3277

Szczegóły
Tytuł 3277
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3277 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3277 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3277 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

AGATHA CHRISTIE RENDEZ-VOUS ZE �MIERCI� PRZE�O�Y�A JAN DEHNEL TYTU� ORYGINA�U APPOINTMENT WITH DEATH RENDEZ-VOUS ZE �MIERCI� Dwaj Beduini wbiegli pod markiz� i szybko zacz�li m�wi� co� po arabsku do Mahmuda. Ten niespokojnie rozejrza� si� doko�a i wyszed� pr�dko. Pod Wp�ywem nag�ego impulsu Sara wybieg�a za nim. - Co si� sta�o? - zapyta�a. - Abdul powiada, �e starsza pani chora. Nie mo�e si� porusza�. Lekarka przy�pieszy�a kroku. - P�jd� tam. Sprawdz�. Wspi�a si� za Mahmudem skaln� �cie�k� a� do groty, przed kt�r� siedzia�a nieruchoma posta�. Uj�a jej nabrzmia�� d�o�, wprawnie poszuka�a t�tna. Kiedy wyprostowa�a si�, by�a bardzo blada. Co tchu wr�ci�a pod markiz� i przystan�wszy u wej�cia, spojrza�a na Boyntonow. Po chwili odezwa�a si� g�osem, kt�rego ton zabrzmia� w jej ustach szorstka, bardzo nienaturalnie: - Z przykro�ci� musz� zawiadomi� pana - zmusi�a si�, by s�owa skierowa� do Lennoxa, g�owy rodziny - �e pa�ska matka nie �yje. Ryszardowi i Myrze Mallock, wspominaj�c wsp�ln� wycieczk� do Petry ROZDZIA� I - Rozumiesz przecie�, �e j� trzeba zabi�? Pytanie jak gdyby zawis�o na chwil� w spokojnym powietrzu nocy, aby ulecie� poprzez ciemno�ci w kierunku Morza Martwego. Herkules Poirot znieruchomia� z r�k� na okiennym ryglu. P�niej zmarszczy� si� gniewnie i energicznie zamkn�� okno. Wyznawa� pogl�d, ze otwarta przestrze� to najw�a�ciwsze miejsce dla �wie�ego powietrza, a nocne �wie�e powietrze jest szczeg�lnie gro�ne dla zdrowia. Z pedantyczn� dok�adno�ci� zas�oni� okno i zmierzaj�c w stron� ��ka, u�miechn�� si� dobrotliwie. "Rozumiesz przecie�, �e j� trzeba zabi�". Ciekawe zdanie! W sam raz dla uszu s�ynnego detektywa - i to pierwszego wieczoru w Jerozolimie. - Wsz�dzie, dok�d przyjad�, co� musi mi przypomina� zbrodni� - mrukn�� do siebie, lecz u�miecha� si� nadal, bo przysz�a mu na my�l pewna anegdota. W swoim czasie Antoni Trollope, angielski powie�ciopisarz, odbywa� rejs przez Atlantyk i niechc�cy pods�ucha� dw�ch wsp�pasa�er�w, kt�rzy rozmawiali o jego ostatniej ksi��ce. "Dobre to - orzek� jeden z nich - ale facet powinien by� zabi� t� okropn� star� bab�". Trollope zwr�ci� si� do nich z �yczliwym u�miechem: "Panowie! Jestem wam niewymownie wdzi�czny. Niezw�ocznie p�jd� zabi� t� okropn� star� bab�". Poirot pocz�� si� zastanawia� nad �r�d�em pos�yszanego zdania. "Mo�e w gr� wchodzi wsp�praca nad jak�� powie�ci� lub sztuk�? - my�la� wci�� z u�miechem. - A mo�e kiedy� dobrze b�dzie przypomnie� sobie te s�owa, nada� im sens bardziej ponury". Brzmienie g�osu - g�osu m�czyzny lub dorastaj�cego m�odzie�ca - �wiadczy�o o silnym napi�ciu nerwowym. Ma�y Belg zgasi� lampk� przy ��ku i pomy�la�: "Wydaje mi si�, �e ten g�os poznam..." Raymond i Carol Boyntonowie stali obok siebie, zapatrzeni w granatow� g��bi� nocy. �okciami opierali si� o parapet okna. - Rozumiesz przecie�, �e j� trzeba zabi�? - powt�rzy� : nerwowo Raymond. Carol drgn�a lekko. - To straszne... - zacz�a zd�awionym szeptem. - Nie bardziej straszne ni� to, co jest teraz - przerwa� jej brat. - C�?... Zapewne masz racj�. - Tak d�u�ej by� nie mo�e! - wybuchn��. - Musimy co� zrobi�... Musimy! A innego wyj�cia... - A gdyby�my uciekli dok�d�... Jako�... - wtr�ci�a bez przekonania. - Nie uda nam si�... - podchwyci� g�osem beznadziejnym. - Sama wiesz, �e nie mo�e si� uda�. Dziewczyna wzdrygn�a si� nerwowo. - Wiem, Ray... Wiem... Jej brat parskn�� pe�nym goryczy �miechem. - Ka�dy powiedzia�by p�niej, �e to by�o szale�stwo... Dlaczego nie odeszli po prostu? - A mo�e jeste�my szaleni! - westchn�a. - Chyba jeste�my... Tak. Albo bardzo nied�ugo oszalejemy. Nawet w tej chwili kto� mia�by prawo uzna� nas za par� wariat�w. Przecie� spokojnie, na zimno rozmawiamy o zabiciu w�asnej matki! - To nie nasza matka! - obruszy�a si�. - S�usznie. To nie nasza matka - przyzna� Raymond i po paru sekundach zapyta� rzeczowym tonem: - Zgadzasz si� ze mn�, prawda? - Zgadzam si�, �e ona powinna umrze�. Jest ob��kana. Gdyby by�a normalna, nie potrafi�aby tak nas dr�czy�. Od lat powtarzamy, �e tak d�u�ej by� nie mo�e, ale od lat to > trwa. Powtarzamy, �e kiedy� ona musi umrze�, ale ona i wci�� �yje. Chyba nigdy nie umrze, je�eli... - Je�eli jej nie pomo�emy! - doko�czy� za ni� brat. - Tak! - Carol zacisn�a pi�ci. Zapanowa�o milczenie. Po chwili Raymond podj�� ch�odno rzeczowym tonem, a tylko lekkie dr�enie g�osu �wiadczy�o o jego zdenerwowaniu: - Oczywi�cie rozumiesz, czemu musi to zrobi� jedno z nas? Rozumiesz, prawda? Lennox ma obowi�zki wobec Nadine. Jinny niepodobna wci�ga� w takie rzeczy. Wzdrygn�a si� nerwowo. - Biedna Jinny! Obawiam si�... - Tak! Coraz gorzej z ni�, prawda? W�a�nie dlatego co� trzeba zrobi�, p�ki nie jest za p�no dla Jinny. Dziewczyna wyprostowa�a si� nagle. Odgarn�a z czo�a bujne kasztanowe w�osy. - Ray! Czy ty uwa�asz, �e zrobimy co� naprawd� z�ego? - Nie... - odpar� tym samym wci��, opanowanym na poz�r tonem. - Zabija si� w�ciek�ego psa... To, co sieje z�o, powinno by� usuni�te. A w tym przypadku nie widz� innego sposobu. - Ale i tak... - zacz�a szeptem Carol. - I tak po�l� nas na krzes�o elektryczne... Widzisz, nie potrafiliby�my wyt�umaczy�, jaka ona by�a naprawd�... Wszystko dzieje si� w naszej wyobra�ni... Rozumiesz? W jaki� dziwny spos�b... - To nie wyjdzie na jaw. Mam plan. Dok�adnie obmy�lony. Nic nam nie grozi. Spojrza�a mu prosto w twarz. - Ray! Jeste� dzi� jaki� inny. Co� ci si� przytrafi�o... Co? Sk�d takie my�li bior� si� w twojej g�owie? - Dlaczego mia�oby mi si� co� przy trafi�? - zapyta�, odwracaj�c wzrok. - No przecie� widz�, Ray! Czy ta dziewczyna z poci�gu...? - Tak�e pomys�! Daj spok�j, Carol. Zajmijmy si� lepiej... - Twoim planem? Dobrze... Pewien jeste�, �e to plan bezb��dny? Tak. Naturalnie zaczekamy na sposobno��, a p�niej, jak dobrze p�jdzie, b�dziemy wolni. Wszyscy! - Wolni? - westchn�a; podnios�a wzrok ku gwiazdom i nagle wybuchn�a gwa�townym p�aczem. - Carol! Co tobie? - Jak tu pi�knie! - zaszlocha�a. - Noc i granat nieba, i gwiazdy... Dlaczego to wszystko nie dla nas? Czemu nie. mo�emy by� jak inni ludzie, tylko tacy dziwaczni, spaczeni,: �li? - Wszystko b�dzie dobrze po jej �mierci. - Naprawd�? Pewien jeste�? Czy nie za p�no? - Nie! Nie! - Zastanawiam si�... - Carol! Je�eli nie chcesz... Odtr�ci�a jego pocieszycielskie rami�. - Chc�! Jestem z tob�... Przez wzgl�d na innych... Przede wszystkim na Jinny... Trzeba ratowa� Jinny! - Wi�c zaczynamy dzia�a�? - zapyta� Raymond po chwili. - Tak. - Dobrze. Powiem ci teraz, jaki plan obmy�li�em... - urwa�, pochyli� g�ow� w jej stron�. ROZDZIA� II Panna Sara King sta�a przy stole w czytelni hotelu "Salomon" w Jerozolimie i machinalnie przerzuca�a czasopisma. Jej zmarszczone czo�o i �ci�gni�te brwi wskazywa�y, �e jest mocno zaprz�tni�ta czym� innym. Wysoki Francuz w �rednim wieku, kt�ry wszed� z holu, patrzy� na ni� przez chwil�, nim zbli�y� si� i zatrzyma� po przeciwnej stronie sto�u. Spojrza�a na niego i z u�miechem pochyli�a g�ow�. Przypomnia�a sobie, �e podczas podr�y z Kairu ten pan pom�g� jej przy przenoszeniu walizek. - Mam w�a�nie zamiar zam�wi� kaw� - zagai� nowo przyby�y. - Napije si� pani ze mn�? - Ch�tnie... Nazywam si� King, Sara King. - A ja... S�u�� pani. - Poda� jej bilet wizytowy, na kt�ry spojrza�a z przyjemnym zdziwieniem. - Doktor Teodor Gerard! Jak�e mi mi�o pozna� pana. Czyta�am pa�skie bardzo interesuj�ce prace z zakresu schizofrenii. Oczywi�cie! - Oczywi�cie? - zdziwi� si� Francuz. - Bo widzi pan... - wyja�ni�a z pewnym zak�opotaniem - ja te� b�d� lekarzem. W tym roku uzyska�am absolutorium. - Aha... rozumiem. Ulokowali si� w zacisznym k�ciku i doktor zam�wi� kaw�. O wiele mniej go interesowa�y medyczne studia Sary ni� jej faluj�ce ciemne w�osy oraz czerwone usta o pi�knym wykroju. Ponadto dobrze si� bawi� pe�nym nabo�nego skupienia szacunkiem, z jakim odnosi�a si� do niego. - D�ugo tu pani zabawi? - zapyta�. - Tylko kilka dni. P�niej wybieram si� do Petry. - Aha... Ja te� my�l� o tej wycieczce, je�eli nie zajmie mi zbyt wiele czasu. Czternastego musz� by� w Pary�u. - Wycieczka trwa mniej wi�cej tydzie� - wyja�ni�a. - Dwa dni tam, dwa na miejscu i dwa z powrotem. Jeszcze raz przyjrza� si� starej Amerykance - zawodowo |tym razem, nie z punktu widzenia estetyki. - Puchlina wodna... Zwyrodnienie mi�nia sercowego na tle... - zacz�� i doda� g�adko medyczn� definicj�. - Tak. Ale nie o to chodzi - podchwyci�a Sara. - Nie s�dzi pan, �e reszta rodziny odnosi si� do niej dziwnie? - Co to za jedni? Wie pani? - Wiem. Nazywaj� si� Boynton. Matka, syn z �on�, drugi syn, m�odszy, dwie c�rki. - Aha... La familie Boynton poznaje �wiat - u�miechn�� si�. - W�a�nie. Ale poznaje go w cudaczny spos�b. �adne z nich nie odzywa si� do nikogo obcego. No i nie mo�e nic zrobi�, p�ki stara nie powie, czy mo�na. - Posta� o matriarchalnych sk�onno�ciach? - Nie. Moim zdaniem to czystej wody tyran bez serca! Francuz wzruszy� ramionami i napomkn��, �e, jak wiadomo powszechnie, Ameryk� rz�dz� kobiety. - Tak, ale tutaj jest co� wi�cej - obstawa�a przy swoim Sara. - Ona jest... Ona trzyma ca�� rodzin� w takim strachu, tak zdecydowanie pod pantoflem, �e... �e... To a� nieprzyzwoite! - Aha. Zbyt wielka w�adza jest niedobra, zw�aszcza dla kobiety - zgodzi� si� doktor Gerard nadspodziewanie powa�nym tonem. Zerkn�� z ukosa na Sar�, kt�ra nie odrywa�a wzroku od Boynton�w, lub raczej od jednego przedstawiciela tej rodziny. U�miechn�� si� z i�cie gallickim zrozumieniem. - Pani ju� z nimi rozmawia�a? - rzuci� sonduj�ce pytanie. - Tak... To znaczy z jedn� osob�. - To by� m�odszy syn, co? - Aha... Kiedy jechali�my z Kantary, sta� w wagonie na korytarzu. Odezwa�am si� do niego. - Dlaczego? - Tak, bez �adnego powodu. Cz�sto wdaje si� w rozmowy z towarzyszami podr�y. - Wzruszy�a ramionami. - Interesuj� mnie ludzie i wszystko, co robi�, my�l�, czuj�. - Mo�na by rzec: bada pani pod mikroskopem? - Co� w tym sensie - przyzna�a bez wahania. - A jakie wra�enie odnios�a pani w tym przypadku? - Powiedzia�abym... raczej dziwne. Przede wszystkim ch�opiec zarumieni� si� po uszy. - Objaw godny uwagi, prawda? Sara parskn�a �miechem. - Czy, pa�skim zdaniem, zl�k� si�, �e ma do czynienia z panienk�, kt�ra robi mu awanse? Nie. Nie zdaje mi si�. M�czy�ni �atwo wyczuwaj� takie rzeczy. Prawda, panie doktorze? - Pytaj�co spojrza�a mu w oczy, a Francuz przytakn�� ruchem g�owy. - Odnios�am wra�enie, �e... Jak by to sformu�owa�?... �e on jest podniecony, niezwykle podniecony, a jednocze�nie pe�en strachu. Zdziwi�am si�, bo za- zwyczaj Amerykanie s� bardzo pewni siebie, opanowani. Przeci�tny ameryka�ski dwudziestolatek jest bardziej wyrobiony i �ycie zna niepor�wnanie lepiej ni� m�ody Anglik f w tym samym wieku. A on musi mie� wi�cej ni� dwadzie�cia lat. - Powiedzia�bym dwadzie�cia trzy lub cztery - wtr�ci� doktor. - A� tyle? - Tak przypuszczam. - Zapewne ma pan s�uszno��, ale... Ale mnie wyda� si� j du�o m�odszy. - Nieprzystosowanie umys�owe. Utrzymuj�cy si� d�ugo czynnik infantylny. - Aha! Wi�c oceni�am go w�a�ciwie! - zawo�a�a z o�ywieniem. - Zmierzam do tego, �e jest w nim co� nienormalnego. Prawda? Francuza rozbawi�o jej �ywe zainteresowanie. Nieznacznie wzruszy� ramionami. - Droga pani - powiedzia�. - Kto z nas jest zupe�nie normalny? Ale w tym przypadku z pewno�ci� wyst�puje jaki� stan nerwicowy. - Spowodowany przez t� okropn� bab�! To pewne! - Ta okropna baba bardzo si� pani nie podoba, prawda? - Bardzo! Ona... ma takie z�e oczy. - Niejedna matka miewa z�e oczy, kiedy jej syn zaczyna interesowa� si� urocz�, m�od� dziewczyn� - b�kn�� z u�miechem. Panna King niecierpliwie wzruszy�a ramionami. Francuzi s� wszyscy tacy sami! Maj� obsesj� na punkcie seksu. Ale jako sumienny psycholog musi przyzna� sama, �e w�a�nie seksu nale�y szuka� u pod�o�a wi�kszo�ci spraw ludzkich. Zamy�li�a si� i po chwili drgn�a raptownie. Raymond Boynton przeszed� obok niej w kierunku sto�u, z kt�rego wzi�� jakie� czasopismo. Kiedy wraca�, spojrza�a na niego i odezwa�a si� p�g�osem: - Bardzo pan dzi� zaj�ty zwiedzaniem? Rzuci�a pierwsze s�owa, jakie przysz�y jej na my�l. Ciekawa by�a reakcji ch�opca, nie jego odpowiedzi. Raymond przystan�� nagle niby nerwowy ko�, kt�ry wy�amuje przed przeszkod�. Zaczerwieni� si� i skierowa� l�kliwy wzrok ku centralnej postaci rodzinnej grupy. - Co?... Ja?... A tak... Urwa�, odwr�ci� si� i jak d�gni�ty ostrog� pomkn�� do swoich. Groteskowa karykatura Buddy wyci�gn�a d�o� t�ust� i opuchni�t� i, jak zauwa�y� doktor Gerard, si�gaj�c po pismo, spojrza�a bystro w twarz syna. Burkn�a co� - zapewne s�owo podzi�kowania. P�niej powoli odwr�ci�a g�ow� i z�ym spojrzeniem obj�a Sar�. Twarz mia�a pozbawion� wszelkiego wyrazu. Panna King zerkn�a na zegarek. - A to dopiero! - zawo�a�a. - Jest znacznie p�niej, ni� s�dzi�am! - Wsta�a od stolika. - Dzi�kuj�, panie doktorze, za kaw�. Ju� id�. Mam do napisania kilka list�w. - Licz�, �e spotkam pani� jeszcze. - O, tak! Mo�e zdecyduje si� pan na wycieczk� do Petry. - Postaram si� - obieca�. U�miechn�a si� i odwr�ci�a, aby zmierzaj�c ku drzwiom, przej�� tu� obok rodziny Boynton�w. Doktor uwa�nie patrzy� jej �ladem i zobaczy�, �e starsza pani spojrza�a prosto w twarz syna, ten spu�ci� wzrok i odwr�ci� g�ow� od Sary. By� to ruch bardzo powolny, jak gdyby oporny, wi�c doktor odni�s� wra�enie, i� La Maman poci�gn�a jaki� niewidzialny sznurek. Sara King zauwa�y�a r�wnie� ten unik, a �e by�a m�oda i podatna na zwyczajne ludzkie uczucia, zrobi�o si� jej przykro. Tak mi�o gaw�dzili w korytarzu rozko�ysanego wagonu sypialnego. Por�wnywali wra�enia z Egiptu i �mieli si� serdecznie, wspominaj�c komiczny �argon mulnik�w i rozmaitych ulicznych kramarzy. M�ody Boynton sprawia� wra�enie rozgor�czkowanego uczniaka, wzruszaj�cego w swoim naiwnym zaciekawieniu �wiatem. A dzisiaj, z niewiadomych przyczyn, by� onie�mielony i ponad wszelk� w�tpliwo�� gburowaty. "Nie warto zawraca� sobie nim g�owy" - pomy�la�a z rozdra�nieniem Sara, kt�ra nie by�a specjalnie zarozumia�a, lecz docenia�a w pe�ni w�asn� osob�. Nie w�tpi�a, �e dla m�czyzn jest poci�gaj�ca, a nie nale�a�a do dziewcz�t, kt�re pozwalaj� traktowa� si� z g�ry. Mo�e do tego ch�opca odnios�a si� zbyt przychylnie, gdy� z niewiadomych w�wczas przyczyn obudzi� jej wsp�czucie. I co? Dzi� wysz�o na jaw, �e to przeci�tny m�ody Amerykanin - arogancki, nieokrzesany, ordynarny! W swoim pokoju nie zabra�a si� do pisania list�w. Usiad�a przy toaletce, poprawi�a w�osy w lustrze, spojrza�a w zatroskane piwne oczy i przyst�pi�a do oceny w�asnej sytuacji �yciowej. Ostatnio przesz�a silny wstrz�s uczuciowy. Przed miesi�cem zerwa�a z narzeczonym, pocz�tkuj�cym lekarzem, starszym od niej o cztery lata. Czuli do siebie silny wzajemny poci�g, lecz z usposobienia byli zanadto podobni. Ich nieporozumienia wiod�y cz�sto do zaciek�ych k��tni. Sara by�a energiczna i zbyt niezale�na, by ulega� czyjej� w�adzy. Jak wiele kobiet o apodyktycznych sk�onno�ciach, m�wi�a nieraz, �e chce, aby ni� rz�dzono. Kiedy jednak spotka�a m�czyzn�, kt�ry naprawd� m�g�by j� sobie podporz�dkowa�, przekona�a si�, �e wcale jej to nie odpowiada. Zerwanie kosztowa�o j� wiele, ale by�a wystarczaj�co trze�wa, aby oceni�, �e sam wzajemny poci�g nie wystarczy. Zdecydowa�a wi�c, �e udzieli sobie d�u�szego urlopu, by w czasie zagranicznej podr�y znale�� zapomnienie, a p�niej serio wzi�� si� do pracy. My�lami wr�ci�a zn�w do rzeczywisto�ci. Mia�a szczer� ochot�, by doktor Gerard potraktowa� j� serio, zechcia� m�wi� o swojej pracy, kt�rej wyniki zna�a i ceni�a wysoko. P�niej wr�ci�a znowu do tego gbura, m�odego Amerykanina. Niew�tpliwie zachowywa� si� dziwnie, poniewa� by� pod obserwacj� rodziny. "Ale co z tego? - pomy�la�a z pogardliwym grymasem. - To g�upio siedzie� tak pod familijnym pantoflem. Szczeg�lnie dla m�czyzny!" Mia�a jednak wra�enie, �e za tym wszystkim kryje si� co� niecodziennego. - Ch�opiec szuka ratunku - powiedzia�a na g�os, nieoczekiwanie dla samej siebie. - Ju� ja si� tym zajm�! ROZDZIA� III Po odej�ciu Sary doktor Gerard siedzia� jeszcze przez kilka minut. Nast�pnie podszed� do sto�u z czasopismami, wzi�� naj�wie�szy numer Le Matin i usadowi� si� w fotelu odleg�ym o par� krok�w od Boynton�w. Powodowa�a nim ciekawo��. Pocz�tkowo bawi�a go m�oda Angielka i jej troska o losy ameryka�skiej rodziny, wynik�a - jak podejrzewa� chytrze - z zainteresowania jednym z przedstawicieli tej rodziny. P�niej co� niezwyk�ego w tym familijnym zgromadzeniu obudzi�o w nim g��bsze, zawodowe zaciekawienie naukowca. Dyskretnie, pod os�on� gazety, zacz�� obserwowa� Boynton�w. Najpierw zwr�ci� uwag� na ch�opca, kt�rym Sara zainteresowa�a si� tak �ywo. "Rzeczywi�cie - pomy�la� - taki w�a�nie typ winien j� poci�ga�. Jest mocna, ma charakter, potrafi panowa� nad sob�. Zr�wnowa�ony umys�. Silna wola. A to ch�opiec wra�liwy, nerwowy, nie�mia�y, podatny na wszelkie obce wp�ywy". Doktor odni�s� takie wra�enie i wyczulonym okiem lekarza stwierdzi�, �e m�ody Boynton jest w stanie silnego napi�cia nerwowego. Zdziwi�o go to, a nawet zbi�o z tropu. Dlaczego m�ody m�czyzna, najwyra�niej zdrowy fizycznie, kt�ry dla przyjemno�ci odbywa podr�, jest bliski kompletnego za�amania? Francuz prowadzi� dalej obserwacje. Dziewczyna o kasztanowych w�osach to bez w�tpienia siostra Raymonda. Obydwoje stanowi� ten sam typ antropologiczny - s� drobnoko�ci�ci, pi�knie uformowani, mo�na by rzec arystokratyczni. Maj� d�ugie i szczup�e d�onie, ten sam delikatny owal twarzy i kszta�tn� g�ow� osadzon� na d�ugiej szyi. No i dziewczyna jest r�wnie� zdenerwowana: wci�� mimo woli wykonuje drobne nieskoordynowane ruchy, jej nadmiernie b�yszcz�ce oczy s� bardzo podsinione, a kiedy si� odzywa, g�os ma zbyt szybki, jak gdyby cokolwiek zdyszany. Jest czujna, podniecona, niezdolna do odpr�enia. "I l�ka si� czego� - my�la� dalej doktor. - Jest wystraszona. To pewne!" Uchem �owi� fragmenty rozmowy - bardzo zwyczajnej i zdawkowej. - Mo�emy wybra� si� do Stajen Salomona. - Czy to nie zbyt m�cz�ce dla mamy? - Chyba na przedpo�udnie wystarczy �ciana P�aczu? - No i naturalnie �wi�tynia. Nazywaj� j� te� Meczet Omara. Ciekaw jestem dlaczego? - Dlatego, oczywi�cie, �e zosta�a przerobiona na muzu�ma�ski meczet. To takie proste, Lennox. Najpospolitsza w �wiecie paplanina przeci�tnych turyst�w! Mimo to jednak odnosi� szczeg�lne wra�enie, �e pods�uchane fragmenty rozmowy s� jak gdyby nierealne, wyda�o mu si�, �e maj� maskowa� co� nieokre�lonego, co dzieje si� na drugim planie i jest zbyt zagmatwane i niezrozumia�e, by mog�o da� si� ubra� w s�owa. Ukradkiem spojrza� znowu zza p�achty Le Matin. Lennox? To niew�tpliwie starszy brat. Wida� pewne podobie�stwo rodzinne, lecz wyst�puj� r�nice. Jest mniej podniecony, mo�e ma bardziej zr�wnowa�ony charakter, ale i tutaj wyczuwa si� co� niezwyk�ego. Doktor os�dzi�, �e Lennox Boynton jest w takim samym napi�ciu jak tamtych dwoje. Opiera si� o st� ci�ko, bezw�adnie... Pocz�� przypomina� sobie szpitalne sale i pacjent�w, kt�rzy siadywali w zbli�ony spos�b. "Ten cz�owiek - my�la� - jest kompletnie wyczerpany. Jego oczy maj� wyraz oczu rannego psa lub chorego konia, wyraz cierpliwej, zwierz�cej wytrwa�o�ci. To dziwne... Bardzo dziwne. Wszystko zdaje si� wskazywa�, �e fizycznie nic mu nie dolega... Ale bez w�tpienia ostatnio bardzo wiele cierpia�... Cierpia� moralnie... Psychicznie... Obecnie ju� nie cierpi... Z t�p� wytrwa�o�ci� czeka pewno na cios, kt�ry spa�� musi. Jaki to mo�e by� cios? A mo�e wyobra�am sobie ca�� t� histori�? Nie! Ten cz�owiek czeka na co�, co nadejdzie i po�o�y kres czemu� innemu Lennox wsta�, aby podnie�� k��bek we�ny, kt�ry upu�ci�a starsza pani. - S�u�� ci, mamo. - Dzi�kuj�. Co te� robi na drutach ta monumentalna stara kobieta o kamiennej twarzy? We�na jest gruba i szorstka... "To b�d� r�kawice dla jakich� n�dzarzy z przytu�ku!" - orzek� Francuz i u�miechn�� si� na my�l o harcach w�asnej wyobra�ni. Zwr�ci� wzrok ku najm�odszej w rodzinnym gronie dziewczynie o z�ocistorudych w�osach. Ma jakie� siedemna�cie lat i jasn�, nieskaziteln� cer�, jak� cz�sto spotyka si� u rudow�osych kobiet. Twarz jest pi�kna, chocia� zapewne zbyt chuda. Dziewczyna u�miecha si� do siebie - lub raczej u�miecha si� w przestrze� - jakim� dziwnym, zagadkowym u�miechem, przebywa gdzie� my�lami niezmiernie daleko od hotelu "Salomon" i Jerozolimy. Doktor Gerard nie m�g� znale�� w pami�ci tego, co mu ten u�miech przypomina�. P�niej dozna� nag�ego ol�nienia. Podobny wyraz maj� usta pos�g�w dziewic na Akropolu w Atenach - wyraz bardzo odleg�y, pe�en niewys�owionego uroku, a zarazem po trosze nieludzki... Spojrza� na r�ce dziewczyny i odczu� niemal przera�enie. Jej d�onie, kt�re os�ania� st� przed wzrokiem reszty rodzinnego grona, by�y dobrze widoczne z posterunku obserwacyjnego doktora. Z�o�one na kolanach nieustannie gniot�y, szarpa�y chusteczk� do nosa - gniot�y i dar�y na drobne strz�pki. Wstrz�s by� pot�ny! Odleg�y, zagadkowy u�miech, cia�o zastyg�e w bezruchu i te szczup�e d�onie, wci�� czynne i niszczycielskie. ROZDZIA� IV Da�o si� s�ysze� przeci�g�e astmatyczne chrz�kni�cie i odezwa�a si� kobieta zaj�ta robot� na drutach: - Zm�czona jeste�, Ginevro. Najlepiej p�jd� do ��ka. Dziewczyna drgn�a; znieruchomia�y jej poruszaj�ce si� nerwowo palce. - Nie jestem zm�czona, mamo. Gerard oceni� z uznaniem ten g�os melodyjny i mi�y, przepe�niaj�cy urokiem najprostsze nawet s�owa. - Jeste�. Ja wiem lepiej. Jutro nie mo�e by� mowy o �adnym zwiedzaniu. - Dlaczego? Czuj� si� zupe�nie dobrze. - Nic podobnego! Z pewno�ci� b�dziesz chora. - Nie b�d�! - zaprotestowa�a dziewczyna i zacz�a trz��� si� nerwowo. - P�jd� z tob� na g�r�, Jinny - zabrzmia� g�os cichy i opanowany. Z fotela wsta�a spokojna m�oda kobieta o du�ych, my�l�cych, szarych oczach i u�o�onych starannie ciemnych w�osach. - Ja chc�, �eby Nadine by�a ze mn�. - B�d� z tob�. Oczywi�cie. Nadine post�pi�a krok, lecz znowu odezwa�a si� stara: - Ona woli zosta� sama. Mam racj�, Jinny, prawda? Po chwili - bardzo kr�ciutkiej chwili - Ginevra Boynton odpowiedzia�a, teraz tonem bezd�wi�cznym i g�uchym: - Tak. Wol� zosta� sama... Dzi�kuj� ci, Nadine - i odesz�a. Doktor Gerard opu�ci� gazet�, by przypatrze� si� dobrze pani Boynton. Spogl�da�a �ladem oddalaj�cej si� c�rki z osobliwym u�miechem, jak gdyby karykatur� nieziemskiego, pe�nego czaru u�miechu, jaki tak niedawno opromienia� twarz m�odziutkiej dziewczyny. P�niej zwr�ci�a wzrok ku Nadine, kt�ra zd��y�a ju� usi���, a obecnie �mia�o spotka�a z�o�liwe spojrzenie �wiekry. Twarz mia�a niezm�cenie spokojn�. "Co za tyran z tej niedorzecznej baby!" - pomy�la� Francuz, lecz w tej chwili spostrzeg�, �e tamta przygl�da mu si� natr�tnie, wi�c odetchn�� g��boko. W ma�ych, czarnych, ton�cych w t�uszczu oczach zauwa�y� co� szczeg�lnego - emanowa�a z nich si�a, poczucie w�adzy, z�o. Zna� si� na ludziach i ukrytych cechach ich charakteru, wi�c uprzytomni� sobie, �e nie ma przed sob� osoby chorej, rozpieszczonej, sk�onnej do folgowania drobnym kaprysom. Zobaczy� wcielenie mocy, istot� o spojrzeniu posiadaj�cym co� z urzekaj�cych w�a�ciwo�ci oczu kobry. Pani Boynton mo�e by� stara, niedo��na, schorowana, ale nie jest bezradna. To kobieta, kt�ra rozumie sens w�adzy, przez ca�e �ycie sprawowa�a w�adz� i nigdy nie w�tpi�a o w�asnej pot�dze. Gerard podziwia� raz cyrk�wk�, kt�ra dawa�a wyst�p z tresowanymi tygrysami. Wielkie czaj�ce si� bestie pokornie w�drowa�y na wskazywane miejsca i wykonywa�y g�upie, poni�aj�ce sztuczki. Wyraz ich oczu i d�awione pomruki �wiadczy�y o nienawi�ci - szalonej, pe�nej furii nienawi�ci - lecz tygrysy p�aszczy�y si� i s�ucha�y. Tamta kobieta, �niada i ciemnow�osa, by�a m�oda i wyzywaj�co pi�kna, jednak�e w oczach mia�a bardzo podobne b�yski. - Pogromczyni! - szepn�� do siebie i w tym momencie zrozumia�, co stanowi�o podtekst banalnej pogaw�dki w rodzinnym k�ku. To by�a nienawi�� - pos�pna, ukryta g��boko nienawi��. "Na pewno - pomy�lni - wyda�bym si� wszystkim fantast� skorym do uroje�. Oto patrz� na przeci�tn� ameryka�ska rodzin�, u�ywaj�c� �ycia w Palestynie, i snuj� wok� niej brednie na temat czarnej magii!" Z kolei zacz�� przypatrywa� si� ciekawie spokojnej m�odej kobiecie imieniem Nadine. Zauwa�y� obr�czk� na lewej r�ce i ukradkowe, jak gdyby l�kliwe spojrzenie, kt�re rzuci�a jasnow�osemu, flegmatycznemu Lennoxowi. Wiedzia� ju�, �e tych dwoje to ma��e�stwo, lecz spojrzenie uzna� raczej za macierzy�skie, pe�ne opieku�czej troski i niepokoju. Wysnu� ponadto jeszcze jeden wniosek. Uprzytomni� sobie, �e w ca�ej familijnej grupie tylko Nadine nie ulega w�adzy pani Boynton. Czuje do �wiekry odraz�, to pewne, ale si� jej nie boi. Na ni� przemoc nie dzia�a. Jest nieszcz�liwa, g��boko zaniepokojona losem m�a, przygn�biona, lecz wolna. - To bardzo interesuj�ce - mrukn�� do siebie i w tej�e chwili pospolita przeci�tno�� wnios�a niemal o�ywczy powiew do atmosfery jego pos�pnych rozwa�a�. Bardzo typowy, pogodny Amerykanin w �rednim wieku wszed� do salonu i spostrzeg�szy Boynton�w, po�pieszy� w ich stron�. By� starannie ubrany i mia� poci�g��, wygolon� twarz, m�wi� g�osem przyjemnym, lecz cokolwiek rozwlek�ym i monotonnym. - Od rana rozgl�dam si� za pa�stwem - zacz�� i wymieniwszy z wszystkimi u�ciski d�oni, zwr�ci� si� do pani Boynton: - Jak zdr�wko drogiej pani? Nie zm�czy�a pani� podr�? - Nie... Jak pan wie, nigdy nie czuj� si� zupe�nie dobrze... - sapn�a tonem niemal �askawym nowo przyby�emu, kt�rego nazwisko brzmia�o Cope. - Tak, tak... Niestety - wtr�ci� pan Cope. - Ale nie czuj� si� dzi� gorzej - podj�a pani Boynton z jadowitym u�miechem. - Nadine dba o mnie... Prawda, moja droga? - zwr�ci�a si� do synowej. - Robi�, co w mojej mocy - odpowiedzia�a tamta oboj�tnym tonem. - Ma si� rozumie�! Naturalnie! - przytakn�� entuzjastycznie rozm�wca. - No i co, Lennox? Jak ci si� podoba Gr�d Dawidowy? - Bo ja wiem - odpar� bez zainteresowania zagadni�ty. - Troch� rozczarowuje, no nie? Takie by�o moje pierwsze wra�enie. Ale pa�stwo ma�o jeszcze chyba widzieli, co? - Przez wzgl�d na mam� niewiele mo�emy si� rusza� - zabra�a g�os Carol. - Dwie godziny zwiedzania w ci�gu dnia to wszystko, na co mog� sobie pozwoli� - wyja�ni�a starsza pani. - To prawdziwy cud, �e droga pani mo�e sobie pozwoli� bodaj na tyle! - podchwyci� z zapa�em pan Cope. Pani Boynton prychn�a chrapliwie. - Nie zwyk�am ulega� w�asnemu cia�u - powiedzia�a. - Naprawd� liczy si� duch. Tylko duch! Gerard zauwa�y�, �e Raymond Boynton wzdrygn�� si� nerwowo. - By� pan ju� pod �cian� P�aczu, prosz� pana? - Naturalnie! Tam wybra�em si� przede wszystkim. W ci�gu najbli�szych dwu dni chcia�bym zwiedzi� dok�adnie Jerozolim�, a p�niej zrobi� objazd organizowany przez Cooka. Chc� pozna� Ziemi� �wi�t�: Betlejem, Nazaret, Tyberiad�... Bardzo to wszystko interesuj�ce... No i D�erasz, gdzie s� podobno ciekawe ruiny... Rzymskie, rozumiecie pa�stwo! Ch�tnie zobaczy�bym te� r�owopurpurowe skalne miasto Petr�... Istny fenomen natury! Ale Petra le�y na uboczu, a droga tam i z powrotem plus solidne zwiedzanie zajmuje blisko tydzie�. - Bardzo to wszystko zach�caj�ce - odezwa�a si� zn�w Carol. - Ch�tnie pojecha�abym do Petry. - Z pewno�ci� to co� naprawd� godnego uwagi. Naturalnie! - zacz�� gor�co pan Cope, zawiesi� na chwil� g�os i, zerkn�wszy z ukosa na pani� Boynton, podj�� tonem, kt�ry pods�uchuj�cemu Francuzowi wyda� si� bardzo niepewny: - A mo�e zdo�a�bym nam�wi� kogo� z pa�stwa na t� wycieczk�? Oczywi�cie, to nie dla drogiej pani - zwr�ci� si� do starej - i wiem, �e cz�� rodziny zechce pozosta� z pani�. Gdyby jednak pa�stwo, �e si� tak wyra��, z�amali jednolity szyk... - urwa� jako� nieporadnie. Przez chwil� Gerard s�ysza� tylko miarowy stukot drut�w pani Boynton. P�niej dobieg� go jej g�os: - Nie s�dz�, �eby odpowiada�a nam roz��ka. Jeste�my, prosz� pana, wyj�tkowo z�yt� rodzin�. - Rozejrza�a si� doko�a. - No i co, dzieci? Co wy na to? Odpowiedzi nie da�y na siebie czeka�. - Naturalnie, mamo. - Oczywi�cie. - Nie mo�e by� mowy o roz��ce. Pani Boynton zdoby�a si� na sw�j szczeg�lny u�miech. - S�ysza� pan? Dzieci nie chc� rozstawa� si� ze mn�. A co ty powiesz, Nadine? Nic nie m�wisz? - Nie pojad�, mamo. Chyba, �e �yczy�by sobie tego Lennox. Stara przenios�a wzrok na syna. - Co ty na to, Lennox? M�g�by� wybra� si� do Petry z Nadine. Ona ma chyba ochot� na t� wycieczk�. Lennox poruszy� si� niespokojnie, uni�s� wzrok. - Ja... Nie... Dzi�kuj�, mamo. Najlepiej zosta�my wszyscy razem. - Drodzy pa�stwo to bardzo kochaj�ca si� rodzina - zauwa�y� pan Cope z uznaniem, lecz g�os jego mia� przygaszone brzmienie. - Trzymamy si� razem i na uboczu - powiedzia�a stara i zacz�a zbiera� k��bki we�ny. - Raymond! Co to za m�oda osoba zagadn�a ci� przed chwil�? Ch�opiec zn�w wzdrygn�� si� nerwowo. Zarumieni� si�, a p�niej poblad�. - Nie wiem... Nie mam poj�cia, jak si� nazywa. Przyjecha�a tu razem z nami... Nocnym poci�giem. - My�l�, �e wi�cej nie b�dziemy mie� z ni� do czynienia - o�wiadczy�a pani Boynton i wolno, pracowicie zacz�a podnosi� si� z fotela. Nadine wsta�a, by pospieszy� z pomoc� �wiekrze, a jej zawodowa wprawa nie usz�a uwagi doktora Gerarda. - Czas do ��ek, dzieci! - oznajmi�a pani Boynton. - Dobrej nocy, prosz� pana - zwr�ci�a si� do pana Cope. - Dobranoc drogiej pani. Dobranoc, Nadine. Ma�y poch�d rodzinny ruszy� z miejsca i najwidoczniej nikomu z m�odych nie przysz�o do g�owy, �e mo�na by wy�ama� si� z szyku. Pozostawiony w salonie pan Cope odprowadza� wzrokiem Boynton�w, a wyraz twarzy mia� jaki� bardzo dziwny. Doktor wiedzia� z do�wiadczenia, �e Amerykanie s� towarzyscy, a w czasie podr�y nie okazuj� tej niemi�ej podejrzliwo�ci tak charakterystycznej dla Brytyjczyk�w. Zawarcie znajomo�ci z tym Amerykaninem - samotnym i usposobionym �yczliwie wobec ludzi - nie przedstawia�o najmniejszej trudno�ci komu� obdarzonemu taktem doktora Gerarda. Jego bilet wizytowy raz jeszcze wywo�a� po��dany skutek. Pan Jefferson Cope przeczyta� nazwisko i by� zachwycony. - Doktor Gerard! Naturalnie! Niedawno pan doktor by� w Stanach! Prawda? - Tak. Ubieg�ej jesieni. Wyk�ada�em na uniwersytecie Harvard. - Oczywi�cie! Nazwisko pana jest powszechnie znane. Pan doktor jest znakomito�ci� po�r�d swoich paryskich koleg�w. - Stanowczo nazbyt pan uprzejmy. Musz� zaprotestowa�. - Nic podobnego! Takie nieoczekiwane spotkanie z panem doktorem to zaszczyt dla mnie, wielki zaszczyt. A nawiasem m�wi�c, bawi teraz w Jerozolimie sporo wybitnych osobisto�ci. Pan doktor i lord Welldon, i znany finansista, sir Gabriel Steinbaum. Jest tak�e nestor brytyjskiej archeologii, sir Manders Stone, jest lady Westholme, g�o�na w Anglii dzia�aczka polityczna, i s�ynny belgijski detektyw, Herkules Poirot. - Ma�y Herkules Poirot? Naprawd�? - Tak! Znalaz�em jego nazwisko w lokalnej gazecie, po�r�d os�b �wie�o przyby�ych. Wygl�da na to, �e kto �yw rezyduje dzi� w hotelu "Salomon". A nawiasem m�wi�c, to rzeczywi�cie hotel na poziomie. Pan Cope by� najwyra�niej zadowolony, a Teodor Gerard nale�a� do ludzi, kt�rzy, je�li im zale�y, umiej� by� czaruj�cy. Wkr�tce nowi znajomi przenie�li si� do baru, gdzie po dwu kolejkach whisky Francuz poruszy� interesuj�cy go temat - Drogi panie - rozpocz�� - czy ta ameryka�ska rodzina, z kt�r� pan dopiero co rozmawia�, mo�e uchodzi� za typow�? Pan Cope poci�gn�� �yk z wysokiej szklanki, zrobi� powa�n� min�. - Nie - odrzek� po chwili. - Nie pozwoli�bym sobie na takie okre�lenie. - Naprawd�? A ja odnios�em wra�enie, �e to bardzo kochaj�ca si� rodzina. - Chce pan powiedzie�, �e wszystko i wszyscy obracaj� si� doko�a starszej pani? Rzeczywi�cie! To osoba na nieprzeci�tn� miar�. - Tak pan s�dzi? Obesz�o si� bez dalszego poci�gania za j�zyk. - Nie b�d� tai�, panie doktorze - podj�� Amerykanin - �e ostatnio wci�� my�l� o tej rodzinie. Czy ja wiem? Mo�e rozmowa na ten temat znudzi pana? Doktor Gerard stanowczo od�egna� si� od nudy. Pan Cope zacz�� zn�w m�wi� powoli, a jego sympatyczna, starannie ogolona twarz przybra�a wyraz szczerej troski: - Przyznam otwarcie, �e jestem troch� zmartwiony, zaniepokojony. Pani Boynton, widzi pan, to moja dawna dobra znajoma... Ma si� rozumie�, m�oda pani Boynton, nie starsza. - Aha... Ta ciemnow�osa, urocza m�oda m�atka? - Zgadza si�, panie doktorze! Nadine Boynton to bardzo warto�ciowa dziewczyna. Zna�em j� przed jej �lubem. Pracowa�a wtedy w szpitalu. Kszta�ci�a si� na piel�gniark�. P�niej wyjecha�a na urlop zaproszona przez Boynton�w, no i tam wysz�a za Lennoxa. - Ciekawa historia... Amerykanin poci�gn�� kolejny �yk whisky i m�wi� dalej: - Chcia�bym opowiedzie� panu z grubsza dzieje tej rodziny. - Z przyjemno�ci� ich wys�ucham. - Dzi�kuj�. A zatem nie�yj�cy ju� Elmer Boynton, cz�owiek powszechnie znany i og�lnie szanowany, by� dwukrotnie �onaty. Jego pierwsza �ona umar�a, kiedy Carol i Raymond ledwie wyro�li z pieluch. P�niej o�eni� si� powt�rnie z osob�, jak s�ysza�em, nie pierwszej m�odo�ci, ale podobno w owym czasie przystojn�. Zabawne, co? Jak dzi� si� na ni� patrzy, trudno da� wiar�, �e kiedykolwiek mog�a by� przystojna! Powtarzam to, czego si� dowiedzia�em z miarodajnych �r�de�. W ka�dym razie m�� mia� o niej dobre mniemanie i we wszystkim �lepo jej s�ucha�. Kilka lat przed �mierci� chorowa� ci�ko, wi�c pani Boynton rz�dzi�a, jak chcia�a. To wyj�tkowo zdolna i energiczna osoba z nieprzeci�tn� g�ow� do interes�w. Jest te� uczciwa i sumienna. Kiedy Elmer umar�, po�wi�ci�a si� bez reszty dzieciom. Jedno jest jej w�asne: Ginevra, ta ruda podfruwajka. �adna, tylko troch� s�abowita. Jak m�wi�em, pani Boynton po�wi�ci�a si� bez reszty dzieciom i kompletnie odci�a je od reszty �wiata. Nie wiem, co pan powie, panie doktorze, ale, moim zdaniem, to niefortunny pomys�. - Zgadzam si� z panem. Izolacja musi �le wp�ywa� na ich umys�y i na rozw�j charakter�w. - W tym sedno sprawy! Pani Boynton zazdro�nie strzeg�a dzieci, nie pozwala�a im na �adne kontakty z obcymi. W rezultacie wszyscy wyro�li na... jak by tu powiedzie�?... na ludzi nerwowych, przewra�liwionych. S� nieufni, niezdolni do zawierania znajomo�ci. To niedobrze, prawda? - Bardzo niedobrze. - Jestem przekonany, �e pani Boynton dzia�a i dzia�a�a w najlepszej wierze. To przesadna gorliwo�� z jej strony. - Wszyscy mieszkaj� razem? - zapyta� Gerard. - Tak. - I synowie nie pracuj�? - Nie. Elmer by� bogaty. Ca�y maj�tek zostawi� w do�ywocie wdowie, z przeznaczeniem, rzecz jasna, na utrzymanie rodziny. - Aha... Dzieci s� uzale�nione finansowo od matki? - Tak. I ona �yczy sobie, aby wszyscy mieszkali razem, nie szukali zaj�cia poza domem. Mo�e to i racja, bo pieni�dzy maj� jak lodu. Nikt z Boynton�w nie musi zarabia�, ale, moim zdaniem, praca zawodowa mo�e wyj�� tylko na dobre, zw�aszcza p�ci m�skiej. I jeszcze jedno. Nikt z m�odych nie ma �adnego hobby. Nie graj� w golfa, nie ta�cz�, nie spotykaj� si� z r�wie�nikami. Wszyscy mieszkaj� razem w wielkim, ponurym domu na prowincji zabitej deskami. To, panie doktorze, warunki bardzo niekorzystne. - Zgadzam si� z panem - przytakn�� Francuz. - M�odzi Boyntonowie nie maj� zmys�u towarzyskiego, poczucia ��czno�ci z innymi lud�mi. Mo�e to bardzo kochaj�ca si� rodzina, ale te� zamkni�ta w sobie. - Czy �adne z nich nie my�la�o nigdy o buncie? - Chyba nie... O czym� takim nie s�ysza�em. Ca�a czw�rka tkwi po prostu na miejscu. - A win� przypisuje pan dzieciom czy pani Boynton? Jefferson Cope zrobi� zak�opotan� min�. - S�dz� - podj�� - �e w wi�kszym albo mniejszym stopniu ona ponosi odpowiedzialno��. Stosowa�a niew�a�ciwe metody wychowawcze. Ale z drugiej strony ch�opak, kt�ry dorasta, powinien chyba d��y� do niezale�no�ci... Rozumie pan? Powinien sam zerwa� jako� p�ta. - To mo�e by� niewykonalne - wtr�ci� tonem zastanowienia Gerard. - Niewykonalne? Czemu? - S� rozmaite metody powstrzymywania wzrostu drzewa. Amerykanin zdziwi� si� troch�. - Przecie� to wszystko silni, zdrowi ludzie - zauwa�y�. - Umys� mo�na kr�powa� i d�awi� r�wnie dobrze, jak cia�o. - Pod wzgl�dem umys�owym oni s� w porz�dku. Lekarz westchn�� cicho, a Cope m�wi� dalej: - Nie, panie doktorze! Prosz� mi wierzy�, �e m�czyzna powinien samodzielnie kierowa� swoim losem. Prawdziwy m�czyzna sam decyduje o sobie i co� z �ycia wyci�ga. Nie siedzi bezczynnie, nie kr�ci m�ynka kciukami. �adna kobieta nie mo�e powa�a� takiego m�czyzny. Francuz spojrza� na� z ukosa. - Pije pan zapewne do Lennoxa Boyntona? - powiedzia�. - Racja! Mia�em na my�li Lennoxa, bo Raymond to jeszcze m�odzik. Ale Lennox dobiega trzydziestki. Powinien co� z sob� zrobi�. - Jego �ona ma chyba nie�atwe �ycie? - rzuci� doktor. - Ma si� rozumie�! Diablo trudne. To niezwyk�a kobieta. Naprawd� godna podziwu. Nigdy nie skar�y si�, ale nie jest szcz�liwa. Powiedzia�bym nawet, �e jest bardzo nieszcz�liwa. - Na to wygl�da - przytakn�� Gerard. - Nie wiem, jakiego pan jest zdania, ale wed�ug mnie s� pewne granice cierpliwo�ci. Na miejscu Nadine pogada�bym szczerze z Lennoxem. Albo co� musia�oby si� zmieni�, albo... - Albo - podchwyci� Francuz - m�oda pani Boynton powinna rozsta� si� z m�em. Tak pan uwa�a? - Ka�dy ma w�asne �ycie, panie doktorze. Je�eli Lennox nie potrafi oceni� jej nale�ycie, znajdzie si� kto� inny, kto... - Na przyk�ad pan... Prawda? - wtr�ci� zn�w lekarz. Amerykanin zarumieni� si� mocno. P�niej spojrza� Gerardowi prosto w oczy i odpowiedzia� z pe�n� prostoty godno�ci�: - Tak... Nie wstyd mi moich uczu� dla Nadine. Szanuj� j� i jestem do niej bardzo przywi�zany. Pragn� tylko jej szcz�cia. Gdyby by�o jej dobrze z Lennoxem, wycofa�bym si�, znikn�� z pola widzenia. - A w istniej�cych warunkach? - Trwam przy niej. Je�eli b�d� jej potrzebny, znajdzie mnie zawsze. - Prawdziwy b��dny rycerz z pana. - Przepraszam... Nie dos�ysza�em. - Drogi panie! W dzisiejszych czasach duch rycerski �yje tylko po�r�d pa�skich rodak�w! Panu wystarcza s�u�ba dla wybranki, bez �adnych widok�w na w�asne korzy�ci. Postawa godna najwy�szego uznania! A tak realnie. W czym spodziewa si� pan pom�c m�odej pani Boynton? - Postanowi�em by� na ka�de jej zawo�anie. - A wolno zapyta�, jak odnosi si� do pana starsza pani Boynton? - Z ni� nigdy nic nie wiadomo - odpar� z wolna Cope. - Jak m�wi�em, unika wszelkich kontakt�w. Ale do mnie odnosi si� wyj�tkowo. Jest przychylna, �askawa, jak gdybym prawie nale�a� do rodziny. - Innymi s�owy aprobuje pa�sk� przyja�� z synow�? - W�a�nie! Aprobuje. - To dziwne, prawda? Amerykanin zesztywnia� troch�. - Zapewniam pana, doktorze - podj�� - �e w tej absolutnie platonicznej przyja�ni nie ma nic niestosownego. - M�j drogi panie! W to bynajmniej nie w�tpi�. Mia�em na my�li tylko tyle, �e �yczliwy stosunek do pa�skiej przyja�ni z jej synow� to objaw dziwny z punktu widzenia samej pani Boynton. Ta kobieta interesuje mnie. Nawet bardzo! - S�usznie, panie doktorze! To osoba niezwyk�a, pot�na indywidualno��. Elmer by� wysokiego mniemania o jej rozumie. - Tak wysokiego - podchwyci� Francuz - �e pod wzgl�dem finansowym zda� dzieci na jej �ask� i nie�ask�. W moim kraju nie m�g�by tak post�pi� z mocy prawa. - My, Amerykanie - odrzek� pan Cope, wstaj�c z miejsca - ho�dujemy zasadzie absolutnej wolno�ci. Doktor r�wnie� d�wign�� si� z krzes�a. Ostatnie zdanie nie wywar�o na nim g��bszego wra�enia. Nieraz s�ysza� je powtarzane przez ludzi rozmaitych narodowo�ci, lecz wiedzia�, �e �adnego kraju, �adnego l�du, �adnego osobnika niepodobna nazwa� nieograniczenie wolnym. Rzecz w tym, �e istniej� rozmaite odmiany i gatunki wi�z�w. Po�o�y� si� do ��ka zamy�lony i mocno zainteresowany tym, czego si� ostatnio dowiedzia�. ROZDZIA� V Sara King sta�a w obr�bie mur�w �wi�tyni Haram-esz-Szerif. Za sob� mia�a kopu�� Przybytku Ska�y. Cicho szemra�y fontanny, a ma�e grupki turyst�w przechodzi�y, nie zak��caj�c spokoju. "To dziwne - my�la�a Sara - �e niegdy� Jebusyci uczynili z tej ska�y klepisko do m��cki, a Dawid kupi� j� za sze��set szekeli z�ota i zamieni� w miejsce �wi�te... A dzisiaj?... Dzisiaj s�ycha� tu wieloj�zyczny gwar rozm�w ze wszystkich stron �wiata". Odwr�ci�a si�, by spojrze� na meczet kryj�cy Przybytek Ska�y, i zada�a sobie pytanie, czy �wi�tynia Salomona mog�a by� bodaj w po�owie tak pi�kna. Da� si� s�ysze� odg�os krok�w i nieliczne towarzystwo wysz�o z wn�trza meczetu. Byli to Boyntonowie w asy�cie wygadanego dragomana. Lennox i Raymond podtrzymywali starsz� pani�. Dalej Jefferson Cope asystowa� Nadine, a Carol zamyka�a poch�d. Kiedy min�li Sar�, Carol obejrza�a si� w jej stron�, przystan�a i, jak gdyby pod wp�ywem nag�ego impulsu, zawr�ci�a, by na palcach po�pieszy� ku niej przez dziedziniec. - Bardzo przepraszam - zacz�a dr��cym g�osem. - Ale ja... Ja musz� pom�wi� z pani�. - S�ucham? - zdziwi�a si� m�oda lekarka. Dziewczyna by�a zdenerwowana, trz�s�a si�, twarz mia�a trupio blad�. - Chodzi o... o mojego brata. Wczoraj zagadn�a go pani i... i na pewno wyda� si� pani nieokrzesanym gburem. On tego nie chcia�... Nie chcia�, ale nie m�g� inaczej. To prawda!... Prosz� mi wierzy�. Panna King odczu�a niesmak i uraz� z powodu tej niedorzecznej sceny. Z jakiej racji obca osoba napastuje j�, aby wyg�osi� g�upaw� obron� �le wychowanego brata? Mia�a ju� na ustach ci�t� odpowied�, gdy nast�pi�a niespodziewana zmiana. Sara wyczu�a, �e Carol Boynton jest naprawd� przej�ta i m�wi najzupe�niej serio. Owo powo�anie, kt�re sk�oni�o j� do obrania zawodu lekarza, nakaza�o jej teraz wys�ucha� dziewczyny. - Prosz� mi co� powiedzie� na ten temat - odpar�a z nut� zach�ty. - On rozmawia� z pani� w poci�gu, prawda? - podj�a Carol. - Tak... Albo raczej ja z nim rozmawia�am. - Oczywi�cie... I tak mog�oby by� dalej... Ale wczoraj wieczorem... Wczoraj wieczorem Ray ba� si�... bo, widzi pani... - urwa�a z zak�opotaniem. - Ba� si�? Rumieniec zabarwi� poblad�� twarz dziewczyny. - Naturalnie, to brzmi g�upio... Idiotycznie... Ale, widzi pani, nasza matka jest... jest powa�nie chora i nie pochwala �adnych nowych znajomo�ci. Ale... Ale ja wiem, �e Ray ch�tnie zaznajomi�by si� z pani� bli�ej. Sara odczu�a �ywe zainteresowanie, ale zanim zd��y�a co� powiedzie�, tamta zacz�a znowu: - Wiem... Wiem, oczywi�cie, �e to, co m�wi�, mo�e wyda� si� bardzo niem�dre, ale... - Z przestrachem rozejrza�a si� doko�a. - Nie mog� zosta� d�u�ej... Spostrzeg�, �e mnie nie ma. - Dlaczego? - Lekarka zadecydowa�a ju�, jak winna post�powa� dalej. - Dlaczego nie mo�e pani zosta� d�u�ej? A gdyby�my tak wr�ci�y razem do hotelu? - Nie! - Dziewczyna cofn�a si� sp�oszona. - To niemo�liwe. - Czemu? - natar�a Sara. - Niemo�liwe... Naprawd�... Matka by�aby... by�aby... - zaj�kn�a si� bezradnie. Sara przerwa�a jej stanowczym, opanowanym tonem: - Wiem, �e niekt�rym rodzicom strasznie trudno uprzytomni� sobie, �e ich dzieci doros�y. Chc� rz�dzi� nadal, kierowa� ich �yciem. Ale szkoda poddawa� si� temu, prosz� pani. Ka�dy powinien broni� swoich praw. - Pani nie rozumie... Nic nie rozumie... - szepn�a Carol i nerwowo za�ama�a r�ce. - Najcz�ciej ust�puje si� - ci�gn�a panna King - tylko dlatego, �e cz�owiek boi si� awantur. Awantury s� bardzo nieprzyjemne. Zgoda! Ale wolno��, moja droga, to co�, o co z pewno�ci� warto walczy�. - Wolno��? - Carol spojrza�a na ni� ze zdumieniem. - Nikt z nas nie by� nigdy wolny i nie b�dzie. - Nonsens! Carol pochyli�a si�, dotkn�a palcami ramienia Sary. - Prosz� pos�ucha�! Ja chc�... Musz� wyt�umaczy� to pani. Przed �lubem moja matka... Naprawd� to moja macocha... Przed �lubem by�a stra�niczk� w wi�zieniu. M�j ojciec by� tam naczelnikiem. O�eni� si� z ni�. No i tak ju� zosta�o. Ona nie zmieni�a si� i dla nas od pocz�tku by�a stra�niczk�. Dlatego takie mamy �ycie. Jeste�my w wi�zieniu! - L�kliwie rozejrza�a si� zn�w doko�a. - Ona zauwa�y, �e mnie nie ma. Musz� ju� i��. Musz�! Cofn�a si�, lecz Sara zd��y�a chwyci� j� za r�k�. - Zaraz! Musimy spotka� si� jeszcze, porozmawia�. - Niemo�liwe... Nie b�d� mog�a. - B�dzie pani mog�a - rzuci�a stanowczo m�oda lekarka. - Prosz� przyj�� do mnie w nocy. Pok�j trzysta dziewi�tnasty. Pu�ci�a r�k� dziewczyny, a gdy ta bieg�a co tchu za swoj� rodzin�, sta�a przez chwil� g��boko zamy�lona. Kiedy ockn�a si� wreszcie, zobaczy�a, �e obok niej znajduje si� doktor Gerard. - Dzie� dobry, kole�anko - zacz��. - I co? Pogaw�dzi�a pani z Carol Boynton? - Tak i musz� opowiedzie� panu, co us�ysza�am - i szybko stre�ci�a przebieg rozmowy. Gerard zwr�ci� szczeg�ln� uwag� na jedn� spraw�. - Aha! By�a stra�niczk� wi�zienn�! To ma swoj� wymow�, prawda? - Ma pan na my�li, �e tu le�y pow�d tyranii? - zapyta�a Sara. - Nawyki dawnego zawodu, co? - Nie. Ujmuje to pani niew�a�ciwie. Pani Boynton nie tyranizuje dlatego, �e by�a stra�niczk� wi�zienn�. Nic podobnego! Obra�a ten zaw�d dlatego, �e odpowiada�o jej tyranizowanie i przepala�a j� ��dza w�adzy. Nasza pod�wiadomo�� kryje takie rzeczy - ci�gn�� z ca�� powag� - ��dz� w�adzy, sadyzm, nieokie�znane pragnienie zadawania ran w rozmaitym rozumieniu. Wszystko to tkwi w nas, droga kole�anko. T�umimy te pop�dy. Staramy si� ich nie ujawnia�, ale czasami bywaj� silniejsze od nas. - Wiem o tym. - Panna King wzdrygn�a si� nerwowo. - Stale to obserwujemy - m�wi� Francuz - w zasadach politycznych, w post�powaniu ca�ych narod�w. Wci�� widzimy odwr�t od humanitaryzmu, mi�osierdzia, braterskiej dobrej woli. Czasami has�a brzmi� pi�knie, lecz narzucane si�� powoduj� zgubne skutki, wynikaj�ce z przemocy lub strachu. Przerwa� na chwil�, a Sara zapyta�a: - Podejrzewa pan, �e pani Boynton to swojego rodzaju sadystka? - Jestem tego prawie pewien. S�dz�, �e ta kobieta delektuje si� zadawaniem cierpie� moralnych, rozumie pani, nie fizycznych. Jest to forma sadyzmu rzadsza i znacznie trudniej z ni� sobie poradzi�. Pani Boynton pragnie w�ada� innymi i cieszy si� tym, �e cierpi�. - Okropno��! - wzdrygn�a si� zn�w m�oda lekarka, a gdy Gerard powt�rzy� jej swoj� rozmow� z Cope'em, zapyta�a: - On nie zdaje sobie sprawy z tego, co si� dzieje, prawda? - Tak, dla niego to zbyt skomplikowane. Przecie� nie jest psychologiem. - Rozumiem. Brak mu naszej obrzydliwej wnikliwo�ci. - W�a�nie! To poczciwy, prostolinijny, sentymentalny umys� typowy dla Amerykan�w. Sk�ania si� on do wiary raczej w dobro ni� w z�o. Zdaje sobie spraw�, �e w rodzinie Boynton�w panuje niew�a�ciwa atmosfera, lecz przypisuje j� przesadnej troskliwo�ci starszej pani, nie za� jej �wiadomie z�emu post�powaniu. - A j� musi to �wietnie bawi�. - Z ca�� pewno�ci� - zgodzi� si� doktor. - Ale czemu ci m�odzi nie zbuntuj� si� wreszcie? Przecie� mog�. - Nie. Tym razem myli si� pani. Nie mog�. Widzia�a pani kiedy stary eksperyment z kogutem? Na pod�odze rysuje si� kred� kresk� i przytyka do niej dzi�b koguta. Biedak wyobra�a sobie, �e jest uwi�zany. Nie mo�e podnie�� g�owy. Co� podobnego dzieje si� te� z m�odymi Boyntonami, kt�rzy, prosz� pami�ta�, s� od dzieci�stwa pod moraln� w�adz� starszej pani. Zahipnotyzowa�a ich, przepe�ni�a wiar�, �e niepodobna jej nie pos�ucha�. Znajduj� si� w wi�zieniu od tak dawna, �e gdyby nawet wi�zienn� bram� otwarto, nie zauwa�yliby tego. Jeden z nich, Lennox, ju� nie chce by� wolny, a ca�a reszta l�ka si� wolno�ci. - A co b�dzie, gdy ona umrze? - zapyta�a rzeczowo. Gerard wzruszy� ramionami. - Zale�y, kiedy umrze. Je�eli nast�pi�oby to teraz, mog�oby nie by� za p�no. Carol i Raymond s� jeszcze m�odzi, �atwo ulegaj� wp�ywom otoczenia. Zapewne zostaliby normalnymi lud�mi. Z Lennoxem inna sprawa. Wygl�da mi na to, �e zrezygnowa� ju� z wszelkich nadziei. Biernie znosi niewol� na jaki� zwierz�cy spos�b. - Jego �ona powinna co� zrobi�! - rzuci�a niecierpliwie. - Wyrwa� go, oswobodzi�! - Bo ja wiem... Mo�e pr�bowa�a ju�, ale bez skutku. - My�li pan, �e i ona zosta�a zahipnotyzowana? - Nie. Jestem zdania, �e stara nie ma nad ni� w�adzy i dlatego nienawidzi synowej z ca�ego serca. Prosz� zwr�ci� uwag� na jej oczy, gdy przypatruje si� Nadine. - Nie mog� jej zrozumie�... To znaczy m�odszej pani Boynton - powiedzia�a panna King. - Czy�by nie widzia�a, co si� dzieje? - Moim zdaniem, widzi i my�li swoje. - T� star� powinien kto� u�mierci�! - zawo�a�a �ywo m�oda lekarka. - Osobi�cie zaleci�abym arszenik w porannej fili�ance herbaty... - urwa�a, by podj�� zaraz obcesowo: - A co pan my�li o najm�odszej z rodziny, tej rudej? Doktor zmarszczy� czo�o, spochmurnia�. - Nie wiem. Tu w�a�nie widz� co� szczeg�lnie dziwnego. Ona jest rodzon� c�rk� pani Boynton. - Oczywi�cie! I na tym chyba winna polega� r�nica? - Niekoniecznie - odpar� Francuz. - Kto�, kto raz uleg� ��dzy w�adzy, okrucie�stwu, sadystycznym pop�dom, nie zwyk� oszcz�dza� nikogo, nawet najdro�szych i najbli�szych. - Umilk� na chwil� i po zastanowieniu ci�gn��: - Jestem lekarzem psychiatr�. Wiem, �e znakomita wi�kszo�� schorze� psychicznych wynika z wybuja�ych ambicji, z pragnienia sukces�w, pot�gi, w�adzy. Zaspokojenie takich ambicji wiedzie do apodyktycznej pewno�ci siebie, tyra�skich sk�onno�ci, okrucie�stwa, a w ostatecznym rezultacie do przesytu. A w przypadkach, gdy wyg�rowane pragnienia nie mog� by� zaspokojone... C�? Odpowiedzi nale�y szuka� w zak�adach dla umys�owo chorych. S� one pe�ne tych, co nie byli w stanie znie�� w�asnej przeci�tno�ci, braku znaczenia, niewoli, a wi�c odci�li si� od realnego �wiata i raz na zawsze zatrzasn�li za sob� drzwi rzeczywisto�ci. - Jaka szkoda, �e ta stara nie trafi�a do zak�adu dla umys�owo chorych - westchn�a Sara. - Nie tam jej miejsce, droga pani. Nie po�r�d zawiedzionych, upad�ych. Tu sprawa przedstawia si� gorzej. Jej dopisa�o szcz�cie. Pani Boynton zi�ci�a swoje marzenia. - Takie rzeczy nie powinny zdarza� si� na �wiecie! - zawo�a�a lekarka. ROZDZIA� VI Sara by�a ciekawa, czy Carol Boynton stawi si� na nocne spotkanie. W�tpi�a raczej, gdy� przewidywa�a, �e po tych zwierzeniach musi nast�pi� gwa�towna reakcja. Niemniej zrobi�a odpowiednie przygotowania: ubra�a si� w szlafroczek z b��kitnego at�asu i na maszynce spirytusowej postawi�a wod�. Tu� po pierwszej, kiedy zamierza�a p�j�� do ��ka, us�ysza�a pukanie do drzwi. Otwar�a je i cofn�a si� szybko, by wpu�ci� oczekiwanego go�cia. - Obawia�am si� - zacz�a Carol - �e pani ju� �pi, nie... M�oda lekarka postanowi�a ju�