4720

Szczegóły
Tytuł 4720
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4720 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4720 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4720 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ray Bradbury Gor�czka Rodzice po�o�yli go w pachn�cej czysto�ci� po�cieli i zadbali, aby na stole, ko�o przy�mionej, r�owej lampy, sta�a zawsze szklanka �wie�o wyci�ni�tego soku pomara�czowego. Polityka Wystarcza�o tylko, �eby Charles zawo�a�, a mama lub tata zaraz zagl�dali przez drzwi, jak miewa si� chory. Pok�j by� pe�en d�wi�k�w; da�o si� s�ysze�, jak rano gulgocze woda w porcelanowej gardzieli toalety, da� si� s�ysze� szmer deszczu uderzaj�cego o dach, da�o si� s�ysze� tajemnicze, mysie szelesty gdzie� w �cianach, nawet kanarka �piewaj�cego w swojej Wywiady klatce na dole. I je�li s�ucha�o si� bardzo uwa�nie, choroba nie wydawa�a si� a� tak bardzo z�a. Nagrody Charles mia� pi�tna�cie lat i po�r�d wrze�niowego �wiata, br�zowiej�cego i z�ociej�cego na jesie�, le�a� w ��ku. Le�a� od trzech dni, kiedy ow�adn�� nim l�k. Jego r�ka zacz�a si� zmienia�. Jego prawa r�ka. Patrzy�, jak spoczywaj�c na ko�drze sama z siebie stawa�a si� gor�ca i l�ni�ca od potu, jak porusza�a si� nieznacznie, a potem Co nowego? zmienia�a kolor. Album Tego popo�udnia zn�w by� u niego doktor. - No, i jak si� miewamy? - zapyta� weso�o, pukaj�c w jego pier�, jakby by� to ma�y b�benek. - Tak, wiem, co chcesz powiedzie�: moja choroba ma si� dobrze, ale ja si� czuj� Linki paskudnie, co? - doktor za�mia� si� z w�asnego, bezustannie powtarzanego kawa�u. Dla Charlesa ten ponury, stary �art stawa� si� teraz rzeczywisto�ci�; s�owa doktora uczepi�y si� jego my�li, wdar�y si� w nie bole�nie, ci�gn�c za sob� blady l�k. Gdyby� doktor m�g� wiedzie�, jakim okrucie�stwem by� z jego strony ten dowcip! - Panie doktorze - szepn�� poblad�y, le��cy p�asko Charles. - Moja r�ka ju� nie nale�y do mnie. Dzi� rano, ona zmieni�a si� w co� obcego. Niech pan mi pomo�e, prosz�, niech pan co� zrobi! Lekarz dotkn�� jego ramienia, pokazuj�c w u�miechu z�by. - Na moje oko, ch�opcze, wszystko z ni� jest w porz�dku. Po prostu troch� majaczy�e� w gor�czce. - Ale ona si� zmieni�a, prosz� pana - p�aka� Charles, rozpaczliwie chwytaj�c go blad� d�oni�. - Zmieni�a si�! - Dam ci na to r�ow� pigu�k� - lekarz mrugn�� do Charlesa i podsun�� mu tabletk� pod usta. - No, po�knij. - I moja r�ka b�dzie od tego znowu moja, tak? - Tak, na pewno. Kiedy na dole, pod �agodnym, b��kitnym wrze�niowym niebem doktor wyje�d�a� swoim powozem na ulic�, w domu zalega�a cisza. Tylko z kuchni, jak z dalekiego �wiata, dobiega�o tykanie zegara. Charles le�a�, wpatruj�c si� w swoj� r�k�. Pigu�ka nie pomog�a. R�ka nadal by�a czym� obcym. Na zewn�trz wia� zimny wiatr, sypi�c w okna li��mi. O godzinie czwartej przemianie uleg�a druga r�ka Charlesa. Wydawa�o si�, �e nagle ogarn�a j� tajemnicza gor�czka: dr�twia�a stopniowo, pulsowa�a i porusza�a si�, t�tni�a niczym rozgrzane serce. Paznokcie zabarwi�y si� na b��kitno, potem na czerwono. Przemiana trwa�a godzin� i gdy wreszcie dobieg�a ko�ca, r�ka Charlesa znowu wygl�da�a zupe�nie normalnie. Ale nie by�a normalna. Nie nale�a�a ju� do niego. Ogarni�ty przera�eniem, wyczerpany, zapad� w ko�cu w sen. O sz�stej matka przynios�a mu na g�r� zup�. Nie m�g� jej dotkn��. - Nie mam r�k - powiedzia�, zaciskaj�c powieki. - Twoje r�ce s� naprawd� w najlepszym porz�dku - przekonywa�a matka. - Wcale nie - chlipa� Charles. - Moje r�ce znikn�y. Jestem jak pniak. Och, mamo, mamo, przytul mnie, boj� si�! Matka musia�a nakarmi� go sama. - Mamo - odezwa� si�. - Wezwij doktora, prosz�, jeszcze raz, jestem taki chory. - Lekarz b�dzie dzi� wieczorem, o �smej - obieca�a i wysz�a. O si�dmej, kiedy ciemna noc zamkn�a si� wok� domu, Charles usiad� na ��ku, czuj�c, �e co� zaczyna si� dzia� z jego nogami - najpierw z jedn�, potem z drug�. - Mamo! Chod� szybko! - krzykn��. Ale kiedy mama przysz�a, nie dzia�o si� nic. Gdy schodzi�a na d�, Charles m�g� ju� tylko le�e�, niezdolny do walki ze swoimi nogami, z pulsuj�cym w nich coraz mocniej gor�cem i ogarniaj�c� je czerwieni�. Ca�y pok�j wype�ni� si� po�eraj�c� ch�opca gor�czk�. �ar pe�z� od palc�w poprzez kostki a� do kolan Charlesa. - Mog� wej��? - w drzwiach u�miecha� si� lekarz. - Panie doktorze! - krzykn�� ch�opiec. - Pr�dko, niech pan zajrzy pod moj� ko�dr�. Lekarz wyrozumiale �ci�gn�� z niego przykrycie. - No, wi�c jeste�my cali i zdrowi. Tylko troch� si� spocili�my, jak s�dz�, i troch� gor�czkujemy. A nie m�wi�em, �eby� nie wychodzi� z ��ka, �obuziaku? - uszczypn�� go lekko w r�owy, wilgotny policzek. - Czy pigu�ka pomog�a? Masz ju� swoj� r�k� z powrotem? - Nie, nie, a teraz jeszcze to sta�o si� z drug�, i z nogami... - No dobrze, dobrze, dam ci jeszcze trzy pigu�ki, po jednej na ka�d� ko�czyn�, m�j ma�y - za�mia� si� doktor. - Czy one mi pomog�? Prosz�, prosz�, co mi jest? - Zwyk�a szkarlatyna po��czona z lekkim przezi�bieniem. - I mam w sobie wci�� wi�cej i wi�cej zarazk�w? - Tak. - Ale czy pan jest pewien, �e to szkarlatyna? Przecie� nie zrobi� mi pan �adnych bada�? - S�dz�, �e potrafi� zawsz� pozna� szkarlatyn�, odk�d j� pierwszy raz widzia�em - rzek� lekarz z ch�odn� pewno�ci� siebie, trzymaj�c chorego za puls. Charles le�a� w milczeniu, podczas gdy doktor pakowa� swoj� czarn� torb�. Potem w wype�niaj�cej pok�j ciszy odezwa� si� jego s�aby, cichy g�os. Oczy ch�opca b�ysn�y, o�ywione wspomnieniem. - Czyta�em raz ksi��k� - zacz��. - Ksi��k� o skamienia�ych drzewach, o drzewach zmienionych w kamie�. O tym, jak drzewa psu�y si� i gni�y, i wtedy dostawa�y si� do nich minera�y, i wype�nia�y je... I z zewn�trz wci�� si� wydawa�o, �e to drzewa, a to ju� nie by�y drzewa, tylko kamie�... - urwa�. W rozgrzanym pokoju jego sapanie rozbrzmiewa�o echem. - No, i co? - odezwa� si� doktor. - Zastanawia�em si� - podj�� po chwili Charles - czy bakterie rosn�? To znaczy, w szkole, na biologii, m�wiono nam o jednokomork�wcach, amebach i r�nych innych, i o tym jak miliony lat temu takie jednokom�rkowe organizmy zacz�y si� ��czy� ze sob�, i stworzy�y pierwsze kolonie. Coraz wi�cej i wi�cej kom�rek ��czy�o si� razem, i ros�o, i w ko�cu powsta�a z nich ryba, i w ko�cu powstali�my z nich my... Nie jeste�my niczym innym, tylko koloniami kom�rek, kt�re postanowi�y by� ze sob� razem i pomaga� sobie nawzajem. Prawda? - Charles zwil�y� j�zykiem spieczone usta. - I co z tego wszystkiego ma wynika�? - zapyta� doktor. - Musia�em to panu powiedzie�, oh, musia�em, panie doktorze! - zawo�a� ch�opiec. - Co si� stanie, niech pan sobie wyobrazi, niech pan sobie tylko wyobrazi, co si� stanie, je�eli dzi�, tak jak wtedy, w dawnych dniach, wiele mikrob�w zbierze si� razem i zechce stworzy� koloni� i rozmna�a� si� coraz bardziej... Blade r�ce ch�opca spocz�y na jego piersi, sun�c w kierunku gard�a. - ...i je�eli one zechc� opanowa� cz�owieka?! - krzycza� Charles. - Opanowa� cz�owieka? - Tak! Opanowa� cz�owieka! Mnie! Moje r�ce, moje stopy! Co si� stanie, je�li choroba wie sk�d�, jak zabi� cz�owieka i �y� dalej w nim?! Krzykn��. R�ce dotar�y do jego szyi. Doktor rzuci� si� ku niemu. O dziewi�tej doktor wsiada� do swojego powozu, odprowadzany przez matk� i ojca, kt�ry zni�s� jego torb�. Rozmawiali przez par� minut w podmuchach zimnego, nocnego wiatru. - Pami�tajcie pa�stwo przywi�zywa� mu r�ce do ud - przypomnia� doktor. - Nie chcia�bym, �eby zrobi� sobie krzywd�. - Czy on z tego wyjdzie, panie doktorze? - matka chwyci�a na moment jego rami�. Poklepa� j� po ramieniu. - Przecie� lecz� pa�stwa rodzin� ju� od trzydziestu lat. To tylko gor�czka, ch�opiec po prostu majaczy. - Te siniaki na jego szyi... Omal si� nie udusi�... - Wystarczy, je�li b�dzie mia� przywi�zane r�ce. Do rana wszystko b�dzie w porz�dku. Konie ruszy�y i wkr�tce pow�z znikn�� w ciemno�ciach wrze�niowej nocy. O trzeciej nad ranem Charles w swoim pokoiku na poddaszu wci�� jeszcze nie spa�. By�o mu gor�co, ��ko pod jego g�ow� i plecami przesi�k�o wilgoci�. Teraz ju� nie tylko nogi i r�ce, ale ca�e jego cia�o zacz�o ulega� przemianie. Nie rusza� si�, tylko z ob��ka�czo wyt�on� uwag� patrzy� w ogromn�, bia�� plam� sufitu. Wcze�niej rzuca� si� i krzycza�, ale teraz by� ju� na to zbyt s�aby i zachrypni�ty. Matka wielokrotnie przychodzi�a na g�r� i przeciera�a mu twarz wilgotnym r�cznikiem. Le�a� cicho, z r�kami przywi�zanymi do ud. Czu�, jak �ciany jego cia�a ulegaj� przemianie, jak t�tni� i poruszaj� si� wn�trzno�ci, a p�uca wype�niaj� si� ogniem jak gdyby od do�u ogarnia� je i przepala� p�on�cy alkohol. Pok�j rozja�nia�o migotanie kominka. Teraz nie mia� ju� cia�a. Znikn�o. Tkwi�o na swoim miejscu, ale Charles czu� tylko pulsowanie i jakie� pal�ce, letargiczne odr�twienie. By�o tak, jak gdyby r�wniutko obci�to mu g�ow� gilotyn� i teraz jego g�owa le�a�a na poduszce, podczas gdy cia�o, obok, zamienia�o si� ju� w kogo� innego. Choroba po�ar�a Charlesa i stworzy�a jego doskona�� kopi�. Nie zabrak�o nawet male�kich w�osk�w na r�kach, ani paznokci, ani blizn, nawet ma�ego pieprzyka na biodrze. Wszystko zosta�o odtworzone z doskona�� wierno�ci�. Umar�em, pomy�la�. Zosta�em zabity, ale jeszcze �yj�. Moje cia�o jest martwe, wszystko po�ar�a choroba, i nikt o tym nie wie. Wstan� i b�d� chodzi�, i to nie b�d� ja, to b�dzie co� innego. To b�dzie co� z�ego, co� szata�skiego, a� trudno to zrozumie� i my�le� o tym. To co� b�dzie kupowa� buty, i pi� wod�, i pewnie kt�rego� dnia o�eni si� i przysporzy �wiatu wi�cej z�a ni� kiedykolwiek. Teraz gor�co zaw�adn�o jego szyj�, wype�ni�o policzki, niczym gor�ce wino. Zap�on�y usta ch�opca, jego oczy zaj�y si� niczym li�cie, sapi�c wyrzuca� z nozdrzy s�abe, b��kitne p�omienie. Tak b�dzie, my�la�. To zajmie moj� g�ow� i m�j umys�, zaw�adnie ka�dym okiem, ka�dym z�bem, ka�d� zmarszczk� mojego m�zgu, ka�dym w�oskiem i fa�dk� moich uszu - i nic ze mnie nie pozostanie... Czu�, jak jego umys� zamienia si� we wrz�c� rt��. Czu�, jak przemiana ogarn�a jego lewe oko, jak stwardnia�o ono, zadrga�o. Jego lewe oko o�lep�o. Nie nale�a�o ju� do niego, sta�o si� terytorium wroga. Znikn�� gdzie�, odci�ty, jego j�zyk. Lewy policzek zdr�twia�, by� ju� stracony. Lewe ucho przesta�o s�ysze�. Ono te� nale�a�o do kogo� innego. Do tego czego�, co w�a�nie si� rodzi�o, tego minera�u wype�niaj�cego pie� drzewa, choroby podmieniaj�cej zdrowe, �ywe kom�rki. Pr�bowa� krzycze� - i jeszcze by� w stanie krzycze�, g�o�no, przenikliwie, rozdzieraj�co, a� jego m�zg wykipia�, a� straci� prawe oko i prawe ucho, a� o�lep� i og�uch�, ca�y rozpalony, ca�y przera�ony, ca�y wstrz��ni�ty. Umilk�, zanim jeszcze do pokoju wbieg�a matka. By� pi�kny, jasny poranek. Kiedy pow�z doktora zbli�a� si� ulic� i zatrzymywa� przed domem, wia� rze�ki wiatr. W oknie na g�rze sta� ch�opiec, ca�kowicie ubrany. Nie drgn�� nawet, gdy lekarz zamacha� do niego, wo�aj�c: "Co� takiego! Ju� na nogach? M�j Bo�e!" Doktor niemal wbieg� po schodach i, sapi�c, wpad� do sypialni. - Dlaczego nie w ��ku?! - krzykn��, zabieraj�c si� do badania ch�opca. Sprawdzi� puls i temperatur�. - Niewiarygodne! Wszystko normalne, zupe�nie normalne, m�j Bo�e! - Ju� nigdy w �yciu nie b�d� chorowa� - o�wiadczy� ch�opiec spokojnie, stoj�c przy oknie i wygl�daj�c przez nie. - Nigdy. - Mam nadziej�. C�, wygl�dasz na zdrowego, Charles. - Panie doktorze? - Tak? - Czy mog� i�� dzi� do szko�y? - Jutro b�dzie do�� czasu. Widz�, �e jeste� bardzo st�skniony. - Jestem. Lubi� szko��. Te wszystkie dzieci. Bawi� si� z nimi, bi� si� z nimi, ci�gn�� dziewcz�ta za warkoczyki, �ciska� d�onie nauczycielom, wyciera� sobie r�ce o wszystkie p�aszcze w szatni... I chcia�bym te� rosn�� i podr�owa�, �ciska� r�ce ludziom na ca�ym �wiecie, a potem o�eni� si�, mie� du�o dzieci, i chodzi� do ksi�garni, i by� w�r�d ksi��ek, i... Chc� tego wszystkiego! - m�wi� ch�opiec, wpatrzony we wrze�niowy poranek. - Jak pan mnie nazwa�? - Co? - zdumia� si� lekarz. - Nazwa�em ci� po prostu Charlesem. - To lepiej, jak s�dz�, ni� nie mie� imienia w og�le - ch�opiec wzruszy� ramionami. - Ciesz� si�, �e chcesz wraca� do szko�y - powiedzia� lekarz. - Tego si� w�a�nie spodziewa�em - za�mia� si� Charles. - Dzi�kuj� panu za pomoc, doktorze. �ciskam d�o�. - Z przyjemno�ci�. U�cisn�li si� mocno. Przez otwarte okno zawia� do pokoju wiatr. D�ugo �ciskali sobie d�onie, ch�opiec �mia� si� do starego cz�owieka i dzi�kowa� mu. Potem, wci�� u�miechni�ty, ch�opiec sprowadzi� lekarza na d� i towarzyszy� mu do powozu wraz z r�wnie radosnymi rodzicami. - Zdr�w jak ryba - powiedzia� lekarz. - Niewiarygodne! - I silny - doda� ojciec. - Zerwa� w nocy wi�zy, sam! Prawda, �e to zrobi�e�, Charles? - Ja to zrobi�em? - Zrobi�e�! Tylko jak? - Och, to by�o tak dawno temu. - Dawno temu! Za�miali si� wszyscy, a kiedy si� �miali, ch�opiec nieznacznie poruszy� stop�, przydeptuj�c przebiegaj�ce po chodniku czerwone mr�wki. Rodzice gaw�dzili ze starszym panem, za� oczy ch�opca l�ni�y tajemniczo, gdy ukradkiem przypatrywa� si� drgaj�cym na cemencie owadom. - Do widzenia! Doktor odjecha�, machaj�c r�k�. Ch�opiec ruszy� przed siebie, zostawiaj�c rodzic�w w tyle. Spaceruj�c spogl�da� w kierunku miasta i mrucza� pod nosem szkolny hymn . - Jak dobrze, �e znowu jest zdr�w - odezwa� si� ojciec. - Pos�uchaj go. Ju� si� cieszy na my�l o szkole! Ch�opiec zawr�ci� w milczeniu i mocno u�cisn�� ka�de z rodzic�w, ca�uj�c ich wielokrotnie. P�niej bez s�owa skierowa� swe kroki w stron� domu. W salonie, zanim rodzice weszli za nim, otworzy� szybko ptasi� klatk� i wsun�wszy do niej r�k� pog�aska� kanarka. Tylko raz. Potem zamkn�� drzwi klatki, cofn�� si� i czeka�.