5486
Szczegóły |
Tytuł |
5486 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5486 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5486 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5486 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Darrell Schweitzer
Przejazdem
Pami�tam...
Pami�tam domek w zachodniej Filadelfii, stoj�cy w
rz�dzie takich samych jak on, gdzie poplamione drewniane
boazerie, podrabiane antyczne meble i ogie� na kominku w
ciemn� listopadow� noc konspirowa�y, �eby wytworzy�
przyjemn�, cho� niestosown� atmosfer� starej wiejskiej
gospody. Pami�tam, �e tyle razy siedzia�em przy tym
kominku w wy�cie�anym fotelu, nas�uchuj�c trzasku p�omieni
i odg�os�w z kuchni na ty�ach domu, gdzie moja �ona
przygotowywa�a kolacj�.
Pami�tam r�wnie� moj� �on�. Na imi� mia�a Martina, ale
w pami�ci utkwi� mi tylko jeden obraz: siedz� w fotelu
przy kominku po ci�kiej pracy, a ona przynosi mi kapcie
i gazet�. To niesprawiedliwe. W ten spos�b �ona wygl�da
bardziej na wiernego psa ni� na istot� ludzk�. Ale ona
naprawd� robi�a takie rzeczy, z poczucia obowi�zku,
wprowadzaj�c porz�dek do otaczaj�cego j� �wiata. Pami�tam
to, co si� powtarza�o. Reszta rozp�ywa si� jak mg�a w
promieniach s�o�ca.
Pami�tam wreszcie kapcie, kt�re przynios�a mi w ten
s�otny listopadowy wiecz�r. Kapcie by�y bardzo znoszone,
z br�zowej sk�ry, lamowane bia�ym futerkiem.
Podnios�em je do g�ry.
- Ale to nie moje kapcie.
�ona wzruszy�a ramionami.
- Wi�c czyje? Tylko ty w nich chodzi�e� przez ca�y
czas.
- Przez jaki czas?
Teraz spojrza�a na mnie dziwnie.
- Od zesz�ego lata, kiedy kupili�my je w tym
india�skim sklepiku w Maine. Nie pami�tasz?
Na�o�y�em kapcie. Rzeczywi�cie pasowa�y, jakbym chodzi� w
nich od zesz�ego lata. Postanowi�em obr�ci� to w �art.
- Ach tak, Indianie Kapcionodzy. Jak mog�em zapomnie�?
Nie u�miechn�a si�, tylko powiedzia�a:
- Alan, dosta�e� rozmi�kczenia m�zgu.
Potem wysz�a do kuchni i zostawi�a mnie w fotelu,
wpatrzonego w kapcie. No, para kapci to ostatecznie nic
strasznego, ale wtedy po raz pierwszy poczu�em uk�ucie
niepokoju, niczym pierwszy lekki wstrz�s podczas jazdy
zepsut� wind�.
Widocznie sk�d� wiedzia�em, �e to ju� si� zacz�o. W
tamtej chwili zacz�li�my oddala� si� od siebie.
Pr�buj� pami�ta�.
- Gabby zostanie po lekcjach na pr�bie zespo�u -
oznajmi�a Martina, kiedy jedli�my obiad. - Potem wst�pi na
chwil� do Alice Conover.
Gabrielle by�a nasz� jedenastoletni� c�rk�, a Alice
Conover jej najlepsz� przyjaci�k�. Wci�� to
pami�tam, chocia� nie potrafi� sobie przypomnie�, jak
wygl�da�y.
- Aha, jeszcze jedno, Joe Meese dzwoni� z pracy po
twoim wyj�ciu i m�wi�, �e wieczorem znowu wydaje pokerowe
przyj�cie. Mo�e p�jdziesz? I tak chcia�am co�
obejrze� w telewizji.
Poszed�em. Zanim sko�czyli�my je�� i Martina
sprz�tn�a ze sto�u, na dworze zerwa� si� wiatr. Deszcz
ze �niegiem b�bni� o szyby, ale pomy�la�em sobie, �e
wiecz�r sp�dzony na przegrywaniu drobnych sum i
opowiadaniu �wi�skich kawa��w wyleczy mnie z tego
dziwnego niepokoju. Na�o�y�em p�aszcz, na wierzch
narzuci�em cienk� plastykow� peleryn� i ruszy�em do
drzwi.
- Nie sied� d�ugo! - zawo�a�a Martina. - Chocia� jest
pi�tek, ale jutro idziemy na pchli targ.
- Tak, tak, pami�tam. Wr�c� oko�o jedenastej.
Wyszed�em na ganek i zamkn��em drzwi na klucz. Dopiero
kiedy odwr�ci�em si� i wyci�gn��em r�k� do �elaznej
furtki, zauwa�y�em m�czyzn� stoj�cego na chodniku przed
domem, owini�tego w bezkszta�tn� kapot�. Mia� go�� g�ow� i
przemoczone w�osy.
Wygl�da� staro, na jakie� sze��dziesi�t pi�� lat, i
do�� niechlujnie, ale nie by� brudny ani obdarty i nie
mia� tego pustego spojrzenia, cechuj�cego miejsk� armi�
bezdomnych nieszcz�nik�w. Nie by� w��cz�g�. Wydawa� si�
po prostu... zagubiony, kiedy tak sta� gapi�c si� w
przestrze�. Przysz�o mi do g�owy, �e to w�amywacz
grasuj�cy w s�siedztwie, ale natychmiast odrzuci�em ten
absurdalny pomys�.
Zatrzyma�em si� z jedn� r�k� na furtce.
- Czy mog� panu pom�c? Szuka pan kogo�?
Nasze spojrzenia zetkn�y si� przelotnie i na mgnienie
jego twarz o�y�a: najpierw pojawi�o si� co�, jakby radosne
przypomnienie, potem smutek, wreszcie znowu pustka.
M�czyzna sta� bez ruchu na deszczu i zimnie, a� sam
zacz��em si� trz���.
- Pyta�em, czy mog� panu pom�c?
Wci�� sta� w milczeniu. Zastanawia�em si�, czy lepiej nie
wr�ci� do domu. Nie powinienem zostawia� Martiny z tym
facetem pod drzwiami, ale nie wr�ci�em. Pr�bowa�em wyrzuci�
go ze �wiadomo�ci jak kolejny z dziwacznych miejskich
widok�w. Wyszed�em, zamkn��em furtk� za sob�, szybko
zszed�em po schodkach i otworzy�em drzwi do samochodu.
Wtedy zobaczy�em, �e m�czyzna pokazuje mnie palcem.
R�ka mu si� trz�s�a, nie z zimna, tylko z podniecenia,
jakby chcia� powiedzie�: Tak, znam ciebie, znam to
wszystko.
Szybko wsiad�em do samochodu, zatrzasn��em i zablokowa�em
drzwi, podnios�em wzrok i zobaczy�em, �e obcy odchodzi w
stron� nast�pnej przecznicy. Obserwowa�em go, dop�ki nie
znikn�� za rogiem. Potem ruszy�em. Kiedy dojecha�em do
skrzy�owania, rozgl�da�em si� za nim, ale znikn��.
Wtedy. Wtedy to si� zacz�o.
Joe Meese mieszka� w niemieckiej dzielnicy miasta.
Jecha�o si� �atwo, przy takiej pogodzie ulice by�y puste.
Ulica Joego po obu stronach by�a obsadzona drzewami,
kt�re ko�ysa�y si�, skr�ca�y i falowa�y na wietrze niczym
wzburzony ocean. Deszcz la� strumieniami, potem spad�
grad, b�bni�c jak kamyki po dachu samochodu.
Wbieg�em na ganek Joego, nacisn��em dzwonek i
czeka�em dygocz�c, podskakuj�c nerwowo, pomrukuj�c pod
nosem: "No, szybciej, szybciej..."
Za drzwiami rozleg�o si� znajome szczekanie. Ci�kie
pazury zadrapa�y drewno. To by� Wuf, przero�ni�ty setero-
collie-kundel Meese'a. Gdybym stan�� na palcach, m�g�bym
zobaczy� pe�en zapa�u br�zowo-bia�y pysk, spogl�daj�cy na
mnie przez szklane szybki w drzwiach.
- Szczekaj g�o�niej. Powiedz im, �eby mnie wpu�cili.
Szczekanie zmieni�o ton - ju� nie gro�ba, tylko
wyczekuj�cy skowyt.
- Ja te� si� ciesz�. A teraz nar�b takiego ha�asu, �eby
Joe ci� us�ysza�.
Pies wykona� polecenie, a ja ponownie nacisn��em
dzwonek.
Drzwi otwar�y si� gwa�townie i na progu stan�� Joe, z
papierosem w jednej r�ce i piwem w drugiej.
Pr�bowa�em wej��, ale nie odsun�� si�, �eby
mnie wpu�ci�.
- Jezu, Joe, wybra�e� najgorsz� por�...
Jego r�ka z papierosem uderzy�a mnie w pier�.
- Zaraz, chwileczk�, kolego. Dok�d to si� wybierasz?
- Co?
By�em tak zaskoczony, �e nie wiedzia�em, co
powiedzie�. Po prostu pozwoli�em, �eby odepchn�� mnie od
drzwi.
- Pyta�em, czego pan tutaj szukasz?
- Ale... ale...
- S�uchaj pan, nie wiem, kim pan jeste�, ale zabieraj
si� st�d albo...
Pies podskoczy�, pr�buj�c poliza� mnie po twarzy. Joe
odepchn�� go stop� i ostro rozkaza�: "Siad!" Wuf usiad� i
popatrzy� na mnie t�sknie.
- Je�li to jaki� kawa� - wykrztusi�em - ja tego nie
chwytam, Joe. Prosz�, przesta�.
- Ja te� tego nie chwytam - odpar�, wypychaj�c mnie z
powrotem w deszcz.
Pozna�em z wyrazu jego twarzy i brzmienia g�osu, �e to
nie by� kawa�, �e Joe przestraszy� si� i pr�bowa� tego
nie okazywa�. Patrzy� na mnie jak na obcego.
- Joe...
- Widocznie pan pomyli� domy. To na pewno pomy�ka -
o�wiadczy� i zatrzasn�� mi drzwi przed nosem.
Sta�em na deszczu i z pewno�ci� mia�em r�wnie
zagubiony wygl�d jak ten stary cz�owiek, kt�rego
wcze�niej widzia�em przed w�asnym domem. To, co si�
sta�o, by�o tak nieoczekiwane, �e wtedy jeszcze nic nie
czu�em. M�j umys� pr�bowa� to wszystko odrzuci�, podczas
gdy cia�o dzia�a�o jak automat. Po chwili stwierdzi�em,
�e siedz� w samochodzie i gapi� si� na uliczn� latarni�
przez ociekaj�c� deszczem przedni� szyb�.
Siedzia�em tam - nie wiem, jak d�ugo - odr�twia�y,
czepiaj�c si� s�abej wym�wki, �e to po prostu g�upi
dowcip, chocia� Joe Meese nigdy nie lubi� g�upich
dowcip�w, a poza tym by� kiepskim aktorem. A mo�e jakim�
niepoj�tym sposobem zab��dzi�em w deszczu i ciemno�ci
(albo mo�e psotne dzieci pozmienia�y tabliczki z nazwami
ulic) i trafi�em na bardzo podobn�, ale nie na
w�a�ciw� ulic�, i na skutek jednego z tych
niewyt�umaczalnych zbieg�w okoliczno�ci, jakie opisuj� w
"Wierzcie lub nie" Ripleya, akurat na tej ulicy mieszka�
zupe�nie obcy cz�owiek, kt�ry wygl�da� dok�adnie jak m�j
stary kumpel z biura, Joe Meese.
Na ko�cu ulicy zobaczy�em o�wietlone okno. Nachyli�em
si�, wyt�y�em wzrok i w strumieniach deszczu rozpozna�em
sklep spo�ywczy na rogu. Podczas przyj�� u Joego cz�sto
wysy�ano kogo� do tego sklepu, kiedy zabrak�o piwa albo
lodu.
Zanim to sobie u�wiadomi�em, wysiad�em z samochodu i
pobieg�em do sklepu. Wpad�em do �rodka dysz�c ci�ko,
mierz�c wzrokiem znajome lady i p�ki.
- Paskudny wiecz�r - rzuci� sprzedawca.
- Aha - przytakn��em i podszed�em do telefonu, kt�ry
znajdowa� si� w g��bi, obok samotnego automatu do gier
wideo.
Zawaha�em si� na chwil�, jakbym podejmowa�
nieodwo�aln� decyzj�, po czym wybra�em numer Joego.
Szcz�cie mi dopisa�o. Joe osobi�cie odebra� telefon.
- Bardzo zabawne - powiedzia�em.
- Co? Co jest zabawne?
- Joe, m�wi Alan Summers.
- Alan! Mam nadziej�, �e Martina powiedzia�a ci o
imprezie. Przyjed� koniecznie, stary! Jest Fred i Roger,
i Bob Steele. Wiesz, jak oni si� niecierpliwi� przy
pokerze.
- S�uchaj - powiedzia�em jak najwolniej i
najwyra�niej. - Jestem w sklepie na rogu. By�em ju� w
twoim domu, ale nie wpu�ci�e� mnie i potraktowa�e� jak kogo�
obcego. Mo�esz mi wyt�umaczy�, dlaczego?
Zapad�o milczenie.
- Joe?
- Alan... nie rozumiem, o czym ty m�wisz. Jestem tutaj
przez ca�y czas razem z innymi i nikt nie dzwoni� do
drzwi, odk�d Bob przyszed� godzin� temu. Uwa�am, �e to ty
powiniene� si� wyt�umaczy�.
- Nie potrafi� - odpar�em. - Zaraz przyjd�, okay? Mo�e
razem to wyja�nimy.
- Okay - odpowiedzia� ch�odno, z pow�tpiewaniem w
g�osie.
Odwiesi�em s�uchawk� i opar�em si� o �cian� obok
telefonu. �cisn��em g�ow� r�kami. Pomy�la�em, �e chyba
kompletnie zbzikowa�em. Ale to r�wnie� by�a s�aba
wym�wka. Dobrze wiedzia�em, �e nie zwariowa�em. �aden
wariat nie uwa�a si� za wariata. Najwi�kszy szaleniec
s�dzi, �e jest jedynym zdrowym umys�owo cz�owiekiem na
�wiecie, otoczonym przez ludzi zbyt g�upich, �eby go
zrozumie�. Zaczyna�em odczuwa� prawdziwy strach.
- Dobrze si� pan czuje? - zapyta� sprzedawca za lad�.
- Tak, oczywi�cie. Dzi�kuj�.
Po�piesznie wyszed�em ze sklepu.
Kiedy ponownie dotar�em do Joego, instynkt ostrzeg� mnie,
�e najbezpieczniej i najrozs�dniej b�dzie wskoczy� do
samochodu, wr�ci� do domu, po czym usilnie wmawia� sobie,
�e nic si� nie sta�o.
Ale wiedzia�em, �e co� si� jednak sta�o, a �wiadoma cz��
umys�u kaza�a mi podej�� do drzwi i ponownie nacisn��
dzwonek. Jeszcze raz pies przywita� mnie entuzjastycznym
szczekaniem.
Drzwi otwar�y si� i znowu na progu stan�� Joe,
przytrzymuj�c psa za obro��. Wytrzeszczy�em oczy w
przekonaniu, �e mam omamy wzrokowe.
To nie by� ten sam pies. To w og�le nie by� Wuf, tylko
du�y, rasowy, bia�o-��ty collie, kt�ry r�wnie�
zachowywa� si�, jakby mnie zna�.
- Znowu pan wr�ci�?!
Przepchn��em si� obok niego do pokoju. Nie zd��y� mnie
powstrzyma�, poniewa� musia� uspokaja� psa, kt�ry wci��
pr�bowa� poliza� mnie po twarzy, skoml�c z podnieceniem.
- Joe - powiedzia�em, odwracaj�c si� do niego. - Nie
wiem, co z�ego zrobi�em, ale je�li co� zrobi�em, to
przepraszam. W ka�dym razie nie powiniene� traktowa� mnie
jak �ebraka z ulicy. Co si� dzieje, do cholery?
Ponownie poczu�em strach. Liny no�ne p�ka�y jedna za
drug�, coraz szybciej; winda zaczyna�a spada�.
On r�wnie� by� wyra�nie przestraszony.
- Nie wiem, sk�d pan zna moje imi� - o�wiadczy�. -
Mo�e to jaka� pomy�ka, ale wci�� nie wiem, kim pan jest i
po co pan tutaj przyszed�. Ale prosz� natychmiast opu�ci�
m�j dom!
- Joe! To ja, Alan Summers, tw�j przyjaciel! O co ci
chodzi?
- Joe? Kto przyszed�? - zawo�a� kobiecy g�os z
drugiego pokoju. Oczywi�cie zna�em ten g�os. Nale�a� do
Alice, �ony Joego. Zna�em j� tak d�ugo jak Joego, osiem
czy dziewi�� lat. Alice by�a moj� jedyn� nadziej�.
- Alice! - wrzasn��em. - Alice, przyjd� tutaj, prosz�.
Wesz�a, zobaczy�a mnie i znieruchomia�a.
- Joe, kim jest ten cz�owiek? Jaki� tw�j znajomy?
- Przysi�gam na Boga - odpowiedzia� - �e nie widzia�em
go przed dzisiejszym wieczorem nigdy w �yciu. Ale by� tutaj
pi�� minut temu i bezczelnie pr�bowa� wej�� do mieszkania.
Alice zacz�a si� cofa�, zakrywaj�c usta d�oni� i
patrz�c na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Mam wezwa� policj�? - zapyta�a.
- Nie - powiedzia�em cicho. - Nie musicie wzywa�
policji. To zwyk�a pomy�ka. Zaraz p�jd�. Przepraszam za
k�opot.
Chwil� p�niej sta�em na chodniku. Powoli ruszy�em
przed siebie, przesuwaj�c d�oni� po drewnianym p�ocie
otaczaj�cym podw�rze mojego przyjaciela. Chcia�em wr�ci�
do sklepu, zadzwoni� do Joego jeszcze raz i b�aga� o
pomoc, ale nie mog�em. Stan��em bez ruchu, zmarzni�ty,
zmokni�ty i przestraszony. Sta�em tak przez pi�� czy
dziesi�� minut. Potem siedzia�em w samochodzie,
kompletnie przemoczony, szcz�kaj�c z�bami i szlochaj�c
jak zab��kane dziecko.
Wr�ci�em do domu bardzo p�no, po drugiej w nocy.
Godzinami je�dzi�em po mie�cie bez celu, pr�buj�c my�le�,
pr�buj�c zrozumie�, co mnie spotka�o. Wci�� powraca�em do
faktu, �e pies mnie zna�, jak gdyby to
co� znaczy�o, jak gdyby to by�o wyja�nienie, ale to nic
nie znaczy�o i nie by�o wyja�nienia. A pies zmieni� si� w
ci�gu paru minut, co oczywi�cie by�o niemo�liwe, ale nie
bardziej niemo�liwe ni� pomys�, �e jaka� ob��kana
kosmiczna si�a usun�a fragmenty mojego �ycia,
pozostawiaj�c te nie wyja�nione osiemnastominutowe luki.
Nie, to co� nie tak.
Pami�tam, �e siedzia�em na podstawie latarni, mok�em na
deszczu i gapi�em si� na pomnik Billy'ego Penna * przed
miejskim ratuszem, zastanawiaj�c si�, czy naprawd� jest to
ten sam pomnik, kt�ry zna�em od dawna, czy te� jaki� inny.
Kiedy wreszcie przekr�ci�em ga�k� u drzwi i wszed�em
do mojego w�asnego salonu, Martina zawo�a�a z g�ry:
- Alan? To ty?
- No... chyba tak.
- Alan, dobrze si� czujesz? Denerwowa�am si�, wi�c
zadzwoni�am do Meese'a i Joe powiedzia�, �e dzwoni�e�,
ale wcale nie przyszed�e�. Nie wiedzia�am, co robi�.
- Ja te� nie wiem, co robi� - powiedzia�em cicho.
- Co?
Zdj��em peleryn� od deszczu i zwyk�y p�aszcz, r�wnie�
mokry. Nie mia�em gdzie ich od�o�y�, wi�c powiesi�em je
na klamce u drzwi.
- Martina... Marty... prosz�, zejd� na d� i
porozmawiaj ze mn�. Zejd�, prosz�.
G�os mi si� za�ama�. Znowu p�aka�em.
�ona zesz�a na d� w lok�wkach, szlafroku i kapciach,
z zatroskan� twarz�. Przez mgnienie czu�em okropn�,
przera�aj�c� pewno��, �e Martina nie pozna mnie, wbiegnie
z powrotem po schodach i wezwie policj�. Ale ona tylko
zatrzyma�a si� na przedostatnim stopniu i wytrzeszczy�a
oczy ze zdziwienia, ale nie jak kobieta, kt�ra p�n� noc�
spotyka w swoim domu zupe�nie obcego m�czyzn�.
- Co si� sta�o, Alanie?
- Co�... bardzo dziwnego. Usi�d� przy mnie.
Usiedli�my na sofie przed kominkiem, obok mojego tak
dobrze znanego fotela. Wci�� le�a�a tam gazeta, kt�r�
Martina przynios�a mi wieczorem.
Opowiedzia�em jej jak najdok�adniej o wszystkim, co
si� wydarzy�o.
- Mam wra�enie, �e straci�em stabilno�� - wyzna�em -
�e odp�ywam coraz dalej od znanych mi ludzi, po prostu
dryfuj�. Nie wiem, dlaczego i z jakiej przyczyny, ale
widzisz, Joe i ja nie �yjemy ju� na tym samym �wiecie...
Nie mog�em m�wi� d�u�ej. Siedzia�em w milczeniu,
splataj�c i rozplataj�c d�onie. Potem zacz��em chowa�
palce, jeden za drugim, a� lewym kciukiem dotkn��em
prawego ma�ego palca. Wreszcie roz�o�y�em r�ce i
spojrza�em Martinie w oczy.
- To szale�stwo - powiedzia�em. - To niemo�liwe, ale
prawdziwe. Chcia�em, �eby� mi powiedzia�a, �e to
nieprawda, ale sam wiem lepiej.
Obj��em j�, opar�em g�ow� na jej ramieniu i jeszcze
raz zap�aka�em jak dziecko. Ona przytuli�a mnie lekko.
- Najbardziej boj� si� tego, �e nagle co� si� zmieni i
Gaby nie pozna ju� swojego ojca...
Martina nagle gwa�townie wci�gn�a powietrze,
zesztywnia�a i odepchn�a mnie. Spojrza�em na jej twarz i
zobaczy�em zmian� dokonuj�c� si� na moich oczach.
Zatroskanie znik�o, zast�pione przez ca�kowicie odmienny
wyraz: zdumione oburzenie, granicz�ce z furi�.
- Jak mog�e� mi to zrobi�? - zawo�a�a Martina. -
Obieca�e�, �e nigdy wi�cej nie wym�wisz jej imienia.
Pami�tasz? Nasza c�rka ma na imi� Julia. Gabrielle umar�a
w dzieci�stwie. Dobrze o tym wiesz.
Wsta�a z sofy i odwr�ci�a si� do mnie plecami. Wtedy
zrozumia�em w nag�ym przeb�ysku, �e nie mog� zrobi� nic
wi�cej. Zmiana dokona�a si� ca�kowicie i nieodwracalnie,
na dobre czy z�e.
- Wracaj do ��ka - powiedzia�em z rozpacz�. - Wracaj
do ��ka, a rano wszystko b�dzie dobrze, jakby nic si�
nie sta�o.
Odsun�a si� ode mnie. Wsta�em i �agodnie pchn��em
j� w stron� schod�w.
- Id� - powt�rzy�em. - Zaraz przyjd�.
Czeka�em, dop�ki nie us�ysza�em, �e zamkn�a drzwi
naszej sypialni. Potem powoli wszed�em po schodach.
Przemkn��em na palcach a� do ko�ca korytarza i bardzo
ostro�nie otworzy�em drzwi. Zajrza�em do �rodka.
Nasza c�reczka spa�a po�r�d ogromnych poduszek,
przykryta ko�derk� z obrazkiem E.T., kt�r� pozna�em nawet
w s�abym �wietle nocnej lampki.
W�lizn��em si� do pokoju, ale nie zapali�em g�rnego
�wiat�a. Ba�em si�, �e zobacz� c�rk� zbyt wyra�nie i
oka�e si� za wysoka, albo blondynka zamiast brunetki,
albo ca�kiem obca dziewczyna. Namaca�em szkolny zeszyt,
wyrwa�em jedn� kartk�, przykucn��em obok nocnej lampki i
flamastrem nabazgra�em kr�tk� wiadomo��: KOCHANIE, TW�J
TATU� BARDZO CI� KOCHA, ALE MUSI ODEJ��. POSTARAJ SI� O
NIM PAMI�TA�.
Podnios�em budzik i umie�ci�em pod nim kartk�. Zegarek
wskazywa� drug� czterdzie�ci pi��. Min�o dopiero
dziesi�� godzin, odk�d wszystko si� zacz�o, ale w�a�nie
p�k�y ostatnie liny i winda spada�a na �eb, na szyj�. To
przekracza�o ludzkie poj�cie.
Sta�em przez par� minut i wpatrywa�em si� w u�pion�
dziewczynk�, a potem wyszed�em z pokoju.
Nie zajrza�em ju� do Martiny, tylko zszed�em na d�,
wyj��em suchy p�aszcz z szafy i opu�ci�em dom. Deszcz
usta�, ale zerwa� si� przenikliwy zimny wiatr.
Godzinami chodzi�em po ulicach i spogl�da�em na
wszystkie znajome domy w s�siedztwie, kt�re wkr�tce
przesta�y by� znajome. Raz min�� mnie powoli policyjny
samoch�d, ale sta�em bez ruchu, dop�ki nie odjecha�. Nie
zauwa�ono mnie. Na domiar z�ego staj� si� niewidzialny,
jak�e stosownie, pomy�la�em sobie. To by� tylko nast�pny
logiczny krok.
O �wicie wsiad�em do tramwaju i pogr��y�em si� w
odr�twieniu, podczas gdy wagon wjecha� w tunel przy 40-
ej Ulicy. W tunelu by�o ca�kiem przyjemnie; �wiat
pozosta� na zewn�trz i tylko betonowe �ciany miga�y za
oknem, rozmazane w bezkszta�tn� szaro��. S�ucha�em
bezmy�lnie, jak og�aszano przystanki: 37-ma Ulica,
Sansom, 35-ta Ulica i Akademia Naj�wi�tszej Marii -
niewa�ne, �e na tej linii nie by�o przystanku na 35-ej
Ulicy ani �adnej Akademii.
Wysiad�em na 30-tej Ulicy i powoli przeszed�em wysepk�
dla pieszych, pomi�dzy wielkim budynkiem Poczty G��wnej a
r�wnie monumentalnym dworcem kolejowym. Przypomina�y mi
dwa ogromne grobowce, zawieraj�ce ko�ci wszystkich kr�l�w
Ziemi.
Po chwili przystan��em na mo�cie i popatrzy�em w d�,
na rzek� Schuylkill. Obserwowa�em faluj�ce kolory i
kszta�ty, �wiat�o i cie�, jakie� �miecie p�yn�ce z
pr�dem. Wz�r ci�gle si� zmienia�, nigdy nie trwa� d�u�ej
ni� przez chwil�, nigdy nie powraca� do poprzedniej
postaci.
Nast�pny policyjny samoch�d przejecha� ignoruj�c mnie.
Min�o kilka dni. Mia�em przy sobie troch� pieni�dzy,
wi�c jada�em w restauracjach, w�r�d obcych ludzi, dop�ki
m�j coraz bardziej zaniedbany wygl�d nie zacz�� dzia�a�
odstr�czaj�co na kelner�w. Pr�bowa�em zachowa� czysto��,
my�em si� w m�skich toaletach na dworcu kolejowym.
R�wnie� tam mieszka�em, jak wielu innych, tak samo
zagubionych, cho� z odmiennych powod�w.
Raz czy dwa widzia�em ludzi, kt�rych zna�em, koleg�w z
biura wracaj�cych po pracy do domu. Za pierwszym razem
schowa�em si�. P�niej zawsze nosi�em ze sob� gazet�,
�eby ukry� si� za ni� w razie potrzeby. Nigdy nie
odwa�y�em si� podej�� do kt�rego� z nich ze strachu, co
m�g�by odpowiedzie�, gdybym ich zapyta�, czy zna� kiedy�
niejakiego Alana Summersa.
Po jakim� czasie przesta�em ich widywa�. Wszyscy
ludzie wok� mnie byli obcy, przychodzili i odchodzili,
zmieniali si� nieustannie, a� wreszcie nigdy nie
widzia�em dwukrotnie tej samej twarzy, wszystkie
zlewa�y si� w jedno, niczym rozmyta od p�du betonowa
�ciana tunelu.
Pewnego razu spa�em na �awce i przy�ni�o mi si�, �e
jestem starym cz�owiekiem, stoj� na deszczu przed moim
domem i powoli rozpuszczam si� w tym deszczu jak lizak,
jak figurka z cukru wyrzucona do rynsztoka. �ni�em, �e
moja c�rka nagle usiad�a na ��ku w ciemnej sypialni i
zawo�a�a: "Tato, gdzie jeste�?" Pr�bowa�em odpowiedzie�,
ale szum deszczu zag�uszy� m�j g�os i zdawa�o mi si�, �e
spadam w ciemno��, coraz dalej od domu. C�rka zawo�a�a
jeszcze raz i jeszcze raz, a ja nie mog�em odpowiedzie�.
Potem frontowa �ciana domu zacz�a si� rozmywa�, jak
ogl�dana przez zalan� deszczem przedni� szyb� samochodu.
A wreszcie by�a tylko ciemno�� i poczucie zagubienia. Twarz
c�rki, jej imi� i wszystkie wspomnienia o niej zacz�y
odp�ywa�. Nie mog�em ich zatrzyma�.
Wtedy obudzi� mnie dotyk mi�kkiej d�oni na ramieniu.
Usiad�em gwa�townie, ze zd�awionym st�kni�ciem. Obok mnie
sta�a kobieta. Mia�a niewiele ponad dwadzie�cia lat,
nosi�a d�insy, wojskow� kurtk� i w��czkow� czapk�. Przez
rami� przewiesi�a plecak.
Pomy�la�em, �e to podr�niczka. Tak, by�a kim�, kto
podr�uje i nigdy nie zatrzymuje si� na odpoczynek, i nigdy
nie znajduje domu. Dostrzeg�em to wszystko, zupe�nie jakbym
pos�u�y� si� jakim� nowym zmys�em.
- Mo�e potrafi� ci pom�c - powiedzia�a. Popatrzyli�my
na siebie i od razu zrozumieli�my: ona - dlaczego tu
jestem, i ja - dlaczego wybra�a mnie spo�r�d tych
wszystkich obdartus�w, koczuj�cych na dworcowych �awkach.
Wybra�a mnie, poniewa� ja te� by�em podr�nikiem, a
ona mia�a taki sam specyficzny zmys�, dzi�ki kt�remu
rozpoznawa�a przedstawicieli w�asnego gatunku.
- Chod� - powiedzia�a. Wsta�em i poszed�em za ni� do
ogromnej g��wnej hali dworca.
Dopiero po chwili zauwa�y�em, co si� zmieni�o. Kiedy� na
�rodku sta� wielki pomnik z br�zu, uskrzydlona alegoria
Zwyci�stwa wynosz�ca rannego �o�nierza z p�omieni. Tak to
zapami�ta�em. Teraz pomnik przedstawia� nacieraj�cego
piechociarza z pierwszej wojny �wiatowej.
Na mo�cie nad rzek� czeka� na nas stary cz�owiek. On
r�wnie� rozpozna� mnie i ja go rozpozna�em.
- Jest nas jeszcze niewielu - powiedzia� - ale wszyscy
jeste�my tacy jak ty. Podr�ujemy jak ty. Nigdy nie
zostajemy d�ugo w tym samym miejscu.
Jeste�my rodzin�, m�oda kobieta, stary cz�owiek i
inni, kt�rych spotka�em w piwnicy, gdzie nasza grupka
zbiera si� w okre�lone dni, kiedy ka�dy z nas czuje
g��boko w �rodku, �e przyszed� czas na nast�pne
spotkanie. Czasami miejscem spotkania wcale nie jest
piwnica, tylko knajpa albo podw�rze, albo pole, albo
nawet pok�ad statku na morzu. Ale zawsze widz� te same
znajome twarze, oko�o dwudziestu, i zawsze jedn� czy dwie
nowe.
Moje oczy otwar�y si� na nowo. Po raz pierwszy widz�.
Kobieta ma na imi� Mara. Pewnego razu si�gn�a do
kieszeni i pokaza�a mi dziesi�ciocent�wk� z Woodrowem
Wilsonem * . Stary cz�owiek nazywa si� Jason, ma
osiemdziesi�t dwa lata i jest naszym przyw�dc�, kap�anem
i zapami�tywaczem. To on przechowuje i odczytuje na g�os
ksi�gi naszego �ycia, w kt�rych jest zapisane wszystko,
co mo�emy sobie przypomnie�. Mieszka�em w Filadelfii.
Jason urodzi� si� w Nowym Orleanie dawno temu, wkr�tce po
triumfalnym wkroczeniu cesarza Napoleona IV.
Jeste�my samotni, ale jeste�my razem, a prawda o nas
jest zapisana i zapami�tana. Reszta dryfuje jak mg�a nad
nieruchom� tafl� jeziora.
Pami��. To wszystko, co nam pozosta�o. Trzymamy si�
razem i pami�tamy.