3502
Szczegóły |
Tytuł |
3502 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3502 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3502 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3502 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paolo Aresi
Oberon
(prze�o�y� Tomasz Giembicki)
Tyt. Oryg. - Oberon
It - 1987
Pl - 1991
Prolog. Pi�� lat wcze�niej
- Do diaska, masz wielkie szcz�cie, �e nie jeste� cz�owiekiem!
Towarzysz patrzy� na m�czyzn� o kr�tkich w�osach i brunatnych oczach, kt�ry wypu�ci� k��b dymu i po�o�y� papierosa na popielniczk�.
- Dlaczego? - spyta�.
- Dlaczego? Do diaska - zacz�� Valery podnosz�c ponownie papierosa do warg - wiesz, co znaczy�oby dla istoty ludzkiej musie� tu zosta�, zosta� na zawsze? - Zaci�gn�� si� papierosem i powr�ci� do tematu. - Tylko rzecz zaprogramowana w�a�nie w tym celu... chcia�em powiedzie� rzecz, jaka� istota stworzona do takiego �ycia, mo�e da� sobie rad�. Tylko robot. Cz�owiek by zwariowa�. - Potrz�sn�� g�ow�.
Towarzysz przypatrywa� mu si� oczyma czerwonymi jak roz�arzone w�gle na bia�ej twarzy z metalu i plastiku.
- Dlaczego? - spyta�.
- Jak to, dlaczego? Do diaska - Valery u�miechn�� si� - zwariowa�by z samotno�ci. Nie rozumiesz? - Zastuka� papierosem o popielniczk�, a dym uni�s� si� w przestrze� pustego pokoju, rozja�nionego przez przygaszony neon. - Nie, nie mo�esz zrozumie�, nie zosta�e� stworzony, by rozumie�. To dobrze, �e tak w�a�nie jest.
Wsta�, poklepa� po plecach wy�szego od siebie o kilka centymetr�w robota i przekroczy� uszczelnione drzwi prowadz�ce do pomieszcze� kosmonaut�w.
Towarzysz nadal sta�; na jego wypolerowanym ciele odbija�o si� bia�awe �wiat�o. Samotno��, pomy�la�, czu� si� samotnym.
Podrapa� si� w bia��, plastikronow� g�ow�. �Czu� si� samotnym�. A co, mo�e on nie by� ju� sam? Mo�e nie by� jedyn� w swoim rodzaju istot�? No c�, nawet Valery by� samotny, je�eli o tym mowa. Czy on tak�e nie by� jedyn� w swoim rodzaju istot�? Istot� samotn�. A je�li tak, to c� go obchodzi�o, czy by� samotny w�r�d t�umu, czy samotny w�r�d nikogo?
Valery zdaje si� za�artowa� z niego. Chyba �e... Towarzysz sta� si� podejrzliwy. Chyba �e dot�d ukrywali przed nim jak�� wstrz�saj�c� prawd�.
Tak. Robot wszed� do pomieszczenia dowodzenia baz�, przekroczy� uszczelnione drzwi i zamkn�� je za sob�. Znalaz� si� na zewn�trz bazy, na zimnej i mrocznej r�wninie, w wiecznej nocy l�ni�cych gwiazd.
Ma�a, czerwona latarnia b�yszcza�a po�rodku r�wniny. Jej �wiat�o wskazywa�o obecno�� modu�u l�duj�cego, w kt�rym pozostali czterej kosmonauci pracowali, by przygotowa� si� do odlotu. Tylko Valery nie poszed� z nimi, gdy� bola�a go g�owa. Czu�e na podczerwie� oczy Towarzysza mog�y dostrzec zarysowane na kraw�dzi krateru zarysy modu�u i sylwetki kosmonaut�w, kt�rzy schodzili po schodkach, kieruj�c si� w stron� bazy.
To by� pi�kny wiecz�r, jedli, �piewali, �miali si� komplementuj�c si� nawzajem za dobrze wykonane zadanie. Valery by� naprawd� zadowolony, gdy Romanov, niski i kr�py dow�dca wyprawy, powiedzia�, �e czas ju� i�� spa�, gdy� jutrzejszy dzie� mia� by� dniem ostatnich pr�b technicznych i dniem odlotu, powinni wi�c by� w formie.
Przez ca�y wiecz�r Towarzysz pozosta� w�r�d nich, z roz�arzonymi, zdawa�oby si� nieczu�ymi, diabelskimi oczyma. Naturalnie nie jad�, nawet nie �piewa�, ale by� tam, siedzia� mi�dzy lud�mi, ich towarzystwo sprawia�o mu przyjemno��; tak jakby wszystkie obwody dobrze dzia�a�y, tak jakby energia p�yn�a w jego ciele, spokojna i pe�na �ycia.
Romanov �yczy� wszystkim dobrej nocy, Boris i Salasky poszli w jego �lady.
- No c�, dobranoc, Towarzyszu - rzek� w ko�cu wstaj�c Valery.
- Valery - powiedzia� Towarzysz - czy dzisiaj �artowa�e� sobie ze mnie?
Cz�owiek u�miechn�� si�. - Nie, sk�d... Na jaki temat?
- �e cz�owiek czu�by si� tu samotny.
- Nie, do diaska, m�wi�em ca�kiem serio.
- Wi�c ukryli�cie przede mn� jak�� tajemnic�.
Valery spojrza� na st�, pe�en brudnych talerzy, otwartych butelek, i siedz�cego robota, kt�ry mierzy� go wzrokiem.
- Jak� tajemnic�?
- Wy, ludzie, nie jeste�cie jedynymi w swoim rodzaju istotami.
- Tak s�dzisz?
- Tak. Gdyby�cie byli jedynymi w swoim rodzaju istotami, zawsze czuliby�cie si� samotni, tak na pustyni, jak w�r�d t�um�w.
- Co ty, u diab�a, m�wisz?
- �e prawdopodobnie jest ciebie wi�cej ni� jeden. W tobie jest jeszcze dw�ch, trzech, czterech... Valerych.
Valery podrapa� si� w nos; utkwi� wzrok w pod�odze, ale zaraz spojrza� na bia�ego robota. - S�uchaj no - powiedzia�, - przybyli�my tu razem, razem urz�dzili�my t� baz�. Dam ci rad�: nie pozw�l, aby us�ysza� ci� Romanov. Powiedzia�by, �e zwariowa�e�, i rozmontowa�. Dobranoc.
Dobranoc, dobranoc! pomy�la� Towarzysz porz�dkuj�c sal� astronaut�w. Dlaczego Valery odpowiedzia� w ten spos�b? Z pewno�ci� czego� nie dopowiedzia�. Przestrzeg�, �eby nie m�wi� tego Romanovowi, bo ten kaza�by go rozmontowa�!
Z pokoj�w dobiega�y odg�osy ci�kich oddech�w, a czasem chrapni��. Robot zako�czy� sprz�tanie pokoju, usiad� (cho� tak na prawd� nie odczuwa� potrzeby) i pod��czy� si� do gniazda elektrycznego, aby do�adowa� baterie.
Valery kr�ci� si� w po�cieli, wewn�trz stacji kosmicznej, tego zagubionego �wiata. �Jeden Valery, dw�ch Valerych, trzech Valerych�... Co, u diab�a, chcia� powiedzie�? Mo�e to, �e robotowi brak pi�tej klepki? Do diaska. Zastanowi� si� przez moment, czy nie by�oby dobrze ostrzec Romanova, ale prawie natychmiast z tego zrezygnowa�. Pomy�la� o jutrzejszym dniu, o wyje�dzie, o powrocie do domu, i wyda�o mu si�, �e czuje ju� przyspieszenie rakiety i wielk� si��, kt�ra wciska w fotel. Nareszcie wracali do domu, po wielu miesi�cach sp�dzonych w pustce, pomi�dzy gwiazdami, w tym ciemnym �wiecie. Wracali na swoj� Ziemi�, do �miej�cych si� dziewczyn i do zachodz�cego latem ch�odnego S�o�ca.
Czu� si� szcz�liwy.
Romanov by� ju� na pok�adzie, w��czy� silniki, aby przygotowa� modu� do startu. Boris i Salasky wchodzili po schodkach. Tylko Towarzysz i Valery zostali pod gwiazdami, na zimnej i mrocznej r�wninie.
- No c�, Towarzyszu, id�.
- �egnaj, Valery - odezwa� si� elektroniczny g�os.
- B�d� ostro�ny, to bardzo wa�na misja.
- Wiem.
- Pami�taj, �e jeste� tu, by kontrolowa�, obserwowa�, mo�e wej�� w kontakt... Aby odkry� najwi�ksz� tajemnic�.
- Wiem.
- Dobrze. Pami�taj o ci�g�ym weryfikowaniu wszystkich funkcji bazy i stosuj si� �ci�le do programu.
- Oczywi�cie.
- Dobrze, a...
- Valery, cieszysz si� z powrotu do domu - odezwa� si� nagle Towarzysz. Valery spojrza� w czerwone oczy automatu. W kasku s�ysza� g�osy wtr�caj�ce si� do rozmowy: to Romanov ponagla� go - okno na orbicie, przygotowane do przyj�cia statku, nie b�dzie na niego czeka�o.
- Cze��. - Wskaza� palcem okrytym szczelnie r�kawiczk�. - Zbudowali�my ci �adn� baz�.
- Tak, jest naprawd� pi�kna.
- Do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
M�czyzna poszed� w kierunku modu�u, b�yszcz�cego wszystkimi �wiat�ami - czerwonymi, bia�ymi, b��kitnymi - gotowego, by wznie�� si� do lotu. Wspi�� si� po schodkach. Raz tylko si� obejrza� i pomacha� r�k�.
Towarzysz zna� ten gest i sam uni�s� bia��, plastikow� r�k�, trzymaj�c j� tak, p�ki nie zap�on�y silniki rakietowe, modu� uni�s� si� w ciemno�� i pop�dzi� w kierunku gwiazd, staj�c si� ma�ym �wiate�kiem, takim jak inne.
Wtedy Towarzysz opu�ci� r�k� i spojrza� na mroczn� pustk� wok� siebie.
Do diaska, pomy�la�.
1. Tytan
Miliardy lat. Miliardy lat olbrzymia planeta wisia�a w przestrzeni w�r�d gwiazd, cicha i l�ni�cobia�a, wspania�a, jedyna w swoim rodzaju, �wiadoma swego wdzi�ku.
Wok� planety - opasanej b�yszcz�cym pier�cieniem, jak zar�czynowym pier�cionkiem, ofiarowanym na pocz�tku wszech�wiata - obracaj�cej si� wolno i majestatycznie, pospiesznie kr��y�y ksi�yce.
Miliardy lat. W odleg�ych zak�tkach wszech�wiata rodzi�y si� gwiazdy, wyczerpywa�y sw� energi�, z b��kitnych diament�w przeistacza�y si� w niewielkie rozproszone czerwone ogniki, mg�awice za� kurcz�c si�, dawa�y pocz�tek niezliczonym nowym gwiazdom... Miliony lat, od zawsze, wielka planeta dominowa�a nad mrocznym ksi�ycem, nad lodow� r�wnin� znaczon� na horyzoncie szczytami g�r, kt�re przypomina�y blanki �redniowiecznych zamczysk.
M�czyzna zatrzyma� si�, by raz jeszcze spojrze� na otoczon� pier�cieniem planet�. Stan�� wbiwszy raki w zmro�ony dwutlenek w�gla i utkwi� wzrok w samotnym konturze b�yszcz�cego nad ciemn� pustyni� giganta.
Samotno��. W tym miejscu samotno�� by�a g��boka jak przepa��, si�ga�a a� po Pluton, ��czy�a wszystkich i wszystko: planety z gwiazdami; planety i gwiazdy z przestrzeni�.
Heinz ukryty za bursztynowym wizjerem zamkn�� na moment oczy.
S�o�ce ja�nia�o na niebie i po�yskiwa�o na falach, dzieci o opalonej sk�rze nurkowa�y w pianie, kt�ra znika�a na parz�cym stopy piasku, pomi�dzy czerwonymi i ��tymi parasolami. Wszystko to dzia�o si� w b��kitnym, letnim powietrzu... Heinz przymkn�� powieki. Niezgrabnie obr�ci� si� na pi�cie; wszystko wok� niego i ponad nim by�o nieruchome, skamienia�e, sta�o w miejscu, zastyg�e, niczym nie zm�cone. Na horyzoncie, ponad ostrymi szczytami, S�o�ce wydawa�o si� dalekie i s�abe, niewiele ja�niejsze od kt�rejkolwiek z gwiazd.
M�czyzna ws�ucha� si� we w�asny oddech; wska�nik ci�nienia umocowany na nadgarstku wskazywa�, �e tlenu starczy jeszcze na pi�tna�cie minut. W ciemno�ci Heinz ponownie ruszy� przed siebie. Niezgrabnie i troch� �miesznie kroczy� w kierunku rubinowych �wiate�, kt�rymi oznakowano Przycz�ek u szczytu g�ry lodowej. To by�o moje najwi�ksze pragnienie, pomy�la�. Teraz jest moim wi�zieniem, koszmarem, gwiezdn� klatk�.
Ma�a, metalowa kopu�ka, zwie�czona trzema wyra�nymi czerwonymi �wiate�kami, wy�ania�a si� znad lodu. - Sezamie - szepn�� Heinz do mikrofonu umieszczonego w kasku. Impuls radiowy w��czy� mechanizm, kt�ry powoli otworzy� solidne drzwi. �Sezam, u�miechn��em si� na my�l o tym s�owie�.
Wej�cie zamkn�o si� za jego plecami, tlen wype�ni� pomieszczenie; �wiat�a ju� si� zapali�y. Heinz rozpi�� i zdj�� kask, odetchn�� g��boko. Za ka�dym razem czynno�� ta sprawia�a mu ulg�, dawa�a silne poczucie wolno�ci. Czu� si� tak jak zim�, w najch�odniejsze dni, gdy wieje p�nocny wiatr, a �nieg nie pada z powodu zbyt niskiej temperatury; jak zim�, gdy wchodz�c do domu zdejmuje kurtk� i szalik, i czapk�, i buty...
Zdj�� kosmiczny kombinezon, zawiesi� na haczyku, za�o�y� spodenki i koszul�.
Kolejne drzwi otworzy�y si�, znalaz� si� w przedsionku, a nast�pnie w laboratorium, gdzie komputer zbiera� informacje przesy�ane z zewn�trz przez instrumenty. W tym pomieszczeniu, w czasie pierwszych tygodni, Heinz sp�dzi� d�ugie godziny, ca�e dni, zafascynowany ta�cem migocz�cych �wiate�ek, czerwonych, ��tych, zielonych; oczarowany obrazami z czterech ekran�w, na sta�e przytwierdzonych do centralnego sto�u. By�y to obrazy Kosmosu, zbli�enia Saturna, jego pier�cieni i satelit�w... Akurat w tym momencie na monitorze pojawi�o si� szare i podziurawione kraterami oblicze Mimasa. Jestem znowu w domu, pomy�la� z gorycz�.
Ten Przycz�ek, ostatnia w Systemie S�onecznym siedziba ludzka, oddalona o p�tora miliarda kilometr�w od Ziemi, by� baz� naukow� wykut� pod powierzchni� satelity. Heinz mieszka� tu samotnie od prawie roku. Usiad� naprzeciw monitora, ukazuj�cego chropowaty obraz Mimasa, pod��czonego do Teleskopu Zewn�trznego Numer Jeden, najsilniejszego w tej bazie. Jego palce b�yskawicznie przebieg�y po klawiaturze. Na kilka sekund obraz znikn��, monitor pociemnia�. Nagle ukaza�y si� �wiat�a rozgwie�d�onej przestrzeni kosmicznej. Zn�w zwinne palce musn�y klawiatur�, a gwiazdy zacz�y rzedn�� wraz ze stopniowym wzrostem stopnia powi�kszenia... To chyba szczyt mo�liwo�ci teleskop�w Tytana. Siedzia� nadal przed monitorem, ze wzrokiem nieruchomo wlepionym w szklany ekran, jakby szuka� czego�, co znajdowa�o si� poza obrazem, poza przezroczystym ekranem... jego my�li by�y nieobecne, umys� pusty jak pude�ko po cukierkach. Tylko co� o wiele g��bszego, w jego duszy, nadal poszukiwa�o, zduszone i wysmagane dramatem... Szuka�o i szuka�o... Nieracjonalne, oparte na intuicji. Chwiejny umys� zast�pi�a nie�wiadomo��, kt�ra nadal szuka�a...
�Franz, ma�y Franz, kochany, gdzie jeste�? Franz. ma�y Franz, ma�y...
Nieregularno��, kt�ra wkrad�a si� do monotonnego szmeru generator�w, natychmiast zbudzi�a m�czyzn�. Obraz na monitorze nie zmieni� si�, na ekranie nadal �wieci�y nieruchome gwiazdy. Mi�dzy nimi, w samym �rodku, powinna b�yszcze� b��kitnobia�a planeta. Heinz szybko przetar� pal�ce, rozp�ywaj�ce si�, s�odko koroduj�ce we �zach oczy. �Lepiej �ebym o tym nie my�la�, lepiej o tym nie my�le�. Nie ma, nie istnieje wyt�umaczenie�. Walczy� z uciskaj�cym krta� skurczem, ze szlochaniem, lecz b�l r�s� nadal.
W tym w�a�nie miejscu powinna by�a znajdowa� si� jego planeta, lecz dok�adnie pi�� miesi�cy wcze�niej b��kitnobia�a kula znikn�a, rozp�yn�a si� w nico�� nie pozostawiwszy �ladu. �aden przekaz radiowy, �adna eksplozja nie zak��ci�a kosmicznego spokoju. Nie istnia�o �adne racjonalne wyt�umaczenie. Od owych pi�ciu miesi�cy teleskopy optyczne �ciga�y widmo, lecz w punkcie, gdzie powinna ukaza� si� Ziemia, kr�lowa�y nieliczne, md�e gwiazdy. Od pi�ciu miesi�cy radar kierowa� swe ucho ku ciemnemu, lodowatemu niebu w niespokojnym poszukiwaniu jakiej� wiadomo�ci czy g�osu... Odpowiada�y mu tylko zwariowane wy�adowania pulsar�w, pochodz�ce z po�o�onych na kra�cach wszech�wiata radiogalaktyk, kt�rych g�osy narodzi�y si� miliardy lat wcze�niej.
Heinz p�no zasn�� w swym pokoju, patrz�c na pozosta�e puste ��ka. Kolejny ju� raz musia� za�y� �rodek usypiaj�cy.
Nast�pnego dnia wyszed� na rutynowy spacer, lecz nie czu� si� dobrze; dr�czy� go b�l g�owy, zm�czenie i og�lna niech��. Szed� w�r�d ciemnych lod�w, pod ogromnym, panuj�cym na niebie Saturnem, wielkim i monotonnym, zawsze takim samym, a� w pewnej chwili poczu� strach. Znienacka ogarn�� go niewyt�umaczalny l�k. W g�owie za�wita�a mu absurdalna my�l - kto� pr�bowa� go napa�� od ty�u. Odwr�ci� si� z sercem na ramieniu, lecz za plecami nie zobaczy� nikogo. Nikogo. Tylko ciemno��, �wiate�ka bazy i majacz�ce w oddali g�ry. Ale ze mnie g�upiec, pomy�la�. Przecie� tutaj nikogo nie ma, nikt nie chcia�by w to miejsce przyby�. Mieszkam tu tylko ja. Heinz, tylko ty �yjesz na tym przekl�tym ksi�ycu! Nikt nie mo�e ci� napa��, nikt!
Jakiekolwiek d�wi�ki z Tytana, nawet gdyby takie istnia�y, by�y niedost�pne dla uszu Heinza. W kasku m�g� s�ysze� jedynie sw�j ci�ki, niepokoj�cy oddech.
Przeszed� jeszcze kilka krok�w, lecz zaraz niezdecydowany stan��. Postanowi� zawr�ci� w kierunku znajomych �wiate�.
Gdy by� ju� wewn�trz, pokoje wyda�y mu si� jeszcze bardziej puste i zimne. Obserwowa� plastikow� p�k� nad ��kiem, z le��c� na niej kolekcj� kamieni, kt�re zebra� na Tytanie. Poczu� si� troch� ra�niej. Na Ziemi te kamienie by�yby warte ca�kiem niez�� sum� pieni�dzy.
Mo�e je sprzedam, powiedzia� sobie, i zostan� bogaczem... A mo�e nie b�d� nawet musia� si� ich pozbywa�, bo pensja Str�a Przycz�ka pozwoli mi...
By� w�ciek�y na siebie. Z ca�ej si�y uderzy� pi�ci� w p�k�. Plastik p�k�, kamienie upad�y na ��ko i poturla�y si� po pod�odze. Zamkn�� powieki, zacisn�� z�by i pi�ci. Kolejny raz da� si� ponie�� z�udzeniom, �ni� z otwartymi oczami. Ja chyba oszala�em, pomy�la�. Musia� to sobie wbi� do g�owy: nie by�o ju� Ziemi, nie mia� ju� rodziny. Mo�liwe, �e nie istnia� ju� statek, kt�ry mia� go st�d zabra�. By� sam, zupe�nie sam, i tak mia�o zosta� na zawsze.
Przez ca�y wiecz�r by� podniecony i niespokojny. Skontrolowa� instrumenty, usiad� w fotelu, pr�bowa� czyta�, lecz dr�a�y mu r�ce, nie m�g� skoncentrowa� si� na lekturze. A teraz powraca� nawet nerwowy tik w oku, powieki drga�y, ale bardzo stara� si� powstrzyma� mruganie. Czu� si� ju� zm�czony, wyczerpany walk� cho�by z jedn� cz�stk� siebie samego. Samotno�� grozi�a mu ju� od dawna, czujna, czyhaj�ca za progiem... Jak dot�d zawsze udawa�o mu si� jednak zwyci�y�, wymy�li� co� interesuj�cego do roboty, byle tylko zaj�� uwag�, znale�� wym�wk�, by dalej �y�... Teraz by� bliski poddania si�, bliski nieuniknionej kl�ski, zbli�aj�cej si� wolno jak czarny, sapi�cy poci�g, pod��aj�cy jedynym torem. Za miesi�c powinna przyby� zmiana, pomy�la�, ju� tylko miesi�c, p�niej kto� inny zajmie moje miejsce.
Odk�d na Ziemi rozp�ta�a si� wojna, w laboratorium mieszka� tylko jeden technik, cz�owiek, kt�ry przez ca�y rok dozorowa� prac� instrument�w, zajmowa� si� konserwacj� i napraw� drobnych usterek. Zaraz na samym pocz�tku konfliktu, ekipa naukowc�w prowadz�cych badania na Tytanie zosta�a sprowadzona z powrotem na Ziemi�, gdy� tu, daleko od centrum wydarze�, ich m�zgi nie mog�y przyda� si� na wiele, natomiast na ojczystej planecie mog�y wnie�� du�y wk�ad w spraw� Stan�w Zachodnich.
�Wojna, wojna, pot�ga terroru, nauki na us�ugach mrocznej, niszczycielskiej cechy ludzko�ci.�
Ile� razy nad tym rozmy�la�! Ile czasu sp�dzi� na rozwa�aniu, dr��eniu, teoretyzowaniu. Nigdy nie uda�o mu si� tego poj��. A potem... paf, pewnego pi�knego dnia wszystko znikn�o, bez najmniejszego �ladu czy b�ysku, w absolutnej ciszy...
Nasz�y go znowu wspomnienia: pami�ta� ostatni przekaz wizualny z Ziemi, kiedy na ekranie pojawi�a si� jego �ona, ubrana w bia�� sukienk� z ��tym motylem na piersiach... Ponownie zobaczy� u�miech kobiety, jej czarne w�osy i dw�jk� dzieci i po raz kolejny powr�ci� my�lami do dnia, w kt�rym zdecydowa� si� stawi� czo�o temu przedsi�wzi�ciu...
By� wrze�niowy wiecz�r, czarne chmury wisia�y nisko, powietrze by�o czyste i przejrzyste dzi�ki silnemu i ch�odnemu wiatrowi p�dz�cemu wzd�u� ulic peryferii, targaj�cemu plastikowymi butelkami i puszkami.
Jaki dziwny dzie�, pomy�la�, siedz�c w pokoju dziennym Przycz�ka, trzymaj�c na kolanach ksi��k�, pogr��ony w odr�twieniu, prowadz�cym do p�snu.
Pami�ta� topole po obu stronach drogi i li�cie gnane po asfalcie rze�kim tchnieniem jesieni. Jego dom tkwi� w po�owie dziesi�ciometrowego cementowego bloku. Pami�ta�, �e wchodzi� po schodach, gdy� brakowa�o energii do wind; pami�ta� te� i to, jak si� czu�, chwytaj�c chromowan� ga�k� u drzwi. Musia� udawa� �e jest weso�y, pami�ta� to doskonale. Powiedzia� sobie, �e musi wygl�da� na zadowolonego. Tak naprawd� by� wzruszony, targa�y nim sprzeczne uczucia: strach, ciekawo��, smutek i zainteresowanie... Pi�� pi�ter schod�w odebra�o mu dech. Zn�w zobaczy�, jak Valentina karmi dziecko, zobaczy� siebie, m�wi�cego jej o tym, jak znalaz� prac�, a potem pytania i m�k�, z jak� wyjawia� prawd�.
- Wszystko posz�o dobrze. Nie zwolni� mnie. - Heinz pami�ta�, jak wymawia� te s�owa z p�u�miechem i zobaczy� jeszcze raz, jak Valentina patrzy�a na niego, swymi czarnymi, szcz�liwymi oczyma, jak go obejmowa�a i promieniej�ca odchodzi�a od niego na krok.
- Ale� to wspaniale - odpowiedzia�a �miej�c si�. Linie jej twarzy by�y rozlu�nione, tak jakby rado�� odpr�a�a sk�r� i dodawa�a t�cz�wkom blasku. - To naprawd� wspania�e - powt�rzy�a chwytaj�c jego d�o�. To w�a�nie ten moment. Heinz przypomnia� sobie wyraz twarzy Valentiny, gdy stawa�a si� coraz bardziej zaniepokojona, podobna do margerytki, kt�ra sk�ada p�atki kwiatu, w miar� jak S�o�ce zbli�a si� do horyzontu. Zauwa�y�a cie� na twarzy m�a, jego przyt�umiony u�miech. Spyta�a, co si� sta�o, a Heinz przypomnia� sobie, �e nie od razu odpowiedzia� �onie. S�owa nap�yn�y po chwili.
- Tytan - odpowiedzia� prosto z mostu i bez �adnych wyja�nie�.
W samotno�ci, na Przycz�ku opustosza�ego satelity, Heinz prze�y� te chwile ponownie, jakby przesz�o�� powr�ci�a z kr�lestwa zapomnienia i �mierci. �Tytan�. Przypomnia� sobie ciemne oczy �ony, niedowierzaj�ce, a p�niej zranione tym, �e zgodzi� si� ich opu�ci�, zostawi� j� sam� z dw�jk� ma�ych dzieci. Valentina spyta�a go, czemu w og�le przyj�� tak� ofert�, lecz w p� s�owa odwr�ci�a si� i posz�a do bawi�cego si� na swym krzese�ku ma�ego Karla. I znowu ujrza� czarne, b�yszcz�ce, faluj�ce w�osy �ony, i w tym momencie, w odleg�ej bazie, poczu� niepok�j i poczucie winy ci���ce na �o��dku, jakby dwoje st�p depta�o i gniot�o wn�trzno�ci.
Pami�ta� powa�ne, utkwione w ojca oczy dziecka, kt�re wydawa�y si� doros�ym takie �mieszne. �Tytan�. Valentina pyta�a, go dlaczego si� zgodzi�. Heinz odpowiedzia�, �e alternatyw� by�o pozostanie bez pracy, poniewa� Kompania Astronawigacyjna na zlecenie rz�du da�a mu tylko t� jedyn� mo�liwo��. Wojna prawie sparali�owa�a ruch handlowy. Kompania by�a w tarapatach, poniewa� �tymczasowo� zarekwirowano wi�kszo�� statk�w kosmicznych, a poza tym trasy lot�w sta�y si� niebezpieczne. Coraz rzadziej startowa�y statki towarowe, i coraz rzadziej kierowa�y si� ku koloniom na Marsie.
Valentina zapewnia�a go, �e utrata pracy nie powinna go tak przera�a�, przekonywa�a, i� zaciskaj�c z�by daliby sobie rad�, w ka�dym razie nie umarliby przecie� z g�odu...
Heinz uni�s� ksi��k� z kolan, otworzy� j� i spr�bowa� czyta�, lecz nag�y przyp�yw dr�cz�cych go my�li przerwa� lektur�. Znowu zobaczy� siebie, gdy wyznawa� �onie prawd�, wszystko to, co zapewne ukrywa� nawet przed samym sob�, to, co sk�oni�o go do podj�cia si� tej misji. Pami�ta�, ile wysi�ku kosztowa�y go s�owa, kt�re jak skalpel otwiera�y jego dusz�.
Powiedzia�, �e prawdopodobnie motywy ekonomiczne sta�y si� pretekstem, zas�on�, wybiegiem, kt�rego chwyta� si� jego praktyczny umys�. By�o to jednak co� zupe�nie innego: fascynacja ide�, wizja powstaj�ca w jego wyobra�ni. Ach, Valentino! Do podj�cia tej decyzji, powt�rzy� sam przed sob�, nak�oni�a mnie wizja przygody, my�l o podr�y, fascynacja ide�, lodowym ksi�ycem, tak bardzo dalekim, obcym, gdzie� tam na kra�cach Uk�adu.
Heinz gwa�townie rozprostowa� kolana, ksi��ka spad�a na pod�og�. Nagle ogarn�a go nie kontrolowana z�o��, przed oczyma ukaza�a mu si� �ona, kt�rej wizerunek wtopi� si� w obraz z�owrogiej tarczy lodowego ksi�yca. Przekl�ty ksi�yc! pomy�la� zaciskaj�c pi�ci. Gdzie� podzia�y si� jego tajemnice, sekrety gwiazd i �lady staro�ytnych... Zosta�a tylko cisza i ciemno��.
�Dlaczego chcesz jecha�, zostawi� nas tu samych?�
Wspomnienie zrani�o go jak ostrze. Valentina zada�a mu to pytanie owego odleg�ego popo�udnia, stoczywszy zwyci�ski b�j z w�asn� dum�. W�a�nie w tym momencie do domu wpad� Franz, ich m�odszy syn, w zab�oconej koszulce, dzier��c w d�oniach pi�k�.
�Odleg�e przestrzenie, niesko�czona samotno��... g��d przygody... To, co na zawsze w sobie pogrzeba�em, moje w�asne, m�odzie�cze ja... O tak, w�a�nie tak mniej wi�cej wtedy m�wi�.
Wiele miesi�cy p�niej, siedz�c z ksi��k� le��c� u st�p, w mi�kkim fotelu, w ciszy Przycz�ka, Heinz pomy�la� z gorzkim u�miechem na ustach, �e go oszukano, wystawiono do wiatru. M�odzieniec, kt�ry w nim tkwi�, poprowadzi� go poz�acan� �cie�k� pe�n� z�udze�, na kt�rej ko�cu by�a tylko pustka, ciemno�� i lodowaty ch��d.
Teraz, pomy�la� podnosz�c ksi��k�, nie mia� nic. Zostawi� rodzin� w nowym, pi�knym domu z ogr�dkiem i pieni�dzmi z jego rz�dowej pensji. Zostawi� j� na planecie, na kt�rej w wirze walki pierwsze g�owice nuklearne zd��y�y ju� osi�gn�� cel. Na b��kitnobia�ej planecie, z promiennym niebem i dolinami pokrytymi lasami. Na planecie, kt�ra przesta�a istnie�.
Wstrz��ni�ty, zdecydowa� przerwa� potok wspomnie�, gdy� nie czu� si� na si�ach, by ponownie prze�y� straszne chwile nast�pnych dni. Stara� si� wtedy udawa� spok�j i pogod� ducha, gdy Valentina przygl�da�a mu si� i nie mog�a poj��. Nie chcia� ponownie prze�y� po�egnania, kiedy czu� w sobie rozprzestrzeniaj�c� si� niesko�czon� melancholi� i uczucie mi�o�ci, kt�re szybko ulatywa�y jak opary r�wnikowego oceanu, tworz�ce wysoko w g�rze coraz to rozleglejsze, jasne chmury...
Zacz�� kartkowa� ksi��k�. By�a to powie��, kt�r� kiedy� ju� czyta�, lecz chcia� zasmakowa� jej ponownie, gdy� wydawa�a mu si� taka pi�kna, a akcja taka podobna...
Niespodziewanie rozleg� si� og�uszaj�cy d�wi�k wszystkich syren, a czerwone �wiat�a zacz�y miga�.
Heinz poderwa� si� z fotela, a jego cia�o pomkn�o jak strza�a, wystrzelona przez mocarnego �ucznika. Pobieg� do sali dowodzenia, gdzie normalny b�ysk lampek kontrolnych za�miewa�a czerwie� oszala�ych �wiate� alarmowych, pulsuj�cych jak jego w�asne �y�y i skronie.
Alarm generalny w��czy� g��wny komputer, a centralny monitor nakazywa� natychmiastowe w��czenie aparatury nadawczo-odbiorczej. Heinz rzuci� si� do sto�u kontrolnego radaru, pe�en uczu� wzbieraj�cych jak rzeki wiosn� rzeki - niepokoju i napi�cia, strachu i nieokre�lonej, ukrytej nadziei.
M�czyzna w��czy� amplifikator. Syreny ucich�y, czerwie� lamp os�ab�a, przechodz�c w zielonkaw� po�wiat�. Na chwil� zapanowa�a absolutna cisza, w kt�r� zaraz w��czy� si� g�os p�yn�cy z g�o�nik�w, brz�cz�cy, trzeszcz�cy, jak diamentowa ko�c�wka na starej p�ycie, i jakie� w�ciek�e wy�adowania.
Heinz nacisn�� jeden przycisk z rz�du kolorowych guzik�w, Sta� nadal na wprost wmontowanego w blat monitora, na kt�rym graficznie odtwarzane by�y d�wi�ki i wy�adowania, w czasie kiedy radar ulega� automatycznej synchronizacji, a amplifikatory zwi�ksza�y moc.
Min�o kilka sekund, a Heinzowi, kt�remu spotnia�y d�onie i t�tni�o w skroniach, wydawa�o si�, �e wychwytuje d�wi�k, pojedynczy d�wi�k. Pomy�la�, �e to niemo�liwe, ale s�abe g�osy definiowa�y si� coraz wyra�niej, wychwytywa� je w�r�d przekaz�w z gwiazd i dalekich mg�awic, g�osy, kt�re z czasem ros�y na sile.
Wyt�y� s�uch, ca�e cia�o mia� nieruchome i spi�te. Nagle z monitora znikn�y zwariowane wykresy znak�w, wywo�anych wy�adowaniami, a pojawi�y si� zielone, drukowane litery. Heinz obserwowa� z niedowierzaniem pojawiaj�ce si� pierwsze s�owa.
- PRZYCZӣEK NA TYTANIE TU STATEK HYPERION NA KURSIE (wy�adowanie)... WSZYSTKO DZIA�A NORMALNIE. DWADZIE�CIA DNI DO WEJ�CIA NA ORBIT�... PRZYCZӣEK NA TYTANIE TU STATEK HYPERION NA KURSIE...
Teraz nawet ucho Heinza mog�o wy�owi�, w�r�d pot�nych zak��ce� i szmer�w, s�aby g�os, dryfuj�cy na szumach pulsuj�cego Kosmosu; g�os bardzo s�aby, ale ludzki. Po tylu miesi�cach, pomy�la�, stoj�c po�rodku bia�ej sali. Dwadzie�cia dni, tak m�wi� przekaz; przyb�d� tu za dwadzie�cia dni, powtarza� zarejestrowan� tre�� informacji, kt�rej s�aby d�wi�k rozchodzi� si� po ca�ej bazie, a szmaragdowe s�owa widnia�y na monitorze.
W my�lach Heinza powsta� wzruszaj�cy obraz: widzia�, na tle niebieskiego nieba i migaj�cych zimnych gwiazd, statek kosmiczny kr���cy po orbicie wok� Tytana. Wyobra�a� sobie dw�ch ludzi ubranych w srebrne kombinezony, kieruj�cych si� w jego stron� na tle rubinowych �wiate�ek, �wiec�cych na murach Przycz�ka. Pomy�la� o wielkim Saturnie, kt�ry obserwowa�by t� scen�, uroczysty i cichy, cholernie cichy.
Rok w samotno�ci mia� si� ku ko�cowi. �Sko�czy�a si�, tak samotno�� dobieg�a ko�ca!� Pozosta� nieruchomo na miejscu i pozwoli� szcz�ciu zaw�adn�� ca�ym cia�em i umys�em. Po tylu gorzkich miesi�cach rado�� musn�a jego usta, m�g� posmakowa� szcz�cia. Rado�� ros�a, a� do momentu, gdy Heinz uni�s� r�k� w sztucznym powietrzu. - Nie jestem ju� sam! - krzycza� do nieskazitelnie czystych, niemych �cian i ta�cz�cych �wiate�, trzymaj�c pi�� wysoko w g�rze.
Koniec, koniec, nareszcie nadszed� koniec, pomy�la�. Zamkn�� oczy, �cisn�� powieki, obj�� d�o�mi twarz i zsun�� si� na fotel, stoj�cy przed ekranem, utkwiwszy wzrok na literach przekazu.
- PRZYCZӣEK NA TYTANIE TU STATEK HYPERION... PRZYCZӣEK NA TYTANIE... - powtarza�y bez przerwy szmaragdowe litery.
Pozosta� tak, bez ruchu, bierny, a p�niej szlocha�, p�aka� jak mu si� nie zdarzy�o, odk�d by� dzieckiem. Roni� �zy, te, kt�re t�umi� w sobie w momencie po�egnania z Valentina i dzie�mi, i wtedy gdy jego statek zbli�y� si� do uk�adu Saturna, i gdy zobaczy� zawieszon� w wiecznej nocy planet�, jak szlachetny kamie� oprawion� w mieni�cy si� pier�cie�, z ma�ymi, jasnymi ksi�ycami dooko�a... �zy przera�enia i rozpaczy z powodu znikni�cie Ziemi... Krople spada�y z policzk�w na szary str�j s�u�bowy, staj�c si� ciemn�, mokr� plamk�.
Heinz przetar� oczy i policzki wierzchem d�oni i pomy�la�, �e najwy�szy czas wys�a� odpowiedz. Siedz�c musn�� klawisz nadawania, umieszczony w�r�d dziesi�tek innych przycisk�w. Komputer zaprogramowa� synchronizacj� przekazu, zwi�kszaj�c maksymalnie jego moc. Nad chromowanym przyciskiem za�wieci�a si� zielona lampka kontrolna i zapali� si� drugi monitor wtopiony w blat sto�u, wskazuj�c gotowo�� aparatury emituj�cej. Siedz�c w fotelu z r�koma na por�czy i z dwoma monitorami przed sob� Heinz wiedzia�, �e w tym momencie mo�e m�wi�, by� wys�uchany przez inne �ywe istoty, istoty ludzkie. Poczu� si� jak tama, wype�niona po brzegi s�owami, pytaniami i uczuciami, w momencie, gdy otwiera si� w�skie uj�cie.
Wszystko, powiedzia� sobie, musi by� jak nale�y. �cisn�� wargi, odchrz�kn�� i w��czy� przycisk ��czno�ci. Powiedzia� po prostu: - Tu Przycz�ek na Tytanie. Statek Hyperion, odebrali�my wasz komunikat, u nas wszystko w porz�dku.
T� sam� formu�k� powt�rzy� trzykrotnie. P�niej czeka� w napi�ciu, walcz�c z n�kaj�cym go znowu tikiem. Stara� si� obliczy�, jak du�o czasu zajmie przekazowi dotarcie do tamtego statku. Dwadzie�cia dni drogi, my�la� w skupieniu, to mog�oby by� oko�o dwudziestu czterech milion�w kilometr�w, podr�uj�c z pr�dko�ci� sze��dziesi�ciu tysi�cy kilometr�w na godzin�. Informacja dotar�aby do Hyperiona za p�torej minuty. Tyle samo czasu zajmie Hyperionowi udzielenie odpowiedzi. A gdyby tak ca�a za�oga posz�a spa�... Heinz obserwowa� tablic� atomowego zegara. Co sekund� strza�ka przeskakiwa�a od kreski do kreski. Osiemna�cie, dziewi�tna�cie, dwadzie�cia... W absolutnej ciszy wydawa�o mu si�, �e s�yszy bicie w�asnego serca, pomieszane z miarowym d�wi�kiem odmierzanych sekund... Czterdzie�ci pi��, czterdzie�ci sze��, czterdzie�ci siedem... Teraz my�la� o odleg�ym statku, o za�odze, o Clarku Hamptonie, kapitanie, kt�rego pozna� w czasie podr�y do Houston. Przypomina� sobie mgli�cie tylko jego imponuj�c� postaw� i silny u�cisk d�oni... Dziewi��dziesi�t siedem, dziewi��dziesi�t osiem... Odpowied� przyby�a po stu czterdziestu dw�ch sekundach, skrzypi�ca jak g�os starego gramofonu: - TU STATEK HYPERION, OTRZYMALI�MY WASZ KOMUNIKAT, ZNAJDUJEMY SI� O OSIEMNA�CIE I Pӣ DNIA DROGI OD TYTANA. NASZA PR�DKO�� WYNOSI 60000 MIL NA GODZIN�. OD D�U�SZEGO CZASU PR�BOWALI�MY NAWI�ZA� KONTAKT, LECZ MUSIELI�MY BY� ZBYT DALEKO... OD MIESI�CY NIE S�YSZELI�MY LUDZKICH G�OS�W POZA NASZYMI. �ADNYCH WIADOMO�CI Z ZIEMI. NIE WIEMY, CO SI� MOG�O STA�...
Heinz odpowiedzia�, ale wydawa�o mu si� to wszystko takie dziwne i nierealne. A jednak to by�a prawda: nawi�za� kontakt, rozmawia� z lud�mi, rozmawia� z Clarkiem i jeszcze innym astronaut�, Pierrem Godardem, Francuzem, kt�rego zna� tylko ze s�yszenia. Heinz odpowiedzia�, �e nie umie wyt�umaczy� faktu znikni�cia Ziemi, i wspomnia� o swej dotychczasowej samotno�ci, o rado�ci z nawi�zanego kontaktu.
Ci z Hyperiona mieli dla niego list od �ony i zdj�cie dzieci. Rozmowa trwa�a trzy kwadranse, przecinana tylko kr�tkotrwa�ymi przerwami w dop�ywie sygna�u. Po po�egnaniu Heinz na d�ugo pozosta� w fotelu, bawi�c si� zamkiem kombinezonu. P�niej wsta�, spojrza� na czyst� sal�, na dwa monitory komunikacyjne, teraz puste i na inne instrumenty na centralnym stole po��czone z teleskopami: obrazy dalekiej eliptycznej galaktyki, pier�cienia Saturna, kulistej sterty kosmicznych kamieni.
Wr�ci� do pokoju dziennego i wygodnie rozparty w fotelu podj�� przerwan� lektur�.
2. Alarm
Pierre pchn�� figur� na si�dme pole. Clark u�miechn�� si� szyderczo.
- Musisz by� dzisiaj naprawd� z�y... - skomentowa� ironicznie. By� przekonany, �e ruch, kt�ry wykona� Pierre, by� zupe�n� pomy�k�. By� to b��d, kt�ry pozwala� na ustabilizowanie los�w meczu.
Po drugiej stronie szachownicy Clark przesun�� czarn� kr�low� na pole numer siedem. Spojrza� na Pierre'a wyzywaj�cym wzrokiem. Pierre mia� b��kitne oczy, piegi i rude faliste w�osy. Cieszy� si�, poniewa� biedny Clark wyl�dowa� prosto w jego pu�apce. Uda� zamy�lenie, nerwowo odchrz�kn��, czuj�c wkradaj�ce si� uczucie tryumfu. Walczy�, by zachowa� ch�odny wyraz twarzy. Po tym zwyci�stwie wysuwa� si� na prowadzenie w Mistrzostwach Mi�dzyplanetarnych, jak nazwali sw�j ma�y turniej, zapocz�tkowany cztery miesi�ce wcze�niej, po znikni�ciu Ziemi. Ta rozrywka pomaga�a im cho� troch� oderwa� my�li od tego niewiarygodnego i niepokoj�cego wydarzenia.
Clark przegrywa� dwoma punktami, sze�� d�ugo�ci za nim by� Ben. Ben rozczarowa� wszystkich: na pocz�tku wydawa�o si�, �e jest w stanie rozgromi� obu towarzyszy podr�y. Wygra� wiele meczy, nie zdradzaj�c s�abych punkt�w. Silny w obronie, bezwzgl�dny w karaniu ma�ych b��d�w, wydawa�o si�, �e Ben musi odnie�� �atwe zwyci�stwo. Tymczasem po kilkunastu grach wszystko zacz�o ulega� zmianom. Clarkowi uda�o si� z du�ym trudem osi�gn�� pierwszy remis, a Pierre, w czternastym meczu, po raz pierwszy pokona� Bena. Od trzydziestego meczu t�giej g�owie udawa�o si� zwyci�a� bardzo rzadko.
Z drugiej strony, pomy�la� Pierre, by�o to zupe�nie normalne. Podczas gdy on i Clark uczyli si� dostosowywa�, Ben pozosta� na poziomie, z kt�rego wystartowa�. Na pocz�tku oni byli dobrymi graczami, dzisiaj mogli by� uznani za doskona�ych. Na pocz�tku Ben by� wspania�ym szachist�, i takim w�a�nie pozosta�. Taki to ju� ci�ki los komputera.
Pierre spostrzeg�, �e si� zdekoncentrowa�. Us�ysza� tykanie zegara szachowego, stoj�cego obok szachownicy. Obserwowa� twarz Clarka. Kasztanowe w�osy na je�a, ciemne oczy, masywna postura bardziej imponuj�ca od jego w�asnej; przyjaciel utkwi� zadumany wzrok w szachownicy. Mo�e, rozmy�la� Pierre, zauwa�y� pu�apk�, do kt�rej mia� zaraz wpa��.
Zapisa� sw�j ruch w zeszycie, wyci�gn�� ramie, z lekka opalone przez sztuczne promieniowanie ultrafioletowe, chwytaj�c figur�, kt�r� wcze�niej przesun�� na pole numer siedem.
Wydawa�o si�, �e by� to uzgodniony sygna�. Alarm w��czy� si� natychmiast, og�uszaj�cy d�wi�k rozszed� si� po ca�ej bazie. Zacz�y miga� du�e czerwone lampki sygna�owe.
Pierre upu�ci� pionek na �sme pole i pobieg� wraz z przyjacielem do sali dowodzenia. Wszystkie �wiat�a by�y w��czone. Bia�a o�lepiaj�ca jasno�� przy�miewa�a s�abe �wiate�ka kontrolne instrument�w, zostawiaj�c miejsce tylko na czerwone sygna�y ostrzegawcze. Clark nacisn�� bez wahania przycisk wy��czenie alarmu i przycisk umo�liwiaj�cy komunikowanie z Benem, wielkim komputerem, kt�ry dozorowa� wszystkie procesy zachodz�ce automatycznie na statku. Syreny i �wiat�a zosta�y wy��czone, pok�j znowu o�wietla�y ciep�e, dyskretne �wiat�a s�oneczne, a ��te, b��kitne i zielone lampki kontrolne powr�ci�y do swego ta�ca wzd�u� tablic.
Clark m�wi� wolno, by jego g�os by� zrozumia�y dla czujnik�w: - Ben, czy mamy k�opoty?
Drukarka zacz�a stuka�, w tym samym momencie w pokoju rozleg� si� metaliczny, zimny, elektroniczny g�os: - Awaria silnika nap�du jonowego numer dwa. Powtarzam: awaria silnika jonowego numer dwa.
Clark b�yskawicznie pisa� na klawiaturze komunikacyjnej, jednocze�nie g�o�no wymawiaj�c pytanie: - O jak� awari� chodzi? Jaka jest istota szkody?
Dow�dca spojrza� na rudow�osego przyjaciela oczyma pe�nymi niepokoju. By�a to najbardziej delikatna faza podr�y, zdawali sobie spraw�, �e nawet niewielka trudno�� mo�e poci�gn�� za sob� powa�ne konsekwencje.
Da� si� ponownie s�ysze� elektroniczny pozbawiony cienia emocji g�os, a drukarka zacz�a zn�w stuka�.
- Eksplozja w rozdzielaczu elektromagnetycznym. Magnesy bezu�yteczne. Prawdopodobna przyczyna - nag�y wzrost temperatury i w konsekwencji przeci��enie.
Komputer sko�czy� lakoniczn� przemow�, drukarka przesta�a stukota�, w oczekiwaniu na dalsze rozkazy.
Pierre i Clark spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Clark wystuka� na klawiaturze: - Czy informacja jest pewna?
- W stu procentach. Statek zacz�� ju� zmniejsza� ci�g op�nienia, a si�a ci�ko�ci na pok�adzie zmniejszy�a si� o 0,001 g.
Siedzieli cicho. Pierre pu�ci� oczko do towarzysza podr�y i powiedzia� �artobliwym tonem: - Jeste�my w tarapatach, przyjacielu. Je�eli Ben si� nie myli...
- Nie - przerwa� Clark - nie myli si�. - Zn�w pochyli� si� nad klawiatur�: - Benie, czy wyliczy�e� prawdopodobie�stwo, �e uda nam si� zwolni� i wej�� na orbit� Tytana?
- Obliczenia s� w toku. Istnieje ju� oczywista odpowied�: wiedz�c, �e generator nuklearny dzia�a bez zarzutu, mogliby�my podwoi� moc jedynego pozosta�ego silnika Castelli.
- Prawdopodobie�stwo powodzenia?
- Chwileczk�.
Podnie�li wzrok do g�o�nika w oczekiwaniu.
- Prawdopodobie�stwo niepowodzenia: 93,466 procent. Du�e niebezpiecze�stwo awarii drugiego silnika w wypadku podwojenia mocy.
Przez kilka chwil panowa�a zupe�na cisza.. Pierwszy odezwa� si� Clark, dow�dca Hyperiona.
- Fatalnie trafili�my, to naprawd� paskudna sprawa - powiedzia�.
- W�a�nie.
- Si�d� przy terminalu i ka�� Benowi sprawdzi� wszystkie mo�liwo�ci. Ty siadaj przy tamtym monitorze i postaraj si� okre�li� natur� szkody: musimy sprawdzi�, co jest grane. Je�eli b�dzie trzeba, opu�cimy statek.
- Zgoda. - Pierre nie powiedzia� nic wi�cej. Usiad� przed monitorem terminalu, piegowate r�ce o jasnej karnacji dotkn�y kilka przycisk�w. Kamery skierowa�y si� na zewn�trz, ku pustej, czarnej przestrzeni i stamt�d zacz�y bada� kad�ub statku. W tej w�a�nie chwili by� roz�wietlony przez czerpi�ce energi� z generatora j�drowego pot�ne reflektory, kt�re czyni�y kad�ub srebrzystym, powodowa�y, �e sta� si� mieni�c� wysp� w�r�d gwiazd i pustki.
- Jaki mo�e by�, twoim zdaniem, w aktualnej sytuacji punkt tolerancji silnika Castelli Jeden? - spyta� Clark.
- Przy poborze energii 1,4 razy wi�kszym ni� obecnie, prawdopodobie�stwo wytrzymania wynosi 89,956 procent. Dla 1,6 razy wi�kszej prawdopodobie�stwo spada do 50 procent.
- Czy przy przyspieszeniu odpowiadaj�cym l,4 mo�emy zosta� przechwyceni przez Tytana?
- Nie.
- Czy mo�emy zosta� przyci�gni�ci przez pole grawitacyjne Saturna?
- Nie, w �adnym wypadku.
- Jakie powinni�my mie� minimalne op�nienie, �eby wci�gn�� nas przynajmniej Saturn?
- Op�nienie 1,8.
- Prawdopodobie�stwo, �e silnik nie ulegnie awarii?
- 19,680 procent.
Przy drugim terminalu Pierre rozkaza� komputerowi w��czy� przegubowy wyno�nik kamery A, kt�ra zosta�a wysuni�ta na oko�o dwie�cie metr�w od kad�uba. Przed oczyma m�czyzny, na ekranie, pojawi� si� ca�y okr�t kosmiczny. Na rufie znajdowa� si� generator j�drowy, kt�ry dostarcza� energii elektrycznej dw�m silnikom jonowym Castelli, najpot�niejszym i najbardziej wyrafinowanym, jakie kiedykolwiek wyprodukowano na Ziemi. W ich wn�trzach gaz, zwykle azot, by� bombardowany przez elektrony energetyczne. Otrzymane w ten spos�b jony by�y oddzielane od innych cz�stek przez rozdzielacz elektromagnetyczny, nast�pnie przyspieszane przez pole elektryczne i wystrzeliwane z szale�cz� pr�dko�ci� z dysz.
Pierre utkwi� wzrok w statku, my�l�c z szacunkiem o mocy tej maszyny. Weszli na pok�ad Hyperiona, gdy znajdowa� on si� na orbicie Ksi�yca, i po kilku dniach bezustannego przyspieszania przy jednostajnej sile grawitacji, statek kosmiczny wyrzuci� ich z pr�dko�ci� stu sze��dziesi�ciu tysi�cy kilometr�w na godzin�. Dla Pierre'a, Pierre'a Godarda, lat trzydzie�ci cztery, kosmonauty floty wojskowej konfederacji Zachodniej, by�a to pierwsza, tak d�uga, wyprawa. Do tej pory ogranicza� si� do lot�w ��czno�ciowych pomi�dzy stacjami kosmicznymi, kr���cymi na orbitach Ziemi i Ksi�yca. Nigdy nie dotar� nawet do kolonii na Marsie.
Jego do�wiadczenie by�o ograniczone, a mimo to podj�� si� misji, zaci�gn�� si� nawet jako ochotnik, poniewa� nie wytrzymywa� ju� napi��, niepokoju, strachu, jakie �wiat chowa� w zanadrzu dla swych dzieci. Uciek�, tak, uciek� w niepokalan� przestrze� kosmiczn�, do niewinnych gwiazd, ku przygodzie. Nic nie zatrzymywa�o go na Ziemi. Niewielu przyjaci�, nie�yj�cy ju� rodzice, nie mia� nawet �ony.
M�czyzna manipuluj�c przyrz�dami, obserwowa� t� cz�� rufy, na kt�rej umieszczony by� drugi silnik Castelli. Kad�ub wydawa� si� ca�y, lecz bliskie uj�cie wykazywa�o brak wylotu plazmy z dyszy, poniewa� Ben zupe�nie zablokowa� drugi silnik dla unikni�cia ryzyka.
R�ka astronauty spocz�a ponownie na klawiaturze, a kamera B, zainstalowana na rufie, wysuni�ta zosta�a o kilkana�cie metr�w z kad�uba. M�czyzna wyda� Benowi nowy rozkaz. Kamera ukazywa�a teraz w�az, otwieraj�cy si� w okolicy silnik�w. Jeszcze jeden rozkaz i rami�, unosz�ce kamer�, wprowadzi�o j� do wn�trza wygaszonego silnika. Pierre wcisn�� przycisk - w strefie uszkodzonego separatora zapali�y si� s�abe �wiat�a.
Palce Clarka poruszy�y si� znowu na klawiaturze. D�o� by�a wilgotna od potu, kt�ry oblepia� klawisze zwil�aj�c je.
- Benie, czy obliczy�e�, gdzie si� zatrzymamy, wykorzystuj�c pozosta�y silnik z moc� r�wn� 1,4 razy tej, kt�r� wyzwala w tej chwili.
- Nie. Obliczenia s� nadal w toku. To nie jest takie proste.
- OK. W takim razie oblicz tak�e, gdzie zatrzymamy si�, zwalniaj�c z aktualn� moc� jednego silnika.
- Dobrze.
- To jeszcze nie wszystko. Zbadaj ewentualne inne drogi ratunku, uj�te w twoim programie.
- Jest jedna, jedyna droga ratunku.
- To znaczy?
- Opuszczenie statku. Dotrze� do minimalnej odleg�o�ci od Tytana i od��czy� modu� l�duj�cy.
- Ile wynosi minimalna odleg�o��, na jak� podejdziemy do Tytana poruszaj�c si� z t� pr�dko�ci�?
- Chwileczk�, prosz�.
By nie przeszkadza� Pierrowi w jego pracy, Clark wy��czy� g�o�niki. Komputer m�wi� teraz wy��cznie poprzez monitor i drukark�. Kosmonauta tkwi� w oczekiwaniu. Na ekranie pojawi�y si� jasnozielone, b�yszcz�ce litery i s�owa: - 800 tysi�cy 762 kilometry.
Odleg�o�� nie nastr�czaj�ca problem�w, pomy�la� Clark, wycieraj�c d�onie o chustk�.
To by�a szansa. Na my�l przysz�a mu willa, wysokie palmy, wiatr, podwodne rafy, a pod wod�... Jego w�asna willa, jego... Przegoni� gwa�townie te obrazy. Skoncentrowa� si�. Osiemset tysi�cy kilometr�w - szansa. Ale straciliby na zawsze statek i mo�liwo�� powrotu na Marsa, na malutk� koloni� na Marsie. Ocaliliby jednak �ycie. Ale c� to za �ycie? My�la� o przygn�biaj�cych, mro�nych bezkresach Tytana, o spiczastych, lekko b�yszcz�cych szczytach.
Umarliby z nud�w, tam na dole w Przycz�ku.
- M�g�by� rzuci� okiem? - zawo�a� Pierre.
Clark schyli� si�, by m�c obserwowa� ekran. Nie by�o w�tpliwo�ci, separator elektromagnetyczny by� zupe�nie nie do u�ycia. I nie do naprawienia.
- Nie mo�na nic poradzi� - mamrota� Clark.
- Obawiam si�, �e nie. Co ty na to, Benie?
- Co chcesz, �eby powiedzia�... Zaprezentowa� nam wszystkie mo�liwo�ci, zasugerowa� mi nawet opuszczenie statku i pr�b� wyl�dowania modu�em na Tytanie. Faktycznie, z tym nie powinno by� k�opot�w.
- Ca�e �ycie gniliby�my na Tytanie i nigdy nie dowiedzieliby�my si�, co sta�o si� z Ziemi�. Niez�y interes.
- Poszukajmy alternatywy - westchn�� dow�dca.
Pierre utkwi� wzrok w monitorze, kt�ry nadal ukazywa� zepsut� cz��. - Nie rozumiem, jak mog�o si� to sta�.
- Mog�o i sta�o si�. - Clark patrzy� na niego zatroskanymi oczyma. - Mo�na si� by�o spodziewa� awarii. Przez t� wojn�, po�piech, nie zastosowali najlepszych materia��w, a nawet nie sko�czyli testowania i nie przeprowadzili dok�adnie wszystkich kontroli...
Zielone �wiate�ko wskaza�o, �e Ben posiada nowe dane do zakomunikowania. Clark nacisn�� przycisk i w��czy� g�o�niki. Komputer zacz�� m�wi� swoim normalnym, p�askim, naiwnym tonem. Naiwnym, pomy�la� Pierre, gdy� wydawa� si� nie przygotowany na �adn� okoliczno��; nie odczuwa� rado�� ani smutku, ani nawet spokoju, gniewu, rado�ci...
- W sprawie odpowiedzi na twoje pytania, Clark.
- Prosz�, m�w, Ben.
- Zwalniaj�c tak jak teraz, z jednym silnikiem, statek przestanie oddala� si� od S�o�ca w momencie, gdy znajdzie si� sto czterdzie�ci milion�w kilometr�w od Saturna. Wtedy, schwytany przez S�o�ce na ekliptycznej orbicie, stanie si� jego nowym satelit�.
- A poruszaj�c si� z op�nieniem r�wnym 1,4, jak teraz?
- Zatrzyma�by si� kilka milion�w kilometr�w wcze�niej. 101 milion�w kilometr�w od orbity Saturna.
- Dzi�kuje ci, Ben.
Spojrza� bez s�owa na stoj�cego obok, z rozczochranymi, rudymi w�osami Pierre'a. Przyjaciel odwzajemni� spojrzenie.
- Co robimy? - spyta�. Clark roz�o�y� r�ce.
3. Pomys� - pi�� lat p�niej
Pomys�, potrzebowa� pomys�u. Ale to nie by�o takie proste.
Czym by�a fantazja? A zdolno�ci tw�rcze? Zna� doskonale definicje, by�y dobrze wyryte w jego pami�ci. Fantazja: zdolno�� cz�owieka do snucia projekt�w i pomys��w. Wyobra�nia: wywo�ywanie w �wiadomo�ci obraz�w jakichkolwiek rzeczy.
W�a�nie: wywo�ywanie w �wiadomo�ci obraz�w jakichkolwiek rzeczy. M�g� wywo�ywa� obrazy wielu, wielu rzeczy. Wszystkich przedmiot�w, kt�re bezustannie si� w nim gromadzi�y. Wszystkiego, co zna�. Nie m�g� wyobra�a� sobie tego, co nie istnieje, tego, co nie stanowi�o cz�ci jego do�wiadczenia. Intuicja, brakowa�o mu w�a�nie intuicji. Gdyby by� cz�owiekiem. Oni na pewno maj� pomys�y. Wynalazki, jeden za drugim, bez przerwy, ale on...
Towarzysz wsta� ze sto�ka i spojrza� na mebel: skonstruowa� go ca�kiem nie�le. Ale nie by�o to dzie�o jego wyobra�ni, po prostu skopiowa� fabryczny wyr�b cz�owieka, kt�ry widzia� na Ziemi. Problemem Towarzysza by�a nuda. Zosta� wys�any na tego mro�nego satelit� w dw�ch celach: aby wykona� reliefy kartograficzne i... Drugie zadanie by�o naprawd� ciekawe, nie rozumia� do ko�ca, dlaczego powierzono je istocie jego gatunku. Istnia�o wyt�umaczenie, ma si� rozumie�, jak najbardziej przekonuj�ce: wys�anie cz�owieka kosztowa�oby ze wszech miar wi�cej. Lecz Towarzysza m�czy�o dziwne odczucie, rodzaj emocji, mimo i� on, zgodnie z tym, co zapisane by�o w jego pami�ci, nie m�g� ulega� emocjom. By�o to uczucie, kt�re wed�ug ludzkich parametr�w, mo�na by nazwa� niepokojem.
Towarzysz obserwowa� p�ask� ciemn� powierzchni� brudnego lodu. Lodu, kt�ry od milion�w lat nie b�yszcza�, pokryty py�em antycznych meteoryt�w, niezliczonych fragment�w ska�. Nagle przypomnia� sobie Valery'ego.
Uni�s� sto�ek z powierzchni lodu, w kt�rym by� cz�ciowo zanurzony, z�o�y� tr�jn�g i wsadzi� go pod rami� z nieskazitelnie czystego, bia�ego plastikronu.
Spojrza� na gwiazdy, wype�niaj�ce czarne niebo. W tym �wiecie ciemno�ci, pozbawionym atmosfery, gwiazdy wydawa�y si� jedynymi �ywymi istotami. Ich blask zdawa� si� rzuca� wyzwanie ciemno�ci.
Drugi Cel. Towarzysz u�miechn�� si� i wprawi� w ruch nogi. Przekl�ty �wiat! pomy�la�. By�o tak zimno, �e nawet wysiada� generator, przy�rubowany do klatki piersiowej. Konieczno�� zachowania we wszystkich obwodach cia�a �yciodajnej temperatury, zmusza�o mechanizm do pobierania wielkiej ilo�ci energii. Powodowa�o to, �e Towarzysz m�g� przebywa� poza kopu�� tylko przez kilka godzin. Nawet gdyby chcia�, nie m�g�by przeprowadzi� systematycznego badania satelity. Posmutnia�. Nie m�g� obej�� tego ksi�yca ani nawet wykona� bada� kartograficznych i fizycznych, kt�re mia� w programie. Jedyn� rozrywk� by�o wzi�� sto�ek i usi��� na zmro�onej r�wninie. Siedzie� i godzinami obserwowa� gwiazdy.
Drugi Cel: to w�a�nie by� drugi Cel. Towarzysz pokona� niskie wzniesienia, kt�re dzieli�y jego ulubion� r�wnin� od stacji kosmicznej. Po�r�d ciemno�ci kopu�� o�wietla� jeden bia�y reflektor; wielkie paraboloidy radar�w zapewnia�y kontakt nawet z Ziemi�. Rozkazy by�y jednak jasne: tylko zakodowane przekazy, i to tylko wtedy, gdy b�dzie co� naprawd� wa�nego do zakomunikowania, w innym wypadku - cisza. Wyja�niono mu, �e by�y to �rodki ostro�no�ci. Strapiony Towarzysz pomy�la�, �e ludzie zapomnieli o nim albo sta�o si� nie wiadomo co. Od miesi�cy nie otrzymywa� ju� przekaz�w, a Ziemia znikn�a. Zupe�nie unika� wzi�cia w swe r�ce inicjatywy: c� wa�nego mia� do zakomunikowania? Nic, absolutnie nic.
Wszed� do kopu�y, zamykaj�c za sob� drzwi. Pewnym jest, �e wys�anie samotnego, biednego robota w to straszne miejsce, by�o niez�� oszcz�dno�ci�: �adnych problem�w z atmosfer�, ci�nieniem, ochron� przed promieniowaniem kosmicznym.
Pierwsz� rzecz� do zrobienia by�o wyr�wnanie poziomu energetycznego. Zbli�y� si� do gniazdka i pod��czy� do niego cia�o: pozwoli�, by strumie� elektron�w p�yn�� w obwodach, przywracaj�c je do �ycia. Towarzysz odczuwa� co�, co cz�owiek m�g�by nazwa� przyjemno�ci�, satysfakcj�.
Gdyby go kto� zobaczy�, za�mia�by si� pewnie na �mier�. Bia�y robot, przycupni�ty na sto�ku po�rodku mrocznej, lodowej r�wniny, musia� przedstawia� absurdalny widok. Towarzysz zdawa� sobie z tego spraw�, aczkolwiek... Aczkolwiek sto�ek podoba� mu si�, pozwala� czu� si� mniej samotnie.
Drugi Cel: to w�a�nie to, �ledzenie gwiazd... Nic lepszego nie potrafi� robi�. Instrukcje by�y takie niejasne! Odczuwa� coraz wi�ksz� nud�, brakowa�o mu bod�c�w. Co mia�oby dostarczy� mu bod�c�w? Nieoczekiwane wydarzenie, seria nowych fakt�w, kt�rym trzeba stawi� czo�o, ale tu nic nig