John Morressy Opowiadania DOLINA STRACONEGO CZASU Kruki z ochrypłym krakaniem kołowały w górze. W dole panowała cisza. Żywi odeszli, unosząc łupy i rannych towarzyszy. Konający zaprzestali jęków. Nic nie pozostało, tylko trupy, strzaskana, porąbana broń i stratowany ugór przesiąknięty ludzką krwią. Czarodziej Kedrigern, siedząc na kamieniu, spoglądał na pobojowisko, wzdychał i powoli, ze smutkiem potrząsał głową. Przez długi czas siedział bez ruchu. Nie zwrócił uwagi na ubłoconego rycerza, który powoli podjechał do niego na zmęczonym koniu. - Zwyciężyliśmy. Pole jest nasze - oznajmił rycerz. Nie podnosząc wzroku, czarodziej odparł: - Straciłeś dobrych ludzi, Vernianie. Zbyt wielu. - Bersac stracił więcej. Głupcem był wypowiadając bitwę. - Można było tego uniknąć. - Czy miałem znosić jego obelgi? Pozwalać, żeby nazywał mnie tchórzem? Kedrigern zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Nikt nie nazwie cię tchórzem, Vernianie. Ale mogą wątpić w twoją mądrość. Ilu ludzi dzisiaj zginęło? Setka? Dwie setki? I za co? Za bezwartościowy spłacheć błota i kamieni, nadający się najwyżej na cmentarz dla ludzi, którzy oddali za niego życie. - Walczyliśmy, żeby odzyskać ziemię skradzioną naszym ojcom - oświadczył rycerz. - Poległych uczcimy jako bohaterów. - Z pewnością - przyświadczył Kedrigern, podnosząc się sztywno i rozprostowując kości. - Podejrzewam jednak, że wdowy i sieroty wolałyby mężczyzn mniej bohaterskich, ale za to żywych. - Nie jesteś wojownikiem. Nie rozumiesz. - Nie. I nie chcę rozumieć. - A jednak przyszedłeś nam z pomocą. Osłoniłeś nas przed zaklęciami czarodzieja wynajętego przez Bersaca. Kedrigern wzruszył ramionami. - Nie mogłem odmówić staremu przyjacielowi. I odrzucić szczodrej zapłaty. Vernian zaśmiał się i pochylił, żeby poklepać czarodzieja po ramieniu. - Nareszcie mówisz jak Kedrigern, którego znam. Zły nastrój minie. Dzisiaj opatrzymy rannych. Jutro będziemy świętować i otrzymasz nagrodę. - Dziękuję ci, Vernianie. Nie chciałem psuć radości ze zwycięstwa. Po prostu nie lubię patrzeć, jak dobrzy ludzie umierają. - Wszyscy ludzie umierają, czarodzieju. Pechowcy giną z głodu, w wypadku lub od zarazy. Szczęśliwi oddają życie w walce o słuszną sprawę. Vernian ściągnął wodze i zawrócił bojowego rumaka. Przez ramię krzyknął: - Zostaw to miejsce ścierwnikom. Chodź i pomóż przy rannych. Odjechał, lecz Kedrigern nie ruszył za nim. Wciąż spoglądał na milczące pole bitwy. Kruki sfrunęły na ziemię i kilka już przystąpiło do uczty. Słońce zniżyło się nad horyzontem, a wydłużone cienie i szybkie trzepotanie skrzydeł padlinożerców łudziły wzrok. Kedrigern zobaczył coś, co wyglądało jak ruchomy cień, a potem spostrzegł inne, bledsze cienie unoszące się wokół tamtego. Zamierające światło zacierało kontury, więc musiał spojrzeć przez Szczelinę Prawdziwej Wizji w medalionie, żeby widzieć wyraźnie. Po pobojowisku rzeczywiście kroczyła ciemna postać, zatrzymywała się przy każdym powalonym wojowniku i pochylała się nad nim, jakby chciała obudzić śpiącego towarzysza. Z każdego ciała unosił się blady kształt, który zajmował miejsce w szeregu za cmentarnym przewodnikiem. Nierówna procesja wciąż się wydłużała, a kiedy podeszła bliżej, Kedrigern uniesioną dłonią pozdrowił postać kroczącą na czele. Znali się od dawna. - Cześć, Śmierć. Wiedziałem, że cię tu spotkam - zawołał przez pole. Ciemna postać pomachała mu kosą, ale nie odpowiedziała ani nie przerwała pracy. Kedrigern obserwował ją obojętnie, tak jak ktoś, kto wypełnił swoje obowiązki, spogląda na zajętego towarzysza. Traktował tego ponurego i strasznego gościa z ostrożną życzliwością człowieka, który dwukrotnie słyszał przerażające wezwanie na Drugą Stronę i dwukrotnie wyjaśniono mu wśród licznych przeprosin, że zaszła drobna pomyłka, takie rzeczy czasami się zdarzają, bardzo nam przykro, jeśli naraziliśmy cię na jakieś niewygody, bądź tak dobry i nie mówmy o tym więcej. Kedrigern nie cierpiał partactwa, ale bynajmniej nie żywił urazy. Wszyscy popełniamy błędy, orzekł. Nawet Śmierć. Trudno było nie lubić biednej przepracowanej staruszki, której już nie potrafił się bać. Odwiedziwszy każdego zabitego, Śmierć ustawiła ich cienie w luźnym szyku i podeszła do czarodzieja. Usiadła na kamieniu, postękując ze zmęczenia. - Ta wojna zajęła mi całe popołudnie, a jak tylko ich dostarczę, ruszam nad rzekę Durdon. Zaraza nawiedziła wioski nad rzeką. Niebiosom tylko wiadomo, jak długo tam będę uwiązana. Mówię ci, dosłownie lecę z nóg. - Ciągle nie masz pomocnika? - Ani jednego. I ani odrobiny współczucia. Wszyscy ciągle biorą sobie wolne dni, ale biednej starej Śmierci nie chcą dać urlopu. O nie. I czy słyszałam kiedyś chociaż słowo podziękowania? - Spod czarnego kaptura dobiegł krótki, chrapliwy, pełen goryczy śmiech. - Jesteś zbyt obowiązkowa, w tym cały kłopot. - Wiem, wiem - przyznała Śmierć z westchnieniem męczennicy. - Dawniej mogłam wygospodarować trochę czasu na grę w szachy z klientem, ale teraz... - Następne głębokie, smutne westchnienie. - To cud, że jeszcze się nie pogubiłam. Kedrigern zauważył ze słodkim, niewinnym uśmiechem: - Jak sobie przypominam, parę razy popełniłaś omyłkę. Śmierć chciała wykonać gniewny zamach kosą, ale o mało nie rozłupała sobie czaszki. Rzuciła zdenerwowanym tonem: - Obiecałeś, że nie piśniesz ani słówka! Obiecałeś, Kedrigern! - Dotrzymałem obietnicy. - Och. - Zapadło długie milczenie, po czym Śmierć odezwała się nieśmiało: - Doceniam twoją lojalność. Naprawdę. Byłabym bardzo upokorzona, gdyby ktoś się dowiedział. - Nikt się nie dowie. Nie ode mnie - przyrzekł Kedrigern, ale Śmierć, już bardzo zmęczona, nie zwróciła uwagi na to zapewnienie. - Co innego, gdybym sama popełniła błąd, ale to wszystko wina tych tępych urzędasów. No wiesz, dwa razy wysyłali mnie wyraźnie po czarodzieja, a ty byłeś na miejscu, i oczywiście nigdy nie dadzą mi czasu, żeby porządnie przeczytać zlecenie, i piszą okropnie niewyraźnie, i przekręcają połowę nazwisk, i... Nigdy nie przyjdzie im do głowy, że w okolicy może być dwóch czarodziejów. - Jasne, że to ich wina. - Trzeba ich przywołać do porządku. Wyobrażają sobie, że pozjadali wszystkie rozumy, te typki zza biurka. Żadnego szacunku dla nas, którzy wykonujemy prawdziwą pracę. - Wszędzie jest tak samo - stwierdził czarodziej ze współczującym westchnieniem i powoli pokiwał głową. - Bardzo przyzwoicie się zachowałeś, Kedrigern, i nie zapomnę twojej lojalności. Gdybym kiedyś... - Śmierć nagle zamilkła, po czym wstała z pośpiechem mówiąc: - Lepiej wrócę do mojej grupy. Na początku zawsze są trochę ogłuszeni, ale znasz żołnierzy. Daj im czas na opamiętanie, a zupełnie przestaną cię słuchać. - Wydają się trochę niespokojni. - Nie znoszę tego. Żołnierze są niemożliwi. Jeśli nie błagają o łaskę i nie proponują łapówek, to grożą i stawiają warunki. A ten język! Nie uwierzyłbyś... Naprawdę muszę iść. Śmierć ruszyła szybkim krokiem, sunąc bezgłośnie nad rozdartą ziemią. Po kilku krokach zawahała się i obejrzała. Kedrigern pomachał na pożegnanie, ale Śmierć zamiast ruszyć dalej zawróciła. - Nie powinnam tego robić, Kedrigernie, ale tak ładnie się zachowałeś... i wiem, że z pewnością nikomu nie powiesz - zaczęła. - Moje usta są nieme - zapewnił czarodziej. - Przeglądałam wykaz. Twoje nazwisko jest na liście. W czarodzieja jakby piorun strzelił. - Moje nazwisko? Moje? - Tak. Pod koniec zimy. - Ale nie mam nawet stu siedemdziesięciu lat! Daleko mi do tego! Jestem jeszcze prawie dzieckiem! - zaprotestował Kedrigern. - Niemniej jednak widziałam twoje nazwisko. - Czarodzieje powinni żyć przez stulecia! Czy to nie było nazwisko podobne do mojego... Kenneth albo Kenilworth, albo Kepler...? Jesteś całkiem pewna? - Jestem pewna - odparła Śmierć. - Absolutnie pewna? Na mur? Bez cienia wątpliwości? Śmierć nie odezwała się ani słowem, tylko powoli, poważnie pochyliła czarny kaptur. Czarodziej usiadł na kamieniu i otarł pot z czoła. Podniósł wzrok z niemym pytaniem. Śmierć ponownie kiwnęła głową i powiedziała: - Sprawdziłam bardziej niż dokładnie. Wierz mi, to było twoje nazwisko. - Pod koniec zimy, mówiłaś? - Tak. - I to wszystko? Sprawa załatwiona? Nic nie można zrobić? Śmierć przez chwilę trwała w niezręcznym milczeniu. Wreszcie powiedziała: - Nie powinnam tego nikomu mówić... - Powiedz mi! Śmierć zniżyła głos: - Wykaz nie jest zupełnie ukończony, dopóki Wydział Statystyczny go nie sprawdzi. Zawsze pozostaje ci nadzieja, że urzędnicy znajdą błąd w obliczeniach. To się zdarza... och, raz czy dwa na tysiąclecie. Kedrigern rozejrzał się, pochylił do przodu i zniżył głos. - Możesz załatwić, żeby znaleźli błąd? Śmierć cofnęła się o dwa kroki i zesztywniała. - Mój drogi Kedrigernie, jak możesz nawet proponować...! Po tym, jak okazałam ci uprzejmość... Och, doprawdy, ci ludzie! Czarodziej wyraźnie się zmieszał. - Nie chciałem... Po prostu jestem wytrącony z równowagi. Całkiem mnie zaskoczyłaś. Śmierć odprężyła się lekko i podeszła o krok bliżej. - Zawsze zaskakuję ludzi. Przepraszam. - Czy nic nie mogę poradzić? - Jeśli twój czas się skończył, muszę cię zabrać. Dobiegły do nich okrzyki: "Żreć! Dajcie żreć!" i "Kto ma coś do picia?" Gromada bladych duchów unoszących się tuż nad ziemią zaczynała się niecierpliwić. Kilka z nich wszczęło burdę, inni zbierali się w grupki i wybuchali hałaśliwym śmiechem. Wrzaski: "Co to za mundur?" i "Kiedy nam zapłacą?" zagłuszały pierwsze strofki "Mańki, córki młynarza". - Muszę do nich wrócić - oznajmiła Śmierć. - Za kilka minut całkiem się rozzuchwalą. Zobaczymy się wkrótce, Kedrigernie. Skinąwszy kosą na pożegnanie, ciemna postać ruszyła bezgłośnie przez pobojowisko. Cała jej uprzejmość znikła, kiedy ryknęła zawodowym tonem: - Wy tam, spokój! Rzućcie te dzidy. Nie będą wam już potrzebne. Ustawić się dwójkami. Cisza w szeregu! Baczność! Naprzóóód... marsz! Na komendę blade kształty uformowały szereg i powłócząc nogami ruszyły na zachód, w stronę słońca kryjącego się za horyzontem. Zapadła ciemność, zanim Kedrigern wreszcie wstał i wrócił do zamku Verniana. Przez całą noc, opatrując rannych ludzi, poruszał się jak we śnie. Nie odpowiadał na pytania, chyba że ktoś potrząsnął go za ramię i krzyknął mu prosto w ucho. Następnego dnia, na uczcie wydanej na cześć zwycięstwa, był poważny i milczący. Kiedy Vernian zapytał: "No, jak tam, czarodzieju? Skąd ta ponura mina? Wyglądasz jak szkielet na uczcie", zbladł i niemal zakrztusił się winem, które właśnie popijał. Swoim zachowaniem ogromnie rozbawił biesiadników, ale sam nie uczestniczył w tej wesołości. Pragnął tylko uwolnić się od rozhulanego towarzystwa, żeby dumać posępnie nad swoim losem. Następnego dnia, na drodze prowadzącej przez las, właśnie tak zrobił. Jadąc stępa na koniu, ze zwieszoną głową kontemplował krzywdzący wyrok. To było takie niesprawiedliwe. Odejść, zanim zdążył nacieszyć się życiem, nie dociągnąwszy nawet do dwóch setek - żaden wiek dla czarodzieja. Skoszony w pełnym rozkwicie, nie wypełniwszy swojej obietnicy. Wyrwany z ramion ukochanej księżniczki. Ich małżeństwo było cudowne, ale wspólne lata zostały tragicznie skrócone. Żegnaj, domowe szczęście. Żegnajcie, przyjaciele, nawet ci, których specjalnie nie lubiłem. Żegnaj, Spot, wierny trollu. Żegnajcie, przeciwzaklęcia i odczarowania, wino i pieczarki w śmietanie. Niesłuszne i niesprawiedliwe, ot co. A Śmierć była taka obojętna i rzeczowa. "Jeśli twój czas się skończył, muszę cię zabrać." Jakby był paczką. Wśród tych melancholijnych rozważań poczuł nagle przyjemny zapach, aromat mięsa pieczonego nad ogniskiem, i natychmiast jego myśli przeskoczyły z tematów eschatologicznych na kulinarne. Zobaczył mężczyznę w zakurzonym podróżnym płaszczu, siedzącego przy ognisku obok drogi. Pozdrowił go, a tamten ku jego zdumieniu poderwał się na nogi i zawołał: - Kedrigern! Mistrzu! Co za radość cię spotkać! Zrób mi ten honor i dziel ze mną mój skromny posiłek. Kedrigern nie rozpoznał mężczyzny i nie miał pojęcia, skąd tamten go zna, ale zapach pieczonego mięsiwa stanowił nieodparte zaproszenie. Mężczyzna, który pospiesznie przedstawił się jako Scavendal, był małym, energicznym, zaaferowanym człowieczkiem, wzorem gościnności. Miał pulchną, różową, pogodną twarz, obramowaną białą brodą. Przygotował Kedrigernowi wygodne siedzenie, poczęstował go chlebem i mięsem, po czym dosłownie podskoczył z radości, kiedy czarodziej wyciągnął flaszkę Vernianowego wina i zaproponował, żeby wypili ją razem. Nazwisko i twarz Scavendala wydawały się obce, ale on sam wiedział bardzo dużo o swoim niespodziewanym gościu. Po półgodzinnym wysłuchiwaniu, jak to Scavendal go podziwia i pragnie naśladować pod każdym względem, Kedrigern nie mógł dłużej znieść niepewności. Przełknął ostatni kąsek królika, wytarł palce o kępkę trawy i powiedział: - Muszę wyznać, Scavendalu, że nie pamiętam, gdzie się spotkaliśmy. Zechcesz odświeżyć moją pamięć? - Ach, dobry panie, aż do dzisiaj znałem cię wyłącznie z opowieści. Ale raz już - w przenośni - skrzyżowaliśmy miecze, i to bardzo niedawno - odparł rozpromieniony człowieczek. Kedrigern myślał przez chwilę, po czym wykrzyknął w olśnieniu: - To ty byłeś czarodziejem Bersaca! Scavendal skromnie spuścił oczy. - Tak. Pobiłeś mnie pod każdym względem, ale zaszczytem jest przegrać z mistrzem czarów. - Ach tak. Ta... chmura na samym początku. Bardzo... pomysłowe, moim zdaniem - powiedział Kedrigern, starannie dobierając słowa. Było to uprzejme kłamstwo. Magia przeciwnika należała do najbardziej prymitywnego rodzaju, a w dodatku nawet najprostsze zaklęcia kiepsko działały. Widocznie Scavendal był wyjątkowym partaczem. To cud, że dotąd nie wczarował się w jakieś paskudne kłopoty przez swoją magiczną nieudolność. Z drugiej strony posiadał pewne zalety: dobrze gotował i wykazywał należny szacunek dla prawdziwej sztuki, kiedy ją napotkał. - Bardzo uprzejmie z twojej strony, że tak mówisz, mistrzu Kedrigernie. - Chociaż powinna być trochę gęstsza. I ciemniejsza. - Tego się obawiałem - wyznał Scavendal. - I ciągle kłębiła się wokół ludzi Bersaca. Trochę ich zdezorientowała. - Tak, sam to zauważyłem. Zawsze miałem kłopoty z utrzymaniem kierunku. Ale powiedz mi, co myślisz o moich zjawach? Kedrigern przypomniał sobie kilka niewyraźnych sylwetek powiewających wystrzępionymi łachmanami, które miały pewnie wyglądać jak krwawe całuny, ale bardziej przypominały brudne koszule nocne. - Były przerażające. Gdybyś ich nie przepędził tak szybko i fachowo, ludzie Verniana padliby en masse z czystej zgrozy. - A moje zaklęcie paraliżujące. Na pewno kosztowało cię sporo zachodu. - Och, więc użyłeś zaklęcia paraliżującego? Obaj mężczyźni milczeli przez długą chwilę, po czym Scavendal odezwał się pokornym tonem: - Nie jestem bardzo dobrym czarodziejem, prawda? - Powinieneś jeszcze poćwiczyć. - To najłagodniejsza ocena, jaką dotąd usłyszałem. Wszyscy moi nauczyciele radzili mi, żebym został alchemikiem. Ale nie chciałem zrezygnować. Ta bitwa była moją wielką szansą. - Scavendal ponuro zapatrzył się w ogień. - Bersac winił mnie za swoją klęskę. Powiesiłby mnie, gdybym nie uciekł. A ja tak bardzo chciałem zostać wielkim czarodziejem. Takim jak ty. - Och... no cóż - mruknął Kedrigern, pochlebiony, lecz zakłopotany. - Chciałem tego najbardziej na świecie. Mam odpowiednią czarodziejską szatę i spiczasty kapelusz, i wszystko. Współczucie Kedrigerna nieco zbladło. On sam ubierał się zwyczajnie. Z doświadczenia wiedział, że im więcej czarodziej nosi na zewnątrz, tym mniej ma w środku. Kilku najznakomitszych fachowców, jakich znał, wyglądało na żebraków. Z wymuszonym dobrodusznym uśmiechem powiedział: - Po prostu pracuj dalej. Kiedyś ci się uda. - Ale ja się tak powoli uczę. Potrzebuję więcej czasu. - Ja też - wyznał Kedrigern. - Właśnie teraz potrzebuję czasu. Obaj westchnęli. Po kolejnej długiej przerwie Scavendal oznajmił: - Powinniśmy odwiedzić Dolinę Straconego Czasu. - Tak, to byłoby rozwiązanie naszych problemów. Fatalnie, że nikt nie zna drogi. - Ja znam - odparł Scavendal. Kedrigern spojrzał na niego z jawnym niedowierzaniem. - Daj spokój, Scavendalu. Mój stary nauczyciel, Fraigus z Mroków, wiedział wszystko o magii temporalnej. Prawie sto lat poświęcił na szukanie drogi do Doliny Straconego Czasu. Zbadał każdą baśń i legendę, sprawdził każdy trop i nie znalazł drogi. Ani przewodnika, ani mapy, nic. - Mapa istnieje. Prawdę mówiąc... - Scavendal przerwał i zaczął grzebać w swoim tobołku. Po kilku minutach mamrotania i stękania wyrzucił zawartość na ziemię, rozgarnął niecierpliwie i wydobył zwój miękkiej skóry, którym pomachał z triumfem. - Mam ją tutaj! Podał mapę Kedrigernowi, który rozwinął ją i dokładnie przestudiował. Mapa była pięknie wyrysowana, jaskrawo pokolorowana i starannie opisana za pomocą tajemniczych zakrętasów. Punkty orientacyjne, chociaż dość niezwykłe, zaznaczono bardzo wyraźnie. - Skąd to masz? - zapytał wreszcie Kedrigern. - Kupiłem ją od starej czarodziejki. Przysięgała, że mapa jest prawdziwa. - Jest prawdziwa. Wypróbowałeś ją? - Nie potrafię odczytać tych znaków. Zresztą taka wyprawa wymaga czarów, a z moją znajomością magii... - Scavendal westchnął smutno i rozłożył ręce. Kedrigern kiwnął głową. Całkowicie podzielał opinię Scavendala w tej kwestii. Wrócił do studiowania mapy. Scavendal usiadł naprzeciwko i dodał: - Ale z twoją magią i moją mapą... - nie dokończył, tylko uśmiechnął się szeroko i zatarł ręce. Był to absurdalny zbieg okoliczności. Ale przypadki chodzą po ludziach, powiedział sobie Kedrigern. Jeszcze raz obejrzał mapę. Rozpoznał kilka szczegółów, o których wspominały stare i wiarygodne księgi. Mapa najwyraźniej była autentyczna. A on nie miał nic do stracenia. - Umowa stoi - powiedział. - Ruszajmy zaraz. Powinniśmy znaleźć wejście bez większych trudności. Scavendal ze zdumieniem wytrzeszczył na niego oczy. - Wejście? Ale mapa nie pokazuje... Skąd wiesz? - Mapa pokazuje to bardzo dokładnie. Trzeba tylko wiedzieć, jak ją odczytać - wyjaśnił Kedrigern. Poczuł się znacznie lepiej. - Ale konie. I nasze bagaże. Kedrigern zasypał ziemią ognisko. - Jeśli nam się uda, wrócimy w tej samej chwili, w której wyruszyliśmy. Jeśli nie, będziemy mieli większe zmartwienia. - Ale... czy nie powinniśmy... czy musimy iść już teraz? - Chyba nie straciłeś odwagi? - Nigdy nie miałem wiele do stracenia. Nie jestem dzielnym człowiekiem, Kedrigernie. - Trzymaj się. Poradzisz sobie, jak dojdziemy na miejsce. Znalezienie wejścia trwało zaledwie kilka minut. Kedrigern zajął pozycję w strumieniu, pomiędzy dwoma dębami, i wyrecytował przepisane zwroty. Po małej chwilce dwaj mężczyźni stali pomiędzy spiralnymi kolumnami z żyłkowanego kamienia, które wznosiły się w niebo i znikały w chmurach. Przed nimi widniała otwarta brama z czarnego żelaza. Nad bramą wypisano karmazynowymi literami motto: "Dzielny nie napotka niebezpieczeństwa; tchórz nie zazna spokoju". Za bramą otwierała się szeroka droga prowadząca przez lasy, ledwie widoczne w mgiełce otulającej krajobraz. - Jesteśmy na miejscu? - zapytał szeptem Scavendal. - Przy wejściu. Nie potrzebujemy szeptać. Jak już wejdziemy na gościniec, ruszaj i nie zatrzymuj się ani na chwilę. Gotowy? Scavendal przytaknął z bardzo niepewną miną. Kedrigern przekroczył bramę i szybko pomaszerował drogą. Scavendal pospieszył za nim. Z lasów dobiegała nieustanna kakofonia dźwięków. Niektóre odgłosy brzmiały przyjemnie, niektóre znajomo, niektóre przerażająco, ale chociaż wiele było ogłuszająco głośnych, nie zagłuszały się nawzajem. Niewyraźne kształty przemykały wśród drzew. Nad głowami fruwały ptaki, a także stworzenia przypominające ptaki i inne, niepodobne do niczego, co czarodzieje znali lub potrafili sobie wyobrazić. - Czym one są? - zapytał Scavendal drżącym głosem. - Nie wiem, ale nie zrobią nam krzywdy. - Spójrz na nie! - Wszystko po lewej stronie to przeszłość. Już nie istnieje. Wszystko po prawej to przyszłość. Jeszcze nie istnieje. Nic nam nie przeszkodzi, chyba że tam wejdziemy i zaczniemy się rozglądać. - Co to za droga? - To jest Teraz. Wieczna Teraźniejszość. Wciąż w ruchu. Zagrozi ci tylko wtedy, jeśli się zatrzymasz. Zawahasz się na chwilę, a wtedy porwie cię ze sobą i rozedrze na strzępy. - Skąd wiesz to wszystko? - Dowiedziałem się z mapy. Nigdy nie próbowałeś jej odczytać? - Próbowałem sto razy. Dla mnie nie miała sensu. Kedrigern poklepał go po ramieniu. - Jak dojdziemy do doliny, staraj się zebrać dużo czasu. Będziesz go potrzebował. Szli w milczeniu, obserwując zieleń po obu stronach drogi i próbując ignorować dobiegające stamtąd odgłosy. Nagle, bez żadnego przejścia, droga i lasy zniknęły. Znaleźli się na rozległej równinie, gdzie wędrowały stada wielkich czarnych wołów. Kedrigern przystanął na chwilę, żeby sprawdzić mapę, po czym ruszył dalej tym samym równym krokiem. Scavendal w przerażeniu schwycił go za ramię. - Popatrz na te potwory! Są ogromne! Stratują nas, jeśli pomiędzy nie wejdziemy! - To są tylko Lata. Poruszają się bardzo powoli. Nie masz się czego bać. Istotnie bydło nie zwracało uwagi na czarodziejów, którzy spokojnie przeszli przez równinę. Równina była bardzo szeroka, a woły tak wielkie i tak liczne, że zasłaniały im widok, toteż nie mieli pojęcia, jak daleko zaszli i jak daleko jeszcze muszą iść. Scavendal skarżył się na obolałe nogi, na zadyszkę i zmęczenie, błagał o odpoczynek i łyk wody, ale Kedrigern był nieugięty. Potem usłyszał hałas za plecami, hałas zupełnie różny od cichego mamrotania wielkiej trzody. Dźwięk zbliżał się powoli, więc obaj mężczyźni często oglądali się za siebie, ale widzieli tylko czarne woły. Coraz głośniej i wyraźniej rozlegał się donośny szum i łopotanie, jakby ogromny ptak leciał za nimi, powoli uderzając potężnymi skrzydłami. Potem woły nagle się rozstąpiły i na równinę opadł rydwan. Pojazd wyglądał bardzo dziwnie. Nie miał dyszla ani orczycy, a jednak przetoczył się i zatrzymał w idealnej równowadze. Jego dwa koła zawisły tuż nad ziemią. Był bladobłękitny, koloru letniego nieba, a dwa wielkie, błękitno-szare skrzydła po bokach wznosiły się i opadały z powolnym, rytmicznym wdziękiem. Kedrigern wskoczył do środka. - Chodź, Scavendalu - zawołał, wyciągając rękę. - Zaoszczędzimy sobie drogi. - Ale czyj to rydwan? Czy możemy tak po prostu go zabrać? Czy nie rozgniewamy właścicieli? Kedrigern chwycił go za ramię i wciągnął do środka. - On należy do Czasu. A Czas jest bardzo łaskawy dla tych, którzy mądrze go używają. Jak tylko znaleźli się w środku, silne uderzenie skrzydeł uniosło rydwan w powietrze. Pojazd wzleciał wysoko, przebił chmury i dotarł do obszaru czystego nieba. Skrzydła przestały machać, wyprostowały się i lekko podwinęły na końcach. Rydwan poszybował jak orzeł nad białym oceanem kłębiastych chmur. Scavendal, skulony na dnie, z twarzą zasłoniętą płaszczem, zaskomlał: - Jak wysoko jesteśmy? - Wyżej niż latają smoki. Pięknie tu na górze. Lecieli szybciej od najszybszego smoka, jakiego kiedykolwiek dosiadał Kedrigern, ale czuł tylko przyjemny lekki powiew na twarzy. Chwycił krawędź rydwanu i spojrzał w dół. Poprzez kłęby chmur dostrzegł odblaski światła, igrające na nieskończonym błękicie wody. Lecieli dalej przez wieczność lub jedną chwilkę; tutaj, w królestwie Czasu, czas płynął we własnym niepojętym tempie. Ocean zmienił się w rzekę obramowaną zielonymi urwiskami, a potem rydwan zanurkował w chmury i pomknął nad złocistymi piaskami bezkresnej pustyni. Pędzili ze straszliwą szybkością, ale ogromne skrzydła uderzały łagodnie i nie poruszyły ani jednego ziarenka piasku, nie zatarły ani jednego z licznych śladów stóp, przecinających piaski Czasu. Rydwan zwolnił. Kedrigern pochylił się i szturchnął Scavendala. - Niedługo wysiadamy. - Rozbijemy się! - wykrztusił Scavendal zdławionym głosem. - Nie. Jesteśmy tuż nad ziemią i zwalniamy. Chyba już niedaleko do Doliny. - Zostaw mnie tutaj, Kedrigernie. Nie mogę iść dalej. Za bardzo się boję. Po prostu zostaw mnie, sam jakoś wrócę. - Nie możesz wrócić. Czas płynie tylko w jednym kierunku, a my musimy poruszać się razem z nim. Dalej, weź się w garść i przygotuj się do skoku. Scavendal podniósł się chwiejnie, pojękując i mocno zaciskając powieki. Rydwan zwolnił tak, że prawie się zatrzymał. Kedrigern wypchnął towarzysza na piasek i wyskoczył za nim. Jak tylko dotknęli ziemi, rydwan wzleciał w górę i natychmiast zniknął. - Popatrz, co narobiłeś! - zaskomlał Scavendal. - Tutaj jest tylko pustynia. Umrzemy z głodu albo z pragnienia, albo spaleni słońcem, albo pożarci przez dzikie bestie! - Uspokój się. Rydwan przyniósł nas tutaj, więc to właściwe miejsce. Ruszajmy. - Dokąd? Kedrigern wskazał przed siebie. - Tędy. Mozolnie maszerowali przez nieznany czas, aż wyszli z pustyni na posępny skalisty płaskowyż. Niebo pociemniało. Czarne chmury kłębiły się nad głowami, błyskawice przeszywały powietrze. Bez ostrzeżenia u ich stóp rozwarła się przepaść. Scavendal krzyknął z przerażenia. - Nic się nie stało. Most prowadzi na drugą stronę - powiedział Kedrigern. - Ale jest nie szerszy od włosa! - Bzdura. Jest dostatecznie szeroki, żeby pomieścić furę z sianem. - Nie, nie! Widzisz? Jest taki wąski, że ledwie go widać! Kedrigern ponownie spojrzał na szeroki, solidny most i przypomniał sobie motto znad bramy. Starał się mówić spokojnie, tonem pełnym otuchy. - Most nas utrzyma, wierz mi. Zamknij oczy i chwyć się mojego pasa. Trzymaj mocno. A kiedy już wejdziemy na most, pod żadnym pozorem nie próbuj się cofać. Musisz tylko wierzyć, a przejdziemy bezpiecznie. Zanim Scavendal zdążył zaprotestować, znaleźli się na moście. Most ciągnął się coraz dalej i dalej, drugi koniec ginął we mgle. W dole leżała ciemna, przerażająca otchłań. Kedrigern zerknął do tyłu i jego podejrzenia się potwierdziły: most znikał za nimi w miarę, jak posuwali się do przodu. Na ten widok zachwiała się jego odwaga, a most natychmiast zadrżał i skurczył się do szerokości dłoni. Ale Kedrigern podniósł wzrok i ruszył dalej bez wahania. Droga poszerzyła się i umocniła pod jego stopami. Dotarli na drugą stronę i stanęli na skraju ogromnej doliny, wypełnionej kamieniami wszelkich rozmiarów, usypanymi w kopce i kurhany, leżącymi oddzielnie albo w małych kupkach tak daleko, jak sięgał wzrok. Ptak przeleciał nad głowami i znikł w głębi doliny, a wówczas Kedrigern zrozumiał, że doszli prawie do celu. U wylotu ścieżki prowadzącej w dół zobaczyli mężczyznę. Siedział na ogromnej klepsydrze. Piasek przesypywał się w niej nieustannie, a jednak jego ilość nie wydawała się zmniejszać w górnej części ani zwiększać w dolnej. Człowiek zmieniał się, w miarę jak podchodzili bliżej. Przybierał coraz inną postać, która po chwili ustępowała następnej. Najpierw stał się kobietą, potem złotowłosym dzieckiem, podrostkiem i stworzeniem tak pomarszczonym, zasuszonym i zgarbionym, że zatraciło wszelkie znamiona płci. Raz wyglądał jak bogacz, potem jak ponury medyk, a potem był tylko cieniem. - Czy jesteś Strażnikiem? - zawołał Kedrigern. Postać, teraz czcigodna matrona, odpowiedziała: - Tak, i witam was w Dolinie Straconego Czasu. - Czy mamy rozwiązać zagadkę, wypełnić zadanie czy coś w tym rodzaju? - zapytał Scavendal. - Nie. Dolina jest otwarta dla wszystkich dostatecznie odważnych, żeby tutaj zawędrować. - Więc czekają nas niebezpieczeństwa. Pułapki. Zasadzki. - Nie w Dolinie. Niebezpieczeństwa istnieją przedtem i potem. Tutaj musicie tylko zebrać swój czas. - Ale gdzie on jest? - zapytał Scavendal. - Nie widzę niczego, tylko głazy, skały i kamienie. Strażnik, teraz młoda dziewczyna, odpowiedział: - To nie są głazy ani kamienie, tylko bryły straconego czasu. Ludzie uważają, że potrafią zabijać czas, ale potrafią tylko go tracić. Niektórzy tracą minuty, niektórzy całe życie. A cały stracony i zmarnowany czas świata trafia tutaj. Weźcie, ile chcecie, ale używajcie go mądrze, bo inaczej zapłacicie wysoką cenę. - Czego żądasz w zamian? Strażnik nie odpowiedział, tylko ruchem ręki skierował ich w dolinę. Schodząc ścieżką, wzbijali obłoczki delikatnego pyłu. - Sekundy - powiedział Kedrigern, nachylając się i rozcierając pył w dłoniach. - Każdy z tych kamyków to mniej wiecej godzina. A to - dodał wskazując na wielki głaz - wygląda na kilka tygodni czasu straconego przez dużą liczbę ludzi. Niewątpliwie zasługa jakiejś organizacji politycznej. Podniósł głaz, lekki jak piórko, który rozsypał się w pył w jego uniesionych dłoniach. Błyszcząca chmura pyłu otoczyła czarodzieja i znikła. Z westchnieniem głębokiej satysfakcji Kedrigern oświadczył: - To było co najmniej kilka lat. Teraz muszę znaleźć kilka zmarnowanych żywotów. Scavendal spróbował unieść kamień wielkości kuli armatniej, a potem z trudem dźwignął trochę większy głaz. W jego rękach wydawały się znacznie cięższe niż w rękach Kedrigerna. Pozostali w Dolinie krótko, tak im się przynajmniej wydawało. Trudno tu było ocenić upływ czasu. Kiedy wrócili do krawędzi, zastali Strażnika głęboko uśpionego, pod postacią siwowłosego starca. - Czy powinniśmy coś mu zostawić? - szepnął Scavendal. Kedrigern pokręcił głową. - Nie mamy nic, czego on potrzebuje. Wszystko prędzej czy później trafia do niego. - Gdyby dostał napiwek, może wskazałby nam drogę powrotną. - Nie ma potrzeby. Według mapy jesteśmy prawie na miejscu. - Ależ to niemożliwe! Przecież wędrowaliśmy... Scavendal umilkł na widok żyłkowanych kolumn, wznoszących się na skraju doliny, i czarnej bramy, za którą rozciągał się las. Wyszli przez bramę i oto stali w strumieniu, po kostki w wodzie, pomiędzy dwoma dębami. Kolumny i brama znikły bez śladu. Pochylili się, żeby łyknąć wody i obmyć twarze, zanim ruszyli z powrotem do obozowiska. - Scavendalu, jestem ci głęboko wdzięczny - powiedział Kedrigern. - Nigdy nie spodziewałem się odnaleźć Doliny Straconego Czasu, ale dzięki twojej mapie zdobyłem trzysta albo czterysta dodatkowych lat, których właśnie bardzo potrzebowałem. - Dzięki tobie, Kedrigernie, mogłem wreszcie wykorzystać mapę. Teraz mam dosyć czasu, żeby zostać równie wielkim czarodziejem jak ty - oświadczył Scavendal. Kedrigern zachował dyskretne milczenie. Kilka stuleci pilnej nauki powinno biedakowi pomóc, ale nie wystarczyłoby i tysiąca lat, żeby Scavendal został wielkim czarodziejem. Jakby czytając w myślach Kedrigerna, mały człowieczek dodał: - A jeśli stulecia nie wystarczą, wrócę po więcej. Następnym razem nie będę się bał. - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś wracał. Scavendal popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Ale każdy, kto zna drogę do Doliny Straconego Czasu, może żyć wiecznie! - Może, ale nie chce. Pięćset lub sześćset lat w zupełności wystarcza. Ta bardzo stara czarodziejka, od której kupiłeś mapę... nie wróciła po więcej, prawda? - Nie, nie wróciła. Ale ona była taka słaba, niedołężna i schorowana, że... nie mogła... - Umilkł i spojrzał na Kedrigerna oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - Właśnie. Dolina Czasu to nie Fontanna Młodości. Ten, kto dożyje pięciuset lub sześciuset lat, czuje się jak pięćsetletni czy sześćsetletni staruszek. Potrzebuje całego dnia czarów, żeby wstać rano z łóżka. Scavendal wydawał się zbity z tropu. - Więc tylko o to chodzi? Przez całe życie studiujesz magię, żebyś mógł wstać rano z łóżka? - Zapewniam cię, że czasami wysiłek się opłaca. Wreszcie dotarli do obozu. Zagaszone ognisko wciąż promieniowało ciepłem. Kedrigern wyjął flaszkę Vernianowego wina i wzniósł ją wysoko. - Wypijmy za długie życie i dobrą magię. Kedrigern rozstał się ze Scavendalem dwa dni później i samotnie wyruszył do wioski na Górze Cichego Gromu. Był w znacznie lepszym nastroju niż wtedy, kiedy opuszczał zamek Verniana. Nucił wesołe melodyjki, gwizdał naśladując ptasie głosy i co jakiś czas zatrzymywał się, żeby powąchać kwiatki. Dobrze było żyć i mieć przed sobą setki lat życia. Nie mógł się doczekać tego zimowego dnia, kiedy wezwie go Śmierć, a on uśmiechnie się i powie: "Chyba zaszła pomyłka. Jeśli tylko sprawdzisz w wykazie, moja miła, na pewno zobaczysz, że znowu coś pokręcili." To będzie rozkoszna chwila. Trasa podróży zaprowadziła go do wielkiego mostu na rzece Durdon, gdzie zamierzał spędzić noc w znakomitej gospodzie na drugim brzegu. Idąc przez most, ujrzał znajomą postać zbliżającą się na czele procesji bladych duchów. Pomachał ręką, uśmiechając się wyczekująco. Czarna postać rozejrzała się ostrożnie, zanim odpowiedziała na powitanie. - O co chodzi, Śmierć? - zagadnął Kedrigern, zatrzymując się i zsiadając z konia. - Jeszcze nie przyszedł mój czas? - Och, nie, nie. Jeszcze długo nie, prawdę mówiąc - odparła Śmierć z nieszczerym śmiechem. - To szczęśliwy przypadek, że się spotkaliśmy. Mam dobre nowiny. - Aha. Wreszcie dostałaś pomocnika, tak? - Niestety. Nie, chodzi o ciebie. - Śmierć ujęła go pod ramię i odprowadziła na bok. - Chodźmy gdzieś porozmawiać. - Przecież możemy porozmawiać tutaj. - Wolałabym obejść się bez publiczności - wyjaśniła Śmierć prowadząc go na drugi koniec mostu, poza zasięg słuchu zmarłych, którzy w długim szeregu cierpliwie czekali na jej powrót. - Wygląda na to, że znowu zaszła pomyłka. Kedrigern zrobił niewinnie zdumioną minę. - Pomyłka? - Nie jesteś wyznaczony jeszcze przez kilka stuleci. Ktokolwiek przeprowadzał obliczenia... - Ale powiedziałaś mi wyraźnie, że mam czas tylko do końca zimy! - Mów ciszej, proszę. Powiedziałam ci też, że wykaz nie jest ostateczny. Pamiętam, że to powiedziałam. A teraz okazuje się, że nie figurujesz w wykazie. Powinieneś być bardzo szczęśliwy. Normalny człowiek skakałby z radości. Kedrigern wolał nie przedłużać tej farsy. Nie chciał się chełpić ani popisywać. Ostatecznie biedna stara Śmierć oddała mu przysługę, chociaż niechcący i nieświadomie. Oznajmił z szerokim uśmiechem: - Muszę ci coś wyznać. Odwiedziłem Dolinę Straconego Czasu i wziąłem sobie kilka stuleci. - Naprawdę? Bardzo sprytny pomysł. - Dostarczyłaś mi silnej motywacji. - Podobno niełatwo znaleźć tę dolinę. - Poszczęściło mi się. Spotkałem człowieka z mapą. - Popsułeś im wszystkie obliczenia. Kedrigern wzruszył ramionami. - Bardzo mi przykro. - Och, mnie nie musisz przepraszać. Jestem po prostu zachwycona. Nieźle zagrałeś na nosie tym nadętym urzędasom. - Śmierć zachichotała i zatarła kościste dłonie z niekłamanym zadowoleniem. - Teraz będą musieli trochę spuścić z tonu. Och, nie mogę już się doczekać, żeby zobaczyć ich miny, kiedy nadejdzie ostateczna lista! - Pod czarnym kapturem długie zęby błysnęły w żółtawym uśmiechu. Zapadło przyjazne milczenie. Kedrigern spojrzał na cierpliwy tłumek oczekujących. - Znacznie lepiej się sprawują od żołnierzy, co? - O tak - potwierdziła Śmierć. - Potulni jak baranki. Przyjemnie pracować z wieśniakami i mieszczanami. - Pewnie zaraza nie daje ci odpocząć. - Strasznie jestem zaganiana, nie mam ani chwili dla siebie. Dosłownie lecę z nóg. Przez następny miesiąc muszę tu wracać codziennie. Czasami dwa razy dziennie. I ciągle tempo, tempo, tempo. - No, w takim razie nie będę cię zatrzymywał - stwierdził Kedrigern. - Przyrzekam, że nikomu nic nie powiem. - Wyciągnął rękę. - Bardzo przyzwoicie z twojej strony - pochwaliła go Śmierć, zamykając jego dłoń w zimnym, kościstym uścisku. - I jestem ci wdzięczny, że mnie uprzedziłaś. - Czułam, że powinnam ci jakoś wynagrodzić te... te poprzednie urzędnicze pomyłki. - Wynagrodziłaś mnie sowicie. - A ty wyświadczyłeś mi przysługę. Wielką przysługę. Śmierć podniosła kosę, którą przedtem oparła o balustradę mostu. - Muszę wracać do pracy. Pewnie teraz wybierasz się do domu? - Tak. Chciałem przenocować w gospodzie Gastolfa. Chyba go nie zabrałaś ani nie zmniejszyłaś personelu? - Nikogo nie zabrałam. To zdrowa gromadka. No, bon appetit i tak dalej. Przez jakiś czas raczej się nie spotkamy - powiedziała Śmierć i ruszyła w stronę oczekującej kolejki duchów. Po paru krokach odwróciła się i zawołała przez ramię: - Następnym razem, kiedy zobaczysz Scavendala, przekaż mu życzenia powodzenia w nauce. Ciemna postać pomaszerowała do swoich podopiecznych na drugim końcu mostu. Kedrigern znieruchomiał z ręką uniesioną w pożegnalnym geście. Stał przez kilka sekund jak skamieniały, po czym wybuchnął śmiechem, częściowo z ulgi, częściowo z rozbawienia, częściowo z zakłopotania, że tak łatwo pozwolił się przechytrzyć. - Przekażę. Na pewno przekażę - zawołał za odchodzącą postacią. Śmierć nie odpowiedziała i nie odwróciła się, tylko nie zwalniając kroku, uniosła kosę w pojedynczym, wesołym geście potwierdzenia. John Morressy Opowieść o trzech czarownikach Świat to niebezpieczne i niepewne miejsce także dla czarowników i każdy z nich doświadczył na własnej skórze, że im ciszej o nim, tym lepiej. Poza konwentami lub posiedzeniami cechu czarownicy nie obnoszą się ze swoim statusem zawodowym. Spotykając się w miejscach publicznych nawet się nie witają, tylko odwracają oczy i w milczeniu idą swoją drogą. To oznacza samotność, nic więc dziwnego, że Hithernils, skarbnik Cechu Czarowników, znalazłszy się w sprzyjających okolicznościach w towarzystwie kolegi, skorzystał z okoliczności. Normalnie Hithernils trzymał się w cieniu jak mało kto, ale teraz odczuwał boleśnie ciężar samotności i czuł potrzebę porozmawiania z kimś, kto potrafi zrozumieć i docenić to, co ma do powiedzenia. Prawdę mówiąc palił się, żeby porozmawiać o urokach: wracał właśnie do domu po wykonaniu wielce skomplikowanego uroku na zamówienie pewnego szlachcica, wykonaniu z wielkim, dodajmy, powodzeniem. Po serii niepowodzeń w ubiegłych latach tym bardziej miał ochotę pochwalić się sukcesem. Hithernils nie znał osobiście czarownika, który był jedynym prócz niego gościem w zajeździe. Nieznajomy, mimo że nosił elegancką siwą brodę, był młody jak na czarownika, gdzieś tuż po dwusetce, i miał inteligentny wyraz twarzy, śmiały sposób bycia i dobrze skrojone szaty. Hithernils chciał go właśnie przywołać, kiedy nieznajomy sam podszedł do jego stołu i skłonił się głęboko. - Moje uszanowanie, mistrzu. Nieczęsto zdarza się spotkać wybitnego przedstawiciela starszyzny naszego cechu w takich okolicznościach. Pozwól, mistrzu, że złożę wyrazy szacunku - powiedział nieznajomy sciszonym głosem. - Cóż, dziękuję ci, dobry człowieku, dziękuję bardzo. Właśnie miałem zamiar... czy zechcesz się przysiąść? - Będzie to dla mnie niezasłużony zaszczyt, mistrzu - odpowiedział nieznajomy z ukłonem. - Bynajmniej, drogi chłopcze. Jak powiedziałeś, zbyt rzadko ma się okazję do swobodnej rozmowy na tematy zawodowe. Czasami człowiekowi dokucza samotność. - Takie już nasze powołanie - powiedział nieznajomy i usadowiwszy się naprzeciwko Hithernilsa dodał: - Bardziej samotne dla niektórych z nas niż dla innych. - A tak... samotność. Barbarzyńcy, nerwowi dowódcy armii, alchemicy... Człowiek czasami czuje się jak jakiś... wyrzutek. - Wyrzutek - powtórzył nieznajomy i zamilkł, jakby rozważał to słowo. - Dobrze powiedziane, mistrzu. Bardzo trafne określenie. I jeszcze jeden powód, żeby uczcić nasze spotkanie. Pozwolisz, mistrzu, że zamówię dzban najlepszego wina, jakie ma nasz gospodarz. - Hm, no, nie wiem doprawdy, to będzie... - To będzie dla mnie zaszczyt i przyjemność. Przekonasz się, mistrzu, że nawet jak na twój wykwintny gust jest to całkiem przyjemne winko, niewinne, nawet dziewicze za pierwszym łykiem, ale z drugim dnem, sugerującym światową mądrość i może odrobinę swawolności. Hithernils wykonał gest, który miał oznaczać nonszalancję i spróbował przybrać minę konesera wina, którym nie był. Chcąc uniknąć niezręcznej sytuacji postanowił zmienić temat. - A jak poznałeś, przyjacielu, że jestem starszym Cechu Czarowników? - Wyczułem w zwykły sposób, że jesteś, mistrzu, czarownikiem. Rzut oka na twój medalion powiedział mi, że jesteś członkiem cechu. Natomiast twoja postawa, osobowość, twoja aura, jeśli wolno mi użyć tego słowa, przekonała mnie, że zajmujesz w nim odpowiedzialną pozycję. - Jesteś bardzo spostrzegawczy - powiedział Hithernils chowając zdradliwy medalion. - Rzeczywiście, jestem skarbnikiem Cechu. - Mistrz Hithernils! Wiele o tobie słyszałem - zawołał nieznajomy głosem pełnym szacunku. - Naprawdę? Miło to słyszeć. A ty, mój dobry człowieku? Dotąd nie znam twojego imienia. Spuściwszy wzrok nieznajomy uchylił się przed tym pytaniem. - Moje imię nie ma żadnego znaczenia, za to Cech Czarowników jest dla mnie źródłem nieustającej fascynacji - powiedział podnosząc na Hithernilsa oczy płonące zachwytem. - I, przyznaję, od dawna przedmiotem ambicji. - Czy jesteś członkiem? - Przyjęcie do Cechu byłoby uwieńczeniem mojego życia. Jak dotychczas, mogę tylko uczyć się, pracować i mieć nadzieję, że pewnego dnia, kiedy dowiodę, że zasługuję na ten zaszczyt... ale, powiedz mistrzu, jakie to uczucie, kiedy się jest członkiem? Pochlebstwo uczyniło Hithernilsa rozmownym, wino sprawiło, że stał się wręcz gadatliwy. Kiedy wieczór dobiegł do zamroczonego końca i Hithernils niepewnie podniósł się na nogi, był zachrypnięty od wielogodzinnego, prawie nieprzerwanego monologu. Przechwalał się umiejętnością rzucania uroków, bez umiaru wymieniał nazwiska i robił aluzje do magicznych przedsięwzięć o mrożącym krew w żyłach stopniu komplikacji i zagrożenia. Wszystko to było dość nieszkodliwe, choć nieco poniżej godności. Gorzej, że odkrył również przed swoim zafascynowanym znajomym tajemnice cechu nie znane większości jego członków, a nawet rzeczy, których żaden członek, łącznie z Hithernilsem w przytomniejszym stanie, nie chciałby zdradzić nikomu z zewnątrz. I chociaż nie był zbyt pewien, co opowiadał i jak szczegółowo, ale zapadł tego wieczoru w sen z niepokojącym uczuciem, że powiedział dużo więcej niż należało. Rano obudził się w stanie fizycznego i psychicznego rozkładu. Czuł się tak, jakby w jego głowie odbywała sabat gromada wyjątkowo nieokrzesanych czarownic. Smak w ustach sugerował, że ich rodziny spędziły tam noc i odeszły nie sprzątnąwszy po sobie. Jego żołądek wydawał improwizowane burknięcia i gulgoty. Wspomnienie własnej niedyskretnej gadaniny dodawało do innych dolegliwości poczucie wstydu. Zapowiadał się ciężki dzień. Kiedy wreszcie z największą ostrożnością dotarł do głównej izby zajazdu, czekała go tam dobra wiadomość. Jego wczorajszy znajomy wyjechał o świcie i nie musiał stawiać mu czoła. Hithernils otrzymał też swój rachunek. Poza innymi wydatkami obejmował on również cenę dwóch dzbanów najlepszego wina. Kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować przeciwko tej pozycji, karczmarz wskazał dolną część rachunku. Tam, choć chwiejną, ale niewątpliwie jego ręką widniała autoryzacja. A pod nią własnoręczny podpis. Zapłacił bez słowa i postanowił nigdy nikomu nie wspominać o tym przykrym incydencie. Postanowienia dotrzymał. Tymczasem jego towarzysz z poprzedniego wieczoru imieniem Grizziscus był w doskonałym humorze. Niebo zasnuwały chmury, dął wiatr i siąpił zimny deszcz czyniąc gościniec śliskim, ale w sercu Grizziscusa świeciło słońce i śpiewały ptaki. Nareszcie świat był piękny i wszystko wskazywało, że będzie jeszcze piękniejszy. Przez pięć długich lat, odkąd odmówiono mu członkostwa w Cechu Czarowników, Grizziscus szukał powodu tej odmowy. Aż do ostatniego wieczoru bezskutecznie. Ale teraz już wiedział. I nie tylko znał imię swojego prześladowcy, ale na dodatek dowiedział się go w sposób, który musiał wprawić w zakłopotanie innego członka Cechu i to przedstawiciela starszyzny. Jest coraz lepiej, myślał, jadąc w chłodnym deszczu i nucąc wesoło. Przybył do domu na trzeci dzień, przemoczony od stóp do głów, zabłocony od pasa w dół, kaszląc i pociągając nosem. W drzwiach czekał na niego wierny sługa z suchą szatą na ręku, z pantoflami w jednej dłoni i naczyniem parującego napoju w drugiej. Grizziscus zrzucił buty, zsunął na kamienną posadzkę płaszcz, który spadł z mokrym plaśnięciem i uwolnił się od reszty przemoczonej odzieży. Otulony w puszysty szlafrok ujął w obie dłonie czarę z piwną polewką, napełnił jej zapachem nozdrza, a potem wypił. - Dowiedziałem się tego, czego szukałem, Martin. To przez Belsheera - powiedział po pierwszym łyku. - Brawo, mistrzu. - Ten głupi, bełkotliwy staruch zorganizował kampanię, żeby mnie nie dopuścić do Cechu. Naopowiadał im, że właściwie to jestem alchemikiem i nastawił ich przeciwko mnie. - Okropne, mistrzu. Gdybyś zechciał usiąść, wytrę ci stopy. - Zapomniałem, że mam stopy, tak mi zdrętwiały - powiedział czarownik siadając na ławie i wyciągając mokre, sine członki. - Czy uwierzysz, że nie dostałem ani jednego głosu? Wszyscy wrzucili czarne gałki. - To szokująca wiadomość, mistrzu. Skandaliczne zachowanie jak na inteligentnych czarowników - mówił Martin wkładając mistrzowi pantofle. - A najgorsze jest to, że nigdy w życiu nie widziałem na oczy tego Belsheera ani on mnie. - Grizziscus dopił polewkę i odstawił pustą czarę na podłogę. Potem otarł usta, zaniósł się powolnym, gardłowym śmiechem i dodał: - Ale wkrótce to zmienię. Martin zamarł z drugim pantoflem w dłoni. - Konfrontacja, mistrzu? Czy to rozsądne, ryzykować otwarte starcie? - Mój pantofel, Martinie - powiedział czarownik wskazując odnośny przedmiot. - Nie będzie żadnej konfrontacji, żadnego pojedynku na czary. Mam coś innego w planie dla... nazywajmy go w przyszłości Be. Po prostu Be. Rozgrzany i osuszony Grizziscus udał się prosto do swojej pracowni, żeby poszukać czegoś odpowiedniego w swoich księgach z zaklęciami. Nie śpieszył się, poświęciwszy tyle czasu, żeby poznać przyczynę swojego upokorzenia, gotów był poczekać jeszcze trochę, żeby znaleźć odpowiednią formę odpłaty. Jak powiedział Martinowi, miał pewne plany co do Belsheera, ale jak na razie tylko bardzo ogólne. Belsheer miał być zaklęty w stworzenie małe i groteskowe. Pozostało do ustalenia, jakie to coś ma być małe i groteskowe. Pierwszym krokiem było odnalezienie Belsheera i to w sposób dyskretny. Lato prawie już dobiegało końca, kiedy wreszcie Grizziscus ustalił miejsce pobytu Belsheera: przebywał on w zamku pewnego pomniejszego królika, na którego rzuciła urok wiedźma, a ten z głupoty wynajął do odczynienia uroku alchemika. Alchemik, rzecz jasna, tylko pogorszył sprawę i do naprawienia szkód wezwano Belsheera. Po wykonaniu zadania wracał wczesną jesienią do domu szlakiem dobrze znanym Grizziscusowi. To tam, postanowił Grizziscus, zacznie się jego zemsta. Droga była pusta, słońce przygrzewało, końskie kopyta wybijały równy, uspokajający rytm na ubitej powierzchni. Belsheer drzemiąc jechał ostatnim długim prostym odcinkiem drogi przed rozwidleniem, z którego już blisko było do doliny w górach i domu. Czuł się doskonale. Wiele czasu upłynęło, odkąd go wzywano do nagłego przypadku, a jeszcze więcej, odkąd odczynił tak wielopiętrowe i wielostronne zaklęcie, ale na szczęście wszystko poszło jak z płatka. Pamięć nadal mu dopisywała, jego czary działały, wciąż mógł trafić tam, gdzie chciał bez przewodnika i dawał sobie radę na drodze. Jak na człowieka w wieku pięciuset lat trzymał się doskonale. Byli czarownicy o połowę od niego młodsi, którzy nie potrafiliby pomóc królowi... jak mu tam, a nawet nie wiedzieliby od czego zacząć. Nie da się ukryć, doświadczenie robi swoje. Kłopot jedynie z tym, że trzeba aż tyle czasu, żeby je zgromadzić, a kiedy już się je ma, człowiek jest tak sztywny, obolały i ma tak krótką pamięć, że pragnie jedynie siedzieć w fotelu przy ogniu i przeglądać książki z obrazkami. Pomyślał o swoim fotelu, kominku i domu. Myśl była tak przyjemna, że pogrążył się w marzeniach, a potem zapadł w drzemkę. Ocknął się leżąc na plecach, nie mogąc złapać oddechu i mając nad sobą zaniepokojoną twarz jakiegoś nieznajomego. - Czcigodny mistrzu, czy nic ci nie jest? Nic sobie nie złamałeś? Nie zwichnąłeś? - pytał nieznajomy klęczący przy jego boku. Belsheer ostrożnie obmacał sobie żebra, potem ramiona i uda. Pokręcił głową. Poruszał stopami. Nic nie bolało go bardziej niż zwykle. - Chyba spadłem z konia - powiedział w zamyśleniu. - Okropny upadek, mistrzu. Bałem się najgorszego. - Tylko mnie ogłuszyło, nic poza tym - powiedział Belsheer i uniósł głowę. Nieznajomy natychmiast podsunął pod nią ramię. - Ostrożnie, mistrzu. Pozwól, że pomogę ci się podnieść - powiedział. Wśród stęknięć i jęków Belsheer stanął na nogi. Potarł dolną część pleców, potem ramię i wydał długie westchnienie ulgi. - Mogło być gorzej - powiedział. Potem rozejrzał się zdziwiony i spytał nieznajomego. - Czy my podróżowaliśmy razem? Nie przypominam sobie. Ale jestem pewien, że ktoś był ze mną. - Tylko twój koń, mistrzu. - A, tak. Mój koń. Tak jest - powiedział Belsheer, po czym nagle podniósł ręce i zawołał: - Gdzie jest mój koń?! - Widocznie gdzieś odszedł. Zaczekaj tutaj, łaskawy mistrzu, a ja go sprowadzę - powiedział nieznajomy prowadząc Belsheera na trawiasty stok przy drodze, po czym wsiadł na własnego konia i odjechał krótkim galopem. Po chwili wrócił z drugim wierzchowcem, którego uwiązał do drzewa. - Myślę, że powinieneś, mistrzu, chwilę odpocząć - powiedział. - Jeżeli nie pogardzisz, podzielę się z tobą moim chlebem i wodą. - To bardzo uprzejmie z twojej strony, młody człowieku. - Nieznajomy miał wprawdzie siwą brodę, ale dla Belsheera wszyscy byli młodzi. Choć obdarty i okryty kurzem, zdradzał dobre wychowanie. Zapewne jakiś zbiedniały szlachcic. - Co cię tu sprowadza? - spytał Belsheer. - Jestem bezdomnym włóczęgą. - Młody człowiek z takimi manierami? To niesprawiedliwe. - Jestem banitą, mistrzu. Stanąłem przed sądem lepszych ode mnie i zostałem uznany za niegodnego. - Doprawdy? A któż to są ci "lepsi"? I kto im dał prawo krzywdzić przyzwoitego młodego człowieka? Wyraźnie zraniony tym wybuchem gniewu Belsheera nieznajomy uniósł ręce, żeby go powstrzymać. - Niestety, dobry mistrzu, mieli do tego wszelkie prawo, gdyż są wielkimi i potężnymi czarownikami. Ty sam należysz do ich grona. - Ja? Jakiego grona? O czym ty mówisz? - Czyż nie jesteś mądrym i czcigodnym Belsheerem, mistrzem sztuk tajemnych i jednym z założycieli Cechu Czarowników? Wciąż nieco ogłuszony po upadku, Belsheer zachował jednak instynktowną ostrożność. - A jeżeli jestem, to co? - spytał. - Nie zaprzeczaj swojej godności, mistrzu. Wszyscy słyszeli o Cechu Czarowników, a słyszeć o Cechu Czarowników to znaczy słyszeć o wielkości i mądrości Belsheera, mistrza mistrzów. - Myślę, że masz rację - powiedział Belsheer po chwili namysłu. - Ale kim ty jesteś? Nie znam cię. Jak mogłem zdyskredytować kogoś, kogo nie znam? - Nazywam się Grizziscus - powiedział nieznajomy spuszczając głowę i przymykając oczy. Belsheer drgnął lekko na dźwięk tego imienia. W jego pamięci mogły się pojawiać od czasu do czasu drobne luki, ale imię Grizziscusa odezwało się w niej bardzo żywo. Ukrywszy jedną dłoń za plecami pośpiesznie otoczył się zaklęciem ochronnym. - Chyba pamiętam to imię. Czy byłeś aplikantem? - spytał. - Byłem. Nie otrzymałem ani jednego głosu - przyznał głucho Grizziscus. - Ani jednego, tak? - spytał Belsheer po dłuższym milczeniu. - Ani jednego. Ale była to mądra i sprawiedliwa decyzja - powiedział Grizziscus unosząc głowę i spoglądając Belsheerowi prosto w oczy. - Doprawdy? - Tak! Byłem pusty, powierzchowny, zabłąkany, głupi. Używałem swoich mocy w sposób nieodpowiedzialny. Gdyby mnie przyjęto, mógłbym przynieść Cechowi wstyd. Lepiej, żebym się błąkał po drogach i bezdrożach, odtrącony przez wszystkich banita, żebrząc o kawałek chleba niż żeby padł najmniejszy cień na dobre imię Cechu Czarowników - powiedział Grizziscus z uczuciem. Sytuacja stawała się w najwyższym stopniu niezręczna. Belsheer nie pamiętał wszystkich szczegółów, ale wiedział, że odegrał decydującą rolę w odrzuceniu kandydatury tego młodzieńca i to nie z najważniejszych powodów. A teraz Grizziscus opiekuje się nim, wyraża troskę o dobre imię Cechu i przyjmuje całą sprawę z bohaterskim stoicyzmem. - Znosisz to bardzo dobrze - zauważył Belsheer. - Ja jestem niczym. Cech jest wszystkim. Belsheer chrząknął pomyślawszy o Cechu i porównawszy jego zachowanie ze szlachetnym przykładem tego młodzieńca. Przypomniał sobie gniewną rezygnację Kedrigerna, poniżającą aferę Quintrindusa, bezsensowne nudne posiedzenia, oburzający bałagan w finansach, kalumnie, plotki, stałe wzajemne podgryzanie się i poczuł się jak insekt. - Wszystko mogło być inaczej - mówił Grizziscus w zamyśleniu. - Gdybym miał przewodnika, nauczyciela, kogoś ze starszyzny, kto wskazałby mi właściwą drogę i powstrzymał młodzieńczą zapalczywość, to na pewno nie zboczyłbym z właściwej ścieżki. - Tak, to wielka szkoda - zgodził się Belsheer kiwając głową. - Nie jest jeszcze za późno - powiedział Grizziscus podkreślając każde słowo i wpatrując się intensywnie w Belsheera. - Nie, chyba nie. Na naukę nigdy nie jest za późno. Człowiek uczy się całe życie. - Ale nie bez kierownictwa mądrego czarownika. Powiedzmy, kogoś ze starszyzny cechowej - powiedział Grizziscus powoli i wyraźnie, tym razem nieco głośniej. - To by na pewno nie zaszkodziło - zgodził się Belsheer. - To by wszystko zmieniło. Nauczyłbym się stosować swoją moc właściwie, zamiast wykorzystywać ją dla teleportacji na użytek drobnych tyranów. Niestety jednak, pozbawiony kierownictwa, narobiłem wiele szkód i teraz muszę płacić. Belsheer spojrzał na niego z nowym zainteresowaniem. - Dokonujesz więc przemieszczeń przestrzennych? - spytał. - Mam wrodzony talent do tej formy czarów. Belsheer zaczął sobie przypominać szczegóły. Grizziscus teleportował poszczególnych osobników, wioski, średnich rozmiarów zamek a raz, jeżeli wierzyć słuchom - całą armię do odległych zakątków świata na zlecenie różnych nieprzyjemnych lokalnych królików z dzikiej i bezprawnej północy. Jego umiejętności zawodowe były najwyższej próby, ale etyka pozostawiała wiele do życzenia. Mówiono, że porzucił klienta w połowie zaklęcia, kiedy ofiara wykrzyczała ofertę podwójnego honorarium z wypłatą od ręki. Takie zachowanie podważało autorytet całego zawodu. Nie wolno go było tolerować, a tym bardziej nagradzać. Dlatego Belsheer użył całej swojej elokwencji przeciwko kandydaturze Grizziscusa, doprowadzając do jej odrzucenia, a w konsekwencji do niesławy kandydata. Teraz jednak zaczął podejrzewać, że historie o wybrykach Grizziscusa mogły być przesadzone lub nawet wyssane z palca. Młodzieniec niewątpliwie miał charakter. W kontakcie osobistym robił jak najlepsze wrażenie. Nie żywił urazy. Przyjął karę jak na czarownika przystało. Urazy wybaczał i zapominał. Całował różdżkę. Może zasługiwał na drugą szansę. Mądry starszyy czarownik mógł wskazać mu właściwą drogę i nauczyć go zachowania godnego członka Cechu. W zamian Grizziscus mógłby nauczyć dobrego starszego czarownika szczegółów technik teleportacyjnych, gałęzi magii, której Belsheer nigdy do końca nie zgłębił. Belsheer wyprostował się i spojrzał w oczy młodszemu czarownikowi, a potem poklepał go po ramieniu kościstą dłonią. - Młody człowieku, myślę, że będę mógł ci pomóc - powiedział głębokim, solennym głosem. Grizziscus okazał się chętnym i pojętnym uczniem, bardzo pomocnym w pracowni. Po dwóch miesiącach nauki u Belsheera znalazł nieocenionego człowieka imieniem Martin, który służył obu czarownikom jako pomocnik do wszystkiego. Belsheer, który zawsze miał trudności ze znalezieniem i utrzymaniem służby, był zadowolony i pełen uznania. Z upływem miesięcy gołym okiem widać było poprawę charakteru u Grizziscusa. Wykonywał drobne, pożyteczne zaklęcia dla miejscowych wieśniaków nie żądając w zamian żadnej zapłaty. Idąc za przykładem swojego nauczyciela zawsze wymieniał pełne tytuły starszyzny cechowej, takie jak "Uważny i Skrupulatny Sekretarz" czy "Wielce Czcigodny i Potężny Cechmistrz". On z kolei nauczył Belsheera sztuki przemieszczeń przestrzennych i pokazał mu, jak przenieść armię polnych myszy do spichlerza złego i skąpego lokalnego feudała. Był nie tylko grzeczny, szczodry i pełen szacunku, ale troszczył się o swojego mistrza. Pilnował, żeby starszy czarownik wysypiał się należycie i z pomocą Martina nakłonił go do zdrowego odżywiania się. Nalegał nawet, żeby Belsheer wyjechał na wakacje, chociaż robocze, do Doliny Słuchaczy Niewidzialnych Mędrców. Słuchacze był to spokojny ludek, który spędzał życie na słuchaniu pouczających i pocieszających głosów z innego świata. Ponieważ nigdy nie było wiadomo, skąd taki głos może się rozlec, słuchano wszystkiego, co było pod ręką: starych butów, stogów siana, głazów, drzew, misek z owsianką i wszystkiego innego. Przez lata nie dotarł do nich żaden głos, ale teraz mówiono, że Słuchacz imieniem Versel coś usłyszał. Przesłania, jakie odbierał, były niezrozumiałe, ale po latach milczenia Słuchacze byli i tak szczęśliwi. - Powinieneś ich odwiedzić, dobry mistrzu - powiedział Grizziscus, kiedy dotarła do nich ta wiadomość. - Może dzięki twojej mądrości Słuchacze rozszyfrują swoje komunikaty. - Możliwe - powiedział Belsheer bez widocznego entuzjazmu. - Ale w tej dolinie musi być strasznie nudno. Wszyscy tylko siedzą i czegoś słuchają. - Tego ci właśnie trzeba, mistrzu. Cichego, spokojnego zakątka po wszystkich trudach związanych z moją edukacją. Belsheer pomyślał nad tym i twarz mu się rozjaśniła. - Mogłoby być przyjemnie spędzić kilka tygodni wygrzewając się w słońcu i słuchając bochenka chleba. - To najzdrowsza rzecz, jaką możesz zrobić. - Mogę nawet usłyszeć jakiś głos. Niewątpliwie, jeżeli coś lub ktoś usiłuje nawiązać kontakt, to byłoby zadowolone mogąc porozmawiać z czarownikiem. - Bez wątpienia. Mój drogi mistrzu, ty naprawdę musisz się tam udać. I udał się, wyruszywszy wczesnym rankiem w dwa dni później. Gdy tylko zniknął im z oczu, Grizziscus z tryumfalnym uśmiechem zatarł dłonie. - Idealnie. Absolutnie idealnie - powiedział. - Teraz zajmę się biblioteką Belsheera i poszukam odpowiedniego zaklęcia, żeby się na nim należycie zemścić, jak wróci. - Twoja cierpliwość może służyć za wzór, mistrzu. - Dziękuję, Martin. Cierpliwość jest niezbędną cnotą mściciela. Podobnie jak pomysłowość. - Twoja pomysłowość, mistrzu, rzuca na kolana. - Dziękuję ci, Martin. Jestem również zwolennikiem czystej gry. Postanowiłem, że kiedy zaczaruję tego starego złośliwego intryganta, podrzucę mu trop umożliwiający mu wyzwolenie. - Nieprawdopodobna łaskawość, mistrzu. I niecodzienny pomysł, jeżeli mogę zauważyć. - Zdecydowanie możesz. A teraz muszę przystąpić do pracy. Zawęziłem swoje opcje, ale nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji. Pod żadnym pozorem proszę mi nie przeszkadzać. W trzy dni później Grizziscus wyłonił się z pracowni wymęczony i z czerwonymi oczami, ale z uśmiechem na twarzy. Rzucił się na jedzenie i picie, spał jak kamień przez całą dobę, a potem zabrał się za mniej wyczerpujące zajęcia, którym poświęcał się przez prawie cztery tygodnie. Pod koniec tego okresu przyszła wiadomość, po odczytaniu której Grizziscus rozmyślał przez cały dzień, po czym poinformował Martina, że następnego dnia z rana wyruszają, żeby spotkać powracającego Belsheera w drodze. - To ostrożność - wyjaśnił. - Belsheer jest starym intrygantem, ale nie głupcem. Prawie na pewno zabezpieczył się przed możliwością rzucenia na niego uroku w tym domu. Nawet jeżeli tego nie zrobił, uważałbym za nierozsądne atakowanie go tutaj, wśród jego ksiąg i w znajomym otoczeniu. Nie, najpierw go izoluję i dopiero wtedy uderzę. Ten list daje mi znakomitą okazję. - Czy masz jakieś szczególne życzenia, mistrzu? - Przygotuj mój najlepszy płaszcz i buty. Sam też ubierz się elegancko. Musimy być w strojach godnych tego wydarzenia. Belsheer podróżował metodycznie, trzymając się ustalonej trasy. Grizziscus i Martin spotkali go na drodze o kilka godzin jazdy od karczmy Frunskera i Grizziscus pozdrowił go radośnie. - Co ty tu robisz? Kto pilnuje domu? - zapytał Belsheer. - Zabezpieczyłem dom i gospodarstwo ochronnym zaklęciem, łaskawy mistrzu - odparł Grizziscus. - Śpieszyłem przynieść ci dobrą nowinę. - Jaką dobrą nowinę? - Twój przyjaciel i towarzysz cechowy Tristaver żeni się! Belsheera zatkało. - Tristaver się żeni? - Z piękną królową, którą uwolnił od paskudnego uroku. Sam ślub odbył się bez rozgłosu, ale teraz szczęśliwa para pragnie przyjąć wszystkich swoich drogich przyjaciół. Zaproszenie przyszło trzy dni temu i natychmiast wyruszyliśmy, żeby cię, mistrzu, odszukać - powiedział Grizziscus wydobywając z zanadrza autentyczne zaproszenie. Belsheer odczytał je z zaskoczeniem i przyjemnością. - To ci stary obwieś! Myślałem, że nigdy się nie ustatkuje. Trudno go było zastać w domu, stale gdzieś latał. Najczęściej w postaci sokoła. - Czyżby mistrz Tristaver potrafił zmieniać swą postać? - Wiem, że potrafi zmieniać się w ptaka. Nigdy nie widziałem go w żadnej innej postaci. Twierdzi, że jak człowiek raz był ptakiem, to już nie chce być niczym innym. Jest też dobry w zaklęciach miłosnych. - Rzadkie połączenie specjalności - zauważył Grizziscus. - Zaklęcia miłosne zapewniają mu dostatnie życie. Nudne czary, ale jest na nie stały zbyt. Ciekawe, czy w ten sposób zdobył też swoją królową. - Posłaniec powiedział tylko, że są bardzo szczęśliwi. Belsheer skinął głową. - Tak, to wygląda na czary. Brat Tristaver to porządny facet i w ogóle, ale to nie jest ktoś, o kim marzyłaby piękna królowa. - W zamyśleniu pogładził brodę i po chwili dodał: - Z drugiej strony mamy przypadek brata Kedrigerna. Ożenił się z królową... czy z księżniczką. W każdym razie koronowana głowa. Podobno jest też bardzo piękna. Może królowe mają dość małżeństw z królami. - Może tak właśnie jest. - Tak. Również dziwny zbieg okoliczności. Jedno z przysłów Słuchaczy mówi "Król, królowa i maselnica to wesołe błoto i słońce". Grizziscus spojrzał na niego skonfundowany. - Co to znaczy, mistrzu? - Na razie nikt nie wie, ale pracują nad tym. Przed wieczorem przybyli do karczmy Frunskera, względnie czystej i znanej z dobrego jedzenia. Jedli obficie i w doskonałym nastroju. Piwo Frunskera niektórzy uważali za najlepsze w okolicy. Czarownicy spróbowali je przy kolacji i ocenili pozytywnie, zażądali więc później po dzbanie na głowę. Martin wziął karczmarza na stronę i wciągnął go w długą rozmowę, zostawiając dwóch czarowników sam na sam. Belsheer łatwo uległ namowom Grizziscusa i zamówił drugi, a potem trzeci dzban. Kiedy wreszcie podtrzymywany przez Grizziscusa wspinał się po schodach, znajdował się w stanie sennej dobroduszności. Raczył swojego towarzysza całkowicie niezrozumiałymi przysłowiami Słuchaczy, a na koniec z wielkim westchnieniem zwalił się na łóżko. W tym momencie dołączył do nich Martin, który na pytające spojrzenie Grizziscusa odpowiedział skinieniem głowy. Na znak swojego pana Martin stanął w drzwiach zagradzając przejście. - Posłuchaj mnie, Belsheer - odezwał się Grizziscus głębokim, złowróżbnym głosem. - Jutro - wymamrotał Belsheer. - Dzisiaj, stary intrygancie. Wysłuchaj mnie i poznaj cenę, jaką zapłacisz za moją hańbę! Belsheer usiadł mrugając i ziewnął. - O czym ty mówisz? Wypiłeś za dużo piwa, mój chłopcze. - Zaznałem zbyt wiele obelg, hańby i poniżeń, więcej niż czarownik może znieść i dlatego... - Grizziscus uniósł rękę i wskazując zdumionego starego czarownika zaintonował: Za hańbę, jaką sprowadziłeś na mnie, Zemsta niechybnie na ciebie spadnie. Ty, czyje imię na Be się zaczyna, Posłuchaj tego, który cię zaklina: Be, jak biedronka! W zupełnej ciszy w izbie błysnęło i na łóżku, gdzie przed chwilą siedział Belsheer, znajdowała się biedronka rozmiarów dojrzałej, dorodnej brzoskwini. Martin nie mógł z siebie wydobyć słowa. Grizziscus roześmiał się i klasnął w dłonie. Biedronka drgnęła, zrobiła kilka kroków i przewróciła się na bok. - Ostrożnie, mistrzu! - zawołał Martin. - To może ugryźć! - Nie ma obawy. Biorąc pod uwagę ilość piwa, jakie wypił Belsheer, ta biedronka będzie spać do południa. Czy rozmawiałeś z karczmarzem? - Uprzedziłem go, że możemy wyruszyć w nocy i zapłaciłem mu za wszystko. Nie pokaże się tu do jutra. - Dobrze. Każ przygotować konie. Wyjeżdżamy natychmiast. - Grizziscus przyjrzał się biedronce i ze smutkiem pokręcił głową. - Chciałem zostać godzinę lub dwie i nacieszyć swoje oczy tym widokiem, ale ta biedronka śpi jak kamień. W drodze powrotnej do domu i przez kilka następnych dni Grizziscus był zachwycony. Nieustannie wspominał swoją zemstę nad Belsheerem i za każdym razem Martin należycie wychwalał jego cierpliwość, poświęcenie i zręczność wykonania czaru. Po tygodniu Grizziscus przeszedł w stan spokojnego zadowolenia, w którym nie wspominał o swojej udanej zemście częściej niż dwa razy dziennie. W jakiś miesiąc po przemianie zaczął jednak popadać w zamyślenie i jego nastrój stawał się z dnia na dzień coraz bardziej ponury. Pewnego ranka w środku lata wyszedł ze swojej pracowni zdecydowanym krokiem i przyzwał Martina. - Jutro wyruszamy do doliny Aniar. Przygotuj wszystko, co trzeba - powiedział. - Tak jest, mistrzu. Czy długo tam zabawimy? Grizziscus zastanowił się przez chwilę. - Możliwe. Muszę znaleźć pewien szczególny kwiat rosnący tylko w tej dolinie. Stanowi on antidotum na urok, który rzuciłem na Belsheera. Martin uniósł lekko brwi. - Czyżby miał zostać oduroczony, mistrzu? Grizziscus uśmiechnął się mściwie i pokręcił głową. - Absolutnie nie. Grizziscus przemyślał sprawę, co skłoniło go do zmiany planów. Nie były to przemyślenia z tych, co to wiążą się z wyrzutami sumienia, pokutą lub przebaczeniem. Wprost przeciwnie. Zemściwszy się na Belsheerze i stwierdziwszy, że jest to przyjemne, Grizziscus postanowił przedłużyć swoją zemstę w nieskończoność. Żałował jedynie, że uległ dziecięcej pokusie dania przeciwnikowi szansy. W karczmie Frunskera celowo kilkakrotnie wspomniał przy służbie, że celem jego podróży jest dolina Aniar. Nie była to prawda. Była to wskazówka co do możliwości uwolnienia się od uroku. W pewnym lesie w dolinie Aniar, i nigdzie więcej na świecie, rośnie pohukujący błękitny siedmiosił, pasożytnicze ziele, którego kwiaty zawierają nektar odwracający zaklęcia człowieka w owady i kolibry. Gdyby Belsheer okazał się wystarczająco bystry, żeby podchwycić wskazówkę, mógłby się uwolnić od uroku. Szansa była niewielka, ale zawsze była i teraz Grizziscus żałował, że zostawił staremu czarownikowi nawet tak nikłą możliwość uwolnienia się od zemsty. Dlatego postanowił pojechać do doliny, zniszczyć tam wszystkie okazy pohukującego błękitnego siedmiosiła i kontynuować swój plan zemsty. Grizziscus w cichości ducha wypowiedział wojnę Cechowi Czarowników. Zachęcony łatwością, z jaką wyprowadził w pole Hithernilsa, a potem Belsheera, postanowił teraz podjąć kroki przeciwko pozostałym członkom. Wszyscy głosowali przeciwko niemu i dlatego wszyscy zasługiwali na karę. Uwierzył, że może pokonać każdego z nich: pyszałka Tristavera, asekuranta Axpada, opryskliwego Conhoona, nawet Kedrigerna i dziekana sztuk tajemnych, wspaniałego Krillicana oraz całą resztę. W swojej własnej ocenie Grizziscus wszystkich ich przerósł i zdeklasował. Mógł teraz udowodnić światu, że potrafi ich przeczekać, przechytrzyć i przeczarować. Trzymał swój wielki plan w tajemnicy, póki nie przybyli do doliny Aniar, gdzie Martin rozbił namioty i rozpalił ogień, żeby przygotować kolację. Wtedy dopiero wyłożył wszystko, delektując się każdym słowem. Martin słuchał w milczeniu co jakiś czas unosząc brew. - Ambitny plan - zauważył na zakończenie. - Dla zwykłego czarownika byłoby to zadanie ambitne, ale ja już dowiodłem, że mogę się z nimi równać - powiedział Grizziscus. - To prawda, mistrzu. Ale jednak... sam przeciwko wszystkim... - Najwyższy czas, żeby im ktoś dał nauczkę. A kto zrobi to lepiej niż ja? - Rzeczywiście, mistrzu. Grizziscus zachichotał. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ich miny, kiedy... - umilkł, pogładził brodę i zapatrzył się w ogień. - To wymaga pewnego namysłu. Jeżeli pozamieniam ich w gzy albo robaki, nie będę mógł zobaczyć ich min, a to połowa przyjemności. Zabrakło mi tego u Belsheera - powiedział z żalem w głosie. Tego wieczoru do późna siedział samotnie pogrążony w zadumie. Następnego ranka o świcie Grizziscus i Martin byli na skraju lasu pokrywającego skierowany na wschód stok doliny. Tutaj i tylko tutaj można było znaleźć pohukujący błękitny siedmiosił. Ziele było niewielkie i trudne do wypatrzenia, ale o świcie jego otwierające się kwiaty wydawały ciche pohukiwania, dzięki czemu można je było odnaleźć. Dwaj mężczyźni zeszli z wierzchowców i usiedli oparci o pień starego dębu rosnącego na skraju polany w oczekiwaniu pierwszych promieni słońca i charakterystycznych odgłosów. W tej chwili, bez najmniejszego ostrzeżenia, kiedy Grizziscus przecierał oczy, a Martin był w połowie ziewnięcia, na polanie pojawił się spowity w oleisty czarny dym i odrażającą woń jakiś ohydny stwór. Martin raz rzucił na niego okiem, wciągnął powietrze i odczołgał się na drugą stronę pnia, gdzie cicho i obficie zwrócił poranny posiłek. Grizziscus zerwał się na równe nogi. - Co to ma znaczyć? Gdzie ja jestem? Kto śmiał? - zaryczała potworna zjawa niskim, lepkim głosem. - Jestem Grizziscus, najpotężniejszy z czarowników, a to jest dolina Aniar. A kto ty jesteś? - Jestem Wielką Pełzającą Ohydą z Moodymount i moja wściekłość jest bezgraniczna! Muszę się zemścić! - Podoba mi się twoje podejście do sprawy - powiedział Grizziscus. - Opowiedz mi coś więcej. W boku potwora ukazało się wielkie okrągłe oko, które zimno przyjrzało się czarownikowi. - Dlaczego? - spytała Ohyda. - Bo jestem specjalistą od zemsty. Może będę miał jakieś sugestie. Potwór wydał jakiś mokry, kleisty odgłos i otworzył troje dodatkowych oczu, w tym jedno na szypułce. Oczy wpatrywały się przez chwilę w Grizziscusa, a potem znikły w cielsku Ohydy. - Podczas walki z pewnym rycerzem i jego towarzyszami, spadł na mnie nagle zdradziecki urok - powiedziała Wielka Pełzająca Ohyda. - Założę się, że nie po raz pierwszy. - Nie, nie po raz pierwszy, ale to nie twój interes i poza tym to chamska uwaga. - Głos potwora był niski i kleisty, ale coś w jego brzmieniu podpowiadało Grizziscusowi, że rozmawia z istotą płci żeńskiej. - Czy jesteś samicą? - spytał. - Rozmawiamy o moich kłopotach, nie o mojej płci. - Jak sobie życzysz - odpowiedział Grizziscus z dwornym gestem. - Trwała właśnie żwawa i pobudzająca apetyt potyczka, zgodnie z moimi planami powinna ona trwać do chwili, aż poczuje prawdziwy głód. Moi przeciwnicy składali się na rozkosznie zrównoważone menu: karzeł na przekąskę, krzepki rycerz jako danie główne, piękna księżniczka na deser i paru innych na przegryzkę. Właśnie miał ze mnie wypaść czarny, cuchnący obłok, żeby ich zmylić i przerazić, kiedy zostałem zdradziecko przeniesiony w inną przestrzeń. - Zaklęcie teleportacyjne? Czy widziałeś, kto to zrobił? Ohydny stwór utoczył nieco podejrzanej cieczy z jednego boku i wydał odrażający odgłos. - Gdyby to nie było tak absurdalne, powiedziałbym, że zrobiła to biedronka. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam... Grizziscus zatoczył się, wpadł na pień dębu i wyrzucił w górę ramiona, a potem zapiał głosem pełnym wściekłości i zawodu: - To był Belsheer! Ta biedronka to był Belsheer. - Nie kpij ze mnie. Nie ma czegoś takiego jak biedronka rzucająca uroki. - Otóż jest coś takiego, ty głupi potworze, i to moje dzieło. Ta biedronka to zaklęty przeze mnie czarownik, który używa moich własnych zaklęć! - To ty go zakląłeś? - Ja. - I to dzięki twojemu zaklęciu znalazłem się w tym świecie? - Tak. Wszystkiego, co wie na temat zaklęć teleportacyjnych, nauczył się ode mnie. - Zatem ty zapłacisz za moje kłopoty - zahuczał odrażający stwór wypuszczając dwie długie kleiste macki, które szybko oplotły czarownika zasłaniając mu usta i krępując ramiona, co uczyniło go całkowicie bezradnym. W boku potwora otworzyła się paszcza, do której czarownik został natychmiast wtłoczony. Otwór zatrzasnął się i znikł, a Wielka Pełzająca Ohyda znieruchomiała. Martin był świadkiem całego spotkania i miał dosyć. Kiedy ostatnie oko potwora zamknęło się i znikło, Martin zaczął się wycofywać trzymając się jak najbliżej ziemi. Dopiero kiedy dotarł do gęstej kępy brzóz, odważył się podnieść do postawy skulonej. Potwora nie było już widać ani czuć. Martin pośpieszył do koni, doprowadził je cichaczem do ujścia doliny, tam wsiadł i odgalopował nie zatrzymując się aż do zachodu słońca. Martin należał do ludzi przewidujących i Grizziscus polegał na nim w kwestiach praktycznych. W podróży to on zawsze dzierżył kiesę, a w tej wyprawie kiesa była szczególnie ciężka, gdyż Grizziscus planował bankiet z okazji zniszczenia ostatniego pohukującego błękitnego siedmiosiła. Martin miał przy sobie złoto, które mogło mu starczyć na długi czas. Miał również torbę podróżną swojego mistrza z zestawem podręczników. Przy ich pomocy mógłby posługiwać się pewną liczbą prostych zaklęć. Im dłużej o tym myślał, tym mniej mu się ten pomysł podobał. Życie czarownika, nawet pomniejszego i bardzo bezpretensjonalnego czarownika, który pragnie tylko zarobić na życie, było zbyt ryzykowne. Co tu dużo mówić, było wręcz niebezpieczne. Martin doszedł do wniosku, że to nie jest dla niego. Wolał coś pewniejszego. Kiedy tak leżał patrząc w gwiazdy, przypomniała mu się długa rozmowa, jaką odbył z Frunskerem. Karczmarz kilkakrotnie wspominał o chęci sprzedania gospody, wymieniał nawet cenę. Martin sięgnął za pazuchę i pomacał kiesę. Była przyjemnie pulchna, a ta pulchność oznaczała złoto. Życie karczmarza, to jest coś dla mnie, pomyślał. Raz na jakiś czas małe zaklęcie, żeby przepłoszyć pchły, szczury i myszy. Oto cała magia potrzebna karczmarzowi. Westchnął z zadowoleniem, odwrócił się na bok i zapadł w sen z uśmiechem na twarzy. John Morressy Pracusie z parku sztywnych Klimatyzator nasycał wilgotne powietrze odorem stęchłego dymu z cygar. Harry odchylił się do tyłu w skrzypiącym fotelu, zamknął oczy i próbował nie myśleć o bankructwie. Usłyszał znajome kroki. Mój siostrzeniec, absolwent uniwersytetu, pomyślał. Rodzinna mądrala. Skoro jest taki mądry, to dlaczego siedzi tutaj razem ze mną? Jerome wszedł i osunął się na drugi fotel. - Gorąco na dworze - oznajmił. - W biurze też gorąco - odparł Harry. - Dzwonił ktoś, kiedy mnie nie było? Harry zaśmiał się gorzko. - Chyba zwariowałem, żeby przenosić tutaj interes. Za stary jestem na takie zmiany. I ten upał. - Otarł czoło i westchnął: - Dlaczego wyjechałem z Nowego Jorku? Ostatnie słowa stanowiły raczej cri de coeur niż pytanie, ale Jerome i tak odpowiedział: - Podatki cię wykańczały. - Nauczyłem się, jak sobie radzić z podatkami: przestałem zarabiać pieniądze. - Masz pojęcie, ile taki metraż by kosztował w Nowym Jorku? - W Nowym Jorku to nie byłaby sauna. - Włącz klimatyzację - poradził Jerome. - Jest włączona. I ciągle czuję się jak w tureckiej łaźni. - Za kilka tygodni staniemy na nogi. Założymy nową klimatyzację. Będziesz potrzebował płaszcza, żeby wyjść do warsztatu. - Jak mamy stanąć na nogi, jeśli nie możemy znaleźć ludzi? - W Nowym Jorku nie mogłeś znaleźć dobrych robotników, prawda? - Tutaj nie mogę znaleźć nawet złych. W Izbie Handlowej przysięgali, że ten stan jest pełen ludzi, którzy aż palą się do roboty. Może palą się do pracy w fabryce butelek albo na kurzej farmie, ale jakoś nie palą się, żeby pracować dla mnie. Dwaj mężczyźni milczeli przez chwilę. Wreszcie Harry dodał z westchnieniem: - Zresztą kto chciałby pracować w tym upale? To dżungla. Maszyny obrastają jakimś paskudztwem. - Jak już zaczniemy działać, wszystko będzie dobrze. - Wszystko będzie dobrze. Tego cię nauczyli na uniwersytecie? - Jestem wykwalifikowanym kierownikiem personalnym, wujku Harry. Zdobędę ludzi, których potrzebujemy. Zaufaj mi. Harry okręcił się w obrotowym fotelu i popatrzył na swoje puste biurko. Nowe maszyny, na których nie ma kto pracować. Ogromne zadłużenie i żadnych zamówień. Hala fabryczna wielkości lotniskowca, w której plenią się grzyby i robactwo. Nagły ruch zakłócił jego rozmyślania. Jakiś robak przebiegł po blacie biurka. Harry nie zareagował. To nie ma sensu, pomyślał. Rozgnieciesz jednego, a zaraz wylezie dziesięć następnych. Podniósł się z głębokim westchnieniem i ruszył do łazienki. Chciał obmyć twarz zimną wodą, żeby trochę ochłonąć. Wrócił po chwili szybkim krokiem, z obłędem w oczach. - Dżungla na zewnątrz nie wystarczy, teraz mamy dżunglę w toalecie! - oznajmił wstrząśnięty. - Tam siedzi pająk, taki wielki, że mógłby cię wynieść na grzbiecie. Nadaje się do filmu. Jerome nagle się ożywił. - "Złodziej z Bagdadu"! Ten pająk wewnątrz posągu, który pilnował Wszechwidzącego Oka. Miał koronę na głowie, pamiętasz? - Piąte przez dziesiąte - mruknął Harry. Pragnął współczucia, nie filmowych bzdur. - Ale Sabu go załatwił. Udawał, że ześlizguje się po pajęczynie, a potem nagle zatrzymał się i ciach! - wykrzyknął Jerome, zadając cios wyimaginowaną szablą. - Powinienem wynająć Sabu i posłać go do toalety. - Sabu nie żyje, wujku Harry. - No właśnie. Jak kogoś potrzebuję, to facet akurat nie żyje. Ale wynająłbym Sabu, gdybym tylko mógł nawiązać z nim kontakt. Nikt inny nie poradzi sobie z tym pająkiem. - Nie możesz zatrudnić zmarłych - oświadczył Jerome. - I nie mogę zatrudnić żywych. Więc co pozostaje? Jerome nie odpowiedział. Przez resztę popołudnia wydawał się zamyślony. Nie miał kontemplacyjnej natury, ale teraz wyglądał jak człowiek pogrążony w głębokiej zadumie. Następnego ranka nie pokazał się w biurze. O trzeciej, kiedy Harry zaczynał już podejrzewać, że siostrzeniec go opuścił, drzwi otwarły się gwałtownie i Jerome wpadł do środka, teatralnie rozkładając ramiona. - Pam-param-pam! - zaintonował. - Skończyły się nasze kłopoty! Mamy pracowników! Harry spojrzał na rozpromienioną twarz chłopaka i natychmiast opadły go wątpliwości. To było za dobre. Co on potrafi, taki dzieciak świeżo po studiach? Na pewno coś schrzanił. - Opowiedz mi o nich - zaproponował. - Jeśli ich przyjmiesz, możemy zaczynać od jutra. - Dlaczego mam ich nie przyjąć? Co, mają po dwie głowy? Jerome zaśmiał się jakoś sztucznie. - Nic w tym rodzaju - zapewnił, opadając na fotel. - Są zupełnie normalni. Prawie. Zapadło długie milczenie, a potem Harry poprosił: - Powiedz mi resztę, Jerome. Milczenie przedłużało się. Wreszcie Jerome powiedział: - No... to są zombi. Harry nie odzywał się przez pełne dwie minuty. Jerome z dumną miną rozparł się w fotelu i wyciągnął nogi. Wreszcie Harry wykrztusił: - Zombi? Jak w voodoo? - Właśnie. Kiedy mówiłeś, że chciałbyś wynająć Sabu, nawet jeśli on nie żyje, wpadłem na pomysł... - Jerome, zwariowałeś! Oglądasz horrory do późnej nocy i głupiejesz od tego! - Pomyśl o korzyściach, wujku Harry. - Trupy spacerujące po warsztacie to są korzyści? Raczej zagrożenie dla zdrowia! Poza tym wystraszą innych pracowników. - Nie ma żadnych innych pracowników. - I nie będzie. Jak tylko się dowiedzą, że muszą pracować z umarlakami, rzucą robotę. - Nie potrzebujemy innych. Zombi pracują lepiej niż żywi ludzie. - Naprawdę? Jerome z zapałem kiwnął głową. - I nie biorą urlopów. Nie wstępują do związków zawodowych. Nie śpią, nie palą, nie jedzą, nie chodzą do kibla, nie kłócą się o kobiety, nie upijają się i nie mają kaca. Po prostu pracują. - Jak szybko? - zapytał Harry. Jerome wzruszył ramionami. - No, rzeczywiście są dość powolni - przyznał. - Ale to się wyrównuje, skoro pracują na okrągło. To co Harry usłyszał, zmuszało do zastanowienia. - W porządku, nikt nie jest doskonały - stwierdził. - Są jakieś inne korzyści? - Nie potrzebują opieki lekarskiej. Żadnego ubezpieczenia. Żadnych emerytur. Żadnych wakacji. Minimalna pensja. Żadnych podwyżek. - Z czego będą żyli? - Oni nie żyją. Harry potrząsnął głową. - Zapomniałem - mruknął. Po namyśle dodał: - Właściwie po co w ogóle im płacić? Jerome podciągnął nogi, wyprostował się w fotelu i energicznym, rzeczowym głosem oświadczył: - Musimy mieć listę płac, wujku Harry. Jeśli zatrudniasz robotników i nie odprowadzasz podatków ani składek na fundusz ubezpieczeń, będziesz miał rząd na karku. - No dobrze, zapłacimy im. Ale dlaczego nigdy nie słyszałem o zombich w Nowym Jorku? - Działają tylko w ciepłym klimacie. Nie rozumiem tego, ale znajdziesz ich jedynie w tym rejonie. - Czy to są amerykańscy zombi? Nie chcę żadnych kłopotów z urzędem imigracyjnym. Oni są gorsi od specjalistów podatkowych. - Stuprocentowi Amerykanie, wujku Harry. Sprawdziłem ich metryki urodzenia. Również świadectwa zgonu. - Nie chcę wiedzieć nic więcej. Sprowadź ich tutaj - nakazał Harry. Z punktu widzenia kierownictwa zombi jest idealnym pracownikiem. Niestety pracownicy-zombi mają również poważne wady. Nie odznaczają się atrakcyjnym wyglądem i okropnie śmierdzą. Poruszają się niezdarnie, ciągle na coś wpadają. Na ogół milczą, a kiedy się odzywają, mamroczą monotonnym, bełkotliwym głosem. Słuchanie ich wymaga cierpliwości i niewrażliwego żołądka. Na początku Harry jakoś sobie radził. Kiedy atmosfera w warsztacie stała się nie do wytrzymania, zainstalował wentylatory i polecił codziennie spłukiwać wszystkich pracowników wodą z gumowego szlaucha. To pomogło. Za radą Jerome'a ustawił w strategicznych miejscach otwarte pudła z dwuwęglanem sodu. Jakość powietrza znacznie się poprawiła. Maszyny pracowały bez przerwy. Zaczęły napływać zamówienia. Harry oferował bezkonkurencyjne ceny i szybki transport. Co prawda, towary należało wietrzyć przez dzień lub dwa, zanim udostępniono je klienteli, ale nikt nie narzekał. Rampa załadowcza stała się sceną ożywionej działalności. Był to również newralgiczny punkt, ponieważ tam następował kontakt pomiędzy pracownikami a światem żywych. W celu uniknięcia kłopotów Harry wydał surowe polecenie, żeby nikt nie wychodził na rampę bez rękawic, gogli, maski ochronnej i kapelusza naciągniętego głęboko na uszy. Ale nawet te środki ostrożności nie chroniły przed wpadką. Pewnego dnia zirytowany kierowca wtargnął do biura, gdzie siedzieli Harry i Jerome. - Co za ludzie u pana pracują, panie Harry? - zawołał. - Nie odpowiadają na pytania. Nie mówią "Cześć", "Dzień dobry" ani "Idź do diabła". W ogóle nic nie mówią! Człowiek czuje się jak na cmentarzu. Harry i Jerome zerwali się na równe nogi. - Nie mów tak! - krzyknęli unisono. - Oni są bardzo wrażliwi - wyjaśnił Harry. - Taką mają religię - dodał Jerome. - Nie chcę obrażać niczyjej wiary, ale są jacyś niesamowici - upierał się kierowca. - Wiele przecierpieli - oznajmił Jerome. Harry zrobił współczującą minę i pokiwał głową. - No, ale powinniście ich przekonać, żeby rozmawiali z ludźmi. Kilka przyjaznych słów nikomu nie zaszkodzi - stwierdził kierowca. - Pogadam z nimi - obiecał Harry. Kierowca wyszedł. Harry opadł na fotel, otarł czoło i sięgnął po cygaro. Ręce mu się trzęsły, kiedy zapalał zapałkę. - Jesteśmy skończeni, Jerome. Wiedziałem, że to był wariacki pomysł. Ludzie coś zauważyli - powiedział zniżonym, zalęknionym głosem. - Co takiego zauważyli? Chłopcy nie są rozmowni? W porządku, nauczymy ich rozmawiać. - Słyszałeś, jak oni mówią? To okropne. - Nie muszą wygłaszać przemówień. Nauczymy ich mówić: "Życzę miłego dnia". - To nie wystarczy, Jerome. - No dobrze, postawimy radio w warsztacie. Będą słuchali wiadomości, listy przebojów, sportu, pogody. Czego więcej potrzeba do rozmowy? - Telewizja też się przyda. Sukces tego planu zdumiał Harry'ego. Już po dziesięciu dniach zombi witali się słowami: "Co słychać, stary?" i "Muszę lecieć, kotku". Z każdym tygodniem dodawali nowe zwroty do swojego repertuaru. Powiedzonka z reklamówek i sprawozdań sportowych, odzywki z komedii telewizyjnych i urywki popularnych piosenek rozbrzmiewały w warsztacie. Harry zauważył, że zombi zbierają się w grupki, opowiadają sobie kawały i dyskutują o baseballu. Nucili, pogwizdywali, czasami wybuchali upiornym śmiechem. Kiedy opowiedział o tym siostrzeńcowi, Jerome uznał te objawy za pozytywne. Ale gdy Harry przyłapał trzech zombich i czterech kierowców na rampie załadowczej, jak opowiadali sobie świńskie dowcipy zamiast pracować, stanowczo położył temu kres. Na jakiś czas bumelanctwo ustało. Lato minęło spokojnie i Harry był z siebie zadowolony. Żaden zombi nie próbował wymigiwać się od roboty. Ale pod koniec września wystąpiło nowe, nieprzyjemne zjawisko. Harry zaczął znajdować kawałki swoich pracowników rozrzucone po warsztacie: tu fragment palca, tam połówka ucha, gdzie indziej cały nos. Tempo produkcji nie spadło, ale Harry bardzo się zmartwił. Po pierwsze, to było obrzydliwe. Po drugie, robotnik, który rozpada się na kawałki, nie może wydajnie pracować. Harry postanowił pogadać z Jerome'em. - Więc też to zauważyłeś? - mruknął Jerome. - Trudno nie. - Wiesz, co to znaczy, wujku Harry? Oni są nieszczęśliwi. - Mają telewizję, mają radio, mają stałą pracę. O co chodzi? - Nie wiem, ale mówię ci, że są nieszczęśliwi. Nieszczęśliwy zombi zaczyna się rozkładać. Musimy szybko coś zrobić, bo inaczej to miejsce będzie wyglądało jak... - Oszczędź mi szczegółów, Jerome - przerwał Harry. Popił wody z karafki stojącej na biurku, odchylił się do tyłu i głęboko odetchnął, próbując opanować mdłości. Po chwili powiedział: - Skąd ty tyle wiesz o zombich? Uczą was tego na kursach zarządzania? - Musiałem zaliczyć jakiś przedmiot humanistyczny, więc zapisałem się na seminarium klasycznego filmu grozy. Oglądaliśmy mnóstwo starych filmów. Mieliśmy również przeczytać książkę, ale nikomu się nie chciało. Rozległo się pukanie do drzwi biura. Zabrzmiało głucho, jakby ktoś uderzał gąbką o szkło. Harry i Jerome wymienili zdumione spojrzenia. Niczego nie zamawiali. Nie spodziewali się żadnych gości. Jerome potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Harry odchrząknął. - Proszę wejść! - zawołał. - Jak. Zdrówko. Panie Harry? - powiedział Vernon, jeden z operatorów maszyn. Ubrany był w czysty, chociaż wyblakły i wystrzępiony kombinezon. Skórę miał bladą, sinozieloną z żółtymi plamami, oczy puste i szkliste, wargi sine, paznokcie czarne. Kiedy stanął w drzwiach, jeden paznokieć upadł na podłogę z cichym stuknięciem. Harry zakrył ręką usta i odwrócił wzrok. - Miło cię widzieć, Vernon. O co chodzi? - zapytał Jerome. - Chłopcy. Wysłali. Mnie - wyrecytował Vernon głuchym, monotonnym głosem. - Co się stało? - Chcemy. Oglądać. Dogrywki. Harry wytrzeszczył na niego oczy. - Dogrywki? - I. Mistrzostwa. Baseballu. - No więc oglądajcie w wolnym czasie - zaproponował Harry. Jerome nachylił się do wuja i szepnął: - Oni nie mają wolnego czasu, wujku Harry. Powinniśmy zwalniać ich na noc. Będą lepiej pracowali. - Tak uważasz? - Sam chciałem to zaproponować. Jeśli wypuścimy ich na świeże powietrze, wrócą do pracy w lepszym nastroju. Będą również lepiej pachnieć. Harry zastanawiał się przez pełną minutę. W trakcie rozmyślań wyciągnął chustkę i przyłożył ją do nosa. - Naprawdę myślisz, że będą lepiej pachnieć? - Bezwzględnie. A kiedy wyjdą, możemy przewietrzyć warsztat. To przekonało Harry'ego. Oznajmił: - Vernon, powiedz chłopcom, że odtąd mają wolne wieczory. Mogą wyjść na świeże powietrze. Mogą zrobić pranie. - Już. Lecę. Szefie - przeciągnął Vernon. Jedna strona jego twarzy drgnęła lekko w niezręcznej imitacji uśmiechu. - Życzę. Miłego. Dnia. Panie Harry. Panie Jerome. Kiedy Vernon wyszedł, Harry odwrócił się do siostrzeńca. Od razu nasunęły mu się liczne zastrzeżenia. Zanim zdążył sformułować chociaż jedno, Jerome podniósł ręce uspokajającym gestem. - Wujku Harry, muszę ci coś powiedzieć. - Powiedz, że jesteśmy zrujnowani. Właśnie obciąłem produkcję praktycznie do połowy. Za stary jestem na takie wyskoki - jęknął Harry. - Jak tylko zacząłem znajdować kawałki zombich w warsztacie, od razu wiedziałem, że mamy kłopot. Więc załatwiłem nocną zmianę. Harry popatrzył na niego ze zdumieniem. - Naprawdę znalazłeś ludzi, którzy chcą tutaj pracować? W nocy? - Jest tylko jeden warunek. Czy mamy jakiś czysty, suchy magazyn, gdzie można wstawić kilka skrzyń? - Mamy miejsce na strychu. Chociaż tam jest okropnie. Nietoperze, pająki, ciemno jak w grobie nawet w dzień. - Harry zadygotał na samą myśl. - Będą zachwyceni. Zaraz jutro każę przysłać skrzynie. - Co jest w tych skrzyniach? - Nocna zmiana. Harry przez chwilę siedział jak ogłuszony. Potem zerwał się na nogi, przewracając krzesło. - Mało ci było zombich, więc sprowadziłeś wampiry! - Ubierają się znacznie lepiej od zombich, no i nie śmierdzą. Niektóre pochodzą z bardzo dobrych rodzin. - Gryzą ludzi w szyje i wysysają im krew! Czy tak się postępuje w dobrej rodzinie? - Gryzą tylko wtedy, kiedy są głodne, wujku Harry. Dopilnuję, żeby były grzeczne. - Jerome, gdzieś ty znalazł wampiry? To jest Ameryka. Zombi, rozumiem, ale wampiry? - W tych stronach mieszkało sporo Rumunów. Sprowadzili różne pamiątki ze starego kraju. Dowiedziałem się o tym na seminarium. Harry przyjrzał mu się uważnie i zapytał: - Jaką ocenę dostałeś z tego seminarium? - Piątkę z minusem. Dostałbym piątkę, gdybym przeczytał książkę. Wampiry okazały się całkowicie godne zaufania. Czosnek zawieszony na drzwiach i oknach nie pozwalał im opuszczać fabryki. Nie było żadnych rozróbek ani napastowania sąsiadów. Natomiast pracę wykonywały szybko i sprawnie, bez przykrych zapachów. Harry był całkiem zadowolony ze swojej nowej nocnej zmiany. Już po kilku dniach zaczął opowiadać o pierwszorzędnych europejskich fachowcach i chwalić ich dokładność. Zatrudnianie wampirów, jak się przekonał, miało tylko jeden nieprzyjemny aspekt, który pozostawił Jerome'owi. Raz w tygodniu, na pół godziny przed zachodem słońca, Jerome wnosił na strych wiadro świeżej krwi z miejscowej rzeźni i stawiał pośrodku kręgu trumien. Następnego ranka zabierał puste wiadro. W noce karmienia wydajność zawsze wzrastała. Zmiana odbywała się rutynowo. Tuż przed zachodem słońca zombi odchodzili do swoich wieczornych zajęć. Po ich wyjściu Harry i Jerome sprawdzali ochronne pęczki czosnku, wsiadali do samochodów i odjeżdżali. Kiedy wracali rano, zombi pracowali już przy maszynach, a wampiry spały w trumnach. Harry nie wymagał niczego więcej. Pewnego listopadowego ranka przeżył wstrząs. Na biurku znalazł list, wyznaczający spotkanie tego samego wieczoru. Notatka była podpisana śmiałym, wyraźnym pismem: "Książę Radu". Harry kulił się przy biurku, dygocząc ze strachu, kiedy zjawił się Jerome. Dobrą chwilę zabrało mu uspokojenie wuja. - Weźmiemy czosnek. On nas nie tknie, wujku Harry - zapewniał. - Widziałeś jego podpis? Rumuńskie nazwisko. Rumuni uwielbiają czosnek. - Tylko żywi Rumuni, wujku Harry. Zaufaj mi. Przecież dostałem piątkę z minusem. - Nie przeczytałeś książki. Powinieneś przeczytać tę książkę, Jerome. Nauczyłbyś się czegoś o wampirach. - Wujku Harry, znam się na wampirach. Nie będzie żadnych problemów. O zachodzie słońca obaj siedzieli w biurze, oczekując gościa. Na szyjach zawiesili sobie wianki czosnku. Książę Radu wykonał dramatyczne wejście. Nagle coś zafurkotało jak rozwijany żagiel i pośrodku pokoju pojawił się blady mężczyzna o hebanowych włosach i szkarłatnych wargach, w eleganckim wieczorowym garniturze i pelerynie, która opadała powoli wokół jego szczupłej postaci. - Dobry wieczór. Jestem książę Radu - powiedział z silnym cudzoziemskim akcentem. - On mówi całkiem jak Bela Lugosi w "Draculi"! - szepnął Jerome. - Miło cię poznać, książę. Mam na imię Harry. Jestem właścicielem tego interesu. To jest mój siostrzeniec Jerome, kierownik personalny. - Jak ci się tutaj podoba, książę? - zagadnął Jerome. - Praca jest... monotonna - oświadczył książę, podkreślając ostatnie słowo. - Nie musicie dźwigać żadnych ciężarów. Przez cały dzień śpicie w bezpiecznym miejscu i co tydzień dostajecie wiadro świeżej krwi - odparł Jerome. - Wujek Harry jest bardzo troskliwym pracodawcą. - Krew i sen to nie wszystko. Chcemy fruwać w ciemnościach... odwiedzać miejscowych wieśniaków... czuć wiatr pod skrzydłami i słuchać, jak śpiewają dzieci nocy! - wydeklamował książę Radu. Rozzuchwalony czosnkiem Harry oświadczył: - Chcecie gryźć ludzi w szyję, o to wam chodzi! Książę Radu skwitował to wyniosłym gestem. - Owszem - odpowiedział niedbale. - Taką mamy naturę. - Tutaj nie możecie tego robić. - Ośmielasz się rozkazywać księciu Radu? - zagrzmiał wampir i zrobił krok do przodu, powiewając peleryną. - Uważaj. Mam na sobie czosnek - ostrzegł Harry. - Ach tak. Czosnek. Moja ulubiona przyprawa - oznajmił książę z uśmiechem, który odsłonił wydłużone kły. Harry skulił się w fotelu. - Mówiłem ci o Rumunach! - pisnął zduszonym głosem do Jerome'a. Jerome zachował spokój. - Blefujesz, książę. Hollywood nie kłamie w takich sprawach. Z cichym chichotem książę powiedział: - Wybaczcie mój mały makabryczny żarcik. Jesteście całkowicie bezpieczni. - Słuchaj, książę, mój wujek ma kłopoty ze zdrowiem. Odłóżmy tę rozmowę do czasu, aż poczuje się lepiej - zaproponował Jerome. - Podwyższone ciśnienie? - zapytał Radu z nagłym zainteresowaniem. - Nie. Żołądek. - Aha. Kłopoty z żołądkiem to nie moja specjalność. Ale przedstawię wam nasze postulaty: swobodne latanie na zewnątrz i krew dwa razy w tygodniu. - Krew możecie dostać, ale latanie wykluczone. To nie od nas zależy, książę, takie jest prawo. - Książę Radu nie uznaje innego prawa oprócz swojej woli! - To są puste słowa, książę. Możecie sobie latać po fabryce, ale żadnych wycieczek na zewnątrz. Jak zaczniecie fruwać po okolicy i nadgryzać sąsiadów, to po tygodniu zamkną fabrykę. Albo zamkną nas w fabryce i podpalą. - Odmawiasz księciu Radu? - Dostaniecie drugie wiadro krwi. Więcej nie możemy wam obiecać. Radu wycelował w młodzieńca długim, smukłym palcem. - Pamiętaj, że książę Radu nie da się uwięzić wbrew swej woli - wymówił niskim, złowrogim głosem. Owinął się peleryną i nagle odrzucił ludzką postać. Olbrzymi nietoperz wzbił się w powietrze, musnął łysinę Harry'ego i wyfrunął przez drzwi. - Rozzłościł się - stwierdził Jerome. - Ten facet może narobić nam kłopotów. Nie wiadomo, co powie innym wampirom. - Jutro kupię więcej czosnku. - Powinniśmy go mieć na oku - powiedział Harry. Obaj z Jerome'em popatrzyli na siebie w milczeniu. - Spróbuję załatwić kamery. - Wampirów nie można sfotografować. - Więc założymy im podsłuch. - One rozmawiają po rumuńsku. Zapadło długie milczenie. Wreszcie Jerome oznajmił: - Potrzebujemy brygadzisty. - Gdzie znajdziesz brygadzistę, który będzie nosił czosnek na szyi przez całą noc, a we dnie pracował z ludźmi, którzy rozpadają się na kawałki, kiedy są nieszczęśliwi? - To nie będzie łatwe - przyznał Jerome. Przez dwa dni Jerome nie pokazywał się w biurze. Harry'ego martwiła jego nieusprawiedliwiona nieobecność, zwłaszcza kiedy zbliżał się czas karmienia. Odszedł ode mnie, myślał Harry. Nie wytrzymał napięcia. Załamał się w ostatniej chwili, kiedy już prawie się udało. Sam nie poradzę sobie z tym wszystkim: krew, zwłoki, dwuwęglan sodu. Jestem za stary na taką mordęgę. Pora sprzedać interes. Kto jest chętny? Przyjmę każdą ofertę. Postanowiłem odejść na emeryturę, do jakiegoś miłego, spokojnego miejsca, bez zombich, bez wampirów, bez dziewięćdziesięcioprocentowej wilgotności, bez pleśni i robactwa. Może na Alaskę. A wtedy Jerome wszedł do biura, uśmiechnięty od ucha do ucha, i postawił kartonowe pudło na biurku Harry'ego. - Chciałeś brygadzistę, masz brygadzistę. Zdumiony Harry podniósł wzrok. - Przyniosłeś mi jakiegoś mikrusa. - Otwórz, to zobaczysz. W środku, na podściółce z gazet, spoczywała bardzo stara mosiężna butla. Harry wyjął ją i postawił na biurku. - Bardzo ładna, Jerome, ale wiesz, że ja nie piję. - Wyciągnij korek. Harry posłuchał. Z mosiężnej szyjki buchnął gejzer gęstego czarnego dymu, wzbił się pod sufit, zawirował i wypełnił połowę biura. Potem zapadł się w sobie, skurczył się, zgęstniał... i nagle przed Harrym stanął uśmiechnięty mężczyzna, z ramionami skrzyżowanymi na potężnej piersi. Zjawiskowy przybysz miał prawie siedem stóp wzrostu. Zbudowany był jak piłkarz, z warstwą posezonowego tłuszczu okrywającą potężne mięśnie. Nosił purpurowy turban, karmazynową jedwabną kamizelkę haftowaną złotem, bufiaste zielone spodnie i żółte pantofle z wywiniętymi noskami. Kiedy rozwiała się ostatnia smużka dymu, przybysz upadł na kolana i dotknął czołem podłogi przed Harrym. Potem wstał, złożył dłonie i odezwał się: - Co rozkażesz, o mój panie? - Czy on nie jest wspaniały, wujku Harry? Lepszy od Rexa Ingrama w "Złodzieju z Bagdadu"! - zawołał Jerome. Harry kiwnął głową, oblizał wargi, przełknął i zapytał: - Czy jesteś dżinnem? - Jestem Jimmdash, syn Dahnasha, syna Shamburisha, ostatni z długiej linii dżinnów. Mój ojciec i jego ojciec są wymienieni w "Księdze Tysiąca i Jednej Nocy", jak wszystkim ludziom wiadomo. - Słuchaj, Jimmdash... możesz być moim brygadzistą? Dżinn skłonił się i powiedział: - Będę wszystkim, czego sobie życzy mój szczodrobliwy pan. - Jerome, przynieś mu jakieś ubranie. - Czy mój wszechwiedzący pan rozkaże swemu uniżonemu słudze zmienić strój? - Lepiej, żebyś się ubierał jak my. Jimmdash dwukrotnie klasnął w ręce. W kącie biura pojawił się stojak z ubraniami. Na stojaku wisiał jedwabny beżowy garnitur, tuzin jaskrawych sportowych koszul i sześć par spodni w pastelowych barwach. Pod ubraniami stało szeregiem sześć par butów. Na wierzchu stojaka leżało płaskie pudło, zawierające bieliznę i skarpetki z etykietkami paryskich firm. Wszystkie inne rzeczy pochodziły z Włoch. - Bardzo dobre ubrania, Jimmdash. Masz doskonały gust. - Jeśli mój dobroczyńca jest zadowolony, zaraz się przebiorę - oznajmił dżinn. Znowu zaklaskał dwa razy i natychmiast miał na sobie jaskrawą hawajską koszulę, miętowozielone spodnie i lekkie białe półbuty. Jego poprzedni strój, starannie złożony, spoczywał na stojaku. - Jesteś cudowny! Jerome, on jest cudowny! - wykrzyknął Harry. - Pochwała nazbyt łaskawego pana uszczęśliwia twego pokornego sługę ponad wszelkie wyobrażenie. - Jimmdash, chcę, żebyś zaraz zabrał się do pracy. Dzienna zmiana jeszcze jest w warsztacie. Przedstawię cię, żebyś wiedział, z kim będziesz pracował. - Już wiem, szlachetny panie. - Coraz lepiej. I słuchaj, lepiej nie nazywaj mnie panem. Dajmy spokój formalnościom. Mów mi Harry, a jemu Jerome. - Zgoda, Harry. Możecie mi mówić Jim. Już po kilku minutach Jimmdash podbił serca zombich. Kiedy jeden z nich zwrócił się do niego per "panie Dash", uśmiechnął się chłopięco i powiedział: My tu jesteśmy jak jedna rodzina. Mów mi Jim, słyszysz? Rozmawiał z każdym po kolei, pamiętał ich imiona, ściskał im ręce i klepał po plecach dostatecznie mocno, żeby podkreślić przyjazne intencje, ale nie tak mocno, żeby utrącić palec czy ucho. Na zakończenie wyjął zwitek banknotów, odliczył trzy dwudziestki, włożył pieniądze Vernonowi do ręki i powiedział: - Vernon, stary, zabierz moich ciężko pracujących kumpli na piwo. No, idźcie już. Bawcie się dobrze i wracajcie rano wypoczęci, żeby rozbujać te maszyny, słyszycie? - Urodzony przywódca - mruknął Harry. - Wygadany facet - przyznał Jerome. Kiedy ostatni zombi wyczłapał poza zasięg słuchu, Jimmdash odwrócił się i powiedział swoim poprzednim stylem: - Sądzę, że nawiązałem stosunki z dzienną zmianą. - Jim, oni cię pokochali - oświadczył Harry. - Jerome, pobiegnij i zostaw wiadomość na trumnie księcia. Wyznacz mu spotkanie w biurze, punktualnie o ósmej. Chodźmy na obiad Jim, a potem poznasz nocną zmianę. Kiedy czekali na księcia Radu, Jerome odezwał się: - Jim, nie mogę zrozumieć, dlaczego jesteś taki życzliwy i dobroduszny. Myślałem, że każdy byłby wściekły, gdyby tkwił uwięziony w mosiężnej butelce przez trzy tysiące lat. - Ale ja nie byłem więźniem. Dżinny są uwięzione tylko w miedzianych butelkach. - Więc to był twój własny pomysł? - zapytał Harry. Jimmdash z namysłem zaciągnał się cygarem, wydmuchnął cienką smugę dymu i powiedział: - Nie całkiem. Żyłem w czasach Jana bin Jana, siedemdziesiątego drugiego sułtana dżinnów... i ostatniego, jak się okazało. Były to złe czasy dla dżinnów. Kiedy sytuacja wyglądała najgorzej, Jan bin Jan wydał rozkaz, żeby wybranych przedstawicieli młodszego pokolenia umieszczono w mosiężnych butlach i ukryto w różnych miejscach na całym świecie, gdzie będą oczekiwać poprawy. Należałem do wybranych. Jerome zagwizdał cicho. - Całe stulecia w butelce... to gorsze niż więzienie. - Wręcz przeciwnie. Potrafiłem zmniejszać się niemal w nieskończoność, więc butelka była dla mnie wszechświatem. Jan bin Jan, w swojej łaskawości i dalekowzroczności, kazał ją wyposażyć we wszelkie udogodnienia i luksusy, żeby jej lokator przyjemnie spędzał czas. - Jimmdash uśmiechnął się marząco do swoich wspomnień, pyknął z cygara i kontynuował: - Ale po kilku tysiącach lat nurzania się w rozkoszach każdy potrzebuje odmiany. - Nie ja - oświadczył Harry. - Na twoim miejscu zostałbym w butelce. Ten świat to bagno, wierz mi. - Ale interesujące bagno. Podoba mi się ten wasz świat. Lubię cajuńską kuchnię i cygara. Lubię lodowato zimne 7-up. Lubię nosić ciemne okulary - oznajmił dżinn, poprawiając wielkie lotnicze gogle, które kupił po drodze na obiad. - Podoba mi się wasz klimat, przyjemnie ciepły i nie za suchy. Harry wciąż czuł się nieswojo, ale nie był już tak przerażony jak poprzednim razem. Widok potężnej postaci Jimmdasha, niewzruszenie pykającego z cygara, wpłynął na niego uspokajająco. Harry zdołał nawet zachować zimną krew, kiedy spod zamkniętych drzwi wypłynął obłok dymu i pojawił się książę, równie wytworny i złowrogi jak przedtem. - A więc przyszliście czołgać się u stóp księcia Radu i błagać o wybaczenie - przywitał ich. - Nie. Przyszliśmy przedstawić ci nowego brygadzistę - oznajmił Harry. Jimmdash obdarzył księcia ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. Nie powiedział nic. Książę Radu spojrzał w nieprzeniknione czarne szkła gogli. Jimmdash wydmuchnął serię idealnych kółek dymu. Nagle Radu wybuchnął demonicznym śmiechem i wrzasnął: - Głupcy! Głupcy! Wydaliście tego sługusa w moje ręce! Patrzcie teraz, jak wypiję jego krew i uczynię go moim niewolnikiem! Rzucił się na dżinna i natychmiast zawisł w powietrzu, dziko wymachując nogami. Jimmdash wstał, złapał go za klapy i przyciągnął do siebie, aż znaleźli się nos w nos. - Wiedz, ty wypierdku kulawego wielbłąda, że masz do czynienia z dżinnem, a nasza rasa pogardza piskami nietoperzy i bufonami pojawiającymi się w obłokach dymu - powiedział zimno. - Jeśli mnie rozgniewasz, spadnę na ciebie szybko i niechybnie niczym Ten, który niszczy radość i zasiewa smutek, który burzy domy i rujnuje miasta, który zabija wielkich i małych bez wyboru, który nie zna litości dla bezbronnych nieszczęśników i nie lęka się potężnych armii. - Cisnął ogłupiałego wampira na fotel i przez pełną minutę przeszywał go wzrokiem, z założonymi rękami i twarzą bez wyrazu. Potem uśmiechnął się przyjaźnie, nachylił się i wygładził klapy marynarki księcia, mówiąc miodowym tonem: - Z drugiej strony, jeśli będziesz dla mnie miły i chętny do współpracy, wygładzę powietrze pod twoimi skrzydłami, ochronię cię przed promieniami słońca i wścibskimi ludźmi z zaostrzonymi kołkami, i dopilnuję, żebyś codziennie rano dostawał do poduszki filiżankę smacznej ciepłej krwi. Co więc wybierasz? Wampir zagapił się na niego, zamrugał i powiedział: - Książęta Radu słyną na całym świecie jako ludzie przyjaźni i chętni do współpracy. - Doskonale, więc powiedz mi, o co chodzi. Na pewno dojdziemy do porozumienia. Siadaj, książę. Wygodnie ci? - zagadnął dżinn, troskliwy jak babcia rozpieszczająca ukochanego wnusia. Odwrócił się i zapytał: - Czy któryś z panów może poczęstować księcia cygarem? Napijesz się zimnego 7-up, książę? Radu podniósł rękę odmownym gestem. - Nigdy nie piję... 7-up. - Całkiem jak Bela Lugosi - mruknął Jerome. Przed jedenastą osiągnięto prozumienie: w zamian za uroczyste słowo honoru księcia, że nie będzie spadku wydajności ani nadgryzania sąsiadów, nocnej zmianie zezwolono przez dwie noce w tygodniu wychodzić na zewnątrz, latać, zwiedzać, robić zakupy czy zajmować się inną legalną działalnością. Radu był zadowolony. Harry i Jerome odetchnęli. Kiedy szli do samochodu, Harry powiedział: - Bardzo zdolny brygadzista, ten Jimmdash. - On jest genialny, wujku Harry. - Nie genialny, Jerome. Zdolny. Gdyby był genialny, zostałby w butelce. Przez następnych kilka tygodni dżinn wypełniał swoje obowiązki bez zarzutu. Fabryka stała się szczęśliwym miejscem, a wydajność stale rosła. Pracownicy nazywali swojego brygadzistę Jim, natomiast wśród miejscowych znany był jako J.D., Jimbo albo szef Dash. Dzienna zmiana w ograniczonym zakresie włączyła się w działalność społeczną i zorganizowała akcję na rzecz upiększenia miejscowego cmentarza. Harry i Jerome trzymali się w cieniu, ale Jimmdash bywał regularnie zapraszany na przyjęcia klubowe, gdzie jego zasób dowcipów i zdolność gładkiego przechodzenia z robotniczej gwary na kulturalną wymowę światowca zdobyła mu renomę poszukiwanego mówcy. Toteż tego ranka, kiedy policja przybyła do fabryki, zażądali rozmowy z panem Dashem. Dżinn lojalnie bronił dostępu do swoich pracodawców. Dopiero kiedy policyjny samochód wyjechał z parkingu, Jimmdash przekazał wiadomości Harry'emu i Jerome'owi. Wyglądało na to, że kilka wampirów wpadło w złe towarzystwo i zaczęło popijać podczas wolnych wieczorów. Ponieważ miały cały dzień na odespanie skutków pijaństwa, te wybryki przechodziły nie zauważone. Poprzedniej nocy pewien wampir uczestniczył w rozpasanym przyjęciu kawalerskim i wracał do domu tuż przed świtem, pijany jak bela. Chcąc zyskać na czasie, przybrał postać nietoperza i wyruszył drogą powietrzną, ale w stanie alkoholowego zamroczenia nie nadawał się do lotu. Zderzył się czołowo z ciężarówką na autostradzie międzystanowej w pobliżu fabryki Harry'ego. Na oczach wstrząśniętego kierowcy jego zmasakrowane ciało przybrało ludzką postać, a następnie, kiedy słońce wstało nad horyzontem, zwłoki skurczyły się i rozsypały w proch. Policja miała wiele pytań i żądała odpowiedzi. - Policjanci wrócą, zanim dzień się skończy. Przedstawiciele mediów już okazali zainteresowanie - powiedział Jimmdash. Harry wydał słaby jęk rozpaczy. Dżinn mówił dalej: - Kiedy ta sprawa wyjdzie na jaw, posypią się pytania ze strony Urzędu Imigracji i Naturalizacji, Urzędu Skarbowego, Okręgowej Komisji Zdrowia, Narodowej Komisji Bezpieczeństwa i Higieny Pracy, Stanowego Instytutu Bezpieczeństwa i Higieny... - Przestań! Nie chcę tego słyszeć! - zawołał Harry. - To okropne! - Nie przejmuj się. Jeśli chcesz, przeniosę fabrykę i nas wszystkich do jakiegoś odległego zakątka świata. Znam górę w Assamie... - Wystarczy, że wyjechałem z Nowego Jorku. Komu potrzebny Assam? - Lepsze to niż więzienie, wujku Harry - zauważył Jerome. - Może dla ciebie. Ja jestem za stary na takie podróże. W wyobraźni Harry słyszał już policyjne syreny, ultimatum wychrypiane przez megafon, trzask wyłamywanych drzwi, brzęk wybijanych okien, krzyki i strzelaninę. Popatrzył na zombich, którzy spokojnie pracowali dalej, westchnął i zapytał: - Co z nimi będzie? Wszyscy stracą pracę. - Jeśli chcesz uratować fabrykę - powiedział Jimmdash - władzom wystarczy szybkie aresztowanie i szczere przyznanie się do winy. - Kto ma się przyznać? Kogo mają aresztować? - Nie patrz na mnie! Ja mam całe życie przed sobą! - zaprotestował Jerome, wycofując się w kąt. - Zbrodnia w afekcie będzie najlepszym wyjaśnieniem. Rzadka trucizna dosypana do kieliszka przez zazdrosnego rywala wyjaśni szybki rozkład zwłok. - Ale on był nietoperzem! Kierowca widział nietoperza! - Wątpię, czy kierowca będzie się upierał przy tym szczególe, Harry. On też nie chce stracić pracy. Fabryka obroni się. Harry rozpaczliwym ruchem podniósł ręce. - Mnie już wszystko jedno. W Nowym Jorku miałem wysokie podatki, wysoki czynsz, absencje, kradzieże, co tydzień bójkę w dziale spedycji, handel narkotykami w kiblu... ludzkie problemy. Tutaj mam zombich, wampiry, kawałki palców na podłodze, brygadzistę z mosiężnej butli... Jestem na to za stary. Powinienem odejść na emeryturę. - Nie wolno się poddawać, Harry. Zrobiłeś tutaj dobrą robotę. Zbudowałeś coś trwałego - powiedział dżinn, obejmując Harry'ego ramieniem. - Podoba ci się? Złóż mi ofertę. - Złożę, Harry. Często sobie myślałem, jak przyjemnie byłoby zostać wspólnikiem Jerome'a. Starszym wspólnikiem. - Nie mam nic przeciwko. Tylko nie wsadzaj mnie do pierdla - poprosił Jerome. Harry dostrzegł intrygę zawiązującą się pod samym jego nosem. - Zaraz, zaraz - wtrącił. - Jeśli wy dwaj zostaniecie wspólnikami, co ja mam robić? Podpisać zeznanie i pójść do więzienia? Jimmdash obdarzył go promiennym uśmiechem. - Tak i nie, Harry - powiedział. - Pozwól, że ci wyjaśnię... O czwartej trzydzieści po południu policjanci wyprowadzili z fabryki milczącą, niepewnie stąpającą postać w kajdankach. Za nimi szedł Jerome, szlochając i zawodząc: - To ten upał! Upał doprowadził go do szaleństwa! W Nowym Jorku mój wujek Harry nie skrzywdziłby karalucha, a tutaj został mordercą! Przestępca nie odezwał się ani słowem. Poruszał się jak w transie, patrząc w przestrzeń pustym wzrokiem. Dwa razy potknął się i eskortujący oficerowie musieli go podtrzymać. Przedstawiał sobą żałosny widok. Kiedy policja odjechała, Jerome odetchnął głęboko i powiedział: - Nie przypuszczałem, że to się uda. Jimmdash strzelił palcami. - Chałwa z mleczkiem. Żałuję tylko, że nie pamiętałem, jak podrobić głos. Nie stosowałem tej sztuczki od ponad trzech tysięcy lat i straciłem wprawę. - Może lepiej, że ten stwór nie mówi. - Może. W każdym razie odciski palców są doskonałe. - Jak długo toto wytrzyma? Dżinn wzruszył ramionami. - Dostatecznie długo, żeby gliny straciły trop. - Szkoda, że wujek Harry tego nie słyszy - powiedział Jerome z czułym, nostalgicznym uśmiechem. - On tak się przejmował glinami. Harry nie mógł tego słyszeć. A nawet gdyby słyszał, nie przejąłby się ani odrobinę. Czuł się rześki jak młodzieniec i mądry jak patriarcha. Rozparty wśród pękatych poduszek, spoczywał na dywanie, który płynął bezgłośnie przez chłodny lazurowy przestwór. Niezwykłe wrażenia następowały jedno po drugim, a wspaniała teraźniejszość zaćmiewała wspomnienia dawnego życia, które zdawało się odległe, blade i żałosne. Lekki jak liść, sfruwał w objęciach pachnącego wiatru do ogrodu otoczonego murami z kryształu i złota, gdzie hurysy niezrównanej piękności witały go spojrzeniem ciemnych oczu. Słodkimi głosami śpiewały o szczęściu i miłości, o niepojętych rozkoszach przeżywanych wśród niebiańskiej muzyki, o zapachu wiecznie kwitnących kwiatów i smaku wiecznie dojrzałych owoców. Mógł spędzić cały dzień w ich towarzystwie - albo tysiąc lat niezmiennej młodości. Potem, gdyby zechciał, mógł być statkiem unoszonym przez fale lub samą falą w dzikim żywiole oceanu, lub orłem wśród górskich przestworzy, gdzie powietrze jest zimne i czyste jak diament, lub monarchą w pałacu w samym sercu imperium. Mógł być tym wszystkim po kolei. Mógł robić wszystko, czego zapragnął - tutaj, w swoim prywatnym wszechświecie, wewnątrz starej, odrapanej mosiężnej butelki. John Morressy Tato, drogi tato, wracaj do domu Stała skulona na progu, przemoczona do nitki i drżąca w porannym chłodzie. Woda ściekała z kosmyków jej rudych włosów, chude ramiona okrywały strzępy starej chusty, nogi miała zabłocone do kolan. Siną dłonią otarła z końca nosa kroplę wody i uniosła duże, błękitne oczy. Jej widok mógł roztopić najtwardsze serce. Ale nie serce Conhoona. Czarownik spojrzał na nią gniewnym wzrokiem. Odrywał się od porannej owsianki, co nie wprawiło go w dobry humor. - O co chodzi, dziecko? - spytał opryskliwie. - Czy chcesz jakiś urok? Mów głośno, żebym cię słyszał przez ten szum deszczu. - Chodzi o mojego tatę, proszę łaskawego pana - powiedziała cichutko. - Ach tak? A któż jest tym twoim tatą? - Finbar O'Farrissey, za pozwoleniem łaskawego pana - odpowiedziało dziecko dygając mokro i niezgrabnie. - Jesteś więc dziewczynką O'Farrisseyów? - zapytał Conhoon przekrzywiając łysą głowę, żeby się jej lepiej przyjrzeć i w zamyśleniu przeczesując palcami niechlujną brodę. - Wejdź i siadaj przy ogniu. Skwapliwie skorzystała z zaproszenia, przecisnęła się obok niego, siadła na grubo ciosanym chwiejnym zydlu i wyciągnęła spierzchnięte dłonie i zabłocone nogi w stronę ciepła. Odgłos jej zziębniętego, wstrząsanego dreszczem oddechu i widok pary unoszącej się z przemoczonej odzieży zmiękczył nieco Conhoona. - Daj nam swoją chustę, dziecko, to ją wysuszymy - powiedział podnosząc płaszcz leżący w kącie na podłodze. - Zawiń się w to. - Kiedy postrzępiona chusta leżała przed kominkiem, a dziecko owinięte w gruby płaszcz przestało się trząść, Conhoon powiedział: - Teraz będzie ci ciepło. Powiedz, jak się nazywasz. - Kate, za pozwoleniem łaskawego pana. - A ile masz lat? - Dwanaście. Ale niedługo skończę trzynaście. Conhoon spojrzał na nią ponuro i potrząsnął głową na myśl o szybkości przemijania lat. Finbar O'Farrissey był najmłodszym synem Rory'ego O'Farrisseya najmłodszego syna Fergusa O'Farrisseya, którego czarownik wspominał ze wzruszeniem i wdzięcznością, jaką nie darzył nikogo innego na tym świecie. Tęgi chłop był z tego Fergusa, krzepki i bystry, wierny wobec przyjaciół i potrafiący uszanować czarownika. Conhoon z przyjemnością wspomniał, jak to pomógł Fergusowi zdobyć rękę Eileen z Druim Den, najpiękniejszej kobiety w całym Meath i przywieźć ją bezpiecznie do przytulnego domostwa w lasach Fidh Cuille, gdzie pieśni niezliczonych ptaków uprzyjemniały dni i osładzały noce. Minęło niecałe sto lat, i oto Fergus odszedł, a Eileen była wspomnieniem, Rory zaś starym dziadem siedzącym przy ogniu, przeżuwającym pustkę w ustach i żyjącym tylko wyblakłymi i gasnącymi obrazami z przeszłości. Trudno jest przyjaźnić się z ludźmi, myślał Conhoon. Siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat i już po nich. Bardzo nietrwali. Głośne i mokre pociągnięcie nosem ze strony gościa wyrwało czarownika z rozmyślań. - Powiedz nam, Kate - odezwał się - jak tam O'Farrissey? - Odszedł, łaskawy panie. Dlatego właśnie tu jestem - odpowiedziała dziewczynka. - To smutna wiadomość. Młody człowiek, życie miał przed sobą. Ile was zostało? - Tylko ja - odpowiedziało dziecko z prostotą. Conhoon miękł coraz bardziej. - To musi być straszne, kiedy dziecko w twoim wieku zostaje samo na świecie. Jak zdołałaś pochować tego biedaka? - Nie było co chować. Tato nie umarł, tylko odszedł do Elfów. Conhoon drgnął, a jego krzaczaste brwi podjechały do góry. - Poważnie? - Poważnie - Kate uroczyście kiwnęła głową i kontynuowała spokojnym, beznamiętnym głosem. - Tamtej nocy był wielki wiatr, a w nim kręciły się Elfy gotowe siać zamęt. Jak dobrze wiadomo, obecność człowieka przy takich okazjach zapewnia Elfom powodzenie w tym, co zamierzają, kiedy więc zobaczyły tatę, który wyszedł uspokoić świnie, porwały go ze sobą jak źdźbło słomy. Ale pan sprowadzi tatę z powrotem - zakończyła z przekonaniem. - Skąd ta pewność? - Czyż nie obiecał pan uroczyście staremu Fergusowi, że kiedykolwiek jakiś O'Farrissey znajdzie się w tarapatach na tym świecie albo na innym, poruszy pan niebo i ziemię, żeby go ratować? Conhoon zmarszczył czoło i wydał z siebie basowy pomruk wyrażający niezadowolenie. Jego nastrój wrócił do normalnego, to jest kamiennego stanu. Zdaniem Conhoona praca czarownika nie polegała na wyciąganiu ludzi z opałów. Zrobi się coś takiego raz czy dwa i spodziewają się pomocy nieustannie. To jest psucie ludzi. - Wyraziłem Fergusowi O'Farrisseyowi swoją wdzięczność słowami miłymi sercu, ale niech mnie diabli, jeżeli wspominałem coś o wtrącaniu się w sprawy Dobrych Ludzi - powiedział. - Obietnica jest obietnicą, łaskawy panie, a wielki czarownik, taki jak pan, zapewne chciałby być znany jako człowiek, który dotrzymuje słowa. - Ja dotrzymuję słowa - warknął Conhoon. - A co ja mówiłam wszystkim napotkanym po drodze? Mój tato został porwany przez Elfy, ale dobry Conhoon sprowadzi go z powrotem. Dawno temu obiecał pomagać O'Farrisseyom, a kto jak kto, ale Conhoon dotrzymuje słowa, mówiłam im. Możecie to opowiadać wszystkim, mówiłam, skoro Conhoon obiecał, to sprowadzi tatę z powrotem. - Otuliła się szczelnie płaszczem i uśmiechnęła się z rozbrajającą niewinnością i słodyczą. Conhoon patrzył na nią ponuro. Dwanaście lat, a sprytna jak stara wiedźma, myślał kwaśno. Trudna sprawa, kiedy człowiekowi rzucają do stóp obietnicę złożoną przed osiemdziesięcioma, a może dziewięćdziesięcioma laty. Jeszcze trudniej, kiedy robi to dzieciak grzejący się przy twoim ogniu. Najtrudniej, kiedy się wie, że jeżeli, jak przystało na człowieka rozsądnego, spróbujesz się jakoś wykręcić, będziesz przez najbliższe trzysta lat znany jako Conhoon Łgarz, Conhoon, który łamie obietnice i oszukuje dzieci, jednym słowem krętacz. A najgorsze było to, że sam był sobie winien. Gdyby się zadowolił odpłaceniem przysługą za przysługę, żaden dzieciak nie siedziałby teraz przy jego ogniu, na jego własnym zydlu, w jego własnym płaszczu i nie rzucałby mu w twarz jego własnych słów, wypowiedzianych w przypływie dobroci tyle lat temu, kiedy jeszcze brakowało mu doświadczenia. Dzięki swojej sile i sprytowi Fergus O'Farrissey, wówczas jeszcze młokos, chociaż wielce obiecujący, niczym młody Cuchulainn, wybawił Conhoona od kompromitacji, a pewnie i od niezłego pobicia przez pewnego zdradzieckiego olbrzyma. Conhoon z kolei pomógł Fergusowi odnaleźć Eileen, zaopatrzył go w amulet zapewniający jej miłość, pomógł uciec przed trójką jej braci i pokonać dwudziestu dziewięciu królów, którzy zabiegali o jej względy oraz przeniósł zakochanych szybko i bezpiecznie do domostwa w głębi rozśpiewanego ptasimi głosami lasu Fidh Cuille, gdzie czar chronił ich przez dziewięć lat przed ludzkim wzrokiem. Był to niewątpliwie dowód wdzięczności przekraczający najśmielsze oczekiwania. Każdy człowiek honoru uznałby, że dług wdzięczności został spłacony, hojnie spłacony a nawet przepłacony przez taką nadprzyrodzoną pomoc i nie przyjąłby nic więcej. A jednak kiedy Conhoon składał taką nieprzemyślaną, szaleńczą obietnicę idącej w pokolenia pomocy O'Farrisseyom, Fergus nawet nie ruszył palcem, żeby go powstrzymać, zanim słowa zostały wypowiedziane. Tacy już są ludzie, myślał Conhoon. Nie ma w nich za grosz wdzięczności, nawet wśród tych najwdzięczniejszych. - Czy dzisiaj wyruszymy na poszukiwanie mojego taty, łaskawy panie? - spytała Kate z nadzieją. - Nie. Interesy z Dobrymi Ludźmi to sprawa delikatna i potrzebne są długie przygotowania. Powiem ci, kiedy będę gotów - odparł Conhoon surowo. - A teraz nie chcę cię więcej słyszeć. Skończę owsiankę i poradzę się moich ksiąg, a ty masz mi nie przeszkadzać. - Za pozwoleniem łaskawego pana, jeżeli nie dostanę trochę owsianki, to mogę niechcący narobić strasznego kłopotu jęcząc i mdlejąc z głodu - powiedziała Kate wpatrzona w szybko stygnącą przed czarownikiem miskę owsianki. - Skończ to zatem, dziecko. I weź sobie kubek mleka. - Conhoon patrzył jak dziewczynka rzuciła się na jedzenie. - Pewnie będziesz też chciała miejsca do spania - powiedział z oskarżeniem w głosie. - Nie będę sprawiać łaskawemu panu kłopotu. Na końcu ścieżki jest bardzo dobry krzak. Schronię się tam przed deszczem, aż będzie pan gotów pomóc mojemu tacie - powiedziała ze spuszczonym wzrokiem. - Nic podobnego! - zawołał oburzony Conhoon. - Czy ja jestem bez serca, żeby pozwolić dziewczynce O'Farrisseyów spać na deszczu i błocie, kiedy jest wolny wygodny kawałek podłogi przed kominkiem? - Zapracuję na swoje utrzymanie i nie przyjmę jałmużny - powiedziała Kate z dumą, obdarzając czarownika spojrzeniem, jakim królowa mogłaby zmierzyć za wiele sobie pozwalającego świniopasa. - Kiedy pan pogrąży się w swoich księgach, ja pozamiatam, a po umyciu podłogi i wyczyszczeniu garnków przyrządzę wspaniałą kolację. Gdzie jest miotła? Conhoon przez chwilę rozważał pytanie, aż wreszcie wyrzucił ręce w górę. - Musisz ją sobie sama znaleźć. Ja się takimi rzeczami nie zajmuję. - To widać. Bardziej przydałaby się tu łopata - mruknęła Kate pod nosem. Dojadła owsiankę, odstawiła miskę, potem wstała i zwróciła się do czarownika. - A teraz niech się pan zabiera do swoich książek, żebym mogła przystosować ten dom na użytek przyzwoitych ludzi. Dalej, dalej - powiedziała przeganiając czarownika niecierpliwym gestem. Conhoon przełknął gniewne słowa cisnące mu się na wargi i w milczeniu wycofał się do swojego gabinetu. Dwanaście lat, a pyskała niczym babka puka. Jeżeli tacy są teraz O'Farrisseyowie, myślał, to szkoda, że Inni Ludzie nie porwali ich w dzień po tym, jak stary Fergus załatwił olbrzyma, co zaoszczędziłoby ciężko pracującemu czarownikowi masę kłopotów. Zresztą po co czekać cały dzień. Szkoda, że nie złapali Fergusa w minutę po tym, jak powalił olbrzyma na ziemię. Conhoon spędził cały dzień na wertowaniu ksiąg kojąc pustkę w żołądku kawałkami chleba i sera, które w różnych stadiach wyschnięcia znajdowały się zwykle w jego pracowni. Wieczorem jego głód rozszalał się na dobre, a humor miał jeszcze bardziej kwaśny niż zwykle. Dziewczynka zapowiedziała z dziecięcą lekkomyślnością wspaniałą kolację i Conhoon dla dobra swojego żołądka miał nadzieję, że to będzie prawda. Umierał z głodu. Jeżeli jednak posiłek okaże się rzeczywiście dobry, będzie zmuszony potwierdzić jej sukces mową dziękczynną, zaprosić ją do stołu i traktować ją przyzwoicie, co odbierze mu apetyt i zepsuje całą przyjemność. Nie miał ochoty odgrywać roli kogoś czarującego i sam nie znosił takich ludzi, zwłaszcza wśród czarowników. Czarownikowi nie przystało szczerzyć się jak norka, kłaniać jak lokaj i obsypywać uprzejmościami każdego, kto znajdzie się w zasięgu głosu. Zadaniem czarownika jest rzucanie czarów i uroków, a to nie ma nic wspólnego z uśmieszkami i komplementami. Z tych ponurych rozmyślań wyrwał go jakiś nieznajomy zapach. Wciągnął powietrze i usta wypełniły mu się śliną. Rozdzierany między tłumioną złością a rosnącym apetytem ruszył do kuchni i w drzwiach wydał okrzyk zdumienia. Pomieszczenie było czyste. Ani jednego pyłku. Jego szeroko otwartym oczom ujawniły się powierzchnie nie oglądane od dziesięcioleci. Były nie tylko widoczne, ale lśniły. - Co ty zrobiłaś, dziecko? - spytał zdławionym głosem. - Zrobiłam to, co należało. Proszę siadać i jeść kolację, póki gorąca - odpowiedziała Kate nie patrząc w jego stronę. Rozglądając się ostrożnie, jak człowiek, który się obudził w nieznajomym otoczeniu, Conhoon usadowił się za stołem. Zapomniana powierzchnia blatu uwolniona od pamiątek poprzednich posiłków lśniła nagością. Kate postawiła przed czarownikiem miskę gęstej zupy. Drażniącą powolną smużką unosiła się nad nią wonna para. Czarownik przymknął oczy i łakomie wciągał powietrze, w którym pojawił się nowy zapach. Spojrzał na stół i ujrzał krągły bochen chleba, obok niego zaś miseczkę złocistego masła pokrytego kryształowymi kropelkami zimnej wody. - Chleb? Upiekłaś chleb? - zapytał słabym głosem. - A czyż nie musiałam? Co warta jest zupa bez popchnięcia jej kawałkiem chleba? Conhoon kiwnął głową. Spróbował zupy na koniec łyżki i omal nie rozpłakał się z rozkoszy. Gotując sam dla siebie nie miał w ustach czegoś tak smakowitego od pół wieku. Chleb stanowił godne uzupełnienie dania głównego. Nie ma jeszcze trzynastu lat, a już jest najlepszą kucharką w Irlandii. Conhoon jadł pośpiesznie i hałaśliwie, a skończywszy podał pustą miskę po dolewkę. Kiedy zjadł i podsunął miskę po trzecią porcję, Kate przeszyła go morderczym spojrzeniem i zabrała mu miskę wraz z łyżką. Conhoon naburmuszony wrócił do pracowni. Spędził większość nocy oraz cztery następne dni ślęcząc nad księgami i szukając najlepszego sposobu na Elfy- porywaczy. Budziły one największy lęk ze wszystkich Elfów, gdyż były liczne i potężne, i zwykle złośliwe. Kiedy zrywała się wielka wichura, był to nieomylny znak, że Elfy-porywacze ruszyły się i nieszczęście zawisło nad głową jakiegoś nic nie podejrzewającego i najczęściej Bogu ducha winnego śmiertelnika. Rozbawione mogą się zadowolić kradzieżą zbiorów lub bydła, czy zburzeniem komina, ale bywało, że porywały dziecko, kradły oszczędności całego życia starych ludzi lub uprowadzały krzyczącą co sił pannę młodą w dniu ślubu przy okazji przyprawiając ją o siwiznę. Z jakiegoś powodu - może były przesądne, ale nikt tego nie wiedział na pewno - zawsze porywały człowieka i zabierały go na tę wyprawę w mniemaniu, że zapewnia to powodzenie całemu przedsięwzięciu. Czasami przetrzymywały tego człowieka przez dwa albo trzy stulecia, kiedy indziej wypuszczały go następnego ranka. Z Elfami-porywaczami nigdy nic nie wiadomo. Wszystko to Conhoon wiedział. Nie wiedział natomiast, dokąd Elfy się udają i jak je odnaleźć, a nie chciał tracić czasu ani siły magicznej na bezpłodne wędrówki po lasach i polach. Z każdym dniem daremnych studiów wpadał w coraz czarniejszy nastrój. Dla odmiany jego chata z dnia na dzień stawała się coraz jaśniejsza, czystsza i weselsza. To tylko skłaniało go do pośpiechu. Jeżeli czym prędzej nie pozbędzie się tej szorującej, zmywającej, wywijającej miotłą, trzaskającej garnkami młodej istoty, dom przestanie się nadawać do zamieszkania. Jak na razie, jego pracownia pozostała ostatnią ostoją normalności i Conhoon był przekonany, że gdyby nie broniący wstępu czar, Kate O'Farrissey rzuciłaby się do pracy z miotłą i ścierką, gdy tylko by odwrócił głowę. Z drugiej strony dzieciak potrafił gotować. Co do tego nie było dwóch zdań. Jej zdolności kucharskie prawie równoważyły szaleńcze zamiłowanie do czystości. Prawie. Wdychanie aromatów, jakie wypełniały dom, kiedy szykowała kolację, było rozkoszą dla powonienia, spożywanie zaś jej posiłków dobrodziejstwem dla żołądka, ale życie wśród takiej czystości stanowiło obrazę dla jego duszy czarownika. Brakowało mu znajomego widoku brudnej miski, zarośniętego garnka i stosu nierozpoznawalnego śmiecia w kącie. Bez tego nie czuł się u siebie w domu. Piątego wieczoru od przybycia Kate Conhoon zasiadł do kolacji zamyślony bardziej niż zwykle. Odświeżył swoją wiedzę na temat Elfów-porywaczy, ale nadal nie miał pojęcia o ich obecnym miejscu pobytu ani o ostatecznym celu ich wędrówki. Nic już więcej nie można było wyczytać z ksiąg, następny etap stanowił czar, a nie miał pewności, który z wielu możliwych sposobów będzie najkorzystniejszy przy najmniejszym wysiłku z jego strony. - Kiedy ruszamy, żeby odnaleźć tatę? - spytała Kate po milczącym posiłku. - Kiedy będę gotów - odparł Conhoon. - Nie widać, żeby się pan śpieszył - mruknęła Kate pod nosem, wystarczająco jednak głośno, żeby czarownik usłyszał. - Niewiele przyjdzie z uganiania się za Dobrymi Ludźmi, jeżeli nie wiem, gdzie ich szukać, dziewczyno. Elfy- porywacze chadzają swoimi drogami i robią, co chcą i człowiek nie ma pojęcia, gdzie się pokażą w następnej minucie. Gdybym wiedział, gdzie są, pognałbym za nimi jak chart. Kate spojrzała na niego z niewinnym zdziwieniem. - Czy tylko to pana wstrzymuje? W takim razie może się pan zbierać. Słyszałam, jak przywódca Elfów mówił, że pójdą grzbietem nad Duradh Faithlenn, potem wzdłuż Leitir Cro i po całodobowych tańcach na równinie Meanmbragh pójdą napsocić w oborze O'Rahilly'ego. - Dlaczego mi tego nie powiedziałaś, dziecko? - zapytał Conhoon. - Akurat pana interesowało, co ja mam do powiedzenia. Ledwo postawiłam nogę na progu, a pan już siedział w swoich księgach. Conhoon zgrzytnął zębami i przeszył ją wzrokiem. - Znam miejsce O'Rahilly'ego - powiedział po chwili. - Rano wyruszamy. Kate zerwała się z miejsca. - Podgrzeję wodę na kąpiel przed... - Kąpiel!? - zawołał Conhoon z przerażeniem. - Tak, użyłam tego słowa. A po kąpieli uczeszę panu brodę. Conhoon zerwał się na równe nogi. - Nie waż się tknąć ani jednego włosa z mojej brody - powiedział zasłaniając ją dłońmi. - Upiorę ją, wysuszę i uczeszę. Teraz wygląda jak coś, co można znaleźć w ciemnym kącie jaskini pustelnika. Conhoon wydał pogardliwy odgłos i zrobił gest, jakby coś odsuwał. - Czarownik nie dba o pozory. - To widać. Ale my, O'Farrisseyowie, mamy swoją dumę i nie chcę, żeby mnie widziano na drodze z kimś, kto wygląda, jakby mu z twarzy zwisało szczurze gniazdo - powiedziała Kate zadziornie. - No to idź sobie! Odejdź, dziecko. Chętnie zobaczę twoje oddalające się plecy. Jestem wykończony tym twoim myciem i szorowaniem! - Już odchodzę, mimo ciemności nocy. A kiedy ludzie będą mnie pytać, gdzie jest czarownik Conhoon, który obiecał pomagać O'Farrisseyom w potrzebie, powiem im, kto złamał przysięgę i siedzi w domu z rękami w brudnej zmierzwionej brodzie. - Podeszła do drzwi, odwróciła się i z wyższością dodała: - Myślę zresztą, że niewiele tracę. Jestem tutaj od pięciu dni i nie widziałam ani jednego czaru. - Czy ty masz dobrze w głowie, dziecko? Czy myślisz, że czarownik siedzi po całych dniach w kuchni i pokazuje sztuczki? - Przez chwilę mierzyli się gniewnymi spojrzeniami, potem Conhoon mówił dalej. - Siadaj! Znajdę twojego ojca, ale nie pozwolę robić nic ze swoją brodą. - Jak pan sobie życzy. Zagrzeję wody, żeby była gotowa, gdyby się pan rozmyślił - powiedziała Kate biorąc cebrzyk i kierując się do studni. Jednak później tego wieczoru, nie mając nic lepszego do roboty, jak wytłumaczył sobie, a warknął do Kate, Conhoon się wykąpał. Siedząc przed ogniem we wspaniałej miękkiej szacie, którą Kate uprała jednego z poprzednich dni, zaczął myśleć z mniejszą wrogością o jej propozycji umycia brody. Wyłącznie dla wygody, którą zaczynał doceniać jako przyjemny i pożądany element życia, nie zaszkodzi, jeżeli się ją dobrze namoczy i pozwoli dziecku rozczesać. Elfy będą zaskoczone widząc go w tak schludnej postaci i bardzo dobrze. Kiedy się ma do czynienia z tą kompanią, trzeba wykorzystywać każdą przewagę. Porządkowanie brody Conhoona okazało się czynnością niespodziewanie długotrwałą i pracochłonną. Czarownik wydawał głośne okrzyki i skarżył się, kiedy Kate rozczesywała kołtuny, ale po skończonej pracy rezultat był satysfakcjonujący. Conhoon pogłaskał brodę jak człowiek pieszczący swojego ulubionego kota i niechętnie przyznał, że pomysł nie był taki zły. - I czy nie wygląda pan teraz dziesięć razy bardziej na czarownika niż z tą kopą siana przyczepioną do szczęki? - wykrzyknęła Kate. - Wygląda pan absolutnie szlachetnie. Dobrzy Ludzie będą pana jedli łyżkami. - Naprawdę? - spytał Conhoon i w łagodnej zadumie przygładził brodę, by w końcu oświadczyć: - Jasne, że tak. Wyruszyli na farmę O'Rahilly'ego wczesnym rankiem. Drogi były suche, pogoda dobra i Conhoon oświadczył, że dzięki jego znakomitym wierzchowcom mogą dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed zachodem słońca. Kate klasnęła w dłonie i wydała okrzyk radości. Po raz pierwszy, odkąd zawitała w progach czarownika, wyraziła coś innego niż niecierpliwość, dezaprobatę i podejrzliwość, co Conhoon odebrał pozytywnie. - Będę miała tatę jeszcze przed wieczerzą! - zawołała. - Nie wyciągaj pochopnych wniosków, dziecko. Kiedy się ma do czynienia z Ludźmi z Zewnątrz, trzeba się liczyć z brutalnością i wszystkimi możliwymi fortelami - ostrzegł Conhoon. - Tak, ale pan sobie z nimi poradzi - stwierdziła Kate z łatwą pewnością. Conhoon skinął głową i wydał wieloznaczne stęknięcie, lecz nic nie powiedział. Z zadowoleniem, oczywiście, przyjmował całkowicie uzasadnione wyobrażenie Kate O'Farrissey na temat swojej potęgi, jednak zbyt dobrze znał obyczaje Elfów, żeby żywić złudzenia co do łatwego nad nimi zwycięstwa. Wszyscy czarownicy Irlandii, gdyby kiedykolwiek udało się ich połączyć, mieliby kłopot z nakłonieniem jednego małego Elfa do zboczenia o krok z wybranej przez niego drogi. Jedynym pewnym sposobem uzyskania władzy nad Elfami było policzenie ich, ale one miały świadomość niebezpieczeństwa i dobrze się przed nim broniły. Nie tylko dzięki swojej wrodzonej ruchliwości i zwinności, lecz także dzięki przemyślnemu utrzymywaniu się w ciągłym ruchu, wirowaniu, gonitwie, podskokom i nieustannym zmianom miejsca, przez co obserwator nie wiedział, czy widzi ich dwadzieścia czy dwieście. Niezwykle chytre stworzenia. Conhoon wiedział, że chcąc wygrać musi je przechytrzyć. Pogrążył się w rozmyślaniach i nie odezwał się ani słowem aż do postoju. Kiedy w zamyśleniu usiadł na płaskim głazie, Kate podała mu pajdę chleba z masłem. Przyjął ją w milczeniu i zaczął powoli przeżuwać. - Po czym poznam Elfa-porywacza, kiedy go zobaczę? - wyrwała się Kate, nie mogąc dłużej utrzymać ciekawości na wodzy. - Nie zobaczysz go. Dobrzy Ludzie nie pokazują się zwyczajnemu człowiekowi - odpowiedział Conhoon z roztargnieniem. - Zobaczę. Urodziłam się w środku nocy i mam dar widzenia duchów i Elfów. Conhoon przekrzywił głowę i spojrzał na nią z nowym zainteresowaniem. - To dlaczego mnie pytasz, dziewczyno, skoro sama możesz je widzieć? - Widziałam tylko dwóch w tłumie na jarmarku i nie mogłam im się dobrze przyjrzeć. Poza tym były to zwykłe Elfy, nie porywacze - wyjaśniła Kate. Conhoon pogładził w zadumie brodę. - Niektóre Elfy-porywacze są piękne - zaczął. - Piękne jak anioły. Włosy mają złote, oczy niebieskie, skórę jak mleko, drobne dłonie i stopy, proste nogi, krągłe kolana i głosy łagodne jak głos harfy potrącanej delikatnym powiewem wiatru. Nie ma nic piękniejszego niż piękny Elf-porywacz, szkoda tylko, że obyczaje nie odpowiadają ich urodzie. Nawet te, które nie są tak piękne jak najpiękniejsze, są miłe dla oka i trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby dostrzec ich ułomności. - Jakie to ułomności? - Łatwo je wymienić. U Elfa płci męskiej jedno ramię jest wyższe na grubość wąsa szarego kota i jedno oko jest o tyle samo niżej umieszczone, jedna ręka jest dłuższa o odległość między pazurami na nodze pchły i jedna noga jest o tyle samo krótsza. I nigdy nie jest to ta sama ręka, noga, oko czy ramię, tylko codziennie inna. Kate przez chwilę przetrawiała tę informację. - A jak jest u Elfów płci żeńskiej? - spytała. - To też łatwe. U kobiet jedno ramię jest niższe o grubość wąsa szarego kota, jedno oko jest o tyle samo wyżej umieszczone, jedna ręka jest krótsza o odległość między pazurami na nodze pchły, a jedna noga o tyle samo dłuższa. I u nich też nigdy nie jest to ta sama ręka, noga, oko czy ramię, tylko każdego dnia inna. - Jestem zbita z tropu tą informacją - przyznała Kate po dłuższym milczeniu. - Zbijanie ludzi z tropu leży w naturze Elfów-porywaczy - powiedział Conhoon wstając i przeciągając się. - One bardzo nie lubię, kiedy się je rozpoznaje. Dlatego najlepiej nie przyznawaj się, że masz zdolność widzenia ich. - A co mogą mi zrobić? - spytała Kate zadziornie. - Mogą ci wydłubać oczy. Usłyszawszy to Kate umilkła. Ani ona ani Conhoon nie odzywali się aż do chwili, kiedy Kate nagle psyknęła ostrzegawczo, wyrywając czarownika z zadumy. - Tam są - powiedziała. Conhoon poderwał głowę, rozejrzał się i nie dostrzegł nic poza rozległą zieloną polaną okoloną drzewami. Uniósł medalion cechu czarowników, który nosił na szyi i spojrzał przez małą Szczelinę Prawdziwej Wizji znajdującą się pośrodku. Rzeczywiście, na polanie były Elfy-porywacze, tańczące, skaczące, wzlatujące, wirujące, stale w ruchu, znikające za, między i pod sobą jak bańki powietrza pod wodospadem. Były ich dziesiątki, może setki, albo pół kopy, a może tysiąc. Nikt nie potrafiłby tego określić, gdy tak migały przed oczami, nawet kiedy pozornie prawie stały w miejscu. Conhoon wypuścił z palców medalion i przetarł oko. Elfy znikły. Wypowiedział słowa widzącego czaru i znów ukazały się jego oczom w całej swej oszałamiającej obfitości. - Zostań tutaj i nie daj po sobie poznać, że je widzisz - powiedział do Kate. - Ja pójdę z nimi porozmawiać. - Widziałam mojego tatę! - zawołała Kate w podnieceniu. - Był między nimi i tańczył z jakąś panią. - Ta banda potrafi zatańczyć człowieka do ogłupienia i zostawić go na stoku wzgórza osłabionego jak wydojona krowa. Jak wyglądał twój tata? - Wyglądał na szczęśliwego - odpowiedziała Kate z wyraźną troską w głosie. - Biedak został urzeczony. - Niewątpliwie. Tata nie miał takiego uśmiechu na twarzy, odkąd nauczył się chodzić. - O'Farrisseyowie nigdy nie byli znani z pogodnego usposobienia, co dobrze pamiętam. Zaczekaj tutaj, a ja porozmawiać z Elfami. Twój tata jeszcze dziś będzie znów sobą. Conhoon zsiadł z konia i powierzywszy go opiece Kate, ruszył w stronę roztańczonego tłumu. Elfy zauważyły przybycie mężczyzny i dziecka, nic nie uchodziło ich uwadze, i wiele oczu było zwróconych w jego stronę, kiedy zbliżył się z ręką uniesioną w przyjaznym geście powitania. Ale nawet zaciekawione Elfy wirowały i przemykały, równie niepoliczalne jak płatki śniegu w zamieci. Czarownik na próżno szukał wzrokiem Finbara O'Farrisseya. Na spotkanie wyszedł mu jeden z mężczyzn. Był w wieku pośrednim, gdzieś między młodością a starością. Włosy miał kruczoczarne, gęste i lśniące, skórę gładką, ruchy żwawe i zręczne, ale jego czarne oczy były jak zwierciadła, w których kiedyś już odbiło się wszystko, co jest na tym świecie i na paru innych. Nic ich nie mogło zdziwić. Ubrany był prosto, ale elegancko w miękkie tabaczkowe spodnie do kolan, aksamitny płaszcz z błyszczącymi guzikami i pantofle ze sprzączkami. Jego koronkowa koszula lśniła bielą niby światło księżyca. - Dzień dobry, wędrowcze - odezwał się z miłym uśmiechem. - Dzień dobry tobie i całej kompanii - odpowiedział Conhoon z równie miłym uśmiechem. Zatrzymał się i położył dłoń na brodzie. - Jaka piękna siwa broda - powiedział Elf. - Dziękuję. Ty też jesteś przystojnym mężczyzną i twoi przyjaciele też są piękni. Elf uśmiechnął się jeszcze milej. Zbliżył się o krok i przyjrzał się Conhoonowi z zainteresowaniem. - Powiedz mi, proszę, jak to się dzieje, że mnie widzisz? - spytał. - Widzę cię, gdyż jestem czarownikiem. I jeżeli ktoś spróbuje wydłubać mi oczy, wielkie nieszczęście spadnie na cały klan Elfów - odparł Conhoon. - Ach, tak - powiedział Elf z powagą i cofnął się o krok. - To dobrze, że nas uprzedziłeś. Tyle rzeczy się dzieje, wiesz, odrobina maści Elfów w jednym oku, szczypta popiołu z ogniska Elfów w drugim, a oni podglądają, wtrącają się w nie swoje sprawy i widzą rzeczy, których nie powinni oglądać. Chodzi mi tylko o nasz spokój. Nie wątpię, że ktoś taki jak pan rozumie te sprawy. - Rozumiem - odpowiedział Conhoon. Nie spuszczał swojego rozmówcy z oka, częściowo z ostrożności, a częściowo dlatego, że nieustanny ruch pozostałych Elfów przyprawiał go o zawrót głowy. - Miło to słyszeć. Czy zechcesz zjeść z nami wieczerzę, mój dobry czarowniku? - Nie przyjechałem tutaj na kolację, tylko po Finbara O'Farrisseya, którego porwaliście z jego domu dziesięć nocy temu, kiedy wyszedł dojrzeć swoje świnie. - A, tego. Znam go - powiedział Elf. - Przystojny mężczyzna ten O'Farrissey. - Niezależnie od tego, jaki jest, jego córka chce go mieć z powrotem. To brzydko porywać człowieka i zostawiać jego biedną córkę samą na świecie, tym bardziej że dziecko nie ma jeszcze trzynastu lat - powiedział Conhoon marszcząc brwi. - Może i tak, ale ja mam plany w stosunku do tego O'Farrisseya. Ma się żenić z moją najmłodszą córką. Conhoon zasępił się. - Marny los człowieka, który wżeni się w klan Elfów - powiedział. - Nic podobnego. Czyż kilka wieków temu moja najstarsza córka nie poślubiła Oenghusa Mac Oca i czyż nie żyją szczęśliwie do dzisiaj? Brwi Conhoona podjechały do góry. - Twoja córka i Oenghus Mac Oc? - Jestem Ethal Anbhuail, król Elfów, i Caer, żona Oenghusa, jest moją córką. Teraz zaś wyswatałem swoją najmłodszą i nie życzę sobie, żeby ktoś to zepsuł, nawet jeżeli jest to czarownik. - W głosie króla Elfów zabrzmiała jakaś nowa, groźna nuta. - Nawet jeżeli jesteś królem, nie wolno ci podstępem wciągać biednego śmiertelnika w związek ze swoją córką. - Nie ma tu żadnego podstępu. Moja słodka Edain jest najpiękniejszą istotą, jaka chodzi po ziemi od trzech tysięcy lat. Wystarczy, że mężczyzna raz na nią spojrzy, a już mdleje z pożądania, nie może jeść ani spać. Gdybym nie był ostrożny, ciągnąłby się za nami wszędzie ogon niewyspanych, zagłodzonych mężczyzn. Czy teraz rozumiesz, dlaczego nie chcę, żeby ludzie nas oglądali? - Rozumiem i uważam, że to bardzo roztropne. Ale skoro twoja córka jest tak piękna, jak mówisz, to dlaczego wybierasz jej na męża zwykłego, biednego rolnika, w dodatku wdowca, na którego czeka w domu dwunastoletnia córka? Król Elfów podniósł ręce w geście frustracji. - Czy myślisz, że nie wolałbym króla, bohatera albo półboga jak Oenghus? To ona sama wybrała, czarowniku, nie ja. - I nie można jej tego wyperswadować? - Nie. Ale jeżeli to będzie dla dziecka jakimś pocieszeniem, możesz powiedzieć córce O'Farrisseya, że ojciec będzie wracał do niej co drugi rok. - Jakiś dziwny rodzaj małżeństwa - zauważył Conhoon podejrzliwie. - Nie ma w tym nic dziwnego. Moje córki co drugi rok zmieniają się w łabędzie. Mają to po swojej matce. Ich mężowie nie mają wiele do roboty, podczas gdy ich żony przebierają łapami w jeziorze. O'Farrissey będzie więc mógł co drugi rok poświęcić się dziecku. Uważam, że to aż nadto dla każdego przyzwoitego dziecka. Conhoon gładząc brodę rozważał te informacje. - Przekażę dziewczynce wszystko, co usłyszałem - powiedział wreszcie. - Czekaj tutaj, póki nie wrócę. Przeszedł przez polanę do miejsca, gdzie pod drzewami czekała Kate. Zerwała się i podbiegła do niego wołając: - Mój tato! Gdzie jest mój tato? Conhoon wprowadził ją z powrotem w cień. Usiedli i wtedy przedstawił jej sytuację. Kate słuchała z największą uwagą, a kiedy skończył, potrząsnęła głową z powagą męża stanu rozważającego stylistykę aktu abdykacyjnego. - Od dawna miałam nadzieję, że znajdzie dobrą, silną kobietę i ożeni się. Praca mnie zabija. Ale Elfy są bezużyteczne na świńskiej farmie, a już najgorsze są księżniczki Elfów. Będę miała dwa razy tyle roboty - stwierdziła ponuro. - Będziesz miała co drugi rok swobodniejszy - wskazał Conhoon. - Mało prawdopodobne. W latach, kiedy nie będę po niej sprzątać, każe mi karmić łabędzie. Conhoon kiwnął głową. Miał pewną wiedzę na temat księżniczek Elfów i musiał przyznać rację Kate. - Spróbuję porozmawiać z tą kobietą. I z twoim ojcem, ale musisz wiedzieć, że mogę tylko prosić. Na Elfy nie ma czarów. Jedyny sposób, żeby zdobyć nad nimi władzę, to policzyć je. - Niech więc pan wraca do nich i rozmawia najdłużej, jak się da, i niech pan nie zwraca na mnie uwagi, póki nie machnę nad głową szalem - powiedziała Kate. - Zrobię tak. I pamiętaj, nie pozwól im się zorientować, że je widzisz. Kiedy Conhoon wrócił do Elfów, stwierdził, że po obu stronach króla stoją kobieta i rudowłosy mężczyzna. W mężczyźnie rozpoznał natychmiast Finbara O'Farrisseya. Kobietą, sądząc z piękna twarzy i doskonałości kształtów, mogła być tylko Edain, córka Ethala Anbhuaila. O'Farrissey powitał go serdecznie. - Conhoonie, mój dzielny Conhoonie, cóż za miła niespodzianka - zawołał z radością. - Edain, moja droga, poznaj Conhoona o Trzech Darach, starego przyjaciela O'Farrisseyów, czarownika wielkiej siły i mądrości. - Myślę, że jest twardym człowiekiem i czarownikiem, który przybył, żeby nas rozdzielić, mój najdroższy Finbarze - odezwała się Edain głosem pięknym jak śpiew aniołów i smutnym jak jesień. Finbar objął ramieniem jej wiotką kibić i przyciągnął ją do siebie. - Conhoon nigdy nie popełniłby takiego okrucieństwa wobec O'Farrisseya. Czyż nie poprzysiągł pomagać nam, ilekroć będziemy w potrzebie, na tym świecie lub poza nim? - On mnie nie lubi. Czuję to - powiedziała. - Szlachetnie urodzona Edain jest piękniejsza od wszystkich kobiet, mężczyzna zaś, który spędzi życie mając ją u swego boku, jest zaiste wybrańcem losu - powiedział Conhoon z niskim ukłonem w stronę królewny. - Ale co będzie z jego córką? Czy godzi się namawiać ojca, żeby odszedł z tobą, pani, porzucając to biedne, bezbronne dziecko na pastwę losu? - Kate jest może biedna, ale nie jest bardziej bezbronna niż przeciętny niedźwiedź - stwierdził Finbar posępnie. - Wstydziłbyś się tak mówić, przecież to twoja córka. To jeszcze małe dziecko pozbawione matki przez większość życia - zaprotestował Conhoon. - I ma się lepiej niż przy matce, która wykorzystywała czarną sztukę przeciwko znajomym, sąsiadom, a nawet własnemu mężowi i uczyła jej tego dziecka. Kate potrafi o siebie zadbać. Zresztą ma już prawie trzynaście lat. Edain wzięła Finbara pod rękę. - Chodźmy stąd, Finbarze. On spróbuje swoimi sztuczkami zmienić bieg twoich myśli i nastawić cię przeciwko mnie. Conhoon wiedział, że jeżeli pozwoli teraz Elfom odejść, może być zmuszony do spędzenia reszty życia na bezowocnych poszukiwaniach. Musiał ich zatrzymać, póki czegoś nie wymyśli. - Finbarze, mój chłopcze, czyżbyś zapomniał o moich sławnych czynach w obronie starego Fergusa? Czy mógłbyś odejść nie wysłuchawszy raz jeszcze jak pokonałem trzech braci-czarowników pięknej Eileenz Druin n Den i przechytrzyłem dwudziestu dziewięciu królów, którzy ubiegali się o jej rękę? Finbar się zawahał i spojrzał na Edain. - To piękna historia - powiedział. - Myślę, że jest w tym jakiś fortel - upierała się Edain. - Fortel czy nie, jeżeli jest to piękna historia, to chcę ją usłyszeć - przemówił król Elfów. - Opowiedz nam swoją historię, Conhoonie. Conhoon nie był mistrzem w sztuce opowieści, ale wiedział, że musi urzec swoich słuchaczy od pierwszego słowa, postanowił więc zacząć od ucieczki trzech strasznych braci. Dwudziestoma dziewięcioma królami zajmie się później. Po kolei, jeżeli zajdzie taka potrzeba. - Eileen była najpiękniejszą kobietą w całej Irlandii, poza Dobrymi Ludźmi, ale jej trzej bracia posiadali nadzwyczajne talenty, a dwaj z nich mieli niezwykle dziwaczny wygląd - zaczął. - Najstarszy nazywał się Szybki Colm. Wyglądał całkiem zwyczajnie i patrząc na niego trudno było się domyśleć, że miał tak wielki dar. Colm potrafił biegać tak szybko, że mógł przebyć rzekę w czasie powodzi nie zamoczywszy podeszew butów, niosąc przy tym po jednym bracie pod każdą pachą. Dzięki tej szybkości Colm jako pierwszy z braci dogonił nas w czasie ucieczki. - Nic dziwnego - zauważył król Elfów. - Ale go pokonałem. - Nie chcę tego słuchać - powiedziała Edain wydymając wargi. - Chcę odejść stąd daleko z moim kochanym Finbarem. - Bądź cicho, córko, żebym mógł wysłuchać tej opowieści - rzucił król Elfów gniewnie, po czym zwrócił się do Conhoona: - Opowiedz nam, czarowniku, jak pokonałeś Szybkiego Colma. - Rzuciłem na niego czar, od którego podeszwy jego butów stały się śliskie jak naoliwione węgorze. Ledwo skończyłem wypowiadać słowa, zwolnił, a potem stanął w miejscu, choć przez cały czas przebierał nogami z taką szybkością, że ich nie było widać. Woda pod nim zagotowała się i otoczyła go kłębami pary, a on nie posuwał się ani o cal. W końcu zaczął tonąć i cała jego drużyna musiała go ratować. - Piękna robota, piękna robota - powiedział Finbar. - Tak, ale wtedy dopadł nas drugi brat, którego sam widok budził grozę. Nazywał się Zręczny Sean i miał cztery ręce, każda zakończona dwiema dłońmi, u każdej dłoni po dziesięć palców, a w każdym palcu miał siłę dziesięciu ludzi. Pod względem siły i zręczności nikt nie mógł się z nim mierzyć. Mówiono, że Zręczny Sean potrafiłby stanąć przeciwko tysiącowi ludzi z mieczami w czterech dłoniach, jednocześnie żonglując dwudziestoma piórami w dwóch dłoniach, a pozostałą parą wtórując sobie do śpiewu na lutni i harfie. - Straszny przeciwnik - zauważył król Elfów. - Ale go pokonałem. - Nigdy nie zgadniesz, co zrobił - szepnął entuzjastycznie Finbar do Edain. - Figę mnie to obchodzi - odpowiedziała. - Będziecie cicho, wy dwoje? - ofuknął ich Ethal Anbhuail. Kiedy cisza została przywrócona, Conhoon mówił dalej. - Rzucił się od razu na Fergusa. Jego ręce wirowały, miecze błyszczały w słońcu, przedstawiał zaiste przerażający widok. Fergus zasłonił swoim ciałem Eileen i uniósł miecz, gotów do walki i śmierci w obronie swojej miłości... - Ten kawałek mi się podoba - szepnęła Edain. - ...ale zanim spadł pierwszy cios, zdążyłem wypowiedzieć słowa czaru i Zręczny Sean był sztywny jak wiązka drewna zmożona reumatyzmem. Fergus schował miecz do pochwy i palnął go pięścią, co wystarczyło. Jednak trzeci brat, Eoghan Bystrooki, zobaczył, dokąd zmierzamy i znalazł się tam przed nami. Przerażający człowiek był z tego Eoghana, miał dwanaście oczu, a w każdym oku dwanaście źrenic, a każda tak bystra, że w pochmurny poniedziałkowy poranek widział wszystko do czwartku. Nie było ucieczki przed Bystrookim Eoghanem i nie było możliwości walki z nim, skoro widział, gdzie wyląduje każdy cios, zanim człowiek wziął zamach. Piękna Eileen krzyknęła z przerażenia i Fegus pobladł widząc na naszej drodze Eoghana z oszczepem w każdej ręce. Ale go pokonałem. Był to najwłaściwszy moment na dramatyczną pauzę. - Conhoon założył ręce na piersi, skinął z namysłem głową i chłodnym okiem powiódł po swoich słuchaczach. Zauważył też Kate podskakującą i zbierającą kwiaty wśród tłumu Elfów. Poruszała się między nimi niczym nie zdradzając, że wie o ich obecności na polanie. W pewnej chwili podniosła wzrok, dostrzegła jego spojrzenie i przerwawszy swoje igraszki zdjęła chustkę i pomachała nią nad głową. - Mój dzielny Conhoonie. Mój niezłomny Conhoonie, opowiedz nam, jak pokonałeś Bystrookiego Eoghana - ponaglał król Elfów. - Opowiem we właściwym czasie, najpierw jednak muszę iść pocieszyć biedne porzucone dziecko - rzekł czarownik patrząc surowo na Finbara. - Uściśnij ją od taty, Conhoonie. Powiedz jej, że przyjdę do niej za rok o tej samej porze - powiedział radośnie Finbar. Conhoon zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Edain uśmiechnęła się zwycięsko i pomachała mu na pożegnanie. Czarownik odwrócił się na pięcie i oddalił się mrucząc coś pod nosem. Kate wróciła do swojej zabawy oddalając się w cień drzew, z dala od Elfów. - Sto sześćdziesiąt dwa - oświadczyła na powitanie. - O czym ty mówisz, dziecko? - O Elfach. Policzyłam je i jest ich sto sześćdziesiąt dwa. Teraz może je pan zmusić, żeby mi oddały tatę. - Czy to znaczy, że umiesz liczyć Elfy? - spytał Conhoon zduszonym głosem mrugając ze zdumienia. - Mamusia nauczyła mnie tego przed śmiercią. Powiedziała, żebym nikomu o tym nie mówiła, zwłaszcza tacie. - Całe szczęście, że jej usłuchałaś. - Niech pan teraz idzie do nich i przyprowadzi tatę - ponagliła go. - Porozmawiam z nimi. Ale musisz wiedzieć jedno: mogę zmusić Elfy, żeby wypuściły twojego ojca, ale nie mogę zmusić jego, żeby odszedł, jeżeli tego nie chce. Kate zamyśliła się. - To byłoby podobne do niego: zostać u Elfów i wałkonić się po całych dniach, jak w domu. Tato jest mistrzem, jeżeli chodzi o nicnierobienie. - Nie ma ludzi bez wad - zauważył Conhhon. - Mała pociecha dla kogoś, kto musi robić za siebie i za niego - rzuciła ostrym tonem Kate. - Idę już - powiedział Conhoon cofając się. Gromada Elfów nadal wirowała na polanie z szybkością, która kazała Conhoonowi raz jeszcze odczuć podziw dla Kate, która je policzyła. Dziecko miało niewątpliwie talent, szkoda, że musi spędzić życie na ogłupiającej harówce i zmarnować swoje przyrodzone uzdolnienia. Trójka złożona z Edain, Finbara i króla czekała na niego: Edain ze źle skrywaną wrogości, Finbar z nonszalancką dobrodusznością i król Elfów z wyraźną niecierpliwością. - Czy opowiesz nam w końcu, co zrobiłeś z Bystrookim Eoghanem? - wyrzucił z siebie. - Może tak, a może nie. Najpierw porozmawiamy o wypuszczeni O'Farrisseya, żeby mógł wrócić do córki - powiedział Conhoon. - Mówiłem ci, czarowniku, że mam co do niego plany i że zostanie z nami. Nie dostaniesz go. - Dostanę i nie przeszkodzicie mi w tym, choć jest was sto sześćdziesiąt dwoje. - Co to było? Co ty powiedziałeś? - zawołał przestraszony król Elfów. - Mówię, że zostaliście policzeni. A teraz zabieram Finbara O'Farrisseya do domu i do córki, a wy możecie się udać gdzie chcecie. Zaczekaj chwilę, mój miły Conhoonie - powiedział Finbar występując do przodu i wykonując raptownie uspokajające gesty. - Czyżbyś chciał złamać serce księżniczki Elfów? - On chce - powiedziała Edain z goryczą. - Ależ na pewno nie zrobisz tego. Czy chcesz pozbawić O'Farrisseya jego szczęścia? Obiecałeś dziadkowi, że będziesz pomagał O'Farrisseyom, a czyż można nazwać pomocą wyrwanie mężczyzny z objęć najpiękniejszej istoty w całej Irlandii i rzucenie go na powrót w świat deszczu, świń, zimna i ciężkiej pracy, gdzie jedyną nagrodą jest obolały grzbiet i pusty żołądek? Musiałbyś być chyba moim wrogiem, żeby wyrządzić mi podobne okrucieństwo - powiedział Finbar z wyrazem żałości na ogorzałym obliczu i z błagalną nutą w głosie. - A co z twoim dzieckiem? - zapytał Conhoon. - O, widzisz, w tej sprawie możesz pomóc O'Farrisseyom. Możesz wziąć ją do siebie, żeby ci prowadziła dom. Ona doskonale gotuje, sprząta, pierze i w ogóle robi wszystko, o co nie powinien się troszczyć wielki czarownik taki jak ty. Ta mała potrafi pracować za dwóch. - Życie ją do tego zmusiło - zauważył Conhoon. - Zrób to, Conhoonie, i będziesz wolny od wszystkich zobowiązań wobec rodziny O'Farrisseyów. Daję ci moje słowo, a król Elfów jest mi świadkiem. Ethal Anbhuail postąpił o krok i stanął przy boku Finbara. - Musisz zrobić to, o co cię prosi Finbar, czarowniku. To jedyny sposób, żebyś dotrzymał słowa staremu Fergusowi - powiedział. Conhoon wzniósł oczy ku bezchmurnemu niebu i powoli, w zamyśleniu gładził brodę. - A ty, jaką mi proponujesz zachętę, żebym wszystkim poszedł na rękę? - spytał wreszcie. - Dobry uczynek jest nagrodą sam w sobie - powiedział Ethal pobożnie spuszczając wzrok. - Piękne słowo w ustach króla Elfów. Miałem na myśli inne zachęty. - Dorzucę garnek złota Elfów - powiedział król wykonując szeroki gest. - Łatwa rzecz, kiedy się wie, że przed zachodem słońca złoto zmieni się w suche liście. Nie, chcę O'Farrisseya. - Nie pozwól mu zabrać mojego najdroższego Finbara! - krzyknęła Edain. - Ratuj mnie swoją władzą! - zwrócił się Finbar do króla Elfów. Ethal Anbhuail uniósł dłoń prosząc o uwagę. - Posłuchaj mnie, czarowniku. Nie jestem całkiem pewien, czy masz moc, żeby odebrać nam tego człowieka, jeżeli on chce tu zostać. Jednak, żeby uniknąć swarów i awantur, składam ci niezwykle szczodrą ofertę. Zostaw nam O'Farrisseya, a ja dam ci sprzączki od moich pantofli. - A na co mi sprzączki? - To nie są zwykłe sprzączki. Kiedy przyczepisz je do swoich butów, przeniosą cię błyskawicznie ponad lądem i morzem w miejsce, w którym chcesz być. - A czy sprowadzą mnie z powrotem? - Nie, musiałbyś mieć guziki od mojego płaszcza, które też chciałem ci zaoferować. - A ja dam ci ten przepiękny pierścień - powiedziała Edain zdejmując z palca złoty pierścień i podając go czarownikowi. - I możesz wziąć wszystkie moje świnie - dodał Finbar. Conhoon rozważał propozycję przez chwilę, a potem wyciągnął ręce. - Zgoda - powiedział. Elfy znikły w mgnieniu oka pozostawiając Conhoona ze złotym pierścieniem, parą srebrnych sprzączek i oprawnymi w złoto dziewięcioma brylantowymi guzikami na dłoni. Stał mrugając, zaskoczony gwałtownością tego, co się zdarzyło, potem odwrócił się do Kate. - Co pan chce zrobić z tymi błyskotkami? - spytała. - I gdzie jest mój tato? - Odszedł z Elfami, dziecko. Tak postanowił i nic na to nie mogę poradzić. Ale nabrałem ich i dali mi te prezenty. - Ładne mi prezenty. Niech pan tylko spojrzy - powiedziała Kate podnosząc z ziemi patyk grubości palca. Wziąwszy pierścień z dłoni Conhoona wsunęła go na patyk. Prawie natychmiast wokół pierścienia uniósł się dym i patyk stanął w płomieniach. Conhoon krzyknął ze zdumienia i przestrachu. - Sprzączki i guziki są tyle samo warte. Sprzączki przeniosą pana tam, gdzie pan zechce, ale nie sprowadzą pana z powrotem. - Ale guziki to zrobią - wskazał Conhoon. - Tak, ale zrobią to w tym samym czasie i człowiek, który z nich skorzysta zostanie rozerwany na pół. Oszukali pana z tymi prezentami. - A skąd ty to wszystko wiesz? Wzruszyła ramionami. - Widzę różne rzeczy. Mam to po mamie. Conhoon spojrzał ponuro na przedmioty trzymane w dłoni, a ptem wyrzucił je z gniewnym pomrukiem. Natychmiast znikły w powietrzu. - Twój ojciec podarował mi swoje świnie. One przynajmniej nie znikną - warknął. - To bardzo hojnie z jego strony. A co stanie się ze mną? - Twój ojciec powiedział, że masz być moją gospodynią. - Szybko znajduje dla mnie pracę. Ja mam sprzątać, prać, cerować i gotować dla pana, a on ma tańczyć z Elfami? Lepiej mi będzie samej, nawet bez świń. - Jesteś w gorącej wodzie kąpana, dziecko. Tak powiedział twój ojciec, ale ja mam lepszy pomysł. Masz talent i grzechem byłoby go zmarnować. Wezmę cię na uczennicę. - Co to oznacza? - spytała posyłając mu podejrzliwe spojrzenie spod zmrużonych powiek. - To znaczy, że będziesz mi sprzątać, prać, gotować i cerować jak służąca, ale kiedy skończysz prace domowe, będę cię uczył na czarownicę. Zanim dorośniesz, będziesz dorównywać największym czarownikom w Irlandii. Przez chwilę rozważała ofertę, potem wyciągnęła rękę. - Zgoda - powiedziała i uroczyście podali sobie dłonie. A kiedy ruszyli w stronę wierzchowców, dodała: - Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie pomyślał pan o tym, kiedy zapukałam do pańskich drzwi? Zaoszczędzilibyśmy sobie całej tej niepotrzebnej wyprawy. Zresztą, nie ma o czym mówić. Jedziemy po świnie. John Morressy Wybór sieroty Ogólnie rzecz biorąc, sierota ma do wyboru żebrać, kraść albo młodo umrzeć. Nie interesowała mnie żadna z tych dróg. Kiedy Addran znalazł mnie drżącego na dziedzińcu stajennym i zaproponował mi wybór, który rzadko komu się trafia, z radością zostałem jego uczniem. Czasami praca była ciężka, ale na ogół dobrze wspominam te lata. Addran dużo mnie nauczył. Chciałbym nauczyć się więcej i szybciej, ale jemu się nie śpieszy. "Kiedy się człowiek nauczy za wcześnie, to za szybko zapomina" - mawia, ilekroć się skarżę. Najgorzej jest, kiedy Addran ma do czynienia z demonami. Przy takich okazjach muszę stać w pogotowiu, żeby wygłosić odpowiednie zaklęcie, które przepędzi demony i wyciągnie nas z opresji, gdyby coś poszło nie tak. To wielka odpowiedzialność i, prawdę powiedziawszy, mam wtedy wielkiego stracha. Ale staram się najlepiej, jak mogę. Dużo zawdzięczam temu staremu człowiekowi i on polega na mnie. Na szczęście, niewiele miał tych spraw z demonami i wszystkie poszły dobrze. Moja pomoc nie była konieczna. Na ogół Addran bierze co się tylko nadarzy. Jest wielkim czarownikiem, ale czasy są chude, nawet dla najlepszych. Wojna, głód i zaraza wszystkim dały się we znaki i tyle samo ludzi wini za to czarowników, co przychodzi do nich szukać pomocy. Addran mówi, że nie zawsze tak było i nie zawsze tak będzie, i ja mu wierzę. Ale teraz tak jest. W pewien spokojny wiosenny poranek przyjęliśmy gościa, którego wizyta miała się stać punktem zwrotnym w naszym życiu. Wszedłem do pracowni Addrana i zaanonsowałem: - Ma pan klientów, mistrzu. - Ilu? - Chyba dwoje. Może troje. - Nie umiesz zliczyć do trzech? - Jest stara kobieta, młoda dama i bardzo podejrzanie wyglądający pies. Myślę, że przyszedł z jedną z nich, ale nie jestem pewien. Addran stęknął i nic nie powiedział. Przywdział swoją czarną szatę, przeczesał palcami długie siwe włosy i brodę. Potrafi wyglądać tak staro i mądrze jak sam Merlin i jest równie dobry jak jego wygląd. - Przyjmijmy klientów, Faragolu - powiedział. Tak mnie nazwał, kiedy mnie przyjmował na ucznia. To coś znaczy, ale nigdy mi nie powiedział co. Stara kobieta była wieśniaczką, młoda dama była kobietą tak piękną, że musiałem powstrzymać jęk podziwu, kiedy zobaczyłem ją z bliska, pies zaś był małym białym kundlem, pokracznym i paskudnym. Miałem wrażenie czegoś niedokończonego. Trzymał się spódnicy starej kobiety, trząsł się ze strachu i rozglądał się przerażonym wzrokiem. - Mój chłopiec, mistrzu! Ratuj mojego biednego chłopca! - zaczęła zawodzić kobiecina, gdy tylko pojawił się Addran. Chwyciła psa w ramiona i wyciągnęła je w stronę czarownika. Pies przewracał oczami i cały dygotał. - Urok? - spytał Addran. - Urok, czar czy zaklęcie, ja ich tam nie rozróżniam, mistrzu, wiem tylko, że to robota tej starej wiedźmy Zalmy. Spotkaliśmy ją na drodze i nie ustąpiliśmy jej tak szybko, jakby sobie życzyła. Skierowała swój kościsty paluch na mojego biednego Grumma i coś wymamrotała. Na moich oczach zmienił się w to stworzenie za słabe, żeby ustać na własnych nogach i cały czas się trzęsie, biedne dziecko. - Może da się coś zrobić - powiedział Addran dając mi znak, żebym zabrał psa do jego pracowni. - A jakie jest pani życzenie? - zwrócił się do młodej damy. - Możesz się najpierw zająć synem tej kobiety, czarowniku - powiedziała i chociaż jej głos był delikatny jak głos oddalonej lutni, nie ulegało wątpliwości, że nie oczekuje sprzeciwu. Wziąłem od kobiety psa mając nadzieję, że mnie nie opaskudzi, zwłaszcza ze względu na obecność tej uroczej damy. Ktoś tak piękny musiał być księżniczką. Raczej nawet królową. W pracowni Addran umieścił psa na stole. Ten przewrócił się i leżał dygocąc i skowycząc. Addran zmarszczył czoło na ten widok. - No i co widzisz? - zwrócił się do mnie. Zawsze mnie sprawdzał w ten sposób. - Zaklęcie transformacyjne. Z tego, co mówiła ta stara kobieta, zaklęcie nie potrwa dłużej niż miesiąc. - Skąd wiesz? Chcesz powiedzieć, że Zalma jest stara i słaba, i sądzisz, że nie potrafi rzucić silnego zaklęcia? Pokręciłem głową. - Spójrz tylko na to stworzenie, mistrzu. Nie jest należycie uformowane. Wygląda jak coś, co dziecko narysowało na ścianie. Nie może nawet samo stać, ma coś nie w porządku z nogami. Zalma rzuciła to zaklęcie odruchowo, ta kobieta mówi, że wymamrotała tylko parę słów. Tak się nie robi długotrwałego zaklęcia. Addran kiwnął głową i wyglądał na zadowolonego. - Co więc trzeba zrobić? Wskazałem czarną księgę stojącą na półce za nim. - Poszukać w przewodniku odklęć Isba-Shoorrego. Sięgnął za siebie i zdjął z półki opasłe czarne tomisko. Mnie, jak na razie, nie wolno było czytać żadnych jego książek. Do tego czasu miałem już niezłe wyobrażenie, co można znaleźć w każdej z nich, ale były nadal przede mną zamknięte, podobnie jak dla wszystkich oprócz Addrana. Bez właściwego czaru jego księgi były tak ściśle zamknięte, że nawet dwa zaprzęgi wołów nie mogłyby rozewrzeć okładek. Otworzywszy księgę na właściwym miejscu, umieścił ją na stole i położywszy dłonie na nieszczęsnym psie, odczytał kilka słów i powiedział: - Odnieś go matce. - Czy nie przywrócisz go do jego postaci? - spytałem. Rzadko zadawałem pytania, ale tym razem mistrz naprawdę mnie zadziwił. Zaklęcie było proste i nie widziałem żadnego powodu, żeby to nieszczęsne stworzenie i jego matka mieli dalej cierpieć. Addran patrzył na mnie surowo przez jakąś minutę, a potem jego twarz złagodniała, prawie się uśmiechnął i powiedział. - Nie, ty to zrobisz. - Ale jak? Ja nie znam... Wtedy dał mi słowo, które miałem wypowiedzieć, oddając psa jego matce. - To za trafną diagnozę - powiedział. Z Addranem było tak zawsze. Nigdy nie wiedziałem, kiedy się rozzłości, a kiedy okaże łaskę. Wyszliśmy do izby, w której czekała stara kobieta. Spojrzała na Addrana, potem na mnie. - On jest nadal psem - powiedziała. - Mój Grumm jest nadal psem. - Zajmie się tym mój uczeń - powiedział Addran i skinął głową. Postawiłem psa u stóp kobiety i cofnąłem się o krok. Pies przewrócił się i zaskomlił. Wyciągnąłem rękę, wypowiedziałem słowo i w jednej chwili na podłodze leżał mamrocząc coś bez związku przez łzy chudy, lnianowłosy chłopak. - Mój chłopiec! Mój dobry Grumm. - Mamo, mamusiu, mamo! Uścisnęli się, popłakali, uścisnęli się jeszcze trochę i wreszcie stara kobieta zwróciła się do czarownika. - Mistrzu Addranie, jak my ci się odwdzięczymy? Co tacy biedacy jak my mogą zrobić dla takiego wielkiego czarownika? Wszyscy tak mówią. Z chwilą, gdy czary zrobią swoje, nawet najbogatsi klienci nagle ubożeją. Kiedy potrzebują czarów, gotowi są dać za nie wszystko. Kiedy je otrzymają, ich wartość gwałtownie spada. Tego nauczyłem się bardzo wcześnie. - Jeden korzec kasztanów i dwa korce orzechów dostarczone pod moje drzwi w dzień po sierpniowej pełni - powiedział Addran. - Nic więcej i nic mniej. Para wieśniaków odeszła błogosławiąc Addrana, sławiąc jego imię, jego dobroć i jego łaskawość dla biednych ludzi. Kiedy zamknąłem za nimi drzwi, Addran zwrócił się z ukłonem do drugiej klientki. - A teraz, pani, jestem na twoje usługi. Jakie jest twoje życzenie? - Potrzebuję rycerza - powiedziała. - Pani, ja jestem czarownikiem. Rycerzy należy szukać na dworze. - Wiem, czarowniku. Ale ja potrzebuję kogoś, kto stawi czoło i pokona niezwykłych przeciwników. Jej głos był jak najsłodsza muzyka. Niewątpliwie mogłaby za pomocą paru słów i uśmiechu zebrać armię, gdyby zechciała. Addran wskazał gestem, żeby mówiła dalej. - Jestem Perimane z Białego Lasu. Moje ziemie i zamek zostały zajęte przez zbójeckich rycerzy, których niegodziwość przekracza wszelkie opisy. Zamordowali moich rodziców i brata, a naszą służbę zmienili w niewolników, traktując ich z wielką brutalnością i okrucieństwem. Zrabowali nasz majątek i zbezcześcili naszą kaplicę. Oni... - głos jej zadrżał, ale zaraz podjęła opowieść. - Dali mi do wyboru: poślubić ich herszta albo zostać ich niewolnicą. Ogłuszyłam opryszka, który stał na straży i uciekłam. - Jesteś, pani, bardzo dzielna. - Jestem zdesperowana, czarowniku. - Ale to wygląda mi na zadanie dla gromady rycerzy. - Tak by było, gdyby nie jeden szczegół: na czele tych zbójców stoi czarownik Noramonte, który osłania ich swoimi czarami. - Znam Noramontego, pani. Zły do szpiku kości człowiek i bardzo silny czarownik. - Silniejszy od ciebie? Addran zamilkł, złożył razem czubki palców i myślał. Po chwili przerwał milczenie. - Powiedziałbym, że jesteśmy sobie równi. - Czy mi więc pomożesz? Szczodrze cię wynagrodzę. Chciałem zerwać się na równe nogi i złożyć moje życie u jej stóp, ale byłem uzależniony od Addrana. Na szczęście, nie musiałem się martwić. Addran skłonił się nisko i powiedział: - Pani, to będzie dla mnie zaszczyt. Moja zapłata wyniesie sto złotych suwerenów. - To bardzo wysoka zapłata. - Zapłacisz, pani, tylko wtedy, jeżeli mi się uda. Następne dwa dni spędziliśmy na przygotowaniach do podróży. Addran większość czasu spędzał w pracowni. Ja zajmowałem się końmi i zapasami na drogę. Na trzeci dzień od przybycia Perimane, wczesnym rankiem Addran rzucił ochronne zaklęcie na dom i obejście, i wyruszyliśmy do Białego Lasu. Wieźliśmy jedzenie, elegancki rozkładany pawilon dla Perimane i namiot dla nas oraz czarne pudło, które Addran własnoręcznie przytroczył do naszego jucznego konia i którego nie pozwolił mi dotknąć. Domyślałem się, że pudło zawiera jakiś magiczny sprzęt i nie zadawałem pytań. Wiedziałem, że i tak nie otrzymam odpowiedzi, póki Addran nie uzna tego za stosowne. Lady Perimane była dla mnie źródłem nieustannej radości i zadziwienia. Świeża i delikatna jak wiosenny kwiat, a jednocześnie twarda jak dąb. Dotrzymywała nam kroku bez słowa skargi, piła wodę ze złożonych dłoni i jadła nasz czerstwy chleb. W drodze opowiadała o swoim dzieciństwie i rodzicach. Wieczorem śpiewała i jej głos był jeszcze słodszy niż w mowie. Z każdym dniem byłem bardziej zakochany. Zachowywałał się wobec mnie z wielką uprzejmością, ale wiedziałem, że jakakolwiek nadzieja z mojej strony byłaby głupotą. Uczeń czarodzieja nie zdobywa ręki wielkiej damy. Może jej służyć, doradzać, może nawet dla niej umrzeć, ale pozostaną istotami z innych światów. Mimo to ubóstwiałem ją. Przed południem szóstego dnia drogi wjechaliśmy do Białego Lasu i wkrótce ujrzeliśmy Mon Defi, zamek lady Perimane. Wznosił się na szczycie wzgórza, ciemny na tle jasnego nieba. Widzieliśmy tylko dwa jego boki, ale to wystarczało, żeby się przekonać, co to za wspaniała budowla. Z tymi basztami i wieżyczkami, z blankami na wysokich murach, mógł stawić czoło armii. Cieszyłem się, że jestem w towarzystwie czarownika. Przekroczyliśmy potok na skraju rozległej łąki ciągnącej się do stóp zamku i zatrzymaliśmy się w cieniu otaczających ją drzew. Z tego miejsca mogliśmy się naocznie przekonać o działalności intruzów. Pod murami wznosiły się trzy szubienice i na każdej z nich wisiało ciało. - Widzicie ludzi, którzy pozostali lojalni wobec mnie - powiedziała Perimane. Zacisnąłem zęby i w gniewie potrząsnąłem pięścią, ale był to daremny gest. Nie będąc ani rycerzem, ani czarownikiem mogłem jedynie pomagać Addranowi w tym, co on postanowi robić. Przez kilka minut obserwował zamek bębniąc lekko palcami po wargach, co często robił, kiedy układał plany. W końcu wskazał równe miejsce na łące. - Rozbijemy obóz tutaj, gdzie będziemy dobrze widoczni. To powinno wyciągnąć z zamku kilku strażników. Pojechałem przodem i wkrótce rozstawiłem pawilon oraz namiot. Addran i Perimane przyłączyli się do mnie. Ona po raz pierwszy, odkąd ją poznałem, wyglądała na zaniepokojoną. Addran natomiast był tak spokojny, jakbyśmy piknikowali w jego ogrodzie. Obejrzał obóz, wskazał, gdzie należy naciągnąć linkę, a potem wyjął z rękawa buteleczkę z ciemnym płynem. - Wracaj nad potok i dokładnie się umyj. Kiedy będziesz suchy, natrzyj się tym od czubka głowy do stóp - powiedział wręczając mi buteleczkę. - Pamiętaj, żeby zużyć wszystko i nie opuścić ani kawałka ciała. Nie widziałem sensu w kąpaniu się i namaszczaniu, podczas gdy czekała nas konfrontacja z bandą opryszków, ale wiedziałem, że nie należy sprzeczać się z Addranem. Zrobiłem tak, jak mi kazał. Kiedy wróciłem do obozu, o namiot stała oparta kopia, przy wejściu zaś wisiały tarcza i miecz. Nie miałem pojęcia, skąd się tam mogły wziąć. Addran wprowadził mnie do środka. Perimane pozostała na zewnątrz z zadaniem zawiadomienia nas, gdyby ktoś wyjechał z zamku. Czarna skrzynka leżała otwarta i pusta na ziemi. Obok niej na dywaniku błyszczała w przyćmionym świetle namiotu srebrna zbroja tak jasna, że prawie biała. - Rozbierz się i włóż to na siebie - rozkazał Addran. - Kiedy nie wiem, jak to się robi. - Nie musisz. Ona wie. Dalej, włóż to. Znałem poszczególne części zbroi i wiedziałem, gdzie jest ich miejsce, ale nigdy nie widziałem ubierającego się rycerza. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. - Czy nie powinienem włożyć czegoś pod spód? - spytałem. - Pod tę zbroję nie. Rozebrałem się i wziąłem nagolenniki. Ważyły nie więcej niż garść pierza. Kiedy przyłożyłem je do nóg, pasowały jak druga skóra. Z pomocą Addrana uzbroiłem się od stóp do głów, a kiedy skończyłem, czułem się, jakbym miał na sobie strój z powietrza i słonecznego blasku. - To jest zbroja zaczarowana, prawda? - spytałem. - Oczywiście. Nie obroni cię, jeżeli ty kogoś zaatakujesz, ale jeżeli ktoś zaatakuje ciebie, będziesz niezwyciężony. - Ale nie umiem posługiwać się kopią ani mieczem. - One też są zaczarowane. Uwierz im. - A jeżeli wyjdzie Noramonte? - Nie przejmuj się Noramontem. Kiedy się pokaże, ja się nim zajmę. - Ale jeżeli on użyje czarów... - Daję ci zaczarowaną zbroję i zaczarowaną broń - przerwał mi niecierpliwie Addran. - Czyżbyś nie miał do mnie za grosz zaufania? - Mam, mam. Ale ja nigdy... Ja nie jestem rycerzem. - Jesteś dobrym, silnym młodzieńcem, a resztą zajmie się zbroja. Czekaj, aż cię zaatakują, a potem rób, co ci instynkt podpowie. I nie próbuj robić wszystkiego na raz, bo tylko się zmęczysz. Z jego głosu przebijała pewność siebie. Zbroja była wygodna i czułem, jak narasta we mnie poczucie siły. Addran obserwował zmiany na mojej twarzy i uśmiechnął się. - Włóż to na swojego wierzchowca - powiedział wskazując siodło i derkę - i weź swoją broń. Osłoniłem głowę konia, zarzuciłem na niego derkę i siodło. Na moich oczach zmienił się w bojowego rumaka mogącego śmiało wystąpić w królewskim turnieju. Zastanawiałem się, czy zbroja w podobny sposób działała na mnie. Odwróciłem i zobaczyłem, że Perimane patrzy na mnie, wydała mi się mniejsza niż przed paroma minutami. A sposób, w jaki na mnie oglądała, sprawił, że poczułem się jeszcze wyższy. - Zmieniłeś się. Jesteś teraz rycerzem - powiedziała. Zanim zdołałem pomyśleć o stosownej odpowiedzi, wtrącił się Addran. - Wsiadaj. Mamy gości. Po zboczu zbliżało się ku nam trzech zbrojnych. Wsiadłem i opuściłem kopię. - Bądź ostrożny - powiedziała Perimane - to ludzie bez czci i wiary. Rzucą się na ciebie wszyscy trzej bez ostrzeżenia. - Tym gorzej dla nich - powiedziałem. Zdjęła szal i podała mi go. Gdy pochyliłem się w siodle, zawiązała mi go na ramieniu. Teraz byłem naprawdę jej rycerzem. Addran stał przed namiotem z laską w jednej ręce, z drugą uniesioną w geście pokojowego powitania. Rycerze podjechali i zatrzymali się przed nim. Przyłbice mieli uniesione i widziałem wyraźnie ich twarze. Byli silni i dobrze uzbrojeni, ale nie roztaczali aury czarów, tylko lekki odór zła. Ich dowódca zmierzył nas wzrokiem i na widok Perimane wyszczerzył zęby, a potem zwrócił się do Addrana. - Widzę, że odwieźliście ją nam? I pewnie chcecie dołączyć do naszej kompanii? Addran miał na sobie długą opończę z kapturem, wciąż jeszcze okrytą kurzem naszej podróży. Wyglądał jak pielgrzym lub duchowny, nie jak czarownik. Spojrzał na sokoła krążącego nad naszymi głowami i powiedział: - Przybyliśmy z panią Perimane, żeby odzyskać jej zamek. Co do was, to macie do wyboru poddać się lub zginąć. Rycerze wymienili spojrzenia, roześmieli się i starszy z nich powiedział: - Gdzie jest twoje wojsko, starcze? Addran skłonił lekko laskę w moją stronę. - Jest do waszej dyspozycji - powiedział. Nie tracili ani chwili. Wszyscy spuścili przyłbice, pochylili kopie i zwrócili konie w moją stronę. Natarli w szyku odwróconej strzały, dwaj w przedzie, jeden z tyłu. Spiąłem ostrogami swojego wierzchowca. Zdawało mi się, że jadą bardzo powoli i miałem czas, żeby zastanowić się, co robić. Zrobiłem zwód w jedną stronę, jakbym chciał uniknąć znalezienia się między prowadzącą dwójką, a potem skręciłem wjeżdżając między nich. Ich kopie, skierowane w ostatniej chwili przeciwko mnie, skrzyżowały się. W pełnym galopie wziąłem ich kopie na tarczę. Rozjechały się jak nożyce, wysadzając obu rycerzy z siodła. Trzeciego trafiłem w gardło, tuż pod hełmem, omal nie urywając mu głowy. Jego koń pognał samotnie przez łąkę. Jeden z powalonych rycerzy leżał tam, gdzie upadł. Spod jego przyłbicy płynęła krew tworząc kałużę wokół hełmu. Drugi podniósł się i wyciągnął miecz. Zsiadłem z konia i czekałem na jego atak. Był silnym mężczyzną w pełnej zbroi i poruszał się z dużą sprawnością. Mimo to był dla mnie, jak ktoś poruszający się pod wodą, w zwolnionym tempie, podczas gdy ja reagowałem i poruszałem się dwukrotnie szybciej niż normalnie. Zaatakował, chybił i zanim odzyskał równowagę, ciąłem go w nasadę szyi. Padł w fontannie krwi i było po walce. - Bardzo dobrze, biorąc pod uwagę twój brak doświadczenia - pochwalił Addran. - To zbroja, prawda? Dzięki niej jestem szybszy. - Daje pewną przewagę. Pamiętaj tylko, żeby czekać na ich atak i wszystko będzie dobrze. Podeszła do mnie Perimane. - Byłeś wspaniały - powiedziała. - Wkrótce wykaże się znowu. Kiedy zobaczą, co stało się z tą trójką, zjawią się tu pozostali - powiedział Addran. - A kiedy pozbędziemy się następnej grupy, najprawdopodobniej zechce nas zobaczyć sam Noramonte. Ilu ich tam jest, pani? - Słyszałam, jak mówili o siedemnastu rycerzach, do tego służba i zbrojni pachołkowie. - Niewielu, jak na zdobycie tak warownego zamku. - Nie było żadnej walki. Noramonte sprawił, że naszym ludziom broń wypadała z ręki. Potem była już tylko rzeź. - Noramonte ma wiele spraw na swoim sumieniu. Myślę, pani, że będzie najlepiej, jeżeli dam ci ochronę. - Addran sięgnął w głąb rękawa i wyciągnął coś, co wyglądało jak jaskrawobłękitna chustka. Potrząsnął nią i rozłożyła się w płaszcz, który zarzucił na ramiona Perimane. Z zamku wyjechała mała armia. Naliczyłem dwunastu, ale zanim zdążyłem się odezwać, przemówił Addran: - Szybko się decydują ci bandyci. Jadą tu wszyscy, poza dwoma. - Kiedy oddziałek dojechał do połowy łąki, z bramy zamku wyłonili się jeszcze dwaj jeźdźcy w otoczeniu ośmiu pieszych. Addran tylko się roześmiał. - Pamiętaj, że to oni mają zaatakować. I oszczędzaj siły - przypomniał. Miałem poczucie, że mogę ich rozgonić jak stado kur, ale byłem posłuszny słowom Addrana. Zatrzymali się w nierównej linii przed naszym obozem. Największy z nich podjechał wolno i zwrócił się do Addrana. Jego matowoczarna zbroja pochłaniała światło połyskując czerwonymi ognikami jak rozżarzone węgle albo szalone oczy. Czułem mrowienie na skórze, co świadczyło o obecności złych mocy. - Kim jesteś, że napadasz na naszych towarzyszy? - Miał opuszczoną przyłbicę i jego głos brzmiał jak ryk rwącego potoku w jaskini. - Jesteśmy obrońcami pani Perimane. - Nie wystarczą jej starzec i jeden rycerz. - Dowódca oddziału dał znak, po którym sześciu jeźdźców odłączyło od reszty i ruszyło w moją stronę. Patrzyłem, jak zbliżają się powoli, tym razem w nieregularnej linii. Wpadłem między nich jak błyskawica, wysadzając z siodła dwóch najbliższych. Gdy znalazłem się już wśród nich, odrzuciłem kopię i wydobyłem miecz. Napastnicy uzbrojeni byli w miecze albo buzdygany i kosiłem ich jak żniwiarz. Czterech następnych wystąpiło do walki, ale powstrzymali konie na znak dowódcy. - Zostawcie go mnie - powiedział i ruszył w moją stronę. Wyciągnąłem rękę i kopia sama wskoczyła mi w dłoń. Spotkaliśmy się w pełnym galopie roztrzaskując kopie w drzazgi. Impet tego zderzenia wprawił mnie w stan uniesienia. Mój przeciwnik znakomicie władał mieczem, ale odparowałem wszystkie jego ciosy, a kiedy zaczął zdradzać pierwsze oznaki zmęczenia, natarłem na niego. Czułem fizycznie obecność czarów, kiedy zadawał nieskutecznie cios za ciosem. - Na pomoc! - krzyknął wreszcie do swoich ludzi. Trzej pozostali wydobyli miecze i rzucili się na mnie. Powaliłem ich trzema cięciami i znów skupiłem całą uwagę na ich dowódcy. Zebrał siły i walczył zaciekle używając wszystkich czarów, które dostał od swojego pana. Żaden człowiek, choćby najsilniejszy, nie mógłby mu dotrzymać pola, ale z pomocą Addrana pokonałem go. Kiedy w końcu mój miecz rozciął jego hełm i czaszkę aż do szczęki, czary go opuściły. Upadł zamieniając się w stos suchych kości w zardzewiałej zbroi. W tym czasie przybyli dwaj ostatni rycerze w otoczeniu pieszych żołdaków. Usłyszałem świst strzał. Ruszyłem koniem na łuczników, którzy porzucili broń i uciekli. Kiedy wróciłem do obozu, dwaj ostatni rycerze klęczeli przed Addranem, złożywszy błagalnie ręce. Ich miecze i hełmy leżały tam, gdzie je rzucili. - Litości, mistrzu. Ratuj nas przed tym diabłem. Będziemy ci wiernie służyć - wyjąkał jeden. - Wy mówicie o litości? - spytała Perimane. - Jaką litość okazaliście moim rodzicom i służbie? - Noramonte trzymał nas w swojej mocy. Nie byliśmy wolni. - Mogliście mu się sprzeciwić - powiedział Addran. - Daruj nam życie! - zawołali. - Błagamy. - Nie okazuj im litości - powiedziała Perimane. - Czegoś się dzisiaj nauczyli. I nauczą się czegoś jeszcze. - Addran wskazał ich po kolei swoją laską. Krzyknęli i prawe ręce obu obwisły bezwładnie zmieniając się w suche, skurczone szpony. - Daruję wam życie. Możecie odejść - powiedział Addran. Patrzyliśmy, jak odjeżdżają. Po pieszych żołdakach nie było śladu. Zebrałem porzuconą broń i złożyłem ją przy namiocie. - Co teraz? - spytałem. - Pozostaje Noramonte. Wkrótce się z nim zmierzę. Tymczasem posilmy się nieco. Był to bardzo skromny posiłek. kawałek chleba i odrobina wody, ale po walce wydało mi się to prawdziwą ucztą. Ledwo skończyliśmy, Addran wstał i strzepnął okruchy z płaszcza. Stał chwilę w milczeniu patrząc na Mon Defi. - Czas jechać do zamku - powiedział. - Noramonte czeka tam na mnie. Chciałem iść za nim, ale gestem kazał mi siedzieć. - Zostań tutaj i strzeż pani Perimane. Niektórzy z żołdaków mogą tu jeszcze wrócić. - Będziesz sam przeciwko Noramonte. - To mi odpowiada. Nie jedź za mną. Wsiadł na jednego z bezpańskich koni i pojechał do zamku. Kiedy zniknął za bramą, Perimane przemówiła: - Twój mistrz jest zbyt litościwy. On nigdy nie pokona Noramonte. - Litość nie jest słabością. Zmierzyła mnie długim, oceniającym spojrzeniem. - Ty nie byłeś zbyt litościwy wobec tych, z którymi walczyłeś. - To byli uzbrojeni rycerze, którzy chcieli mnie zabić. Kiwnęła głową jak osoba dorosła przyjmująca do wiadomości argumenty dziecka, ale nic nie powiedziała. Rozglądałem się, czy nie widać gdzieś kogoś z rozproszonych zbrojnych pachołków, ale nie było po nich ani śladu. Pewnie wciąż uciekali. Wydawało się, że mogę Perimane zostawić na chwilę samą, poszedłem więc do potoku, żeby napełnić wodą flaszę. Przy okazji złapałem trzy tłuste ryby na kolację. Czułem teraz zbroję, jakby się zrosła z moim ciałem. Była tak lekka, że mógłbym o niej zapomnieć, gdyby nie moje odbicie w wodzie. Zastanawiałem się, jakbym się czuł bez niej. Moje dotychczasowe życie wydawało się odległe i niezbyt godne żalu. Uczeń czarownika ciężko pracuje i nie zaznaje sławy. Kobieta taka jak Perimane nie zwróciłaby na kogoś takiego uwagi. Teraz byłem zwycięzcą. Patrzyłem w oczy innych mężczyzn i widziałem w nich strach. Nie chciałem być kimś mniej. Tego wieczoru Perimane mówiła o swoim życiu w Mon Defi, o szczęśliwych dniach przed najazdem rabusiów. Spytała o moje dzieciństwo i opowiedziałem jej o nim. Nie rozmawiałem o tym z nikim oprócz Addrana. Krótka to była opowieść i mało przyjemna: zimno, głód, bicie, zawsze strach i potem dobroć Addrana. Dlaczego wybrał akurat mnie na swego ucznia, nie wiedziałem, a i on nie mówił, ale byłem mu niezmiennie wdzięczny. - Czy podoba ci się takie życie, jakie on prowadzi? - spytała Perimane. - To dobre życie. - To życie bez przyszłości. Świat się zmienia. Mógłbyś być kim więcej niż czarownikiem. - A kim mogę być? Wiem tylko to, czego nauczył mnie Addran. - W pojedynkę pokonałeś całą bandę silnych rycerzy. Mógłbyś zdobyć wielką sławę. Nie ma dla ciebie granic możliwości. - Ja nic nie zrobiłem. To zbroja. - Ale ty ją nosisz - powiedziała, kładąc mi dłoń na ramieniu. Mówiła do mnie nie jak do sługi swojego sługi, ale jak do kogoś równego sobie i słowa jej budziły niepokój. Odpowiadały im echem myśli, o których wiedziałem, że muszę się ich pozbyć. Ale pamiętałem poczucie mocy bez wysiłku, nieograniczonej wiary w siebie i władzy nad wszystkimi, którzy występują przeciw mnie, i wbrew sobie cieszyłem się tym wszystkim. Noc przeszła spokojnie. Rano obudziłem się nagle z uczuciem, że dzieje się coś złego. Z wydobytym mieczem wyszedłem przed namiot. Łąkę spowijała mgła i spokój. Zawołałem Perimane. Wyszła ze swojego pawilonu otulona w płaszcz. - Czy coś cię niepokoiło, pani? - spytałem. - Nie, nic. A ty coś słyszałeś? - Poczułem coś. Niebezpieczeństwo. - Jesteśmy bezpieczni. Addran nas chroni. Kiedy wymieniła jego imię, zrozumiałem w czym rzecz. - Addran potrzebuje pomocy. Musimy jechać do zamku. - Przecież zabronił ci tam jechać. - To było, zanim wiedział, co go tam spotka. - Nie wolno ci tam jechać. To zbyt niebezpieczne. Noramonte jest potężny. - Tym bardziej muszę tam jechać. Ty też, pani. Nie możesz tu zostać sama. Wsiadłem na konia i podciągnąłem ją na siodło przed sobą. Dojechaliśmy do bramy i zaraz otoczyła nas cisza głębsza i bardziej gęsta niż zwykły spokój poranka. Przejechaliśmy przez pusty podwórzec i dotarliśmy do wielkiej sali, w której znaleźliśmy Addrana. Siedział na jednym końcu długiego stołu bezwładnie pochylony, zamknięty w połyskującej kopule ochronnej. Z trudem oddychał, krew sączyła mu się z uszu i nosa. Nad nim wznosiło się coś nieopisanie obrzydliwego. Bezkształtny łeb potwora stanowiła głównie paszcza pełna ostrych zębów, a nad nią kilkoro nieregularnie rozmieszczonych oczu. Potężny, pokryty zmierzwionym włosem tułów podtrzymywały nogi zakończone szerokimi, poduchowatymi stopami. Liczne, zginające się w dziwnych miejscach ramiona kończyły się maczugowatymi wyrostkami kostnymi, którymi potwór atakował ochronną kopułę. Na odgłos naszego przybycia ohyda zwróciła się w stronę moją i Perimane i wściekłość jej licznych oczu rozpaliła się jeszcze intensywniej. Addran uniósł głowę. Jego głos odezwał się w moim umyśle słabo i z wysiłkiem. - Uciekaj stąd czym prędzej. Ratuj siebie i Perimane. - Umilkł dysząc ciężko jak człowiek skrajnie wyczerpany. - Kiedy skończy ze mną, zajmie się wami. - To ja go zabiję. - Nie wiem, czy to coś można w ogóle zabić. To ostatnie wcielenie Noramonte. Już go prawie miałem, kiedy zmienił się w to coś, co jest silniejsze od wszystkiego, z czym miałem do czynienia. Noramonte spojrzał na mnie z wściekłością przez swoje zdeformowane ramię, odwrócił się i ponowił atak. Addran krzyknął z bólu. Kopuła rozbłysła małymi błyskawicami, zadrżała, ale nie ustąpiła. Zsiadłem z konia i zacząłem zachodzić potwora od tyłu. Perimane krzyknęła i Noramonte odwrócił się w kierunku nowego dźwięku. Pochylił się opierając ciężar potężnej głowy i tułowia na swoich kilku łokciach, a potem, zanim zdążyłem wydobyć z siebie słowo ostrzeżenia, rzucił się na Perimane. Dobyłem miecza i skoczyłem, żeby mu przeciąć drogę. - Nie, Faragol, nie atakuj! - krzyknął Addran, ale nie zwracałem na jego słowa uwagi. Kiedy zastąpiłem potworowi drogę, zmiótł mnie pękiem maczugowatych ramion. Uderzyłem o kamienną ścianę z impetem, który mnie oszołomił i osunąłem się na podłogę. Zebrałem się na nogi wydając mimowolny jęk pod wpływem gwałtownego ukłucia bólu w żebrach i stwierdziłem, że nie mam czucia w lewej ręce. Usta wypełniła mi krew. Po drugiej stronie holu mój koń wspinał się i bił kopytami powstrzymując potwora. Noramonte atakował go łapami, z których wyrosły szpony, ale na razie bez skutku. Perimane trzymała się kurczowo łęku. Była chwilowo bezpieczna, ale potwór wciąż nacierał. - Faragol. Tutaj. Do mnie - zawołał Addran. - Perimane. Ona mnie potrzebuje. - Nie bój się o nią. Tutaj, szybko. Pokuśtykałem do Addrana. Kiedy do niego doszedłem, Noramonte skoczył na Perimane. Kopuła ochronna Addrana znikła i pojawiła się wokół Perimane, chwilę zanim szpony potwora zdążyły ją pochwycić. Noramonte zawył i zwrócił się przeciwko nam. Zasłoniłem mistrza przed atakiem potwora. Byłem obolały, szumiało mi w głowie i nie władałem jedną ręką, ale pokładałem nadzieję w zbroi. Noramonte szalał, jego liczne ramiona młóciły powietrze. Spojrzał na Perimane, potem na Addrana i na mnie, i wreszcie rzucił się na nas. W momencie jego ataku moje dolegliwości ustąpiły, a siła i pewność siebie wróciły. Była to makabryczna walka. Odciąłem potworowi jedno ramię. Na jego miejscu wyrosła wiązka kolczastych macek, ramię zaś pełzało po podłodze chwytając mnie szponami za nogi, póki go nie porąbałem na kawałki. Rozprułem brzuch tej ohydy, a ona walczyła nadal, ciągnąc za sobą wnętrzności i brocząc paskudztwem, które ciekło w jej żyłach. Stwór przyjmował jeden śmiertelny cios za drugim i dalej walczył, aż zrozumiałem, że dla czegoś takiego nie ma śmiertelnych ciosów, bo to coś nie żyje tak jak ziemskie stworzenia. Potrafiło przetrwać wszystko, co mogłem mu zrobić, i wreszcie pokona mnie, kiedy będę zbyt wyczerpany, żeby zadać następny cios. - Głowa. Odetnij głowę - doszedł mnie głos Addrana. Noramonte górował nade mną o tyle, że jego głowa była poza moim zasięgiem. Ciąłem po nogach, ale siła czarów Noramonte pozwalała im wytrzymać nawet ciosy mojego ostrza. - Zaklęcie - podpowiedział Addran. - Zaklęcie przeciw demonom. Uniosłem ramiona i wykrzyknąłem zaklęcie odpędzające demony. Stwór wydał skrzek i zatoczył się do tyłu. Ciąłem i tym razem noga się pod nim ugięła. Ciąłem drugą. Potwór opadł na kolana i wówczas jednym ciosem odciąłem mu łeb. Zanim dotknął podłogi, już był uwięziony w połyskliwej kopule, która uwolniła Perimane, żeby spełnić nowe zadanie. Bezgłowe cielsko upadło do przodu i leżało drgając przez chwilę, zaraz jednak zaczęło się rozpływać i bulgotać, by w końcu rozwiać się w cuchnącym oparze. Poczułem na ramieniu dłoń Addrana. W drugiej ręce trzymał kopułę, skurczoną teraz do rozmiarów orzecha włoskiego, z głową potwora, która wyglądała jak jakiś paskudny owad w bursztynie. - To, co zostało z Noramontego, jest już w bezpiecznym zamknięciu. Wyślę to tam, skąd już nigdy nie wróci, żeby szkodzić ludziom. - Podniósł zwitek na wysokość oczu, wypowiedział kilka słów i rzecz znikła. - Uratowałeś nas, mistrzu. - To ty mnie uratowałeś. Teraz muszę odpocząć - powiedział słabnącym głosem i podniósł rękę do twarzy. Podtrzymałem go, żeby nie upadł. Z zamku wyszli ludzie Perimane, którzy tam pozostali, bladzi, z podkrążonymi oczami, ze śladami tego, jak ich traktowano, i rzucili się do stóp swojej pani. Inni, którzy zdołali uciec, wrócili, kiedy rozeszła się wieść o jej powrocie. Addran i ja byliśmy traktowani ze czcią jako jej wyzwoliciele, a ja musiałem wiele razy opowiadać historię moich walk ze złowrogimi rycerzami i z zaczarowanym potworem. Moja lewa ręka i bok były mocno pokiereszowane, a żebra bolały mnie tak, jakby co najmniej połowa była połamana, ale nie odważyłem się zdjąć zbroi, dopóki Addran nie wróci do sił. Banda, która zdobyła zamek, mogła mieć przyjaciół i sojuszników, a bez pełnej mocy Addrana ja byłem jedyną obroną. Prawdę mówiąc, zbroja chyba pomagała mi w powrocie do zdrowia. Spało mi się w niej wygodnie. Słyszałem opowieści o rycerzach sypiających w zbroi i litowałem się nad ludźmi dnie i noce zakutymi w zimną stal, w koszulach przesyconych potem i krwią, ale tę zbroję czułem na skórze jak chłodne płótno. Perimane przydzieliła Addranowi najbardziej zaufanego ze sług i sama też pielęgnowała go z oddaniem. Odwiedzałem go codziennie i zwykle zastawałem go śpiącego zdrowym snem. Jeżeli nie spał, też nie był skłonny do rozmów. Sprawiał wrażenie głęboko pogrążonego w myślach. Przez resztę czasu pracowałem nad umocnieniem obronności zamku. Często też spotykałem się z Perimane. Musiała podejmować wiele decyzji i zwykle zasięgała mojej rady. Nie wiem, czy dzięki zbroi byłem też mądrzejszy, ale postępowała zgodnie z moimi radami. Kiedy odwiedziłem Addrana w dziesiątym dniu naszego pobytu w Mon Defi, był znacznie bardziej rozmowny. - Może zostaniemy tu dłużej, Faragolu - powiedział. - Ona potrzebuje ochrony do czasu, aż zbierze swoich zwolenników, a ja potrzebuję długiego wypoczynku. Noramonte był silniejszy niż się spodziewałem. - Nie chciałbym spotkać czegoś takiego po raz drugi. - A co z tobą? Otrzymałeś potężny cios. Pewnie złamałeś parę żeber. - Też tak myślałem, ale już czuję się dobrze. Zbroja chyba pomaga. Addran uśmiechnął się i kiwnął głową, jakbym powiedział coś oczywistego. - A jak ze skarbcem? Czy zostało dość na moją zapłatę? - Chyba nic nie brakuje. Ludzie Noramonte opróżnili piwnice i spiżarnie i narobili masę szkód, ale skarbca nie ruszali. - To ulga. Nie cierpię targowania się o należność. Oczyść też całą zdobyczną broń i wyklep wgięcia w zbrojach. Powinniśmy za nie uzyskać niezłą cenę. - Kazałem już się tym zająć. - Dobrze. Bardzo dobrze. - Po chwili dodał: - Będę gotów do podróży za jakiś miesiąc, ale może ty zechcesz tu zostać dłużej. Dużo dłużej. - Dlaczego miałbym chcieć tu zostać? Spojrzał na mnie surowo. - Nie udawaj przede mną niewiniątka, mój chłopcze. Przyglądałem ci się przez całą drogę tutaj. - Myślisz, że jestem zakochany w Perimane? - To piękna kobieta. I chyba skłania się ku tobie. Potrząsnąłem głową. - Jest wdzięczna. Ale to ty i zbroja uwolniły zamek. Ja jestem tylko sługą. - To ty nosisz zbroję. - Ona powiedziała to samo. Słowo w słowo. Ale nie mogę nosić tej zbroi przez całe życie, a bez niej jestem zwyczajnym człowiekiem. - Może to jej wystarczy. - Ona jest księżniczką. Nie chcę, żeby patrzyła na mnie, kiedy będę tylko Faragolem i wspominała rycerza. Addran założył ręce za głowę i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. - Zdumiewasz mnie. Zdaje się, że wiele przemyślałeś, podczas gdy ja się tu wysypiałem. - To prawda. - Chcesz zrezygnować z miłości pięknej kobiety? - Perimane mnie nie kocha - przerwałem mu. - No, dobrze, jeśli nawet i nie kocha, to kiedyś może cię pokochać. A gdyby nie, to wciąż jeszcze rezygnujesz z szansy zostania słynnym rycerzem w służbie pięknej kobiety. Sława, chwała, podboje... wszystko to, czego ludzie pragną. Zamiast tego chcesz być uczniem czarownika. Wielu ludzi nazwałoby cię głupcem, Faragolu. - A niech tam. Miałeś jakiś powód, żeby mnie wybrać na swojego ucznia. Myślę, że jestem stworzony na czarownika i byłbym głupcem, gdybym tego nie wykorzystał. - Z dużą przyjemnością widzę, że używasz głowy. Czy jesteś pewien? - Całkowicie. - Dobrze. W takim razie sięgnij do tej torby i wyjmij księgę zaklęć. - Czerwoną? Kiwnął głową. Wyjąłem księgę i podałem mu. Odsunął ją gestem i potrząsnął głową. - To dla ciebie, chłopcze. Chcę, żebyś ją zaczął studiować. Jesteś prawie gotów. Położyłem księgę na stole i wpatrywałem się w znajome symbole. - Śmiało, śmiało - przynaglił mnie Addran z niecierpliwym gestem. Odwróciłem okładkę i księga otworzyła się, jakby czekała na dotknięcie mojej ręki. John Morressy Wyzwoliciel Unsen schodził w dolinę powoli nie z ostrożności, bo drogę znał dobrze, ale z powodu sztywnych kolan i ogólnie obolałych na starość kości. Przystawał w osłoniętych miejscach dla złapania tchu, zatrzymywał się tylko na chwilę i zaraz ruszał dalej. Wilgotna i zimna górska mgła przenikała nawet jego gruby płaszcz powodując kurcze mięśni. Ból był mniej dokuczliwy kiedy szedł niż kiedy stał. Ostatnio Unsen lękał się każdego wezwania Mashossy. Wokół jej jamy unosił się fetor śmierci i nawet podmuchy zawodzącego wiatru nie mogły go rozproszyć. Pod stopami chrzęściły odłamki kości, wszędzie wokół walały się szczątki zbroi i broni. Widok legowiska Mashossy stanowił udręczenie dla ludzkich zmysłów, ale znacznie gorszy był strach, jakiego Unsen doświadczał na widok wielkiej smoczycy. Wiedział, że służył jej wiernie i w niczym nie uchybił, ale Mashossa mogła dostrzec uchybienie tam, gdzie on nawet go nie podejrzewał. Albo może ktoś inny jej się naraził, on zaś został wezwany, żeby ponieść karę za cudze grzechy. Albo Mashossa wybrała ten dzień, żeby go zabić czy okaleczyć jako ostrzeżenie dla wsi. Nigdy nie wiedział, dlaczego zostaje wezwany. Właściwie Mashossa nigdy nie była dla niego okrutna, nigdy nie wyrządziła mu krzywdy, ale w jej obecności zawsze odczuwał strach. Potrafił tylko stać przed nią w pokorze w oczekiwaniu rozkazu i z nadzieją, że zostanie oszczędzony. Unsen przewodził wioskowej starszyźnie i był dziedzicznym sługą Mashossy. Tytuł ten niósł ze sobą zaszczyty i przywileje, a zdania Unsena słuchano z szacunkiem, traktując je jako wolę smoczycy. Wiele jednak było chwil, kiedy Unsen oddałby wszystko, co posiada, zaszczyty, dobrobyt i całe poszanowanie związane z urzędem, żeby być zwykłym starym, zapomnianym przez świat człowiekiem rozmyślającym w spokoju przy kominku. Tym razem Mashossa okazała się szczodrobliwa. Właśnie załatwiła się z ostatnim spośród zbójców, których uwięziła w lecie i wręczyła Unsenowi w darze dla wsi sakiewkę znalezioną przy ich herszcie. Sakiewka zawierała sporo srebra i kilka sztuk złota. Smoczyca nie żądała niczego wzamian. Jej słowa jednak brzmiały dziwnie i niezrozumiale. Unsen zawsze miał kłopoty ze zrozumieniem potwory. Jej mowa składała się z syków, które raniły uszy i ryków odzywających się drżeniem w kościach, pełna była nieznanych słów i fraz, zdań w martwych językach, imion ludzi i nazw miejsc, które żyły już tylko w pamięci smoków. Tym razem jej mowa była niezrozumiała w nowy sposób, jakby po raz pierwszy próbowała rzeczywiście się z nim porozumieć. Nie żeby wydać polecenie, ale żeby powiedzieć mu rzeczy, dla których nie ma słów w językach ludzi ani nawet na wpół pamiętanych obrazów w ludzkich umysłach. Rzeczy znane smokom i istotom z ich świata, ale nie do pojęcia dla dwunogich mieszkańców Ziemi. Ze wszystkich sił starał się pojąć, tyleż ze strachu i poczucia obowiązku, co z autentycznej ciekawości, ale jej przemowa wywoływała tylko przebłyski intuicji jak odległe robaczki świętojańskie w ciemnym lesie. Myśl, że te iskierki ognia mogłyby rozbłysnąć dla niego niczym słońca, gdyby tylko potrafił znaleźć klucz do ich znaczenia, niepokoiła i drażniła Unsena. Kiedy doszedł do ostatniego zakrętu drogi, do miejsca, gdzie zbocze gwałtownie opadało ku wsi, przysiadł na chwilę w zagłębieniu skalnym, osłonięty od wiatru i wilgoci, starając się na próżno poukładać jakoś to, co usłyszał. Rozpościerała się przed nim wieś, schludne skupiska budynków przedzielone brukowanymi ulicami. Nie otaczały jej mury ani palisady, nie strzegły wieże strażnicze ani bramy. Unsen widział różne wsie i wiedział, że jego jest inna. Dzięki Mashossie pozostawała wolna i bezpieczna. Smoczyca broniła ich przed bandami maruderów, rabusiami-rycerzami, złodziejami i bandytami, niedźwiedziami, wilkami i królami. Plagi tu nie docierały, a urodzaje były obfite. Może żądania smoczycy wydawały się twarde, a jej obecność budziła lęk, ale osłaniała swoich. Ten, kto bał się Mashossy, mógł nie bać się niczego więcej. Byli jednak i tacy, którzy narzekali i burzyli się pod jej panowaniem. Młodzi, oczywiście, ale czego innego można się spodziewać po młodych. Nie widzieli tego, co oglądali starsi od nich. Kiedyś, dawno temu, Unsen też miał wątpliwości. Ale najgorsi byli starzy, ci, którzy znali opowieści o dawnych czasach przed przybyciem Mashossy, głupie i szkodliwe opowieści. Zwodziły i wprowadzały w błąd do tego stopnia, że niektórzy próbowali opuścić smocze królestwo. Dotychczas okazywała wyrozumiałość starym, ale Unsen był pewien, że znała ich słowa, a nawet ich myśli. Mashossa wiedziała wszystko. Unsen wstał potrząsając głową z zakłopotaniem. Może Mashossa miała umiejętność słyszenia słów i czytania ludzkich myśli na odległość, ale Unsen nie miał takiej władzy nad słowami i myślami Mashossy. Jeżeli chciała mu coś przekazać, musiała to zrobić w sposób dostępny dla jego ludzkich zdolności, bo inaczej nigdy jej nie zrozumie. Wieś zebrała się tego wieczoru, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia Unsen. Kiedy powiedział im o darze smoczycy i pokazał sakiewkę, rozległy się okrzyki zadowolenia i nawet niechętne słowa podzięki. Kiedy poinformował, że Mashossa nie ma żadnych żądań, ich ulga była wielka. Mimo że ludzie rozeszli się już, Unsen pozostał na placu. Nie opuszczał go niepokój. W słowach podziękowania i pochwały wyczuł coś wymuszonego i fałszywego. Jeżeli Mashossa wiedziała o ich nieszczerości - a bez wątpienia potrafiła się tego dowiedzieć, jeżeli chciała - kara mogła być okrutna. Następnego dnia po pracy Unsen odbył na osobności rozmowę ze swoim wnukiem. Marnen był zdolnym młodzieńcem, bystrym i dobrze się wysławiającym. Unsen miał zamiar przekazać mu swój urząd, kiedy przyjdzie czas, ale tego wieczoru Marnen jąkał się, kręcił i wyraźnie coś ukrywał, aż Unsen spytał go wprost, co się dzieje we wsi. - Ludzie są niezadowoleni - powiedział Marnen. - Jaki mają powód do niezadowolenia? Jesteśmy bezpieczni, zbiory zapowiadają się dobrze... Czy jest coś, o czym należałoby powiedzieć Mashossie? - To Mashossa jest tym czymś - wyrzucił z siebie gwałtownie Marnen. - Nie chcemy więcej jej rządów. Mamy dość życia w niewoli! - Milcz, chłopcze! Karała mnie surowo za mniejsze rzeczy. - Niech więc ukarze mnie. Gdyby karała wszystkich, którzy jej nienawidzą, nie miałaby nikogo na swoje usługi poza tobą i kilkoma zastrachanymi niewolnikami. - Dawała nam złoto i srebro. Czy tak się traktuje niewolników? - Na co komu złoto i srebro, skoro nikomu nie wolno wychodzić ze wsi bez jej pozwolenia? Unsen zmarszczył brwi. - Podajesz w wątpliwość rzeczy przekraczające twoje wyobrażenie, chłopcze. Mashossa panuje, my jej słuchamy, żyjemy i dobrze nam się powodzi. Czy chciałbyś to zmienić? - Blexter i jego rodzina nie żyją. - Złamali prawo Mashossy. Zasłużyli na karę. - Chcieli tylko odejść ze wsi. - Mashossa tego zabrania - stwierdził po prostu Unsen. - Ale Mashossa odchodzi, kiedy chce. Nikomu się nie opowiada, nikogo nie prosi o pozwolenie. Ostatnio odeszła na trzy lata, a poprzednio nie było jej jeszcze dłużej. Unsen ze złością uderzył kijem o podłogę. - Mashossa jest naszą władczynią! Ona stanowi prawa, a my ich przestrzegamy. - Kiedy Marnen tylko zacisnął szczęki i mierzył go gniewnym spojrzeniem, Unsen ciągnął dalej spokojniejszym już głosem. - Ona jest mądrzejsza od nas, mądrzejsza niż jakikolwiek człowiek. Oddala się tylko, żeby zwabić do wsi ofiary. Widziałeś, jak się pojawiła, kiedy w lecie przyszli bandyci. Trzy lata nieobecności, a kiedy jej potrzebujemy, spada na naszych wrogów niczym jastrząb na stado kur! - Spadała i na nas. Przed rodziną Blaxterów byli inni. - Przeciwstawili się jej i ona ich ukarała, jak przystoi władczyni. Za twojego życia nie żądała od wsi daniny, a wyłącznie lojalności i posłuszeństwa. Marnen chwycił go za słowo. - Ale za czasów twojej młodości żądała daniny z ludzi. - Kto ci to powiedział? - Wszyscy to wiedzą. Mashossa pożerała kiedyś naszych ludzi i będzie ich znów pożerać, jeżeli zabraknie obcych. Unsen zamknął oczy powściągając gniew. Sprawy wyglądały gorzej niż sądził. Starzy deprawowali umysły młodzieży ujawniając rzeczy, które przysięgali utrzymać w tajemnicy. Marnen i jego rówieśnicy nie byli w stanie zrozumieć przeszłości. Widzieli nagi fakt i natychmiast zapalczywie go oceniali. - Nie słyszę zaprzeczenia, dziadku. Żywiła się nami, a mimo to służysz jej i mówisz nam, że mamy być wobec niej lojalni. - To nie było tak, jak myślisz. Działo się to dawno temu i wszystko wyglądało wtedy inaczej. Cztery posiłki rocznie to wszystko, czego potrzebowała. Brała tylko włóczęgów i zmarłych. Marnen roześmiał się szyderczo. - A jeżeli nikt się nie przybłąkał i nikt nie umarł? Czy Mashossa cierpliwie czekała? - Ciągnęliśmy uczciwie losy. Wszyscy tak samo ryzykowali, wszyscy korzystali z dobrodziejstwa jej opieki. - Co to za opieka, jeżeli domaga się ofiar z ludzi? - Tak! - krzyknął Unsen. - W najgorszym razie Mashossa brała kilka osób, ale w zamian zapewniała nam pokój i bezpieczeństwo. Mieliśmy szczęście, że strzegła naszej wsi. Marnen wstał. Przez chwilę patrzył z góry na starego, a potem potrząsnął głową i bez słowa wyszedł z chaty. Rozmowa przygnębiła Unsena. Jeżeli Marnen ważył się mówić takie rzeczy otwarcie, to znaczy, że nie był osamotniony w swoim nieposłuszeństwie. Mashossa na pewno nie puści tego płazem. Nie chcieli rozumieć i Bóg z nimi. Nie potrafili ocenić realiów sytuacji, podobnie jak Unsen nie potrafił zrozumieć wielu wypowiedzi smoczycy. Bez ochrony Mashossy mieszkańcy wsi byliby narażeni na wszystkie okropności zewnętrznego świata. Samo jej imię dawało rękojmię bezpieczeństwa. Kiedy banda maruderów ośmielona jej długą nieobecnością napadła na wieś, Mashossa pojawiła się na niebie jak miecz boży. Nie zawiodła swoich poddanych. Gdyby istniała jakakolwiek szansa bezpiecznego życia bez Mashossy, sprawy miałyby się inaczej, ale takiej szansy nie było. Unsen pamiętał opowieści ojca o dniach przed przybyciem smoczycy, kiedy wieśniacy zbici w gromadę trzęśli się ze strachu na widok każdego zbrojnego, siali z niewielką nadzieją, że uda im się zebrać plon, a jeżeli zbierali, to z przekonaniem, że zapasy zostaną splądrowane, a wieś spalona przy najmniejszej próbie oporu. Ojciec opowiadał o morderstwach, gwałtach i grabieżach, o potwornych okrucieństwach bez innego powodu jak zachcianka bandyty, o życiu bez nadziei i zawsze błogosławił dzień przybycia Mashossy. Unsen widział w jego oczach łzy radości, kiedy wspominał odwet smoczycy na najeźdźcach. Jego pokolenie nigdy nie kwestionowało żądań opiekunki. Każde inne rozwiązanie było gorsze. A teraz starzy zapomnieli o przeszłości i podburzali młodzież, która znała dawne czasy tylko z opowieści. Unsen lękał się o przyszłość wioski. Wkrótce potem Mashossa wezwała go ponownie i trzymała w swojej jamie przez pełne dziewięć dni, zanim odesłała z powrotem. Wrócił do wioski bez żadnych rozkazów i poleceń dla jej mieszkańców. Tym razem jej posłanie było przeznaczone wyłącznie dla niego i w głowie mu huczało od wysiłku długotrwałego skupienia przy słuchaniu syczącego, charkotliwego głosu smoczycy. Umysł Unsena wypełniały niewytłumaczalne pojęcia i nieznane obrazy. Zbliżała się zmiana, to jedno było pewne. Mashossa podlegała zmianie, jej stosunek do wsi miał ulec zmianie i pewnie nawet sami wieśniacy będą inni. Unsen nie potrafił jednak zrozumieć istoty tych zmian. Może Mashossa opowiadała o swojej przemianie w coś niewyobrażalnego albo o swojej zbliżającej się śmierci, albo o zniszczeniu wsi. A może to cały świat zbliżał się do końca. Unsen nie wiedział, czy cieszyć się, czy drżeć ze strachu. Umysł Mashossy był tak odmienny, że mimo wysiłków nic więcej nie mógł zrozumieć. Mógł tylko czekać. Na wiosnę do wsi przybył D'Amberlan i Unsen uznał to za znak, że słowa Mashossy wkrótce wyjaśnią się. W poprzednich latach zjawiali się i inni chętni do walki. Ich kości bielały na szczycie góry. Ale D'Amberlan różnił się od nich. Był młodszy, silniejszy i nie znał lęku. Przyszedł do nich wesoły, uśmiechał się do tłumu, który się zebrał na jego powitanie i często wybuchał głośnym śmiechem z rozpierającej go energii. Jego zbroja błyszczała jak zimowe słońce na wymiecionym przez wiatr lodzie. Jego myszaty koń miał na sobie ozdobny czaprak z metalowymi płytami i ozdobami. Kiedy D'Amberlan wydobył z pochwy miecz i uniósł go nad głową ogłaszając swoje imię i cel przybycia, młodzież zgotowała mu owację, podczas gdy starsi wymieniali ukradkowe spojrzenia. Unsen zobaczył swojego wnuka wznoszącego z zapałem okrzyki, zagrzewającego sąsiadów i poczuł strach zmieszany na poły z gniewem. D'Amberlan zapowiedział, że stawi czoło Mashossie następnego dnia. Ludzie jeden przez drugiego prosili o zaszczyt goszczenia go i głos Marnena należał do najgłośniejszych, rycerz jednak wybrał Lahala, jednego z wioskowej starszyzny. Marnen dołączył do improwizowanego orszaku towarzyszącego wyzwolicielowi. Kiedy tego wieczoru Unsen rozmawiał z wnukiem, ten nie okazywał najmniejszej skruchy i nie tłumaczył się ze swojej nielojalności. Był pełen oczekiwania niczym pan młody, podniecony niczym żołnierz przed bitwą, usta mu się nie zamykały. Unsen nie przerywał tego potoku słów i dopiero, kiedy wnuk zamilkł z braku tchu, ale wciąż pełen entuzjazmu, powstrzymał go spokojnym gestem. - Czy straciłeś pamięć? Stu, może więcej rycerzy wyzywało Mashossę, a jednak ona żyje - powiedział. - Żaden z nich nie był taki jak ten. - Rzeczywiście, takiego jak on nie było. Nie za mojej pamięci - zgodził się Unsen. - Ale jest sam. Choć dzielny i wspaniały, ale sam i to tylko człowiek przeciwko smokowi. Nie ma żadnej szansy, a ci, którzy go popierają, narażają się na niebezpieczeństwo. - Nie sądzę - powiedział Marnen. - To głupio sądzisz - powiedział starzec z gniewem. - Jeżeli będziesz trzymał z tym przybyszem i wiwatował na jego cześć, Mashossa cię ukarze. Marnen potrząsnął głową. - Nadchodzi zmiana, dziadku. Wiem, miałem sny. - Jakie sny? Opowiedz. - Są niejasne i trudne do zrozumienia. Ale zbliża się coś, co wszystko zmieni, to wiem na pewno. Świat będzie inny. Unsen ujął oburącz dłoń wnuka. - Ona powiedziała mi to samo tam, na górze. To jest ostrzeżenie dla ciebie, Marnen. Ze względu na naszą rodzinę, za naszą wierną służbę, Mashossa daje ci szansę ratunku. - W moich snach nie ma nic takiego. Są mgliste i niejasne, ale czuję w nich strach. - Mashossa nie boi się żadnego człowieka. - Zatem boi się czegoś innego. Może istnieją siły potężniejsze od niej i przeczuwa ich nadejście. Ta myśl uciszyła na chwilę obu mężczyzn. Unsen wstał sztywno i wziął swój kij podróżny. - Muszę iść do Mashossy. Wieś może być w niebezpieczeństwie. - Myślę, że to Mashossa jest w niebezpieczeństwie. Ostrzeż ją, jeżeli chcesz. D'Amberlan da sobie z nią radę i tak. Wreszcie pozbędziemy się jej tyranii. - Czy tego cię uczą starzy? - To prawda! Unsen potrząsnął głową. - To kłamstwo. Miłe, ale kłamstwo. Jeżeli ten rycerz zwycięży, miejsce potężnego strażnika zajmie człowiek. Dopiero wtedy poznasz, co to tyrania. - D'Amberlan nie jest potworem. Przybył, żeby nas uwolnić. - Może teraz nie jest - powiedział Unsen z chłodną pewnością. - Ale z czasem będzie. Zwycięstwo czyni ludzi tyranami. - Lepszy tyran niż potwór. - Człowiek też może być potworem. - Dlaczego mówisz z taką pewnością? Skąd możesz wiedzieć takie rzeczy? - spytał Marnen. - Mashossa pięciokrotnie wysyłała mnie w świat. Poznałem go wystarczająco, by wiedzieć, że chcecie popełnić coś głupiego i niebezpiecznego. Kiedy Mashossa zabije już tego człowieka, może ukarać tych, którzy wiwatami zachęcali go do wystąpienia przeciw niej. - A jeżeli to D'Amberlan pokona smoka? - Wtedy możecie ściągnąć na siebie inne nieszczęście. Marnen odszedł bez pożegnania. Starzec zarzucił płaszcz i natychmiast wyruszył w drogę. Księżyc świecił słabo, ale Unsen nie potrzebował wiele światła na dobrze znanej drodze. Zbliżał się świt, kiedy doszedł na szczyt góry, w pobliże jamy Mashossy. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie wie, co ma jej powiedzieć. Nie potrzebowała jego ostrzeżenia, a nie mógł zrobić nic, żeby jej pomóc. Właściwie nie bardzo wiedział, po co przyszedł do smoczycy poza tym, że uważał to za swój obowiązek. Teraz był zbity z tropu, ale wszystkie jego wątpliwości rozwiały się, kiedy usłyszał głos smoczycy. - Szybko! Szybko do mnie! Nadszedł czas! - Mashosso, do wioski przybył rycerz! Rano wystąpi przeciwko tobie! - wykrzyczał Unsen. - Rycerze się nie liczą. Moje zadanie dobiegło końca. Twoje się zaczyna. Podejdź - rozkazała smoczyca. - Mashosso, ten rycerz jest znakomity. - Mówię, że to nieważne. Wypełniło się. Muszę wrócić do starego kraju, ale zanim odejdę, przekażę ci rozkazy. Jesteś sługą Mashossy i pozostaniesz sługą Mashossy. Weszli do jaskini, kiedy pierwszy odblask zorzy porannej rozjaśnił niebo nad wschodnimi wzgórzami. Kiedy słońce stanęło nad horyzontem, nadciągnął D'Amberlan z gromadą towarzyszących mu wieśniaków. Jama Mashossy wychodziła na owalne zagłębienie w zboczu góry. Z przeciwnego końca do zagłębienia prowadził wąski wąwóz. D'Amberlan wyjechał z wąwozu i zatrzymał wierzchowca o kilka kroków od otworu jamy. Wieśniacy zajęli miejsca na skraju zagłębienia usłanego kośćmi i rdzewiejącymi szczątkami zbroi. D'Amberlan podniósł swój róg i wydobył z niego trzy silne, czyste dźwięki wyzwania. Potem pochylił kopię i czekał. Tego dnia nie miał na sobie zbroi, tylko prostą kolczugę do kolan i cylindryczny hełm. Nie miał opończy, w którą mogłyby się wczepić szpony Mashossy ani zbędnych części uzbrojenia, które mogłyby krępować ruchy. Jego plan walki opierał się na szybkości i ruchliwości. Pojawienie się smoka było tak gwałtowne, że widzowie cofnęli się o krok, a niektórzy krzyknęli. D'Amberlan uderzył natychmiast, żeby dosięgnąć potwora, zanim wzbije się w powietrze. Jego kopia była wymierzona w gardło smoczycy, ale w ostatniej chwili zmieniła kierunek i ugodziła z siłą w nasadę skrzydła. Kiedy smoczyca wyrywała kopię, D'Amberlan zeskoczył z konia, wydobył miecz i skoczył do ataku na jej przednią łapę. Jego pomysł polegał na tym, żeby Mashossę unieruchomić raczej niż próbować zabić od razu, jak to robili inni. Póki mogła latać i przemieszczać się błyskawicznie po skalnym rumowisku, miała nad człowiekiem przewagę. Niezdolna do lotu i okaleczona byłaby tylko zaszczutym zwierzęciem. Mashossa jakby natychmiast odgadła plan rycerza. Cofnęła łapę i jego miecz trafił w stos kości. D'Amberlan odzyskał postawę i zmusił smoczycę do odwrotu serią ciosów w pysk. Miecz odskakiwał wprawdzie od rogatego pancerza, ale Mashossa potrząsnęła łbem i syknęła gniewnie, odczuwszy siłę ciosów. Uskakiwała z lewa na prawo z trudem unikając najgroźniejszych cięć i stale cofała się w górę po stoku prowadzącym do otworu jamy. Koniec walki był szybki. Mashossa cofnęła się prawie do jamy, a potem, kiedy D'Amberlan wdrapywał się za nią, rzuciła się na niego. Jej szczęki zatrzasnęły się na udach rycerza. Potrząsnęła nim w górze jak pies szczurem i uderzyła z całej siły o głaz. Zawisł na nim bezwładny, bez życia. Jeszcze raz zacisnęła szczęki, potrząsnęła łbem i tułów rycerza odleciał w fontannie krwi między wyschnięte szczątki poprzedników. Chrzęst szczęk Mashossy był podwójnie przerażający w ciszy poranka. Odpowiedział mu donośny i wyraźny okrzyk Marnena ze stoku. - Mashossa, ty gadzie, pomścimy go! Słyszysz mnie? Pomścimy jego i wszystkich innych! Smoczyca zwróciła łeb w jego stronę i otworzyła zakrwawioną paszczę w ostrzegawczym ryku. Ludzie stojący z obu stron Marnena wypuścili strzały prosto w jej gardziel, sam Marnen zaś skoczył ze swoim kijem, godząc w jej bok. Kij trzasnął jak zapałka. Marnen uchylił się przed skrzydłem i uderzył drugim końcem. Tymczasem pozostali wieśniacy zbiegali się ku Mashossie ze wszystkich stron tnąc siekierami, dźgając nożami i kijami. Marnen podniósł miecz D'Amberlana i choć posługiwał się nim niezręcznie, zadawał cios za ciosem. Ogon smoczycy powalał wszystkich, którzy znaleźli się w jego koszącym zasięgu, ale choć jedni padali, reszta osaczała ją ze wszystkich stron. Ktoś ciął ją siekierą tuż za oczami, docierając do mózgu. Łeb smoczycy odskoczył do tyłu. Wydała przerażający skrzek i zwaliła się na bok. Jej palący oddech zmiótł ciała powalonych pomiędzy kości napastników. Wtedy inny wieśniak wbił odłamek kija głęboko w ranę. Smoczyca jęknęła. Potem wydała ostatni długi syk i znieruchomiała. Przez chwilę ludzie stali w odrętwieniu. Niemożliwe stało się. Patrzyli na ciało smoczycy, potem spojrzeli po sobie i dopiero wtedy poczuli swoje rany. Przez chwilę słychać było tylko ich ciężkie oddechy, aż wreszcie jeden z nich powiedział ze zdumieniem: - Ona nie żyje. - Zabiliśmy Mashossę - powiedział inny. Marnen wdrapał się na grzbiet smoka. - Potwór nie żyje! - zawołał pokazując zakrwawione ręce. - Nasza wieś jest nareszcie wolna! Ludzie odpowiedzieli okrzykami. Śmiali się i wiwatowali, a ci, którym zostało jeszcze sił, puścili się w szalone tany radości. Inni, nagle otrzeźwieni, podchodzili do poległych, jeszcze inni osuwali się wyczerpani na ziemię. Byli jak ludzie dochodzący do siebie po szaleńczej libacji albo wracający z innego świata, oszołomieni, nie do końca świadomi wielkiego czynu, którego dokonali, niezdolni zebrać myśli i zająć się sprawami praktycznymi. Dwaj przedstawiciele starszyzny, którzy weszli na górę, ale nie brali udziału w walce, teraz chodzili wśród ludzi rozdzielając pochwały, pocieszając rannych, przykrywając zmarłych. Rozdawali wodę i każdemu mieli coś do powiedzenia. Wszyscy zdrowi zebrali się przy wejściu do jaskini, gdzie przemówił do nich Lahal: - Każdy mieszkaniec wsi powinien tu przyjść i zobaczyć trupa Mashossy. Niech go dotknie, niech weźmie na pamiątkę łuskę albo ząb, żeby nie było żadnych wątpliwości co do jej śmierci - mówił i wszyscy mu potakiwali. - A co z jamą? - spytał ktoś. - Zawalić. - Poszukać skarbów! - W jamie Mashossy nie ma żadnych skarbów - powiedział Marnen stając obok Lahala. - Unsen znał każdy zakątek jej legowiska i mówił mi, że Mashossa nic tam nie trzyma. - Każdy smok gromadzi skarby - krzyknął ktoś wywołując szum aprobaty. - Mashossa nie potrzebowała skarbów. Wszystko, co zdobyła, oddawała wsi na zakup żywności w czasie głodu - powiedział Marnen. - Wiem to od Unsena. Pięciokrotnie wyruszał po żywność dla wsi. - To prawda - potwierdził jeden z obecnych. Lahal gestem uciszył wieśniaków. - Mashossa używała swoich łupów, żeby nas tuczyć, tak jak my tuczymy swoje bydło - powiedział. - Ale teraz nie musimy się już bać jej głodu. - Co zrobimy z Unsenem? - padło pytanie. - Ukarać go! Wysługiwał się smoczycy - krzyknęli inni. Tym razem Marnen poprosił gestem o uwagę i poczekał, aż się uciszą. - Unsen odszedł. Opowiedziałem mu swój sen o wielkiej zmianie i bardzo się przestraszył. Chyba wiedział, że Mashossa zginie i uciekł ze strachu o własne życie. - Poszukajmy go! - Sprowadźmy go do wsi i ukarzmy! - Nigdy go nie znajdziemy - przekrzyczał ich Marnen. - Jaskinia Mashossy ma setkę wyjść. Unsen zna zewnętrzny świat, a my nie. Zostawmy go. - To zdrajca! - Unsen musi odpokutować! - Zostawcie go - powiedział Lahal. - Mamy inne rzeczy na głowie. Unsen nie jest teraz ważny. Po śmierci smoczycy Unsen stracił swoje znaczenie. Nigdy zresztą nie budził nienawiści, raczej zazdrość. Ci dwaj, którzy wznosili okrzyki przeciwko niemu, nie próbowali podburzać pozostałych i o Unsenie wkrótce zapomniano. W końcu postanowiono zawalić kamieniami wejście do jaskini i wrócić do wsi, gdzie starsi mieli zorganizować procesję na szczyt góry i festiwal z okazji wyzwolenia. Przez następne dwa lata niewiele zmieniło się we wsi. Pogoda była dobra, zbiory obfite i ludzie ze śmiechem wspominali stare przesądy, że obecność smoka zapewniała dobrobyt. Ale w trzecim roku od śmierci Mashossy przyszła zima długa i sroga, a skąpe wiosenne deszcze ledwo zwilżyły glebę. Lato, kiedy wreszcie nastało, spadło na nich żarem, który nie dawał chwili wytchnienia. Gwałtowne ulewy przyszły zbyt późno, żeby uratować zasiewy, zmyły tylko pylistą glebę, pozostawiając wyjałowione pola. Tego roku mieszkańcy wsi zmuszeni byli do wypraw w poszukiwaniu żywności, którą kupowali za złoto i srebro pozostawione im przez Mashossę. Następny rok był pomyślny, ale w czasie żniw nadciągnęli bandyci. Wymordowali dwie rodziny zamieszkałe w pewnej odległości od wsi, zabili jednego mężczyznę ze wsi, uprowadzili dwie kobiety i dziecko. Zabrali prawie czwartą część zbiorów i drugie tyle zniszczyli. Wieś żyła tym, co pozostało. Nie odbudowano spalonych gospodarstw. Mieszkańcy trzymali się razem dla wzajemnego bezpieczeństwa. Wznieśli wieżę strażniczą i rozpoczęli budowę wałów obronnych, ale kiedy były one jeszcze tylko kopcami ziemi i kamieni, nadciągnęli nowi łupieżcy. Wieśniacy odpędzili ich, zabijając trzech bandytów, ale w walce zginęło kolejnych dwóch mężczyzn ze wsi i zniszczeniu uległa znaczna część zapasów. Kiedy do wsi przybył mały oddział zbrojnych, noszących te same barwy co D'Amberlan, ludzie uwierzyli, że szczęście się odwróciło i że wreszcie będą bezpieczni pod opieką wielkiego lorda Pavache, ojca D'Amberlana. Wieśniacy radośnie witali rycerzy. Pokazali im szczątki smoka i skalną niszę, w której pochowali ciało D'Amberlana. Żarliwie wychwalali człowieka, który oddał za nich życie, pobudzając ich do walki o wolność od smoczego jarzma. Dwaj zbrojni pojechali z wieściami do lorda Pavache, reszta pozostała we wsi. Bandyci nie pojawili się więcej. Nie wszyscy wieśniacy byli zadowoleni z pobytu rycerzy twierdząc, że zachowują się bardziej jak zdobywcy niż jak obrońcy, ale większość była wdzięczna za ich obecność. Ludzie w milczeniu przełykali zniewagi i przymykali oko na ich występki. Na wiosnę przyszły wieści od lorda Pavache. Wieś została przyjęta pod jego opiekę. Kiedy posłaniec obwieścił ludziom, że mają płacić daninę, byli wstrząśnięci. Kiedy dodał, że lord obciążył ich karą za śmierć syna, wpadli w rozpacz. Suma przekraczała wielokrotnie majątek wioski. Nie było najmniejszej nadziei na jej spłacenie. Rycerze zapewnili wieśniaków, że ich dług wobec lorda Pavache może być i niewątpliwie zostanie spłacony. Trzeba pracować dwa razy ciężej i dwa razy dłużej, żyć z pustymi brzuchami i obolałymi grzbietami, ale z zobowiązań się wywiążą. A to, czego nie oddadzą, spłacą ich dzieci i dzieci ich dzieci. Lord Pavache jest sprawiedliwy i cierpliwy. Następne lata stanowiły dla mieszkańców wsi jedno pasmo udręki. W czasie żniw połowę ludzi zabierano do pracy dla ich obrońcy a odsyłano, kiedy trzeba było przystąpić do kolejnych prac polowych. Resztę zatrudniano przy budowie fortyfikacji. Nikt nie był zwolniony od pracy. Dzień za dniem wlokły się w otępieniu, przerywanym uderzeniem kija, kiedy ktoś przystawał albo upadał. Aż pewnej nocy Marnen miał sen. Wiedział, że podobny, może ten sam sen nawiedził go przed laty, ale był tak otępiały, że pamięć go zawodziła. Sen powracał. Za piątym razem był jak rozkaz, nie pozostawiający wątpliwości, niby smagnięcie batem. Marnen obudził się przytomny i rześki. Nie czuł porannej ociężałości, umysł miał jasny jak człowiek uwolniony z hipnozy. Wstał z posłania, ubrał się szybko i zabrawszy tyle wody i żywności, ile mógł unieść, wymknął się ze wsi. Przed świtem stanął między zbielałymi kośćmi Mashossy. Nie zatrzymał się, tylko podszedł prosto do otworu jaskini i zaczął odrzucać blokujące wejście głazy. Sam jeden burzył to, co zbudowało dwudziestu ludzi i co zarastało mchem i bluszczem przez dwanaście lat, ale przed zachodem odrzucił większość zewnętrznej warstwy kamieni. Następnego dnia przebił się do wnętrza jaskini, a na trzeci dzień zrobił otwór wystarczająco duży, żeby wejść do środka. Droga prowadziła w dół w pełnej ciemności, skoro tylko pierwszy zakręt przesłonił światło otworu, ale Marnen szedł bez wahania, pewien każdego kroku. Nie powstrzymywały go nagłe podmuchy chłodu z bocznych korytarzy ani echo jego kroków odbijające się w niewidocznych galeriach. Po pewnym czasie poczuł, że powietrze nie jest już tak zimne i dostrzegł przed sobą słaby blask. Siedziała na płaskim głazie nad jeziorkiem kipiącego ognia, który napełniał wielką jaskinię ciepłem, światłem i lekko siarczanym dymem. Wokół niej leżały szmaragdowe odłamki skorupy jaja oraz kości i strzępy szmat. Była mała - nie większa od kopki siana - a jej łuski miały kolor bladego złota. - Zostałeś wezwany, żeby objąć służbę u Anaxtal - wysyczała cicho, głosem jeszcze dziecinnym, ale już tonem zdecydowanej komendy. Marnen był wstrząśnięty emocjami, które się w nim budziły. Po latach rozpaczy, zmęczenia w każdej kości, umysłowego i duchowego otępienia, odradzały się uczucia. Radość i gniew, nienawiść i wdzięczność, miłość, przerażenie i potrzeba wolności walczyły w nim, kiedy stał przed obliczem Anaxtal. Przemówiła ponownie i jej słodki syk napełnił jego umysł pewnością. Upadł na twarz, przycisnął wargi do jej przedniej łapy i wyrzucił z siebie przez łzy: - Ratuj nas, Anaxtal! Ratuj nas i wyzwól nas!