4832
Szczegóły |
Tytuł |
4832 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4832 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4832 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4832 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gordon Dickson
M�w mu: panie
Gdy przyby�, dow�dc� mi by�
- Przeto go pozna�em
P�niej wszak mnie zawi�d�
- Przeto �mier� mu zada�em
Z pie�ni giermka
Wraz ze s�o�cem, kt�re codziennie wynurza si� zza wzg�rz
Kentucky, obudzi� si� Kyle Arnam. Dzie� mia� trwa�
jedena�cie godzin i czterdzie�ci minut. Kyle wsta�, ubra�
si� i wyszed� osiod�a� myszatego wa�acha oraz siwego ogiera.
Wskoczy� na ogiera i przez jaki� czas cwa�owa� na nim, p�ki
�nie�nobia�ego karku zwierz�cia nie przesta�a wygina�
gniewna furia. Potem przywi�za� konie przed kuchennym
wej�ciem i poszed� na �niadanie.
Wiadomo��, kt�r� otrzyma� przed tygodniem, le�a�a obok
talerza z jajkami na bekonie. Teena, jego �ona, sta�a przy
desce do krojenia, zwr�cona do niego plecami. Usiad� i
jedz�c ponownie odczyta� list.
"...Ksi��� b�dzie podr�owa� incognito, pod jednym z
rodowych tytu��w, jako hrabia Sirii North i nie nale�y go
tytu�owa� Wasz� Wysoko�ci�. M�w mu: panie".
- Dlaczego to musisz by� ty? - wyrzuci�a z siebie Teena.
Podni�s� wzrok, ale nadal widzia� tylko plecy �ony.
- Teena... - zawiesi� g�os ze smutkiem.
- No, s�ucham.
- Moi przodkowie byli stra�nikami, osobist� ochron� jego
przodk�w, jeszcze w czasach wojen zdobywczych przeciwko
obcym. Ju� ci to m�wi�em - przerwa�. - Moi pradziadowie
ratowali ich przed �mierci�, nawet gdy pozornie nie
zanosi�o si� na niebezpiecze�stwo. Cho�by wtedy, gdy jak
grom z jasnego nieba spada� na nasz� flot� kr��ownik Rakich,
got�w zaatakowa� nasz statek flagowy; sam imperator musia�
rami� w rami� z innymi walczy� o �ycie.
- Zgoda, tylko �e po obcych nie ma ju� �ladu, a imperator
ma tysi�ce innych �wiat�w! Dlaczego jego syn nie mo�e
odbywa� swej podr�y dojrza�o�ci gdzie indziej? Dlaczego
musia� wybra� Ziemi� - i ciebie?
- Bo istnieje tylko jedna Ziemia.
- I tylko ty jeden, prawda?
Kyle westchn�� z rezygnacj�. Po �mierci matki jego
wychowaniem zajmowali si� ojciec oraz wuj i w sprzeczkach z
Teen� zawsze czu� si� bezbronny. Wsta� od sto�u, podszed� do
�ony i k�ad�c r�ce na jej ramionach pr�bowa� j� delikatnie
obr�ci� do siebie. Bezskutecznie.
Ponownie westchn�� i podszed� do szafki z broni�. Wyj��
za�adowany pistolet i wsadzi� go do dobrze dopasowanej
wypuk�ej kabury, kt�r� potem zaczepi� do pasa z lewej
strony. Nast�pnie wybra� sztylet o ciemnej r�koje�ci z
sze�ciocalowym ostrzem i pochyliwszy si�, umie�ci� go w
pochwie wewn�trz wysokiej cholewy buta. Naci�gn�� mankiet
spodni i wyprostowa� si�.
- On nie ma prawa tu przebywa�! - m�wi�a gwa�townie Teena
wci�� nie odwracaj�c si� do m�a. - Dla turyst�w istniej�
specjalnie wyznaczone skanseny i pensjonaty.
- Nie jest turyst� i dobrze o tym wiesz - odpar�
cierpliwie Kyle. - Jest najstarszym synem imperatora. Jego
prababka pochodzi�a z Ziemi, podobnie jak st�d pochodzi�
b�dzie jego �ona. Cz�onkowie co czwartej generacji linii
w�adc�w musz� si� po��czy� w�z�ami ma��e�skimi z
rodowit� Ziemiank�. Takie jest prawo. Nadal. - Wdzia�
sk�rzan� kurtk� i zapi�� na dole zamek b�yskawiczny, by nie
wystawa�a kabura pistoletu. Odwr�ci� si� do drzwi, ale w
po�owie ruchu zatrzyma� si�.
- Teena? - powiedzia� cicho.
Nie odpowiedzia�a.
- Teena! - powt�rzy� g�o�niej. Podszed� do �ony i
ponownie spr�bowa� j� do siebie obr�ci�. I ponownie si�
opar�a. Tym razem jednak Kyle nie zrezygnowa�.
Nie by� zbyt postawnym m�czyzn� - raczej �redniego
wzrostu, o okr�g�ej twarzy - a jego spadziste ramiona, cho�
masywne, nie wygl�da�y zbyt imponuj�co. Odznacza� si� jednak
niezwyk�� si��: owijaj�c wok� d�oni grzyw� ogiera
potrafi� zmusi� go do ukl�kni�cia, czego nie umia� dokona� nikt
inny. Bez najmniejszego wysi�ku odwr�ci� �on� do siebie.
- Mo�e jednak mnie wys�uchasz - zacz��, lecz zanim zd��y�
co� doda�, w jednej chwili opu�ci�a j� ca�a gniewna
zaci�to��. Rozdygotana przywar�a do niego.
- Przez niego tylko sobie biedy napytasz! Wiem, �e tak
b�dzie! - wyrzuca�a z siebie zduszone s�owa, wtulona w jego
kurtk�. - Nie id�, Kyle'u! Nie ma prawa, kt�re by ci� do
tego zmusi�o!
Ze �ci�ni�tym i suchym gard�em pog�adzi� mi�kkie w�osy
�ony. Nie mia� co odpowiedzie�. Jej pro�ba by�a niemo�liwa
do spe�nienia. Od czas�w, gdy promienie s�o�ca po raz
pierwszy pad�y na z��czone pary m�czyzn i kobiet, w takich
chwilach jak ta �ony przywiera�y do m��w i b�aga�y o co�,
co si� nie mog�o spe�ni�. I tak jak teraz Kyle Teen�,
m�czy�ni obejmowali swoje kobiety, jak gdyby wierz�c, �e
zrozumienie mo�e przenikn�� z jednego cia�a do drugiego. I
milczeli, bo brak im by�o s��w.
Kyle przez chwil� jeszcze tuli� �on�, a potem delikatnie
odsun�� j� od siebie i wyszed�. Wsiad� na ogiera, a wa�acha
chwyci� za uzd�. Gdy odje�d�a�, widzia� Teen� przez szyb�.
Ju� nie p�aka�a - z pochylon� g�ow� i opuszczonymi ramionami
sta�a bez ruchu tam, gdzie j� zostawi�.
P�dzi� przez zalesione wzg�rza Kentucky. Dotarcie do
wyznaczonego miejsca zaj�o mu ponad dwie godziny. Zjecha�
ze stromizny wg�rza wprost na utrzymany w wiejskim stylu
drewniany dworek. W bramie dostrzeg� wysokiego brodatego
m�czyzn� odzianego w str�j, jaki nosi�o si� na niekt�rych z
M�odszych �wiat�w.
Gdy podjecha� bli�ej, zauwa�y�, �e m�czyzna ma posiwia��
brod�, za� ponad prostym i w�skim nosem oczy nabieg�e krwi�,
otoczone podk�wkami, jak od zmartwienia czy niewyspania.
Przygryza� wyra�nie zas�piony usta.
- Jest na dziedzi�cu - odezwa� si�, gdy Kyle stan�� przy
nim. - Nazywam si� Montlaven i jestem jego nauczycielem. Ju�
czeka, gotowy do podr�y. - Pociemnia�e oczy wpatrywa�y si�
w Kyle'a jakby z niem� pro�b�.
- Nie zbli�aj si� do �ba ogiera - ostrzeg� Kyle i doda�:
- Prowad� mnie.
- Ten ko� to chyba nie dla niego, co...? - spyta�
Montlaven i odsun�� si�, zerkaj�c nieufnie na pot�ne
zwierz�.
- Nie - uspokoi� go Kyle. - Pojedzie na wa�achu.
- B�dzie chcia� siwka...
- To niemo�liwe, nawet gdybym na to pozwoli�. Tylko ja go
mog� dosiada�. Poka� mi drog�.
Montlaven odwr�ci� si� i ruszy� przez poro�ni�ty
trawnikiem dziedziniec, na kt�ry z trzech stron wychodzi�y
okna dworku. W wygodnym ogrodowym fotelu przy basenie
siedzia� niespe�na dwudziestoletni wysoki ch�opak z grzyw�
p�owych w�os�w; na trawie obok le�a�y dwa wypchane juki. Na
widok Kyle'a i nauczyciela podni�s� si�.
- Wasza Wysoko�� - odezwa� si� Montlaven - oto Kyle
Arnam, kt�ry przez trzy nast�pne dni ma pe�ni� rol� ochrony
osobistej Waszej Wysoko�ci.
- Dzie� dobry, stra�niku... to znaczy, Kyle'u. - Ksi���
u�miechn�� si� z figlarn� zaczepk�. - No, mo�esz ju� zej�� z
konia.
- Dla ciebie przeznaczony jest wa�ach, panie - wyja�ni�
Kyle.
Ksi��� wlepi� w niego wzrok, a nast�pnie odrzuci� g�ow�
do ty�u i roze�mia� si�.
- Cz�owieku, wiesz, jak ja je�d��!? M�wi� ci!
- Ale nie na tym koniu, panie - odpar� Kyle beznami�tnie.
- Tylko ja go mog� dosiada�.
Ksi��� wytrzeszczy� oczy, u�miech znik� z jego twarzy,
lecz prawie natychmiast powr�ci�.
- No i co ja mam robi�? - Wzruszy� szerokimi ramionami. -
Poddaj� si�, zreszt� jak zawsze. No, powiedzmy. - Pos�a�
Kyle'owi szeroki i, mimo lekko �ci�gni�tych ust, szczery
u�miech. - Zgoda.
Podszed� do wa�acha - i nag�ym skokiem znalaz� si� na
jego grzbiecie. Zaskoczony ko� parskn�� i przysiad� na
zadzie, lecz zaraz si� uspokoi�, gdy d�ugie palce m�odzie�ca
zacisn�y si� fachowo na cuglach, a druga d�o� poklepa�a
szary kark zwierz�cia. Ksi��� uni�s� brwi spogl�daj�c na
Kyle'a, lecz ten siedzia� nieporuszony.
- Zak�adam, �e jeste� uzbrojony, m�j zacny Kyle'u? -
spyta� ksi��� z lekk� kpin�. - Na wypadek, gdyby� musia�
mnie broni� przed hord� rozw�cieczonych tubylc�w?
- Twoje �ycie jest w moich r�kach, panie - odpar� Kyle.
Rozpi�� sk�rzan� kurtk�, by pokaza� pistolet, i zaraz
ponownie j� zapi��.
- Will - Montlaven po�o�y� swojemu podopiecznemu r�k� na
kolanie - nie daj si� ponie�� lekkomy�lno�ci, ch�opcze. To
Ziemia. Jej mieszka�cy s� lud�mi innej klasy i obyczaj�w.
Zastan�w si� dobrze, zanim...
- Och, daj spok�j, Monty! - uci�� ksi���. - B�d� r�wnie
skromny i nie rzucaj�cy si� w oczy, r�wnie archaiczny i
niezale�ny jak ca�a reszta. My�lisz, �e mam kurz� pami��?
Zreszt� i tak do czasu, gdy przy��czy si� do mnie m�j
kr�lewski ojciec, up�yn� zaledwie trzy dni czy co� ko�o
tego. A teraz - pozw�l mi jecha�!
Odwr�ci� si� raptownie w siodle, wtuli� w kark wa�acha i
ruszy� jak strza�a w stron� bramy. Gdy znik� po drugiej
stronie, Kyle �ci�gn�� z ca�ych si� uzd�, z trudem
utrzymuj�c w miejscu rozta�czonego ogiera, kt�ry rwa� si� do
galopu w �lad za wa�achem.
- Podaj mi juki ksi�cia - poleci� staremu nauczycielowi.
Montlaven pochyli� si�, podni�s�szy torby z trawy i poda�
Kyle'owi. Ten przytroczy� je mocno obok swoich juk�w
umieszczonych po bokach k��bu konia. Zauwa�y� �zy w oczach
Montlavena.
- To wspania�y ch�opak, zobaczysz. Przekonasz si�! - Na
zwr�conej ku g�rze twarzy Montlavena malowa�o si� nieme
b�aganie.
- Na razie jestem przekonany, �e pochodzi ze wspania�ej
rodziny i zrobi� dla niego wszystko, co w mojej mocy -
odpar� spokojnie Kyle i skierowa� rumaka w stron� bramy.
Po ksi�ciu nie by�o ani �ladu. Kyle nie mia� jednak�e
k�opot�w z odszukaniem go - �lady kopyt wa�acha w br�zowej
ziemi wyra�nie wskazywa�y kierunek. Min�� k�p� sosen i
znalaz� si� na otwartej przestrzeni. Ksi��� siedzia� na
trawiastym zboczu i spogl�da� w niebo przez lunet�.
Kiedy Kyle zsiad� z konia, ch�opak oderwa� oczy od
przyrz�du i bez s�owa mu go poda�. Kyle przy�o�y� lunet� do
oka i spojrza� w g�r�. W pole widzenia okularu, z
narastaj�cym warkotem maszyny holowniczej, wp�yn�a jedna z
orbituj�cych wok� Ziemi stacji energetycznych.
- Oddaj - nakaza� ksi���, a gdy Kyle wr�czy� mu lunet�,
powiedzia�: - Nigdy nie mia�em okazji przyjrze� si� �adnej z
nich, a straszn� ju� mia�em na to ochot�. Bo to raczej do��
kosztowny prezent, podobnie jak pozosta�e stacje, op�acony z
zasob�w naszego kr�lewskiego skarbca. I tylko po to, by
wasza planeta ponownie nie zboczy�a z kursu i tym samym nie
znalaz�a si� w epoce lodowej. A co my z tego mamy?
- Ziemi�, panie - odpar� Kyle. - Tak� sam�, jaka by�a,
zanim ludzie wyprawili si� w gwiazdy.
- Eee, tam. Do zachowania porz�dku w ziemskim skansenie
wystarczy�aby jedna stacja i p� miliona kustosz�w - odpar�
ksi���. - A mnie chodzi o dwie pozosta�e stacje i miliard,
czy ilu was tu jest, darmozjad�w. B�d� si� tym musia� zaj��,
gdy zostan� imperatorem. Jedziemy dalej?
- Jak sobie �yczysz, panie. - Kyle uj�� uzd� ogiera i gdy
jego towarzysz dosiad� konia, ruszyli zboczem.
- I jeszcze jedno - doda� ksi���, gdy dotarli do
przeciwleg�ej k�py sosen - �eby nie by�o niedom�wie�.
Szczerze lubi� starego poczciwego Monty'ego. Rzecz jednak w
tym, �e tak naprawd� nigdy nie by�em przekonany do przyjazdu
tutaj... Patrz na mnie, stra�niku!
Kyle obr�ci� si� i zajrza� w niebieskie, jak u wszystkich
potomk�w linii kr�lewskiej, oczy, kt�re teraz �yska�y dziko.
Zaraz jednak niespodziewanie z�agodnia�y i ksi��� za�mia�
si�.
- Nie�atwo ci� przestraszy�, stra�niku... to znaczy...
Kyle'u, je�li dobrze pami�tam? Chyba mimo wszystko mi si�
podobasz. Tylko z �aski swojej patrz na mnie, kiedy do
ciebie m�wi�.
- Tak, panie.
- No, to mamy jasno��, zacny Kyle'u. A zatem, jak
stara�em si� ci wyja�ni�, nigdy nie by�em przekonany do
pomys�u odbycia swojej podr�y dojrza�o�ci w�a�nie tutaj.
Nie widz� najmniejszego sensu w zwiedzaniu tego starego
zakurzonego muzealnego �wiata, gdzie ludzie upieraj� si� �y�
jak w �redniowieczu. Lecz nam�wi� mnie do tego m�j kr�lewski
ojciec.
- Tw�j ojciec, panie?
- Tak, mo�na by wr�cz powiedzie�, �e mnie przekupi� -
odpar� ksi��� z namys�em. - Te trzy dni tutaj mieli�my
sp�dzi� razem, przys�a� jednak wiadomo��, �e do��czy nieco
p�niej. Zreszt�, niewa�ne. Rzecz w tym, �e nale�y do starej
szko�y kieruj�cej si� przekonaniem, i� Ziemia to jaki�
bezcenny skarb. A tak si� sk�ada, �e lubi� i podziwiam
mojego ojca, Kyle'u. To dobrze?
- Owszem, panie.
- By�em pewien, �e tak odpowiesz. Tak, to jedyny
przedstawiciel rasy ludzkiej, z kt�rego czerpi� wz�r. I
w�a�nie po to, by mu si� przypodoba� - ale tylko jemu,
Kyle'u! - b�d� si� stara� by� grzecznym ksi�ciem, kt�ry z
ochot� da si� oprowadza� po waszych cudach przyrody i
kurortach, czy co tu jeszcze macie. - Przerwa�. - Mam
nadziej�, �e si� zrozumieli�my, tak�e co do celu naszej
wycieczki, prawda? - spojrza� uwa�nie na Kyle'a.
- Tak, panie.
- Doskonale - u�miechn�� si� ponownie ksi���. - Czas
wi�c, by� zacz�� opowiada� mi o tutejszych drzewach, ptakach
i zwierz�tach. Znajomo�ci� ich nazw chcia�bym sprawi� rado��
memu ojcu. Na przyk�ad, co to s� za ptaszki tam pod koronami
drzew, br�zowe u g�ry, z bia�ymi brzuszkami? Jak cho�by ten,
o tam!
- To drozd, panie - odpar� Kyle. - Ptak g�uszy le�nych i
zacisznych miejsc. Pos�uchaj... - Przytrzyma� wodze wa�acha
i oba konie stan�y. W nag�ej ciszy us�yszeli srebrzysty
�piew ptaka, na przemian rosn�cy i opadaj�cy, faluj�cy od
crescendo do diminuendo, a w ko�cu wtapiaj�cy si� w le�n�
cisz�. Przez chwil� ksi��� patrzy� niewidz�cym wzrokiem na
Kyle'a, po czym otrz�sn�� si� jak przebudzony z g��bokiego
snu.
- Ciekawe - mrukn��. Wzi�� w gar�� wodze i oba konie
ruszy�y dalej. - Opowiadaj dalej.
Podczas trzech nast�pnych godzin, kiedy s�o�ce wznosi�o
si� do zenitu, jechali przez zalesione wzg�rza. Kyle
opisywa� swemu towarzyszowi ka�dego napotkanego ptaka,
zwierz�, owada, drzewo czy ska��. Przez ca�y czas ksi���
s�ucha�, z szybko rosn�cym i r�wnie szybko gasn�cym, acz
niezmiennie wnikliwym, zainteresowaniem. Wszak�e w chwili,
gdy s�o�ce ich wyprzedzi�o, jego uwaga os�ab�a.
- Wystarczy - stwierdzi�. - Nie zatrzymamy si� gdzie� na
posi�ek, Kyle'u? Nie ma tu �adnych miasteczek w pobli�u?
- S�, panie - odrzek� Kyle. - Kilka z nich min�li�my.
- Kilka? - Ksi��� zmierzy� go wzrokiem. - To dlaczego
jeszcze w �adnym nie zatrzymali�my si�? Gdzie ty mnie
wiedziesz?
- Nigdzie, panie. To ty prowadzisz, ja za� jad� za tob�.
- Ja? - zdumia� si� ksi��� i chyba po raz pierwszy
dostrzeg�, �e przez ca�� drog� jego wa�ach o �eb wyprzedza�
ogiera. - Aaa, rzeczywi�cie. No wi�c, pora na posi�ek.
- Dobrze, panie - zgodzi� si� Kyle. - T�dy.
Skr�ci� i zjecha� do podn�a wzniesienia, kt�rego zboczem
jechali. Ksi��� ruszy� za nim.
- A teraz pos�uchaj i sprawd�, czy wszystko si� zgadza -
zaproponowa� ksi���, gdy zr�wna� si� z Kyle'em, i ku jego
zdumieniu prawie s�owo w s�owo powt�rzy� wszystko, co od
niego us�ysza�. - Czy co� mi umkn�o, o czym� zapomnia�em?
- O niczym, panie - przyzna� Kyle. Ksi��� patrzy� na
niego z szelmowskim u�miechem.
- Potrafi�by� tak samo, Kyle'u?
- Owszem, tyle �e uczy�em si� tego ca�e �ycie.
- Widzisz? - rozpromieni� si� ksi���. - W tym w�a�nie
tkwi r�nica pomi�dzy nami, m�j dobry Kyle'u. Ty przez ca�e
�ycie uczysz si� czego�, na co ja potrzebuj� zaledwie kilku
godzin, a wiem tyle samo, co ty.
- Nie tyle samo - odpar� powoli Kyle.
Ksi��� spojrza� na niego gwa�townie, lecz zaraz machn��
r�k�, na wp� ze z�o�ci�, a na wp� niedbale.
- To, co sobie tam jeszcze wiesz, pewnie i tak nie ma
znaczenia - parskn��.
Zjechali w dolin� i ujrzeli przed sob� niewielk� wiosk�.
Jak tylko znale�li si� na otwartej przestrzeni, w ich uszy
uderzy�y d�wi�ki muzyki.
- A to co takiego? - ksi��� podni�s� si� w strzemionach.
- No prosz�, jaka� pota�c�wka?
- To letnia piwiarnia, panie. Jest sobota, czas zabawy.
- Wy�mienicie. Pojedziemy tam co� przek�si�.
Dojechali do ogr�dka piwnego, usiedli przy stoliku z ty�u
p�yty tanecznej i zam�wili jedzenie u �adnej m�odej
kelnerki. Przez ca�y czas ksi��� s�a� jej promienny u�miech,
a� wreszcie mu go odwzajemni�a i szybko odesz�a, jakby lekko
zmieszana. Ksi��� poch�ania� z apetytem posi�ek, do kt�rego
wypi� p�tora kufla ciemnego piwa; Kyle jad� mniej i popija�
kaw�.
- No, ju� lepiej - odsapn�� w ko�cu ksi���, rozpieraj�c
si� w krze�le. - Ale� by�em g�odny... Sp�jrz, Kyle'u!
Popatrz, pi��, sze��... siedem zaparkowanych wiatrop�aw�w.
Wi�c nie wszyscy je�dzicie wierzchem?
- Nie - odpar� Kyle. - Ka�dy porusza si� wed�ug w�asnego
uznania.
- Skoro macie wiatrop�awy, to dlaczego rezygnujecie z
innych wytwor�w cywilizacji?
- Niekt�re rzeczy pasuj� do naszego �wiata, inne nie,
panie - wyja�ni� Kyle. Ksi��� roze�mia� si�.
- Chcesz powiedzie�, �e staracie si� dopasowa�
cywilizacj� do waszego staro�wieckiego sposobu bycia? Czy
aby nie powinno by� na odwr�t...? - Przerwa� i zmieni�
temat. - Co to graj�? Ca�kiem �adne. Mog� si� za�o�y�, �e
nie mia�bym kopot�w z zata�czeniem tego. - Wsta�. - Zreszt�
zaraz si� o tym przekonamy.
Spojrza� na Kyle'a.
- Nie zamierzasz mi odradzi�?
- Nie, panie. To, co robisz, jest twoj� prywatn� spraw�.
M�odzieniec odwr�ci� si� nagle. Obok jednego z pobliskich
stolik�w przechodzi�a w�a�nie m�oda kelnerka, ta sama, kt�ra
ich wcze�niej obs�ugiwa�a. Ksi��� dogoni� j� przy okalaj�cej
p�yt� taneczn� barierce. Kyle zauwa�y� protesty dziewczyny,
lecz ksi��� nie da� si� zby�, czaruj�c j� u�miechem z wy�yn
swojego wzrostu. W ko�cu kelnerka �ci�gn�a fartuszek i
znalaz�a si� z ksi�ciem na parkiecie, pokazuj�c mu kroki
ta�ca - polki.
Ksi��� uczy� si� b�yskawicznie i wkr�tce uwija� si� ze
swoj� partnerk� po�r�d innych, przytupuj�c przy ka�dej
zmianie figury i b�yskaj�c w u�miechu bia�ymi z�bami.
Wreszcie muzycy przerwali, od�o�yli instrumenty i opu�cili
estrad�.
Mimo wysi�k�w staraj�cej si� go powstrzyma� dziewczyny
ksi��� podszed� do kierownika zespo�u. Kyle poderwa� si� na
nogi i z uwag� �ledzi� bieg wydarze�
Szef muzyk�w pokr�ci� g�ow�, odwr�ci� si� na pi�cie i
powoli odszed�. Ksi��� chcia� za nim pobiec, ale dziewczyna
przytrzyma�a go za r�k�, co� mu gor�czkowo t�umacz�c.
Odepchn�� j�, a� si� lekko zachwia�a. Us�uguj�cy przy
stolikach pomocnik kelnera, nieco starszy od ksi�cia i
prawie r�wnie wysoki, od�o�y� gwa�townie tac� i
przeskoczywszy barierk�, znalaz� si� na wypolerowanym
parkiecie. Stan�� za ksi�ciem i chwytaj�c go za rami�
odwr�ci� do siebie.
- ...si� tak nie robi - zbli�aj�cy si� do nich Kyle
us�ysza� s�owa ch�opca. Ksi��� zaatakowa� jak pantera lub
raczej jak zawodowy bokser i trzy b�yskawicznie
nast�puj�ce po sobie zamaszyste lewe sierpowe, wzmocnione
ci�arem cia�a wyl�dowa�y na twarzy m�odego kelnera.
Ch�opak upad�, a Kyle z�apa� ksi�cia i wyprowadzi� go
przez boczn� luk� w balustradzie. Twarz ksi�cia poszarza�a
od gniewu. Kr�g taneczny zaroi� si� od ludzi.
- Kto to by�!? Jak si� nazywa!? - wydusi� ksi��� przez
zaci�ni�te z�by. - Wa�y� si� podnie�� na mnie r�k�,
widzia�e�!? Jak �mia�!
- Znokautowa�e� go, panie - odpar� Kyle. - Czego ci
wi�cej trzeba?
- Powa�y� si� mnie tkn��. Mnie! - Nie ust�powa�
rozw�cieczony ksi���. - Musz� si� dowiedzie�, kto to! -
Chwyci� si� kurczowo belki, do kt�rej przywi�zane by�y
konie, nie daj�c si� ruszy� z miejsca. - Ju� ja mu poka��!
Nauczy si�, co to znaczy tkn�� palcem przysz�ego imperatora!
- Nikt ci nie poda jego nazwiska - t�umaczy� Kyle. Ch��d
pobrzmiewaj�cy w jego g�osie w ko�cu dotar� do �wiadomo�ci
ksi�cia i podzia�a� niby zimny prysznic.
- Ty tak�e? - spyta� po chwili Kyle'a.
- Ja tak�e, panie - pad�a odpowied�.
Ksi��� jeszcze przez moment mierzy� go wzrokiem, wreszcie
pu�ci� si� gwa�townie belki. Szarpni�ciem odwi�za� wa�acha,
mocnym wyrzutem cia�a wskoczy� na siod�o i odjecha�. Kyle
odwi�za� swego wierzchowca i pod��y� za nim.
W milczeniu zag��bili si� w las. Po chwili ksi��� odezwa�
si� nie odwracaj�c g�owy.
- I ty nazywasz siebie stra�nikiem.
- Twoje �ycie jest w moich r�kach, panie - odpar� Kyle.
Ksi��� popatrzy� na niego z grymasem.
- Tylko moje �ycie? - wycedzi�. - To znaczy, �e p�ki
�aden z nich nie spr�buje mnie zabi�, to wolno im robi� ze
mn�, co tylko im si� spodoba? Czy to mia�e� na my�li?
Kyle odpowiedzia� mu spokojnym spojrzeniem.
- Mo�na tak powiedzie�, panie.
W g�osie ksi�cia pojawi�a si� nieprzyjemna nuta.
- Chyba jednak ci� nie lubi�, Kyle'u - warkn��. - A
w�a�ciwie, na pewno ci� nie lubie.
- Nie po to jestem z tob�, panie, by� mnie polubi� -
odrzek� Kyle.
- Mo�e i nie - wychrypia� ksi���. - Jedno jest pewne,
przynajmniej twoje nazwisko znam.
Przez jakie� p� godziny jechali w przed�u�aj�cym si�
milczeniu. Powoli jednak plecy oraz szcz�ki ksi�cia
rozlu�ni�y si� i po chwili zacz�� nuci� do siebie w jakim�
nie znanym Kyle'owi j�zyku, a �piew zdawa� si� przywraca� mu
dobry nastr�j. Wkr�tce wszcz�� rozmow� z Kyle'em takim
tonem, jak gdyby przez ca�y czas panowa�a mi�dzy nimi
przyja��.
Gdy zbli�yli si� do Jaskini Mamuciej, ksi��� wyrazi� ch��
obejrzenia jej, tak wi�c jaki� czas sp�dzili na zwiedzaniu.
Potem pop�dzili konie wzd�u� lewego brzegu Zielonej Rzeki.
Ksi��� zdawa� si� ju� zupe�nie nie pami�ta� o incydencie w
piwiarni i wychodzi� z siebie, by oczarowa� ka�d� napotkan�
osob�. W ko�cu, gdy s�o�ce chyli�o si� ku zachodowi i czas
by�o pomy�le� o kolacji, natkn�li si� na niewielki
przysi�ek nad rzek�, a w nim na wtulon� w k�p� d�b�w i
sosen przydro�n� gospod�, kt�ra niczym w zwierciadle
odbija�a si� w malowniczym stawie.
- Wygl�da nie�le - orzek� ksi���. - Zostaniemy tu na noc,
Kyle'u.
- Jak sobie �yczysz, panie - przysta� Kyle.
Kyle zaprowadzi� konie do stajni, po czym wszed� do
�rodka i zobaczy�, �e ksi��� zd��y� ju� odnale�� ma�y barek
przylegaj�cy do sali jadalnej, gdzie popija� piwo i czarowa�
kelnerk�. Dziewczyna by�a m�odsza od swej poprzedniczki z
ogr�dka piwnego - drobna, z rozpuszczonymi delikatnymi
w�osami i okr�g�ymi br�zowymi oczami, w kt�rych odbija� si�
zachwyt wywo�any atencj� postawnego i przystojnego ch�opaka.
- Tak - odezwa� si� ksi���, patrz�c na Kyle'a k�tem swych
niebieskich imperatorskich oczu, gdy kelnerka posz�a po kaw�
dla Kyle'a. - To wymarzone miejsce.
- Pod jakim wzgl�dem? - spyta� Kyle.
- Aby zadzierzgn�� lepsze kontakty z miejscow� ludno�ci�.
A ty co sobie my�la�e�, Kyle'u? - odpar� ksi��� i roze�mia�
si�. - B�d� ich sobie obserwowa�, a ty wspomo�esz mnie swymi
uwagami. Czy� to nie wyborny pomys�?
Kyle spojrza� na niego z namys�em.
- Powiem ci, panie, wszystko, co mog�.
Napili si� - ksi��� piwa, a Kyle kawy - i po chwili
przenie�li si� do jadalni na kolacj�. Ksi���, jak
zapowiedzia� przy barze, zasypywa� Kyle'a pytaniami o
wszystko, co widzia� i czego nie widzia�.
- ...ale po co tak �y� przesz�o�ci�, jak wy tutaj?
- docieka�. - Skamienia�y �wiat, niech b�dzie. Ale
�ywe skamienia�o�ci...? - Przerwa�, by rzuci� u�miech i
zagada� do br�zowookiej delikatnow�osej panny, kt�rej jakim�
trafem przypad�o obs�ugiwanie ich sto�u.
- Nie, panie. Nie �ywe skamienia�o�ci, lecz jak
najbardziej �ywi ludzie. Jedynym sposobem zachowania rasy i
kultury jest kontynuacja. Tak wi�c �yjemy tu, na Ziemi, na
sw�j w�asny spos�b, jako �ywy przyk�ad dla M�odszych
�wiat�w, wzorzec, z kt�rym mog�yby si� por�wnywa�.
- Fascynuj�ce - b�kn�� ksi���. Jego oczy nieustannie
�ledzi�y kelnerk�, kt�ra s�a�a mu u�miechy z drugiego ko�ca
coraz bardziej zape�niaj�cej si� sali.
- Wcale nie fascynuj�ce, panie, konieczne - sprostowa�
Kyle, odni�s� jednak wra�enie, �e ksi��� nie dos�ysza� jego
s��w.
Po kolacji wr�cili do baru. Po wypytaniu Kyle'a jeszcze o
to i owo ksi��� wszcz�� rozmow� ze stoj�cymi przy kontuarze
innymi go��mi. Przez chwil� Kyle przygl�da� si� temu, a
potem, oceniwszy, �e mo�e bez obaw zostawi� ksi�cia samego,
wyszed� dogl�dn�� koni i zam�wi� u gospodarza zajazdu
prowiant podr�ny na nast�pny dzie�.
Kiedy wr�ci�, po ksi�ciu nie by�o ani �ladu.
Przez jaki� czas Kyle czeka� przy stole, jednak�e jego
towarzysz nie pojawi� si�. Ze �ci�ni�tym do�kiem poczu�, jak
ogarnia go lodowata fala niepokoju. Powodowany nag�ym
strachem wybieg� sprawdzi�, co z ko�mi. Lecz te spokojnie
skuba�y siano w swoich boksach. Wyczuwaj�c czyj�� obecno��
ogier zar�a� cicho i odwr�ci� w stron� swego pana siwy �eb.
- Spokojnie, stary - uspokoi� go Kyle i wr�ci� do zajazdu
poszuka� gospodarza.
Ten jednak�e nie mia� poj�cia, gdzie si� podzia�
towarzysz Kyle'a.
- Je�li konie s� w stajni, nie m�g� si� bardzo oddali� -
uspokaja�. - A w najbli�szej okolicy nic mu nie grozi. Mo�e
si� wybra� na przechadzk� do lasu. Zostawi� wiadomo�� dla
personelu nocnego, �eby mieli go specjalnie na uwadze, kiedy
wr�ci. Gdzie pana szuka�?
- W barze, a� do zamkni�cia, potem w pokoju - odpar�
Kyle.
Wr�ci� do baru i usiad� przy otwartym oknie. W miar�
up�ywu czasu sala coraz bardziej pustosza�a. Zegar nad
rz�dami butelek wskazywa� prawie p�noc, gdy nagle przez
otwarte okno do uszu Kyle'a dobieg�o gniewne r�enie.
Poderwa� si� i wybieg� na zewn�trz. Mimo ciemno�ci ruszy�
biegiem w stron� stajni i wpad� do �rodka. W nik�ym �wietle
pomi�dzy stanowiskami dla koni dostrzeg� poblad�ego
ksi�cia, kt�ry niemrawo siod�a� wa�acha. Drzwiczki do
przegrody ogiera sta�y otworem. Na widok Kyle'a ksi���
odwr�ci� wzrok.
Trzema szybkimi susami Kyle dopad� otwartego boksu i
rzuci� spojrzenie w g��b. Ogier by� nadal uwi�zany, ale uszy
mia� p�asko po�o�one po sobie, oczy dziko rozbiegane, obok
za�, na ziemi, Kyle dostrzeg� bez�adnie rzucone siod�o.
- Siod�aj konia - rozkaza� ksi��� st�umionym g�osem. -
Odje�d�amy.
Kyle spojrza� na niego.
- W gospodzie czekaj� na nas z noclegiem - przypomnia�.
- Daj spok�j z noclegiem. Ruszamy. Musz� troch� och�on��.
Zawi�za� ciasno popr�g na brzuchu wa�acha, opu�ci�
strzemiona i wgramoli� si� na siod�o. Nast�pnie, nie
czekaj�c na Kyle'a, wyjecha� ze stajni i znik� w mroku
nocy.
- No ju�, ju�... - powiedzia� Kyle uspokajaj�co do konia.
Po�piesznie odwi�za� go i osiod�a�, a nast�pnie pod��y� za
ksi�ciem. Ciemno�� nie pozwala�a na odszukanie w trawie
�lad�w kopyt wa�acha, wi�c Kyle pochyli� si� i dmuchn�� w
ucho wierzchowca. Ko� zareagowa� zdumionym parskni�ciem,
kt�remu z prawej, z pogr��onego w mroku wzg�rza,
odpowiedzia�o r�enie wa�acha. Kyle pop�dzi� w tamtym
kierunku.
Dogoni� ksi�cia na szczycie. M�odzieniec jecha� powoli,
ze spuszczonymi wodzami, nuc�c pod nosem t� sam� piosenk�
w nieznanym j�zyku co kilka godzin wcze�niej. Widok Kyle'a
wywo�a� na jego twarzy ma�lany u�miech, a �piew nabra� mocy.
I po raz pierwszy Kyle wychwyci� w niezrozumia�ych dla
siebie s�owach jaki� kpi�cy lubie�ny ton. Raptem go ol�ni�o.
- Ta dziewczyna! - podni�s� g�os. - Ta kelnereczka. Gdzie
jest?!
U�miech spe�z� z warg ksi�cia, potem powoli powr�ci�,
wyra�nie ju� ironiczny.
- A jak ci si� wydaje? - be�kotliwe s�owa z trudem
przeciska�y mu si� przez usta. Zbli�ywszy si�, Kyle poczu�
od niego mocny zapach piwa. - W swoim pokoiku, pogr��ona w
smacznym �nie i szcz�liwa. Zaszczycona, cho� nawet o tym
nie wie, wzgl�dami imperatorskiego syna. A tak�e przekonana,
�e rankiem zastanie mnie u swego boku. Ale mnie tam nie
b�dzie. Prawda, Kyle'u?
- Dlaczego to zrobi�e�, panie? - spyta� cicho Kyle.
- Dlaczego? - Ksi��� stara� si� skoncentrowa� na nim
zamglony wzrok. - M�j ojciec, Kyle'u, ma czterech syn�w, to
znaczy, �e mam trzech m�odszych braci. Jednak�e to ja
zostan� imperatorem, a imperatorzy nie odpowiadaj� na
pytania.
Kyle milcza�. Ksi��� nadal wpatrywa� si� w niego. W ciszy
przejechali kilkana�cie nast�pnych minut.
- No, dobrze, powiem ci dlaczego - rzek� wreszcie ksi���,
nieco g�o�niej i takim tonem, jak gdyby w ich rozmowie nie
by�o niezr�cznej przerwy. - Dlatego, �e ty, Kyle'u, nie
jeste� moim stra�nikiem. Widzisz? Przejrza�em ci� i wiem,
czyim naprawd� jeste� stra�nikiem. Ich!
Szcz�ki Kyle'a zacisn�y si�, jednak�e ciemno�� skry�a
jego reakcj�.
- Nie ma sprawy. - Ksi��� gestykulowa� z rozmachem,
trac�c przy tym co chwila r�wnowag�. - Naprawd� nie ma
sprawy. R�b, jak uwa�asz. Nic mi do tego. Mo�emy si� nawet
pobawi� w zdobywanie punkt�w. A wi�c, najpierw by� ten
prostak z ogr�dka piwnego, kt�ry powa�y� si� podnie�� na
mnie r�k�, ty za� przekonywa�e� mnie, �e nikt mi nie poda
jego nazwiska. Zgoda, jego uda�o ci si� obroni� - punkt dla
ciebie. Ale ju� w przypadku kelnerki ci si� nie uda�o -
punkt dla mnie. No i jak s�dzisz? Kto wygra, m�j dobry
Kyle'u?
Kyle zaczerpn�� g��boki oddech.
- Panie - powiedzia� - kt�rego� dnia twoim obowi�zkiem
stanie si� po�lubienie ziemskiej kobiety...
Przerwa� mu wybuch weso�o�ci, w kt�rym jednak�e
pobrzmiewa�a nieprzyjemna nuta.
- Ale� wy sobie pochlebiacie! - wychrypia� ksi���. - To
w�a�nie najwi�kszy k�opot z wami, tu na Ziemi. �e tak sobie
bezwstydnie pochlebiacie.
Zn�w pogr��yli si� w milczeniu. Kyle nie odzywa� si�,
lecz jad�c tu� za ksi�ciem obserwowa� go uwa�nie. Przez
jaki� czas wygl�da�o na to, �e ch�opak zapad� w drzemk�.
G�ow� zwiesi� na pier� i pu�ci� wodze, pozwalaj�c, by ko�
sam wybiera� drog�. Wkr�tce jednak wyprostowa� si�,
wy�wiczonym, na wp� automatycznym ruchem �ci�gn�� cugle i
rozejrza� si� wok�.
- Musz� si� napi� - powiedzia�. Z jego g�osu znik�a
chrypka, by� przygaszony i smutny. - We� mnie gdzie� na
piwo, Kyle'u.
Kyle ponownie wzi�� g��boki oddech.
- Tak, panie.
Skierowa� konia w prawo, a wa�ach pod��y� za nimi.
Wspi�li si� na szczyt wzg�rza i zjechali na brzeg jeziora.
Ciemna woda migota�a w promieniach ksi�yca, a drugi brzeg
nik� w mroku. Pomi�dzy drzewami porastaj�cymi zakrzywion�
lini� brzegu po�yskiwa�y �wiat�a.
- Tutaj, panie - Kyle wskaza� w tamtym kierunku. - To
o�rodek w�dkarski. Z barem.
Objechali p�kolisty brzeg i znale�li si� przy niskim,
skromnie wygl�daj�cym budynku usytuowanym nad jeziorem. W
stron� tafli wodnej bieg�o od niego molo, do kt�rego
przywi�zane by�y ko�ysz�ce si� na ciemnej wodzie kutry
rybackie. Okna by�y jasne. Przywi�zali konie i weszli do
�rodka.
Wkroczyli do szerokiego, sk�po urz�dzonego baru. Na
wprost znajdowa� si� szeroki kontuar, a za nim kilka
wizerunk�w ryb u�o�onych z deszczu�ek. Pod nimi z kolei
sta�o trzech barman�w. Jeden z nich, w �rodku, by� w �rednim
wieku, a fartuch nadawa� mu powagi i autorytetu. Dwaj
pozostali - m�odzi i bardziej muskularni. Klienci, g��wnie
m�czy�ni w prostych, niewyszukanych ubraniach roboczych czy
te� nie g�ruj�cych nad nimi elegancj� strojach wakacyjnych,
rozsiedli si� przy kwadratowych stolikach lub opierali si� o
kontuar.
Ksi��� wybra� stolik na ty�ach sali, gdzie obaj usiedli i
znowu zam�wili piwo i kaw�. Jak tylko kelnerka przynios�a
napoje, ksi��� opr�ni� kufel do po�owy. Po chwili opr�ni�
go do dna i da� znak kelnerce.
- Jeszcze jedno - zawo�a�. Tym razem, gdy zjawi�a si� z
nast�pnym kuflem, u�miechn�� si� do niej. By�a kobiet� po
trzydziestce i cho� zainteresowanie przystojnego m�odzie�ca
sprawi�o jej przyjemno��, to jednak nie mog�o zawr�ci� w
g�owie. Odpowiedzia�a lekkim u�miechem i wr�ci�a za kontuar
do swoich rozm�wc�w, dw�ch m�czyzn w jej wieku. Jeden by�
do�� wysoki, drugi ni�szy, nabity, o okr�g�ej g�owie.
Ksi��� poci�gn�� kolejny �yk. Postawi� kufel i spojrza�
na Kyle'a, jakby dopiero co zda� sobie spraw� z jego
obecno�ci.
- Przypuszczam - odezwa� si� - �e masz mnie ju� za
pijanego.
- Na razie nie.
- Tak, masz racj�, jeszcze nie. Ale za chwil� mo�e tak. I
czy kto� mo�e mnie powstrzyma�?
- Nikt, panie.
- No w�a�nie - powiedzia� ksi��� i powt�rzy� - no
w�a�nie. - Jakby na pokaz wypi� piwo do dna i da� znak
kelnerce, by mu przynios�a nast�pne. Sk�ra na jego wydatnych
ko�ciach policzkowych zacz�a si� zabarwia� na r�owo. -
Kiedy si� znalaz�o na n�dznym �wiatku po�r�d n�dznych
ludzik�w... witaj, jasnooka! - Przerwa� samemu sobie, gdy
kelnerka przynios�a nast�pne piwo. Roze�mia�a si� i wr�ci�a
do swych znajomych. - ...to trzeba na si�� szuka� rozrywki -
doko�czy�.
Wybuchn�� �miechem.
- Kiedy sobie przypomn�, jak ojciec, Monty, wszyscy!
zachwalali mi t� planet�... - zerkn�� spod oka na Kyle'a. -
Masz poj�cie? Kiedy� to nawet by�em wystraszony, no mo�e
niezupe�nie, bo mnie nic nie potrafi przestraszy�, ale,
powiedzmy, zaniepokojony konieczno�ci� przyjazdu tutaj. -
Ponownie si� roze�mia�. - Martwi�em si�, �e nie uda mi si�
dor�wna� wam, ludziom z Ziemi! Kyle'u, czy� ty w og�le
kiedykolwiek widzia� kt�ry� z M�odszych �wiat�w?
- Nie.
- Tak te� s�dzi�em. No wi�c ci powiem: ostatni, nawet
najn�dzniejszy mieszkaniec stamt�d jest ro�lejszy, ma
bystrzejszy umys�, lepiej wygl�da i w og�le ni� kt�rykolwiek
z poznanych przeze mnie tu ludzi. A ja, Kyle'u - przysz�y
imperator, do kt�rego z kolei nie umywa si� �aden z tamtych?
No, zgadnij, jak wy wszyscy dla mnie wygl�dacie? - Wlepi�
wyczekuj�cy wzrok w Kyle'a. - No, odpowiadaj, m�j zacny
Kyle'u. Odpowiadaj szczerze, to rozkaz.
- Nie twoj� spraw� jest os�dza�, panie - odpar� Kyle.
- Co!? Nie moj� spraw�!? - Niebieskie oczy ciska�y
b�yskawice. - Przysz�ego imperatora?!
- Nie jest to spraw� �adnego z ludzi, panie. Oboj�tnie,
czy jest imperatorem, czy nie. Owszem, imperator jest
potrzebny jako symbol scalaj�cy setk� �wiat�w. Nadrz�dnym
jednak celem rasy ludzkiej jest przetrwanie. Prawie milion
lat zaj�o stworzenie tutaj, na Ziemi, najbardziej
optymalnego modelu inteligencji gwarantuj�cego w�a�nie
przetrwanie. W pozosta�ych �wiatach ludzie si�� rzeczy
nara�eni s� na zmiany i je�eli co� tam si� zagubi, zniknie
jaka� niezb�dna dla naszej rasy cecha, musi gdzie� istnie�
rezerwuar pierwotnego materia�u genetycznego, z kt�rego
mo�na zaczerpn�� brakuj�cy element. Tym miejscem jest
Ziemia.
Usta ksi�cia rozci�gn�� gniewny grymas.
- Och, �wietnie, Kyle'u! - wypali�. - Tylko �e ju� mam po
uszy takiego gadania. Dla mnie to bujdy. Bo widzisz, ju� wam
si� zd��y�em przyjrze� i twierdz�, �e nie przewy�szacie nas,
mieszka�c�w Nowych �wiat�w. Przeciwnie, to my was
przewy�szamy. Wci�� si� rozwijamy i stajemy lepsi, wy za�
stoicie w miejscu. I masz tego �wiadomo��.
Ch�opak roze�mia� si� cicho, nieomal w twarz Kylemu.
- Najbardziej za� dr�ycie ze strachu, �e si� o tym
dowiemy. A mnie si� to uda�o. - Ponownie si� roze�mia�. -
Dobrze wam si� przyjrza�em i wszystko wiem. Jestem
ro�lejszy, lepszy i odwa�niejszy ni� kt�rykolwiek z obecnych
tu m�czyzn. A wiesz dlaczego? Nie dlatego, �e pochodzenie z
imperatorskiej rodziny daje mi jak�� przewag�, ale ca�kiem
po prostu taki ju� si� urodzi�em! To cechy wrodzone: cia�o,
umys� - wszystko! Mog� tu wyczynia�, na co mi przyjdzie
ochota i nikt na tej planecie nie jest w stanie mnie
powstrzyma�. Patrz tylko!
Poderwa� si� gwa�townie.
- Mam na przyk�ad ochot� upi� si� w towarzystwie tej
kelnerki - oznajmi�. - I tym razem zapowiadam ci to z g�ry.
Chcesz popr�bowa� szcz�cia i mnie powstrzyma�?
Kyle podni�s� na niego wzrok. Ich spojrzenia spotka�y
si�.
- Nie, panie - odpar�. - Nie jest moim zadaniem
powstrzymywanie ci�.
Ksi��� parskn��.
- Tak sobie w�a�nie my�la�em. - Odwr�ci� si� i mijaj�c
stoliki podszed� do kontuaru, przy kt�rym kelnerka nadal
pogr��ona by�a w rozmowie. U najstarszego z barman�w ksi���
zam�wi� piwo. Stoj�c ty�em do kontuaru opar� si� na nim
�okciami i przem�wi� do kobiety, przerywaj�c w p� s�owa
wy�szemu z m�czyzn.
- Ju� od kilku chwil a� mnie korci, by sobie z tob� uci��
pogaw�dk� - dobieg�y Kyle'a s�owa ksi�cia.
Kelnerka, nieco zdziwiona, obejrza�a si�. Rozpoznawszy
m�odzie�ca, kt�ry zamawia� u niej piwo, u�miechn�a si�, po
trochu uj�ta bezpo�rednio�ci� zalot�w, po trochu �wiadoma
jego przystojnego wygl�du i po trochu pob�a�liwa dla jego
wieku.
- Pan nie ma chyba nic przeciwko temu? - Ksi��� zwr�ci�
si� do m�czyzny, kt�remu w�a�nie przeszkodzi� w rozmowie.
Ten spojrza� na niego i na moment ich spojrzenia si� star�y.
W ko�cu znajomy kelnerki wzruszy� ze z�o�ci� ramionami i
zgarbiony opar� si� na kontuarze.
- Widzisz? - Ksi��� u�miechn�� si� do kelnerki. - Ten pan
rozumie, �e to ja powinienem z tob� rozmawia� zamiast...
- Wystarczy, synku. Chwileczk�.
Wyw�d ksi�cia przerwa� ni�szy z m�czyzn. Ch�opak
spojrza� na niego z g�ry z przelotnym grymasem zdumienia,
ale okr�g�og�owy nawet tego nie zauwa�y�. Odwr�ci� si� do
swego kompana i po�o�y� mu r�k� na ramieniu.
- Nie wkurzaj si�, Ben - powiedzia�. - Ma�y jest nieco
naoliwiony, to wszystko. - Potem rzuci� przez rami� ksi�ciu.
- A ty si� zmywaj. Klara rozmawia z nami.
Ksi��� utkwi� w nim nic nie rozumiej�cy, pusty wzrok.
Jego spojrzenie by�o tak nieruchome, �e w ko�cu m�czyzna
przesta� si� nim interesowa�. W�a�nie mia� wr�ci� do
rozmowy, gdy nagle ksi��� ockn�� si� z transu.
- Chwileczk�... - pad�y te same s�owa co przed chwil�,
tym razem z jego ust.
Po�o�y� r�k� na jednym z umi�nionych ramion m�czyzny.
Ten odwr�ci� si�, spokojnie str�caj�c jego r�k�. Potem,
r�wnie opanowanym gestem, podni�s� z kontuaru pe�ny kufel
ksi�cia i chlusn�� mu go w twarz.
- Spadaj - powiedzia� beznami�tnie.
Z piwem kapi�cym z twarzy ksi��� przez chwil� sta� bez
ruchu. Nast�pnie, nie wytar�szy nawet oczu, wyrzuci� w prz�d
sw�j idealnie wytrenowany lewy sierpowy, kt�ry
zademonstrowa� ju� w ogr�dku piwnym.
Jednak�e, jak Kyle zorientowa� si� ju� na pierwszy rzut
oka, zaatakowany nie by� ch�opaczkiem z ogr�dka piwnego,
kt�rego ksi��� tak g�adko pokona�. Mia� o trzydzie�ci funt�w
wagi wi�cej, pi�tna�cie lat wi�cej do�wiadczenia, a z natury
i postury by� urodzonym zabijak� barowym. Nie czeka�, a�
cios dojdzie celu, ale uchyli� si� i zarzuci� swe muskularne
ramiona na tu��w ksi�cia. Uderzenie ch�opca ze�lizgn�o si�
po okr�g�ej g�owie m�czyzny nie wyrz�dzaj�c mu najmniejszej
krzywdy i u�amek p�niej spleceni ze sob� obydwaj run�li na
ziemi� i zacz�li si� turla� po pod�odze pomi�dzy nogami
krzese� i sto��w.
W jednej chwili Kyle pokona� ponad po�ow� dystansu
dziel�cego go od zapa�nik�w, a trzej barmani przeskoczyli
oddzielaj�cy ich od miejsca starcia drewniany kontuar.
Tymczasem kompan okr�g�og�owego stan�� nad walcz�cymi i z
dzikim wyrazem twarzy podni�s� nog�, got�w do wymierzenia
ksi�ciu kopniaka w okolic� nerek. Uderzenie Kyle'a kantem
d�oni w opalon� szyj� powstrzyma�o go nie mniej skutecznie
ni� �elazny �om. Krztusz�c si� m�czyzna zrobi� chwiejny krok
do ty�u. Kyle sta� spokojnie, z opuszczonymi r�kami i
otwartymi d�o�mi, i spogl�da� na szefa barman�w.
- Dobra - odezwa� si� m�czyzna w fartuchu - ale prosz�
ju� si� wi�cej nie wtr�ca�. - Potem zwr�ci� si� do swych
m�odszych pomocnik�w. - Do�� tego. Bierzcie go.
M�odzie�cy pochylili si� i prawie natychmiast podnie�li
unieruchomionego w ich ramionach jak w imadle
okr�g�og�owego. Uczyni� gwa�towny wysi�ek, by si� uwolni�,
ale widz�c, �e to na nic, zrezygnowa�.
- Pu��cie mnie do niego - wychrypia�.
- Zgoda - odpar� najstarszy z barman�w. - Ale nie tutaj.
Za�atwcie to sobie na zewn�trz.
Tymczasem z pod�ogi podni�s� si� niemrawo ksi���. Ciekn�ca
z rany na czole krew nie by�a w stanie przys�oni�
trupiobladej barwy jego twarzy. Oczami poszuka� stoj�cego
tu� obok Kyle'a. Otworzy� usta, z kt�rych wydoby� si� ni to
szloch, ni przekle�stwo.
- Dobra - odezwa� si� ponownie starszy barman. - Wynocha
na zewn�trz, obydwaj. Tam si� mo�ecie naparza� do woli.
Pozostali klienci stali skupieni wok� miejsca b�jki.
Ksi��� rozejrza� si� i po raz pierwszy zobaczy� t� zamkni�t�
wok� siebie �cian� ludzk�. Jego sp�oszone spojrzenie znowu
pow�drowa�o w kierunku Kyle'a.
- Na zewn�trz...? - wykrztusi�.
- Tu na pewno nie zostaniesz - wyr�czy� Kyle'a w
odpowiedzi starszy barman. - Wszystko widzia�em. To ty
sprowokowa�e� b�jk� i twoja sprawa, jak j� sko�czysz. Ale
obydwaj znika� mi st�d. No ju�! Zbieraj si�!
Napar� na ksi�cia, lecz ten si� nie poruszy�, wczepiony
r�k� w sk�rzan� kurtk� Kyle'a.
- Kyle...
- Przykro mi, panie - brzmia�a odpowied�. - W niczym nie
mog� ci pom�c. Musisz to rozegra� sam.
- Mo�e wreszcie wyjdziemy! - piekli� si� przeciwnik
ksi�cia.
Ksi��� rozejrza� si� dooko�a, jak gdyby mia� do czynienia
z jakimi� dziwnymi istotami, o kt�rych istnieniu dot�d nie
mia� poj�cia.
- Nie...
Pu�ci� r�kaw kurtki Kyle'a, lecz niespodziewanie wsun��
r�k� pod jej po�� i wyszarpn�� pistolet.
- Odsun�� si�! - krzykn�� piskliwie. - Nie wa�cie si�
mnie tkn��!
G�os mu si� za�ama�. Z t�umu wydoby� si� jaki�
nieokre�lony d�wi�k, co� jak pomruk czy westchnienie, i
wszyscy, barmani oraz gapie, cofn�li si� - pr�cz
Kyle'a i okr�g�og�owego.
- Ty n�dzna gnido... - wycedzi� ten drugi. - Od razu
wiedzia�em, �e nie masz jaj.
- Zamknij si�! - krzykn�� ksi��� wysokim, za�amuj�cym si�
g�osem. - Zamknij si�! I niech nikt nie pr�buje za mn� i��!
Wycofa� si� w stron� g��wnych drzwi. Sala obserwowa�a to
w milczeniu, nawet Kyle si� nie poruszy�. W miar� jak ksi���
zbli�a� si� do wyj�cia, jego plecy prostowa�y si�. W d�oni
nadal dzier�y� pistolet. Gdy dotar� do drzwi, otar� r�kawem
zalewaj�c� mu oczy krew, a na jego umazanej twarzy pojawi�y
si� pierwsze oznaki odzyskanej arogancji.
- Bydlaki! - rzuci� w stron� przypatruj�cych mu si�
ludzi.
Cofaj�c si� wyszed� na zewn�trz i zatrzasn�� drzwi za
sob�. Kyle post�pi� krok i stan�� twarz� w twarz z
okr�g�og�owym. Z jego wzroku wyczyta�, �e okr�g�og�owy
natychmiast rozpozna� w nim speca od walki, jak poprzednio
Kyle w nim.
- Nie wychod� za nami - poradzi� cicho Kyle.
Nie otrzyma� odpowiedzi, ale jej nie potrzebowa�.
M�czyzna sta� bez ruchu.
Kyle odwr�ci� si� i podbieg� do drzwi. Stan�� z boku i
otworzy� je szarpni�ciem - nic si� nie wydarzy�o. Wy�lizgn��
si� na zewn�trz i natychmiast rzuci� w prawo, by zej�� z
linii ewentualnego strza�u wymierzonego w drzwi.
Jednak�e nic si� nie sta�o. Przez chwil� nie widzia�,
p�ki jego oczy nie przyzwyczai�y si� do ciemno�ci. Ruszy� do
przodu kieruj�c si� wzrokiem, wyczuciem i pami�ci� w
poszukiwaniu belki do przywi�zywania koni. Gdy j� odnalaz�,
jego wzrok prawie ca�kiem ju� przyzwyczai� si� do ciemno�ci.
Ksi��� odwi�zywa� konia szykuj�c si� do wskoczenia na
siod�o.
- Panie - powiedzia� Kyle.
Ksi��� pu�ci� siod�o i spojrza� przez rami�.
- Zejd� mi z drogi - wycharcza�.
- Panie - w niskim teraz g�osie Kyle'a pojawi�a si� nutka
b�agania - po prostu straci�e� g�ow�. Ka�demu si� mo�e
zdarzy�. Ale nie pogarszaj sprawy. Oddaj mi bro�, panie.
- Odda� ci bro�?
Ksi��� wlepi� w niego z�e spojrzenie i roze�mia� si�.
- Mam odda� pistolet? Tobie? - ironizowa�. - �eby znowu
kto� m�g� mnie pobi�? I �eby� znowu mia� mnie czym tak
skutecznie broni�?
- Panie - nie ust�powa� Kyle - prosz�. Dla w�asnego
dobra, oddaj mi pistolet.
- Wyno� si� - wychrypia� i ponownie zaj�� si� koniem. -
Znikaj, zanim wpakuj� ci kulk�.
Z piersi Kyle'a wyrwa�o si� powoli smutne westchnienie.
Post�pi� krok i klepn�� ksi�cia w rami�.
- Odwr�� si�, panie - powiedzia� cicho.
- Ostrzega�em ci�... - krzykn�� ksi���. Rozw�cieczony
odwr�ci� si� do Kyle'a, a na trzymanym przez niego
pistolecie zab�ys�y �wiat�a barowych okien. Ale ograniczone
do minimum, precyzyjnie ruchy Kyle'a by�y dwa razy szybsze.
Zgi�ty w p� odwin�� nogawk� spodni kryj�c� pochw� sztyletu
i jak tylko jego palce zacisn�y si� na r�koje�ci, wyrzuci�
rami� do przodu. Ostrze zag��bi�o si� w piersi ksi�cia tak
mocno, �e d�o� stra�nika zatrzyma�a si� dopiero na ubraniu
chroni�cym ko�ci i cia�o.
By� to cios nag�y, zdecydowany i b�yskawiczny, wr�cz
mi�osierny. Ostrze uderzy�o do g�ry i prze�lizgn�wszy si�
pomi�dzy �ebrami przeszy�o serce.
Wyci�ni�te z p�uc pod wp�ywem uderzenia powietrze
wydoby�o z ust ksi�cia kr�tki charkot i w nast�pnej chwili
ramiona Kyle'a obejmowa�y trupa.
Kyle przerzuci� d�ugie cia�o przez siod�o wa�acha, gdzie
je mocno przytroczy�. Wymaca� na ziemi upuszczony pistolet i
wsun�� do kabury. Potem dosiad� ogiera i trzymaj�c za uzd�
wa�acha z jego �adunkiem, ruszy� w d�ug� drog� powrotn�.
Na niebie szarza� ju� �wit, kiedy wreszcie wspi�� si� na
wzg�rze s�siaduj�ce z dworkiem, z kt�rego niespe�na
dwadzie�cia cztery godziny wcze�niej zabra� ksi�cia.
Skierowa� si� w stron� bramy.
W �wietle nierozbudzonego dnia ujrza� na �rodku
dziedzi�ca niewyra�n� posta�, kt�ra na jego widok zacz�a do
niego biec. By� to Montlaven, opiekun ksi�cia. �kaj�c,
podbieg� do wa�acha i trz�s�cymi si� r�kami zacz��
rozsup�ywa� mocuj�cy cia�o powr�z.
- Bardzo mi przykro... - s�owa jakby same wymkn�y si� z
ust Kyle'a. Z apatycznym zdziwieniem zauwa�y�, �e jego g�os
brzmia� g�ucho i jakby z oddali. - Nie mia�em wyboru. Jutro
rano mo�esz wszystko przeczyta� w raporcie...
Zamilk�. W drzwiach dworku pojawi�a si� nast�pna posta�,
wy�sza nawet ni� Montlaven. Kyle odwr�ci� si� w tamt�
stron�, a posta� zesz�a po schodach na trawnik i ruszy�a do
niego.
- Panie... - wyrzek� Kyle. Pod opadaj�cymi na czo�o
siwymi w�osami widnia�y te same rysy co u ksi�cia, acz
st�a�e od wieku. Nie �ka� jak Montlaven, twarz mia�
nieruchom�, jak wykut� z �elaza.
- Co si� sta�o, Kyle'u? - spyta� cicho.
- Panie - odpar� z trudem Kyle - otrzymasz m�j raport
rano.
- Chc� wiedzie� - nalega� jego rozm�wca. Kyle poczu�
sucho�� i dr�twot� w gardle. Prze�kn��, ale to nie pomog�o.
- Panie, masz trzech innych syn�w, z kt�rych jeden na
pewno nada si� na imperatora zdolnego utrzyma� wszystkie
�wiaty razem...
- Co zrobi�? Komu wyrz�dzi� krzywd�? M�w! - G�os
m�czyzny za�ama� si� prawie tak samo jak g�os jego syna
niedawno w barze.
- Nic nie zrobi� i nikomu nie wyrz�dzi� krzywdy -
odpowied� z trudem wydobywa�a si� ze �ci�ni�tego gard�a
Kyle'a. - Uderzy� ch�opaka niewiele ode� starszego. Pi� za
du�o. Mo�e napyta� biedy pewnej dziewczynie. Niczego innego
nikomu nie zrobi�. Zawini� jedynie samemu sobie. - Ponownie
prze�kn��. - Poczekaj do jutra, panie, wszystko opisz� w
raporcie.
- Nie! - Chwyt za ��k siod�a Kyle'a by� tak mocny, �e
natychmiast osadzi� w miejscu pot�nego ogiera. - Twoja i moja
rodzina zwi�zana jest tym porozumieniem od trzech setek lat.
Jaka skaza charakteru mojego syna sprawi�a, �e nie zda�
ziemskiego testu? ��dam odpowiedzi!
Gard�o Kyle'a by�o bole�nie wyschni�te na popi�.
- Panie - wychrypia�. - By� tch�rzem.
M�czyzna pu�ci� ��k siod�a i jak gdyby uderzony nag��
niemoc� imperator setek �wiat�w opad� na kolana w kurz
niczym �ebrak.
Kyle �ci�gn�� wodze i min�wszy ponownie bram� dworku,
wjecha� w las porastaj�cy wzg�rze. Nasta� �wit.
Prze�o�y� Aleksander Glordys
GORDON R(UPERT) DICKSON
Urodzony w 1928 roku w Kanadzie, od czas�w wczesnej
m�odo�ci mieszkaniec Stan�w Zjednoczonych. Studiowa�
literatur� angielsk� na uniwersytecie w Minnesocie.
Charakterystyczne jest, �e pisarze ze sk�onno�ciami do
fantasy maj� zazwyczaj wykszta�cenie filologiczne, w
odr�nieniu od absolwent�w kierunk�w technicznych, kt�rzy
gustuj� cz�ciej w "twardej" fantastyce.
Dickson debiutowa� w 1950 r. opowiadaniem "Trespass",
kt�re ukaza�o si� w "Fantastic Story Quarterly". Pierwsz�
powie�� "Alien from Arcturus" wyda� sze�� lat p�niej. Jest
autorem p�odnym, ma na swym koncie wiele ciekawych dokona�,
jednak najwi�ksz� s�aw� przyni�s� mu Cykl Childe, cz�sto
zwany "cyklem Dorsai". Pocz�tkowo autor planowa�, �e seria
b�dzie si� sk�ada� z trzech powie�ci historycznych, trzech
wsp�czesnych i trzech - science fiction, analizuj�cych
rozw�j trzech typ�w ludzkich przez tysi�ce lat w kultury
cz�stkowe, by ostatecznie z��czy� si� w swoist�
"nadludzko��". Cykl Childe sk�ada si� z nast�puj�cych
ksi��ek: "Necromancer" (1962), "The Tactics of Mistake"
(1971), "Soldier, Ask Not" (1967) - za opowiadanie b�d�ce
jego baz� Dickson otrzyma� w 1964 r. Hugo, "Dorsai" (1976),
"The Spirit of Dorsai" (1979), "Lost Dorsai" (1988) - za
tytu�owe opowiadanie tego zbioru Dickson otrzyma� kolejne
Hugo w 1981 r., "Joung Blens" (1991), "The Finge
Encyclopedia" (1984) i "The Chantry Guild" (1988). Niekt�re
z utwor�w ewoluowa�y w ich kolejne wydania r�ni�y si� od
poprzednich, podane daty dotycz� wydania ostatniego.
Za przedstawiane przez nas opowiadanie "M�w mu: panie"
Dickson otrzyma� w 1966 r. Nebul�. Kilka lat temu utw�r ten
znalaz� si� w zbiorze "Dickson, z krwi i ko�ci" wydanym
przez Avalon w 1991 r. Takie zdobyli�my informacje, jednak
na ksi��k� nie uda�o nam si� trafi�. Szkoda by�o tak
�wietnego opowiadania, kt�rego - jak wynika�o z sondy
przeprowadzonej przez nas w�r�d znajomych fantast�w - nikt
nie czyta�, wi�c zdecydowali�my si� na powt�rny druk w
naszym miesi�czniku. W drugim t�umaczeniu oczywi�cie r�ni
si� nieco, r�wnie� tytu�em; w zbiorze opowiadanie
zatytu�owano "Zwij go panem".
D.M.