6165

Szczegóły
Tytuł 6165
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6165 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6165 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6165 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan �eromski Cienie Przyt�umiony d�wi�k fortepianu zabrzmia� raz jeszcze, niby westchnienie zlecia� mi�dzy drzewa i uton�� w szumie li�ci. Nasta�a cisza. W jednym oknie pa�acu kto� spu�ci� ciemn� firank�, w pokoju z balkonem da� si� s�ysze� kr�tki, weso�y �miech i znowu cisza zupe�na. Wielki ob�ok dziwnej formy, z�otawo-bia�y, jakby utkany z p�omienia, przecudnej blado�ci, wydzieli� si� z g��bi chmur spi�trzonych nad widnokr�giem i szed� w g�r� sam jeden. Ukryte s�o�ce schyla�o si� ju� ku ziemi, obleczonej w dojrza�e pszenice i �yta. Daleko, daleko, za niwami ��tymi jak stare, przy�mione z�oto, za czarn� smug� bliskiego gaju, wida� by�o jeszcze siny las niby marzenie pe�ne s�odyczy. W g��b parku chy�kiem wst�powa�y pierwsze w�t�e, �niade cienie. Mi�dzy �wierkami sadowi�y si� ju� wn�trza bez kszta�tu, gdzie oko wyr�nia�o jakie� smugi d�ugie i szare. Topole, wi�zy, lipy i g�ste krzewy bzu ch�on�y w siebie zmierzch niewidzialny i jedna tylko sosna odtr�ca�a go z wysoka zielon� barw� przepysznych czub�w. O tej dobie rozleg�a sie� pa�acu zabrzmia�a echem szybkiego st�pania. Narzeczeni ukazali si� we drzwiach, min�li granitowe schody i weszli w alej�. Marek J�zef Katerwa wr�ci� by� dopiero przed kilkoma dniami z d�ugoletniej w�dr�wki do Niemiec, W�och i Francji, gdzie poniek�d dla mody a bardziej z w�asnego zami�owania, studiowa� filozofi� i sztuk�. Szed� obok Lilii narzeczonej swojej, wolno i nie�mia�o. By� to blondyn wysoki, z twarz� �ci�g��, prawie chud�, z du�ym nosem i pi�knymi oczami. Ubrany by� w d�ugi surdut ciemnobr�zowy, w jasne obcis�e spodnie i wysoki kapelusz. Korpus jego cia�a chyli� si� nieco naprz�d, ale szlachetna, uduchowiona, interesuj�ca g�owa wznosi�a si� dumnie i m�odzie�czo. Tego dnia zjawi� si� w domu kuzyna, kt�rego c�rka by�a mu od kolebki prawie przez obadwa rody za �on� wyznaczona. Pierwszy to raz w istocie rzeczy poznawa� t� swoj� "�on�". W dzieci�stwie i latach m�odocianych widok czarnej, chudej dziewczynki budzi� w nim nies�ychan� panik�, wstr�t i sk�onno�� do ucieczki, gdzie pieprz ro�nie. P�niej tak si� czego� wstydzi� w obecno�ci mademoiselle Lili, �e pewno ani jednego s�owa z ni� nie zamieni�, a gdy wreszcie sze�� lat w cudzych krajach przeby�, samo istnienie siedemnastoletniej Penelopy w�r�d m�skich uciech i umys�owych docieka� wysz�o mu z pami�ci. Teraz, wr�ciwszy z obczyzny, znalaz� j� w kwiecie lat i urody. Mia�a w�osy czarne jak skrzyd�a kruka, oczy b��kitne; brwi proste, d�ugie i wielkie rz�sy. Tylko dolna warga wysuwa�a si� nieco. By�o to znami� rodowe, a w twarzy Lili stanowi�o pr�dzej pewien wdzi�k charakterystyczny ni� dysonans. Bia�a jej cera okryta by�a ledwo widzialnym, nik�ym, piskl�cym puchem, w�osy posiada�y w�asno�� szczeg�lnego l�nienia, jak gdyby sw�j blask odr�bny. D�onie z pi�knymi palcami by�y mi�kkie jak jedwab obejmuj�cy cia�o. Kszta�tna szyja i powabne, w�skie ramiona bieli�y si� w wyci�tej sukni, przepasanej r�ow� wst��k� tu� pod piersiami. Suknia ta wolno niby toga spada�a do kostek. Nogi, obute w ci�my ukrajane z przodu i tak p�ytkie, �e zlecia�yby ze stopy, gdyby ich nie wi�zi� cienki rzemyk sk�rzany, cicho sz�y po ��tym piasku. Lili mia�a oczy spuszczone. Sun�a uroczy�cie, prawie z nabo�e�stwem, jakby do �lubu. Sny jej dziewicze, marzenia rozkoszne, weso�o�� i �miech, wszystko gdzie� znik�o, gdy sam na sam z Markiem zosta�a. Jedna tylko my�l wype�ni�a jej g�ow�: oto m��... I "m��" nie by� panem swych krok�w i uczu�. Ile razy zwr�ci� spojrzenie na posta� obok id�c�, gubi� w�tek dialogu i wyg�asza� zdania zadziwiaj�co niezgodne z tre�ci� w�asnych my�li. L�ni�ce loki, d�ugimi, suchymi ni�mi wij�ce si� ko�o uszu, pukiel skr�cony w tyle g�owy, z�otawy mech na o�wietlonym policzku, ciemna smu�ka id�ca wzd�u� g�rnej wargi, ruchy, pe�ne wrodzonego czaru i wytworno�ci, sprawia�y, �e Marek nie m�g� opanowa� swych uczu�. W sobie ni�s� szczeg�ln� trwog�, niby zburzenie dr�g, zerwanie most�w, jak�� powszechn� ruin�. Czasami ten niepok�j stawa� si� tak mi�y, �e tego s�owo nie wyrazi, kiedy indziej by� tylko starodawn� ch�ci� ucieczki. Pragn�c skupi� i jakby przycisn�� czym� ci�kim rozproszone uczucia, m�ody cz�owiek m�wi�, ci�gle m�wi� Tematy nasuwa�y mu si� z jak�� okropn� trudno�ci�, wi�c chwyta� ka�dy i ubiera� w zdania d�ugie i nie�atwe do poj�cie. Neapol, Rzym, Pary�, Monachium, W�rtzburg, i znowu: Wurtzburg, Rzym, Pary�... Lili s�ucha�a, kiedy niekiedy tylko wznosz�c oczy swoje na m�wc� i przypatruj�c mu si� przez kr�tkie chwile z g��bokim uszanowaniem. W pewnych minutach i na jej obliczu malowa�o si� pomieszanie, ale pr�dko ust�powa�o miejsca wyrazowi szczerej uwagi, ciekawo�ci. Ta ostatnia ci�gn�a jej �renice ku twarzy Marka, jakby ku jakiemu� dziwnemu widokowi. Aleja drzew prastarych i niezmiernie wielkich bieg�a ku wodzie. Narzeczeni rozmawiali o wypadkach potocznych, o znajomych, krewnych, stosunkach i �yciu g��bokiej prowincji. Lili przytacza�a szczeg�y tego �ycia, ale z jej s��w nie wyp�ywa� obraz ani opis. Cytowa�a rozmaite drobne i wa�ne zdarzenia, m�wi�a o ludziach Markowi nie znanych. Szli nad brzegiem stawu o wodzie �wietlistej, l�ni�cej i jakby st�a�ej. Postacie ich malowa�y si� tam jak w doskona�ym lustrze, a ten wizerunek przyci�ga� ich oczy i pchn�� my�li w zaczarowany kraj rozkoszy, pe�en blasku i woni. W�wczas �liczny ob�ok sta� ju� u zenitu niebios i odbija� si� w nurcie srebrnolazurowym. Kszta�tem swym przypomina� jakby kl�cz�c� kobiet�, kt�rej w�osy z�otawe zakry�y twarz i spada�y a� na kolana. Odbicie tej u�udy nie mia�o cieni�w ani przed sob�, ani obok siebie i sun�o si� w jasnej powierzchni, budz�c w patrz�cym reminiscencj� osoby ju� raz widzianej, ale pewno we snach czy marzeniach nieuj�tych. - Jak cicho p�ynie ob�ok... - szepn�a Lili w zamy�leniu. Marek wskaza� r�k� na wod�, spojrza� w oczy swej towarzyszki i u�miech wyp�yn�� na jego wargi, u�miech nieoczekiwany, nie wiedzie� sk�d i jakim prawem przybywaj�cy, zrodzony jak �w ob�ok i jak on prze�liczny. Taki sam prawie zakwit� na ustach Lili. �renice jej roz�wieci� blask cudowny, jak gdyby widziad�o niebieskie i w nich si� przegl�da�o. Pod d�ugimi rz�sami wynik�y na czystych bia�ych powiekach modre cienie, kt�re gin�y, gdy oczy wznosi�a, lica si� zap�oni�y bladym rumie�cem niby pierwsz� barw� zorzy wieczornej. - Prawda, �e podobny do kl�cz�cej kobiety? - rzek� Marek wskazuj�c r�k� z�ociste zjawienie. - Ma przecudne w�osy. - Nie takie, jak twoje... z�ote, nie takie jak twoje... Lili unios�a rz�s, za kt�rymi ugania�y si� jakby skrzyd�a cieni�w, i z trwo�nym wstydem w sercu na co� czeka�a. - Ta chmurka - m�wi� m�odzieniec - to jak gdyby jedno z fantastycznych marze� ziemi. Czy nie uwa�a�a�, �e ob�oki zawsze przypominaj� nam co� z twor�w natury, z dzie� uczynionych r�koma cz�owieka lub z jego my�li? - Tak... - rzek�a niepewnym g�osem. - W og�le natura zawsze i wsz�dzie powtarza obrazy gdzie indziej tkwi�cych kszta�t�w swoich. Ta �liczna bry�a pary, kt�ra bierze na si� posta� ziemsk�, myl�c� wyobra�ni�, ukazuje si� w wodzie, w twoich oczach i my�lach... - W moich oczach? - Tak, w twoich oczach. Wielkie ska�y i dalekie przestwory odbijaj� si� nie tylko na p�aszczyznach poziomo i prostopadle ulokowanych, lecz i w kropli wody. I nie do�� na tym - ci�gn�� z �ywo�ci�. Cz�stokro� na powierzchni, otwieraj�cej si� w miejscu z�amania pewnych minera��w, daj� si� widzie� blaszki z��czone ze sob� niby listki korony kwiatu. C� to nam m�wi? - Czy ja wiem... - rzek�a Lili g��boko zawstydzona. - To m�wi, �e i tam w kraju kamiennym natura powtarza raz jeszcze mi�kkie i ruchliwe kszta�ty kwiat�w i ro�lin. - Ach, tak! - Z jednej krainy twor�w swoich idzie z odbiciem tych samych kszta�t�w do drugiej, d���c nieustannie ku temu, a�eby nareszcie w umy�le cz�owieka w jednej ze sk�adowych cz�ci swego ogromu, powt�rzy� si� raz ostatni i uczyni� przedmiotem dla samej siebie. Teraz widzisz, Lili, �e gdy w cz�owieku to niezmierne pa�stwo stworzenia znajduje ostateczne rozumienie samego siebie i gdy my�l nasza jest cz�ci� samej natury, tedy i natura t� nasz� my�l posiada� musi i sam� siebie naszymi my�lami rozumie�. Gdy to m�wi�, Lili nie spuszcza�a oka z jego twarzy. Powieki jej by�y nieco przymkni�te, a �liczne nozdrza z lekka rozszerzone. Na czole, bia�ym jak ob�ok w dzie� s�oneczny, rysowa�a si� mi�dzy brwiami cienka linia. W ca�ym wyrazie oblicza malowa�o si� usi�owanie poj�cia wszystkiego, co m�wi� narzeczony. Ta uwaga, te wywysi�ki sprawi�y Markowi rzeczywist� satysfakcj�. Gdy, id�c dalej, utopi� spojrzenie w �renicach dziewcz�cia, i dostrzeg� w nich prawie ekstaz�, czu� tak dziwn� rozkosz, jakby zmys�ami dotyka� nieznanego bytu, czego� obcego i pe�nego tajemnicy, co jest rozbudzon� dusz�. Szli po r�wnej �cie�ce nad brzegiem stawu w niepami�ci o tym, gdzie s� i co czyni�. M�ody filozof rozwija� sw�j wyw�d o matematycznej prawid�owo�ci, kt�ra przenika dzie�a stworzone, o tym, �e gdyby jej, tej "duszy �wiata", nie by�o w istocie, to cz�owiek obdarzony m�dro�ci� by�by zmuszony do znalezienia jej w tym celu, a�eby wszystkie zjawiska przyrody ustawi� w formie dla uzewn�trznienia praw kieruj�cych i zwi�zku ich mi�dzy sob�. Kombinacje, kt�re, jak si� to zdarza�o, raz jeden s�ysza� z katedry, o kt�rych, w�a�ciwie m�wi�c, w�r�d codziennego trybu �ycia nie pami�ta�by wcale, a zarazem ca�kowity systemat mistrza z Jeny, tkwi�y w�wczas w jego umy�le z wyrazisto�ci� cia�a niebieskiego, ukrytego dla go�ej �renicy, gdy si� je przez teleskop ogl�da. Za stawem g��wny szpaler wznosi� si� do g�ry. W miar� oddalenia od pa�acu droga coraz bardziej by�a poro�ni�ta traw�. Z jednej i drugiej strony ci�gn�y si� dzikie g�szcze a� do zmursza�ego i okrytego ple�ni� parkanu. Jeszcze wy�ej d�wiga� si� obszar le�ny pokrywaj�cy ca�� g�r�, na kt�rej szczycie stercza�a ruina jakoby aria�skiego ko�cio�a. Od �lepej ulicy bieg�a na bok dro�yna w g��bi w�wozu, prowadz�ca w pole. Zwiesza�y tam swe konary i li�cie wielkie d�by, graby i klony, a za nimi snu�y si� ju� cienie, kt�re zdawa�y si� szuka� dr�g dogodnych dla nocy ci�gn�cej. Narzeczeni min�li to miejsce, a wci�� id�c pod g�r� zobaczyli wreszcie skraj d�browy. Po lewej r�ce od �cie�ki �yto ju� by�o z��te i �ciernisko �wieci�o si� w ostatnich blaskach zachodu. Spod uci�tych, ��tych �dziebe� przebija�y si� pi�rka zielonej trawy i listki koniczyny. U kres�w p�askich grunt�w nudzi�y si� na miedzach stare osty i rzuca�y cie� samotne grusze. Z prawej strony ci�gn�� si� wszerz du�ego �anu owies ��kn�cy, ale jeszcze nasi�k�y zieleni�. Suchy, mi�y �ar tchn�� na twarze id�cych z wilgotnego parowu. Zgraja konik�w polnych ci�a od ucha, jak jeden, skoczn� melodi� do�ynkow�, w kt�rej nie ma ani jednego tonu smutnego, a w kt�rej wszystko jest weselem i upojeniem. Nad p�askowzg�rzem �ciernisk mieni� si� w s�o�cu, na �okie� wysoko od ziemi, rumiany py�ek niby dech gor�cy dojrza�ego zbo�a. Lili przywita�a mi�y widok radosnym u�miechem. Twarz jej p�on�a purpur�, usta by�y karminowe, oczy nabra�y zachwycaj�cej ciemno�ci. I filozof straci� w�tek Szellingowskich my�li, a natomiast uczu� w sobie szczeg�ln�, gminn� uciech�, kt�ra zmys�y jego pchn�a jakby w wir s�odkiego ta�ca. Rzuci� okiem na Lili i zapomnia� o ca�ym �wiecie. Jej szyja i ramiona bieli�y si� jak �nieg w s�siedztwie przepysznych w�os�w, kt�re oblewa�o krwawe s�o�ce. Sam nie wiedz�c dlaczego, cofn�� si� do w�wozu, jakby si� wstydzi� �wiat�a i szerokiego pola. Brzeg parowu zwr�cony ku zachodowi - ciska� na drog� jednolity mur ciemno�ci. Panienka bezwiednie wst�powa� w �lady narzeczonego. Zaledwie uszli kilkadziesi�t krok�w, trafi� si� du�y, omsza�y kamie�, le��cy mi�dzy pniami dwu top�l, kt�re rozlewa�y naok� ostry, a mi�y zapach. Marek usiad� pierwszy i w milczeniu spojrza� na Lili. Ta nie wiedzia�a, co czyni�. Sta�a przez chwil�, wahaj�c si�... Wtedy Marek uj�� jej r�k� i przycisn�� do ust, p�niej zbli�y� si� i zajrza� w oczy... Nie by�a w stanie patrze� na ziemi� ani gdzie indziej. Oczy jej zetkn�y si�, z��czy�y, poj�y z oczyma narzeczonego. Usta obojga, szepcz�c jakie� sylaby, jakie� urywki my�li ton�ce w g��bokiej fali uniesienia, zesz�y si� i przywar�y do siebie. Twarze ich by�y zbiela�e, powieki zamkni�te, serca t�uk�y si� o klatki piersiowe. Nie wiedzieli, �e czas up�ywa, �e pr�dka noc rozk�ada na w�wozy, doliny i zbocza pag�rk�w swe czarne sukno. Marek widzia� przez rz�sy tylko bia�o�� ramion Lili, tote� usta swoje od jej ust oderwa�, schyli� g�ow� i roz�arzone wargi przycisn�� do dziewiczych piersi. Nie broni�a mu tego poca�unku. Obezw�adni�o j� zimne zdr�twienie. W sercu �ci�ni�tym czu�a to jedno, �e cokolwiek by zechcia� uczyni� ten, kt�rego g�owa spoczywa�a na jej �onie, zgodzi�aby si� dlatego, �e on jest sprawc�. Nie czerpa�a �adnej rozkoszy z pieszczot, tylko sza� takiego uwielbienia dla Marka, �e wydziera�o prawie resztk� tchu z jej piersi. Trwo�liwymi ustami dotkn�a jego w�os�w i trac�c �wiadomo�� o tym, co si� z ni� dzieje, pogr��y�a si� wszystka w ciche za�nienie, w b�ogos�awion� topiel szcz�cia. Raptem szorstki �oskot zbudzi� ich oboje. Podnie�li marz�ce g�owy i o kilkana�cie krok�w od siebie dojrzeli wie�niaka id�cego drog�. Wraca� w�wozem po uko�czeniu pa�szczyzny. S�omiany jego kapelusz bieli� si� na tle drzew, gdy sczernia�a od potu i py�u koszula prawie ju� w zmierzchu gin�a. Wl�k� si�, mocno st�paj�c drewnianymi chodakami po twardej �cie�ynie. Gdy ujrza� par� siedz�c� na g�azie w cieniu top�l, duchem zdj�� kapelusz, zgarbi� si� Jeszcze bardziej, wida� dla wyra�enia szacunku, i patrz�c wprost przed siebie, wielkimi krokami ich min��. Marek nie wejrza� na robotnika. Oczy jego by�y poch�oni� -te przez kilka szczeg��w, maluj�cych uczucia Lili. Bia�ka jej oczu, w kt�re sp�ywa� jakby odblask, jakby nik�a, b��kitnawa zorza lazurowych �renic, teraz przeci�te by�y mn�stwem �y�ek czerwonych. Wargi by�y uchylone i niby od krwi nabieg�ej rozd�te. Wtedy w jego usposobieniu zasz�o oryginalne przeobra�enie: By� pewny Lili, czu� si�� samolubnego w�adania jej osob� i mimo woli, bez ch�ci ani zamiaru, owszem, z g��boko skrytym wyrzutem, ceni� j� jak osi�gni�t� zdobycz. L�kliwa sympatia, t�skna pokora i s�odka, na p� bolesna rzewno�� znik�y z jego serca, jak krople wody upuszczone w wydm� suchego piasku. Wstali pr�dko i odeszli stamt�d. Gdy min�li wrota parku i kroczyli szerok� drog� ku pa�acowi, s�o�ce zachodzi�o. Tylko zorza o�wietla�a ich twarze. Nad sta? wem, gdzie czarne drzewa zdawa�y si� tkwi� wierzcho�kami na d� w ciemnej ju�, cichej i ponurej wodzie, Lili zwr�ci�a oczy szukaj�c wizerunku z�otej chmury. Obraz martwej i zimnej g��bi �cisn�� jej serce. Jasny ob�ok ju� zgin��... Gdzie� wysoko, mi�dzy drzewami, szczebiota� jeszcze ptaszek male�ki, ale tak cicho i sennie, jakby piskl�tom swoim na dobranoc opowiada� bajk� o strasznej babie-j�dzy z pazurami i wielkim nosem. Wr�ciwszy do pa�acu Lili znik�a pozostawiaj�c narzeczonego w du�ej sali, s�abo woskowymi �wiecami rozwidnionej, w towarzystwie dw�ch odwiecznych rezydent�w. Jeden z nich trawi� czas w Pary�u, kiedy prowadzono na gilotyn� "obywatela Kapeta" - i regularnie dra�ni� tym nazwiskiem koleg� po pieczeni, zaciek�ego rojalist�. Na szcz�cie obadwaj du�o m�wili, wskutek czego Marek sp�dzi� wiecz�r prawie w milczeniu. Podczas wieczerzy dwie zgrzybia�e nauczycielki Lili, miss Flick i mamzel Listowicz, trzyma�y wychowank� mi�dzy swymi szkieletami i �ledzi�y ka�de spojrzenie filozofa takim wzrokiem, jak dwa straszne kar�y pilnuj�ce wr�t seraju, kiedy tam Don Juan przebrany za hurysk� wst�powa� pod przewodnictwem czarnego "Baby". Mimo tego dozoru Lili rozmawia�a z kochankiem oczyma i darzy�a go u�miechem, kt�ry nawet przez cenzur� w sztuce mniej bieg�� - m�g� by� traktowany jako niew�tpliwy poca�unek. Znalaz�szy si� w izbie go�cinnej Marek nie zdj�� ubrania. Rzuci� si� na sof� i pozwoli� wej�� do siebie niesko�czonym orszakom zadumy. Stancja jego zajmowa�a r�g parteru w murowanej oficynie. Ma�e okno wychodzi�o na werand� wisz�c� nad pustym gazonem, kt�ry le�a� mi�dzy pa�acem a oficyn�. Gazon wykrojony by� w elips� z g�uchej, prawie le�nej polanki. Doko�a sta�y wielkie drzewa, przedwieczne, zdawa�o si�, jak to miejsce. Skupi�y si� tam graby, d�by, Upy, kasztany i strzeliste �wierki, w nocy podobne do wie� gotyckich. By�o co� niewymownie pi�knego w tym wstrzymaniu si� puszczy parkowej od wkroczenia na czysty placyk, gdzie ros�a tylko niska trawa. Marek od dzieci�stwa lubi� to miejsce. Jako nieudolny poeta siedemnastoletni chodzi� tu sk�ada� rymy i duma�. Zdawa�o mu si� wtedy, �e stare drzewa my�l� nad tajemnicami �ycia i �mierci, patrz�c przez d�ugi szereg lat w grunt obna�ony, gdzie tkwi� ich korzenie, w grunt, co os�ania si� milczeniem wiekuistym, kt�ry jak sknera - wszystko ziemskie poch�ania i gnoi w tym jednym celu, a�eby wy karmi�c tylko dzikie fantazje swoje - drzewa. Widzia�o mu si� w�wczas, �e lipy i buki maj� swe w�asne twarze, usta i oczy patrz�ce w niebiosa, sk�d o poranku przychodzi s�o�ce, sk�d si� dobywa wartki wicher, sk�d ci�gn� chmury wytrz�saj�ce ze siebie o�ywcz� wod� i sk�d zlata nag�y a niespodziewany piorun kt�ry w mgnieniu oka uderza, przeszywa i zabija d�by stuletnie. Po pi�knym odwieczerzu noc by�a ciemna i bezksi�ycowa. Rzadkie, szare chmury zasnu�y firmament i przepuszcza�y s�aby jedynie p�brzask gwiazd, ukrytych dla oka. Ci�g�y wiatr chwia� po�owami okna, uwi�zionymi przez druciane haczyki: W m�tnym przestworze wida� by�o szczyty i boczne ga��zie bliskiej topoli oraz dwie wynios�e korony pi�knej jod�y. Dalej czernia�a ruchoma, falista, nastrz�piona linia wierzcho�k�w, z��czonych mi�dzy sob�. Ca�e po�acie ga��zi ko�ysa�y si� od wiatru, raz silnie, jakby nadci�ga�a burza, to znowu tak cicho, �e dawa� si� wyr�ni� szept ka�dego drzewa z osobna. W jednym punkcie s�ycha� by�o niestrudzony, cichy klekot twardych i grubych li�ci nadwi�la�skiej topoli, gdzie indziej sepleni�y delikatne i czu�e listki brzozy. Od zgodnego szelestu ten gwar nocny wzmagaj�c si� pot�nia� a� do g�uchego szumu �wierk�w i do st�kania konar�w, kt�re zdawa�y si� opiewa� smutek i przeczucia �mierci. Marek nie spa�, ale i nie czuwa�. Zmys�y mia� pogr��one w grze wyobra�ni tak mocnej i lotnej, �e go unosi�a ca�kowicie w dalekie strony, chocia� ani na chwil� nie straci� z oka ruchu ga��zi przez wiatr miotanych. Widzia� z ca�� dok�adno�ci� ma�e miasteczko niemieckie na p�aszczy�nie mi�dzy wzg�rzami. Mia� w oczach gliniane dachy jego budynk�w, sczernia�e i mchem przykryte, zielone �aluzje i stare tynki przemoczone od deszczu. Wspomnienie jednego z tych domostw w ciasnej uliczce zaci��y�o na jego sercu. Blisko p� roku sto�owa� si� tam z kolegami-burszami w cichej knajpie "�ur Krone". Gospodarz, stary safandu�a i bibosz, ma�o si� tro szczy� o student�w i o dobro� jad�a, niewiele dba� o famili�, �on�, syn�w i trzy c�rki, ho�e jak trzy gazele. �rednia, Fraulein Sophili, mia�a du�e, marz�ce oczy i d�ugie, d�ugie w�osy. Z ca�ej gromady weso�ych urwis�w podoba� jej si� tylko Marek. Mo�e dlatego, �e by� nie�mia�y, mo�e dlatego, �e by� dla wszystkich dobry i grzeczny... Pewnego razu, gdy wchodzi� na drugie pi�tro, gdzie ju� zgromadzi�a si� by�a hulaszcza kompania, spotka� Sophie sam� jedn�. Chwyci� j� w ramiona i zacz�� okrywa� ca�usami jej pi�kne usta. Odt�d codziennie powtarza�o si� to samo, id�c a� do kresu. Wyjecha� wkr�tce i zapomnia� tak zupe�nie, jak cz�owiek du�ego imienia i fortuny zapomina o tego rodzaju epizodzie m�odo�ci. Je�eli wyobra�nia nasun�a mu kiedy osob� dziewcz�cia z "�ur Krone", to chyba w pozie nagiej, rozkosznie przegi�tej kochanki. Sk�d�e teraz Sophili ukaza�a mu si� jako szcz�liwa panienka ze skromnym u�miechem na m�odych wargach, ci�gn�c ku sobie nie tylko zmys�y, ale i ca�� dusz�? Nie by� to wcale wyrzut sumienia, lecz jakie� zg��bianie rzeczy ukrytych w ciemno�ci. Dusza pi�knej dziewczyny przysz�a z mroku, stan�a przed nim jako byt plastyczny i ods�oni�a wszystk� brzydot� swego nieszcz�cia, ca�� tragedi� opuszczenia i sieroctwa tak bezgranicznego, �e Marek zadr�a�. Wtedy tak�e rozleg� si� w jego uchu p�acz zwiedzionej, p�acz, kt�rego w rzeczywisto�ci wcale nie s�ysza�, gdy� wyjecha� by� bez po�egnania, w sekrecie. Zas�uchany w t� dziwaczn� melodi�, ogl�da� sw�j uczynek niby widmo przedmiotu odbite w wodzie i przypatrywa� mu si� ze spokojem badacza. By� pewny, �e wkr�tce zniknie, ust�puj�c miejsca czemu� innemu. Do zaobserwowania wszystkich szczeg��w, wszelkich cech tego zjawiska przynagla�a go pilna ciekawo��, istotna ��dza wiadomo�ci z�ego i dobrego. I oto w rzeczy samej my�l o Sophili usun�a si�. Zosta� tylko w uchu odg�os nie milkn�cy cichego, nocnego jej p�aczu. Patrz�c na konary drzew odrysowane w mglistym powietrzu, Marek rozwa�a�. Czu� jak przez sen, �e zupe�nie podobny jest do drzewa, kt�re nie wie, jakie miejsce, jaki obszar z prawej czy lewej strony pnia zajm� jego konary, gdzie b�dzie sta� jego wierzcho�ek. Czu�, �e nie wie o sobie nic, jaka nami�tno�� z duszy jego wystrzeli, w kt�r� stron� si� zwr�ci. Czy owocem jej b�dzie dobro czy z�o, cnota czy niegodziwo��? Czy w sercu kryj� si� i wyjd� ze� kiedy� sprawy cnotliwego czy dzie�a zbrodniarza? Tak my�l�c, wci�� usi�owa� sobie przypomnie� usta Lili, jej brwi, oczy i rz�sy, jej mi�osne uniesienie. Obecno�� swego dla niej zachwytu wyczuwa� z dok�adno�ci�, a przecie nie mia� si�y przywo�a� go z ukrycia. Gdy wyt�a� imaginacj�, nasuwa�a mu si� przed oczy nie Lili, lecz tamta, zdradzona. Ten jakby kaprys i wybieg rzeczywistej mi�o�ci, ruchomo�� gruntu w�asnego jestestwa, pocz�y go m�czy� i przejmowa� szczeg�ln� zgroz�. W marzenie to, niby ostrze no�a, wbija�a si� ci�g�a my�l, jak straszliwie niepewn�, jak w�tpliw� jest w�adza cz�owieka nad sob�, nad instynktami duszy. W dziwnym zmaganiu si� ja�ni z ukutymi a wyg�adzonymi od cz�stego u�ycia pewnikami rozumu sp�dzi� Marek cz�� nocy. Wiatr si� nie zmniejsza�. Tylko za odleg�� nawa�� drzew pocz�� si� nie�ywy, rudy brzask, jak �wiat�o gromniczne. To p�ny ksi�yc wschodzi� w mokrych oparach. Wtedy, niby rozstrzygni�cie wszystkiego, ukaza�a si� Markowi my�l inna. Za bytno�ci w Pary�u widzia� by� w ogrodzie zoologicznym wielk� mis� kamienn� pe�n� wody, w kt�rej le�a�o ca�e towarzystwo krokodyl�w. Je den z nich, wielki p�owy zb�j z pyskiem jak grot olbrzymiej w��czni, przypatrywa� si� widzom tkwi�c grzecznie, bez ruchu, w p�ytkiej wodzie niby k�oda. W owej chwili stan�� w pami�ci Marka wyraz jego oczu, a w�a�ciwie okrutny brak jakiegokolwiek wyrazu. By�y to wielkie �lepia bez po�ysku, dawno zgas�e, patrz�ce nie wiadomo jak, bo ani �ar�ocznie, ani ciekawie, a przecie w taki spos�b, �e to wejrzenie na zawsze, a� do �mierci ry�o si� w oku i m�zgu. By�y to dwie ga�y z o�owiu, posiadaj�ce si�� widzenia, widzenia do gruntu, z bezgraniczn� szczeg�owo�ci�, a z przera�liwym niedbalstwem. Marek dygota� wspominaj�c te �lepia i w mowie ich znalaz� formu�� dla wzrusze� swoich. "To s� oczy powszechnej natury stworze�, mojej i Lili..." - my�la� z bolesnym z�amaniem w sercu. Doskona�a koncepcja, z kt�r� pragn�� zaznajomi� narzeczon�, le�a�a jak zgruchotana maszyna, kt�r� zmia�d�y�o uderzenie dr�ga barbarzy�cy. Zerwa� si� na r�wne nogi, stan�� w oknie, wci�gn�� do p�uc wilgotne, ostre i zimne powietrze. Martwe cienie le�a�y nieruchomo u odziemk�w drzew, kt�rych szczyty ko�ysa�y si� w ��tawym �wietle zamglonego ksi�yca. Z g�stwiny wyci�ga� si� i obejmowa� patrz�cego tuman o barwie popio�u, jakby u�cisk lodowaty. Marek zapragn�� zobaczy� Lili, cho�by okno pokoju, gdzie ona �pi, cho�by mur, za kt�rym jej serce uderza. Czu� tak� trwog�, jakiej do�wiadcza� musia�a opuszczona Sophili na wie�� o ucieczce kochanka. Wysun�� si� za okno, cicho zeszed� na muraw� i przez �rodek gazonu ruszy� ku pa�acowi. Zbli�ywszy si� do niego spostrzeg�, �e �wiat�o ksi�ycowe nie b�yszczy w szybach tylko jednej framugi okiennej na dole gmachu. By� pewny, �e tam jest izdebka Lili. Jako� ujrza� j� w tym oknie. Siedzia�a bez ruchu, z g�ow� wspart� na r�kach. Za przyj�ciem Marka cicho, bardzo cicho nazwa�a go po imieniu. Stan�wszy tu� obok, uj�� jej r�k� i przycisn�� bezbronn� do piersi. By�a tylko w bieli�nie, zawini�ta w szal cienki jak mg�a. Marek sta� przez sekund� otoczony my�lami i z chytro�ci� szpiega bada� sw� dusz�, czy jest niedost�pna dla zdrady i krzywoprzysi�stwa, czy godna jest i czy wytrwa w mi�o�ci p�on�cej w jego piersiach dla Lili... Zni�y� g�ow� i zimnymi ustami dotkn�� czaruj�cych, wpatrzonych we� oczu. Wtedy w�a�nie gorzka �za spad�a z jego rz�s na twarz dziewczyny. Lili gwa�townym ruchem d�wign�a g�ow�, wyt�y�a wzrok, wyt�y�a umys� sw�j, serce i ca�ego ducha, �eby poj��, czemu p�aka� jej narzeczony...