nie jesteśmy w Europie, tylko w jakimś zaścianku pełnym historycznych widm i pojęć. Słowa te definiuje się wedle rodowodów środowisk, wedle tego, kto lubi, a kto nie lubi Dmowskiego, wedle stosunku do miejsca religii w państwie, do aborcji, do godła. A sprawa najważniejsza - kwestia, jak głęboko państwo może ingerować w nasze życie - jeśli partie polityczne w ogóle absorbuje, to marginalnie. Tymczasem jest ona zasadnicza. Rząd ją podejmuje i ograniczając rolę państwa idzie w prawo. Innej drogi zresztą nie ma, na lewo jest ściana - odziedziczyliśmy biedne państwo nastawione na dotowanie lecznictwa, oświaty, mieszkań, przemysłu, kolei i czego tam jeszcze - i to wszystko leży w ruinie. Rząd ostrożnie wycofuje państwo z gospodarki, z władzy lokalnej, z dotacji do wszystkiego. Coraz natyka się na opór nawyków, które są groźną karykaturą myślenia lewicowego powstałego jakby z przemnożenia zasady równości i sprawiedliwości społecznej przez 40-letnie ubezwłasnowolnienie. W efekcie zakłada ono, że wszystkim należą się przyzwoite warunki z takich oto powodów, że 21 pracują ciężko pod ziemią, na roli, w fabryce, na kolei, w szkole. Ze są starzy, albo że są młodzi, albo że mają dzieci. Należy się, bo inni mają więcej. Państwo ma się człowiekiem zajmować od kolebki po pochówek, a obalenie komunizmu miało sprawić jedynie, że wreszcie będzie to robić dobrze. I tak minister Paszyński obrywa za ćwierćurynkowienie mieszkań, studenci strajkują na wieść, że mają płacić za repetowanie studiów, kopalnie żądają, żeby rząd kupował ich zły węgiel, bo inaczej będzie bezrobocie, kolejarze paraliżują kraj, bo nie mają 110 procent średniej krajowej. Co na tę ciężką konfrontację rządu ze zsowietyzowaną świadomością społeczną nasze awangardy polityczne? Lewica chociaż rozpoznaje swoją rolę. Jej część umiarkowana jest świadoma, że nie ma czego dzielić, by sprawiedliwości stało się zadość, więc domaga się jedynie równego podziału ciężarów i biedy. OPZZ, PPS, Anarchiści podchwytują natomiast społeczne niezadowolenie i krzyczą, że miało być lepiej, a jest gorzej. Ich prawo, prawicowy rząd nie musi im się podobać, a nietaktem oczywiście byłoby zapytać: co robić. Centrum tym pytaniem również się nie turbuje, interesuje je raczej sprawiedliwy podział władzy. Gdybyśmy mieli nowoczesną, europejską prawicę, to winna ona bronić rządu przed roszczeniową demagogią, wspierać kierunek zmian, pretensje zgłaszać o zbyt ostrożne działanie i mobilizować opinię społeczną tak, by umożliwić ich przyspieszenie. Winna domagać się nie tylko prywatyzacji, szybkiej upadłości i wyprzedaży nierentownych przedsiębiorstw, ściągania kapitałów, ale i np. odrzucenia pomysłów akcjonariatu pracowniczego, wprowadzenia płatnych studiów, płatnego lecznictwa, zmiany przepisów o bezrobociu - niby dlaczego osoba z wyższym wykształceniem, która odmawia przyjęcia posady pomocy domowej, ma być utrzymywana przez społeczeństwo? Prawica powinna uświadamiać, że sprawiedliwość polega na tym, że za dobrą pracę należy się dobra zapłata. Niesprawiedliwością zaś jest obdzielanie przez arbitralne państwo wszystkich po równo owocem wysiłku zdolnych, pracowitych, zaradnych. Ale nasza prawica twierdzi, że rząd to neokomuna czy też katolewica i ma zupełnie inne zmartwienia: germańską nawałę, podstępne żydostwo, przebiegłą masonerię, wraży kapitał, morale Polaków zagrożone nikoty-nizmem i pornografią, krzyż na koronie orła. 22 Przeciętny obywatel patrzy na politykę i widzi polskie piekło pełne pretensji, urazów, insynuacji. Nic z tego nie rozumie, i słusznie, bo przecież do niego nikt się nie zwraca (konia z rzędem temu, kto wie, co oznacza owo "przyspieszenie" lansowane przez Porozumienie Centrum...). Nowych partii, bez względu na barwę, nie tylko nic nie obchodzi dylemat, jak przejść od państwa komunistycznego do normalnego, ani jakie są problemy poszczególnych grup społecznych, które można by reprezentować. Nie interesuje ich społeczeństwo jako elektorat. Jakby nie liczyły na wybory, a jedynie uważały, że są niezbędne, bo bez nich nie będzie pluralizmu, demokracji, pełnej reprezentacji postaw. Niestety, demokracja nie polega na dopuszczaniu do władzy wszystkich grup, jakie się objawią, ale na oddawaniu jej tym, które mają największe poparcie. A lament pod tytułem "bez nas będzie nowy monopol" jest demagogią rodem z komunistycznej świadomości. To demokracja socjalistyczna miała być wyższą formą właśnie dlatego, że teoretycznie montowała reprezentację społeczną z przedstawicieli wszelkich grup: i górnicy, i hutnicy... Pozostaje jednak pytanie - dlaczego Węgrom, Czechom, Słowakom udało się stworzyć normalny system partyjny, a nam nie. Odpowiedź partii brzmi - z powodu stworzenia formuły komitetów obywatelskich "Solidarności". Jest w tym jakaś racja. Gdyby nie komitety, ludzie musieliby w dzisiejszych wyborach decydować, na które z antykomunistycznych ugrupowań oddać głosy i coś by one z tego miały. Nadto komitety skupiły pewne elity, ludzi z osobowością, a tych partiom zdecydowanie brakuje. Niemniej społeczeństwo ma wolny wybór i jeśli odrzuca partie na rzecz komitetów obywatelskich, to znaczy, że nie interesują go anachroniczne formuły, że wybiera aktywność społeczną i polityczną, ale nie chce, żeby była ona stemplowana tradycyjnymi etykietkami prawicy i lewicy, które w Polsce mają mnóstwo dodatkowych emocjonalnych skojarzeń i że nowoczesne orientacje polityczne powinny wyłonić się właśnie z komitetów. W walce na argumenty. 2 VI 1990 KOMUNIZM BEZ KOMUNISTÓW Nasze rozliczanie się z komunizmem jest zastanawiające. Koncentruje się na zbrodniach lat czterdziestych i pięćdziesiątych i na momentach wybuchów, kiedy duże grupy społeczne wchodziły w jawny konflikt z władzą. Historię PRL-u układamy z dat 1956, 1968, 1970, 1976 i 1980, i przypomina to już potoczny ogląd rozbiorów: wyłącznie Powstanie Kościuszkowskie, Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, 1918. Pytanie - dlaczego na czele powstań narodowych stawali oficerowie carskiej armii tacy, jak Romuald Traugutt, brzmi nietaktownie. A przypomina ono po prostu, że w kilkudziesięcioletnich przerwach między powstaniami Polacy żyli normalnie w trzech państwach zaborczych, robili kariery na ich dworach, w ich administracji i ich armiach. Podobnie było w PRL - żyliśmy wedle reguł ustroju komunistycznego i chcąc nie chcąc nasiąknęliśmy jego systemem wartości. Tymczasem wokół słychać tylko takich, co 4 czerwca 1989 pierwszy raz brali udział w wyborach, bo poprzednie to była farsa, nigdy nie chodzili na l-majowe pochody i zawsze byli przeciw komunie. Pojawiają się pierwsi ochotnicy do grzebania w życiorysach, sprawiedliwi i nieskalani sędziowie, i będą coraz liczniejsi. I jest to proces nieuchronny (choć Bóg świadkiem, że w opozycji nie było tłoczno). Odbywa się bowiem wielkie przewartościowanie i wkrótce okaże się, że czas PRL-u był jedynie czymś w rodzaju okupacji Nieugiętego Narodu, który się nigdy nie dał omamić zbrodniczej komunie, w końcu zrzucił obce mu jarzmo, a przy okazji wyzwolił pół Europy. Czy takie przenicowanie rzeczywistości jest dla higieny psychicznej społeczeństwa potrzebne, czy jest kolejnym przejawem naszej mega- 24 lomanii, która sprawia, że zawsze widzimy siebie jako naród łagodny, czysty, niewinny, tyle że pechowy i otoczony potężnymi lub podstępnymi wrogami - to w tej chwili nieistotne. Istotne jest, że unikając rzetelnego rozrachunku z 45-leciem, wchodzimy w nieoczekiwaną wolność z balastem, który naszą szansę może zaprzepaścić. Toteż, mimo że, jak widać, nie jest to dobry czas na rozważania o istocie komunizmu, trzeba się nad spustoszeniami, jakie poczynił w naszej zbiorowej świadomości, zastanowić. Tym bardziej, że są one coraz wyraźniej widoczne. W tym coraz donośniejszym gwarze skupionym na martyrologii i zrywach oporu trzeba sobie postawić pytanie, dlaczego po wojnie komunizm potrafił też zyskać akceptację, wzbudzić wiarę czy fanatyzm. Także w takich krajach jak Francja i Włochy, gdzie obcej armii nie było. Otóż, komunizm był obietnicą realizacji utopii. Odwiecznej utopii - tęsknoty za społeczeństwem idealnym, gdzie ludzie są sobie równi, mają wszystko, czego potrzebują, gdzie nie ma ani nędzy, ani zbędnego bogactwa, gdzie na przeszkodzie rozwojowi człowieka nie stanie niskie urodzenie czy niedostatek. Te tęsknoty komunistyczna ideologia zaspokajała w różnych środowiskach w całej Europie. We Wschodniej dokonał się eksperyment wcielenia ich w życie. I tak u nas owe tęsknoty zostały wzmocnione historyczno-wojskową koniecznością, a nadto wpisały się w nasze szczególne doświadczenie: Polskę dawano nam i zabierano, urządzano według cudzych pomysłów, a my umieliśmy przede wszystkim upominać się o nią i rozmyślać, jaką być powinna. Nasza pokiereszowana historia sprawiła, że wtedy, kiedy inne społeczeństwa budowały nowoczesne instytucje, w trudzie uczyły się rozwiązywać coraz to nowe problemy, nam nie było to dane. Wyzuci z odpowiedzialności za własne państwo, jako naród i społeczeństwo żyliśmy w literaturze, a ta marzyła. Marzyła, że kiedyś buta i bogactwo nie będą poniewierać prostoty i ubóstwa, że robotnik i oracz będą żyli godnie, że ich dzieci nie będą umierały w nędzy czy żyły w tęsknocie za nauką i że nie będzie już tej całej niesprawiedliwości, że gdy bogaci trwonili pieniądze na uciechy, to ubogi student kończył na suchoty, Janko zapłacił życiem za marzenie o skrzypcach, a Jaś nie doczekał. 25 Równość praw i szans. Sprawiedliwość społeczna. Powszechny dostęp do oświaty, kultury, lecznictwa. Prawo do pracy, prawo do mieszkania, prawo do godnego życia. Komunizm obiecał załatwić to od ręki. Do stworzenia społeczeństwa bez krzywdy i nędzy zmierzają też inni, ale z pełną świadomością, że ten ideał jest nieosiągalny, co nie znaczy, że nie trzeba się doń przybliżać. Komunizm głosił, że jest osiągalny, i to w sposób niezwykle prosty. Wystarczy znieść własność prywatną. Odebrać bogatym i dać biednym. Nie pozwolić, by jeden człowiek pracował dla drugiego. Równo dzielić. Wszystko to zrobiono bardzo szybko i rezultaty byty niebłahe: szerokie świadczenia socjalne, dostęp do oświaty i kultury, urbanizacja i uprzemysłowienie. Z innymi sprawami było, jak wiadomo, gorzej, ale wliczano to w koszty. Pozostawał jeszcze dobrobyt (każdemu według potrzeb). Na to, aby go osiągnąć, komuniści też mieli specjalny naukowy pomysł. Bardzo prosty - należało stworzyć nowego człowieka z nową świadomością socjalistyczną. Niby to zmienione stosunki społeczne, siłą rzeczy, miały go ukształtować, ale władze postanowiły ten proces przyspieszyć. Latami odbywała się wszechstronna edukacja, która miała doprowadzić do tego, by socjalistyczny człowiek miał inne potrzeby i pracował z innych powodów, niż działo się to od tysięcy lat. By pracował nie dla siebie, a "dla społeczeństwa", które z kolei da mu wszystko. Według potrzeb. Jak wiadomo jednak, łatwiej zburzyć niż zbudować. Komunizm zniszczył etos pracy. Ów, wydawałoby się, naturalny związek między sensowną pracą a satysfakcją z jej rezultatów zastąpił dziwacznym związkiem między bezsensowną udręką i należnym za nią zadośćuczynieniem. Komuniści odeszli. Zbrodnie i nieudolność ich systemu zostały potępione, ale tęsknota za Edenem i wiara, że się umęczonym Polakom należy, tkwi w nas nadal. Czy coraz częstsza skarga "miało być lepiej, a jest gorzej" nie jest dowodem zakorzenienia się w nas komunistycznej utopii, że jakimś szczególnym sposobem, szybciej, bez wysiłku dostaniemy to, na co szczęśliwsze kraje pracowały dziesięciolecia? W dodatku rząd Mazowieckiego wcale nie obiecywał, że wkrótce będzie lepiej. Przeciwnie - zapowiadał, że przez parę lat będzie gorzej. To my chcemy po prostu tę obietnicę słyszeć, bo żyliśmy z nią tyle lat. To my świadomie lub podświadomie czekamy na ten prosty pomysł, który ktoś zaproponuje, żeby wreszcie zrobiło się dobrze. 26 Obiecany raj był zawsze tuż za horyzontem, a marsz ku niemu miała nam ułatwić jego jutrzenka, sprawiedliwość społeczna. Sprawiedliwość społeczna to fundamentalna wartość lewicy. Idea ta zrodziła się w walce ze społeczeństwem stanowym, w którym o losie człowieka, o tym, czy był panem, kupcem czy fornalem, przesądzało urodzenie. Domagała się zatem lewica równości praw, a potem równości szans. Z czasem owa równość szans przestała być kwestią polityczną, to znaczy nie ma sporu, czy ją realizować, a stała się jedynie problemem praktycznym. Szwedzi stworzyli superopiekuńcze państwo, Amerykanie przymusowo mieszają białe i czarne dzieci w szkołach, Niemcy integrują drugie pokolenie gastarbeiterów, a teraz dodatkowo ubogich kuzynów zDDR. Komunizm natomiast sprawiedliwość społeczną potraktował globalnie, jako równość w ogóle, i postanowił całą rzecz załatwić na skróty i do końca. Najpierw zajął się niesprawiedliwościami historycznymi: zabrał bogatym, dał biednym, uznał, że jedni mają prawo do nauki, drudzy nie, bo przez stulecia było odwrotnie. Zaś połowiczną burżuazyjną równość praw i szans zastąpił fundamentalną równością naszych żołądków, co miało być podstawą do równości prawdziwej. Niestety, Opatrzność założyła, że będziemy rodzajem zróżnicowanym, i nierówno nas obdziela talentami, urodą, zdrowiem i innymi walorami. Komunizm koszarowo-mundurowy był nie do utrzymania (choć Korea czy Albania są jeszcze innego zdania). O wiele prostsze było realizowanie równości majątkowej. Natura ludzka ma swoją ciemną stronę, gdzie mieści się także zawiść. Na tej zawiści komuniści zaszczepili swoją koncepcję sprawiedliwości społecznej i odnieśli sukces. Różne były przyczyny powszechnych i lokalnych odruchów buntu przeciwko ich władzy - buntowano się przeciwko gnębieniu kultury, szykanowaniu Kościoła, podwyżkom, powszechnej beznadziei. Ale nigdy przeciwko temu, że komuś zabierano ziemię, dom rodzinny, aptekę, młyn, kamienicę, fabrykę. Spaupery-zowane społeczeństwo chętnie uznało, że zamożność jest rzeczą naganną i podejrzaną. Słowa - kułak, prywaciarz, badylarz dobrze oddawały pogardliwo-zawistny stosunek do tych, którzy się wyłamali z normy - wziąć państwowy etat i w zamian dostawać skromne utrzymanie. Pilnowaliśmy sami tej równości. Urząd Skarbowy zawsze mógł liczyć na donos, że ktoś kupił samochód, a władze na odzew, gdy 27 wydawały kolejną walkę niebieskim ptakom, urodzonym w niedzielę, pasożytom społecznym czy spekulantom. Napuszczani ciągle na siebie wzajemnie (chłopom to dobrze, domy sobie budują; w mieście to odsiedzą swoje do 16-ej, a potem fajrant; ja całe życie na posadzie i nic z tego nie mam, a sąsiad sobie daczę kupił, ciekawe za co), za naturalne uznaliśmy, że władza dzieli wspólny bochen chleba i wszystko nam daje