4832

Szczegóły
Tytuł 4832
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4832 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4832 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4832 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gordon Dickson M�w mu: panie Gdy przyby�, dow�dc� mi by� - Przeto go pozna�em P�niej wszak mnie zawi�d� - Przeto �mier� mu zada�em Z pie�ni giermka Wraz ze s�o�cem, kt�re codziennie wynurza si� zza wzg�rz Kentucky, obudzi� si� Kyle Arnam. Dzie� mia� trwa� jedena�cie godzin i czterdzie�ci minut. Kyle wsta�, ubra� si� i wyszed� osiod�a� myszatego wa�acha oraz siwego ogiera. Wskoczy� na ogiera i przez jaki� czas cwa�owa� na nim, p�ki �nie�nobia�ego karku zwierz�cia nie przesta�a wygina� gniewna furia. Potem przywi�za� konie przed kuchennym wej�ciem i poszed� na �niadanie. Wiadomo��, kt�r� otrzyma� przed tygodniem, le�a�a obok talerza z jajkami na bekonie. Teena, jego �ona, sta�a przy desce do krojenia, zwr�cona do niego plecami. Usiad� i jedz�c ponownie odczyta� list. "...Ksi��� b�dzie podr�owa� incognito, pod jednym z rodowych tytu��w, jako hrabia Sirii North i nie nale�y go tytu�owa� Wasz� Wysoko�ci�. M�w mu: panie". - Dlaczego to musisz by� ty? - wyrzuci�a z siebie Teena. Podni�s� wzrok, ale nadal widzia� tylko plecy �ony. - Teena... - zawiesi� g�os ze smutkiem. - No, s�ucham. - Moi przodkowie byli stra�nikami, osobist� ochron� jego przodk�w, jeszcze w czasach wojen zdobywczych przeciwko obcym. Ju� ci to m�wi�em - przerwa�. - Moi pradziadowie ratowali ich przed �mierci�, nawet gdy pozornie nie zanosi�o si� na niebezpiecze�stwo. Cho�by wtedy, gdy jak grom z jasnego nieba spada� na nasz� flot� kr��ownik Rakich, got�w zaatakowa� nasz statek flagowy; sam imperator musia� rami� w rami� z innymi walczy� o �ycie. - Zgoda, tylko �e po obcych nie ma ju� �ladu, a imperator ma tysi�ce innych �wiat�w! Dlaczego jego syn nie mo�e odbywa� swej podr�y dojrza�o�ci gdzie indziej? Dlaczego musia� wybra� Ziemi� - i ciebie? - Bo istnieje tylko jedna Ziemia. - I tylko ty jeden, prawda? Kyle westchn�� z rezygnacj�. Po �mierci matki jego wychowaniem zajmowali si� ojciec oraz wuj i w sprzeczkach z Teen� zawsze czu� si� bezbronny. Wsta� od sto�u, podszed� do �ony i k�ad�c r�ce na jej ramionach pr�bowa� j� delikatnie obr�ci� do siebie. Bezskutecznie. Ponownie westchn�� i podszed� do szafki z broni�. Wyj�� za�adowany pistolet i wsadzi� go do dobrze dopasowanej wypuk�ej kabury, kt�r� potem zaczepi� do pasa z lewej strony. Nast�pnie wybra� sztylet o ciemnej r�koje�ci z sze�ciocalowym ostrzem i pochyliwszy si�, umie�ci� go w pochwie wewn�trz wysokiej cholewy buta. Naci�gn�� mankiet spodni i wyprostowa� si�. - On nie ma prawa tu przebywa�! - m�wi�a gwa�townie Teena wci�� nie odwracaj�c si� do m�a. - Dla turyst�w istniej� specjalnie wyznaczone skanseny i pensjonaty. - Nie jest turyst� i dobrze o tym wiesz - odpar� cierpliwie Kyle. - Jest najstarszym synem imperatora. Jego prababka pochodzi�a z Ziemi, podobnie jak st�d pochodzi� b�dzie jego �ona. Cz�onkowie co czwartej generacji linii w�adc�w musz� si� po��czy� w�z�ami ma��e�skimi z rodowit� Ziemiank�. Takie jest prawo. Nadal. - Wdzia� sk�rzan� kurtk� i zapi�� na dole zamek b�yskawiczny, by nie wystawa�a kabura pistoletu. Odwr�ci� si� do drzwi, ale w po�owie ruchu zatrzyma� si�. - Teena? - powiedzia� cicho. Nie odpowiedzia�a. - Teena! - powt�rzy� g�o�niej. Podszed� do �ony i ponownie spr�bowa� j� do siebie obr�ci�. I ponownie si� opar�a. Tym razem jednak Kyle nie zrezygnowa�. Nie by� zbyt postawnym m�czyzn� - raczej �redniego wzrostu, o okr�g�ej twarzy - a jego spadziste ramiona, cho� masywne, nie wygl�da�y zbyt imponuj�co. Odznacza� si� jednak niezwyk�� si��: owijaj�c wok� d�oni grzyw� ogiera potrafi� zmusi� go do ukl�kni�cia, czego nie umia� dokona� nikt inny. Bez najmniejszego wysi�ku odwr�ci� �on� do siebie. - Mo�e jednak mnie wys�uchasz - zacz��, lecz zanim zd��y� co� doda�, w jednej chwili opu�ci�a j� ca�a gniewna zaci�to��. Rozdygotana przywar�a do niego. - Przez niego tylko sobie biedy napytasz! Wiem, �e tak b�dzie! - wyrzuca�a z siebie zduszone s�owa, wtulona w jego kurtk�. - Nie id�, Kyle'u! Nie ma prawa, kt�re by ci� do tego zmusi�o! Ze �ci�ni�tym i suchym gard�em pog�adzi� mi�kkie w�osy �ony. Nie mia� co odpowiedzie�. Jej pro�ba by�a niemo�liwa do spe�nienia. Od czas�w, gdy promienie s�o�ca po raz pierwszy pad�y na z��czone pary m�czyzn i kobiet, w takich chwilach jak ta �ony przywiera�y do m��w i b�aga�y o co�, co si� nie mog�o spe�ni�. I tak jak teraz Kyle Teen�, m�czy�ni obejmowali swoje kobiety, jak gdyby wierz�c, �e zrozumienie mo�e przenikn�� z jednego cia�a do drugiego. I milczeli, bo brak im by�o s��w. Kyle przez chwil� jeszcze tuli� �on�, a potem delikatnie odsun�� j� od siebie i wyszed�. Wsiad� na ogiera, a wa�acha chwyci� za uzd�. Gdy odje�d�a�, widzia� Teen� przez szyb�. Ju� nie p�aka�a - z pochylon� g�ow� i opuszczonymi ramionami sta�a bez ruchu tam, gdzie j� zostawi�. P�dzi� przez zalesione wzg�rza Kentucky. Dotarcie do wyznaczonego miejsca zaj�o mu ponad dwie godziny. Zjecha� ze stromizny wg�rza wprost na utrzymany w wiejskim stylu drewniany dworek. W bramie dostrzeg� wysokiego brodatego m�czyzn� odzianego w str�j, jaki nosi�o si� na niekt�rych z M�odszych �wiat�w. Gdy podjecha� bli�ej, zauwa�y�, �e m�czyzna ma posiwia�� brod�, za� ponad prostym i w�skim nosem oczy nabieg�e krwi�, otoczone podk�wkami, jak od zmartwienia czy niewyspania. Przygryza� wyra�nie zas�piony usta. - Jest na dziedzi�cu - odezwa� si�, gdy Kyle stan�� przy nim. - Nazywam si� Montlaven i jestem jego nauczycielem. Ju� czeka, gotowy do podr�y. - Pociemnia�e oczy wpatrywa�y si� w Kyle'a jakby z niem� pro�b�. - Nie zbli�aj si� do �ba ogiera - ostrzeg� Kyle i doda�: - Prowad� mnie. - Ten ko� to chyba nie dla niego, co...? - spyta� Montlaven i odsun�� si�, zerkaj�c nieufnie na pot�ne zwierz�. - Nie - uspokoi� go Kyle. - Pojedzie na wa�achu. - B�dzie chcia� siwka... - To niemo�liwe, nawet gdybym na to pozwoli�. Tylko ja go mog� dosiada�. Poka� mi drog�. Montlaven odwr�ci� si� i ruszy� przez poro�ni�ty trawnikiem dziedziniec, na kt�ry z trzech stron wychodzi�y okna dworku. W wygodnym ogrodowym fotelu przy basenie siedzia� niespe�na dwudziestoletni wysoki ch�opak z grzyw� p�owych w�os�w; na trawie obok le�a�y dwa wypchane juki. Na widok Kyle'a i nauczyciela podni�s� si�. - Wasza Wysoko�� - odezwa� si� Montlaven - oto Kyle Arnam, kt�ry przez trzy nast�pne dni ma pe�ni� rol� ochrony osobistej Waszej Wysoko�ci. - Dzie� dobry, stra�niku... to znaczy, Kyle'u. - Ksi��� u�miechn�� si� z figlarn� zaczepk�. - No, mo�esz ju� zej�� z konia. - Dla ciebie przeznaczony jest wa�ach, panie - wyja�ni� Kyle. Ksi��� wlepi� w niego wzrok, a nast�pnie odrzuci� g�ow� do ty�u i roze�mia� si�. - Cz�owieku, wiesz, jak ja je�d��!? M�wi� ci! - Ale nie na tym koniu, panie - odpar� Kyle beznami�tnie. - Tylko ja go mog� dosiada�. Ksi��� wytrzeszczy� oczy, u�miech znik� z jego twarzy, lecz prawie natychmiast powr�ci�. - No i co ja mam robi�? - Wzruszy� szerokimi ramionami. - Poddaj� si�, zreszt� jak zawsze. No, powiedzmy. - Pos�a� Kyle'owi szeroki i, mimo lekko �ci�gni�tych ust, szczery u�miech. - Zgoda. Podszed� do wa�acha - i nag�ym skokiem znalaz� si� na jego grzbiecie. Zaskoczony ko� parskn�� i przysiad� na zadzie, lecz zaraz si� uspokoi�, gdy d�ugie palce m�odzie�ca zacisn�y si� fachowo na cuglach, a druga d�o� poklepa�a szary kark zwierz�cia. Ksi��� uni�s� brwi spogl�daj�c na Kyle'a, lecz ten siedzia� nieporuszony. - Zak�adam, �e jeste� uzbrojony, m�j zacny Kyle'u? - spyta� ksi��� z lekk� kpin�. - Na wypadek, gdyby� musia� mnie broni� przed hord� rozw�cieczonych tubylc�w? - Twoje �ycie jest w moich r�kach, panie - odpar� Kyle. Rozpi�� sk�rzan� kurtk�, by pokaza� pistolet, i zaraz ponownie j� zapi��. - Will - Montlaven po�o�y� swojemu podopiecznemu r�k� na kolanie - nie daj si� ponie�� lekkomy�lno�ci, ch�opcze. To Ziemia. Jej mieszka�cy s� lud�mi innej klasy i obyczaj�w. Zastan�w si� dobrze, zanim... - Och, daj spok�j, Monty! - uci�� ksi���. - B�d� r�wnie skromny i nie rzucaj�cy si� w oczy, r�wnie archaiczny i niezale�ny jak ca�a reszta. My�lisz, �e mam kurz� pami��? Zreszt� i tak do czasu, gdy przy��czy si� do mnie m�j kr�lewski ojciec, up�yn� zaledwie trzy dni czy co� ko�o tego. A teraz - pozw�l mi jecha�! Odwr�ci� si� raptownie w siodle, wtuli� w kark wa�acha i ruszy� jak strza�a w stron� bramy. Gdy znik� po drugiej stronie, Kyle �ci�gn�� z ca�ych si� uzd�, z trudem utrzymuj�c w miejscu rozta�czonego ogiera, kt�ry rwa� si� do galopu w �lad za wa�achem. - Podaj mi juki ksi�cia - poleci� staremu nauczycielowi. Montlaven pochyli� si�, podni�s�szy torby z trawy i poda� Kyle'owi. Ten przytroczy� je mocno obok swoich juk�w umieszczonych po bokach k��bu konia. Zauwa�y� �zy w oczach Montlavena. - To wspania�y ch�opak, zobaczysz. Przekonasz si�! - Na zwr�conej ku g�rze twarzy Montlavena malowa�o si� nieme b�aganie. - Na razie jestem przekonany, �e pochodzi ze wspania�ej rodziny i zrobi� dla niego wszystko, co w mojej mocy - odpar� spokojnie Kyle i skierowa� rumaka w stron� bramy. Po ksi�ciu nie by�o ani �ladu. Kyle nie mia� jednak�e k�opot�w z odszukaniem go - �lady kopyt wa�acha w br�zowej ziemi wyra�nie wskazywa�y kierunek. Min�� k�p� sosen i znalaz� si� na otwartej przestrzeni. Ksi��� siedzia� na trawiastym zboczu i spogl�da� w niebo przez lunet�. Kiedy Kyle zsiad� z konia, ch�opak oderwa� oczy od przyrz�du i bez s�owa mu go poda�. Kyle przy�o�y� lunet� do oka i spojrza� w g�r�. W pole widzenia okularu, z narastaj�cym warkotem maszyny holowniczej, wp�yn�a jedna z orbituj�cych wok� Ziemi stacji energetycznych. - Oddaj - nakaza� ksi���, a gdy Kyle wr�czy� mu lunet�, powiedzia�: - Nigdy nie mia�em okazji przyjrze� si� �adnej z nich, a straszn� ju� mia�em na to ochot�. Bo to raczej do�� kosztowny prezent, podobnie jak pozosta�e stacje, op�acony z zasob�w naszego kr�lewskiego skarbca. I tylko po to, by wasza planeta ponownie nie zboczy�a z kursu i tym samym nie znalaz�a si� w epoce lodowej. A co my z tego mamy? - Ziemi�, panie - odpar� Kyle. - Tak� sam�, jaka by�a, zanim ludzie wyprawili si� w gwiazdy. - Eee, tam. Do zachowania porz�dku w ziemskim skansenie wystarczy�aby jedna stacja i p� miliona kustosz�w - odpar� ksi���. - A mnie chodzi o dwie pozosta�e stacje i miliard, czy ilu was tu jest, darmozjad�w. B�d� si� tym musia� zaj��, gdy zostan� imperatorem. Jedziemy dalej? - Jak sobie �yczysz, panie. - Kyle uj�� uzd� ogiera i gdy jego towarzysz dosiad� konia, ruszyli zboczem. - I jeszcze jedno - doda� ksi���, gdy dotarli do przeciwleg�ej k�py sosen - �eby nie by�o niedom�wie�. Szczerze lubi� starego poczciwego Monty'ego. Rzecz jednak w tym, �e tak naprawd� nigdy nie by�em przekonany do przyjazdu tutaj... Patrz na mnie, stra�niku! Kyle obr�ci� si� i zajrza� w niebieskie, jak u wszystkich potomk�w linii kr�lewskiej, oczy, kt�re teraz �yska�y dziko. Zaraz jednak niespodziewanie z�agodnia�y i ksi��� za�mia� si�. - Nie�atwo ci� przestraszy�, stra�niku... to znaczy... Kyle'u, je�li dobrze pami�tam? Chyba mimo wszystko mi si� podobasz. Tylko z �aski swojej patrz na mnie, kiedy do ciebie m�wi�. - Tak, panie. - No, to mamy jasno��, zacny Kyle'u. A zatem, jak stara�em si� ci wyja�ni�, nigdy nie by�em przekonany do pomys�u odbycia swojej podr�y dojrza�o�ci w�a�nie tutaj. Nie widz� najmniejszego sensu w zwiedzaniu tego starego zakurzonego muzealnego �wiata, gdzie ludzie upieraj� si� �y� jak w �redniowieczu. Lecz nam�wi� mnie do tego m�j kr�lewski ojciec. - Tw�j ojciec, panie? - Tak, mo�na by wr�cz powiedzie�, �e mnie przekupi� - odpar� ksi��� z namys�em. - Te trzy dni tutaj mieli�my sp�dzi� razem, przys�a� jednak wiadomo��, �e do��czy nieco p�niej. Zreszt�, niewa�ne. Rzecz w tym, �e nale�y do starej szko�y kieruj�cej si� przekonaniem, i� Ziemia to jaki� bezcenny skarb. A tak si� sk�ada, �e lubi� i podziwiam mojego ojca, Kyle'u. To dobrze? - Owszem, panie. - By�em pewien, �e tak odpowiesz. Tak, to jedyny przedstawiciel rasy ludzkiej, z kt�rego czerpi� wz�r. I w�a�nie po to, by mu si� przypodoba� - ale tylko jemu, Kyle'u! - b�d� si� stara� by� grzecznym ksi�ciem, kt�ry z ochot� da si� oprowadza� po waszych cudach przyrody i kurortach, czy co tu jeszcze macie. - Przerwa�. - Mam nadziej�, �e si� zrozumieli�my, tak�e co do celu naszej wycieczki, prawda? - spojrza� uwa�nie na Kyle'a. - Tak, panie. - Doskonale - u�miechn�� si� ponownie ksi���. - Czas wi�c, by� zacz�� opowiada� mi o tutejszych drzewach, ptakach i zwierz�tach. Znajomo�ci� ich nazw chcia�bym sprawi� rado�� memu ojcu. Na przyk�ad, co to s� za ptaszki tam pod koronami drzew, br�zowe u g�ry, z bia�ymi brzuszkami? Jak cho�by ten, o tam! - To drozd, panie - odpar� Kyle. - Ptak g�uszy le�nych i zacisznych miejsc. Pos�uchaj... - Przytrzyma� wodze wa�acha i oba konie stan�y. W nag�ej ciszy us�yszeli srebrzysty �piew ptaka, na przemian rosn�cy i opadaj�cy, faluj�cy od crescendo do diminuendo, a w ko�cu wtapiaj�cy si� w le�n� cisz�. Przez chwil� ksi��� patrzy� niewidz�cym wzrokiem na Kyle'a, po czym otrz�sn�� si� jak przebudzony z g��bokiego snu. - Ciekawe - mrukn��. Wzi�� w gar�� wodze i oba konie ruszy�y dalej. - Opowiadaj dalej. Podczas trzech nast�pnych godzin, kiedy s�o�ce wznosi�o si� do zenitu, jechali przez zalesione wzg�rza. Kyle opisywa� swemu towarzyszowi ka�dego napotkanego ptaka, zwierz�, owada, drzewo czy ska��. Przez ca�y czas ksi��� s�ucha�, z szybko rosn�cym i r�wnie szybko gasn�cym, acz niezmiennie wnikliwym, zainteresowaniem. Wszak�e w chwili, gdy s�o�ce ich wyprzedzi�o, jego uwaga os�ab�a. - Wystarczy - stwierdzi�. - Nie zatrzymamy si� gdzie� na posi�ek, Kyle'u? Nie ma tu �adnych miasteczek w pobli�u? - S�, panie - odrzek� Kyle. - Kilka z nich min�li�my. - Kilka? - Ksi��� zmierzy� go wzrokiem. - To dlaczego jeszcze w �adnym nie zatrzymali�my si�? Gdzie ty mnie wiedziesz? - Nigdzie, panie. To ty prowadzisz, ja za� jad� za tob�. - Ja? - zdumia� si� ksi��� i chyba po raz pierwszy dostrzeg�, �e przez ca�� drog� jego wa�ach o �eb wyprzedza� ogiera. - Aaa, rzeczywi�cie. No wi�c, pora na posi�ek. - Dobrze, panie - zgodzi� si� Kyle. - T�dy. Skr�ci� i zjecha� do podn�a wzniesienia, kt�rego zboczem jechali. Ksi��� ruszy� za nim. - A teraz pos�uchaj i sprawd�, czy wszystko si� zgadza - zaproponowa� ksi���, gdy zr�wna� si� z Kyle'em, i ku jego zdumieniu prawie s�owo w s�owo powt�rzy� wszystko, co od niego us�ysza�. - Czy co� mi umkn�o, o czym� zapomnia�em? - O niczym, panie - przyzna� Kyle. Ksi��� patrzy� na niego z szelmowskim u�miechem. - Potrafi�by� tak samo, Kyle'u? - Owszem, tyle �e uczy�em si� tego ca�e �ycie. - Widzisz? - rozpromieni� si� ksi���. - W tym w�a�nie tkwi r�nica pomi�dzy nami, m�j dobry Kyle'u. Ty przez ca�e �ycie uczysz si� czego�, na co ja potrzebuj� zaledwie kilku godzin, a wiem tyle samo, co ty. - Nie tyle samo - odpar� powoli Kyle. Ksi��� spojrza� na niego gwa�townie, lecz zaraz machn�� r�k�, na wp� ze z�o�ci�, a na wp� niedbale. - To, co sobie tam jeszcze wiesz, pewnie i tak nie ma znaczenia - parskn��. Zjechali w dolin� i ujrzeli przed sob� niewielk� wiosk�. Jak tylko znale�li si� na otwartej przestrzeni, w ich uszy uderzy�y d�wi�ki muzyki. - A to co takiego? - ksi��� podni�s� si� w strzemionach. - No prosz�, jaka� pota�c�wka? - To letnia piwiarnia, panie. Jest sobota, czas zabawy. - Wy�mienicie. Pojedziemy tam co� przek�si�. Dojechali do ogr�dka piwnego, usiedli przy stoliku z ty�u p�yty tanecznej i zam�wili jedzenie u �adnej m�odej kelnerki. Przez ca�y czas ksi��� s�a� jej promienny u�miech, a� wreszcie mu go odwzajemni�a i szybko odesz�a, jakby lekko zmieszana. Ksi��� poch�ania� z apetytem posi�ek, do kt�rego wypi� p�tora kufla ciemnego piwa; Kyle jad� mniej i popija� kaw�. - No, ju� lepiej - odsapn�� w ko�cu ksi���, rozpieraj�c si� w krze�le. - Ale� by�em g�odny... Sp�jrz, Kyle'u! Popatrz, pi��, sze��... siedem zaparkowanych wiatrop�aw�w. Wi�c nie wszyscy je�dzicie wierzchem? - Nie - odpar� Kyle. - Ka�dy porusza si� wed�ug w�asnego uznania. - Skoro macie wiatrop�awy, to dlaczego rezygnujecie z innych wytwor�w cywilizacji? - Niekt�re rzeczy pasuj� do naszego �wiata, inne nie, panie - wyja�ni� Kyle. Ksi��� roze�mia� si�. - Chcesz powiedzie�, �e staracie si� dopasowa� cywilizacj� do waszego staro�wieckiego sposobu bycia? Czy aby nie powinno by� na odwr�t...? - Przerwa� i zmieni� temat. - Co to graj�? Ca�kiem �adne. Mog� si� za�o�y�, �e nie mia�bym kopot�w z zata�czeniem tego. - Wsta�. - Zreszt� zaraz si� o tym przekonamy. Spojrza� na Kyle'a. - Nie zamierzasz mi odradzi�? - Nie, panie. To, co robisz, jest twoj� prywatn� spraw�. M�odzieniec odwr�ci� si� nagle. Obok jednego z pobliskich stolik�w przechodzi�a w�a�nie m�oda kelnerka, ta sama, kt�ra ich wcze�niej obs�ugiwa�a. Ksi��� dogoni� j� przy okalaj�cej p�yt� taneczn� barierce. Kyle zauwa�y� protesty dziewczyny, lecz ksi��� nie da� si� zby�, czaruj�c j� u�miechem z wy�yn swojego wzrostu. W ko�cu kelnerka �ci�gn�a fartuszek i znalaz�a si� z ksi�ciem na parkiecie, pokazuj�c mu kroki ta�ca - polki. Ksi��� uczy� si� b�yskawicznie i wkr�tce uwija� si� ze swoj� partnerk� po�r�d innych, przytupuj�c przy ka�dej zmianie figury i b�yskaj�c w u�miechu bia�ymi z�bami. Wreszcie muzycy przerwali, od�o�yli instrumenty i opu�cili estrad�. Mimo wysi�k�w staraj�cej si� go powstrzyma� dziewczyny ksi��� podszed� do kierownika zespo�u. Kyle poderwa� si� na nogi i z uwag� �ledzi� bieg wydarze� Szef muzyk�w pokr�ci� g�ow�, odwr�ci� si� na pi�cie i powoli odszed�. Ksi��� chcia� za nim pobiec, ale dziewczyna przytrzyma�a go za r�k�, co� mu gor�czkowo t�umacz�c. Odepchn�� j�, a� si� lekko zachwia�a. Us�uguj�cy przy stolikach pomocnik kelnera, nieco starszy od ksi�cia i prawie r�wnie wysoki, od�o�y� gwa�townie tac� i przeskoczywszy barierk�, znalaz� si� na wypolerowanym parkiecie. Stan�� za ksi�ciem i chwytaj�c go za rami� odwr�ci� do siebie. - ...si� tak nie robi - zbli�aj�cy si� do nich Kyle us�ysza� s�owa ch�opca. Ksi��� zaatakowa� jak pantera lub raczej jak zawodowy bokser i trzy b�yskawicznie nast�puj�ce po sobie zamaszyste lewe sierpowe, wzmocnione ci�arem cia�a wyl�dowa�y na twarzy m�odego kelnera. Ch�opak upad�, a Kyle z�apa� ksi�cia i wyprowadzi� go przez boczn� luk� w balustradzie. Twarz ksi�cia poszarza�a od gniewu. Kr�g taneczny zaroi� si� od ludzi. - Kto to by�!? Jak si� nazywa!? - wydusi� ksi��� przez zaci�ni�te z�by. - Wa�y� si� podnie�� na mnie r�k�, widzia�e�!? Jak �mia�! - Znokautowa�e� go, panie - odpar� Kyle. - Czego ci wi�cej trzeba? - Powa�y� si� mnie tkn��. Mnie! - Nie ust�powa� rozw�cieczony ksi���. - Musz� si� dowiedzie�, kto to! - Chwyci� si� kurczowo belki, do kt�rej przywi�zane by�y konie, nie daj�c si� ruszy� z miejsca. - Ju� ja mu poka��! Nauczy si�, co to znaczy tkn�� palcem przysz�ego imperatora! - Nikt ci nie poda jego nazwiska - t�umaczy� Kyle. Ch��d pobrzmiewaj�cy w jego g�osie w ko�cu dotar� do �wiadomo�ci ksi�cia i podzia�a� niby zimny prysznic. - Ty tak�e? - spyta� po chwili Kyle'a. - Ja tak�e, panie - pad�a odpowied�. Ksi��� jeszcze przez moment mierzy� go wzrokiem, wreszcie pu�ci� si� gwa�townie belki. Szarpni�ciem odwi�za� wa�acha, mocnym wyrzutem cia�a wskoczy� na siod�o i odjecha�. Kyle odwi�za� swego wierzchowca i pod��y� za nim. W milczeniu zag��bili si� w las. Po chwili ksi��� odezwa� si� nie odwracaj�c g�owy. - I ty nazywasz siebie stra�nikiem. - Twoje �ycie jest w moich r�kach, panie - odpar� Kyle. Ksi��� popatrzy� na niego z grymasem. - Tylko moje �ycie? - wycedzi�. - To znaczy, �e p�ki �aden z nich nie spr�buje mnie zabi�, to wolno im robi� ze mn�, co tylko im si� spodoba? Czy to mia�e� na my�li? Kyle odpowiedzia� mu spokojnym spojrzeniem. - Mo�na tak powiedzie�, panie. W g�osie ksi�cia pojawi�a si� nieprzyjemna nuta. - Chyba jednak ci� nie lubi�, Kyle'u - warkn��. - A w�a�ciwie, na pewno ci� nie lubie. - Nie po to jestem z tob�, panie, by� mnie polubi� - odrzek� Kyle. - Mo�e i nie - wychrypia� ksi���. - Jedno jest pewne, przynajmniej twoje nazwisko znam. Przez jakie� p� godziny jechali w przed�u�aj�cym si� milczeniu. Powoli jednak plecy oraz szcz�ki ksi�cia rozlu�ni�y si� i po chwili zacz�� nuci� do siebie w jakim� nie znanym Kyle'owi j�zyku, a �piew zdawa� si� przywraca� mu dobry nastr�j. Wkr�tce wszcz�� rozmow� z Kyle'em takim tonem, jak gdyby przez ca�y czas panowa�a mi�dzy nimi przyja��. Gdy zbli�yli si� do Jaskini Mamuciej, ksi��� wyrazi� ch�� obejrzenia jej, tak wi�c jaki� czas sp�dzili na zwiedzaniu. Potem pop�dzili konie wzd�u� lewego brzegu Zielonej Rzeki. Ksi��� zdawa� si� ju� zupe�nie nie pami�ta� o incydencie w piwiarni i wychodzi� z siebie, by oczarowa� ka�d� napotkan� osob�. W ko�cu, gdy s�o�ce chyli�o si� ku zachodowi i czas by�o pomy�le� o kolacji, natkn�li si� na niewielki przysi�ek nad rzek�, a w nim na wtulon� w k�p� d�b�w i sosen przydro�n� gospod�, kt�ra niczym w zwierciadle odbija�a si� w malowniczym stawie. - Wygl�da nie�le - orzek� ksi���. - Zostaniemy tu na noc, Kyle'u. - Jak sobie �yczysz, panie - przysta� Kyle. Kyle zaprowadzi� konie do stajni, po czym wszed� do �rodka i zobaczy�, �e ksi��� zd��y� ju� odnale�� ma�y barek przylegaj�cy do sali jadalnej, gdzie popija� piwo i czarowa� kelnerk�. Dziewczyna by�a m�odsza od swej poprzedniczki z ogr�dka piwnego - drobna, z rozpuszczonymi delikatnymi w�osami i okr�g�ymi br�zowymi oczami, w kt�rych odbija� si� zachwyt wywo�any atencj� postawnego i przystojnego ch�opaka. - Tak - odezwa� si� ksi���, patrz�c na Kyle'a k�tem swych niebieskich imperatorskich oczu, gdy kelnerka posz�a po kaw� dla Kyle'a. - To wymarzone miejsce. - Pod jakim wzgl�dem? - spyta� Kyle. - Aby zadzierzgn�� lepsze kontakty z miejscow� ludno�ci�. A ty co sobie my�la�e�, Kyle'u? - odpar� ksi��� i roze�mia� si�. - B�d� ich sobie obserwowa�, a ty wspomo�esz mnie swymi uwagami. Czy� to nie wyborny pomys�? Kyle spojrza� na niego z namys�em. - Powiem ci, panie, wszystko, co mog�. Napili si� - ksi��� piwa, a Kyle kawy - i po chwili przenie�li si� do jadalni na kolacj�. Ksi���, jak zapowiedzia� przy barze, zasypywa� Kyle'a pytaniami o wszystko, co widzia� i czego nie widzia�. - ...ale po co tak �y� przesz�o�ci�, jak wy tutaj? - docieka�. - Skamienia�y �wiat, niech b�dzie. Ale �ywe skamienia�o�ci...? - Przerwa�, by rzuci� u�miech i zagada� do br�zowookiej delikatnow�osej panny, kt�rej jakim� trafem przypad�o obs�ugiwanie ich sto�u. - Nie, panie. Nie �ywe skamienia�o�ci, lecz jak najbardziej �ywi ludzie. Jedynym sposobem zachowania rasy i kultury jest kontynuacja. Tak wi�c �yjemy tu, na Ziemi, na sw�j w�asny spos�b, jako �ywy przyk�ad dla M�odszych �wiat�w, wzorzec, z kt�rym mog�yby si� por�wnywa�. - Fascynuj�ce - b�kn�� ksi���. Jego oczy nieustannie �ledzi�y kelnerk�, kt�ra s�a�a mu u�miechy z drugiego ko�ca coraz bardziej zape�niaj�cej si� sali. - Wcale nie fascynuj�ce, panie, konieczne - sprostowa� Kyle, odni�s� jednak wra�enie, �e ksi��� nie dos�ysza� jego s��w. Po kolacji wr�cili do baru. Po wypytaniu Kyle'a jeszcze o to i owo ksi��� wszcz�� rozmow� ze stoj�cymi przy kontuarze innymi go��mi. Przez chwil� Kyle przygl�da� si� temu, a potem, oceniwszy, �e mo�e bez obaw zostawi� ksi�cia samego, wyszed� dogl�dn�� koni i zam�wi� u gospodarza zajazdu prowiant podr�ny na nast�pny dzie�. Kiedy wr�ci�, po ksi�ciu nie by�o ani �ladu. Przez jaki� czas Kyle czeka� przy stole, jednak�e jego towarzysz nie pojawi� si�. Ze �ci�ni�tym do�kiem poczu�, jak ogarnia go lodowata fala niepokoju. Powodowany nag�ym strachem wybieg� sprawdzi�, co z ko�mi. Lecz te spokojnie skuba�y siano w swoich boksach. Wyczuwaj�c czyj�� obecno�� ogier zar�a� cicho i odwr�ci� w stron� swego pana siwy �eb. - Spokojnie, stary - uspokoi� go Kyle i wr�ci� do zajazdu poszuka� gospodarza. Ten jednak�e nie mia� poj�cia, gdzie si� podzia� towarzysz Kyle'a. - Je�li konie s� w stajni, nie m�g� si� bardzo oddali� - uspokaja�. - A w najbli�szej okolicy nic mu nie grozi. Mo�e si� wybra� na przechadzk� do lasu. Zostawi� wiadomo�� dla personelu nocnego, �eby mieli go specjalnie na uwadze, kiedy wr�ci. Gdzie pana szuka�? - W barze, a� do zamkni�cia, potem w pokoju - odpar� Kyle. Wr�ci� do baru i usiad� przy otwartym oknie. W miar� up�ywu czasu sala coraz bardziej pustosza�a. Zegar nad rz�dami butelek wskazywa� prawie p�noc, gdy nagle przez otwarte okno do uszu Kyle'a dobieg�o gniewne r�enie. Poderwa� si� i wybieg� na zewn�trz. Mimo ciemno�ci ruszy� biegiem w stron� stajni i wpad� do �rodka. W nik�ym �wietle pomi�dzy stanowiskami dla koni dostrzeg� poblad�ego ksi�cia, kt�ry niemrawo siod�a� wa�acha. Drzwiczki do przegrody ogiera sta�y otworem. Na widok Kyle'a ksi��� odwr�ci� wzrok. Trzema szybkimi susami Kyle dopad� otwartego boksu i rzuci� spojrzenie w g��b. Ogier by� nadal uwi�zany, ale uszy mia� p�asko po�o�one po sobie, oczy dziko rozbiegane, obok za�, na ziemi, Kyle dostrzeg� bez�adnie rzucone siod�o. - Siod�aj konia - rozkaza� ksi��� st�umionym g�osem. - Odje�d�amy. Kyle spojrza� na niego. - W gospodzie czekaj� na nas z noclegiem - przypomnia�. - Daj spok�j z noclegiem. Ruszamy. Musz� troch� och�on��. Zawi�za� ciasno popr�g na brzuchu wa�acha, opu�ci� strzemiona i wgramoli� si� na siod�o. Nast�pnie, nie czekaj�c na Kyle'a, wyjecha� ze stajni i znik� w mroku nocy. - No ju�, ju�... - powiedzia� Kyle uspokajaj�co do konia. Po�piesznie odwi�za� go i osiod�a�, a nast�pnie pod��y� za ksi�ciem. Ciemno�� nie pozwala�a na odszukanie w trawie �lad�w kopyt wa�acha, wi�c Kyle pochyli� si� i dmuchn�� w ucho wierzchowca. Ko� zareagowa� zdumionym parskni�ciem, kt�remu z prawej, z pogr��onego w mroku wzg�rza, odpowiedzia�o r�enie wa�acha. Kyle pop�dzi� w tamtym kierunku. Dogoni� ksi�cia na szczycie. M�odzieniec jecha� powoli, ze spuszczonymi wodzami, nuc�c pod nosem t� sam� piosenk� w nieznanym j�zyku co kilka godzin wcze�niej. Widok Kyle'a wywo�a� na jego twarzy ma�lany u�miech, a �piew nabra� mocy. I po raz pierwszy Kyle wychwyci� w niezrozumia�ych dla siebie s�owach jaki� kpi�cy lubie�ny ton. Raptem go ol�ni�o. - Ta dziewczyna! - podni�s� g�os. - Ta kelnereczka. Gdzie jest?! U�miech spe�z� z warg ksi�cia, potem powoli powr�ci�, wyra�nie ju� ironiczny. - A jak ci si� wydaje? - be�kotliwe s�owa z trudem przeciska�y mu si� przez usta. Zbli�ywszy si�, Kyle poczu� od niego mocny zapach piwa. - W swoim pokoiku, pogr��ona w smacznym �nie i szcz�liwa. Zaszczycona, cho� nawet o tym nie wie, wzgl�dami imperatorskiego syna. A tak�e przekonana, �e rankiem zastanie mnie u swego boku. Ale mnie tam nie b�dzie. Prawda, Kyle'u? - Dlaczego to zrobi�e�, panie? - spyta� cicho Kyle. - Dlaczego? - Ksi��� stara� si� skoncentrowa� na nim zamglony wzrok. - M�j ojciec, Kyle'u, ma czterech syn�w, to znaczy, �e mam trzech m�odszych braci. Jednak�e to ja zostan� imperatorem, a imperatorzy nie odpowiadaj� na pytania. Kyle milcza�. Ksi��� nadal wpatrywa� si� w niego. W ciszy przejechali kilkana�cie nast�pnych minut. - No, dobrze, powiem ci dlaczego - rzek� wreszcie ksi���, nieco g�o�niej i takim tonem, jak gdyby w ich rozmowie nie by�o niezr�cznej przerwy. - Dlatego, �e ty, Kyle'u, nie jeste� moim stra�nikiem. Widzisz? Przejrza�em ci� i wiem, czyim naprawd� jeste� stra�nikiem. Ich! Szcz�ki Kyle'a zacisn�y si�, jednak�e ciemno�� skry�a jego reakcj�. - Nie ma sprawy. - Ksi��� gestykulowa� z rozmachem, trac�c przy tym co chwila r�wnowag�. - Naprawd� nie ma sprawy. R�b, jak uwa�asz. Nic mi do tego. Mo�emy si� nawet pobawi� w zdobywanie punkt�w. A wi�c, najpierw by� ten prostak z ogr�dka piwnego, kt�ry powa�y� si� podnie�� na mnie r�k�, ty za� przekonywa�e� mnie, �e nikt mi nie poda jego nazwiska. Zgoda, jego uda�o ci si� obroni� - punkt dla ciebie. Ale ju� w przypadku kelnerki ci si� nie uda�o - punkt dla mnie. No i jak s�dzisz? Kto wygra, m�j dobry Kyle'u? Kyle zaczerpn�� g��boki oddech. - Panie - powiedzia� - kt�rego� dnia twoim obowi�zkiem stanie si� po�lubienie ziemskiej kobiety... Przerwa� mu wybuch weso�o�ci, w kt�rym jednak�e pobrzmiewa�a nieprzyjemna nuta. - Ale� wy sobie pochlebiacie! - wychrypia� ksi���. - To w�a�nie najwi�kszy k�opot z wami, tu na Ziemi. �e tak sobie bezwstydnie pochlebiacie. Zn�w pogr��yli si� w milczeniu. Kyle nie odzywa� si�, lecz jad�c tu� za ksi�ciem obserwowa� go uwa�nie. Przez jaki� czas wygl�da�o na to, �e ch�opak zapad� w drzemk�. G�ow� zwiesi� na pier� i pu�ci� wodze, pozwalaj�c, by ko� sam wybiera� drog�. Wkr�tce jednak wyprostowa� si�, wy�wiczonym, na wp� automatycznym ruchem �ci�gn�� cugle i rozejrza� si� wok�. - Musz� si� napi� - powiedzia�. Z jego g�osu znik�a chrypka, by� przygaszony i smutny. - We� mnie gdzie� na piwo, Kyle'u. Kyle ponownie wzi�� g��boki oddech. - Tak, panie. Skierowa� konia w prawo, a wa�ach pod��y� za nimi. Wspi�li si� na szczyt wzg�rza i zjechali na brzeg jeziora. Ciemna woda migota�a w promieniach ksi�yca, a drugi brzeg nik� w mroku. Pomi�dzy drzewami porastaj�cymi zakrzywion� lini� brzegu po�yskiwa�y �wiat�a. - Tutaj, panie - Kyle wskaza� w tamtym kierunku. - To o�rodek w�dkarski. Z barem. Objechali p�kolisty brzeg i znale�li si� przy niskim, skromnie wygl�daj�cym budynku usytuowanym nad jeziorem. W stron� tafli wodnej bieg�o od niego molo, do kt�rego przywi�zane by�y ko�ysz�ce si� na ciemnej wodzie kutry rybackie. Okna by�y jasne. Przywi�zali konie i weszli do �rodka. Wkroczyli do szerokiego, sk�po urz�dzonego baru. Na wprost znajdowa� si� szeroki kontuar, a za nim kilka wizerunk�w ryb u�o�onych z deszczu�ek. Pod nimi z kolei sta�o trzech barman�w. Jeden z nich, w �rodku, by� w �rednim wieku, a fartuch nadawa� mu powagi i autorytetu. Dwaj pozostali - m�odzi i bardziej muskularni. Klienci, g��wnie m�czy�ni w prostych, niewyszukanych ubraniach roboczych czy te� nie g�ruj�cych nad nimi elegancj� strojach wakacyjnych, rozsiedli si� przy kwadratowych stolikach lub opierali si� o kontuar. Ksi��� wybra� stolik na ty�ach sali, gdzie obaj usiedli i znowu zam�wili piwo i kaw�. Jak tylko kelnerka przynios�a napoje, ksi��� opr�ni� kufel do po�owy. Po chwili opr�ni� go do dna i da� znak kelnerce. - Jeszcze jedno - zawo�a�. Tym razem, gdy zjawi�a si� z nast�pnym kuflem, u�miechn�� si� do niej. By�a kobiet� po trzydziestce i cho� zainteresowanie przystojnego m�odzie�ca sprawi�o jej przyjemno��, to jednak nie mog�o zawr�ci� w g�owie. Odpowiedzia�a lekkim u�miechem i wr�ci�a za kontuar do swoich rozm�wc�w, dw�ch m�czyzn w jej wieku. Jeden by� do�� wysoki, drugi ni�szy, nabity, o okr�g�ej g�owie. Ksi��� poci�gn�� kolejny �yk. Postawi� kufel i spojrza� na Kyle'a, jakby dopiero co zda� sobie spraw� z jego obecno�ci. - Przypuszczam - odezwa� si� - �e masz mnie ju� za pijanego. - Na razie nie. - Tak, masz racj�, jeszcze nie. Ale za chwil� mo�e tak. I czy kto� mo�e mnie powstrzyma�? - Nikt, panie. - No w�a�nie - powiedzia� ksi��� i powt�rzy� - no w�a�nie. - Jakby na pokaz wypi� piwo do dna i da� znak kelnerce, by mu przynios�a nast�pne. Sk�ra na jego wydatnych ko�ciach policzkowych zacz�a si� zabarwia� na r�owo. - Kiedy si� znalaz�o na n�dznym �wiatku po�r�d n�dznych ludzik�w... witaj, jasnooka! - Przerwa� samemu sobie, gdy kelnerka przynios�a nast�pne piwo. Roze�mia�a si� i wr�ci�a do swych znajomych. - ...to trzeba na si�� szuka� rozrywki - doko�czy�. Wybuchn�� �miechem. - Kiedy sobie przypomn�, jak ojciec, Monty, wszyscy! zachwalali mi t� planet�... - zerkn�� spod oka na Kyle'a. - Masz poj�cie? Kiedy� to nawet by�em wystraszony, no mo�e niezupe�nie, bo mnie nic nie potrafi przestraszy�, ale, powiedzmy, zaniepokojony konieczno�ci� przyjazdu tutaj. - Ponownie si� roze�mia�. - Martwi�em si�, �e nie uda mi si� dor�wna� wam, ludziom z Ziemi! Kyle'u, czy� ty w og�le kiedykolwiek widzia� kt�ry� z M�odszych �wiat�w? - Nie. - Tak te� s�dzi�em. No wi�c ci powiem: ostatni, nawet najn�dzniejszy mieszkaniec stamt�d jest ro�lejszy, ma bystrzejszy umys�, lepiej wygl�da i w og�le ni� kt�rykolwiek z poznanych przeze mnie tu ludzi. A ja, Kyle'u - przysz�y imperator, do kt�rego z kolei nie umywa si� �aden z tamtych? No, zgadnij, jak wy wszyscy dla mnie wygl�dacie? - Wlepi� wyczekuj�cy wzrok w Kyle'a. - No, odpowiadaj, m�j zacny Kyle'u. Odpowiadaj szczerze, to rozkaz. - Nie twoj� spraw� jest os�dza�, panie - odpar� Kyle. - Co!? Nie moj� spraw�!? - Niebieskie oczy ciska�y b�yskawice. - Przysz�ego imperatora?! - Nie jest to spraw� �adnego z ludzi, panie. Oboj�tnie, czy jest imperatorem, czy nie. Owszem, imperator jest potrzebny jako symbol scalaj�cy setk� �wiat�w. Nadrz�dnym jednak celem rasy ludzkiej jest przetrwanie. Prawie milion lat zaj�o stworzenie tutaj, na Ziemi, najbardziej optymalnego modelu inteligencji gwarantuj�cego w�a�nie przetrwanie. W pozosta�ych �wiatach ludzie si�� rzeczy nara�eni s� na zmiany i je�eli co� tam si� zagubi, zniknie jaka� niezb�dna dla naszej rasy cecha, musi gdzie� istnie� rezerwuar pierwotnego materia�u genetycznego, z kt�rego mo�na zaczerpn�� brakuj�cy element. Tym miejscem jest Ziemia. Usta ksi�cia rozci�gn�� gniewny grymas. - Och, �wietnie, Kyle'u! - wypali�. - Tylko �e ju� mam po uszy takiego gadania. Dla mnie to bujdy. Bo widzisz, ju� wam si� zd��y�em przyjrze� i twierdz�, �e nie przewy�szacie nas, mieszka�c�w Nowych �wiat�w. Przeciwnie, to my was przewy�szamy. Wci�� si� rozwijamy i stajemy lepsi, wy za� stoicie w miejscu. I masz tego �wiadomo��. Ch�opak roze�mia� si� cicho, nieomal w twarz Kylemu. - Najbardziej za� dr�ycie ze strachu, �e si� o tym dowiemy. A mnie si� to uda�o. - Ponownie si� roze�mia�. - Dobrze wam si� przyjrza�em i wszystko wiem. Jestem ro�lejszy, lepszy i odwa�niejszy ni� kt�rykolwiek z obecnych tu m�czyzn. A wiesz dlaczego? Nie dlatego, �e pochodzenie z imperatorskiej rodziny daje mi jak�� przewag�, ale ca�kiem po prostu taki ju� si� urodzi�em! To cechy wrodzone: cia�o, umys� - wszystko! Mog� tu wyczynia�, na co mi przyjdzie ochota i nikt na tej planecie nie jest w stanie mnie powstrzyma�. Patrz tylko! Poderwa� si� gwa�townie. - Mam na przyk�ad ochot� upi� si� w towarzystwie tej kelnerki - oznajmi�. - I tym razem zapowiadam ci to z g�ry. Chcesz popr�bowa� szcz�cia i mnie powstrzyma�? Kyle podni�s� na niego wzrok. Ich spojrzenia spotka�y si�. - Nie, panie - odpar�. - Nie jest moim zadaniem powstrzymywanie ci�. Ksi��� parskn��. - Tak sobie w�a�nie my�la�em. - Odwr�ci� si� i mijaj�c stoliki podszed� do kontuaru, przy kt�rym kelnerka nadal pogr��ona by�a w rozmowie. U najstarszego z barman�w ksi��� zam�wi� piwo. Stoj�c ty�em do kontuaru opar� si� na nim �okciami i przem�wi� do kobiety, przerywaj�c w p� s�owa wy�szemu z m�czyzn. - Ju� od kilku chwil a� mnie korci, by sobie z tob� uci�� pogaw�dk� - dobieg�y Kyle'a s�owa ksi�cia. Kelnerka, nieco zdziwiona, obejrza�a si�. Rozpoznawszy m�odzie�ca, kt�ry zamawia� u niej piwo, u�miechn�a si�, po trochu uj�ta bezpo�rednio�ci� zalot�w, po trochu �wiadoma jego przystojnego wygl�du i po trochu pob�a�liwa dla jego wieku. - Pan nie ma chyba nic przeciwko temu? - Ksi��� zwr�ci� si� do m�czyzny, kt�remu w�a�nie przeszkodzi� w rozmowie. Ten spojrza� na niego i na moment ich spojrzenia si� star�y. W ko�cu znajomy kelnerki wzruszy� ze z�o�ci� ramionami i zgarbiony opar� si� na kontuarze. - Widzisz? - Ksi��� u�miechn�� si� do kelnerki. - Ten pan rozumie, �e to ja powinienem z tob� rozmawia� zamiast... - Wystarczy, synku. Chwileczk�. Wyw�d ksi�cia przerwa� ni�szy z m�czyzn. Ch�opak spojrza� na niego z g�ry z przelotnym grymasem zdumienia, ale okr�g�og�owy nawet tego nie zauwa�y�. Odwr�ci� si� do swego kompana i po�o�y� mu r�k� na ramieniu. - Nie wkurzaj si�, Ben - powiedzia�. - Ma�y jest nieco naoliwiony, to wszystko. - Potem rzuci� przez rami� ksi�ciu. - A ty si� zmywaj. Klara rozmawia z nami. Ksi��� utkwi� w nim nic nie rozumiej�cy, pusty wzrok. Jego spojrzenie by�o tak nieruchome, �e w ko�cu m�czyzna przesta� si� nim interesowa�. W�a�nie mia� wr�ci� do rozmowy, gdy nagle ksi��� ockn�� si� z transu. - Chwileczk�... - pad�y te same s�owa co przed chwil�, tym razem z jego ust. Po�o�y� r�k� na jednym z umi�nionych ramion m�czyzny. Ten odwr�ci� si�, spokojnie str�caj�c jego r�k�. Potem, r�wnie opanowanym gestem, podni�s� z kontuaru pe�ny kufel ksi�cia i chlusn�� mu go w twarz. - Spadaj - powiedzia� beznami�tnie. Z piwem kapi�cym z twarzy ksi��� przez chwil� sta� bez ruchu. Nast�pnie, nie wytar�szy nawet oczu, wyrzuci� w prz�d sw�j idealnie wytrenowany lewy sierpowy, kt�ry zademonstrowa� ju� w ogr�dku piwnym. Jednak�e, jak Kyle zorientowa� si� ju� na pierwszy rzut oka, zaatakowany nie by� ch�opaczkiem z ogr�dka piwnego, kt�rego ksi��� tak g�adko pokona�. Mia� o trzydzie�ci funt�w wagi wi�cej, pi�tna�cie lat wi�cej do�wiadczenia, a z natury i postury by� urodzonym zabijak� barowym. Nie czeka�, a� cios dojdzie celu, ale uchyli� si� i zarzuci� swe muskularne ramiona na tu��w ksi�cia. Uderzenie ch�opca ze�lizgn�o si� po okr�g�ej g�owie m�czyzny nie wyrz�dzaj�c mu najmniejszej krzywdy i u�amek p�niej spleceni ze sob� obydwaj run�li na ziemi� i zacz�li si� turla� po pod�odze pomi�dzy nogami krzese� i sto��w. W jednej chwili Kyle pokona� ponad po�ow� dystansu dziel�cego go od zapa�nik�w, a trzej barmani przeskoczyli oddzielaj�cy ich od miejsca starcia drewniany kontuar. Tymczasem kompan okr�g�og�owego stan�� nad walcz�cymi i z dzikim wyrazem twarzy podni�s� nog�, got�w do wymierzenia ksi�ciu kopniaka w okolic� nerek. Uderzenie Kyle'a kantem d�oni w opalon� szyj� powstrzyma�o go nie mniej skutecznie ni� �elazny �om. Krztusz�c si� m�czyzna zrobi� chwiejny krok do ty�u. Kyle sta� spokojnie, z opuszczonymi r�kami i otwartymi d�o�mi, i spogl�da� na szefa barman�w. - Dobra - odezwa� si� m�czyzna w fartuchu - ale prosz� ju� si� wi�cej nie wtr�ca�. - Potem zwr�ci� si� do swych m�odszych pomocnik�w. - Do�� tego. Bierzcie go. M�odzie�cy pochylili si� i prawie natychmiast podnie�li unieruchomionego w ich ramionach jak w imadle okr�g�og�owego. Uczyni� gwa�towny wysi�ek, by si� uwolni�, ale widz�c, �e to na nic, zrezygnowa�. - Pu��cie mnie do niego - wychrypia�. - Zgoda - odpar� najstarszy z barman�w. - Ale nie tutaj. Za�atwcie to sobie na zewn�trz. Tymczasem z pod�ogi podni�s� si� niemrawo ksi���. Ciekn�ca z rany na czole krew nie by�a w stanie przys�oni� trupiobladej barwy jego twarzy. Oczami poszuka� stoj�cego tu� obok Kyle'a. Otworzy� usta, z kt�rych wydoby� si� ni to szloch, ni przekle�stwo. - Dobra - odezwa� si� ponownie starszy barman. - Wynocha na zewn�trz, obydwaj. Tam si� mo�ecie naparza� do woli. Pozostali klienci stali skupieni wok� miejsca b�jki. Ksi��� rozejrza� si� i po raz pierwszy zobaczy� t� zamkni�t� wok� siebie �cian� ludzk�. Jego sp�oszone spojrzenie znowu pow�drowa�o w kierunku Kyle'a. - Na zewn�trz...? - wykrztusi�. - Tu na pewno nie zostaniesz - wyr�czy� Kyle'a w odpowiedzi starszy barman. - Wszystko widzia�em. To ty sprowokowa�e� b�jk� i twoja sprawa, jak j� sko�czysz. Ale obydwaj znika� mi st�d. No ju�! Zbieraj si�! Napar� na ksi�cia, lecz ten si� nie poruszy�, wczepiony r�k� w sk�rzan� kurtk� Kyle'a. - Kyle... - Przykro mi, panie - brzmia�a odpowied�. - W niczym nie mog� ci pom�c. Musisz to rozegra� sam. - Mo�e wreszcie wyjdziemy! - piekli� si� przeciwnik ksi�cia. Ksi��� rozejrza� si� dooko�a, jak gdyby mia� do czynienia z jakimi� dziwnymi istotami, o kt�rych istnieniu dot�d nie mia� poj�cia. - Nie... Pu�ci� r�kaw kurtki Kyle'a, lecz niespodziewanie wsun�� r�k� pod jej po�� i wyszarpn�� pistolet. - Odsun�� si�! - krzykn�� piskliwie. - Nie wa�cie si� mnie tkn��! G�os mu si� za�ama�. Z t�umu wydoby� si� jaki� nieokre�lony d�wi�k, co� jak pomruk czy westchnienie, i wszyscy, barmani oraz gapie, cofn�li si� - pr�cz Kyle'a i okr�g�og�owego. - Ty n�dzna gnido... - wycedzi� ten drugi. - Od razu wiedzia�em, �e nie masz jaj. - Zamknij si�! - krzykn�� ksi��� wysokim, za�amuj�cym si� g�osem. - Zamknij si�! I niech nikt nie pr�buje za mn� i��! Wycofa� si� w stron� g��wnych drzwi. Sala obserwowa�a to w milczeniu, nawet Kyle si� nie poruszy�. W miar� jak ksi��� zbli�a� si� do wyj�cia, jego plecy prostowa�y si�. W d�oni nadal dzier�y� pistolet. Gdy dotar� do drzwi, otar� r�kawem zalewaj�c� mu oczy krew, a na jego umazanej twarzy pojawi�y si� pierwsze oznaki odzyskanej arogancji. - Bydlaki! - rzuci� w stron� przypatruj�cych mu si� ludzi. Cofaj�c si� wyszed� na zewn�trz i zatrzasn�� drzwi za sob�. Kyle post�pi� krok i stan�� twarz� w twarz z okr�g�og�owym. Z jego wzroku wyczyta�, �e okr�g�og�owy natychmiast rozpozna� w nim speca od walki, jak poprzednio Kyle w nim. - Nie wychod� za nami - poradzi� cicho Kyle. Nie otrzyma� odpowiedzi, ale jej nie potrzebowa�. M�czyzna sta� bez ruchu. Kyle odwr�ci� si� i podbieg� do drzwi. Stan�� z boku i otworzy� je szarpni�ciem - nic si� nie wydarzy�o. Wy�lizgn�� si� na zewn�trz i natychmiast rzuci� w prawo, by zej�� z linii ewentualnego strza�u wymierzonego w drzwi. Jednak�e nic si� nie sta�o. Przez chwil� nie widzia�, p�ki jego oczy nie przyzwyczai�y si� do ciemno�ci. Ruszy� do przodu kieruj�c si� wzrokiem, wyczuciem i pami�ci� w poszukiwaniu belki do przywi�zywania koni. Gdy j� odnalaz�, jego wzrok prawie ca�kiem ju� przyzwyczai� si� do ciemno�ci. Ksi��� odwi�zywa� konia szykuj�c si� do wskoczenia na siod�o. - Panie - powiedzia� Kyle. Ksi��� pu�ci� siod�o i spojrza� przez rami�. - Zejd� mi z drogi - wycharcza�. - Panie - w niskim teraz g�osie Kyle'a pojawi�a si� nutka b�agania - po prostu straci�e� g�ow�. Ka�demu si� mo�e zdarzy�. Ale nie pogarszaj sprawy. Oddaj mi bro�, panie. - Odda� ci bro�? Ksi��� wlepi� w niego z�e spojrzenie i roze�mia� si�. - Mam odda� pistolet? Tobie? - ironizowa�. - �eby znowu kto� m�g� mnie pobi�? I �eby� znowu mia� mnie czym tak skutecznie broni�? - Panie - nie ust�powa� Kyle - prosz�. Dla w�asnego dobra, oddaj mi pistolet. - Wyno� si� - wychrypia� i ponownie zaj�� si� koniem. - Znikaj, zanim wpakuj� ci kulk�. Z piersi Kyle'a wyrwa�o si� powoli smutne westchnienie. Post�pi� krok i klepn�� ksi�cia w rami�. - Odwr�� si�, panie - powiedzia� cicho. - Ostrzega�em ci�... - krzykn�� ksi���. Rozw�cieczony odwr�ci� si� do Kyle'a, a na trzymanym przez niego pistolecie zab�ys�y �wiat�a barowych okien. Ale ograniczone do minimum, precyzyjnie ruchy Kyle'a by�y dwa razy szybsze. Zgi�ty w p� odwin�� nogawk� spodni kryj�c� pochw� sztyletu i jak tylko jego palce zacisn�y si� na r�koje�ci, wyrzuci� rami� do przodu. Ostrze zag��bi�o si� w piersi ksi�cia tak mocno, �e d�o� stra�nika zatrzyma�a si� dopiero na ubraniu chroni�cym ko�ci i cia�o. By� to cios nag�y, zdecydowany i b�yskawiczny, wr�cz mi�osierny. Ostrze uderzy�o do g�ry i prze�lizgn�wszy si� pomi�dzy �ebrami przeszy�o serce. Wyci�ni�te z p�uc pod wp�ywem uderzenia powietrze wydoby�o z ust ksi�cia kr�tki charkot i w nast�pnej chwili ramiona Kyle'a obejmowa�y trupa. Kyle przerzuci� d�ugie cia�o przez siod�o wa�acha, gdzie je mocno przytroczy�. Wymaca� na ziemi upuszczony pistolet i wsun�� do kabury. Potem dosiad� ogiera i trzymaj�c za uzd� wa�acha z jego �adunkiem, ruszy� w d�ug� drog� powrotn�. Na niebie szarza� ju� �wit, kiedy wreszcie wspi�� si� na wzg�rze s�siaduj�ce z dworkiem, z kt�rego niespe�na dwadzie�cia cztery godziny wcze�niej zabra� ksi�cia. Skierowa� si� w stron� bramy. W �wietle nierozbudzonego dnia ujrza� na �rodku dziedzi�ca niewyra�n� posta�, kt�ra na jego widok zacz�a do niego biec. By� to Montlaven, opiekun ksi�cia. �kaj�c, podbieg� do wa�acha i trz�s�cymi si� r�kami zacz�� rozsup�ywa� mocuj�cy cia�o powr�z. - Bardzo mi przykro... - s�owa jakby same wymkn�y si� z ust Kyle'a. Z apatycznym zdziwieniem zauwa�y�, �e jego g�os brzmia� g�ucho i jakby z oddali. - Nie mia�em wyboru. Jutro rano mo�esz wszystko przeczyta� w raporcie... Zamilk�. W drzwiach dworku pojawi�a si� nast�pna posta�, wy�sza nawet ni� Montlaven. Kyle odwr�ci� si� w tamt� stron�, a posta� zesz�a po schodach na trawnik i ruszy�a do niego. - Panie... - wyrzek� Kyle. Pod opadaj�cymi na czo�o siwymi w�osami widnia�y te same rysy co u ksi�cia, acz st�a�e od wieku. Nie �ka� jak Montlaven, twarz mia� nieruchom�, jak wykut� z �elaza. - Co si� sta�o, Kyle'u? - spyta� cicho. - Panie - odpar� z trudem Kyle - otrzymasz m�j raport rano. - Chc� wiedzie� - nalega� jego rozm�wca. Kyle poczu� sucho�� i dr�twot� w gardle. Prze�kn��, ale to nie pomog�o. - Panie, masz trzech innych syn�w, z kt�rych jeden na pewno nada si� na imperatora zdolnego utrzyma� wszystkie �wiaty razem... - Co zrobi�? Komu wyrz�dzi� krzywd�? M�w! - G�os m�czyzny za�ama� si� prawie tak samo jak g�os jego syna niedawno w barze. - Nic nie zrobi� i nikomu nie wyrz�dzi� krzywdy - odpowied� z trudem wydobywa�a si� ze �ci�ni�tego gard�a Kyle'a. - Uderzy� ch�opaka niewiele ode� starszego. Pi� za du�o. Mo�e napyta� biedy pewnej dziewczynie. Niczego innego nikomu nie zrobi�. Zawini� jedynie samemu sobie. - Ponownie prze�kn��. - Poczekaj do jutra, panie, wszystko opisz� w raporcie. - Nie! - Chwyt za ��k siod�a Kyle'a by� tak mocny, �e natychmiast osadzi� w miejscu pot�nego ogiera. - Twoja i moja rodzina zwi�zana jest tym porozumieniem od trzech setek lat. Jaka skaza charakteru mojego syna sprawi�a, �e nie zda� ziemskiego testu? ��dam odpowiedzi! Gard�o Kyle'a by�o bole�nie wyschni�te na popi�. - Panie - wychrypia�. - By� tch�rzem. M�czyzna pu�ci� ��k siod�a i jak gdyby uderzony nag�� niemoc� imperator setek �wiat�w opad� na kolana w kurz niczym �ebrak. Kyle �ci�gn�� wodze i min�wszy ponownie bram� dworku, wjecha� w las porastaj�cy wzg�rze. Nasta� �wit. Prze�o�y� Aleksander Glordys GORDON R(UPERT) DICKSON Urodzony w 1928 roku w Kanadzie, od czas�w wczesnej m�odo�ci mieszkaniec Stan�w Zjednoczonych. Studiowa� literatur� angielsk� na uniwersytecie w Minnesocie. Charakterystyczne jest, �e pisarze ze sk�onno�ciami do fantasy maj� zazwyczaj wykszta�cenie filologiczne, w odr�nieniu od absolwent�w kierunk�w technicznych, kt�rzy gustuj� cz�ciej w "twardej" fantastyce. Dickson debiutowa� w 1950 r. opowiadaniem "Trespass", kt�re ukaza�o si� w "Fantastic Story Quarterly". Pierwsz� powie�� "Alien from Arcturus" wyda� sze�� lat p�niej. Jest autorem p�odnym, ma na swym koncie wiele ciekawych dokona�, jednak najwi�ksz� s�aw� przyni�s� mu Cykl Childe, cz�sto zwany "cyklem Dorsai". Pocz�tkowo autor planowa�, �e seria b�dzie si� sk�ada� z trzech powie�ci historycznych, trzech wsp�czesnych i trzech - science fiction, analizuj�cych rozw�j trzech typ�w ludzkich przez tysi�ce lat w kultury cz�stkowe, by ostatecznie z��czy� si� w swoist� "nadludzko��". Cykl Childe sk�ada si� z nast�puj�cych ksi��ek: "Necromancer" (1962), "The Tactics of Mistake" (1971), "Soldier, Ask Not" (1967) - za opowiadanie b�d�ce jego baz� Dickson otrzyma� w 1964 r. Hugo, "Dorsai" (1976), "The Spirit of Dorsai" (1979), "Lost Dorsai" (1988) - za tytu�owe opowiadanie tego zbioru Dickson otrzyma� kolejne Hugo w 1981 r., "Joung Blens" (1991), "The Finge Encyclopedia" (1984) i "The Chantry Guild" (1988). Niekt�re z utwor�w ewoluowa�y w ich kolejne wydania r�ni�y si� od poprzednich, podane daty dotycz� wydania ostatniego. Za przedstawiane przez nas opowiadanie "M�w mu: panie" Dickson otrzyma� w 1966 r. Nebul�. Kilka lat temu utw�r ten znalaz� si� w zbiorze "Dickson, z krwi i ko�ci" wydanym przez Avalon w 1991 r. Takie zdobyli�my informacje, jednak na ksi��k� nie uda�o nam si� trafi�. Szkoda by�o tak �wietnego opowiadania, kt�rego - jak wynika�o z sondy przeprowadzonej przez nas w�r�d znajomych fantast�w - nikt nie czyta�, wi�c zdecydowali�my si� na powt�rny druk w naszym miesi�czniku. W drugim t�umaczeniu oczywi�cie r�ni si� nieco, r�wnie� tytu�em; w zbiorze opowiadanie zatytu�owano "Zwij go panem". D.M.