5272
Szczegóły |
Tytuł |
5272 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5272 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5272 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5272 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Morressy
Opowiadania
DOLINA STRACONEGO CZASU
Kruki z ochryp�ym krakaniem ko�owa�y w g�rze. W dole panowa�a
cisza. �ywi odeszli, unosz�c �upy i rannych towarzyszy. Konaj�cy
zaprzestali j�k�w. Nic nie pozosta�o, tylko trupy, strzaskana,
por�bana bro� i stratowany ug�r przesi�kni�ty ludzk� krwi�.
Czarodziej Kedrigern, siedz�c na kamieniu, spogl�da� na
pobojowisko, wzdycha� i powoli, ze smutkiem potrz�sa� g�ow�.
Przez d�ugi czas siedzia� bez ruchu. Nie zwr�ci� uwagi na
ub�oconego rycerza, kt�ry powoli podjecha� do niego na zm�czonym
koniu.
- Zwyci�yli�my. Pole jest nasze - oznajmi� rycerz.
Nie podnosz�c wzroku, czarodziej odpar�:
- Straci�e� dobrych ludzi, Vernianie. Zbyt wielu.
- Bersac straci� wi�cej. G�upcem by� wypowiadaj�c bitw�.
- Mo�na by�o tego unikn��.
- Czy mia�em znosi� jego obelgi? Pozwala�, �eby nazywa�
mnie tch�rzem?
Kedrigern zmierzy� go zimnym spojrzeniem.
- Nikt nie nazwie ci� tch�rzem, Vernianie. Ale mog� w�tpi� w
twoj� m�dro��. Ilu ludzi dzisiaj zgin�o? Setka? Dwie setki? I
za co? Za bezwarto�ciowy sp�ache� b�ota i kamieni, nadaj�cy si�
najwy�ej na cmentarz dla ludzi, kt�rzy oddali za niego �ycie.
- Walczyli�my, �eby odzyska� ziemi� skradzion� naszym ojcom -
o�wiadczy� rycerz. - Poleg�ych uczcimy jako bohater�w.
- Z pewno�ci� - przy�wiadczy� Kedrigern, podnosz�c si�
sztywno i rozprostowuj�c ko�ci. - Podejrzewam jednak, �e wdowy i
sieroty wola�yby m�czyzn mniej bohaterskich, ale za to �ywych.
- Nie jeste� wojownikiem. Nie rozumiesz.
- Nie. I nie chc� rozumie�.
- A jednak przyszed�e� nam z pomoc�. Os�oni�e� nas przed
zakl�ciami czarodzieja wynaj�tego przez Bersaca.
Kedrigern wzruszy� ramionami.
- Nie mog�em odm�wi� staremu przyjacielowi. I odrzuci�
szczodrej zap�aty.
Vernian za�mia� si� i pochyli�, �eby poklepa� czarodzieja po
ramieniu.
- Nareszcie m�wisz jak Kedrigern, kt�rego znam. Z�y nastr�j
minie. Dzisiaj opatrzymy rannych. Jutro b�dziemy �wi�towa� i
otrzymasz nagrod�.
- Dzi�kuj� ci, Vernianie. Nie chcia�em psu� rado�ci ze
zwyci�stwa. Po prostu nie lubi� patrze�, jak dobrzy ludzie
umieraj�.
- Wszyscy ludzie umieraj�, czarodzieju. Pechowcy gin� z
g�odu, w wypadku lub od zarazy. Szcz�liwi oddaj� �ycie w walce
o s�uszn� spraw�.
Vernian �ci�gn�� wodze i zawr�ci� bojowego rumaka. Przez
rami� krzykn��:
- Zostaw to miejsce �cierwnikom. Chod� i pom� przy rannych.
Odjecha�, lecz Kedrigern nie ruszy� za nim. Wci�� spogl�da�
na milcz�ce pole bitwy. Kruki sfrun�y na ziemi� i kilka ju�
przyst�pi�o do uczty. S�o�ce zni�y�o si� nad horyzontem, a
wyd�u�one cienie i szybkie trzepotanie skrzyde� padlino�erc�w
�udzi�y wzrok. Kedrigern zobaczy� co�, co wygl�da�o jak ruchomy
cie�, a potem spostrzeg� inne, bledsze cienie unosz�ce si� wok�
tamtego. Zamieraj�ce �wiat�o zaciera�o kontury, wi�c musia�
spojrze� przez Szczelin� Prawdziwej Wizji w medalionie, �eby
widzie� wyra�nie.
Po pobojowisku rzeczywi�cie kroczy�a ciemna posta�,
zatrzymywa�a si� przy ka�dym powalonym wojowniku i pochyla�a si�
nad nim, jakby chcia�a obudzi� �pi�cego towarzysza. Z ka�dego
cia�a unosi� si� blady kszta�t, kt�ry zajmowa� miejsce w szeregu
za cmentarnym przewodnikiem. Nier�wna procesja wci�� si�
wyd�u�a�a, a kiedy podesz�a bli�ej, Kedrigern uniesion� d�oni�
pozdrowi� posta� krocz�c� na czele. Znali si� od dawna.
- Cze��, �mier�. Wiedzia�em, �e ci� tu spotkam - zawo�a�
przez pole.
Ciemna posta� pomacha�a mu kos�, ale nie odpowiedzia�a ani
nie przerwa�a pracy. Kedrigern obserwowa� j� oboj�tnie, tak jak
kto�, kto wype�ni� swoje obowi�zki, spogl�da na zaj�tego
towarzysza. Traktowa� tego ponurego i strasznego go�cia z
ostro�n� �yczliwo�ci� cz�owieka, kt�ry dwukrotnie s�ysza�
przera�aj�ce wezwanie na Drug� Stron� i dwukrotnie wyja�niono mu
w�r�d licznych przeprosin, �e zasz�a drobna pomy�ka, takie
rzeczy czasami si� zdarzaj�, bardzo nam przykro, je�li
narazili�my ci� na jakie� niewygody, b�d� tak dobry i nie
m�wmy o tym wi�cej.
Kedrigern nie cierpia� partactwa, ale bynajmniej nie �ywi�
urazy. Wszyscy pope�niamy b��dy, orzek�. Nawet �mier�. Trudno
by�o nie lubi� biednej przepracowanej staruszki, kt�rej ju�
nie potrafi� si� ba�.
Odwiedziwszy ka�dego zabitego, �mier� ustawi�a ich cienie w
lu�nym szyku i podesz�a do czarodzieja. Usiad�a na kamieniu,
post�kuj�c ze zm�czenia.
- Ta wojna zaj�a mi ca�e popo�udnie, a jak tylko ich
dostarcz�, ruszam nad rzek� Durdon. Zaraza nawiedzi�a wioski nad
rzek�. Niebiosom tylko wiadomo, jak d�ugo tam b�d� uwi�zana.
M�wi� ci, dos�ownie lec� z n�g.
- Ci�gle nie masz pomocnika?
- Ani jednego. I ani odrobiny wsp�czucia. Wszyscy ci�gle
bior� sobie wolne dni, ale biednej starej �mierci nie chc� da�
urlopu. O nie. I czy s�ysza�am kiedy� chocia� s�owo
podzi�kowania? - Spod czarnego kaptura dobieg� kr�tki,
chrapliwy, pe�en goryczy �miech.
- Jeste� zbyt obowi�zkowa, w tym ca�y k�opot.
- Wiem, wiem - przyzna�a �mier� z westchnieniem m�czennicy. -
Dawniej mog�am wygospodarowa� troch� czasu na gr� w szachy z
klientem, ale teraz... - Nast�pne g��bokie, smutne westchnienie.
- To cud, �e jeszcze si� nie pogubi�am.
Kedrigern zauwa�y� ze s�odkim, niewinnym u�miechem:
- Jak sobie przypominam, par� razy pope�ni�a� omy�k�.
�mier� chcia�a wykona� gniewny zamach kos�, ale o ma�o nie
roz�upa�a sobie czaszki. Rzuci�a zdenerwowanym tonem:
- Obieca�e�, �e nie pi�niesz ani s��wka! Obieca�e�,
Kedrigern!
- Dotrzyma�em obietnicy.
- Och. - Zapad�o d�ugie milczenie, po czym �mier� odezwa�a
si� nie�mia�o: - Doceniam twoj� lojalno��. Naprawd�. By�abym
bardzo upokorzona, gdyby kto� si� dowiedzia�.
- Nikt si� nie dowie. Nie ode mnie - przyrzek� Kedrigern, ale
�mier�, ju� bardzo zm�czona, nie zwr�ci�a uwagi na to zapewnienie.
- Co innego, gdybym sama pope�ni�a b��d, ale to wszystko
wina tych t�pych urz�das�w. No wiesz, dwa razy wysy�ali mnie
wyra�nie po czarodzieja, a ty by�e� na miejscu, i oczywi�cie
nigdy nie dadz� mi czasu, �eby porz�dnie przeczyta�
zlecenie, i pisz� okropnie niewyra�nie, i przekr�caj� po�ow�
nazwisk, i... Nigdy nie przyjdzie im do g�owy, �e w okolicy
mo�e by� dw�ch czarodziej�w.
- Jasne, �e to ich wina.
- Trzeba ich przywo�a� do porz�dku. Wyobra�aj� sobie, �e
pozjadali wszystkie rozumy, te typki zza biurka. �adnego
szacunku dla nas, kt�rzy wykonujemy prawdziw� prac�.
- Wsz�dzie jest tak samo - stwierdzi� czarodziej ze
wsp�czuj�cym westchnieniem i powoli pokiwa� g�ow�.
- Bardzo przyzwoicie si� zachowa�e�, Kedrigern, i nie zapomn�
twojej lojalno�ci. Gdybym kiedy�... - �mier� nagle zamilk�a, po
czym wsta�a z po�piechem m�wi�c: - Lepiej wr�c� do mojej grupy.
Na pocz�tku zawsze s� troch� og�uszeni, ale znasz �o�nierzy. Daj
im czas na opami�tanie, a zupe�nie przestan� ci� s�ucha�.
- Wydaj� si� troch� niespokojni.
- Nie znosz� tego. �o�nierze s� niemo�liwi. Je�li nie b�agaj�
o �ask� i nie proponuj� �ap�wek, to gro�� i stawiaj� warunki. A
ten j�zyk! Nie uwierzy�by�... Naprawd� musz� i��.
�mier� ruszy�a szybkim krokiem, sun�c bezg�o�nie nad rozdart�
ziemi�. Po kilku krokach zawaha�a si� i obejrza�a. Kedrigern
pomacha� na po�egnanie, ale �mier� zamiast ruszy� dalej
zawr�ci�a.
- Nie powinnam tego robi�, Kedrigernie, ale tak �adnie si�
zachowa�e�... i wiem, �e z pewno�ci� nikomu nie powiesz -
zacz�a.
- Moje usta s� nieme - zapewni� czarodziej.
- Przegl�da�am wykaz. Twoje nazwisko jest na li�cie.
W czarodzieja jakby piorun strzeli�.
- Moje nazwisko? Moje?
- Tak. Pod koniec zimy.
- Ale nie mam nawet stu siedemdziesi�ciu lat! Daleko mi do
tego! Jestem jeszcze prawie dzieckiem! - zaprotestowa�
Kedrigern.
- Niemniej jednak widzia�am twoje nazwisko.
- Czarodzieje powinni �y� przez stulecia! Czy to nie by�o
nazwisko podobne do mojego... Kenneth albo Kenilworth, albo
Kepler...? Jeste� ca�kiem pewna?
- Jestem pewna - odpar�a �mier�.
- Absolutnie pewna? Na mur? Bez cienia w�tpliwo�ci?
�mier� nie odezwa�a si� ani s�owem, tylko powoli, powa�nie
pochyli�a czarny kaptur.
Czarodziej usiad� na kamieniu i otar� pot z czo�a. Podni�s�
wzrok z niemym pytaniem. �mier� ponownie kiwn�a g�ow� i
powiedzia�a:
- Sprawdzi�am bardziej ni� dok�adnie. Wierz mi, to by�o twoje
nazwisko.
- Pod koniec zimy, m�wi�a�?
- Tak.
- I to wszystko? Sprawa za�atwiona? Nic nie mo�na zrobi�?
�mier� przez chwil� trwa�a w niezr�cznym milczeniu. Wreszcie
powiedzia�a:
- Nie powinnam tego nikomu m�wi�...
- Powiedz mi!
�mier� zni�y�a g�os:
- Wykaz nie jest zupe�nie uko�czony, dop�ki Wydzia�
Statystyczny go nie sprawdzi. Zawsze pozostaje ci nadzieja, �e
urz�dnicy znajd� b��d w obliczeniach. To si� zdarza... och, raz
czy dwa na tysi�clecie.
Kedrigern rozejrza� si�, pochyli� do przodu i zni�y� g�os.
- Mo�esz za�atwi�, �eby znale�li b��d?
�mier� cofn�a si� o dwa kroki i zesztywnia�a.
- M�j drogi Kedrigernie, jak mo�esz nawet proponowa�...! Po
tym, jak okaza�am ci uprzejmo��... Och, doprawdy, ci ludzie!
Czarodziej wyra�nie si� zmiesza�.
- Nie chcia�em... Po prostu jestem wytr�cony z r�wnowagi.
Ca�kiem mnie zaskoczy�a�.
�mier� odpr�y�a si� lekko i podesz�a o krok bli�ej.
- Zawsze zaskakuj� ludzi. Przepraszam.
- Czy nic nie mog� poradzi�?
- Je�li tw�j czas si� sko�czy�, musz� ci� zabra�.
Dobieg�y do nich okrzyki: "�re�! Dajcie �re�!" i "Kto ma co�
do picia?" Gromada bladych duch�w unosz�cych si� tu� nad ziemi�
zaczyna�a si� niecierpliwi�. Kilka z nich wszcz�o burd�,
inni zbierali si� w grupki i wybuchali ha�a�liwym �miechem.
Wrzaski: "Co to za mundur?" i "Kiedy nam zap�ac�?" zag�usza�y
pierwsze strofki "Ma�ki, c�rki m�ynarza".
- Musz� do nich wr�ci� - oznajmi�a �mier�. - Za kilka minut
ca�kiem si� rozzuchwal�. Zobaczymy si� wkr�tce, Kedrigernie.
Skin�wszy kos� na po�egnanie, ciemna posta� ruszy�a
bezg�o�nie przez pobojowisko. Ca�a jej uprzejmo�� znik�a, kiedy
rykn�a zawodowym tonem:
- Wy tam, spok�j! Rzu�cie te dzidy. Nie b�d� wam ju�
potrzebne. Ustawi� si� dw�jkami. Cisza w szeregu! Baczno��!
Naprz���d... marsz!
Na komend� blade kszta�ty uformowa�y szereg i pow��cz�c nogami
ruszy�y na zach�d, w stron� s�o�ca kryj�cego si� za horyzontem.
Zapad�a ciemno��, zanim Kedrigern wreszcie wsta� i wr�ci� do
zamku Verniana. Przez ca�� noc, opatruj�c rannych ludzi,
porusza� si� jak we �nie. Nie odpowiada� na pytania, chyba �e
kto� potrz�sn�� go za rami� i krzykn�� mu prosto w ucho.
Nast�pnego dnia, na uczcie wydanej na cze�� zwyci�stwa, by�
powa�ny i milcz�cy. Kiedy Vernian zapyta�: "No, jak tam,
czarodzieju? Sk�d ta ponura mina? Wygl�dasz jak szkielet na
uczcie", zblad� i niemal zakrztusi� si� winem, kt�re w�a�nie
popija�. Swoim zachowaniem ogromnie rozbawi� biesiadnik�w, ale
sam nie uczestniczy� w tej weso�o�ci. Pragn�� tylko uwolni� si�
od rozhulanego towarzystwa, �eby duma� pos�pnie nad swoim losem.
Nast�pnego dnia, na drodze prowadz�cej przez las, w�a�nie tak
zrobi�. Jad�c st�pa na koniu, ze zwieszon� g�ow� kontemplowa�
krzywdz�cy wyrok. To by�o takie niesprawiedliwe. Odej��, zanim
zd��y� nacieszy� si� �yciem, nie doci�gn�wszy nawet do dw�ch
setek - �aden wiek dla czarodzieja. Skoszony w pe�nym rozkwicie,
nie wype�niwszy swojej obietnicy. Wyrwany z ramion ukochanej
ksi�niczki. Ich ma��e�stwo by�o cudowne, ale wsp�lne lata
zosta�y tragicznie skr�cone. �egnaj, domowe szcz�cie.
�egnajcie, przyjaciele, nawet ci, kt�rych specjalnie nie
lubi�em. �egnaj, Spot, wierny trollu. �egnajcie, przeciwzakl�cia
i odczarowania, wino i pieczarki w �mietanie. Nies�uszne i
niesprawiedliwe, ot co. A �mier� by�a taka oboj�tna i rzeczowa.
"Je�li tw�j czas si� sko�czy�, musz� ci� zabra�." Jakby by�
paczk�.
W�r�d tych melancholijnych rozwa�a� poczu� nagle przyjemny
zapach, aromat mi�sa pieczonego nad ogniskiem, i natychmiast
jego my�li przeskoczy�y z temat�w eschatologicznych na
kulinarne. Zobaczy� m�czyzn� w zakurzonym podr�nym p�aszczu,
siedz�cego przy ognisku obok drogi. Pozdrowi� go, a tamten ku
jego zdumieniu poderwa� si� na nogi i zawo�a�:
- Kedrigern! Mistrzu! Co za rado�� ci� spotka�! Zr�b mi ten
honor i dziel ze mn� m�j skromny posi�ek.
Kedrigern nie rozpozna� m�czyzny i nie mia� poj�cia, sk�d
tamten go zna, ale zapach pieczonego mi�siwa stanowi� nieodparte
zaproszenie.
M�czyzna, kt�ry pospiesznie przedstawi� si� jako Scavendal,
by� ma�ym, energicznym, zaaferowanym cz�owieczkiem, wzorem
go�cinno�ci. Mia� pulchn�, r�ow�, pogodn� twarz, obramowan�
bia�� brod�. Przygotowa� Kedrigernowi wygodne siedzenie,
pocz�stowa� go chlebem i mi�sem, po czym dos�ownie podskoczy� z
rado�ci, kiedy czarodziej wyci�gn�� flaszk� Vernianowego wina i
zaproponowa�, �eby wypili j� razem.
Nazwisko i twarz Scavendala wydawa�y si� obce, ale on sam
wiedzia� bardzo du�o o swoim niespodziewanym go�ciu. Po
p�godzinnym wys�uchiwaniu, jak to Scavendal go podziwia i
pragnie na�ladowa� pod ka�dym wzgl�dem, Kedrigern nie m�g�
d�u�ej znie�� niepewno�ci. Prze�kn�� ostatni k�sek kr�lika,
wytar� palce o k�pk� trawy i powiedzia�:
- Musz� wyzna�, Scavendalu, �e nie pami�tam, gdzie si�
spotkali�my. Zechcesz od�wie�y� moj� pami��?
- Ach, dobry panie, a� do dzisiaj zna�em ci� wy��cznie z
opowie�ci. Ale raz ju� - w przeno�ni - skrzy�owali�my miecze, i
to bardzo niedawno - odpar� rozpromieniony cz�owieczek.
Kedrigern my�la� przez chwil�, po czym wykrzykn�� w
ol�nieniu:
- To ty by�e� czarodziejem Bersaca!
Scavendal skromnie spu�ci� oczy.
- Tak. Pobi�e� mnie pod ka�dym wzgl�dem, ale zaszczytem jest
przegra� z mistrzem czar�w.
- Ach tak. Ta... chmura na samym pocz�tku. Bardzo...
pomys�owe, moim zdaniem - powiedzia� Kedrigern, starannie
dobieraj�c s�owa. By�o to uprzejme k�amstwo. Magia przeciwnika
nale�a�a do najbardziej prymitywnego rodzaju, a w dodatku nawet
najprostsze zakl�cia kiepsko dzia�a�y. Widocznie Scavendal by�
wyj�tkowym partaczem. To cud, �e dot�d nie wczarowa� si� w
jakie� paskudne k�opoty przez swoj� magiczn� nieudolno��. Z
drugiej strony posiada� pewne zalety: dobrze gotowa� i wykazywa�
nale�ny szacunek dla prawdziwej sztuki, kiedy j� napotka�.
- Bardzo uprzejmie z twojej strony, �e tak m�wisz, mistrzu
Kedrigernie.
- Chocia� powinna by� troch� g�stsza. I ciemniejsza.
- Tego si� obawia�em - wyzna� Scavendal.
- I ci�gle k��bi�a si� wok� ludzi Bersaca. Troch� ich
zdezorientowa�a.
- Tak, sam to zauwa�y�em. Zawsze mia�em k�opoty z utrzymaniem
kierunku. Ale powiedz mi, co my�lisz o moich zjawach?
Kedrigern przypomnia� sobie kilka niewyra�nych sylwetek
powiewaj�cych wystrz�pionymi �achmanami, kt�re mia�y pewnie
wygl�da� jak krwawe ca�uny, ale bardziej przypomina�y brudne
koszule nocne.
- By�y przera�aj�ce. Gdyby� ich nie przep�dzi� tak szybko
i fachowo, ludzie Verniana padliby en masse z czystej
zgrozy. - A moje zakl�cie parali�uj�ce. Na pewno kosztowa�o
ci� sporo zachodu.
- Och, wi�c u�y�e� zakl�cia parali�uj�cego?
Obaj m�czy�ni milczeli przez d�ug� chwil�, po czym Scavendal
odezwa� si� pokornym tonem:
- Nie jestem bardzo dobrym czarodziejem, prawda?
- Powiniene� jeszcze po�wiczy�.
- To naj�agodniejsza ocena, jak� dot�d us�ysza�em. Wszyscy
moi nauczyciele radzili mi, �ebym zosta� alchemikiem. Ale nie
chcia�em zrezygnowa�. Ta bitwa by�a moj� wielk� szans�. -
Scavendal ponuro zapatrzy� si� w ogie�. - Bersac wini� mnie za
swoj� kl�sk�. Powiesi�by mnie, gdybym nie uciek�. A ja tak
bardzo chcia�em zosta� wielkim czarodziejem. Takim jak ty.
- Och... no c� - mrukn�� Kedrigern, pochlebiony, lecz
zak�opotany.
- Chcia�em tego najbardziej na �wiecie. Mam odpowiedni�
czarodziejsk� szat� i spiczasty kapelusz, i wszystko.
Wsp�czucie Kedrigerna nieco zblad�o. On sam ubiera� si�
zwyczajnie. Z do�wiadczenia wiedzia�, �e im wi�cej czarodziej
nosi na zewn�trz, tym mniej ma w �rodku. Kilku najznakomitszych
fachowc�w, jakich zna�, wygl�da�o na �ebrak�w. Z wymuszonym
dobrodusznym u�miechem powiedzia�:
- Po prostu pracuj dalej. Kiedy� ci si� uda.
- Ale ja si� tak powoli ucz�. Potrzebuj� wi�cej czasu.
- Ja te� - wyzna� Kedrigern. - W�a�nie teraz potrzebuj�
czasu.
Obaj westchn�li. Po kolejnej d�ugiej przerwie Scavendal
oznajmi�:
- Powinni�my odwiedzi� Dolin� Straconego Czasu.
- Tak, to by�oby rozwi�zanie naszych problem�w. Fatalnie, �e
nikt nie zna drogi.
- Ja znam - odpar� Scavendal.
Kedrigern spojrza� na niego z jawnym niedowierzaniem.
- Daj spok�j, Scavendalu. M�j stary nauczyciel, Fraigus z
Mrok�w, wiedzia� wszystko o magii temporalnej. Prawie sto lat
po�wi�ci� na szukanie drogi do Doliny Straconego Czasu. Zbada�
ka�d� ba�� i legend�, sprawdzi� ka�dy trop i nie znalaz� drogi.
Ani przewodnika, ani mapy, nic.
- Mapa istnieje. Prawd� m�wi�c... - Scavendal przerwa� i
zacz�� grzeba� w swoim tobo�ku. Po kilku minutach mamrotania i
st�kania wyrzuci� zawarto�� na ziemi�, rozgarn�� niecierpliwie i
wydoby� zw�j mi�kkiej sk�ry, kt�rym pomacha� z triumfem.
- Mam j� tutaj!
Poda� map� Kedrigernowi, kt�ry rozwin�� j� i dok�adnie
przestudiowa�. Mapa by�a pi�knie wyrysowana, jaskrawo
pokolorowana i starannie opisana za pomoc� tajemniczych
zakr�tas�w. Punkty orientacyjne, chocia� do�� niezwyk�e,
zaznaczono bardzo wyra�nie.
- Sk�d to masz? - zapyta� wreszcie Kedrigern.
- Kupi�em j� od starej czarodziejki. Przysi�ga�a, �e
mapa jest prawdziwa.
- Jest prawdziwa. Wypr�bowa�e� j�?
- Nie potrafi� odczyta� tych znak�w. Zreszt� taka wyprawa
wymaga czar�w, a z moj� znajomo�ci� magii... - Scavendal
westchn�� smutno i roz�o�y� r�ce.
Kedrigern kiwn�� g�ow�. Ca�kowicie podziela� opini�
Scavendala w tej kwestii. Wr�ci� do studiowania mapy. Scavendal
usiad� naprzeciwko i doda�:
- Ale z twoj� magi� i moj� map�... - nie doko�czy�, tylko
u�miechn�� si� szeroko i zatar� r�ce.
By� to absurdalny zbieg okoliczno�ci. Ale przypadki chodz� po
ludziach, powiedzia� sobie Kedrigern. Jeszcze raz obejrza� map�.
Rozpozna� kilka szczeg��w, o kt�rych wspomina�y stare i
wiarygodne ksi�gi. Mapa najwyra�niej by�a autentyczna. A on nie
mia� nic do stracenia.
- Umowa stoi - powiedzia�. - Ruszajmy zaraz. Powinni�my
znale�� wej�cie bez wi�kszych trudno�ci.
Scavendal ze zdumieniem wytrzeszczy� na niego oczy.
- Wej�cie? Ale mapa nie pokazuje... Sk�d wiesz?
- Mapa pokazuje to bardzo dok�adnie. Trzeba tylko wiedzie�,
jak j� odczyta� - wyja�ni� Kedrigern. Poczu� si� znacznie
lepiej.
- Ale konie. I nasze baga�e.
Kedrigern zasypa� ziemi� ognisko.
- Je�li nam si� uda, wr�cimy w tej samej chwili, w kt�rej
wyruszyli�my. Je�li nie, b�dziemy mieli wi�ksze zmartwienia.
- Ale... czy nie powinni�my... czy musimy i�� ju� teraz?
- Chyba nie straci�e� odwagi?
- Nigdy nie mia�em wiele do stracenia. Nie jestem dzielnym
cz�owiekiem, Kedrigernie.
- Trzymaj si�. Poradzisz sobie, jak dojdziemy na miejsce.
Znalezienie wej�cia trwa�o zaledwie kilka minut.
Kedrigern zaj�� pozycj� w strumieniu, pomi�dzy dwoma d�bami,
i wyrecytowa� przepisane zwroty. Po ma�ej chwilce dwaj
m�czy�ni stali pomi�dzy spiralnymi kolumnami z �y�kowanego
kamienia, kt�re wznosi�y si� w niebo i znika�y w chmurach.
Przed nimi widnia�a otwarta brama z czarnego �elaza. Nad
bram� wypisano karmazynowymi literami motto: "Dzielny nie
napotka niebezpiecze�stwa; tch�rz nie zazna spokoju". Za
bram� otwiera�a si� szeroka droga prowadz�ca przez lasy,
ledwie widoczne w mgie�ce otulaj�cej krajobraz.
- Jeste�my na miejscu? - zapyta� szeptem Scavendal.
- Przy wej�ciu. Nie potrzebujemy szepta�. Jak ju� wejdziemy
na go�ciniec, ruszaj i nie zatrzymuj si� ani na chwil�. Gotowy?
Scavendal przytakn�� z bardzo niepewn� min�. Kedrigern
przekroczy� bram� i szybko pomaszerowa� drog�. Scavendal
pospieszy� za nim. Z las�w dobiega�a nieustanna kakofonia
d�wi�k�w. Niekt�re odg�osy brzmia�y przyjemnie, niekt�re
znajomo, niekt�re przera�aj�co, ale chocia� wiele by�o
og�uszaj�co g�o�nych, nie zag�usza�y si� nawzajem.
Niewyra�ne kszta�ty przemyka�y w�r�d drzew. Nad g�owami
fruwa�y ptaki, a tak�e stworzenia przypominaj�ce ptaki i
inne, niepodobne do niczego, co czarodzieje znali lub
potrafili sobie wyobrazi�.
- Czym one s�? - zapyta� Scavendal dr��cym g�osem.
- Nie wiem, ale nie zrobi� nam krzywdy.
- Sp�jrz na nie!
- Wszystko po lewej stronie to przesz�o��. Ju� nie istnieje.
Wszystko po prawej to przysz�o��. Jeszcze nie istnieje. Nic nam
nie przeszkodzi, chyba �e tam wejdziemy i zaczniemy si�
rozgl�da�.
- Co to za droga?
- To jest Teraz. Wieczna Tera�niejszo��. Wci�� w ruchu.
Zagrozi ci tylko wtedy, je�li si� zatrzymasz. Zawahasz si� na
chwil�, a wtedy porwie ci� ze sob� i rozedrze na strz�py.
- Sk�d wiesz to wszystko?
- Dowiedzia�em si� z mapy. Nigdy nie pr�bowa�e� jej odczyta�?
- Pr�bowa�em sto razy. Dla mnie nie mia�a sensu.
Kedrigern poklepa� go po ramieniu.
- Jak dojdziemy do doliny, staraj si� zebra� du�o czasu.
B�dziesz go potrzebowa�.
Szli w milczeniu, obserwuj�c ziele� po obu stronach drogi i
pr�buj�c ignorowa� dobiegaj�ce stamt�d odg�osy. Nagle, bez
�adnego przej�cia, droga i lasy znikn�y. Znale�li si� na
rozleg�ej r�wninie, gdzie w�drowa�y stada wielkich czarnych
wo��w.
Kedrigern przystan�� na chwil�, �eby sprawdzi� map�, po
czym ruszy� dalej tym samym r�wnym krokiem. Scavendal w
przera�eniu schwyci� go za rami�.
- Popatrz na te potwory! S� ogromne! Stratuj� nas, je�li
pomi�dzy nie wejdziemy!
- To s� tylko Lata. Poruszaj� si� bardzo powoli. Nie masz si�
czego ba�.
Istotnie byd�o nie zwraca�o uwagi na czarodziej�w, kt�rzy
spokojnie przeszli przez r�wnin�. R�wnina by�a bardzo szeroka, a
wo�y tak wielkie i tak liczne, �e zas�ania�y im widok, tote� nie
mieli poj�cia, jak daleko zaszli i jak daleko jeszcze musz� i��.
Scavendal skar�y� si� na obola�e nogi, na zadyszk� i zm�czenie,
b�aga� o odpoczynek i �yk wody, ale Kedrigern by� nieugi�ty.
Potem us�ysza� ha�as za plecami, ha�as zupe�nie r�ny od
cichego mamrotania wielkiej trzody. D�wi�k zbli�a� si� powoli,
wi�c obaj m�czy�ni cz�sto ogl�dali si� za siebie, ale widzieli
tylko czarne wo�y. Coraz g�o�niej i wyra�niej rozlega� si�
dono�ny szum i �opotanie, jakby ogromny ptak lecia� za nimi,
powoli uderzaj�c pot�nymi skrzyd�ami. Potem wo�y nagle si�
rozst�pi�y i na r�wnin� opad� rydwan.
Pojazd wygl�da� bardzo dziwnie. Nie mia� dyszla ani orczycy,
a jednak przetoczy� si� i zatrzyma� w idealnej r�wnowadze. Jego
dwa ko�a zawis�y tu� nad ziemi�. By� bladob��kitny, koloru
letniego nieba, a dwa wielkie, b��kitno-szare skrzyd�a po bokach
wznosi�y si� i opada�y z powolnym, rytmicznym wdzi�kiem.
Kedrigern wskoczy� do �rodka.
- Chod�, Scavendalu - zawo�a�, wyci�gaj�c r�k�. -
Zaoszcz�dzimy sobie drogi.
- Ale czyj to rydwan? Czy mo�emy tak po prostu go zabra�? Czy
nie rozgniewamy w�a�cicieli?
Kedrigern chwyci� go za rami� i wci�gn�� do �rodka.
- On nale�y do Czasu. A Czas jest bardzo �askawy dla tych,
kt�rzy m�drze go u�ywaj�.
Jak tylko znale�li si� w �rodku, silne uderzenie skrzyde�
unios�o rydwan w powietrze. Pojazd wzlecia� wysoko, przebi�
chmury i dotar� do obszaru czystego nieba. Skrzyd�a przesta�y
macha�, wyprostowa�y si� i lekko podwin�y na ko�cach. Rydwan
poszybowa� jak orze� nad bia�ym oceanem k��biastych chmur.
Scavendal, skulony na dnie, z twarz� zas�oni�t� p�aszczem,
zaskomla�:
- Jak wysoko jeste�my?
- Wy�ej ni� lataj� smoki. Pi�knie tu na g�rze.
Lecieli szybciej od najszybszego smoka, jakiego kiedykolwiek
dosiada� Kedrigern, ale czu� tylko przyjemny lekki powiew na
twarzy. Chwyci� kraw�d� rydwanu i spojrza� w d�. Poprzez k��by
chmur dostrzeg� odblaski �wiat�a, igraj�ce na niesko�czonym
b��kicie wody.
Lecieli dalej przez wieczno�� lub jedn� chwilk�; tutaj, w
kr�lestwie Czasu, czas p�yn�� we w�asnym niepoj�tym tempie.
Ocean zmieni� si� w rzek� obramowan� zielonymi urwiskami, a
potem rydwan zanurkowa� w chmury i pomkn�� nad z�ocistymi
piaskami bezkresnej pustyni. P�dzili ze straszliw� szybko�ci�,
ale ogromne skrzyd�a uderza�y �agodnie i nie poruszy�y ani
jednego ziarenka piasku, nie zatar�y ani jednego z licznych
�lad�w st�p, przecinaj�cych piaski Czasu.
Rydwan zwolni�. Kedrigern pochyli� si� i szturchn��
Scavendala.
- Nied�ugo wysiadamy.
- Rozbijemy si�! - wykrztusi� Scavendal zd�awionym
g�osem.
- Nie. Jeste�my tu� nad ziemi� i zwalniamy. Chyba ju�
niedaleko do Doliny.
- Zostaw mnie tutaj, Kedrigernie. Nie mog� i�� dalej. Za
bardzo si� boj�. Po prostu zostaw mnie, sam jako� wr�c�.
- Nie mo�esz wr�ci�. Czas p�ynie tylko w jednym kierunku, a
my musimy porusza� si� razem z nim. Dalej, we� si� w gar�� i
przygotuj si� do skoku.
Scavendal podni�s� si� chwiejnie, poj�kuj�c i mocno
zaciskaj�c powieki. Rydwan zwolni� tak, �e prawie si� zatrzyma�.
Kedrigern wypchn�� towarzysza na piasek i wyskoczy� za nim. Jak
tylko dotkn�li ziemi, rydwan wzlecia� w g�r� i natychmiast
znikn��.
- Popatrz, co narobi�e�! - zaskomla� Scavendal. - Tutaj jest
tylko pustynia. Umrzemy z g�odu albo z pragnienia, albo spaleni
s�o�cem, albo po�arci przez dzikie bestie!
- Uspok�j si�. Rydwan przyni�s� nas tutaj, wi�c to w�a�ciwe
miejsce. Ruszajmy.
- Dok�d?
Kedrigern wskaza� przed siebie.
- T�dy.
Mozolnie maszerowali przez nieznany czas, a� wyszli z pustyni
na pos�pny skalisty p�askowy�. Niebo pociemnia�o. Czarne chmury
k��bi�y si� nad g�owami, b�yskawice przeszywa�y powietrze. Bez
ostrze�enia u ich st�p rozwar�a si� przepa��. Scavendal krzykn��
z przera�enia.
- Nic si� nie sta�o. Most prowadzi na drug� stron� -
powiedzia� Kedrigern.
- Ale jest nie szerszy od w�osa!
- Bzdura. Jest dostatecznie szeroki, �eby pomie�ci� fur� z
sianem.
- Nie, nie! Widzisz? Jest taki w�ski, �e ledwie go wida�!
Kedrigern ponownie spojrza� na szeroki, solidny most i
przypomnia� sobie motto znad bramy. Stara� si� m�wi� spokojnie,
tonem pe�nym otuchy.
- Most nas utrzyma, wierz mi. Zamknij oczy i chwy� si� mojego
pasa. Trzymaj mocno. A kiedy ju� wejdziemy na most, pod �adnym
pozorem nie pr�buj si� cofa�. Musisz tylko wierzy�, a
przejdziemy bezpiecznie.
Zanim Scavendal zd��y� zaprotestowa�, znale�li si� na mo�cie.
Most ci�gn�� si� coraz dalej i dalej, drugi koniec gin�� we
mgle. W dole le�a�a ciemna, przera�aj�ca otch�a�. Kedrigern
zerkn�� do ty�u i jego podejrzenia si� potwierdzi�y: most znika�
za nimi w miar�, jak posuwali si� do przodu. Na ten widok
zachwia�a si� jego odwaga, a most natychmiast zadr�a� i skurczy�
si� do szeroko�ci d�oni. Ale Kedrigern podni�s� wzrok i ruszy�
dalej bez wahania. Droga poszerzy�a si� i umocni�a pod jego
stopami.
Dotarli na drug� stron� i stan�li na skraju ogromnej doliny,
wype�nionej kamieniami wszelkich rozmiar�w, usypanymi w kopce i
kurhany, le��cymi oddzielnie albo w ma�ych kupkach tak daleko,
jak si�ga� wzrok. Ptak przelecia� nad g�owami i znik� w g��bi
doliny, a w�wczas Kedrigern zrozumia�, �e doszli prawie do
celu.
U wylotu �cie�ki prowadz�cej w d� zobaczyli m�czyzn�.
Siedzia� na ogromnej klepsydrze. Piasek przesypywa� si� w niej
nieustannie, a jednak jego ilo�� nie wydawa�a si� zmniejsza� w
g�rnej cz�ci ani zwi�ksza� w dolnej.
Cz�owiek zmienia� si�, w miar� jak podchodzili bli�ej.
Przybiera� coraz inn� posta�, kt�ra po chwili ust�powa�a
nast�pnej. Najpierw sta� si� kobiet�, potem z�otow�osym
dzieckiem, podrostkiem i stworzeniem tak pomarszczonym,
zasuszonym i zgarbionym, �e zatraci�o wszelkie znamiona p�ci.
Raz wygl�da� jak bogacz, potem jak ponury medyk, a potem by�
tylko cieniem.
- Czy jeste� Stra�nikiem? - zawo�a� Kedrigern.
Posta�, teraz czcigodna matrona, odpowiedzia�a:
- Tak, i witam was w Dolinie Straconego Czasu.
- Czy mamy rozwi�za� zagadk�, wype�ni� zadanie czy co� w tym
rodzaju? - zapyta� Scavendal.
- Nie. Dolina jest otwarta dla wszystkich dostatecznie
odwa�nych, �eby tutaj zaw�drowa�.
- Wi�c czekaj� nas niebezpiecze�stwa. Pu�apki. Zasadzki.
- Nie w Dolinie. Niebezpiecze�stwa istniej� przedtem i
potem. Tutaj musicie tylko zebra� sw�j czas.
- Ale gdzie on jest? - zapyta� Scavendal. - Nie widz�
niczego, tylko g�azy, ska�y i kamienie.
Stra�nik, teraz m�oda dziewczyna, odpowiedzia�:
- To nie s� g�azy ani kamienie, tylko bry�y straconego czasu.
Ludzie uwa�aj�, �e potrafi� zabija� czas, ale potrafi� tylko go
traci�. Niekt�rzy trac� minuty, niekt�rzy ca�e �ycie. A ca�y
stracony i zmarnowany czas �wiata trafia tutaj. We�cie, ile
chcecie, ale u�ywajcie go m�drze, bo inaczej zap�acicie wysok�
cen�.
- Czego ��dasz w zamian?
Stra�nik nie odpowiedzia�, tylko ruchem r�ki skierowa� ich w
dolin�. Schodz�c �cie�k�, wzbijali ob�oczki delikatnego py�u.
- Sekundy - powiedzia� Kedrigern, nachylaj�c si� i
rozcieraj�c py� w d�oniach. - Ka�dy z tych kamyk�w to mniej
wiecej godzina. A to - doda� wskazuj�c na wielki g�az - wygl�da
na kilka tygodni czasu straconego przez du�� liczb� ludzi.
Niew�tpliwie zas�uga jakiej� organizacji politycznej.
Podni�s� g�az, lekki jak pi�rko, kt�ry rozsypa� si� w py� w
jego uniesionych d�oniach. B�yszcz�ca chmura py�u otoczy�a
czarodzieja i znik�a. Z westchnieniem g��bokiej satysfakcji
Kedrigern o�wiadczy�:
- To by�o co najmniej kilka lat. Teraz musz� znale�� kilka
zmarnowanych �ywot�w.
Scavendal spr�bowa� unie�� kamie� wielko�ci kuli armatniej, a
potem z trudem d�wign�� troch� wi�kszy g�az. W jego r�kach
wydawa�y si� znacznie ci�sze ni� w r�kach Kedrigerna.
Pozostali w Dolinie kr�tko, tak im si� przynajmniej
wydawa�o. Trudno tu by�o oceni� up�yw czasu. Kiedy wr�cili
do kraw�dzi, zastali Stra�nika g��boko u�pionego, pod
postaci� siwow�osego starca.
- Czy powinni�my co� mu zostawi�? - szepn�� Scavendal.
Kedrigern pokr�ci� g�ow�.
- Nie mamy nic, czego on potrzebuje. Wszystko pr�dzej czy
p�niej trafia do niego.
- Gdyby dosta� napiwek, mo�e wskaza�by nam drog� powrotn�.
- Nie ma potrzeby. Wed�ug mapy jeste�my prawie na miejscu.
- Ale� to niemo�liwe! Przecie� w�drowali�my...
Scavendal umilk� na widok �y�kowanych kolumn, wznosz�cych si�
na skraju doliny, i czarnej bramy, za kt�r� rozci�ga� si� las.
Wyszli przez bram� i oto stali w strumieniu, po kostki w wodzie,
pomi�dzy dwoma d�bami. Kolumny i brama znik�y bez �ladu.
Pochylili si�, �eby �ykn�� wody i obmy� twarze, zanim ruszyli
z powrotem do obozowiska.
- Scavendalu, jestem ci g��boko wdzi�czny - powiedzia�
Kedrigern. - Nigdy nie spodziewa�em si� odnale�� Doliny
Straconego Czasu, ale dzi�ki twojej mapie zdoby�em trzysta albo
czterysta dodatkowych lat, kt�rych w�a�nie bardzo potrzebowa�em.
- Dzi�ki tobie, Kedrigernie, mog�em wreszcie wykorzysta�
map�. Teraz mam dosy� czasu, �eby zosta� r�wnie wielkim
czarodziejem jak ty - o�wiadczy� Scavendal.
Kedrigern zachowa� dyskretne milczenie. Kilka stuleci pilnej
nauki powinno biedakowi pom�c, ale nie wystarczy�oby i tysi�ca
lat, �eby Scavendal zosta� wielkim czarodziejem. Jakby czytaj�c
w my�lach Kedrigerna, ma�y cz�owieczek doda�:
- A je�li stulecia nie wystarcz�, wr�c� po wi�cej. Nast�pnym
razem nie b�d� si� ba�.
- Nigdy nie s�ysza�em, �eby kto� wraca�.
Scavendal popatrzy� na niego z niedowierzaniem.
- Ale ka�dy, kto zna drog� do Doliny Straconego Czasu, mo�e
�y� wiecznie!
- Mo�e, ale nie chce. Pi��set lub sze��set lat w zupe�no�ci
wystarcza. Ta bardzo stara czarodziejka, od kt�rej kupi�e�
map�... nie wr�ci�a po wi�cej, prawda?
- Nie, nie wr�ci�a. Ale ona by�a taka s�aba, niedo��na i
schorowana, �e... nie mog�a... - Umilk� i spojrza� na Kedrigerna
oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
- W�a�nie. Dolina Czasu to nie Fontanna M�odo�ci. Ten, kto
do�yje pi�ciuset lub sze�ciuset lat, czuje si� jak pi��setletni
czy sze��setletni staruszek. Potrzebuje ca�ego dnia czar�w, �eby
wsta� rano z ��ka.
Scavendal wydawa� si� zbity z tropu.
- Wi�c tylko o to chodzi? Przez ca�e �ycie studiujesz magi�,
�eby� m�g� wsta� rano z ��ka?
- Zapewniam ci�, �e czasami wysi�ek si� op�aca.
Wreszcie dotarli do obozu. Zagaszone ognisko wci��
promieniowa�o ciep�em. Kedrigern wyj�� flaszk� Vernianowego wina
i wzni�s� j� wysoko.
- Wypijmy za d�ugie �ycie i dobr� magi�.
Kedrigern rozsta� si� ze Scavendalem dwa dni p�niej i
samotnie wyruszy� do wioski na G�rze Cichego Gromu. By� w
znacznie lepszym nastroju ni� wtedy, kiedy opuszcza� zamek
Verniana. Nuci� weso�e melodyjki, gwizda� na�laduj�c ptasie
g�osy i co jaki� czas zatrzymywa� si�, �eby pow�cha� kwiatki.
Dobrze by�o �y� i mie� przed sob� setki lat �ycia. Nie m�g� si�
doczeka� tego zimowego dnia, kiedy wezwie go �mier�, a on
u�miechnie si� i powie: "Chyba zasz�a pomy�ka. Je�li tylko
sprawdzisz w wykazie, moja mi�a, na pewno zobaczysz, �e znowu
co� pokr�cili." To b�dzie rozkoszna chwila.
Trasa podr�y zaprowadzi�a go do wielkiego mostu na rzece
Durdon, gdzie zamierza� sp�dzi� noc w znakomitej gospodzie na
drugim brzegu. Id�c przez most, ujrza� znajom� posta� zbli�aj�c�
si� na czele procesji bladych duch�w. Pomacha� r�k�, u�miechaj�c
si� wyczekuj�co. Czarna posta� rozejrza�a si� ostro�nie, zanim
odpowiedzia�a na powitanie.
- O co chodzi, �mier�? - zagadn�� Kedrigern, zatrzymuj�c si�
i zsiadaj�c z konia. - Jeszcze nie przyszed� m�j czas?
- Och, nie, nie. Jeszcze d�ugo nie, prawd� m�wi�c - odpar�a
�mier� z nieszczerym �miechem. - To szcz�liwy przypadek, �e si�
spotkali�my. Mam dobre nowiny.
- Aha. Wreszcie dosta�a� pomocnika, tak?
- Niestety. Nie, chodzi o ciebie. - �mier� uj�a go pod rami�
i odprowadzi�a na bok. - Chod�my gdzie� porozmawia�.
- Przecie� mo�emy porozmawia� tutaj.
- Wola�abym obej�� si� bez publiczno�ci - wyja�ni�a �mier�
prowadz�c go na drugi koniec mostu, poza zasi�g s�uchu zmar�ych,
kt�rzy w d�ugim szeregu cierpliwie czekali na jej powr�t. -
Wygl�da na to, �e znowu zasz�a pomy�ka.
Kedrigern zrobi� niewinnie zdumion� min�.
- Pomy�ka?
- Nie jeste� wyznaczony jeszcze przez kilka stuleci.
Ktokolwiek przeprowadza� obliczenia...
- Ale powiedzia�a� mi wyra�nie, �e mam czas tylko do ko�ca
zimy!
- M�w ciszej, prosz�. Powiedzia�am ci te�, �e wykaz nie jest
ostateczny. Pami�tam, �e to powiedzia�am. A teraz okazuje si�,
�e nie figurujesz w wykazie. Powiniene� by� bardzo szcz�liwy.
Normalny cz�owiek skaka�by z rado�ci.
Kedrigern wola� nie przed�u�a� tej farsy. Nie chcia� si�
che�pi� ani popisywa�. Ostatecznie biedna stara �mier� odda�a mu
przys�ug�, chocia� niechc�cy i nie�wiadomie. Oznajmi� z
szerokim u�miechem:
- Musz� ci co� wyzna�. Odwiedzi�em Dolin� Straconego Czasu i
wzi��em sobie kilka stuleci.
- Naprawd�? Bardzo sprytny pomys�.
- Dostarczy�a� mi silnej motywacji.
- Podobno nie�atwo znale�� t� dolin�.
- Poszcz�ci�o mi si�. Spotka�em cz�owieka z map�.
- Popsu�e� im wszystkie obliczenia.
Kedrigern wzruszy� ramionami.
- Bardzo mi przykro.
- Och, mnie nie musisz przeprasza�. Jestem po prostu
zachwycona. Nie�le zagra�e� na nosie tym nad�tym urz�dasom.
- �mier� zachichota�a i zatar�a ko�ciste d�onie z niek�amanym
zadowoleniem. - Teraz b�d� musieli troch� spu�ci� z tonu. Och,
nie mog� ju� si� doczeka�, �eby zobaczy� ich miny, kiedy
nadejdzie ostateczna lista! - Pod czarnym kapturem d�ugie z�by
b�ysn�y w ��tawym u�miechu.
Zapad�o przyjazne milczenie. Kedrigern spojrza� na cierpliwy
t�umek oczekuj�cych.
- Znacznie lepiej si� sprawuj� od �o�nierzy, co?
- O tak - potwierdzi�a �mier�. - Potulni jak baranki.
Przyjemnie pracowa� z wie�niakami i mieszczanami.
- Pewnie zaraza nie daje ci odpocz��.
- Strasznie jestem zaganiana, nie mam ani chwili dla siebie.
Dos�ownie lec� z n�g. Przez nast�pny miesi�c musz� tu wraca�
codziennie. Czasami dwa razy dziennie. I ci�gle tempo, tempo,
tempo.
- No, w takim razie nie b�d� ci� zatrzymywa� - stwierdzi�
Kedrigern. - Przyrzekam, �e nikomu nic nie powiem. - Wyci�gn��
r�k�.
- Bardzo przyzwoicie z twojej strony - pochwali�a go �mier�,
zamykaj�c jego d�o� w zimnym, ko�cistym u�cisku.
- I jestem ci wdzi�czny, �e mnie uprzedzi�a�.
- Czu�am, �e powinnam ci jako� wynagrodzi� te... te
poprzednie urz�dnicze pomy�ki.
- Wynagrodzi�a� mnie sowicie.
- A ty wy�wiadczy�e� mi przys�ug�. Wielk� przys�ug�.
�mier� podnios�a kos�, kt�r� przedtem opar�a o balustrad�
mostu.
- Musz� wraca� do pracy. Pewnie teraz wybierasz si� do domu?
- Tak. Chcia�em przenocowa� w gospodzie Gastolfa. Chyba go
nie zabra�a� ani nie zmniejszy�a� personelu?
- Nikogo nie zabra�am. To zdrowa gromadka. No, bon
appetit i tak dalej. Przez jaki� czas raczej si� nie
spotkamy - powiedzia�a �mier� i ruszy�a w stron� oczekuj�cej
kolejki duch�w. Po paru krokach odwr�ci�a si� i zawo�a�a
przez rami�: - Nast�pnym razem, kiedy zobaczysz Scavendala,
przeka� mu �yczenia powodzenia w nauce.
Ciemna posta� pomaszerowa�a do swoich podopiecznych na drugim
ko�cu mostu. Kedrigern znieruchomia� z r�k� uniesion� w
po�egnalnym ge�cie. Sta� przez kilka sekund jak skamienia�y, po
czym wybuchn�� �miechem, cz�ciowo z ulgi, cz�ciowo z
rozbawienia, cz�ciowo z zak�opotania, �e tak �atwo pozwoli� si�
przechytrzy�.
- Przeka��. Na pewno przeka�� - zawo�a� za odchodz�c�
postaci�.
�mier� nie odpowiedzia�a i nie odwr�ci�a si�, tylko nie
zwalniaj�c kroku, unios�a kos� w pojedynczym, weso�ym ge�cie
potwierdzenia.
John Morressy
Opowie�� o trzech czarownikach
�wiat to niebezpieczne i niepewne miejsce tak�e dla
czarownik�w i ka�dy z nich do�wiadczy� na w�asnej sk�rze, �e
im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub
posiedzeniami cechu czarownicy nie obnosz� si� ze swoim
statusem zawodowym. Spotykaj�c si� w miejscach publicznych
nawet si� nie witaj�, tylko odwracaj� oczy i w milczeniu
id� swoj� drog�.
To oznacza samotno��, nic wi�c dziwnego, �e Hithernils,
skarbnik Cechu Czarownik�w, znalaz�szy si� w sprzyjaj�cych
okoliczno�ciach w towarzystwie kolegi, skorzysta� z
okoliczno�ci. Normalnie Hithernils trzyma� si� w cieniu jak
ma�o kto, ale teraz odczuwa� bole�nie ci�ar samotno�ci i
czu� potrzeb� porozmawiania z kim�, kto potrafi zrozumie� i
doceni� to, co ma do powiedzenia. Prawd� m�wi�c pali� si�,
�eby porozmawia� o urokach: wraca� w�a�nie do domu po
wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zam�wienie pewnego
szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po
serii niepowodze� w ubieg�ych latach tym bardziej mia�
ochot� pochwali� si� sukcesem.
Hithernils nie zna� osobi�cie czarownika, kt�ry by�
jedynym pr�cz niego go�ciem w zaje�dzie. Nieznajomy, mimo �e
nosi� eleganck� siw� brod�, by� m�ody jak na czarownika,
gdzie� tu� po dwusetce, i mia� inteligentny wyraz twarzy,
�mia�y spos�b bycia i dobrze skrojone szaty. Hithernils chcia�
go w�a�nie przywo�a�, kiedy nieznajomy sam podszed� do jego
sto�u i sk�oni� si� g��boko.
- Moje uszanowanie, mistrzu. Niecz�sto zdarza si� spotka�
wybitnego przedstawiciela starszyzny naszego cechu w takich
okoliczno�ciach. Pozw�l, mistrzu, �e z�o�� wyrazy szacunku -
powiedzia� nieznajomy sciszonym g�osem.
- C�, dzi�kuj� ci, dobry cz�owieku, dzi�kuj� bardzo.
W�a�nie mia�em zamiar... czy zechcesz si� przysi���?
- B�dzie to dla mnie niezas�u�ony zaszczyt, mistrzu -
odpowiedzia� nieznajomy z uk�onem.
- Bynajmniej, drogi ch�opcze. Jak powiedzia�e�, zbyt
rzadko ma si� okazj� do swobodnej rozmowy na tematy
zawodowe. Czasami cz�owiekowi dokucza samotno��.
- Takie ju� nasze powo�anie - powiedzia� nieznajomy i
usadowiwszy si� naprzeciwko Hithernilsa doda�: - Bardziej
samotne dla niekt�rych z nas ni� dla innych.
- A tak... samotno��. Barbarzy�cy, nerwowi dow�dcy armii,
alchemicy... Cz�owiek czasami czuje si� jak jaki�...
wyrzutek.
- Wyrzutek - powt�rzy� nieznajomy i zamilk�, jakby
rozwa�a� to s�owo. - Dobrze powiedziane, mistrzu. Bardzo
trafne okre�lenie. I jeszcze jeden pow�d, �eby uczci� nasze
spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, �e zam�wi� dzban najlepszego
wina, jakie ma nasz gospodarz.
- Hm, no, nie wiem doprawdy, to b�dzie...
- To b�dzie dla mnie zaszczyt i przyjemno��. Przekonasz
si�, mistrzu, �e nawet jak na tw�j wykwintny gust jest to
ca�kiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za
pierwszym �ykiem, ale z drugim dnem, sugeruj�cym �wiatow�
m�dro�� i mo�e odrobin� swawolno�ci.
Hithernils wykona� gest, kt�ry mia� oznacza� nonszalancj�
i spr�bowa� przybra� min� konesera wina, kt�rym nie by�.
Chc�c unikn�� niezr�cznej sytuacji postanowi� zmieni� temat.
- A jak pozna�e�, przyjacielu, �e jestem starszym Cechu
Czarownik�w?
- Wyczu�em w zwyk�y spos�b, �e jeste�, mistrzu,
czarownikiem. Rzut oka na tw�j medalion powiedzia� mi, �e
jeste� cz�onkiem cechu. Natomiast twoja postawa, osobowo��,
twoja aura, je�li wolno mi u�y� tego s�owa, przekona�a mnie,
�e zajmujesz w nim odpowiedzialn� pozycj�.
- Jeste� bardzo spostrzegawczy - powiedzia� Hithernils
chowaj�c zdradliwy medalion. - Rzeczywi�cie, jestem
skarbnikiem Cechu.
- Mistrz Hithernils! Wiele o tobie s�ysza�em - zawo�a�
nieznajomy g�osem pe�nym szacunku.
- Naprawd�? Mi�o to s�ysze�. A ty, m�j dobry cz�owieku?
Dot�d nie znam twojego imienia.
Spu�ciwszy wzrok nieznajomy uchyli� si� przed tym
pytaniem.
- Moje imi� nie ma �adnego znaczenia, za to Cech
Czarownik�w jest dla mnie �r�d�em nieustaj�cej fascynacji -
powiedzia� podnosz�c na Hithernilsa oczy p�on�ce zachwytem. -
I, przyznaj�, od dawna przedmiotem ambicji.
- Czy jeste� cz�onkiem?
- Przyj�cie do Cechu by�oby uwie�czeniem mojego �ycia.
Jak dotychczas, mog� tylko uczy� si�, pracowa� i mie�
nadziej�, �e pewnego dnia, kiedy dowiod�, �e zas�uguj� na
ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie,
kiedy si� jest cz�onkiem?
Pochlebstwo uczyni�o Hithernilsa rozmownym, wino
sprawi�o, �e sta� si� wr�cz gadatliwy. Kiedy wiecz�r dobieg�
do zamroczonego ko�ca i Hithernils niepewnie podni�s� si� na
nogi, by� zachrypni�ty od wielogodzinnego, prawie
nieprzerwanego monologu. Przechwala� si� umiej�tno�ci�
rzucania urok�w, bez umiaru wymienia� nazwiska i robi�
aluzje do magicznych przedsi�wzi�� o mro��cym krew w �y�ach
stopniu komplikacji i zagro�enia. Wszystko to by�o do��
nieszkodliwe, cho� nieco poni�ej godno�ci. Gorzej, �e odkry�
r�wnie� przed swoim zafascynowanym znajomym tajemnice cechu
nie znane wi�kszo�ci jego cz�onk�w, a nawet rzeczy, kt�rych
�aden cz�onek, ��cznie z Hithernilsem w przytomniejszym
stanie, nie chcia�by zdradzi� nikomu z zewn�trz. I chocia�
nie by� zbyt pewien, co opowiada� i jak szczeg�owo, ale
zapad� tego wieczoru w sen z niepokoj�cym uczuciem, �e
powiedzia� du�o wi�cej ni� nale�a�o.
Rano obudzi� si� w stanie fizycznego i psychicznego
rozk�adu. Czu� si� tak, jakby w jego g�owie odbywa�a sabat
gromada wyj�tkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach
sugerowa�, �e ich rodziny sp�dzi�y tam noc i odesz�y nie
sprz�tn�wszy po sobie. Jego �o��dek wydawa� improwizowane
burkni�cia i gulgoty. Wspomnienie w�asnej niedyskretnej
gadaniny dodawa�o do innych dolegliwo�ci poczucie wstydu.
Zapowiada� si� ci�ki dzie�.
Kiedy wreszcie z najwi�ksz� ostro�no�ci� dotar� do
g��wnej izby zajazdu, czeka�a go tam dobra wiadomo��. Jego
wczorajszy znajomy wyjecha� o �wicie i nie musia� stawia� mu
czo�a. Hithernils otrzyma� te� sw�j rachunek. Poza innymi
wydatkami obejmowa� on r�wnie� cen� dw�ch dzban�w najlepszego
wina. Kiedy otworzy� usta, �eby zaprotestowa� przeciwko tej
pozycji, karczmarz wskaza� doln� cz�� rachunku. Tam, cho�
chwiejn�, ale niew�tpliwie jego r�k� widnia�a autoryzacja. A
pod ni� w�asnor�czny podpis.
Zap�aci� bez s�owa i postanowi� nigdy nikomu nie
wspomina� o tym przykrym incydencie. Postanowienia
dotrzyma�.
Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem
Grizziscus by� w doskona�ym humorze. Niebo zasnuwa�y chmury,
d�� wiatr i si�pi� zimny deszcz czyni�c go�ciniec �liskim,
ale w sercu Grizziscusa �wieci�o s�o�ce i �piewa�y ptaki.
Nareszcie �wiat by� pi�kny i wszystko wskazywa�o, �e b�dzie
jeszcze pi�kniejszy.
Przez pi�� d�ugich lat, odk�d odm�wiono mu cz�onkostwa w
Cechu Czarownik�w, Grizziscus szuka� powodu tej odmowy. A�
do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz ju�
wiedzia�. I nie tylko zna� imi� swojego prze�ladowcy, ale na
dodatek dowiedzia� si� go w spos�b, kt�ry musia� wprawi� w
zak�opotanie innego cz�onka Cechu i to przedstawiciela
starszyzny. Jest coraz lepiej, my�la�, jad�c w ch�odnym
deszczu i nuc�c weso�o.
Przyby� do domu na trzeci dzie�, przemoczony od st�p do
g��w, zab�ocony od pasa w d�, kaszl�c i poci�gaj�c nosem. W
drzwiach czeka� na niego wierny s�uga z such� szat� na r�ku,
z pantoflami w jednej d�oni i naczyniem paruj�cego napoju w
drugiej. Grizziscus zrzuci� buty, zsun�� na kamienn�
posadzk� p�aszcz, kt�ry spad� z mokrym pla�ni�ciem i uwolni�
si� od reszty przemoczonej odzie�y. Otulony w puszysty
szlafrok uj�� w obie d�onie czar� z piwn� polewk�, nape�ni�
jej zapachem nozdrza, a potem wypi�.
- Dowiedzia�em si� tego, czego szuka�em, Martin. To przez
Belsheera - powiedzia� po pierwszym �yku.
- Brawo, mistrzu.
- Ten g�upi, be�kotliwy staruch zorganizowa� kampani�,
�eby mnie nie dopu�ci� do Cechu. Naopowiada� im, �e
w�a�ciwie to jestem alchemikiem i nastawi� ich przeciwko
mnie.
- Okropne, mistrzu. Gdyby� zechcia� usi���, wytr� ci
stopy.
- Zapomnia�em, �e mam stopy, tak mi zdr�twia�y -
powiedzia� czarownik siadaj�c na �awie i wyci�gaj�c mokre,
sine cz�onki. - Czy uwierzysz, �e nie dosta�em ani jednego
g�osu? Wszyscy wrzucili czarne ga�ki.
- To szokuj�ca wiadomo��, mistrzu. Skandaliczne
zachowanie jak na inteligentnych czarownik�w - m�wi� Martin
wk�adaj�c mistrzowi pantofle.
- A najgorsze jest to, �e nigdy w �yciu nie widzia�em na
oczy tego Belsheera ani on mnie. - Grizziscus dopi� polewk�
i odstawi� pust� czar� na pod�og�. Potem otar� usta, zani�s�
si� powolnym, gard�owym �miechem i doda�: - Ale wkr�tce to
zmieni�.
Martin zamar� z drugim pantoflem w d�oni.
- Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozs�dne, ryzykowa�
otwarte starcie?
- M�j pantofel, Martinie - powiedzia� czarownik wskazuj�c
odno�ny przedmiot. - Nie b�dzie �adnej konfrontacji, �adnego
pojedynku na czary. Mam co� innego w planie dla...
nazywajmy go w przysz�o�ci Be. Po prostu Be.
Rozgrzany i osuszony Grizziscus uda� si� prosto do swojej
pracowni, �eby poszuka� czego� odpowiedniego w swoich
ksi�gach z zakl�ciami. Nie �pieszy� si�, po�wi�ciwszy tyle
czasu, �eby pozna� przyczyn� swojego upokorzenia, got�w by�
poczeka� jeszcze troch�, �eby znale�� odpowiedni� form�
odp�aty.
Jak powiedzia� Martinowi, mia� pewne plany co do
Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo og�lne. Belsheer
mia� by� zakl�ty w stworzenie ma�e i groteskowe. Pozosta�o do
ustalenia, jakie to co� ma by� ma�e i groteskowe.
Pierwszym krokiem by�o odnalezienie Belsheera i to w
spos�b dyskretny. Lato prawie ju� dobiega�o ko�ca, kiedy
wreszcie Grizziscus ustali� miejsce pobytu Belsheera:
przebywa� on w zamku pewnego pomniejszego kr�lika, na
kt�rego rzuci�a urok wied�ma, a ten z g�upoty wynaj�� do
odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko
pogorszy� spraw� i do naprawienia szk�d wezwano Belsheera.
Po wykonaniu zadania wraca� wczesn� jesieni� do domu
szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi. To tam, postanowi�
Grizziscus, zacznie si� jego zemsta.
Droga by�a pusta, s�o�ce przygrzewa�o, ko�skie kopyta
wybija�y r�wny, uspokajaj�cy rytm na ubitej powierzchni.
Belsheer drzemi�c jecha� ostatnim d�ugim prostym
odcinkiem drogi przed rozwidleniem, z kt�rego ju� blisko
by�o do doliny w g�rach i domu. Czu� si� doskonale. Wiele
czasu up�yn�o, odk�d go wzywano do nag�ego przypadku, a
jeszcze wi�cej, odk�d odczyni� tak wielopi�trowe i
wielostronne zakl�cie, ale na szcz�cie wszystko posz�o jak
z p�atka. Pami�� nadal mu dopisywa�a, jego czary dzia�a�y,
wci�� m�g� trafi� tam, gdzie chcia� bez przewodnika i dawa�
sobie rad� na drodze. Jak na cz�owieka w wieku pi�ciuset lat
trzyma� si� doskonale. Byli czarownicy o po�ow� od niego
m�odsi, kt�rzy nie potrafiliby pom�c kr�lowi... jak mu tam,
a nawet nie wiedzieliby od czego zacz��.
Nie da si� ukry�, do�wiadczenie robi swoje. K�opot
jedynie z tym, �e trzeba a� tyle czasu, �eby je zgromadzi�,
a kiedy ju� si� je ma, cz�owiek jest tak sztywny, obola�y i
ma tak kr�tk� pami��, �e pragnie jedynie siedzie� w fotelu
przy ogniu i przegl�da� ksi��ki z obrazkami.
Pomy�la� o swoim fotelu, kominku i domu. My�l by�a tak
przyjemna, �e pogr��y� si� w marzeniach, a potem zapad� w
drzemk�. Ockn�� si� le��c na plecach, nie mog�c z�apa�
oddechu i maj�c nad sob� zaniepokojon� twarz jakiego�
nieznajomego.
- Czcigodny mistrzu, czy nic ci nie jest? Nic sobie nie
z�ama�e�? Nie zwichn��e�? - pyta� nieznajomy kl�cz�cy przy
jego boku.
Belsheer ostro�nie obmaca� sobie �ebra, potem ramiona i
uda. Pokr�ci� g�ow�. Porusza� stopami. Nic nie bola�o go
bardziej ni� zwykle.
- Chyba spad�em z konia - powiedzia� w zamy�leniu.
- Okropny upadek, mistrzu. Ba�em si� najgorszego.
- Tylko mnie og�uszy�o, nic poza tym - powiedzia�
Belsheer i uni�s� g�ow�. Nieznajomy natychmiast podsun�� pod
ni� rami�.
- Ostro�nie, mistrzu. Pozw�l, �e pomog� ci si� podnie�� -
powiedzia�.
W�r�d st�kni�� i j�k�w Belsheer stan�� na nogi. Potar�
doln� cz�� plec�w, potem rami� i wyda� d�ugie westchnienie
ulgi.
- Mog�o by� gorzej - powiedzia�. Potem rozejrza� si�
zdziwiony i spyta� nieznajomego. - Czy my podr�owali�my
razem? Nie przypominam sobie. Ale jestem pewien, �e kto� by�
ze mn�.
- Tylko tw�j ko�, mistrzu.
- A, tak. M�j ko�. Tak jest - powiedzia� Belsheer, po
czym nagle podni�s� r�ce i zawo�a�: - Gdzie jest m�j ko�?!
- Widocznie gdzie� odszed�. Zaczekaj tutaj, �askawy
mistrzu, a ja go sprowadz� - powiedzia� nieznajomy prowadz�c
Belsheera na trawiasty stok przy drodze, po czym wsiad� na
w�asnego konia i odjecha� kr�tkim galopem. Po chwili wr�ci� z
drugim wierzchowcem, kt�rego uwi�za� do drzewa. - My�l�, �e
powiniene�, mistrzu, chwil� odpocz�� - powiedzia�. - Je�eli
nie pogardzisz, podziel� si� z tob� moim chlebem i wod�.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony, m�ody cz�owieku. -
Nieznajomy mia� wprawdzie siw� brod�, ale dla Belsheera
wszyscy byli m�odzi. Cho� obdarty i okryty kurzem, zdradza�
dobre wychowanie. Zapewne jaki� zbiednia�y szlachcic. - Co
ci� tu sprowadza? - spyta� Belsheer.