5444
Szczegóły |
Tytuł |
5444 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5444 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5444 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5444 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MIKE RESNICK
�owy na Snarka
Uwierzcie mi, spodziewali�my si� znale�� tam wszystko, tylko nie Snarka.
I jestem r�wnie pewien, �e on tak�e spodziewa� si� spotka� wszystko, tylko nie
nas.
Chcia�bym powiedzie�, �e zareagowali�my w po�owie tak dobrze, jak on. Ale mo�e
lepiej zaczn� od pocz�tku. Nie b�jcie si� - do Snarka dotr� wystarczaj�co
szybko.
Nazywam si� Karamojo Bell. (No, naprawd� to Daniel Mathias Bellman. Nigdy nie
by�em bli�ej okr�gu Karamojo na Ziemi ni� pi�� tysi�cy lat �wietlnych. Ale kiedy
odkry�em, �e jestem dalekim potomkiem legendarnego my�liwego, postanowi�em
przyj�� jego imi� - pracuj� w tym samym zawodzie i liczy�em na to, �e imi� zrobi
wra�enie na klientach. Okaza�o si�, �e nie mia�em racji - spotka�em tylko trzy
osoby, kt�re w og�le o nim s�ysza�y i �adna nie pojecha�a ze mn� na safari. Imi�
jednak zatrzyma�em. Daniel�w kr�ci si� wsz�dzie masa, ja jestem jedynym
Karamojo.)
Pracowa�em wtedy dla firmy Silinger & Mahr, najstarszej i najbardziej znanej z
firm organizuj�cych safari. Silinger zmar� wprawdzie sze��dziesi�t trzy lata
temu, a Mahr poszed� za nim sze�� lat p�niej i teraz firm� zarz�dza anonimowa
korporacja z Delurosa VIII, ale mieli z t� nazw� wi�cej szcz�cia ni� ja z moj�,
wi�c nigdy jej nie zmienili.
Byli�my najdro�sz� firm� w tej bran�y, jednak byli�my warci tej ceny. Ca�e
tysi�clecia polowano na setkach �wiat�w, ale ludzie z fors� zawsze zap�ac�, �eby
zosta� pierwszymi na terenach, na kt�rych nikt nie postawi� stopy. Kilka lat
temu firma wykupi�a koncesj� my�liwsk� na dziesi�� planet w nowo otwartym
skupisku Albion i tylu naszych klient�w chcia�o by� pierwszymi my�liwymi na
dziewiczych �wiatach, �e musieli�my urz�dzi� loteri�. Firma zgodzi�a si� wys�a�
jednego zawodowego my�liwego na ka�dy �wiat z czteroosobow� wypraw�, a op�ata
wynosi�a (uwaga!) dwadzie�cia milion�w kredyt�w. Albo osiem milion�w dolar�w
Marii Teresy, je�li kto� niezbyt wierzy w kredyty - a tam, na Pograniczu,
niewielu w nie wierzy.
My, zawodowcy, pragn�li�my polowa� na dziewiczych �wiatach r�wnie mocno jak
klienci. Planety przydzielano nam zgodnie ze starsze�stwem, wi�c, jako si�dmego
w kolejno�ci, wys�ano mnie na Dodgsona IV, �wiat nazwany na cze�� kobiety, kt�ra
pierwsza sporz�dzi�a jego map� kilkana�cie lat temu. Dziewi�ciu z nas mia�o
kompletne wyprawy. Dziesi�ty mia� jednoosobow� - niezwykle bogatego faceta,
kt�ry nie lubi� si� dzieli�.
O jednym trzeba pami�ta� - nie prowadzi�em tego safari sam. Oczywi�cie, ja tam
rz�dzi�em, ale mia�em przy sobie ekip� dwunastu b��kitnosk�rych, humanoidalnych
Dabih�w z Kakkaba Kastu IV. Czterech nosi�o za klientami strzelby (ja nie mia�em
takiego - nikomu nie powierzam mojej broni). By� jeszcze w�r�d nich kucharz,
trzech oprawiaczy sk�r (a do obdarcia ze sk�ry nieznanego zwierz�cia tak, by jej
nie uszkodzi�, trzeba du�o wi�kszej wprawy, ni� mog�oby si� zdawa�) i trzech
obozowych pos�ugaczy. Dwunasty by� moim sta�ym tropicielem, kt�rego imi� -
Chajinka - brzmia�o dla mnie zawsze jak kichni�cie.
Nie potrzebowali�my w�a�ciwie pilota - przecie� komputer nawigacyjny statku
m�g�by wystartowa� z drugiej po�owy galaktyki i wyl�dowa� na jednym
nowokenijskim szylingu - ale nasi klienci p�acili za luksus, wi�c Silinger &
Mahr im go zapewniali. Dlatego opr�cz Dabih�w mieli�my r�wnie� pilota, kapitana
Kosha Mbele, kt�ry przez dwadzie�cia lat pilotowa� jednoosobowe my�liwce w
wojnie z Settem.
Sama wyprawa �owiecka sk�ada�a si� z czterech partner�w w interesach. Ka�dy z
nich mia� wi�cej forsy, ni� m�g�bym wy�ni�, a mo�e nawet wi�cej. Byli to:
Willard Marx, magnat handlu nieruchomo�ciami, kt�ry w pojedynk� zagospodarowa�
system planetarny Roosevelta; Jaxon Pollard, w�a�ciciel sieci tanich
supermarket�w i eleganckich piekarni, kt�ry handlowa� na ponad tysi�cu �wiat�w;
Philemon Desmond, szef najwi�kszego banku na Dalekim Londynie z filiami w pewnie
dwustu systemach, i jego �ona, Ramona, s�dzia S�du Najwy�szego tej planety.
Nie wiem, jak si� ta czw�rka spotka�a, ale najwyra�niej wszyscy pochodzili z
jednej planety i znali si� od bardzo dawna. Od pocz�tku ��czyli swoje kapita�y w
interesach i szli od sukcesu do sukcesu. Ich ostatnim szcz�liwym trafieniem
sta� si� Silverstrike, odleg�y �wiat pe�en kopal�. Marx by� zapalonym my�liwym,
kt�ry nazbiera� ju� trofe�w na kilkunastu r�nych �wiatach, Desmondowie zawsze
chcieli pojecha� na safari, a Pollard, kt�ry wola�by sp�dzi� par� tygodni na
Calliope lub jakiej� innej rozrywkowej planecie, zgodzi� si� w ko�cu do��czy� do
wycieczki, by mogli razem �wi�towa� zdobycie ostatniego miliarda.
Poczu�em natychmiastow� niech�� do Marxa, kt�ry zdecydowanie zbyt ostentacyjnie
odgrywa� prawdziwego m�czyzn�. Ale to nie by� �aden problem - nie p�acono mi za
rozkoszowanie si� jego towarzystwem, tylko za znalezienie dla niego paru
efektownych trofe�w, kt�re mia�y si� �adnie prezentowa� na jego �cianie. Zreszt�
wydawa� si� raczej kompetentny.
Desmondowie stanowili interesuj�c� par�. Ona by�a �adn� kobiet�, kt�ra stara�a
si�, jak mog�a, by wygl�da� na nie�adn� i surow�; wci�� cytowa�a wszystko, co
przeczyta�a (a by�a bardzo oczytana) - zacz��em si� zastanawia�, co sprawia jej
wi�ksz� przyjemno��, prywatna lektura czy publiczne cytowanie. Philemon, jej
m��, ma�y, myszowaty facecik, kt�ry za du�o pi�, za du�o �pa�, za du�o pali�,
wygl�da� na st�amszonego przez �on� i nosi� male�ki medal, kt�ry wygra� na
szkolnych zawodach przed trzydziestu laty - pewnie pr�buj�c w ten spos�b
zaimponowa� pani Desmond, na kt�rej najwyra�niej nie robi�o to �adnego wra�enia.
Pollard by� po prostu cichym, skromnym cz�owiekiem, kt�ry mia� szcz�cie i
zdoby� pieni�dze. Nie udawa�, �e jest bardziej wyrafinowany ni� by� w istocie -
co dla mnie czyni�o go du�o bardziej wyrafinowanym ni� jego partnerzy. Wydawa�
si� by� ogromnie zaskoczony tym, �e zdo�ali nam�wi� go na t� wypraw�. Zabra� ze
sob� �rodki chroni�ce przed s�o�cem, �rodki na biegunk�, uk�szenia owad�w i na
pi��set r�nych innych rzeczy, kt�re mog�y mu si� przytrafi�, i �artowa� na
temat utraty - jak to nazywa� - swojej wi�ziennej blado�ci.
Spotkali�my si� w naszej filii na Braxtonie II, po czym ruszyli�my w
sze�ciodniow� podr� na Dodgsona IV. Ca�a czw�rka zdecydowa�a si� na G��boki
Sen, wi�c zapakowali�my ich z kapitanem Mbele do kokon�w zaraz po wej�ciu w
nad�wietln� i obudzili�my jakie� dwie godziny przed l�dowaniem.
Padali z g�odu - znam to uczucie. G��boki Sen zwalnia metabolizm do �limaczego
tempa, ale nie zatrzymuje go ca�kiem, bo to by�aby �mier�. Pierwsze, o czym si�
my�li po przebudzeniu, to jedzenie - dlatego Mbele wyrzuci� Dabih�w z kambuza,
gdzie zazwyczaj przesiadywali, i kaza� kucharzowi przygotowa� posi�ek zjadliwy
dla ludzi. Gdy tylko sko�czyli je��, zacz�li zadawa� pytania na temat Dodgsona
IV.
- Jeste�my na orbicie od godziny. Przez ten czas komputer statku tworzy�
szczeg�ow� map� topograficzn� planety - wyja�ni�em. - Wyl�dujemy, gdy tylko
znajd� odpowiednie miejsce na g��wny ob�z.
- No to jaki jest ten �wiat? - zapyta� Desmond, kt�ry najwyra�niej nie
przeczyta� wszystkich tych danych, kt�re mu przes�ali�my.
- Nigdy na nim nie by�em - odpar�em. - Nikt nie by�. - U�miechn��em si�. -
Dlatego tyle p�acicie.
- Sk�d wi�c wiadomo, �e jest tam jaka� zwierzyna? - rzuci� zaczepnie Marx.
- Jest zwierzyna - zapewni�em go. - Pionierka, kt�ra opisa�a �wiat, twierdzi, �e
jej czujniki wyr�ni�y cztery gatunki drapie�nik�w i du�o gatunk�w
ro�lino�ernych, w tym jeden o osobnikach wa��cych jakie� cztery tony.
- Ale nie l�dowa�a?
- Nie mia�a powodu. Nie by�o oznak rozumnego �ycia, a do zbadania zosta�y
miliony �wiat�w.
- Cholera, lepiej, �eby mia�a racj� co do zwierz�t - mrucza� Marx. - Nie p�ac�
takiej forsy za ogl�danie kwiatk�w i drzew.
- Polowa�em na trzech tlenowych �wiatach opisanych przez Karen Dodgson -
powiedzia�em. - Jej obietnice zawsze si� spe�nia�y.
- Czy ludzie naprawd� poluj� na chlorowych i amoniakowych �wiatach? - zapyta�
Pollard.
- Par� os�b. To bardzo specjalistyczna impreza. Je�li po safari b�dziecie
chcieli dowiedzie� si� o tym czego� wi�cej, skontaktuj� was z odpowiedni� osob�
w firmie.
- Polowa�em na paru chlorowych �wiatach - wtr�ci� Marx.
Jasne, pomy�la�em.
- Znakomity sport - doda�.
Kiedy trzeba sp�dzi� z klientem par� tygodni czy te� miesi�cy, nie jest wskazane
nazywanie go chwalipi�t� i k�amc�, ale zapami�tuje si� takie informacje na
przysz�o��.
- Karen Dodgson - to na jej cze�� nazwano planet�? - zapyta�a Ramona Desmond.
- Taka jest zasada w Korpusie Pionier�w. Ten, kto pierwszy opisze �wiat, mo�e go
nazwa�, jak tylko zechce. - U�miechn��em si�. - Nie s�yn� ze skromno�ci.
Zazwyczaj nazywaj� je na swoj� cze��.
- Dodgson... - powt�rzy�a. - Mo�e znajdziemy tam D�abbersmoka albo Kota z
Cheshire, albo nawet Snarka.
- S�ucham?! - zdziwi�em si�.
- To by�o prawdziwe nazwisko Lewisa Carrolla - Charles Dodgson.
- Nigdy o nim nie s�ysza�em.
- Napisa� "D�abbersmoka", "Polowanie na Snarka" i ksi��ki o Alicji. - Wpatrywa�a
si� we mnie. - Musia� pan je czyta�.
- Obawiam si�, �e nie.
- Mniejsza z tym. - Wzruszy�a ramionami. - To tylko �art. Niezbyt zabawny.
Teraz �a�uj�, �e nie spotkali�my raczej D�abbersmoka.
"Wytropimy tu Snarka!", Bosman ozwa� si� �wawo,
Wysadzaj�c na brzeg sw� za�og�;
Aby st�p nie zmoczyli, ni�s� ich sam, z wielk� wpraw�
�api�c w gar�� w�osy, kark albo nog�.
Dodgson IV by� bujny i zielony, z wielkimi sawannami, g�stymi lasami, w kt�rych
drzewa ros�y na setki metr�w w g�r�, wieloma wielkimi jeziorami, trzema
s�odkowodnymi oceanami, atmosfer� odrobin� g�stsz�, a grawitacj� odrobin�
l�ejsz� ni� Galaktyczna Standardowa.
Gdy Dabihowie organizowali ob�z i wznosili obok statku B�ble, wys�a�em Chajink�,
by nazbiera� wszystkiego, co mog�o by� jadalne, i zani�s� do pok�adowego
laboratorium do analizy. Okaza�o si�, �e rzeczywisto�� przeros�a me nadzieje.
- Mam nowiny - og�osi�em, kiedy wyszed�em wreszcie ze statku. - Jest tu
przynajmniej siedemna�cie jadalnych gatunk�w ro�lin. Kora tych drzew ze
z�ocistymi kwiatami te� jest jadalna. Woda nie jest stuprocentowo bezpieczna,
ale niewiele jej brakuje, wi�c je�li j� napromieniujemy, b�dzie w porz�dku.
- Nie przyjecha�em tu, �eby je�� owoce i jag�dki, czy co tam ten Niebieski
znalaz� - warkn�� Marx. - Chod�my na polowanie.
- Moim zdaniem lepiej b�dzie, je�li zostaniecie pa�stwo dzisiaj w obozie. Ja z
Chajink� zbadamy teren i sprawdzimy, co tam jest. Prosz� odpr�y� si� po
podr�y, przywykn�� do atmosfery i grawitacji.
- Dlaczego? - zapyta� Desmond. - Co za r�nica, czy wyruszymy dzisiaj, czy
jutro?
- Kiedy zorientuj� si�, z czym mamy do czynienia, b�d� m�g� orzec, jak� nale�y
zabra� bro�. Zreszt� chocia� wiemy, �e s� tu drapie�niki, nie mamy poj�cia, czy
s� aktywne w dzie�, w nocy, czy mo�e przez ca�� dob�. Nie ma sensu traci� ca�ego
dnia na szukanie zdobyczy, kt�ra wychodzi tylko noc�.
- Nie pomy�la�em o tym. - Desmond wzruszy� ramionami. - Pan jest tu szefem.
Wzi��em kapitana Mbelego na stron� i obgadali�my jak zapewni� im rozrywk� - mia�
opowiedzie� par� historyjek z innych safari, da� im po drinku, zaj�� ich
czymkolwiek, podczas gdy z Chajink� rozejrzymy si� po okolicy.
- Moim zdaniem wszystko wygl�da ca�kiem normalnie - orzek� Mbele. - Typowy
prymitywny �wiat.
- Czujniki wykazuj� obecno�� ogromnej biomasy trzy kilometry na zach�d -
powiedzia�em. - Przy takim mi�sie musi by� sporo drapie�nik�w. Chc� wiedzie�, na
co je sta�, zanim zabior� czterech ��todziob�w na wypraw�.
- Marx wci�� opowiada o safari, na kt�rych by�. Dlaczego wi�c nie zabierzesz
Wielkiego Bia�ego My�liwego ze sob�?
- Niez�a pr�ba. - U�miechn��em si�. - Ale kiedy jeste�my na ziemi, ja decyduj�.
Nie pozb�dziesz si� go tak �atwo.
- Dzi�ki.
- Mo�e i by� ju� na safari, ale na Dodgsonie IV jest nowicjuszem i tylko to si�
dla mnie liczy.
- Ty te� jeste� tu pierwszy raz.
- Mnie p�ac� za nara�anie �ycia. On p�aci mi za to, �e dostanie swoje trofea bez
ryzyka. - Rozejrza�em si�. - A dok�d, u diab�a, wymkn�� si� Chajinka?
- Chyba pomaga kucharzowi.
- Ma w�asne jedzenie. - Zirytowa�em si�. - Nie potrzebuje naszego. - Odwr�ci�em
si� w stron� kuchennego B�bla i zawo�a�em: - Chajinka, we� niebiesk� dup� w
troki i chod� tutaj!
Dabih podni�s� wzrok s�ysz�c m�j g�os, skrzywi� twarz w u�miechu i wskaza� swoje
uszy.
- No to �ap cholernego t�umacza! - krzykn��em. - Mamy robot�!
U�miechn�� si� znowu, poszed� gdzie� i po chwili wr�ci� ze swoj� w��czni� i
swoim t�umaczem - mechanizmem pozwalaj�cym cz�owiekowi i Dabihowi (w�a�ciwie to
cz�owiekowi i czemukolwiek innemu) na prowadzenie swobodnej rozmowy w
terra�skim.
- Ma�e brzydactwo - mrukn�� Mbele, wskazuj�c Chajink�.
- Nie wybra�em go dla urody.
- Naprawd� jest taki dobry?
- Ma�y dra� wytropi�by kul� bilardow� na zat�oczonej autostradzie. I ma wi�cej
odwagi ni� wi�kszo�� znanych mi ludzi.
- Nie gadaj... - ton Mbelego sugerowa�, �e nadal uwa�a Dabih�w za stoj�cych
tylko o szczebel wy�ej ni� zwierz�ta, na kt�re mieli�my tu polowa�, a mo�e nawet
i to nie.
"Cho� ma umys� idioty, powierzchowno�� �amagi",
Bosman wtr�ca� si� zwyk� w te pogwarki,
"Jednak nikt nie odm�wi mu szale�czej odwagi:
Tego trzeba nam w �owach na Snarki!"
Nie jestem zwolennikiem snucia si� na piechot�, kiedy jest pod r�k� transport,
ale z�o�enie do kupy pojazdu na safari zaj�oby Dabihom co najmniej dzie�, a nie
by�o sensu siedzie� w obozie i czeka�. Wyruszyli�my wi�c z Chajink� na zach�d, w
stron� wodopoju, kt�ry komputer zaznaczy� na mapie. Nie zamierzali�my do niczego
strzela�, tylko zobaczy�, co tu w�a�ciwie jest i jak� bro� nasi klienci powinni
zabra� jutro na �owy.
Dotarcie do wodopoju zaj�o nam troch� ponad godzin�. Schowali�my si� za
krzakiem jakie� pi��dziesi�t metr�w od niego. Niewielkie stadko br�zowo-bia�ych
ro�lino�erc�w gasi�o w�a�nie pragnienie, a kiedy odesz�y, przysz�a si� napi�
para olbrzymich, czerwonych zwierzak�w, wa��cych po cztery-pi�� ton. Potem
przysz�o jeszcze kilka stadek r�nych gatunk�w trawo�erc�w. Kiedy usadowi�em si�
wreszcie wygodnie, us�ysza�em ciche skrobanie. Obejrza�em si� i zobaczy�em, jak
Chajinka podnosi z ziemi o�lizg�ego, pi�tnastocentymetrowego, zielonego,
wij�cego si� robaka, przygl�da mu si� przez chwil�, po czym wk�ada go do ust i
po�yka. Przez chwil� wygl�da� na zamy�lonego, jakby rozkoszowa� si� smakiem, po
czym skin�� g�ow� z aprobat� i zacz�� szuka� kolejnych.
Kiedy� poczu�bym obrzydzenie, ale zna�em Chajink� od ponad dziesi�ciu lat i
przywyk�em do jego upodoba� kulinarnych. Rozgl�da�em si� za drapie�nikami i w
ko�cu spyta�em, czy on jakie� zauwa�y�.
Poczeka�, a� t�umacz prze�o�y pytanie, i pokr�ci� g�ow�.
- Mo�e �eruj� w nocy - odszepn��.
- Nie widzia�em jeszcze �wiata, na kt�rym wszyscy drapie�cy �erowaliby w nocy.
Musz� by� jacy� dzienni my�liwi i tu w�a�nie powinni si� zbiera�.
- No to gdzie s�?
- Ty jeste� tropicielem. Ty mi powiedz.
Chajinka westchn�� g��boko - wydoby� z siebie d�wi�k przera�aj�cy dla kogo� nie
przyzwyczajonego do Dabih�w. Kilka zwierz�t przy wodopoju sp�oszy�o si� i
odbieg�o na jakie� czterdzie�ci czy pi��dziesi�t metr�w, wzbijaj�c ogromn�
chmur� czerwonawego py�u. Skoro jednak nie zdo�a�y okre�li�, sk�d dobiega�
d�wi�k, ostro�nie wr�ci�y, by doko�czy� picie.
- Zaczekaj tu - szepn��. - Znajd� drapie�niki.
Skin��em g�ow�. Widzia�em Chajink� w akcji na setkach �wiat�w i wiedzia�em, �e
tylko bym mu przeszkadza�. Umia� porusza� si� r�wnie cicho, jak ka�dy drapie�ca,
znale�� kryj�wk� w miejscu, gdzie ja za nic nie mog�em �adnej dostrzec. Je�li
musia� znieruchomie�, potrafi� sta� lub kuca� bez drgnienia przez pi�tna�cie
minut. Kiedy jaki� owad �azi� mu po twarzy, nie zamyka� oczu, nawet je�li
znajdowa�y si� na drodze insekta. Mo�e i uwa�a� robaki i owady za przysmaki i
mia� tylko bardzo og�lne poj�cie o higienie osobistej, ale w swoim �ywiole - a w
nim si� w�a�nie znajdowali�my - by� gatunkiem najlepiej przystosowanym.
Usiad�em, przestawi�em soczewki na Widzenie Teleskopowe i rozgl�da�em si� po
horyzoncie przez jakie� dziesi�� minut, wypalaj�c przy okazji par� bezdymnych
papieros�w. Wiele zwierz�t przysz�o do wodopoju - sami ro�lino�ercy. Niemal zbyt
wiele - uzna�em, gdy� w tym tempie wodop�j za kilka dni zmieni si� w dziur�
pe�n� b�ota.
W�a�nie zamierza�em zapali� trzeciego papierosa, gdy Chajinka pojawi� si� obok i
dotkn�� mojego ramienia.
- Chod� ze mn�! - rzuci�.
- Znalaz�e� co�?
Nie odpowiedzia�. Wyprostowa� si� i wyszed� z kryj�wki, nie staraj�c si� ukry�
swojej obecno�ci. Zwierz�ta przy wodopoju zacz�y becze� i rycze� w panice, po
czym uciek�y, niekt�re pochylaj�c si� przy tym a� do ziemi, inne zmieniaj�c
kierunek z ka�dym susem, jeszcze inne olbrzymimi skokami. Nied�ugo wszystkie
znik�y w g�stym ob�oku py�u, kt�ry wzbi�y.
Szed�em za nim jaki� kilometr, a� dotarli�my do celu - le�a�o tu martwe,
kotopodobne zwierz�, najwyra�niej drapie�ne. Pokryte by�o jasnobr�zowym futrem,
a jego wag� oceni�em na jakie� sto pi��dziesi�t kilo. Mia�o z�by zab�jcy, pazury
na przednich i tylnych nogach by�y z pewno�ci� stworzone do rozrywania cia�a
ofiary. Jego szeroki ogon pokrywa�y ko�ciste kolce. By�o zbyt muskularne, by
mog�o d�ugo utrzymywa� wysok� pr�dko��, ale pot�ne barki i zad musia�y
umo�liwia� mu �miertelnie skuteczny atak na dystansie jakich� stu metr�w.
- Nie �yje od siedmiu godzin - powiedzia� Chajinka. - Mo�e o�miu.
Nie martwi�o mnie to, �e zwierz� jest martwe. Martwi�o mnie, �e jego czaszka i
cia�o zosta�y zmia�d�one. A jeszcze bardziej martwi�o mnie to, �e najwyra�niej
nikt nie pr�bowa� go zje��.
- Odczytaj �lady - poleci�em. - Powiedz mi, co si� sta�o.
- Br�zowy kot - Chajinka wskaza� martwe zwierz� - zabi� dzisiaj rano. Jego
brzuch jest ci�gle pe�ny. Szuka� miejsca, by si� po�o�y�, gdzie� w cieniu. Co�
go zabi�o.
- Co go zabi�o?
Wskaza� jakie� pod�u�ne �lady, niewiele wi�ksze od ludzkich.
- To jest zab�jca.
- Dok�d poszed�, kiedy zabi� br�zowego kota?
Jeszcze raz zbada� ziemi�, po czym wskaza� na p�nocny wsch�d.
- Tam.
- Mo�emy go odnale�� przed zmrokiem?
Chajinka pokr�ci� g�ow�.
- Odszed� dawno temu. Cztery, pi��, sze�� godzin.
- Wr��my do wodopoju - zadecydowa�em. - Chc� sprawdzi�, czy zostawi� tam jakie�
�lady.
Nasza obecno�� sp�oszy�a kolejne stado ro�lino�erc�w. Chajinka schyli� si� i
zacz�� bada� ziemi�.
W ko�cu wyprostowa� si�.
- Za du�o zwierz�t t�dy przechodzi�o.
- Zr�b kr�g wok� wodopoju. Na jakie� p� kilometra. Zobacz, czy znajdziesz
jakie� �lady.
Spe�ni� moje polecenie, a ja ruszy�em za nim. Zatoczyli�my ju� p�kole, kiedy
zatrzyma� si� nagle.
- Ciekawe... - mrukn��.
- Co takiego?
- Wcze�nie rano by�y tu br�zowe koty - wyja�ni�, wskazuj�c na ziemi�. - Potem
przyszed� zab�jca br�zowego kota... widzisz, jego �lady nak�adaj� si� na
kocie... a one uciek�y... - Zamilk� na chwil�. - Ca�a rodzina br�zowych kot�w -
co najmniej cztery, mo�e pi�� - uciek�a przed jednym zwierz�ciem, poluj�cym
samotnie.
- Jeste� pewien, �e to samotny �owca?
Znowu zbada� teren.
- Tak. Chodzi sam. Bardzo ciekawe.
By�o to wi�cej ni� ciekawe.
Gdzie� tam kry�o si� samotne zwierz�, stoj�ce w �a�cuchu pokarmowym wy�ej ni�
wa��ce sto pi��dziesi�t kilo br�zowe koty. Sp�oszy�o ca�� grup� du�ych
drapie�c�w i - to mi si� najmniej podoba�o - nie zabija�o wy��cznie dla
po�ywienia.
My�liwi czytaj� �lady, s�uchaj� swoich tropicieli, ale przede wszystkim ufaj�
swojemu instynktowi. Byli�my na Dodgsonie IV od nieca�ych pi�ciu godzin, a ja
ju� mia�em z�e przeczucia.
- Spodziewa�em si� troch�, �e przyniesie pan co� egzotycznego na kolacj� -
odezwa� si� Jaxon Pollard, kiedy wr�ci�em do obozu.
- Albo mo�e jak�� cenn� zdobycz - wtr�ci�a si� Ramona Desmond.
- Mam dosy� trofe�w, a wy na pewno wolicie sami zdoby� w�asne.
- Nie m�wi pan jak prawdziwy my�liwy - stwierdzi�a.
- Pa�stwo p�acicie za polowanie - wyja�ni�em. - Moim zadaniem jest wspieranie
was i wkroczenie do akcji, je�eli sytuacja wymknie si� spod kontroli. Je�li o
mnie chodzi, idealne safari to takie, na kt�rym nie musz� ani razu wystrzeli�.
- Mnie to pasuje - oznajmi� Marx. - Dok�d ruszamy jutro?
- Nie jestem pewien.
- Nie jest pan pewien? To co, do cholery, robi� pan przez ca�e popo�udnie?
- Bada�em teren.
- Trzeba z pana wyci�ga� ka�de s��wko - poskar�y� si� Marx. - Co pan znalaz�?
- My�l�, �e znalaz�em �lady... Snarka pani Desmond. Nie mam na razie lepszej
nazwy.
Nagle wszyscy si� zainteresowali.
- Snarka? - zapyta�a Ramona Desmond z zachwytem. - Jak wygl�da�?
- Nie wiem. Jest dwuno�ny, ale nie mam poj�cia, ile ma ko�czyn,
najprawdopodobniej cztery. Du�e zwierz�ta w ca�ej galaktyce rzadko miewaj�
wi�cej. Chajinka s�dzi z g��boko�ci �lad�w, �e mo�e wa�y� od stu pi��dziesi�ciu
do dwustu kilo.
- To niewiele - prychn�� Marx. - Polowa�em na wi�ksze.
- Jeszcze nie sko�czy�em. W okolicy pe�nej zwierzyny on najwyra�niej wystraszy�
wszystkie inne drapie�niki. - Zamilk�em na chwil�. - No mo�e lekko przesadzi�em.
- To znaczy, �e ich st�d nie wyp�oszy�? - Ramona by�a zdezorientowana.
- Nie ma ich. Ale powiedzia�em, �e chodzi o inne drapie�niki, a nie mam
pewno�ci, czy Snark jest drapie�c�. Zabi� olbrzymie zwierz�, podobne do kota,
ale nie zjad� go.
- Co to oznacza? - spyta�a Ramona.
Wzruszy�em ramionami.
- Nie jestem pewien. M�g� broni� swojego terytorium albo... - Zawiesi�em g�os,
rozwa�aj�c inne przyczyny.
- Albo co?
- Albo po prostu lubi zabija�.
- To jest nas dw�ch - oznajmi� Marx z u�miechem. - Jutro rano p�jdziemy i
zabijemy sobie Snarka.
- Nie jutro - oznajmi�em twardo.
- A dlaczego, u diab�a, nie?! - zez�o�ci� si� Marx.
- Z zasady nie wyruszam przeciw niebezpiecznym zwierz�tom, dop�ki nie wiem o
nich wi�cej ni� one o mnie. Jutro p�jdziemy upolowa� co� na kolacj� i zobaczymy,
czy zdo�amy dowiedzie� si� czego� wi�cej o Snarku.
- Nie p�ac� milion�w kredyt�w za strzelanie do cholernego obcego byd�a! -
warkn�� Marx. - Znalaz� pan co�, co niemal wrzeszczy do nas "Superpolowanie!"
G�osuj� za marszem z samego rana.
- Podziwiam pa�sk� odwag� i entuzjazm, panie Marx. Ale tu nie panuje demokracja.
Liczy si� tylko jeden g�os, a moim zadaniem jest przywiezienie was z tego safari
ca�ych i zdrowych. Nie zapolujemy na Snarka, dop�ki nie dowiemy si� o nim czego�
wi�cej.
Nie powiedzia� ani s�owa, ale wiedzia�em, �e w tej chwili zastrzeli�by mnie
r�wnie ch�tnie jak Snarka.
Rano, zanim wyruszyli�my, sprawdzi�em bro� ca�ej grupy.
- Niez�y karabin laserowy - powiedzia�em, ogl�daj�c najnowsz� zabawk� Desmonda.
- Mam nadziej�. Kosztowa� czterna�cie tysi�cy kredyt�w - pochwali� si�. - Ma
noktowizor, wzmocniony wizjer i podstawk� absorbuj�c� wstrz�sy...
- Prosz� zabra� te� zwyk�y karabin i strzelb� - poleci�em. - Musimy wypr�bowa�
wszystko.
- Ale zamierzam u�ywa� tylko tego laserowego - upiera� si�.
Niemal z niech�ci� wyja�ni�em mu wszystko.
- Wed�ug mnie, a mam pewne do�wiadczenie, Dodgson IV ma biosystem klasy B3.
Wczoraj wieczorem wys�a�em ze statku transmisj� podprzestrzenn� z moimi
obserwacjami. - Chyba nic nie zrozumia�. - Znaczy to, �e w my�listwie sportowym
musi pan u�ywa� niewybuchowej broni strzelaj�cej pociskami nie wi�kszymi ni�
450, dop�ki klasyfikacja nie zostanie zmieniona.
- Ale...
- Prosz� pos�ucha� - przerwa�em mu. - Mamy bomby j�drowe, kt�re mog�yby t�
planet� dos�ownie rozwali� na kawa�ki. Mamy inteligentne kule, kt�re mog�
odnale�� zwierz� z odleg�o�ci pi�tnastu kilometr�w, zignorowa� jego uniki i
uderzy� w chwili, gdy jest pewno�� natychmiastowej �mierci. Mamy implodery
molekularne, mog�ce zamieni� ca�� brygad� wroga w galaret�. Przy zwierzynie, z
kt�r� mamy do czynienia, �adna z tych broni nie kwalifikowa�aby si� do
wykorzystania w �owiectwie sportowym. Wiem, �e w pa�skim przypadku chodzi tylko
o laserow� strzelb�, ale nie zamierzam rozpoczyna� safari od �amania prawa i
jestem pewien, �e jako sportsmen chcia�by pan da� zwierzynie r�wne szanse.
Nie wygl�da� na przekonanego, zw�aszcza co do tych r�wnych szans, ale w ko�cu
wr�ci� do swojego B�bla i przyni�s� reszt� arsena�u.
Zebra�em ca�� czw�rk� wok� siebie.
- Wasza bro� przez tydzie� le�a�a zapakowana - powiedzia�em. - Ustawienie mog�o
si� rozregulowa� przez przyspieszenie statku, a grawitacja na tym �wiecie jest
inna ni� na waszym, chocia� r�ni si� tylko minimalnie. Dlatego, zanim
zaczniemy, chcia�bym da� ka�demu okazj� ustawi� wizjery. - I, doda�em w duchu,
sprawdzi�, czy umiecie trafi� nieruchomy cel z odleg�o�ci czterdziestu metr�w,
�ebym wiedzia�, z kim mam do czynienia. - Ustawi� tarcze w dolince przy rzece.
Prosz� przychodzi� pojedynczo.
Po co upokarza� gorszych strzelc�w na oczach lepszych - oczywi�cie, je�li s�
jacy� lepsi.
Wzi��em z luku towarowego zestaw najprostszych tarcz. Kiedy dotar�em do dolinki,
ustawi�em cztery tam, gdzie chcia�em, uruchomi�em mechanizmy antygrawitacyjne i,
kiedy ju� ko�ysa�y si� delikatnie sto osiemdziesi�t centymetr�w nad ziemi�,
zawo�a�em Marxa. Pojawi� si� chwil� p�niej.
- No dobrze, panie Marx. Wyregulowa� pan wizjer?
- Zawsze dbam o swoj� bro� - wycedzi�, jakby samo pytanie by�o obelg�.
- No to zobaczmy, co pan potrafi.
U�miechn�� si� z wy�szo�ci�, uni�s� strzelb�, zerkn�� w wizjer, poci�gn�� za
cyngiel i rozwali� dwie pierwsze tarcze na kawa�ki, po czym powt�rzy� to
osi�gni�cie z karabinem.
- Nie�le - orzek�em.
- Dzi�ki - rzuci� ze spojrzeniem, kt�re m�wi�o: "Oczywi�cie, �e jestem �wietnym
strzelcem. Przecie� m�wi�em, nie?"
Nast�pny by� Desmond. Uni�s� karabin do ramienia, wymierzy� starannie i chybi�.
Potem chybi� jeszcze trzy razy.
Wzi��em karabin, wycelowa�em i strzeli�em. Kula polecia�a w g�r� i w prawo i
zag��bi�a si� w pniu drzewa. Wyregulowa�em wizjer i strzeli�em jeszcze raz. Tym
razem trafi�em w �rodek tarczy.
- No dobrze, prosz� spr�bowa� teraz. - Odda�em karabin Desmondowi.
Znowu chybi� cztery razy. Chybi� na siedz�co. Chybi� na stoj�co. Chybi� z
podp�rk�. Potem spr�bowa� ze �rut�wki i chybi� jeszcze dwa razy, zanim w ko�cu
trafi� w cel. W ko�cu kompletnie bez sensu u�y� swojego laserowego karabinu,
staraj�c si� trafi� w jeden punkt zamiast omie�� promieniem ca�� okolic� - znowu
chybi�. Obu nam ul�y�o, kiedy to si� wreszcie sko�czy�o.
Jego �ona by�a odrobin� lepsza - trafi�a w cel w trzeciej pr�bie z karabinem i w
drugiej ze �rut�wk�. Omiot�a okolic� promieniem laserowego karabinu, likwiduj�c
pozosta�e tarcze.
Nast�pny powinien by� Pollard, ale nie pokaza� si�, wi�c wr�ci�em po niego do
obozu. Siedzia� z pozosta�ymi, popijaj�c kaw�.
- Pana kolej, panie Pollard - oznajmi�em.
- Ja b�d� tylko robi� holografie. - Uni�s� aparat.
- Jaxon, jeste� pewien? - zapyta� Desmond.
- Nie lubi� zabija� czegokolwiek - wyja�ni�.
- No to co tutaj, u diab�a, robisz?! - warkn�� Marx.
Pollard u�miechn�� si�.
- Jestem tu, bo wci�� mi zawraca�e� g�ow�, drogi Willardzie. Poza tym nigdy nie
by�em na safari i lubi� robi� holografie.
- No dobrze - powiedzia�em. - Ale prosz� zawsze trzyma� si� nie dalej ni�
dwadzie�cia metr�w ode mnie.
- Nie ma sprawy - rzuci� Pollard. - Nie chc� nic zabija�, ale te� nie mam
zamiaru da� si� zabi�.
Poleci�em jego tragarzowi zosta� i pom�c z obozem i posi�kiem. Zareagowa�,
jakbym da� mu w twarz, ale zrobi�, co mu kaza�em.
Wdrapali�my si� do pojazdu i w jakie� p� godziny dotarli�my do wodopoju. Po
pi�ciu minutach Marx na zimno i bezb��dnie ustrzeli� par� be�owo-br�zowych
ro�lino�erc�w o spiralnych rogach, ka�dego jedn� kul�. Potem, korzystaj�c ze
swojego prawa do nazwania ka�dego gatunku, kt�rego przedstawiciela upoluje jako
pierwszy, nazwa� je gazelami Marxa.
- Co teraz? - zapyta� Desmond. - Mi�sa starczy nam na par� dni.
- Ode�l� pojazd do obozu po oprawiaczy. Zabior� g�owy i sk�ry razem z
najlepszymi kawa�ami mi�sa, a reszt� przywi��� do pobliskich drzew.
- Po co?
- Przyn�ta - wyja�ni� Marx.
- Pan Marx ma racj�. Co� przyjdzie, by je zje��. Mo�e zapach krwi zwabi z
powrotem te kotowate drapie�niki. Albo poszcz�ci si� nam, Snark wr�ci i zdo�amy
dowiedzie� si� o nim czego� wi�cej.
- A co b�dziemy robi� do tego czasu? - Desmond mia� nad�san� min�.
- To zale�y od pa�stwa - odpar�em. - Mo�emy tu zosta� do powrotu pojazdu, mo�emy
wr�ci� pieszo do obozu albo wybra� si� do bagna, jakie� sze�� kilometr�w st�d, i
sprawdzi�, czy jest tam co� ciekawego.
- Na przyk�ad Snark? - o�ywi�a si� Ramona.
- Pi�cioro ludzi i czterech Dabih�w id�cych sze�� kilometr�w otwart� sawann�
raczej nie zdo�a wzi�� czegokolwiek przez zaskoczenie. Z drugiej strony, nie
jeste�my cz�ci� tego ekosystemu. Nie jeste�my zapisani w m�zgach zwierz�t jako
drapie�niki, wi�c zawsze jest szansa - je�li Snark w og�le tam jest - �e b�dzie
si� kr�ci� w pobli�u z ciekawo�ci albo czystej g�upoty.
Tak� w�a�nie odpowied� chcieli us�ysze�, postanowili wi�c p�j�� do bagna. Po
drodze Pollard zrobi� z pi��dziesi�t holografii. Desmond uskar�a� si� na upa�,
wilgo�, teren i owady. Ramona uruchomi�a procesor czytaj�cy jej ksi��k� prosto
do ucha i nie odezwa�a si� s�owem, p�ki nie dotarli�my do bagna. Marx po prostu
pochyli� g�ow� i szed� naprz�d.
Na miejscu zaskoczyli�my ma�e stadko ro�lino�erc�w - imponuj�cych zwierz�t,
wa��cych jakie� dwie�cie pi��dziesi�t kilo ka�de. Samce mia�y niesamowite rogi,
maj�ce z p�tora metra d�ugo�ci, potr�jnie skr�cone. Wygl�da�y, jakby by�y z
kryszta�u i dzia�a�y jak soczewki, rozbijaj�c �wiat�o s�o�ca na male�kie t�cze.
- M�j Bo�e, sp�jrzcie na nie! - wykrzykn�� Pollard, robi�c holografie tak
szybko, jak tylko m�g�.
- Wspania�e! - szepn�a Ramona Desmond.
- Chcia�bym mie� takiego - oznajmi� Marx, obserwuj�c stado.
- Ustrzeli� pan dwie gazele - zauwa�y�em. - Pan Desmond strzela pierwszy.
- Nie chc� - zaprotestowa� Desmond nerwowo.
- No dobrze. Pani Desmond, pani strzela pierwsza.
- Nie mog�abym zabi� czego� tak pi�knego.
- Nie - wymamrota� Desmond tak cicho, �e nie mog�a dos�ysze�. - Ty tylko
zamkn�aby� je w wi�zieniu.
- W takim razie strzela pan Marx - stwierdzi�em. - Proponuj� celowa� do
pierwszego z lewej. Nie ma najd�u�szych rog�w, ale za to najbardziej
symetryczne. Podejd�my troch� bli�ej.
Marx wzi�� od swojego tragarza karabin i na�adowa� go, a ja zwr�ci�em si� do
pozosta�ych:
- Prosz� zosta� tutaj.
Da�em znak Chajince, by podchodzi� okr�n� drog�. Marx ruszy� za nim, prawid�owo
przykurczony, a ja zamyka�em poch�d. (My�liwy szybko si� uczy nigdy nie stawa�
mi�dzy klientem a zwierzyn�. Inaczej zasili konto firmy produkuj�cej protezy
uszu.)
Kiedy podeszli�my na odleg�o�� jakich� trzystu metr�w, uzna�em, �e ju�
wystarczy, i skin��em Marxowi g�ow�. Powoli uni�s� karabin i wycelowa�.
Zauwa�y�em, �e woli celowa� w serce ni� ryzykowa� zniszczenie g�owy. To dobra
strategia, oczywi�cie przy za�o�eniu, �e serce jest tam, gdzie si� go
spodziewamy.
Marx wzi�� g��boki oddech, wypu�ci� wolno powietrze i zacz�� ci�gn�� za spust.
W tej samej chwili przelecia�o obok nas jaskrawo ubarwione lataj�ce stworzenie,
wrzeszcz�c na ca�e gard�o. Rogaty kozio� podskoczy� w momencie, w kt�rym
wystrzeli� karabin Marxa. S�ysz�c strza�, reszta stada rozbieg�a si� we
wszystkich kierunkach. Zanim Marx zdo�a� wymierzy� ponownie, ranny kozio�
zarycza�, odwr�ci� si� i znikn�� za pobliskimi krzewami.
- Chod�my! - wrzasn�� podekscytowany Marx, zrywaj�c si� i biegn�c za koz�em. -
Wiem, �e go trafi�em! Nie ucieknie daleko!
Chwyci�em go, kiedy mnie mija�.
- Pan nigdzie nie p�jdzie, panie Marx!
- Co pan wygaduje?!
- W tych krzakach znajduje si� du�e, niebezpieczne, ranne zwierz�. Nie mog�
pozwoli�, by pan za nim szed�.
- Strzelam r�wnie dobrze jak pan! - warkn��. - To nie moja wina, �e sp�oszy� je
ten cholerny ptak! Wie pan o tym!
- Prosz� pos�ucha�. Nie jestem zachwycony, �e musz� ugania� si� po zaro�lach za
rannym zwierz�ciem, kt�re ma na g�owie dwa p�torametrowe miecze, ale za to mi
p�ac�. Nie mog� jednak szuka� go i jednocze�nie pilnowa� pana.
- Ale...
- Podobno by� pan ju� na safari. To znaczy, �e zna pan zasady.
Mrucza� pod nosem i kl��, ale rzeczywi�cie zna� zasady, wi�c do��czy� do reszty
grupy, a my z Chajink� ruszyli�my w krzaki w poszukiwaniu rannej zwierzyny.
Bagno �mierdzia�o gnij�c� ro�linno�ci�. Przez jakie� dwie�cie metr�w szli�my po
�ladach krwi na li�ciach i krzewach, a b�oto lepi�o si� do st�p Dabiha i moich
but�w. Nagle �lad znikn��. Kilka metr�w na prawo by�o ma�e wzniesienie, na
kt�rym trawa zosta�a zgnieciona, ma�e ga��zki po�amane, a kwiaty zerwane z
�odyg. Chajinka studiowa� wszystkie �lady przez dobr� minut�, po czym wsta�.
- Snark - mrukn��.
- O czym ty m�wisz?
- Ukrywa� si�, obserwowa� nas. - Chajinka wskaza� na ziemi�. - Ranne zwierz�
po�o�y�o si� tutaj. Widzisz krew? Snark by� tam. To jego �lady. Kiedy zwierz�
si� po�o�y�o, Snark zobaczy�, �e jest za s�abe, by wsta�, ale wci��
niebezpieczne. Obszed� je wko�o. Widzisz... tu szed�. Potem skoczy� i zabi� je.
- Jak?
Chajinka wzruszy� ramionami.
- Nie wiem. Ale potem podni�s� je i zabra�.
- By� w stanie podnie�� tak wielkie zwierz�?
- Tak.
- Musi by� nie dalej ni� kilkaset metr�w przed nami. Jak my�lisz? Mo�emy go
dogoni�?
- Ty i ja? Tak.
Raz na jaki� czas, kiedy mnie ponosi�o, Chajinka przypomina� mi, �e nie poluj�
dla w�asnej przyjemno�ci. Podtekst by� taki, �e owszem, my dwaj mogliby�my
dogoni� Snarka. Marx nie by�by obci��eniem. Ale nie ma mowy o tym, by zabra�
Pollarda i Desmond�w na bagna, uwa�a� na drapie�niki i liczy� na to, �e dogonimy
Snarka - a, oczywi�cie, nie mogli�my zostawi� ich samych i i�� za Snarkiem z
Marxem.
- No dobrze... - Westchn��em. - Wracajmy i opowiedzmy im, co si� sta�o.
Marx dosta� sza�u. Ciska� si� i kl�� przez dobre trzy minuty, a potem by� got�w
og�osi� wendet� wobec z�odzieja trofe�w.
Kiedy si� wreszcie uspokoi�, zostawi�em Chajink� w tyle, by spr�bowa� dowiedzie�
si� czego� wi�cej o Snarku, a z reszt� grupy ruszy�em z powrotem do wodopoju,
gdzie czeka� na nas pojazd.
D�ugie trwa�a miesi�ce, d�ugie trwa�a tygodnie
(Miesi�c ma tych ostatnich a� cztery)
Droga; ale - cho� trudno my�le� o tym pogodnie -
Nie dopadli�my Snarka - przechery!
Mbele nie�le si� u�mia�, gdy wr�cili�my do obozu zm�czeni, zgrzani i g�odni.
- Gadacie o tym Snarku, jakby istnia�! - powiedzia� z rozbawieniem. - To
wymy�lone zwierz� z wierszyka dla dzieci.
- Snark to po prostu dobra nazwa - wyja�ni�em spokojnie. - Mo�esz na niego
m�wi�, jak tylko chcesz.
- Nazwijmy to zwierz� nieobecnym - zaproponowa�. - Nikt go nie widzi.
- Jasne. A ca�a galaktyka znika, jak zamkniesz oczy.
- Nigdy o tym nie pomy�la�em - przyzna� Mbele. - Ale pewnie tak jest. - Zamy�li�
si� na chwil�. - W ka�dym razie tak� mam nadziej�. Dzi�ki temu czuj� si�
potrzebny.
- Pos�uchaj! - wybuch�em. - Tam jest martwy kot wa��cy sto pi��dziesi�t kilo i
jeszcze wi�ksza zaginiona antylopa! - Wpatrzy�em si� w niego. - Nie zabi�em
pierwszego i nie ukrad�em drugiego. A ty?
Prze�kn�� swoj� odpowied� i unika� mnie przez reszt� dnia.
Chajinka wr�ci� do obozu nast�pnego ranka i od razu da� mi znak. Podszed�em do
niego.
- Dowiedzia�e� si� czego�? - zapyta�em.
- To ciekawe zwierz� - odpowiedzia�.
Skrzywi�em si�. Wszyscy wiedz�, �e Dabihowie s� mistrzami niedopowiedze�.
Dzi� ka�dego zucha wzywam: niechaj wys�ucha
I w pami�ci wpisze zakamarki
Wyk�ad m�j (po raz setny go powtarzam, bo �wietny):
"Po Czym Pozna� Autentyczne Snarki?"
Zebra�em ca�� grup� wok� siebie.
- No c�... - zacz��em. - Dzisiaj wiemy o Snarku troch� wi�cej ni� wczoraj... -
urwa�em, by obserwowa� ich reakcje. Wszyscy z wyj�tkiem Desmonda sprawiali
wra�enie zainteresowanych. Desmond wygl�da� tak, jakby wola� by� wsz�dzie, byle
nie tu. - Chajinka by� przy drzewie, do kt�rego przywi�zali�my cia�a martwych
zwierz�t... - ci�gn��em.
- I? - zapyta� Marx.
- W�z�y zosta�y rozwi�zane. Nie rozci�te, rozerwane czy przegryzione.
Rozwi�zane. Wiemy zatem, �e Snark ma palce albo inne zr�czne ko�czyny. Z cia�
znikn�o troch� mi�sa.
- No dobrze - odezwa�a si� Ramona. - Wiemy, �e umie rozwi�zywa� w�z�y. Co
jeszcze?
- Wiemy, �e jest mi�so�erny. Wczoraj nie byli�my tego pewni.
- No to co? - prychn�� Marx. - W galaktyce s� miliony mi�so�erc�w. Nie ma w tym
nic niezwyk�ego.
- To znaczy, �e nie odejdzie daleko od stad zwierzyny. To jego supermarket.
- A je�eli musi je�� tylko raz na par� miesi�cy? - znowu wtr�ci� si� Marx.
- Nie - zaprzeczy�em. - To trzecia rzecz, jakiej si� dowiedzieli�my. Musi je��
mniej wi�cej tak cz�sto jak my.
- A sk�d to wiemy? - zdziwi�a si� Ramona.
- Wed�ug Chajinki, podszed� do mi�sa bardzo ostro�nie, ale kiedy ju� si� najad�,
odbieg� k�usem. �lad znikn�� jakie� p�tora kilometra dalej, ale wiemy, �e
przebieg� ca�� t� odleg�o��.
- Aha! Rozumiem - mrukn�a Ramona.
- A ja nie - poskar�y� si� jej m��.
- Ka�de stworzenie, kt�re mo�e utrzyma� takie tempo, znie�� taki wysi�ek, musi
je�� codziennie. I wiemy jeszcze co�.
- Co?
- Nie boi si� nas. Musi wiedzie�, �e to my zabili�my tamte zwierz�ta. By�o tam
pe�no naszych �lad�w i zapachu, no i, oczywi�cie, by�y sznury. Jest nas
dziewi�cioro - pi�cioro, je�li nie liczy� Chajinki i tragarzy, ale on nie ma
powodu, by ich nie liczy�. A jednak, chocia� wie to wszystko, nie opu�ci� tej
okolicy. - Zamilk�em na chwil�. - To prowadzi do pi�tego wniosku. Nie jest zbyt
inteligentny. Nie zrozumia�, �e karabin pana Marxa zrani� to zwierz�, kt�re on
wczoraj zabi�. Gdyby rozumia�, �e umiemy zabija� na odleg�o��, ba�by si� nas.
- I mo�e pan to wydedukowa� tylko z kilku �lad�w, kt�re widzia� Chajinka? -
Desmond najwyra�niej nie by� przekonany.
- Odczytywanie �lad�w i ich interpretacja to samo sedno polowania. Strzelanie to
tylko ostatni krok.
- To ruszymy na niego teraz? - zapyta� Marx niecierpliwie.
Pokr�ci�em g�ow�.
- Wys�a�em ju� Chajink� z powrotem, �eby spr�bowa� poszuka� legowiska tego
stworzenia. Je�eli jest podobny do innych drapie�nik�w, lubi pole�e� po posi�ku.
Je�li b�dziemy wiedzieli, gdzie go szuka�, zaoszcz�dzimy mn�stwo czasu i
wysi�ku. Lepiej zaczeka� na Chajink� i wyruszy� na Snarka rano.
- To raczej dziwne - orzek�a Ramona. - Nigdy nie widzieli�my tego stworzenia,
ale ju� doszli�my do wniosku, �e musi by� imponuj�ce.
- Oczywi�cie, �e jest imponuj�ce.
- M�wi pan, jakby wszystko by�o imponuj�ce. - U�miechn�a si� z wy�szo�ci�.
- To pierwsze prawo safari. Wszystko gryzie.
- Je�li to zwierz� jest tak niebezpieczne, jak pan sugeruje - odezwa� si�
Desmond z wahaniem - to czy wolno nam u�ywa� bardziej... zaawansowanej broni?
- Philemon, nie b�d� mi�czakiem! - Marx spojrza� pogardliwie.
- Jestem bankierem, a nie cholernym Alanem Quatermainem! - odci�� si� Desmond.
Mbele wyci�gn�� Statut i zacz�� czyta� na g�os:
- "Obowi�zuje u�ywanie broni zaaprobowanej dla danego �wiata, chyba �e zdaniem
my�liwego u�ywana bro� nie jest wystarczaj�ca do zabicia zwierzyny".
- Czyli gdyby stanowi� powa�ne zagro�enie, mogliby�my u�y� karabin�w pulsowych,
imploder�w molekularnych i innych takich?
- Czy widzia� pan kiedykolwiek dzia�anie implodera molekularnego? - zapyta�em. -
W trzy sekundy zamienia pi��dziesi�ciopi�trowy budynek w galaret�.
- A karabiny pulsowe? - upiera� si�.
- Niewiele mo�na zabra� do domu, kiedy taka zabawka trafi w cel.
- Ale czego� potrzebujemy, do cholery! - wybuchn�� Desmond.
- Nasza bro� jest w stanie powali� ka�de zwierz� na tej planecie bez
najmniejszych trudno�ci. - Zaczyna� mi dzia�a� na nerwy. - Nie chcia�bym nikogo
urazi�, ale jest zasadnicza r�nica mi�dzy s�ab� broni� a s�abym my�liwym.
- Ot� to! - mrukn�� Marx.
- To by�o bardzo obra�liwe, panie Bell - oznajmi� Desmond. Wsta� i poszed� do
swojego B�bla. Jego �ona popatrzy�a za nim oboj�tnie, po czym wyci�gn�a ksi��k�
i zabra�a si� do czytania.
- Tak si� odp�aca za szczero�� - stwierdzi� Marx, nie pr�buj�c nawet ukry�
rozbawienia. - Mam tylko nadziej�, �e ten ca�y Snark jest cho� w po�owie taki,
jak pan uwa�a.
Po�owa w zupe�no�ci by wystarczy�a, pomy�la�em niespokojnie.
Chajinka, siedz�cy na masce pojazdu, uni�s� w��czni�, co znaczy�o, �e powinienem
si� zatrzyma�.
Zeskoczy�, pochyli� si�, bada� przez kilka sekund traw�, po czym odbieg� na
lewo, nie odrywaj�c wzroku od ziemi.
Wyskoczy�em i chwyci�em karabin.
- Prosz� zaczeka� tutaj - poleci�em czw�rce ludzi. Tragarze, trzymaj�cy si� w
czasie jazdy uchwyt�w z ty�u pojazdu, stali teraz obok.
- Kto strzela pierwszy? - zapyta� Marx.
- Niech pomy�l�. Pan zastrzeli� wczoraj tego wielkiego koz�a, a pani Desmond to
co� podobnego do dzika z wielkimi k�ami. Czyli dzisiaj pierwszy strzela pan
Desmond.
- Nie zamierzam wysiada� z pojazdu - oznajmi� Desmond.
- Strzelanie z wn�trza pojazdu jest niezgodne z przepisami.
- Pieprzy� przepisy i pieprzy� pana! - wrzasn�� Desmond. - Nie chc� strzela�
pierwszy! W og�le nie chc� strzela�! W og�le nie wiem, co ja robi� na tym g�upim
safari!
- Niech to szlag, Philemon! - sykn�� w�ciekle Marx.
- O co chodzi? - zapyta� zaskoczony Desmond.
- Je�eli by�o tam jakiekolwiek zwierz�, panie Desmond - wyja�ni�em, usi�uj�c
opanowa� z�o�� - to w�a�nie da� mu pan doskona�y pow�d, by ucieka� ile si� w
nogach w przeciwnym kierunku. Nie wolno krzycze� podczas polowania.
Odszed�em od nich, zdegustowany i do��czy�em do Chajinki. Sta� pod niedu�ym
drzewem obok cia�a m�odego ro�lino�ercy ze zmia�d�on� czaszk�.
- Snark - powiedzia�, wskazuj�c na czaszk�.
- Kiedy? - zapyta�em.
Odci�gn�� wargi martwego zwierz�cia, by obejrze� dzi�s�a, wsun�� palce do uszu,
przez kilka sekund bada� te� inne miejsca.
- Pi�� godzin - orzek�. - Mo�e sze��.
- �rodek nocy.
- Tak.
Druga: zwyczaj wstawania p�no, zw�aszcza we wtorki.
W s�owie "p�no" nie ma krzty przesady:
Snark �niadanie je wtedy, gdy my - podwieczorki,
A dzie� p�niej ni� my - je obiady.
- Mo�esz go wytropi�? - zapyta�em Chajink�.
Rozejrza� si�, po czym wykona� co�, co u Dabih�w odpowiada zmarszczeniu brwi.
- Znika. - Wskaza� punkt oddalony o jakie� trzy metry.
- Chcesz powiedzie�, �e jakie� zwierz� zatar�o jego �lady?
Wzruszy� ramionami.
- Nie ma �adnych �lad�w. Jego ani niczego innego.
- Dlaczego?
Nie mia� na to odpowiedzi.
Przez d�u�sz� chwil� wpatrywa�em si� w ziemi�.
- No dobrze - powiedzia�em w ko�cu. - Chod�my do pojazdu.
Wr�ci� na swoj� zwyczajow� pozycj� na masce, a ja usiad�em za tablic�
rozdzielcz� i zamy�li�em si�.
- No i? - zapyta� Marx. - Chodzi�o o co� ze Snarkiem?
- Tak. - Wci�� by�em zaskoczony brakiem jakichkolwiek �lad�w. - Zabi� w nocy.
Jego ofiara to zwierz� dobre w unikach, s�dz�c z jego budowy. A to znaczy, �e
doskonale widzi w ciemno�ci i ma znakomit� koordynacj� ruch�w.
- Czyli to nocny �owca? - spyta�a Ramona.
- Nie, tego bym nie powiedzia�. Koz�a z kryszta�owymi rogami zabi� w �rodku
dnia, a wi�c jest oportunist�, jak wi�kszo�� drapie�nik�w. Kiedy nawinie mu si�
jaka� zdobycz, bierze j�. Tak czy inaczej, je�li nie zdo�amy znale�� jego
legowiska, b�dziemy musieli zastawi� pu�apk�, siedzie� bez ruchu z karabinami,
k�a�� codziennie �wie�� przyn�t� i mie� nadziej�, �e go zainteresuje.
- To nie jest prawdziwe polowanie! - oburzy� si� Marx.
- Nie ma mowy, �eby�my ganiali za nim w ciemno�ciach - oznajmi�em.
- Nie b�d� za niczym gania� w ciemno�ciach - o�wiadczy� kategorycznie Desmond. -
Jak chcecie, to id�cie sobie beze mnie.
- Nie b�d� takim tch�rzem! - ofukn�� go Marx.
- Pieprz si�, Willard! - wrzasn�� Desmond.
- �mia�e s�owa - stwierdzi� Marx. - Dlaczego nie skierujesz troch� tej odwagi na
zwierzyn�?
- Tu jest okropnie! Uwa�am, �e powinni�my wraca� do obozu.
- I co tam robi�? - spyta� Marx sarkastycznie.
- Rozwa�y� nasze mo�liwo�ci. To du�a planeta. Mo�e powinni�my wsi��� do statku i
wyl�dowa� na jakim� innym kontynencie. Takim bez Snark�w.
- Nonsens! - zaprotestowa� Marx. - Przyjechali�my tu na polowanie. No to mamy na
co polowa�.
- Nie wiem, na co trafili�my - upiera� si� Desmond, znajduj�cy si� gdzie� w
po�owie drogi mi�dzy w�ciek�o�ci� a panik�. - I ty te� nie.
- W�a�nie dlatego ten sport jest taki podniecaj�cy - wyja�ni� Marx.
- Podniecaj�ce s� programy sportowe na holowizji - odci�� si� Desmond. - To jest
niebezpieczne.
- Na jedno wychodzi - mrukn�� Marx.
Kolejne dwa dni zesz�y nam na daremnym szukaniu �lad�w Snarka. Przez jaki� czas
my�la�em, �e odszed� z tej okolicy i rozwa�a�em przeniesienie obozu, ale potem
Chajinka znalaz� wzgl�dnie �wie�e �lady, mo�e sprzed trzech godzin. Dlatego w
ko�cu nie przenie�li�my obozu - ale tego stworzenia te� nie znale�li�my.
Trzeciego popo�udnia, kiedy akurat odpoczywali�my w cieniu wielkiego drzewa z
fioletowo-z�otymi kwiatami, us�yszeli�my w oddali dziwny d�wi�k.
- Grzmot? - zapyta� Marx.
- Nie wydaje mi si� - odpowiedzia� Pollard. - Na niebie nie ma ani chmurki.
- No, ale co� to jest - upiera� si� Marx.
Ramona zmarszczy�a czo�o.
- I zbli�a si�. A w ka�dym razie robi si� g�o�niejsze.
Tkni�ty przeczuciem przestawi�em soczewki na Widzenie Teleskopowe.
- Wszyscy na drzewo, natychmiast! - wrzasn��em.
- Ale...
- Bez k��tni! Ju�!
Nie byli najlepszymi wspinaczami, jakich zna�em, ale kiedy w ko�cu dostrzegli
to, co ja widzia�em, wspi�li si� na ga��zie z ogromnym po�piechem. Minut�
p�niej do�em przecwa�owa�o kilka tysi�cy gazel Marxa.
Odczeka�em, a� py� osi�dzie, po czym opu�ci�em si� na ziemi� i zbada�em
horyzont.
- No dobrze, mo�na zej�� - oznajmi�em.
- Dlaczego nie schowali�my si� w poje�dzie? - zapyta�a Ramona, z�a��c z drzewa i
ogl�daj�c uwa�nie r�ce.
- Pojazd nie ma dachu, pani Desmond - wyja�ni�em. - Grozi�by nam uraz czaszki,
kiedy przez niego skaka�y. Albo zderzenie, gdyby kt�ra� by�a kiepskim skoczkiem.
- Rozumiem.
- Co, u diab�a, mog�o spowodowa� co� takiego? - Pollard, otrzepuj�c si�, patrzy�
w �lad za uciekaj�cym stadem.
- Moim zdaniem jaki� drapie�nik pokpi� spraw�.
- A sk�d pan to wie?
- Bo pierwszy raz widzieli�my tak� ucieczk�. Mo�emy za�o�y�, �e je�li drapie�nik
zabija ofiar� szybko i sprawnie, gazele po prostu usuwaj� si� z jego zasi�gu i
dalej si� pas�. Ale kiedy chybia ofiary albo j� tylko rani, ona ucieka w sam
�rodek stada, kt�re z kolei wpada w panik�.
- My�li pan, �e to kt�ry� z tych wielkich kot�w? - spyta� Pollard.
- Mo�liwe.
- Bardzo chcia�bym zrobi� par� holozdj��, jak takie koty poluj�.
- Mo�e si� panu uda, panie Pollard. P�jdziemy po �ladach do miejsca, gdzie stado
si� sp�oszy�o. Mo�e b�dziemy mieli szcz�cie.
- Nie mam nic przeciw temu. - Marx poklepa� sw�j karabin.
Wyruszyli�my pojazdem na po�udniowy zach�d. Kiedy teren sta� si� zbyt nier�wny,
ruszyli�my pieszo. Okolica zmieni�a si� z g�rzystej i poro�ni�tej drzewami w
bardzo lesist�. Chajinka szed� �wawo przed nami, wpatrzony w ziemi�,
dostrzegaj�c rzeczy, kt�rych nawet ja nie widzia�em. W ko�cu zatrzyma� si�.
- Co znalaz�e�? - Podszed�em do niego.
Wskaza� prosto przed siebie na g�ste zaro�la.
- Jest tam.
- Kto?
- Snark - stwierdzi�, pokazuj�c pojedynczy �lad.
- Jak g��boko wlaz� w krzaki? Sk�d wiesz, �e po prostu t�dy nie przebieg�?
Wskaza� na krzewy, pokryte kolcami.
- Nie mo�e przez nie biec bez b�lu.
- Nigdy go nie widzia�e� - odezwa�a si� Ramona, kt�ra do nas do��czy�a. - Sk�d
to wiesz?
- Skoro nie poszarpa�y mu sk�ry, mo�e by� le�nym zwierz�ciem, stworzonym przez
Boga do �ycia tutaj - odpowiedzia� Chajinka, jakby wyja�nia� to dziecku. - Ale
wiemy, �e poluje na r�wninach. Le�ne zwierz� z grub�, ci�k� sk�r� i ko��mi nie
by�oby wystarczaj�co szybkie. A zatem to nie jest jego dom, lecz kryj�wka.
Pomy�la�em, �e to mo�e by� co� wi�cej ni� kryj�wka - to mo�e by� r�wnie dobrze
jego forteca. By�a niemal nie do zdobycia. Ziemi� pokrywa�y suche li�cie, przez
co nikt nie m�g� si� do niego podkra�� nie robi�c ha�asu.
- Na co czekamy? - zapyta� Marx, podchodz�c z Desmondem. Zatrzyma� si� na
chwil�, by wzi�� od tragarza karabin.
- Czekamy, a� znajd� najlepszy spos�b dzia�ania - odpowiedzia�em.
- Idziemy tam i za�atwiamy go. - Marx nie mia� w�tpliwo�ci. - Co w tym takiego
trudnego?
Pokr�ci�em g�ow�.
- To jego teren. Zna tu ka�dy centymetr. Wchodz�c narobi�by pan du�o ha�asu, a
s�dz�c po tym, jak spl�tane s� korony drzew, jakie� trzysta metr�w w g��b musi
by� ciemno jak w nocy.
- No to u�yjemy czujnik�w na podczerwie�.
- Nie podoba mi si� to. - Nadal wpatrywa�em si� w g�st� ro�linno��. - Ma
przewag� pod ka�dym wzgl�dem.
- Ale my mamy bro� - upiera� si� Marx.
- Przy prawie zerowej widoczno�ci i mo�liwo�ci manewru nie na wiele si� przyda.
- G�wno prawda! - prychn�� Marx. - Tracimy czas. Chod�my za nim.
- Jestem odpowiedzialny za wasz� czw�rk�. Nie mog� ryzykowa� waszego
bezpiecze�stwa, pozwalaj�c, �eby�cie tam weszli. Po kilku minutach
straciliby�cie kontakt ze mn� i mi�dzy sob�. Przy ka�dym kroku robiliby�cie
ha�as i, je�li mam racj� co do �wiat�a, nied�ugo nie mogliby�cie go dostrzec,
nawet gdyby sta� tu� obok was. Las�w na Dodgsonie jeszcze nie badali�my -
mo�liwe, �e Snark nie jest tutaj jedynym niebezpiecznym stworzeniem. Tu mo�e by�
wszystko, od nadrzewnych kot�w po jadowite owady i dwudziestometrowe nerwowe
w�e.
- To co pan proponuje? - spyta� Marx.
- Najsensowniejsza wydaje si� zasadzka. Ale zbudowanie jej zajmie p� dnia, a
kto wie, gdzie on ju� wtedy b�dzie? - Przerwa�em na chwil�. - No dobrze. Pa�stwo
troje, z broni�, prosz� rozstawi� si� szerzej. Panie Pollard, prosz� stan�� z
ty�u. Chajinka i ja spr�bujemy go wyp�oszy� z zaro�li.
- Chyba pan m�wi�, �e to zbyt niebezpieczne - odezwa�a si� Ramona.
- Musz� u�ci�li�. To zbyt niebezpieczne dla amator�w.
- Je�eli jest szansa, �e mo�e pana zrani�, to lepiej dajmy sobie spok�j.
- Doceniam pani trosk�, ale...
- Nie jest to czysty altruizm. Co si� stanie z nami, je�li pana zabije?
- Wr�cicie pa�stwo do obozu i opowiecie Mbelemu, co si� sta�o. On wy�le
wiadomo�� podprzestrzenn� d