5272

Szczegóły
Tytuł 5272
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5272 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5272 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5272 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Morressy Opowiadania DOLINA STRACONEGO CZASU Kruki z ochryp�ym krakaniem ko�owa�y w g�rze. W dole panowa�a cisza. �ywi odeszli, unosz�c �upy i rannych towarzyszy. Konaj�cy zaprzestali j�k�w. Nic nie pozosta�o, tylko trupy, strzaskana, por�bana bro� i stratowany ug�r przesi�kni�ty ludzk� krwi�. Czarodziej Kedrigern, siedz�c na kamieniu, spogl�da� na pobojowisko, wzdycha� i powoli, ze smutkiem potrz�sa� g�ow�. Przez d�ugi czas siedzia� bez ruchu. Nie zwr�ci� uwagi na ub�oconego rycerza, kt�ry powoli podjecha� do niego na zm�czonym koniu. - Zwyci�yli�my. Pole jest nasze - oznajmi� rycerz. Nie podnosz�c wzroku, czarodziej odpar�: - Straci�e� dobrych ludzi, Vernianie. Zbyt wielu. - Bersac straci� wi�cej. G�upcem by� wypowiadaj�c bitw�. - Mo�na by�o tego unikn��. - Czy mia�em znosi� jego obelgi? Pozwala�, �eby nazywa� mnie tch�rzem? Kedrigern zmierzy� go zimnym spojrzeniem. - Nikt nie nazwie ci� tch�rzem, Vernianie. Ale mog� w�tpi� w twoj� m�dro��. Ilu ludzi dzisiaj zgin�o? Setka? Dwie setki? I za co? Za bezwarto�ciowy sp�ache� b�ota i kamieni, nadaj�cy si� najwy�ej na cmentarz dla ludzi, kt�rzy oddali za niego �ycie. - Walczyli�my, �eby odzyska� ziemi� skradzion� naszym ojcom - o�wiadczy� rycerz. - Poleg�ych uczcimy jako bohater�w. - Z pewno�ci� - przy�wiadczy� Kedrigern, podnosz�c si� sztywno i rozprostowuj�c ko�ci. - Podejrzewam jednak, �e wdowy i sieroty wola�yby m�czyzn mniej bohaterskich, ale za to �ywych. - Nie jeste� wojownikiem. Nie rozumiesz. - Nie. I nie chc� rozumie�. - A jednak przyszed�e� nam z pomoc�. Os�oni�e� nas przed zakl�ciami czarodzieja wynaj�tego przez Bersaca. Kedrigern wzruszy� ramionami. - Nie mog�em odm�wi� staremu przyjacielowi. I odrzuci� szczodrej zap�aty. Vernian za�mia� si� i pochyli�, �eby poklepa� czarodzieja po ramieniu. - Nareszcie m�wisz jak Kedrigern, kt�rego znam. Z�y nastr�j minie. Dzisiaj opatrzymy rannych. Jutro b�dziemy �wi�towa� i otrzymasz nagrod�. - Dzi�kuj� ci, Vernianie. Nie chcia�em psu� rado�ci ze zwyci�stwa. Po prostu nie lubi� patrze�, jak dobrzy ludzie umieraj�. - Wszyscy ludzie umieraj�, czarodzieju. Pechowcy gin� z g�odu, w wypadku lub od zarazy. Szcz�liwi oddaj� �ycie w walce o s�uszn� spraw�. Vernian �ci�gn�� wodze i zawr�ci� bojowego rumaka. Przez rami� krzykn��: - Zostaw to miejsce �cierwnikom. Chod� i pom� przy rannych. Odjecha�, lecz Kedrigern nie ruszy� za nim. Wci�� spogl�da� na milcz�ce pole bitwy. Kruki sfrun�y na ziemi� i kilka ju� przyst�pi�o do uczty. S�o�ce zni�y�o si� nad horyzontem, a wyd�u�one cienie i szybkie trzepotanie skrzyde� padlino�erc�w �udzi�y wzrok. Kedrigern zobaczy� co�, co wygl�da�o jak ruchomy cie�, a potem spostrzeg� inne, bledsze cienie unosz�ce si� wok� tamtego. Zamieraj�ce �wiat�o zaciera�o kontury, wi�c musia� spojrze� przez Szczelin� Prawdziwej Wizji w medalionie, �eby widzie� wyra�nie. Po pobojowisku rzeczywi�cie kroczy�a ciemna posta�, zatrzymywa�a si� przy ka�dym powalonym wojowniku i pochyla�a si� nad nim, jakby chcia�a obudzi� �pi�cego towarzysza. Z ka�dego cia�a unosi� si� blady kszta�t, kt�ry zajmowa� miejsce w szeregu za cmentarnym przewodnikiem. Nier�wna procesja wci�� si� wyd�u�a�a, a kiedy podesz�a bli�ej, Kedrigern uniesion� d�oni� pozdrowi� posta� krocz�c� na czele. Znali si� od dawna. - Cze��, �mier�. Wiedzia�em, �e ci� tu spotkam - zawo�a� przez pole. Ciemna posta� pomacha�a mu kos�, ale nie odpowiedzia�a ani nie przerwa�a pracy. Kedrigern obserwowa� j� oboj�tnie, tak jak kto�, kto wype�ni� swoje obowi�zki, spogl�da na zaj�tego towarzysza. Traktowa� tego ponurego i strasznego go�cia z ostro�n� �yczliwo�ci� cz�owieka, kt�ry dwukrotnie s�ysza� przera�aj�ce wezwanie na Drug� Stron� i dwukrotnie wyja�niono mu w�r�d licznych przeprosin, �e zasz�a drobna pomy�ka, takie rzeczy czasami si� zdarzaj�, bardzo nam przykro, je�li narazili�my ci� na jakie� niewygody, b�d� tak dobry i nie m�wmy o tym wi�cej. Kedrigern nie cierpia� partactwa, ale bynajmniej nie �ywi� urazy. Wszyscy pope�niamy b��dy, orzek�. Nawet �mier�. Trudno by�o nie lubi� biednej przepracowanej staruszki, kt�rej ju� nie potrafi� si� ba�. Odwiedziwszy ka�dego zabitego, �mier� ustawi�a ich cienie w lu�nym szyku i podesz�a do czarodzieja. Usiad�a na kamieniu, post�kuj�c ze zm�czenia. - Ta wojna zaj�a mi ca�e popo�udnie, a jak tylko ich dostarcz�, ruszam nad rzek� Durdon. Zaraza nawiedzi�a wioski nad rzek�. Niebiosom tylko wiadomo, jak d�ugo tam b�d� uwi�zana. M�wi� ci, dos�ownie lec� z n�g. - Ci�gle nie masz pomocnika? - Ani jednego. I ani odrobiny wsp�czucia. Wszyscy ci�gle bior� sobie wolne dni, ale biednej starej �mierci nie chc� da� urlopu. O nie. I czy s�ysza�am kiedy� chocia� s�owo podzi�kowania? - Spod czarnego kaptura dobieg� kr�tki, chrapliwy, pe�en goryczy �miech. - Jeste� zbyt obowi�zkowa, w tym ca�y k�opot. - Wiem, wiem - przyzna�a �mier� z westchnieniem m�czennicy. - Dawniej mog�am wygospodarowa� troch� czasu na gr� w szachy z klientem, ale teraz... - Nast�pne g��bokie, smutne westchnienie. - To cud, �e jeszcze si� nie pogubi�am. Kedrigern zauwa�y� ze s�odkim, niewinnym u�miechem: - Jak sobie przypominam, par� razy pope�ni�a� omy�k�. �mier� chcia�a wykona� gniewny zamach kos�, ale o ma�o nie roz�upa�a sobie czaszki. Rzuci�a zdenerwowanym tonem: - Obieca�e�, �e nie pi�niesz ani s��wka! Obieca�e�, Kedrigern! - Dotrzyma�em obietnicy. - Och. - Zapad�o d�ugie milczenie, po czym �mier� odezwa�a si� nie�mia�o: - Doceniam twoj� lojalno��. Naprawd�. By�abym bardzo upokorzona, gdyby kto� si� dowiedzia�. - Nikt si� nie dowie. Nie ode mnie - przyrzek� Kedrigern, ale �mier�, ju� bardzo zm�czona, nie zwr�ci�a uwagi na to zapewnienie. - Co innego, gdybym sama pope�ni�a b��d, ale to wszystko wina tych t�pych urz�das�w. No wiesz, dwa razy wysy�ali mnie wyra�nie po czarodzieja, a ty by�e� na miejscu, i oczywi�cie nigdy nie dadz� mi czasu, �eby porz�dnie przeczyta� zlecenie, i pisz� okropnie niewyra�nie, i przekr�caj� po�ow� nazwisk, i... Nigdy nie przyjdzie im do g�owy, �e w okolicy mo�e by� dw�ch czarodziej�w. - Jasne, �e to ich wina. - Trzeba ich przywo�a� do porz�dku. Wyobra�aj� sobie, �e pozjadali wszystkie rozumy, te typki zza biurka. �adnego szacunku dla nas, kt�rzy wykonujemy prawdziw� prac�. - Wsz�dzie jest tak samo - stwierdzi� czarodziej ze wsp�czuj�cym westchnieniem i powoli pokiwa� g�ow�. - Bardzo przyzwoicie si� zachowa�e�, Kedrigern, i nie zapomn� twojej lojalno�ci. Gdybym kiedy�... - �mier� nagle zamilk�a, po czym wsta�a z po�piechem m�wi�c: - Lepiej wr�c� do mojej grupy. Na pocz�tku zawsze s� troch� og�uszeni, ale znasz �o�nierzy. Daj im czas na opami�tanie, a zupe�nie przestan� ci� s�ucha�. - Wydaj� si� troch� niespokojni. - Nie znosz� tego. �o�nierze s� niemo�liwi. Je�li nie b�agaj� o �ask� i nie proponuj� �ap�wek, to gro�� i stawiaj� warunki. A ten j�zyk! Nie uwierzy�by�... Naprawd� musz� i��. �mier� ruszy�a szybkim krokiem, sun�c bezg�o�nie nad rozdart� ziemi�. Po kilku krokach zawaha�a si� i obejrza�a. Kedrigern pomacha� na po�egnanie, ale �mier� zamiast ruszy� dalej zawr�ci�a. - Nie powinnam tego robi�, Kedrigernie, ale tak �adnie si� zachowa�e�... i wiem, �e z pewno�ci� nikomu nie powiesz - zacz�a. - Moje usta s� nieme - zapewni� czarodziej. - Przegl�da�am wykaz. Twoje nazwisko jest na li�cie. W czarodzieja jakby piorun strzeli�. - Moje nazwisko? Moje? - Tak. Pod koniec zimy. - Ale nie mam nawet stu siedemdziesi�ciu lat! Daleko mi do tego! Jestem jeszcze prawie dzieckiem! - zaprotestowa� Kedrigern. - Niemniej jednak widzia�am twoje nazwisko. - Czarodzieje powinni �y� przez stulecia! Czy to nie by�o nazwisko podobne do mojego... Kenneth albo Kenilworth, albo Kepler...? Jeste� ca�kiem pewna? - Jestem pewna - odpar�a �mier�. - Absolutnie pewna? Na mur? Bez cienia w�tpliwo�ci? �mier� nie odezwa�a si� ani s�owem, tylko powoli, powa�nie pochyli�a czarny kaptur. Czarodziej usiad� na kamieniu i otar� pot z czo�a. Podni�s� wzrok z niemym pytaniem. �mier� ponownie kiwn�a g�ow� i powiedzia�a: - Sprawdzi�am bardziej ni� dok�adnie. Wierz mi, to by�o twoje nazwisko. - Pod koniec zimy, m�wi�a�? - Tak. - I to wszystko? Sprawa za�atwiona? Nic nie mo�na zrobi�? �mier� przez chwil� trwa�a w niezr�cznym milczeniu. Wreszcie powiedzia�a: - Nie powinnam tego nikomu m�wi�... - Powiedz mi! �mier� zni�y�a g�os: - Wykaz nie jest zupe�nie uko�czony, dop�ki Wydzia� Statystyczny go nie sprawdzi. Zawsze pozostaje ci nadzieja, �e urz�dnicy znajd� b��d w obliczeniach. To si� zdarza... och, raz czy dwa na tysi�clecie. Kedrigern rozejrza� si�, pochyli� do przodu i zni�y� g�os. - Mo�esz za�atwi�, �eby znale�li b��d? �mier� cofn�a si� o dwa kroki i zesztywnia�a. - M�j drogi Kedrigernie, jak mo�esz nawet proponowa�...! Po tym, jak okaza�am ci uprzejmo��... Och, doprawdy, ci ludzie! Czarodziej wyra�nie si� zmiesza�. - Nie chcia�em... Po prostu jestem wytr�cony z r�wnowagi. Ca�kiem mnie zaskoczy�a�. �mier� odpr�y�a si� lekko i podesz�a o krok bli�ej. - Zawsze zaskakuj� ludzi. Przepraszam. - Czy nic nie mog� poradzi�? - Je�li tw�j czas si� sko�czy�, musz� ci� zabra�. Dobieg�y do nich okrzyki: "�re�! Dajcie �re�!" i "Kto ma co� do picia?" Gromada bladych duch�w unosz�cych si� tu� nad ziemi� zaczyna�a si� niecierpliwi�. Kilka z nich wszcz�o burd�, inni zbierali si� w grupki i wybuchali ha�a�liwym �miechem. Wrzaski: "Co to za mundur?" i "Kiedy nam zap�ac�?" zag�usza�y pierwsze strofki "Ma�ki, c�rki m�ynarza". - Musz� do nich wr�ci� - oznajmi�a �mier�. - Za kilka minut ca�kiem si� rozzuchwal�. Zobaczymy si� wkr�tce, Kedrigernie. Skin�wszy kos� na po�egnanie, ciemna posta� ruszy�a bezg�o�nie przez pobojowisko. Ca�a jej uprzejmo�� znik�a, kiedy rykn�a zawodowym tonem: - Wy tam, spok�j! Rzu�cie te dzidy. Nie b�d� wam ju� potrzebne. Ustawi� si� dw�jkami. Cisza w szeregu! Baczno��! Naprz���d... marsz! Na komend� blade kszta�ty uformowa�y szereg i pow��cz�c nogami ruszy�y na zach�d, w stron� s�o�ca kryj�cego si� za horyzontem. Zapad�a ciemno��, zanim Kedrigern wreszcie wsta� i wr�ci� do zamku Verniana. Przez ca�� noc, opatruj�c rannych ludzi, porusza� si� jak we �nie. Nie odpowiada� na pytania, chyba �e kto� potrz�sn�� go za rami� i krzykn�� mu prosto w ucho. Nast�pnego dnia, na uczcie wydanej na cze�� zwyci�stwa, by� powa�ny i milcz�cy. Kiedy Vernian zapyta�: "No, jak tam, czarodzieju? Sk�d ta ponura mina? Wygl�dasz jak szkielet na uczcie", zblad� i niemal zakrztusi� si� winem, kt�re w�a�nie popija�. Swoim zachowaniem ogromnie rozbawi� biesiadnik�w, ale sam nie uczestniczy� w tej weso�o�ci. Pragn�� tylko uwolni� si� od rozhulanego towarzystwa, �eby duma� pos�pnie nad swoim losem. Nast�pnego dnia, na drodze prowadz�cej przez las, w�a�nie tak zrobi�. Jad�c st�pa na koniu, ze zwieszon� g�ow� kontemplowa� krzywdz�cy wyrok. To by�o takie niesprawiedliwe. Odej��, zanim zd��y� nacieszy� si� �yciem, nie doci�gn�wszy nawet do dw�ch setek - �aden wiek dla czarodzieja. Skoszony w pe�nym rozkwicie, nie wype�niwszy swojej obietnicy. Wyrwany z ramion ukochanej ksi�niczki. Ich ma��e�stwo by�o cudowne, ale wsp�lne lata zosta�y tragicznie skr�cone. �egnaj, domowe szcz�cie. �egnajcie, przyjaciele, nawet ci, kt�rych specjalnie nie lubi�em. �egnaj, Spot, wierny trollu. �egnajcie, przeciwzakl�cia i odczarowania, wino i pieczarki w �mietanie. Nies�uszne i niesprawiedliwe, ot co. A �mier� by�a taka oboj�tna i rzeczowa. "Je�li tw�j czas si� sko�czy�, musz� ci� zabra�." Jakby by� paczk�. W�r�d tych melancholijnych rozwa�a� poczu� nagle przyjemny zapach, aromat mi�sa pieczonego nad ogniskiem, i natychmiast jego my�li przeskoczy�y z temat�w eschatologicznych na kulinarne. Zobaczy� m�czyzn� w zakurzonym podr�nym p�aszczu, siedz�cego przy ognisku obok drogi. Pozdrowi� go, a tamten ku jego zdumieniu poderwa� si� na nogi i zawo�a�: - Kedrigern! Mistrzu! Co za rado�� ci� spotka�! Zr�b mi ten honor i dziel ze mn� m�j skromny posi�ek. Kedrigern nie rozpozna� m�czyzny i nie mia� poj�cia, sk�d tamten go zna, ale zapach pieczonego mi�siwa stanowi� nieodparte zaproszenie. M�czyzna, kt�ry pospiesznie przedstawi� si� jako Scavendal, by� ma�ym, energicznym, zaaferowanym cz�owieczkiem, wzorem go�cinno�ci. Mia� pulchn�, r�ow�, pogodn� twarz, obramowan� bia�� brod�. Przygotowa� Kedrigernowi wygodne siedzenie, pocz�stowa� go chlebem i mi�sem, po czym dos�ownie podskoczy� z rado�ci, kiedy czarodziej wyci�gn�� flaszk� Vernianowego wina i zaproponowa�, �eby wypili j� razem. Nazwisko i twarz Scavendala wydawa�y si� obce, ale on sam wiedzia� bardzo du�o o swoim niespodziewanym go�ciu. Po p�godzinnym wys�uchiwaniu, jak to Scavendal go podziwia i pragnie na�ladowa� pod ka�dym wzgl�dem, Kedrigern nie m�g� d�u�ej znie�� niepewno�ci. Prze�kn�� ostatni k�sek kr�lika, wytar� palce o k�pk� trawy i powiedzia�: - Musz� wyzna�, Scavendalu, �e nie pami�tam, gdzie si� spotkali�my. Zechcesz od�wie�y� moj� pami��? - Ach, dobry panie, a� do dzisiaj zna�em ci� wy��cznie z opowie�ci. Ale raz ju� - w przeno�ni - skrzy�owali�my miecze, i to bardzo niedawno - odpar� rozpromieniony cz�owieczek. Kedrigern my�la� przez chwil�, po czym wykrzykn�� w ol�nieniu: - To ty by�e� czarodziejem Bersaca! Scavendal skromnie spu�ci� oczy. - Tak. Pobi�e� mnie pod ka�dym wzgl�dem, ale zaszczytem jest przegra� z mistrzem czar�w. - Ach tak. Ta... chmura na samym pocz�tku. Bardzo... pomys�owe, moim zdaniem - powiedzia� Kedrigern, starannie dobieraj�c s�owa. By�o to uprzejme k�amstwo. Magia przeciwnika nale�a�a do najbardziej prymitywnego rodzaju, a w dodatku nawet najprostsze zakl�cia kiepsko dzia�a�y. Widocznie Scavendal by� wyj�tkowym partaczem. To cud, �e dot�d nie wczarowa� si� w jakie� paskudne k�opoty przez swoj� magiczn� nieudolno��. Z drugiej strony posiada� pewne zalety: dobrze gotowa� i wykazywa� nale�ny szacunek dla prawdziwej sztuki, kiedy j� napotka�. - Bardzo uprzejmie z twojej strony, �e tak m�wisz, mistrzu Kedrigernie. - Chocia� powinna by� troch� g�stsza. I ciemniejsza. - Tego si� obawia�em - wyzna� Scavendal. - I ci�gle k��bi�a si� wok� ludzi Bersaca. Troch� ich zdezorientowa�a. - Tak, sam to zauwa�y�em. Zawsze mia�em k�opoty z utrzymaniem kierunku. Ale powiedz mi, co my�lisz o moich zjawach? Kedrigern przypomnia� sobie kilka niewyra�nych sylwetek powiewaj�cych wystrz�pionymi �achmanami, kt�re mia�y pewnie wygl�da� jak krwawe ca�uny, ale bardziej przypomina�y brudne koszule nocne. - By�y przera�aj�ce. Gdyby� ich nie przep�dzi� tak szybko i fachowo, ludzie Verniana padliby en masse z czystej zgrozy. - A moje zakl�cie parali�uj�ce. Na pewno kosztowa�o ci� sporo zachodu. - Och, wi�c u�y�e� zakl�cia parali�uj�cego? Obaj m�czy�ni milczeli przez d�ug� chwil�, po czym Scavendal odezwa� si� pokornym tonem: - Nie jestem bardzo dobrym czarodziejem, prawda? - Powiniene� jeszcze po�wiczy�. - To naj�agodniejsza ocena, jak� dot�d us�ysza�em. Wszyscy moi nauczyciele radzili mi, �ebym zosta� alchemikiem. Ale nie chcia�em zrezygnowa�. Ta bitwa by�a moj� wielk� szans�. - Scavendal ponuro zapatrzy� si� w ogie�. - Bersac wini� mnie za swoj� kl�sk�. Powiesi�by mnie, gdybym nie uciek�. A ja tak bardzo chcia�em zosta� wielkim czarodziejem. Takim jak ty. - Och... no c� - mrukn�� Kedrigern, pochlebiony, lecz zak�opotany. - Chcia�em tego najbardziej na �wiecie. Mam odpowiedni� czarodziejsk� szat� i spiczasty kapelusz, i wszystko. Wsp�czucie Kedrigerna nieco zblad�o. On sam ubiera� si� zwyczajnie. Z do�wiadczenia wiedzia�, �e im wi�cej czarodziej nosi na zewn�trz, tym mniej ma w �rodku. Kilku najznakomitszych fachowc�w, jakich zna�, wygl�da�o na �ebrak�w. Z wymuszonym dobrodusznym u�miechem powiedzia�: - Po prostu pracuj dalej. Kiedy� ci si� uda. - Ale ja si� tak powoli ucz�. Potrzebuj� wi�cej czasu. - Ja te� - wyzna� Kedrigern. - W�a�nie teraz potrzebuj� czasu. Obaj westchn�li. Po kolejnej d�ugiej przerwie Scavendal oznajmi�: - Powinni�my odwiedzi� Dolin� Straconego Czasu. - Tak, to by�oby rozwi�zanie naszych problem�w. Fatalnie, �e nikt nie zna drogi. - Ja znam - odpar� Scavendal. Kedrigern spojrza� na niego z jawnym niedowierzaniem. - Daj spok�j, Scavendalu. M�j stary nauczyciel, Fraigus z Mrok�w, wiedzia� wszystko o magii temporalnej. Prawie sto lat po�wi�ci� na szukanie drogi do Doliny Straconego Czasu. Zbada� ka�d� ba�� i legend�, sprawdzi� ka�dy trop i nie znalaz� drogi. Ani przewodnika, ani mapy, nic. - Mapa istnieje. Prawd� m�wi�c... - Scavendal przerwa� i zacz�� grzeba� w swoim tobo�ku. Po kilku minutach mamrotania i st�kania wyrzuci� zawarto�� na ziemi�, rozgarn�� niecierpliwie i wydoby� zw�j mi�kkiej sk�ry, kt�rym pomacha� z triumfem. - Mam j� tutaj! Poda� map� Kedrigernowi, kt�ry rozwin�� j� i dok�adnie przestudiowa�. Mapa by�a pi�knie wyrysowana, jaskrawo pokolorowana i starannie opisana za pomoc� tajemniczych zakr�tas�w. Punkty orientacyjne, chocia� do�� niezwyk�e, zaznaczono bardzo wyra�nie. - Sk�d to masz? - zapyta� wreszcie Kedrigern. - Kupi�em j� od starej czarodziejki. Przysi�ga�a, �e mapa jest prawdziwa. - Jest prawdziwa. Wypr�bowa�e� j�? - Nie potrafi� odczyta� tych znak�w. Zreszt� taka wyprawa wymaga czar�w, a z moj� znajomo�ci� magii... - Scavendal westchn�� smutno i roz�o�y� r�ce. Kedrigern kiwn�� g�ow�. Ca�kowicie podziela� opini� Scavendala w tej kwestii. Wr�ci� do studiowania mapy. Scavendal usiad� naprzeciwko i doda�: - Ale z twoj� magi� i moj� map�... - nie doko�czy�, tylko u�miechn�� si� szeroko i zatar� r�ce. By� to absurdalny zbieg okoliczno�ci. Ale przypadki chodz� po ludziach, powiedzia� sobie Kedrigern. Jeszcze raz obejrza� map�. Rozpozna� kilka szczeg��w, o kt�rych wspomina�y stare i wiarygodne ksi�gi. Mapa najwyra�niej by�a autentyczna. A on nie mia� nic do stracenia. - Umowa stoi - powiedzia�. - Ruszajmy zaraz. Powinni�my znale�� wej�cie bez wi�kszych trudno�ci. Scavendal ze zdumieniem wytrzeszczy� na niego oczy. - Wej�cie? Ale mapa nie pokazuje... Sk�d wiesz? - Mapa pokazuje to bardzo dok�adnie. Trzeba tylko wiedzie�, jak j� odczyta� - wyja�ni� Kedrigern. Poczu� si� znacznie lepiej. - Ale konie. I nasze baga�e. Kedrigern zasypa� ziemi� ognisko. - Je�li nam si� uda, wr�cimy w tej samej chwili, w kt�rej wyruszyli�my. Je�li nie, b�dziemy mieli wi�ksze zmartwienia. - Ale... czy nie powinni�my... czy musimy i�� ju� teraz? - Chyba nie straci�e� odwagi? - Nigdy nie mia�em wiele do stracenia. Nie jestem dzielnym cz�owiekiem, Kedrigernie. - Trzymaj si�. Poradzisz sobie, jak dojdziemy na miejsce. Znalezienie wej�cia trwa�o zaledwie kilka minut. Kedrigern zaj�� pozycj� w strumieniu, pomi�dzy dwoma d�bami, i wyrecytowa� przepisane zwroty. Po ma�ej chwilce dwaj m�czy�ni stali pomi�dzy spiralnymi kolumnami z �y�kowanego kamienia, kt�re wznosi�y si� w niebo i znika�y w chmurach. Przed nimi widnia�a otwarta brama z czarnego �elaza. Nad bram� wypisano karmazynowymi literami motto: "Dzielny nie napotka niebezpiecze�stwa; tch�rz nie zazna spokoju". Za bram� otwiera�a si� szeroka droga prowadz�ca przez lasy, ledwie widoczne w mgie�ce otulaj�cej krajobraz. - Jeste�my na miejscu? - zapyta� szeptem Scavendal. - Przy wej�ciu. Nie potrzebujemy szepta�. Jak ju� wejdziemy na go�ciniec, ruszaj i nie zatrzymuj si� ani na chwil�. Gotowy? Scavendal przytakn�� z bardzo niepewn� min�. Kedrigern przekroczy� bram� i szybko pomaszerowa� drog�. Scavendal pospieszy� za nim. Z las�w dobiega�a nieustanna kakofonia d�wi�k�w. Niekt�re odg�osy brzmia�y przyjemnie, niekt�re znajomo, niekt�re przera�aj�co, ale chocia� wiele by�o og�uszaj�co g�o�nych, nie zag�usza�y si� nawzajem. Niewyra�ne kszta�ty przemyka�y w�r�d drzew. Nad g�owami fruwa�y ptaki, a tak�e stworzenia przypominaj�ce ptaki i inne, niepodobne do niczego, co czarodzieje znali lub potrafili sobie wyobrazi�. - Czym one s�? - zapyta� Scavendal dr��cym g�osem. - Nie wiem, ale nie zrobi� nam krzywdy. - Sp�jrz na nie! - Wszystko po lewej stronie to przesz�o��. Ju� nie istnieje. Wszystko po prawej to przysz�o��. Jeszcze nie istnieje. Nic nam nie przeszkodzi, chyba �e tam wejdziemy i zaczniemy si� rozgl�da�. - Co to za droga? - To jest Teraz. Wieczna Tera�niejszo��. Wci�� w ruchu. Zagrozi ci tylko wtedy, je�li si� zatrzymasz. Zawahasz si� na chwil�, a wtedy porwie ci� ze sob� i rozedrze na strz�py. - Sk�d wiesz to wszystko? - Dowiedzia�em si� z mapy. Nigdy nie pr�bowa�e� jej odczyta�? - Pr�bowa�em sto razy. Dla mnie nie mia�a sensu. Kedrigern poklepa� go po ramieniu. - Jak dojdziemy do doliny, staraj si� zebra� du�o czasu. B�dziesz go potrzebowa�. Szli w milczeniu, obserwuj�c ziele� po obu stronach drogi i pr�buj�c ignorowa� dobiegaj�ce stamt�d odg�osy. Nagle, bez �adnego przej�cia, droga i lasy znikn�y. Znale�li si� na rozleg�ej r�wninie, gdzie w�drowa�y stada wielkich czarnych wo��w. Kedrigern przystan�� na chwil�, �eby sprawdzi� map�, po czym ruszy� dalej tym samym r�wnym krokiem. Scavendal w przera�eniu schwyci� go za rami�. - Popatrz na te potwory! S� ogromne! Stratuj� nas, je�li pomi�dzy nie wejdziemy! - To s� tylko Lata. Poruszaj� si� bardzo powoli. Nie masz si� czego ba�. Istotnie byd�o nie zwraca�o uwagi na czarodziej�w, kt�rzy spokojnie przeszli przez r�wnin�. R�wnina by�a bardzo szeroka, a wo�y tak wielkie i tak liczne, �e zas�ania�y im widok, tote� nie mieli poj�cia, jak daleko zaszli i jak daleko jeszcze musz� i��. Scavendal skar�y� si� na obola�e nogi, na zadyszk� i zm�czenie, b�aga� o odpoczynek i �yk wody, ale Kedrigern by� nieugi�ty. Potem us�ysza� ha�as za plecami, ha�as zupe�nie r�ny od cichego mamrotania wielkiej trzody. D�wi�k zbli�a� si� powoli, wi�c obaj m�czy�ni cz�sto ogl�dali si� za siebie, ale widzieli tylko czarne wo�y. Coraz g�o�niej i wyra�niej rozlega� si� dono�ny szum i �opotanie, jakby ogromny ptak lecia� za nimi, powoli uderzaj�c pot�nymi skrzyd�ami. Potem wo�y nagle si� rozst�pi�y i na r�wnin� opad� rydwan. Pojazd wygl�da� bardzo dziwnie. Nie mia� dyszla ani orczycy, a jednak przetoczy� si� i zatrzyma� w idealnej r�wnowadze. Jego dwa ko�a zawis�y tu� nad ziemi�. By� bladob��kitny, koloru letniego nieba, a dwa wielkie, b��kitno-szare skrzyd�a po bokach wznosi�y si� i opada�y z powolnym, rytmicznym wdzi�kiem. Kedrigern wskoczy� do �rodka. - Chod�, Scavendalu - zawo�a�, wyci�gaj�c r�k�. - Zaoszcz�dzimy sobie drogi. - Ale czyj to rydwan? Czy mo�emy tak po prostu go zabra�? Czy nie rozgniewamy w�a�cicieli? Kedrigern chwyci� go za rami� i wci�gn�� do �rodka. - On nale�y do Czasu. A Czas jest bardzo �askawy dla tych, kt�rzy m�drze go u�ywaj�. Jak tylko znale�li si� w �rodku, silne uderzenie skrzyde� unios�o rydwan w powietrze. Pojazd wzlecia� wysoko, przebi� chmury i dotar� do obszaru czystego nieba. Skrzyd�a przesta�y macha�, wyprostowa�y si� i lekko podwin�y na ko�cach. Rydwan poszybowa� jak orze� nad bia�ym oceanem k��biastych chmur. Scavendal, skulony na dnie, z twarz� zas�oni�t� p�aszczem, zaskomla�: - Jak wysoko jeste�my? - Wy�ej ni� lataj� smoki. Pi�knie tu na g�rze. Lecieli szybciej od najszybszego smoka, jakiego kiedykolwiek dosiada� Kedrigern, ale czu� tylko przyjemny lekki powiew na twarzy. Chwyci� kraw�d� rydwanu i spojrza� w d�. Poprzez k��by chmur dostrzeg� odblaski �wiat�a, igraj�ce na niesko�czonym b��kicie wody. Lecieli dalej przez wieczno�� lub jedn� chwilk�; tutaj, w kr�lestwie Czasu, czas p�yn�� we w�asnym niepoj�tym tempie. Ocean zmieni� si� w rzek� obramowan� zielonymi urwiskami, a potem rydwan zanurkowa� w chmury i pomkn�� nad z�ocistymi piaskami bezkresnej pustyni. P�dzili ze straszliw� szybko�ci�, ale ogromne skrzyd�a uderza�y �agodnie i nie poruszy�y ani jednego ziarenka piasku, nie zatar�y ani jednego z licznych �lad�w st�p, przecinaj�cych piaski Czasu. Rydwan zwolni�. Kedrigern pochyli� si� i szturchn�� Scavendala. - Nied�ugo wysiadamy. - Rozbijemy si�! - wykrztusi� Scavendal zd�awionym g�osem. - Nie. Jeste�my tu� nad ziemi� i zwalniamy. Chyba ju� niedaleko do Doliny. - Zostaw mnie tutaj, Kedrigernie. Nie mog� i�� dalej. Za bardzo si� boj�. Po prostu zostaw mnie, sam jako� wr�c�. - Nie mo�esz wr�ci�. Czas p�ynie tylko w jednym kierunku, a my musimy porusza� si� razem z nim. Dalej, we� si� w gar�� i przygotuj si� do skoku. Scavendal podni�s� si� chwiejnie, poj�kuj�c i mocno zaciskaj�c powieki. Rydwan zwolni� tak, �e prawie si� zatrzyma�. Kedrigern wypchn�� towarzysza na piasek i wyskoczy� za nim. Jak tylko dotkn�li ziemi, rydwan wzlecia� w g�r� i natychmiast znikn��. - Popatrz, co narobi�e�! - zaskomla� Scavendal. - Tutaj jest tylko pustynia. Umrzemy z g�odu albo z pragnienia, albo spaleni s�o�cem, albo po�arci przez dzikie bestie! - Uspok�j si�. Rydwan przyni�s� nas tutaj, wi�c to w�a�ciwe miejsce. Ruszajmy. - Dok�d? Kedrigern wskaza� przed siebie. - T�dy. Mozolnie maszerowali przez nieznany czas, a� wyszli z pustyni na pos�pny skalisty p�askowy�. Niebo pociemnia�o. Czarne chmury k��bi�y si� nad g�owami, b�yskawice przeszywa�y powietrze. Bez ostrze�enia u ich st�p rozwar�a si� przepa��. Scavendal krzykn�� z przera�enia. - Nic si� nie sta�o. Most prowadzi na drug� stron� - powiedzia� Kedrigern. - Ale jest nie szerszy od w�osa! - Bzdura. Jest dostatecznie szeroki, �eby pomie�ci� fur� z sianem. - Nie, nie! Widzisz? Jest taki w�ski, �e ledwie go wida�! Kedrigern ponownie spojrza� na szeroki, solidny most i przypomnia� sobie motto znad bramy. Stara� si� m�wi� spokojnie, tonem pe�nym otuchy. - Most nas utrzyma, wierz mi. Zamknij oczy i chwy� si� mojego pasa. Trzymaj mocno. A kiedy ju� wejdziemy na most, pod �adnym pozorem nie pr�buj si� cofa�. Musisz tylko wierzy�, a przejdziemy bezpiecznie. Zanim Scavendal zd��y� zaprotestowa�, znale�li si� na mo�cie. Most ci�gn�� si� coraz dalej i dalej, drugi koniec gin�� we mgle. W dole le�a�a ciemna, przera�aj�ca otch�a�. Kedrigern zerkn�� do ty�u i jego podejrzenia si� potwierdzi�y: most znika� za nimi w miar�, jak posuwali si� do przodu. Na ten widok zachwia�a si� jego odwaga, a most natychmiast zadr�a� i skurczy� si� do szeroko�ci d�oni. Ale Kedrigern podni�s� wzrok i ruszy� dalej bez wahania. Droga poszerzy�a si� i umocni�a pod jego stopami. Dotarli na drug� stron� i stan�li na skraju ogromnej doliny, wype�nionej kamieniami wszelkich rozmiar�w, usypanymi w kopce i kurhany, le��cymi oddzielnie albo w ma�ych kupkach tak daleko, jak si�ga� wzrok. Ptak przelecia� nad g�owami i znik� w g��bi doliny, a w�wczas Kedrigern zrozumia�, �e doszli prawie do celu. U wylotu �cie�ki prowadz�cej w d� zobaczyli m�czyzn�. Siedzia� na ogromnej klepsydrze. Piasek przesypywa� si� w niej nieustannie, a jednak jego ilo�� nie wydawa�a si� zmniejsza� w g�rnej cz�ci ani zwi�ksza� w dolnej. Cz�owiek zmienia� si�, w miar� jak podchodzili bli�ej. Przybiera� coraz inn� posta�, kt�ra po chwili ust�powa�a nast�pnej. Najpierw sta� si� kobiet�, potem z�otow�osym dzieckiem, podrostkiem i stworzeniem tak pomarszczonym, zasuszonym i zgarbionym, �e zatraci�o wszelkie znamiona p�ci. Raz wygl�da� jak bogacz, potem jak ponury medyk, a potem by� tylko cieniem. - Czy jeste� Stra�nikiem? - zawo�a� Kedrigern. Posta�, teraz czcigodna matrona, odpowiedzia�a: - Tak, i witam was w Dolinie Straconego Czasu. - Czy mamy rozwi�za� zagadk�, wype�ni� zadanie czy co� w tym rodzaju? - zapyta� Scavendal. - Nie. Dolina jest otwarta dla wszystkich dostatecznie odwa�nych, �eby tutaj zaw�drowa�. - Wi�c czekaj� nas niebezpiecze�stwa. Pu�apki. Zasadzki. - Nie w Dolinie. Niebezpiecze�stwa istniej� przedtem i potem. Tutaj musicie tylko zebra� sw�j czas. - Ale gdzie on jest? - zapyta� Scavendal. - Nie widz� niczego, tylko g�azy, ska�y i kamienie. Stra�nik, teraz m�oda dziewczyna, odpowiedzia�: - To nie s� g�azy ani kamienie, tylko bry�y straconego czasu. Ludzie uwa�aj�, �e potrafi� zabija� czas, ale potrafi� tylko go traci�. Niekt�rzy trac� minuty, niekt�rzy ca�e �ycie. A ca�y stracony i zmarnowany czas �wiata trafia tutaj. We�cie, ile chcecie, ale u�ywajcie go m�drze, bo inaczej zap�acicie wysok� cen�. - Czego ��dasz w zamian? Stra�nik nie odpowiedzia�, tylko ruchem r�ki skierowa� ich w dolin�. Schodz�c �cie�k�, wzbijali ob�oczki delikatnego py�u. - Sekundy - powiedzia� Kedrigern, nachylaj�c si� i rozcieraj�c py� w d�oniach. - Ka�dy z tych kamyk�w to mniej wiecej godzina. A to - doda� wskazuj�c na wielki g�az - wygl�da na kilka tygodni czasu straconego przez du�� liczb� ludzi. Niew�tpliwie zas�uga jakiej� organizacji politycznej. Podni�s� g�az, lekki jak pi�rko, kt�ry rozsypa� si� w py� w jego uniesionych d�oniach. B�yszcz�ca chmura py�u otoczy�a czarodzieja i znik�a. Z westchnieniem g��bokiej satysfakcji Kedrigern o�wiadczy�: - To by�o co najmniej kilka lat. Teraz musz� znale�� kilka zmarnowanych �ywot�w. Scavendal spr�bowa� unie�� kamie� wielko�ci kuli armatniej, a potem z trudem d�wign�� troch� wi�kszy g�az. W jego r�kach wydawa�y si� znacznie ci�sze ni� w r�kach Kedrigerna. Pozostali w Dolinie kr�tko, tak im si� przynajmniej wydawa�o. Trudno tu by�o oceni� up�yw czasu. Kiedy wr�cili do kraw�dzi, zastali Stra�nika g��boko u�pionego, pod postaci� siwow�osego starca. - Czy powinni�my co� mu zostawi�? - szepn�� Scavendal. Kedrigern pokr�ci� g�ow�. - Nie mamy nic, czego on potrzebuje. Wszystko pr�dzej czy p�niej trafia do niego. - Gdyby dosta� napiwek, mo�e wskaza�by nam drog� powrotn�. - Nie ma potrzeby. Wed�ug mapy jeste�my prawie na miejscu. - Ale� to niemo�liwe! Przecie� w�drowali�my... Scavendal umilk� na widok �y�kowanych kolumn, wznosz�cych si� na skraju doliny, i czarnej bramy, za kt�r� rozci�ga� si� las. Wyszli przez bram� i oto stali w strumieniu, po kostki w wodzie, pomi�dzy dwoma d�bami. Kolumny i brama znik�y bez �ladu. Pochylili si�, �eby �ykn�� wody i obmy� twarze, zanim ruszyli z powrotem do obozowiska. - Scavendalu, jestem ci g��boko wdzi�czny - powiedzia� Kedrigern. - Nigdy nie spodziewa�em si� odnale�� Doliny Straconego Czasu, ale dzi�ki twojej mapie zdoby�em trzysta albo czterysta dodatkowych lat, kt�rych w�a�nie bardzo potrzebowa�em. - Dzi�ki tobie, Kedrigernie, mog�em wreszcie wykorzysta� map�. Teraz mam dosy� czasu, �eby zosta� r�wnie wielkim czarodziejem jak ty - o�wiadczy� Scavendal. Kedrigern zachowa� dyskretne milczenie. Kilka stuleci pilnej nauki powinno biedakowi pom�c, ale nie wystarczy�oby i tysi�ca lat, �eby Scavendal zosta� wielkim czarodziejem. Jakby czytaj�c w my�lach Kedrigerna, ma�y cz�owieczek doda�: - A je�li stulecia nie wystarcz�, wr�c� po wi�cej. Nast�pnym razem nie b�d� si� ba�. - Nigdy nie s�ysza�em, �eby kto� wraca�. Scavendal popatrzy� na niego z niedowierzaniem. - Ale ka�dy, kto zna drog� do Doliny Straconego Czasu, mo�e �y� wiecznie! - Mo�e, ale nie chce. Pi��set lub sze��set lat w zupe�no�ci wystarcza. Ta bardzo stara czarodziejka, od kt�rej kupi�e� map�... nie wr�ci�a po wi�cej, prawda? - Nie, nie wr�ci�a. Ale ona by�a taka s�aba, niedo��na i schorowana, �e... nie mog�a... - Umilk� i spojrza� na Kedrigerna oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - W�a�nie. Dolina Czasu to nie Fontanna M�odo�ci. Ten, kto do�yje pi�ciuset lub sze�ciuset lat, czuje si� jak pi��setletni czy sze��setletni staruszek. Potrzebuje ca�ego dnia czar�w, �eby wsta� rano z ��ka. Scavendal wydawa� si� zbity z tropu. - Wi�c tylko o to chodzi? Przez ca�e �ycie studiujesz magi�, �eby� m�g� wsta� rano z ��ka? - Zapewniam ci�, �e czasami wysi�ek si� op�aca. Wreszcie dotarli do obozu. Zagaszone ognisko wci�� promieniowa�o ciep�em. Kedrigern wyj�� flaszk� Vernianowego wina i wzni�s� j� wysoko. - Wypijmy za d�ugie �ycie i dobr� magi�. Kedrigern rozsta� si� ze Scavendalem dwa dni p�niej i samotnie wyruszy� do wioski na G�rze Cichego Gromu. By� w znacznie lepszym nastroju ni� wtedy, kiedy opuszcza� zamek Verniana. Nuci� weso�e melodyjki, gwizda� na�laduj�c ptasie g�osy i co jaki� czas zatrzymywa� si�, �eby pow�cha� kwiatki. Dobrze by�o �y� i mie� przed sob� setki lat �ycia. Nie m�g� si� doczeka� tego zimowego dnia, kiedy wezwie go �mier�, a on u�miechnie si� i powie: "Chyba zasz�a pomy�ka. Je�li tylko sprawdzisz w wykazie, moja mi�a, na pewno zobaczysz, �e znowu co� pokr�cili." To b�dzie rozkoszna chwila. Trasa podr�y zaprowadzi�a go do wielkiego mostu na rzece Durdon, gdzie zamierza� sp�dzi� noc w znakomitej gospodzie na drugim brzegu. Id�c przez most, ujrza� znajom� posta� zbli�aj�c� si� na czele procesji bladych duch�w. Pomacha� r�k�, u�miechaj�c si� wyczekuj�co. Czarna posta� rozejrza�a si� ostro�nie, zanim odpowiedzia�a na powitanie. - O co chodzi, �mier�? - zagadn�� Kedrigern, zatrzymuj�c si� i zsiadaj�c z konia. - Jeszcze nie przyszed� m�j czas? - Och, nie, nie. Jeszcze d�ugo nie, prawd� m�wi�c - odpar�a �mier� z nieszczerym �miechem. - To szcz�liwy przypadek, �e si� spotkali�my. Mam dobre nowiny. - Aha. Wreszcie dosta�a� pomocnika, tak? - Niestety. Nie, chodzi o ciebie. - �mier� uj�a go pod rami� i odprowadzi�a na bok. - Chod�my gdzie� porozmawia�. - Przecie� mo�emy porozmawia� tutaj. - Wola�abym obej�� si� bez publiczno�ci - wyja�ni�a �mier� prowadz�c go na drugi koniec mostu, poza zasi�g s�uchu zmar�ych, kt�rzy w d�ugim szeregu cierpliwie czekali na jej powr�t. - Wygl�da na to, �e znowu zasz�a pomy�ka. Kedrigern zrobi� niewinnie zdumion� min�. - Pomy�ka? - Nie jeste� wyznaczony jeszcze przez kilka stuleci. Ktokolwiek przeprowadza� obliczenia... - Ale powiedzia�a� mi wyra�nie, �e mam czas tylko do ko�ca zimy! - M�w ciszej, prosz�. Powiedzia�am ci te�, �e wykaz nie jest ostateczny. Pami�tam, �e to powiedzia�am. A teraz okazuje si�, �e nie figurujesz w wykazie. Powiniene� by� bardzo szcz�liwy. Normalny cz�owiek skaka�by z rado�ci. Kedrigern wola� nie przed�u�a� tej farsy. Nie chcia� si� che�pi� ani popisywa�. Ostatecznie biedna stara �mier� odda�a mu przys�ug�, chocia� niechc�cy i nie�wiadomie. Oznajmi� z szerokim u�miechem: - Musz� ci co� wyzna�. Odwiedzi�em Dolin� Straconego Czasu i wzi��em sobie kilka stuleci. - Naprawd�? Bardzo sprytny pomys�. - Dostarczy�a� mi silnej motywacji. - Podobno nie�atwo znale�� t� dolin�. - Poszcz�ci�o mi si�. Spotka�em cz�owieka z map�. - Popsu�e� im wszystkie obliczenia. Kedrigern wzruszy� ramionami. - Bardzo mi przykro. - Och, mnie nie musisz przeprasza�. Jestem po prostu zachwycona. Nie�le zagra�e� na nosie tym nad�tym urz�dasom. - �mier� zachichota�a i zatar�a ko�ciste d�onie z niek�amanym zadowoleniem. - Teraz b�d� musieli troch� spu�ci� z tonu. Och, nie mog� ju� si� doczeka�, �eby zobaczy� ich miny, kiedy nadejdzie ostateczna lista! - Pod czarnym kapturem d�ugie z�by b�ysn�y w ��tawym u�miechu. Zapad�o przyjazne milczenie. Kedrigern spojrza� na cierpliwy t�umek oczekuj�cych. - Znacznie lepiej si� sprawuj� od �o�nierzy, co? - O tak - potwierdzi�a �mier�. - Potulni jak baranki. Przyjemnie pracowa� z wie�niakami i mieszczanami. - Pewnie zaraza nie daje ci odpocz��. - Strasznie jestem zaganiana, nie mam ani chwili dla siebie. Dos�ownie lec� z n�g. Przez nast�pny miesi�c musz� tu wraca� codziennie. Czasami dwa razy dziennie. I ci�gle tempo, tempo, tempo. - No, w takim razie nie b�d� ci� zatrzymywa� - stwierdzi� Kedrigern. - Przyrzekam, �e nikomu nic nie powiem. - Wyci�gn�� r�k�. - Bardzo przyzwoicie z twojej strony - pochwali�a go �mier�, zamykaj�c jego d�o� w zimnym, ko�cistym u�cisku. - I jestem ci wdzi�czny, �e mnie uprzedzi�a�. - Czu�am, �e powinnam ci jako� wynagrodzi� te... te poprzednie urz�dnicze pomy�ki. - Wynagrodzi�a� mnie sowicie. - A ty wy�wiadczy�e� mi przys�ug�. Wielk� przys�ug�. �mier� podnios�a kos�, kt�r� przedtem opar�a o balustrad� mostu. - Musz� wraca� do pracy. Pewnie teraz wybierasz si� do domu? - Tak. Chcia�em przenocowa� w gospodzie Gastolfa. Chyba go nie zabra�a� ani nie zmniejszy�a� personelu? - Nikogo nie zabra�am. To zdrowa gromadka. No, bon appetit i tak dalej. Przez jaki� czas raczej si� nie spotkamy - powiedzia�a �mier� i ruszy�a w stron� oczekuj�cej kolejki duch�w. Po paru krokach odwr�ci�a si� i zawo�a�a przez rami�: - Nast�pnym razem, kiedy zobaczysz Scavendala, przeka� mu �yczenia powodzenia w nauce. Ciemna posta� pomaszerowa�a do swoich podopiecznych na drugim ko�cu mostu. Kedrigern znieruchomia� z r�k� uniesion� w po�egnalnym ge�cie. Sta� przez kilka sekund jak skamienia�y, po czym wybuchn�� �miechem, cz�ciowo z ulgi, cz�ciowo z rozbawienia, cz�ciowo z zak�opotania, �e tak �atwo pozwoli� si� przechytrzy�. - Przeka��. Na pewno przeka�� - zawo�a� za odchodz�c� postaci�. �mier� nie odpowiedzia�a i nie odwr�ci�a si�, tylko nie zwalniaj�c kroku, unios�a kos� w pojedynczym, weso�ym ge�cie potwierdzenia. John Morressy Opowie�� o trzech czarownikach �wiat to niebezpieczne i niepewne miejsce tak�e dla czarownik�w i ka�dy z nich do�wiadczy� na w�asnej sk�rze, �e im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posiedzeniami cechu czarownicy nie obnosz� si� ze swoim statusem zawodowym. Spotykaj�c si� w miejscach publicznych nawet si� nie witaj�, tylko odwracaj� oczy i w milczeniu id� swoj� drog�. To oznacza samotno��, nic wi�c dziwnego, �e Hithernils, skarbnik Cechu Czarownik�w, znalaz�szy si� w sprzyjaj�cych okoliczno�ciach w towarzystwie kolegi, skorzysta� z okoliczno�ci. Normalnie Hithernils trzyma� si� w cieniu jak ma�o kto, ale teraz odczuwa� bole�nie ci�ar samotno�ci i czu� potrzeb� porozmawiania z kim�, kto potrafi zrozumie� i doceni� to, co ma do powiedzenia. Prawd� m�wi�c pali� si�, �eby porozmawia� o urokach: wraca� w�a�nie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zam�wienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po serii niepowodze� w ubieg�ych latach tym bardziej mia� ochot� pochwali� si� sukcesem. Hithernils nie zna� osobi�cie czarownika, kt�ry by� jedynym pr�cz niego go�ciem w zaje�dzie. Nieznajomy, mimo �e nosi� eleganck� siw� brod�, by� m�ody jak na czarownika, gdzie� tu� po dwusetce, i mia� inteligentny wyraz twarzy, �mia�y spos�b bycia i dobrze skrojone szaty. Hithernils chcia� go w�a�nie przywo�a�, kiedy nieznajomy sam podszed� do jego sto�u i sk�oni� si� g��boko. - Moje uszanowanie, mistrzu. Niecz�sto zdarza si� spotka� wybitnego przedstawiciela starszyzny naszego cechu w takich okoliczno�ciach. Pozw�l, mistrzu, �e z�o�� wyrazy szacunku - powiedzia� nieznajomy sciszonym g�osem. - C�, dzi�kuj� ci, dobry cz�owieku, dzi�kuj� bardzo. W�a�nie mia�em zamiar... czy zechcesz si� przysi���? - B�dzie to dla mnie niezas�u�ony zaszczyt, mistrzu - odpowiedzia� nieznajomy z uk�onem. - Bynajmniej, drogi ch�opcze. Jak powiedzia�e�, zbyt rzadko ma si� okazj� do swobodnej rozmowy na tematy zawodowe. Czasami cz�owiekowi dokucza samotno��. - Takie ju� nasze powo�anie - powiedzia� nieznajomy i usadowiwszy si� naprzeciwko Hithernilsa doda�: - Bardziej samotne dla niekt�rych z nas ni� dla innych. - A tak... samotno��. Barbarzy�cy, nerwowi dow�dcy armii, alchemicy... Cz�owiek czasami czuje si� jak jaki�... wyrzutek. - Wyrzutek - powt�rzy� nieznajomy i zamilk�, jakby rozwa�a� to s�owo. - Dobrze powiedziane, mistrzu. Bardzo trafne okre�lenie. I jeszcze jeden pow�d, �eby uczci� nasze spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, �e zam�wi� dzban najlepszego wina, jakie ma nasz gospodarz. - Hm, no, nie wiem doprawdy, to b�dzie... - To b�dzie dla mnie zaszczyt i przyjemno��. Przekonasz si�, mistrzu, �e nawet jak na tw�j wykwintny gust jest to ca�kiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za pierwszym �ykiem, ale z drugim dnem, sugeruj�cym �wiatow� m�dro�� i mo�e odrobin� swawolno�ci. Hithernils wykona� gest, kt�ry mia� oznacza� nonszalancj� i spr�bowa� przybra� min� konesera wina, kt�rym nie by�. Chc�c unikn�� niezr�cznej sytuacji postanowi� zmieni� temat. - A jak pozna�e�, przyjacielu, �e jestem starszym Cechu Czarownik�w? - Wyczu�em w zwyk�y spos�b, �e jeste�, mistrzu, czarownikiem. Rzut oka na tw�j medalion powiedzia� mi, �e jeste� cz�onkiem cechu. Natomiast twoja postawa, osobowo��, twoja aura, je�li wolno mi u�y� tego s�owa, przekona�a mnie, �e zajmujesz w nim odpowiedzialn� pozycj�. - Jeste� bardzo spostrzegawczy - powiedzia� Hithernils chowaj�c zdradliwy medalion. - Rzeczywi�cie, jestem skarbnikiem Cechu. - Mistrz Hithernils! Wiele o tobie s�ysza�em - zawo�a� nieznajomy g�osem pe�nym szacunku. - Naprawd�? Mi�o to s�ysze�. A ty, m�j dobry cz�owieku? Dot�d nie znam twojego imienia. Spu�ciwszy wzrok nieznajomy uchyli� si� przed tym pytaniem. - Moje imi� nie ma �adnego znaczenia, za to Cech Czarownik�w jest dla mnie �r�d�em nieustaj�cej fascynacji - powiedzia� podnosz�c na Hithernilsa oczy p�on�ce zachwytem. - I, przyznaj�, od dawna przedmiotem ambicji. - Czy jeste� cz�onkiem? - Przyj�cie do Cechu by�oby uwie�czeniem mojego �ycia. Jak dotychczas, mog� tylko uczy� si�, pracowa� i mie� nadziej�, �e pewnego dnia, kiedy dowiod�, �e zas�uguj� na ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie, kiedy si� jest cz�onkiem? Pochlebstwo uczyni�o Hithernilsa rozmownym, wino sprawi�o, �e sta� si� wr�cz gadatliwy. Kiedy wiecz�r dobieg� do zamroczonego ko�ca i Hithernils niepewnie podni�s� si� na nogi, by� zachrypni�ty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego monologu. Przechwala� si� umiej�tno�ci� rzucania urok�w, bez umiaru wymienia� nazwiska i robi� aluzje do magicznych przedsi�wzi�� o mro��cym krew w �y�ach stopniu komplikacji i zagro�enia. Wszystko to by�o do�� nieszkodliwe, cho� nieco poni�ej godno�ci. Gorzej, �e odkry� r�wnie� przed swoim zafascynowanym znajomym tajemnice cechu nie znane wi�kszo�ci jego cz�onk�w, a nawet rzeczy, kt�rych �aden cz�onek, ��cznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie, nie chcia�by zdradzi� nikomu z zewn�trz. I chocia� nie by� zbyt pewien, co opowiada� i jak szczeg�owo, ale zapad� tego wieczoru w sen z niepokoj�cym uczuciem, �e powiedzia� du�o wi�cej ni� nale�a�o. Rano obudzi� si� w stanie fizycznego i psychicznego rozk�adu. Czu� si� tak, jakby w jego g�owie odbywa�a sabat gromada wyj�tkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach sugerowa�, �e ich rodziny sp�dzi�y tam noc i odesz�y nie sprz�tn�wszy po sobie. Jego �o��dek wydawa� improwizowane burkni�cia i gulgoty. Wspomnienie w�asnej niedyskretnej gadaniny dodawa�o do innych dolegliwo�ci poczucie wstydu. Zapowiada� si� ci�ki dzie�. Kiedy wreszcie z najwi�ksz� ostro�no�ci� dotar� do g��wnej izby zajazdu, czeka�a go tam dobra wiadomo��. Jego wczorajszy znajomy wyjecha� o �wicie i nie musia� stawia� mu czo�a. Hithernils otrzyma� te� sw�j rachunek. Poza innymi wydatkami obejmowa� on r�wnie� cen� dw�ch dzban�w najlepszego wina. Kiedy otworzy� usta, �eby zaprotestowa� przeciwko tej pozycji, karczmarz wskaza� doln� cz�� rachunku. Tam, cho� chwiejn�, ale niew�tpliwie jego r�k� widnia�a autoryzacja. A pod ni� w�asnor�czny podpis. Zap�aci� bez s�owa i postanowi� nigdy nikomu nie wspomina� o tym przykrym incydencie. Postanowienia dotrzyma�. Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus by� w doskona�ym humorze. Niebo zasnuwa�y chmury, d�� wiatr i si�pi� zimny deszcz czyni�c go�ciniec �liskim, ale w sercu Grizziscusa �wieci�o s�o�ce i �piewa�y ptaki. Nareszcie �wiat by� pi�kny i wszystko wskazywa�o, �e b�dzie jeszcze pi�kniejszy. Przez pi�� d�ugich lat, odk�d odm�wiono mu cz�onkostwa w Cechu Czarownik�w, Grizziscus szuka� powodu tej odmowy. A� do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz ju� wiedzia�. I nie tylko zna� imi� swojego prze�ladowcy, ale na dodatek dowiedzia� si� go w spos�b, kt�ry musia� wprawi� w zak�opotanie innego cz�onka Cechu i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, my�la�, jad�c w ch�odnym deszczu i nuc�c weso�o. Przyby� do domu na trzeci dzie�, przemoczony od st�p do g��w, zab�ocony od pasa w d�, kaszl�c i poci�gaj�c nosem. W drzwiach czeka� na niego wierny s�uga z such� szat� na r�ku, z pantoflami w jednej d�oni i naczyniem paruj�cego napoju w drugiej. Grizziscus zrzuci� buty, zsun�� na kamienn� posadzk� p�aszcz, kt�ry spad� z mokrym pla�ni�ciem i uwolni� si� od reszty przemoczonej odzie�y. Otulony w puszysty szlafrok uj�� w obie d�onie czar� z piwn� polewk�, nape�ni� jej zapachem nozdrza, a potem wypi�. - Dowiedzia�em si� tego, czego szuka�em, Martin. To przez Belsheera - powiedzia� po pierwszym �yku. - Brawo, mistrzu. - Ten g�upi, be�kotliwy staruch zorganizowa� kampani�, �eby mnie nie dopu�ci� do Cechu. Naopowiada� im, �e w�a�ciwie to jestem alchemikiem i nastawi� ich przeciwko mnie. - Okropne, mistrzu. Gdyby� zechcia� usi���, wytr� ci stopy. - Zapomnia�em, �e mam stopy, tak mi zdr�twia�y - powiedzia� czarownik siadaj�c na �awie i wyci�gaj�c mokre, sine cz�onki. - Czy uwierzysz, �e nie dosta�em ani jednego g�osu? Wszyscy wrzucili czarne ga�ki. - To szokuj�ca wiadomo��, mistrzu. Skandaliczne zachowanie jak na inteligentnych czarownik�w - m�wi� Martin wk�adaj�c mistrzowi pantofle. - A najgorsze jest to, �e nigdy w �yciu nie widzia�em na oczy tego Belsheera ani on mnie. - Grizziscus dopi� polewk� i odstawi� pust� czar� na pod�og�. Potem otar� usta, zani�s� si� powolnym, gard�owym �miechem i doda�: - Ale wkr�tce to zmieni�. Martin zamar� z drugim pantoflem w d�oni. - Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozs�dne, ryzykowa� otwarte starcie? - M�j pantofel, Martinie - powiedzia� czarownik wskazuj�c odno�ny przedmiot. - Nie b�dzie �adnej konfrontacji, �adnego pojedynku na czary. Mam co� innego w planie dla... nazywajmy go w przysz�o�ci Be. Po prostu Be. Rozgrzany i osuszony Grizziscus uda� si� prosto do swojej pracowni, �eby poszuka� czego� odpowiedniego w swoich ksi�gach z zakl�ciami. Nie �pieszy� si�, po�wi�ciwszy tyle czasu, �eby pozna� przyczyn� swojego upokorzenia, got�w by� poczeka� jeszcze troch�, �eby znale�� odpowiedni� form� odp�aty. Jak powiedzia� Martinowi, mia� pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo og�lne. Belsheer mia� by� zakl�ty w stworzenie ma�e i groteskowe. Pozosta�o do ustalenia, jakie to co� ma by� ma�e i groteskowe. Pierwszym krokiem by�o odnalezienie Belsheera i to w spos�b dyskretny. Lato prawie ju� dobiega�o ko�ca, kiedy wreszcie Grizziscus ustali� miejsce pobytu Belsheera: przebywa� on w zamku pewnego pomniejszego kr�lika, na kt�rego rzuci�a urok wied�ma, a ten z g�upoty wynaj�� do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko pogorszy� spraw� i do naprawienia szk�d wezwano Belsheera. Po wykonaniu zadania wraca� wczesn� jesieni� do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi. To tam, postanowi� Grizziscus, zacznie si� jego zemsta. Droga by�a pusta, s�o�ce przygrzewa�o, ko�skie kopyta wybija�y r�wny, uspokajaj�cy rytm na ubitej powierzchni. Belsheer drzemi�c jecha� ostatnim d�ugim prostym odcinkiem drogi przed rozwidleniem, z kt�rego ju� blisko by�o do doliny w g�rach i domu. Czu� si� doskonale. Wiele czasu up�yn�o, odk�d go wzywano do nag�ego przypadku, a jeszcze wi�cej, odk�d odczyni� tak wielopi�trowe i wielostronne zakl�cie, ale na szcz�cie wszystko posz�o jak z p�atka. Pami�� nadal mu dopisywa�a, jego czary dzia�a�y, wci�� m�g� trafi� tam, gdzie chcia� bez przewodnika i dawa� sobie rad� na drodze. Jak na cz�owieka w wieku pi�ciuset lat trzyma� si� doskonale. Byli czarownicy o po�ow� od niego m�odsi, kt�rzy nie potrafiliby pom�c kr�lowi... jak mu tam, a nawet nie wiedzieliby od czego zacz��. Nie da si� ukry�, do�wiadczenie robi swoje. K�opot jedynie z tym, �e trzeba a� tyle czasu, �eby je zgromadzi�, a kiedy ju� si� je ma, cz�owiek jest tak sztywny, obola�y i ma tak kr�tk� pami��, �e pragnie jedynie siedzie� w fotelu przy ogniu i przegl�da� ksi��ki z obrazkami. Pomy�la� o swoim fotelu, kominku i domu. My�l by�a tak przyjemna, �e pogr��y� si� w marzeniach, a potem zapad� w drzemk�. Ockn�� si� le��c na plecach, nie mog�c z�apa� oddechu i maj�c nad sob� zaniepokojon� twarz jakiego� nieznajomego. - Czcigodny mistrzu, czy nic ci nie jest? Nic sobie nie z�ama�e�? Nie zwichn��e�? - pyta� nieznajomy kl�cz�cy przy jego boku. Belsheer ostro�nie obmaca� sobie �ebra, potem ramiona i uda. Pokr�ci� g�ow�. Porusza� stopami. Nic nie bola�o go bardziej ni� zwykle. - Chyba spad�em z konia - powiedzia� w zamy�leniu. - Okropny upadek, mistrzu. Ba�em si� najgorszego. - Tylko mnie og�uszy�o, nic poza tym - powiedzia� Belsheer i uni�s� g�ow�. Nieznajomy natychmiast podsun�� pod ni� rami�. - Ostro�nie, mistrzu. Pozw�l, �e pomog� ci si� podnie�� - powiedzia�. W�r�d st�kni�� i j�k�w Belsheer stan�� na nogi. Potar� doln� cz�� plec�w, potem rami� i wyda� d�ugie westchnienie ulgi. - Mog�o by� gorzej - powiedzia�. Potem rozejrza� si� zdziwiony i spyta� nieznajomego. - Czy my podr�owali�my razem? Nie przypominam sobie. Ale jestem pewien, �e kto� by� ze mn�. - Tylko tw�j ko�, mistrzu. - A, tak. M�j ko�. Tak jest - powiedzia� Belsheer, po czym nagle podni�s� r�ce i zawo�a�: - Gdzie jest m�j ko�?! - Widocznie gdzie� odszed�. Zaczekaj tutaj, �askawy mistrzu, a ja go sprowadz� - powiedzia� nieznajomy prowadz�c Belsheera na trawiasty stok przy drodze, po czym wsiad� na w�asnego konia i odjecha� kr�tkim galopem. Po chwili wr�ci� z drugim wierzchowcem, kt�rego uwi�za� do drzewa. - My�l�, �e powiniene�, mistrzu, chwil� odpocz�� - powiedzia�. - Je�eli nie pogardzisz, podziel� si� z tob� moim chlebem i wod�. - To bardzo uprzejmie z twojej strony, m�ody cz�owieku. - Nieznajomy mia� wprawdzie siw� brod�, ale dla Belsheera wszyscy byli m�odzi. Cho� obdarty i okryty kurzem, zdradza� dobre wychowanie. Zapewne jaki� zbiednia�y szlachcic. - Co ci� tu sprowadza? - spyta� Belsheer.