3148
Szczegóły |
Tytuł |
3148 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3148 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3148 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3148 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
"KOBRY AVENTINY"
Timothy Zahn
Tom 2 cyklu
Kobra
Lojalista: 2414
Granica mi�dzy polem a lasem by�a prosta jak promie� �wiat�a lasera. Gigantyczne, b�ekitnozielone cyprysowce ros�y tu� za szerok� na p� metra, jaskrawopomara�czow� ochronn� barier� oddzielaj�c� pierwsze delikatne kie�ki pszenicy od rodzimej flory Aventiny. Czasem, kiedy by� w filozoficznym nastroju, Jonny widzia� w tym wieloaspektowym porz�dku wzajemne oddzia�ywanie si� jin i jang: wysokie walczy�o z niskim, stare z m�odym, a rodzime ze sprowadzonym przez cz�owieka. W tej chwili jednak ani w g�owie mu by�o jakiekolwiek filozofowanie.
Podnosz�c wzrok znad kartki, Jonny popatrzy� na ch�opca, kt�ry mu j� przyni�s� i sta� teraz przed nim wypr�ony na baczno�� w postawie uznawanej w wojsku za zasadnicz�.
- I co to wszystko ma znaczy�? - zapyta�, lekko machaj�c kartk�.
- Powiedziano mi, �e ta wiadomo�� nie b�dzie wymaga�a �adnych komentarzy, prosz� pana... - zacz�� ch�opiec.
- To wiem, potrafi� przecie� czyta� - przerwa� mu Jonny. - Ale je�li jeszcze raz odezwiesz si� do mnie "prosz� pana", Almo, to obiecuj� ci, �e powiem o wszystkim ojcu. Chodzi�o mi o to, dlaczego Challinor wysy�a� ci� w tak d�ug� drog�, je�li tylko zamierza� zawiadomi� mnie o spotkaniu. Do tych cel�w ju� dawno wymy�lono przecie� inne sposoby.
Poklepa� s�uchawk� miniaturowego telefonu umieszczonego w kieszeni na biodrze.
- Ce-dwa Challinor nie chcia� ryzykowa�, �e dowie si� o tym kto� niepowo�any, prosz� pana... ee, Jonny - poprawi� si� pospiesznie ch�opiec. - Powiedzia� mi, �e w tym spotkaniu maj� bra� udzia� tylko Kobry.
Jonny przygl�da� si� przez d�u�sz� chwil� twarzy ch�opca, a p�niej z�o�y� kartk� i wsun�� j� do kieszeni spodni. Bez wzgl�du na to, co planowa� Challinor, straszenie jego wys�annika nie mia�oby �adnego sensu.
- Mo�esz powiedzie� Challinorowi, �e najprawdopodobniej przyjad� - powiedzia� wiec tylko. - Niedawno kr�ci� si� tu na skraju lasu kolczasty lampart. Je�eli nie zabij� go teraz, wieczorem b�d� musia� jecha� jako stra�nik na siewniku China.
- Ce-dwa Challinor powiedzia�, i� powinienem zwr�ci� ci uwag� na fakt, �e to spotkanie jest bardzo wa�ne.
- Tak samo, jak s�owo, kt�re da�em. Obieca�em Chinowi, �e dzisiaj wieczorem b�dzie m�g� posia� drug� parti� ziarna. -Jonny si�gn�� po mikrotelefon. -Je�li chcesz, sam zadzwoni� do Challinora i powiem mu, co o tym my�l� -zaproponowa�.
- Nie, ju� wszystko w porz�dku - odpar� pospiesznie Almo. - Sam mu powiem. Dzi�kuj�, �e zechcia�e� po�wi�ci� mi tyle czasu.
Obr�ci� si� na pi�cie i ruszy� przez pole w kierunku czekaj�cego na niego samochodu.
Jonny stwierdzi�, �e si� u�miecha, ale uczucie rozbawienia min�o bardzo szybko. W tej cz�ci Aventiny nie widywa�o si� wielu nastolatk�w - pierwsze dwa transporty osadnik�w byli to ludzie bezdzietni, a w kolejnych dw�ch sprowadzono zbyt ma�o dzieci, aby ten niedob�r wyr�wna�. Jonny czu� w sercu uk�ucie b�lu na my�l o tym, jak bardzo Almo i jego r�wie�nicy prze�ywaj� to przymusowe osamotnienie. Pociesza� si� tylko, �e pewien wz�r dla ch�opc�w mog�o stanowi� czterech �o�nierzy z oddzia�u Kobra przydzielonych do miasteczka Thanksgiving, w kt�rym mieszka� Almo. Jonny by� rad, �e ma�y zaprzyja�ni� si� z Torsem Challinorem. Przynajmniej cieszy� si� z tego a� do tej chwili. Teraz nie by� ju� tego taki pewien.
Samoch�d z Almem w �rodku odjecha�, wzniecaj�c tylko niewielki ob�ok kurzu, a Jonny odwr�ci� si� i zacz�� obserwowa� g�ruj�ce nad nim wielkie drzewa. Pomy�la�, �e intryg� Challinora w stylu p�aszcza i lasera pomartwi si� nieco p�niej. Teraz mia� do zabicia kolczastego lamparta. Upewniwszy si�, �e przytroczony do pasa ekwipunek b�dzie bezpieczny, przekroczy� ochronn� barier� i wszed� do lasu.
Pomimo siedmiu lat sp�dzonych na Aventinie, ilekro� spogl�da� na baldachim z dziwacznych li�ci, zamieniaj�cy dzie� w przenikni�ty rozproszonym �wiat�em p�mrok, czu� co� w rodzaju grozy. Ju� dawno doszed� do wniosku, �e jedn� z przyczyn takiego l�ku musia�a by� d�ugowieczno�� drzew. Drug� stanowi�a �wiadomo�� tego, jak niewiele naprawd� wiedzia� cz�owiek o planecie, kt�r� tak niedawno uzna� za swoj� w�asno��. Las t�tni� �yciem ro�lin i zwierz�t, a ludzie ani ich nie rozumieli, ani nawet nie znali. W��czywszy wzmacniacze wzroku i s�uchu, Jonny zag��bi� si� w g�stwin�, staraj�c si� spogl�da� na wszystkie strony naraz.
Wyj�tkowo g�o�ny trzask ga��zki rosn�cego za jego plecami drzewa by� jedynym ostrze�eniem, ale Jonny �adnego innego nie potrzebowa�. Jego nanokomputer prawid�owo zinterpretowa� ten d�wi�k i doszed� do wniosku, �e stanowi zagro�enie. Zanim Jonny mia� czas sobie to u�wiadomi�, w�adz� nad mi�niami przej�y serwomotory, odrzucaj�c go na bok w tej samej chwili, w kt�rej cztery komplety pazur�w przeciery dopiero co opuszczone przez niego miejsce. Jonny przekozio�kowa� po ziemi kilka razy -o w�os unikaj�c zetkni�cia si� z drzewem poro�ni�tym lepk� winoro�l� - a potem przykucn��. K�tem oka zauwa�y�, �e lampart wypr�a si� do drugiego skoku. Dostrzeg� ostre jak ig�y, schowane w futrze przednich �ap kolce -i ponownie w�adz� nad jego cia�em przej�� komputer.
Jedyn� broni�, jak� Jonny dysponowa�, stoj�c na ods�oni�tym kawa�ku gruntu, by�y lasery w opuszkach ma�ych palc�w. Komputer, nakazuj�c mu wykona� kolejny unik, wykorzysta� t� bro� ze �mierciono�n� dok�adno�ci�. Z palc�w Jonny'ego wystrzeli�y dwie nitki �wiat�a, omiataj�c �eb obcego stwora z prawej strony na lew� i z powrotem.
Kolczasty lampart zawy� z b�lu, a Jonny, s�ysz�c ten przera�liwy skowyt, mia� wra�enie, �e wywracaj� mu si� wn�trzno�ci. Lampart tymczasem odruchowo wysun�� na boki i do przodu swoje kolce, ale ten odruch nie odni�s� zamierzonego skutku, gdy� Jonny ju� dawno zd��y� usun�� si� z zasi�gu ich ostrzy i szpic�w. Ponownie upad� na ziemi�, ale tym razem nie przekozio�kowa� ani nie wsta�. Spogl�daj�c przez rami�, zobaczy�, �e kolczasty zwierz usi�uje si� podnie��, niepomny na ciemne, wypalone na futrze �ba pr�gi i na uszkodzenia m�zgu, jakie musia�y si� dokona�. Podobne rany z pewno�ci� zabi�yby cz�owieka, ale zdecentralizowany metabolizm stworzenia z innego �wiata zapewne by� mniej podatny na takie obra�enia. Stw�r d�wign�� si� na �apy, ale nie schowa� kolc�w...
W tej samej chwili trafi� go w �eb strza� z przeciwpancernego lasera Jonny'ego... tym razem rany okaza�y si� bardziej ni� wystarczaj�ce.
Jonny ostro�nie wsta�, krzywi�c si� na widok nowych zadrapa� i otar� zdobytych w czasie ostatniej walki. W kostce czu� ciep�o nieco wi�ksze ni� powinien po pojedynczym strzale z przeciwpancernego lasera. By�o to, co od dawna podejrzewa�, uczulenie na wysok� temperatur� wywo�ane zbyt intensywnym u�ywaniem tej broni podczas ucieczki z rezydencji Tylera.
Wygl�da�o wi�c na to, �e nawet na Aventinie nie m�g� si� ca�kiem pozby� pami�tek z okresu wojny.
Rozejrzawszy si� jeszcze raz, wyci�gn�� telefon i wystuka� numer operatora.
- Ariel - odezwa� si� g�os z komputera.
- Po��cz mnie z Chinem Restonem - powiedzia� Jonny. Po chwili us�ysza� w s�uchawce g�os farmera:
- Tu Chino Reston.
- M�wi Jonny Moreau, Chino. Zabi�em twojego kolczastego lamparta. Mam nadziej�, �e nie chcia�e� go wypcha�... musia�em niemal zw�gli� mu �eb.
- Do diab�a z �bem. Czy nic ci si� nie sta�o? Jonny u�miechn�� si�.
- Za bardzo si� przejmujesz, wiesz o tym? Nie, nic mi si� nie sta�o, nie da�em si� nawet drasn��. Je�li chcesz, zostawi� przy nim w��czony nadajnik z sygna�em namiarowym, �eby� m�g� przyj�� i �ci�gn�� sk�r�, kiedy zechcesz.
- Dobry pomys�. Dzi�kuj� bardzo, Jonny... naprawd� doceniam to, co zrobi�e�.
- Drobiazg. Pogadamy p�niej.
Jonny nacisn�� przycisk przerywaj�cy po��czenie, a potem ponownie po��czy� si� z operatorem.
- Z Kennetem MacDonaldem - powiedzia� komputerowi.
Tym razem przez d�u�sz� chwil� w s�uchawce panowa�a zupe�na cisza.
- Nie zg�asza si� -poinformowa� go w ko�cu komputer.
Jonny zmarszczy� czo�o. Podobnie jak wszystkie Kobry
na Aventinie, MacDonald nie powinien rozstawa� si� z telefonem. By� mo�e wi�c znajdowa� si� gdzie� w lesie lub robi� co� r�wnie niebezpiecznego i nie chcia�, aby cokolwiek odwraca�o jego uwag� od pracy.
- Zarejestruj wiadomo�� - poleci�.
- Rejestruj�.
- Ken, tu Jonny Moreau. Po��cz si� ze mn�, kiedy b�dziesz m�g�, najlepiej jeszcze przed wieczorem.
Wy��czywszy telefon, Jonny umie�ci� go na poprzednim miejscu, a spod spodu swej podr�cznej torby wyj�� jeden z dw�ch miniaturowych radionadajnik�w. Uruchomi� go za pomoc� mikroskopijnego prze��cznika, podszed� do zabitego lamparta i umie�ci� na jego grzbiecie. Przez chwil� patrzy� na martwego stwora, przygl�daj�c si� zw�aszcza kolcom w przednich �apach. Wszyscy aventi�scy biolodzy jednomy�lnie twierdzili, �e ich rozmieszczenie, kierunki wysuwania i wymiary czyni�y z nich raczej bro� obronn� ni� zaczepn�. Jedyny k�opot polega� na tym, �e jak dot�d nikt nie stwierdzi� na planecie obecno�ci jeszcze gro�niejszych zwierz�t, przeciwko kt�rym lampart mia�by u�ywa� swoich kolc�w. Jonny pomy�la�, �e nie chcia�by by� �wiadkiem odkrycia pierwszej z tych nie znanych bestii.
W��czywszy ponownie wzmacniacze wzroku i s�uchu, odwr�ci� si� i zacz�� przedziera� przez g�szcz w kierunku wyj�cia z lasu.
MacDonald zadzwoni� do niego p�nym popo�udniem, gdy Jonny rozgl�da� si� w�a�nie po spi�arni w poszukiwaniu czego�, co m�g�by przyrz�dzi� na obiad.
- Przepraszam, �e kaza�em ci tak d�ugo czeka� - powiedzia� przedstawiwszy si�. - Wi�kszo�� dnia sp�dzi�em w lesie w okolicach rzeki. Wy��czy�em telefon.
- Nic nie szkodzi - odpar� Jonny. - Polowa�e� na kolczaste lamparty?
- Tak. Jednego uda�o mi si� zabi�.
- Mnie tak�e. To musi by� ich jaka� kolejna migracja, bo zazwyczaj nie docieraj� a� tak szybko do obszar�w zagospodarowanych przez nas. S�dz�, �e przynajmniej przez jaki� czas b�dziemy mieli mn�stwo pracy.
- No c�, ostatnio �ycie stawa�o si� troch� nudne. Czego w�a�ciwie ode mnie chcia�e�?
Jonny zawaha� si� przez chwil�. Mo�liwe, �e naprawd� istnia� jaki� wa�ny pow�d, dla kt�rego Challinor nie chcia� powiadamia� ich przez radio o planowanym spotkaniu.
- Czy przypadkiem nie dosta�e� dzisiaj jakiej� niezwyk�ej wiadomo�ci? - zapyta� wymijaj�co.
- Prawd� m�wi�c, dosta�em. Chcesz, �eby�my si� spotkali i pogadali na ten temat? Poczekaj chwil�, Chrys chce mi co� powiedzie�.
Przez chwil� by�o s�ycha� niewyra�ny g�os, m�wi�cy co� z dala od mikrofonu.
- Chrys proponuje, �e mogliby�my obaj wpa�� do niej na obiad za jakie� p� godziny.
- Przykro mi, ale w�a�nie zacz��em co� gotowa� - sk�ama� Jonny. - Mo�e wpadn� troch� p�niej, jak zjem i posprz�tam?
- Wspaniale - zgodzi� si� MacDonald. - Powiedzmy, oko�o si�dmej? P�niej mogliby�my wybra� si� we dw�ch na ma�� przeja�d�k�.
Spotkanie u Challinora zosta�o zaplanowane na p� do �smej.
- Dobry pomys� - powiedzia� Jonny. - A zatem do zobaczenia o si�dmej.
Od�o�ywszy s�uchawk�, schwyci� ze spi�arni pierwsz� lepsz� opakowan� porcj�, rozwin�� j� i umie�ci� w swojej
mikrofal�wce. Z przyjemno�ci� skorzysta�by z zaproszenia na obiad - MacDonald i Chrys Eldjarn nale�eli do jego najlepszych przyjaci� - i zrobi�by to bez wahania, gdyby ojciec Chrys, chirurg, nie wyjecha� z miasta, wezwany do przeprowadzenia niespodziewanej operacji. Chrys i MacDonald od bardzo dawna stanowili par�, ale nie mieli wielu okazji do przebywania sam na sam, a Jonny nie zamierza� pozbawia� ich takiej okazji w�a�nie teraz. Ani Jonny, ani MacDonald nie mieli zbyt wiele wolnego czasu, bo jako jedyne tutejsze Kobry musieli strzec czterystu sze��dziesi�ciu kolonist�w z Ariel przed faun� Aventiny, a czasem te� broni� kt�rego� osadnika przed napa�ci� innego.
A poza tym - pomy�la� z kwa�n� min� - cz�stsze przebywanie w zasi�gu u�miechu Chrys tylko by go kusi�o, aby ponownie spr�bowa� j� MacDonaldowi odbi�, a nie widzia� �adnego sensu w nara�aniu si� mu w taki g�upi spos�b. Ich przyja�� by�a czym� zbyt cennym, aby mia� ryzykowa�, �e mo�e j� utraci�.
Przyrz�dzi� sobie -jak na jego zwyczaje bez po�piechu -obiad i dok�adnie o si�dmej znalaz� si� przed domem Eldjarn�w. Chrys wpu�ci�a go do �rodka, obdarzaj�c jednym ze swoich ol�niewaj�cych u�miech�w, i poprowadzi�a do salonu, w kt�rym, siedz�c na tapczanie, czeka� ju� na niego MacDonald.
- Straci�e� wspania�e danie - odezwa� si� na jego widok, wskazuj�c mu krzes�o, aby usiad�.
- Jestem pewien, �e godnie mnie zast�pi�e� - odpar� Jonny z lekk� ironi�.
MacDonald by� od niego o g�ow� wy�szy i znacznie bardziej kr�py, a jego umiej�tno�� poch�aniania du�ych ilo�ci jedzenia znano w ca�ej okolicy.
- Stara�em si� jak mog�em. Poka� mi teraz t� wiadomo��, kt�r� otrzyma�e�.
Jonny wydosta� z kieszeni kartk� i wr�czy� MacDonaldowi. Tamten przeczyta� j� szybko, a potem poda� Chrys, kt�ra z podkurczonymi nogami usiad�a na tapczanie obok niego.
- Dosta�em identyczn� - stwierdzi� MacDonald. - Masz poj�cie, o co mo�e chodzi�? Jonny potrz�sn�� g�ow�.
- Od ostatnich kilku miesi�cy "Dewdrop" bada najbli�sze systemy gwiezdne - powiedzia�. - Czy s�dzisz, �e mogli znale�� co� ciekawego?
- Ciekawego czy niebezpiecznego? - zapyta�a cicho Chrys.
- To mo�liwe - odpowiedzia� jej MacDonald. - Mo�na doj�� do takiego wniosku, sadz�c po tym, �e wiadomo�� jest przeznaczona tylko dla Kobr. Ja jednak w to nie wierz� - doda�, zwracaj�c si� do Jonny'ego. - Gdyby to mia�a by� narada wojenna czy co� w tym rodzaju, powinni�my wszyscy spotka� si� w Capitalii, a nie w Thanksgwing.
- Chyba �e do ka�dej osady przesy�aj� inny fragment informacji - zasugerowa� Jonny. - To jednak wyklucza�oby j� z kategorii wie�ci bardzo pilnych. A je�li ju� o tym mowa, kto przyni�s� ci t� wiadomo��? Almo Pyre?
MacDonald kiwn�� g�ow�.
- Wygl�da� na strasznie przej�tego swoj� misj�. Chyba ze cztery razy zwr�ci� si� do mnie formalnie jako do ce-dwa MacDonalda.
- Do mnie te�. Czy�by Challinor chcia� powr�ci� do starego systemu stopni wojskowych, czy mo�e chodzi tu o co� innego?
- Nie mam poj�cia. W Thanksgiving nie by�em od kilku tygodni. MacDonald popatrzy� na zegarek.
- My�l�, �e ju� najwy�szy czas nadrobi� to niedopatrzenie. Pojed�my tam i zobaczmy, czego mo�e chcie� od nas Challinor.
- Wr��cie i powiedzcie mi, o co chodzi�o - odezwa�a si� Chrys, kiedy wszyscy wstali.
- Mo�e by� bardzo p�no, jak wr�cimy - ostrzeg� Mac-Donald, ca�uj�c j� na po�egnanie.
- Nic nie szkodzi. Ojciec te� wraca dzi� noc�, wiec z pewno�ci� nie b�d� jeszcze spa�a.
- No, to �wietnie. Chod�, Jonny, samoch�d czeka.
Thanksgiving znajdowa�o si� o dobre dwadzie�cia kilometr�w na pomocny wsch�d od Ariel. Mo�na by�o si� tam dosta� poln�, chronion� po obu stronach przez bariery drog�, kt�ra jak dot�d by�a czym� normalnym w nowo zasiedlanych przez ludzi cz�ciach Aventiny. Prowadzi� MacDonald, omijaj�c zr�cznie najgorsze dziury w nawierzchni i unikaj�c ga��zi drzew, kt�re czasami stercza�y ze zbitej �ciany lasu to z lewej, to zn�w z prawej strony.
- Pewnego dnia z jednej z takich ga��zi zeskoczy na dach samochodu jaki� kolczasty lampart i prze�yje najwi�ksz� niespodziank� swojego �ycia - stwierdzi� MacDonald.
Jonny zachichota�.
- My�l�, �e s� na to zbyt m�dre. A je�li ju� mowa o m�drych posuni�ciach, to czy ty i Chrys ustalili�cie ju� jak�� dat�?
- Hmm... w�a�ciwie jeszcze nie. S�dz�, �e obydwoje chcemy si� upewni�, czy naprawd� do siebie pasujemy.
- No c�, moim zdaniem musia�by� by� szalony, gdyby� zmarnowa� tak� szans�. Nie jestem jednak pewien, czy Chrys m�g�bym powiedzie� to samo.
MacDonald parskn��.
- Serdeczne dzi�ki. Za takie rady powinieniem kaza� ci wraca� pieszo do domu.
Dom Challinora znajdowa� si� na przedmie�ciach Thanksgiving, a z okien by�o wida� otaczaj�ce osad� uprawne pola. Na podje�dzie sta�y ju� dwa zaparkowane samochody. Kiedy
wysiedli i ruszyli w stron� domu, drzwi wej�ciowe si� otworzy�y i stan�� w nich szczup�y m�czyzna ubrany w kompletny mundur Kobry.
- Dobry wiecz�r, Moreau, witaj MacDonald - odezwa� si� do nich ch�odno. - Sp�nili�cie si� o dwadzie�cia minut.
Jonny wyczu�, jak id�cy za nim MacDonald zesztywnia�, wiec pospieszy� si�, aby nie da� mu doj�� do g�osu.
- Cze��, L'est - powiedzia� beztrosko, wskazuj�c na str�j tamtego. - Nie wiedzia�em, �e to ma by� bal przebiera�c�w.
Simmon L'est u�miechn�� si� z przymusem. By�a to maniera, w kt�rej starannie odmierzana protekcjonalno�� zawsze Jonny'ego dra�ni�a. Niemniej spojrzenie L'esta dowodzi�o, �e k��liwe stwierdzenie odnios�o zamierzony skutek. MacDonald musia� to tak�e dostrzec, gdy� bez s�owa przecisn�� si� przez drzwi obok L'esta, nie wypowiadaj�c o wiele bardziej z�o�liwej uwagi, kt�r� z pewno�ci� by wyg�osi�, gdyby nie uprzedzi� go Jonny. Odetchn�wszy z niejak� ulg�, Jonny uda� si� w �lad za przyjacielem, a L'est zamkn�� za nimi drzwi wej�ciowe.
W niedu�ym salonie znajdowa�o si� ju� na szcz�cie wielu m�czyzn. W przeciwleg�ym k�cie rozpar� si� na krze�le Tors Challinor w nowiutkim mundurze Kobry. Po jego prawej r�ce siedzieli Sandy Taber i Bart DesLone, Kobry stacjonuj�ce w Greenswardzie. W swoich codziennych roboczych strojach nie rzucali si� w oczy. Obok nich, tak�e w mundurach Kobr, Jonny ujrza� Haela Szintr� z Oasis i Franka Patrusky'ego z Thanksgiving.
- Aha, MacDonald i Moreau - odezwa� si� Challinor na ich powitanie. - Chod�cie, wasze miejsca s� tutaj. Gestem wskaza� im dwa wolne krzes�a po swojej lewej
stronie.
- Mam nadziej�, �e to naprawd� co� wa�nego, Challinor - burkn�� MacDonald, kiedy on i Jonny przeszli
przez pok�j i zaj�li miejsca. - Nie wiem, jak wygl�daj� sprawy w Thanksgmng, ale my w Ariel nie mamy zbyt du�o czasu na zabawy w wojsko.
- Tak si� sk�ada, �e tw�j brak wolnego czasu ma by� jednym z temat�w, na jakie chcieliby�my porozmawia� -odparowa� Challinor bez wahania. - Powiedz mi, czy wasza osada ma tyle Kobr, ile mie� powinna? Je�eli ju� o tym mowa, o to samo chcia�bym zapyta� r�wnie� Kobry z Greenswardu - zwr�ci� si� do Tabera i DesLone'a.
- Co masz na my�li, m�wi�c: "powinna"? - zapyta� go Taber.
- Podczas ostatniego spisu naliczono w ca�ym okr�gu Caravel mniej wi�cej dziesi�� tysi�cy osadnik�w i dok�adnie siedemdziesi�t dwie Kobry - odpar� Challinor. - To oznacza, �e na ka�dego Kobr� przypada oko�o stu czterdziestu ludzi. Jakkolwiek by na to patrze�, do osady wielko�ci Greenswardu powinny zosta� przydzielone trzy Kobry, a nie dwie. Do osady wielko�ci Ariel dwa razy tyle.
- W tej chwili nie zagra�a nam �adne powa�ne niebezpiecze�stwo - odezwa� si� MacDonald. - Naprawd� nie potrzebujemy wi�kszej si�y ognia, ni� mamy teraz. -Popatrzy� na Tabera. - A jak wygl�da sytuacja w Greenswardzie?
- Tu nie chodzi tylko o si�� ognia - odezwa� si� pospiesznie Szintra, nie dopuszczaj�c Tabera do g�osu. -Chodzi o to, �e wymaga si� od nas znacznie wi�cej ni� tylko strze�enia naszych osad przed kolczastymi lampartami i falksami. Musimy polowa� na zbo�owe w�e, pilnowa� porz�dku w osadach jak policjanci, a je�li zostanie nam troch� wolnego czasu, oczekuje si� od nas pomocy przy �cinaniu drzew czy roz�adowywaniu ci�ar�wek. A w zamian za to nie dostajemy niczego!
Jonny popatrzy� na zarumienion� twarz Szintry, a p�niej na trzech innych, ubranych w mundury Kobr m�czyzn. Poczu�, �e jaka� niewidzialna r�ka zaczyna �ciska�
go za gard�o.
- Ken, my�l�, �e powinni�my wraca� do domu - powiedzia� p�g�osem do MacDonalda.
- Nie, prosz�, zosta�cie jeszcze chwil� d�u�ej - odezwa� si� szybko Challinor. - By� mo�e ce-trzy Szintra przedstawi� to wszystko zbyt dobitnie, ale jest w Oasis zdany wy��cznie na w�asne si�y, wiec zapewni� widzi problem nieco ostrzej ni� niekt�rzy zaproszeni przeze mnie go�cie.
- Za��my wi�c na chwil�, �e ma racj�. Ze naprawd� nie traktuje si� nas z takim szacunkiem, na jaki zas�ugujemy -powiedzia� MacDonald. - O jakim rozwi�zaniu mamy zamiar tu dyskutowa�?
- To nie chodzi tylko o szacunek ani nawet nie o to, �e uwa�a si� nasz� pomoc za co� oczywistego - odpar� Challinor z przekonaniem. - Chodzi r�wnie� o spos�b, w jaki biuro syndyka przewleka w niesko�czono�� za�atwianie naszych najprostszych pr�b o dostawy sprz�tu albo �ywno�ci, chocia� potrafi dzia�a� bardzo szybko, kiedy chodzi o odbieranie od nas dostaw pszenicy czy soku z lepkiej winoro�li. By� mo�e w�adze nie pami�taj�, �e nie wsz�dzie na Aventinie okolice s� tak przyjazne cz�owiekowi jak Rankin i Capitalia. By� mo�e zapominaj�, �e kiedy osadnik na pierwszej linii frontu walki z przyrod� czego� potrzebuje, musi mie� to natychmiast. Dodajcie do tego mani� tworzenia wielkiej ilo�ci ma�ych osad zamiast umacniania obszar�w ju� zdobytych, dzi�ki czemu jeste�my tak rozproszeni, a b�dziecie mieli pe�ny obraz w�adzy, kt�ra nie wywi�zuje si� ze swych obowi�zk�w. M�wi�c bez ogr�dek, uwa�amy, �e najwy�szy czas co� z tym zrobi�.
Na chwil� w pokoju zapad�a g�ucha cisza.
- Co proponujesz? - zapyta� w ko�cu DesLone. - �eby�my najbli�szym statkiem, jaki przyleci na Aventin�, wys�ali do Dominium petycj�?
- Nie b�d� g�upszy, ni� musisz, Bart -mrukn�� Taber. -Chodzi im o obalenie gubernatora generalnego Zhu i przejecie steru rz�d�w we w�asne r�ce.
- Prawd� m�wi�c, uwa�amy, �e nie tylko sam generalny gubernator b�dzie musia� zosta� zmieniony - odpar� spokojnie Challinor. - Jest chyba dla wszystkich jasne, �e scentralizowany system rz�d�w, tak dobrze funkcjonuj�cy na rozwini�tych �wiatach, tutaj, na Aventinie, zawodzi na ca�ej linii. Potrzebny jest nam system bardziej zdecentralizowany, kt�ry by szybciej reagowa� na potrzeby tutejszych osadnik�w.
- I rz�dzony przez kogo�, kto si� najbardziej stara? -wpad� mu w s�owo Jonny. - To znaczy na przyk�ad przez nas?
- Pod wieloma wzgl�dami nasza walka o ujarzmienie Aventiny przypomina partyzantk� przeciw Troftom -stwierdzi� Challinor. - Je�eli o mnie chodzi, my�l�, �e odwalili�my wtedy kawa� dobrej roboty... Nie s�dzicie, �e mam racj�? Kto inny na tej planecie umia�by poradzi� sobie lepiej od nas?
- A zatem, co proponujesz? - zapyta� MacDonald tonem �wiadcz�cym o znacznie wi�kszym zainteresowaniu, ni� by�o to konieczne. - Podzieli� Aventin� na ma�e ksi�stwa, z kt�rych ka�de by�oby rz�dzone przez jakiego� Kobr�?
- Z grubsza bior�c, tak - rzek� Challinor i kiwn�� g�ow�. - Musz� jednak powiedzie�, �e wszystko to jest o wiele bardziej skomplikowane. B�dzie trzeba ustali� co� w rodzaju hierarchii, aby m�c za�atwia� sporne sprawy, ale my�l�, �e mniej wi�cej w�a�nie o to chodzi. Co powiecie na ten temat? Czy to was interesuje?
- Ilu was chce to zrobi�? - zapyta� MacDonald, pomijaj�c pytanie.
- Wystarczaj�co wielu - odpar� Challinor. - Nas czterech plus trzech z Fallow, dw�ch z Weald i jeszcze trzech
z Headwater i okolic oboz�w drwali na zboczach g�r w s�siedztwie kopal� firmy Kerseage Mines.
- I proponujesz nam przejecie w�adzy nad planet�, dysponuj�c jedynie dwunastoma Kobrami? Challinor lekko zmarszczy� brwi.
- Nie, oczywi�cie, �e nie. Rozmawia�em z wieloma Kobrami, tak z okr�gu Caravel, jak i spoza niego. Wi�kszo�� postanowi�a zaczeka� i przekona� si�, co wyniknie z naszego eksperymentu.
- Innymi s�owy, zobaczy�, jak bardzo Zhu przetrzepie wam sk�r�, kiedy og�osicie niepodleg�o��? - powiedzia� MacDonald i pokr�ci� g�ow�. - Tw�j pomys� ma zbyt wiele dziur, Challinor. Nikt z Kobr w takim sporze nie b�dzie m�g� pozosta� neutralny. Otrzymaj� rozkaz przybycia tu i podj�cia krok�w, maj�cych na celu przywr�cenie legalnej w�adzy. Reakcja na ten rozkaz postawi ich po jednej lub po drugiej stronie. Jak s�dzisz, za kim si� opowiedz�, maj�c do wyboru, powiedzmy, tuzin Kobr z sze�ciuset dwudziestu, jakie s� na planecie, to daje mniej wi�cej jednego przeciwko sze��dziesi�ciu?
- A po kt�rej stronie t y si� opowiesz, MacDonald? -odezwa� si� nagle L'est ze swojego miejsca przy drzwiach. -Zadajesz bardzo du�o pyta� jak na kogo�, kto jeszcze si� nie zdecydowa�.
MacDonald nie spuszcza� jednak wzroku z Challinora.
- No, co powiesz na to, Tors? To b�dzie wymaga�o wi�cej ni� kilku as�w, jakie by� mo�e chowasz w r�kawie.
- Zada�em ci pytanie, do diab�a! - wybuchn�� L'est. MacDonald powoli odwr�ci� g�ow� w jego stron� i jakby od niechcenia podni�s� si� z miejsca.
- Opowiem si� po tej stronie, po kt�rej opowiada�em si� zawsze i ja, i ca�a moja rodzina: po stronie Dominium Ludzi. To, co panowie planujecie, to zwyk�a zdrada i nie mam zamiaru mie� z tym nic wsp�lnego.
L'est w tym czasie tak�e wsta� i zwr�ci� si� bokiem do MacDonaJda, przyjmuj�c bojow� postaw� Kobry.
- Lojalno�� harcerzyka przeciwko ha�bie zdrajcy - powiedzia� pogardliwie. - Na wszelki wypadek, harcerzyku, przypomn� ci jedn� rzecz, gdyby� sam o niej nie pami�ta�. To Dominium, kt�rego chcesz tak broni�, potraktowa�o ci� jak niebezpieczny �mie�. Wyrzuci�o ci� na �mietnik tak szybko, jak tylko mog�o, odgradzaj�c si� od ciebie stu pi��dziesi�cioma latami �wietlnymi przestrzeni i dwustoma miliardami Troft�w.
- Jeste�my tu potrzebni po to, aby pomaga� osadnikom w kolonizowaniu nowych �wiat�w - zabra� g�os Jonny, chc�c opowiedzie� si� po stronie MacDonalda, ale r�wnocze�nie si� obawiaj�c, aby nie zosta�o to niew�a�ciwie zinterpretowane.
W tak ograniczonej przestrzeni jakakolwiek walka dw�ch Kobr zako�czy�aby si� tragicznie dla wszystkich znajduj�cych si� w pomieszczeniu.
- Jeste�my tylko �mieciami, Moreau - wycedzi� przez zaci�ni�te z�by L'est. - Przys�ano nas tu tylko dlatego, �e op�aca�o to si� bardziej, ni� wszczyna� now� wojn�, aby si� nas pozby�. Dominium w najmniejszym stopniu nie dba o to, czy prze�yjemy tu, czy zdechniemy. My sami musimy si� troszczy� o to, �eby prze�y�... bez wzgl�du na to, ilu kr�tkowzrocznych g�upc�w b�dziemy musieli usun�� ze swej drogi.
- Idziesz, Jonny? - zapyta� MacDonald, post�puj�c krok w stron� drzwi wyj�ciowych. L'est tak�e zrobi� krok, zagradzaj�c dost�p do drzwi.
- Nigdzie nie wyjdziesz, MacDonald - o�wiadczy�. - Za du�o tu s�ysza�e�.
- Daj spok�j, Simmon - odezwa� si� Challinor cicho, ale ton jego g�osu wskazywa�, �e to rozkaz. - Nie zamierzamy przecie� zmusza� tych pan�w do wyboru mi�dzy przy��czeniem si� do nas a �mierci�, prawda? L'est jednak nie ruszy� si� ze swojego miejsca.
- Nie znasz jeszcze tego pajaca, Tors. Mo�emy mie� przez niego k�opoty.
- Tak, ju� kiedy� mi o tym m�wi�e�. Ce-dwa MacDonald, zale�y mi, by� zrozumia�, �e nie mamy zamiaru robi� tego wy��cznie dla w�asnego dobra. - W g�osie Challinora d�wiecza�o teraz przekonanie o w�asnej uczciwo�ci. - Ludziom na Aventinie potrzebna jest silna, sprawna w�adza, a takiej w tej chwili nie maj�. To, co zamierzamy zrobi�, jest wiec tylko naszym obowi�zkiem wobec ludzi, wobec obywateli Dominium, kt�ry musimy wype�ni�, �eby ocali� ich przed katastrof�.
- Je�eli tw�j przyjaciel nie zejdzie mi w tej chwili z drogi, b�d� musia� sam usun�� go stamt�d si�� - zagrozi� MacDonald.
Challinor westchn��.
- Simmon, odsu� si�. MacDonald, czy przynajmniej nie zastanowi�by� si� nad tym, co m�wi�em?
- O tak. Zastanowi� si� bez w�tpienia.
Nie spuszczaj�c wzroku z L'esta, MacDonald ruszy� w kierunku wyj�cia.
Bardzo powoli, obserwuj�c przez ca�y czas nadal siedz�cych Patrusky'ego i Szintr�, Jonny wsta� i poszed� za nim.
- Gdyby� chcia� z nami zosta�, Moreau - zawo�a� za nim Challinor - mogliby�my odwie�� ci� p�niej do domu.
- Nie, dzi�kuj� - odpar� Jonny, spogl�daj�c na niego przez rami�. - Mam troch� pracy, kt�r� powinienem jeszcze dzisiaj sko�czy�.
- W porz�dku. Ale pomy�l o tym, co powiedzia�em, dobrze?
S�owa by�y przyjazne, ale ton, jakim zosta�y wypowiedziane, sprawi�, �e Jonny'emu zje�y�y si� na g�owie wszystkie w�osy. Przyspieszy� kroku, staraj�c si� st�umi� przeszywaj�ce go zimne dreszcze.
Wracali do Ariel w zupe�nym milczeniu. Jonny, spodziewaj�c si�, �e MacDonald b�dzie chcia� wy�adowa� swoj� w�ciek�o��, oczekiwa� jazdy na z�amanie karku po pe�nej dziur i nie utwardzonej drodze. Ku jego zdumieniu jednak MacDonald prowadzi� samoch�d tak spokojnie, �e niemal flegmatycznie. A jednak w odbijaj�cym si� od drogi �wietle reflektor�w by�o wida� napi�cie, maluj�ce si� na jego twarzy. Jonny uzna� wi�c, �e najlepiej b�dzie milcze�.
Kiedy MacDonald zatrzyma� samoch�d po drugiej stronie drogi, w oknach domu Eldjarn�w pali�o si� wci�� �wiat�o. Przed domem sta� zaparkowany inny w�z, ten sam, kt�rym ojciec Chrys pojecha� wcze�niej do Rankinu. Zapewne wi�c wr�ci� zbyt p�no, aby odprowadzi� go do gara�u, kt�ry znajdowa� si� w osadzie.
Jak poprzednio, drzwi otworzy�a Chrys.
- Wejd�cie - zaprosi�a, usuwaj�c si� na bok. - Jeste�cie wcze�niej, ni� si� spodziewa�am. Spotkanie trwa�o tak krotko?
- Zbyt d�ugo - burkn�� MacDonald.
W oczach Chrys pojawi�o si� zrozumienie.
- Aha. Co si� sta�o? Czy�by Challinor znowu chcia�, �eby�cie wyst�pili do w�adz o kolejne Kobry? MacDonald zaprzeczy� ruchem g�owy.
- Nic tak zabawnego - powiedzia�. - Tym razem chce dokona� zamachu stanu. Chrys zatrzyma�a si� w p� kroku.
- Chce dokona� c z e g o? - zapyta�a.
- S�ysza�a�. Chce pozbawi� gubernatora generalnego w�adzy i ustanowi� system ma�ych ksi�stw rz�dzonych
przez wszystkie Kobry, kt�re zechc� przy��czy� si� do jego ludzi. Chrys popatrzy�a na Jonny'ego.
- �artuje sobie ze mnie, Jonny? - zapyta�a.
- Nie. Challinor m�wi� nam o tym ze �mierteln� powag�. Nie wiem, w jaki spos�b uda mu si� cokolwiek zrobi�, nie parz�c przy tym sobie palc�w...
- Zaczekaj - przerwa�a mu Chrys, kieruj�c si� w stron� drzwi wiod�cych do sypialnego skrzyd�a domu. - S�dz�, �e b�dzie lepiej, jak i m�j ojciec r�wnie� si� o tym dowie.
- Dobry pomys� - mrukn�� MacDonald, wyjmuj�c butelk� ze stoj�cego w samym k�cie barku i nalewaj�c sobie do ma�ej szklanki.
Uni�s�szy butelk�, popatrzy� pytaj�co na Jonny'ego, ale tamten potrz�sn�� g�ow�.
Po kilku minutach Chrys wr�ci�a, a za ni� wszed� do pokoju m�czyzna odziany w szlafrok.
- Ken, Jonny - odezwa� si� doktor Orrin Eldjarn, kiwn�wszy im na powitanie g�ow�.
Sprawia� wra�enie ca�kowicie rozbudzonego, chocia� jego w�osy zdradza�y, �e przed chwil� zosta� zerwany z ��ka.
- Co to za intryga, o kt�rej si� dowiaduj�? - zapyta�.
Usiedli w salonie, a Chrys i jej ojciec w milczeniu wys�uchali streszczenia propozycji, jak� przedstawi� im Challinor.
- Ale, jak powiedzia� Jonny - zako�czy� sw� opowie�� MacDonald - po prostu nie maj� szans, �eby ich ruch odni�s� sukces. Umiej�tno�ci wojskowe jednej Kobry s� takie same jak ka�dej innej.
- Ale bez por�wnania wi�ksze ni� jakiegokolwiek zwyk�ego cz�owieka - zauwa�y� Eldjarn. - Gdyby Challinor o�wiadczy�, �e przejmuje w�adz� w Thanksgiving, pozostali mieszka�cy nie mogliby zrobi� nic, by mu w tym przeszkodzi�.
- Przecie� musz� mie� tam troch� broni - odezwa�a si� Chrys. - My tutaj, w Ariel, mamy kilka �rut�wek, a Thanksgwng jest przecie� wi�ksz� osad� ni� nasza.
- Prawd� m�wi�c, �rut�wki nie na wiele przydadz� si� przeciw Kobrom, chyba �e podczas walki w bardzo ma�ych pomieszczeniach - wyja�ni� Jonny. - Mechanizm spustowy strzelby wydaje doskonale znany szcz�k, kt�ry jest na tyle g�o�ny, �e dobrze go s�yszymy. Na og� nie mamy �adnych k�opot�w z uskoczeniem z linii strza�u. Tylko Troftowie na Silvern jako� nigdy nie mogli si� do tego przyzwyczai�.
- Nie o to chodzi - powiedzia� MacDonald. - Do zabicia dwunastu zbuntowanych Kobr potrzeba tylko tuzina Kobr lojalnych wobec starej w�adzy.
- Chyba �e rebelianci namierz� wszystkie pozosta�e, zanim jeszcze rozpocznie si� jakakolwiek walka - zauwa�y�a nagle Chrys. - Czy gdyby to zrobili, nie mogliby zabi� wszystkich buntownik�w pierwsz� salw�?
MacDonald pokr�ci� g�ow�.
- Wzmacniacze wzroku, jakie nam zostawiono, uniemo�liwiaj� mierzenie do wielu cel�w r�wnocze�nie, jak kiedy�. Ale dobrze... przyjmijmy, �e b�dzie potrzeba pi��dziesi�ciu Kobr, je�eli buntownicy si� okopi�, a my b�dziemy chcieli by� absolutnie pewni, �e wygramy. To wci�� tylko jedna dwunasta Kobr, jakimi dysponuje Zhu. Challinor musi o tym wiedzie�.
- A wi�c pozostaje pytanie, o czym wi�cej wie, a czego my nie wiemy - rzek� Eldjarn i potar� z namys�em policzek. - Czy w tej chwili dzieje si� gdzie� na Aventinie co� takiego, co wi�za�oby du�� liczb� Kobr? Jakie� rozruchy w�r�d ludno�ci albo co� w tym rodzaju?
Jonny i MacDonald wymienili spojrzenia. MacDonald wzruszy� ramionami.
- O niczym takim nie wiem - powiedzia�. - By� mo�e w innych miastach Challinor ma zorganizowane grupy
zwolennik�w, gotowe do og�oszenia podobnych deklaracji w tym samym czasie, ale jako� nie bardzo chce mi si� w to wierzy�.
- Kolczaste lamparty ruszy�y si� z legowisk - doda� z pow�tpiewaniem Jonny. - Patrolowanie terenu i walka z nimi z pewno�ci� zajmie wielu Kobrom sporo czasu, chyba �e farmerzy zechc� przez kilka dni nie wychodzi� na pola. W�tpi� jednak, aby dla gubernatora generalnego co� takiego by�o powodem do niepokoju. Mo�e wi�c Challinor jednak postrada� zmys�y?
- Nie Challinor. - Tego MacDonald by� ca�kiem pewien. - Nie znam nikogo, kto umia�by my�le� tak racjonalnie i przebiegle. Poza tym L'est nie zgodzi�by si� do niego przy��czy�, sugeruj�c si� jedynie jego zdaniem. Jeszcze przed przybyciem na Aventin� by� spryciarzem, jakich ze �wiec� szuka�.
- Jestem sk�onny przyzna� ci racj� - odezwa� si� po namy�le Eldjarn. - Ci megalomani musz� wiedzie�, �e to najlepszy moment na t� akcj�. Jak m�wi�e�, Jonny, w�dr�wki kolczastych lampart�w op�ni� mo�liw� oficjaln� reakcj�, ale nie przypuszczam, by na d�ugo. Jestem przekonany, �e to nie zbieg okoliczno�ci, i� zaledwie przed paroma dniami opu�ci� Capitali� statek kurierski Dominium, co oznacza, �e nast�pny przyleci tu dopiero za p� roku.
- Mn�stwo czasu, �eby umocni� now� w�adz� - mrukn�� MacDonald. - B�d� mogli postawi� jego za�og� przed faktem dokonanym i niech tylko Kopu�a spr�buje im co� zrobi�.
- A w tym czasie "Dewdrop" znajduje si� gdzie� w przestrzeni mi�dzygwiezdnej - powiedzia� z grymasem Jonny.
- Zgadza si� - stwierdzi� Eldjarn i kiwn�� g�ow�. - Dop�ki nie wr�ci, Zhu nie b�dzie m�g� si� z nikim skontaktowa�. Zreszt� nawet wtedy, o ile "Dewdrop" nie zdo�a gdzie� bezpiecznie wyl�dowa�, �eby odnowi� zapasy paliwa
i �ywno�ci, jego powr�t nie przyda si� Zhu na nic. Nie, Challinor przemy�la� wszystko bardzo dok�adnie. Szkoda, �e nie potrafili�cie udawa� troch� d�u�ej i pozna� wi�cej szczeg��w jego planu.
- Zrobi�em, co mog�em - odrzek� MacDonald z niejak� uraz�. - Nie umiem k�ama� w sprawach, w kt�rych chodzi o lojalno��.
- Jasne, rozumiem - powiedzia� Eldjarn. Na chwil� w pokoju zapanowa�o milczenie.
- By� mo�e ja m�g�bym do nich wr�ci� - odezwa� si� z wahaniem w g�osie Jonny. - W�a�ciwie nie opowiedzia�em si� po �adnej stronie.
- B�d� ci� podejrzewali - rzek� MacDonald i pokr�ci� z pow�tpiewaniem g�ow�. - A je�li ci� z�api� na tym, �e nas o tym informujesz, potraktuj� ci� jak zwyk�ego szpiega.
- Chyba �e - odezwa�a si� cicho Chrys - chcesz do nich wr�ci�.
Jej ojciec i MacDonald spojrzeli na ni� zdumieni, ale Chrys patrzy�a tylko na Jonny'ego.
- Przez ca�y czas zak�adamy, �e Jonny nie waha si� by� po naszej stronie - m�wi�a dalej, nie podnosz�c g�osu. -Tymczasem mo�e jeszcze si� nie zdecydowa�. To nie jest sprawa, w kt�rej mogliby�my za niego decydowa�.
Eldjarn skin�� g�ow�.
- Oczywi�cie, masz raq�. No co, Jonny? Co masz nam do powiedzenia?
- Chc�c by� wobec was ca�kiem szczery, musz� przyzna�, �e nie wiem. Ja tak�e sk�ada�em przysi�g� na wierno�� Dominium, ale w�adze Aventiny naprawd� robi� co�, co mo�e by� niebezpieczne dla obywateli... cho�by to nadmierne rozpraszanie ludno�ci i sprz�tu. Nie mog� si� tak zupe�nie nie zgodzi� z tym, co powiedzia� Challinor na temat obowi�zku wobec mieszka�c�w Aventiny.
- Ale je�li ktokolwiek zlekcewa�y legalne sposoby za�atwienia sprawy, otworzy tym samym drog� do zupe�nego bezprawia - sprzeciwi� si� MacDonald. - A je�li naprawd� s�dzisz, �e Challinor i L'est potrafi� poradzi� sobie chocia� troch� lepiej ni� Zhu...
- Ken. - Chrys po�o�y�a mu d�o� na ramieniu, a potem powiedzia�a do Jonny'ego: - Rozumiem twoje w�tpliwo�ci, ale jestem pewna, �e wiesz, i� w tej sprawie nie b�dziesz m�g� zachowywa� si� w spos�b neutralny.
- I w dodatku musisz si� szybko zdecydowa� - doda� Eldjarn. - Challinor nie ryzykowa�by ujawnienia tak wa�nych plan�w komu� takiemu jak Ken, gdyby nie by� gotowy do wprowadzenia ich w �ycie.
- Rozumiem to - powiedzia� Jonny wstaj�c. - My�l�, �e powinienem i�� do domu. Je�li postanowi� czynnie przeciwstawi� si� Challinorowi, zawsze b�dziecie mogli powiedzie� mi p�niej, co ustalili�cie po moim wyj�ciu. W ka�dym razie - popatrzy� MacDonaldowi prosto w oczy - to, o czym tu m�wili�my, pozostanie wy��cznie nasz� tajemnic�. Challinor z pewno�ci� ode mnie nie dowie si� niczego.
MacDonald po namy�le kiwn�� g�ow�.
- W porz�dku. Rozumiem, �e na razie nie mo�emy spodziewa� si� niczego wi�cej. Podwie�� ci� do domu?
- Nie, dzi�kuj�. P�jd� pieszo - odpar� Jonny. - Dobranoc wszystkim.
Podobnie jak w osadach farmer�w znanych Jonny'emu z Horizonu, �ycie w Ariel tak�e na og� zamiera�o wraz z nadej�ciem zmierzchu. Ulice by�y ciemne i opustosza�e, rozja�niane jedynie �wiat�ami nielicznych latar� i jasnymi gwiazdami, �wiec�cymi na bezchmurnym niebie. Zazwyczaj, ilekro� tylko przebywa� tak p�no poza domem,
Jonny lubi� patrze� na gwiazdy, teraz jednak prawie ich nie zauwa�a�.
Przypomnia� sobie, krzywi�c twarz w grymasie, �e kiedy� wystarczy�o mu tylko spojrze� w jasne oczy Chrys, by uzna� za s�uszne wszystko, co m�wi�a. Tamte czasy nale�a�y jednak od dawna do przesz�o�ci. Najpierw wojna, potem jego p�niejsze, zako�czone fiaskiem starania o w��czenie si� w nurt cywilnego �ycia, a w ko�cu siedem d�ugich lat ci�kich zmaga� o ujarzmienie nowego �wiata pozbawi�y go ca�kowicie m�odzie�czej werwy. Dawno temu nauczy� si� tak�e, aby nie podejmowa� decyzji, kieruj�c si� tylko emocjami.
K�opot w tym, �e na razie nie dysponowa� wystarczaj�co du�� liczb� fakt�w, na podstawie kt�rych m�g�by postanowi� co� sensownego. Wszystko, o czym dotychczas wiedzia�, wskazywa�o na szybk� kiesk� grupy Kobr Challinora... a zatem musia�o istnie� co� wi�cej, o wiele mniej oczywistego. L'est, mimo wielu irytuj�cych cech charakteru, by� znakomitym taktykiem, synem instruktora wojskowego w bazie na Asgardzie. Nie zgodzi�by si� na udzia� w przedsi�wzi�ciu, kt�re w tak oczywisty spos�b musi si� zako�czy� niepowodzenim - a trwaj�ca przez d�u�szy czas krwawa wojna oznacza�aby kl�sk� i dla niego, i dla kolonist�w.
Z drugiej strony, patrz�c na sprawy z formalnego punktu widzenia, Jonny winien by� pos�usze�stwo w�adzom Dominium, a wi�c i mianowanemu przez nich gubernatorowi generalnemu kolonii na Aventinie. Bez wzgl�du na szyderstwa L'esta, zawsze szanowa� i podziwia� lojalno�� MacDonalda.
Bi� si� z my�lami a� do chwili, kiedy znalaz� si� przed wej�ciem do domu. Przygotowania do snu zaj�y mu jak zwykle tylko kilka minut, potem zgasi� �wiat�o, po�o�y� si� i zamkn�� oczy. Pomy�la�, �e mo�e rankiem rozja�ni mu si� w g�owie.
By� jednak zbyt podekscytowany, by zasn��. W ko�cu, po godzinie ci�g�ego przewracania si� z boku na bok, wsta�, podszed� do biurka i wyj�� kaset� od rodziny, kt�r� dostarczono mu po przylocie ostatniego statku pocztowego. Umie�ci� j� w czytniku, ale zostawi� w��czony tylko g�os, wy��czywszy obraz, i ponownie po�o�y� si�, maj�c nadziej�, �e g�osy bliskich pomog� mu szybciej zasn��.
Pogr��a� si� w�a�nie w sen, kiedy przez mg�� ogarniaj�c� mu z wolna umys� przebi� si� jaki� fragment monologu wyg�aszanego przez jego siostr�.
"...przyj�to mnie niedawno na uniwersytet na Aerie -m�wi�a rado�nie. - Oznacza to, �e reszt� wykszta�cenia zdob�d� z dala od Horizonu, ale to w�a�nie tutaj maj� najlepszy w ca�ym Dominium program kszta�cenia geolog�w. Po uko�czeniu studi�w zostan� m�odsz� specjalistk� w dziedzinie wykorzystania zjawisk tektonicznych. Spodziewam si�, �e takie kwalifikacje stan� si� moj� najlepsz� rekomendacj�, kiedy zg�osz� si�, �eby zosta� kolonistk� na Aventinie. Mam nadziej�, �e b�dziesz mia� tam tak du�e wp�ywy, kiedy sko�cz� studia, i� pomo�esz za�atwi� mi skierowanie do Ariel. By� mo�e tak�e Jame b�dzie m�g� mi troch� pom�c, je�li zadomowi si� na Asgardzie, na co tak�e licz�. Domy�lasz si�, �e pragn� pracowa� na Aventinie nie tylko dlatego, �eby obejrze� sobie imperium Troft�w z drugiej strony. A je�li ju� mowa o Troftach, niedawno mieli�my tu co� w rodzaju nieformalnej, otwartej dyskusji na temat tego, czy projekt skolonizowania Aventiny nie zosta� wymy�lony przez wojskowych tylko po to, by wzi�� Troft�w w dwa ognie, gdyby kiedy� przysz�a im ch�tka znowu na nas napa��. My�l�, �e w czasie tej dyskusji radzi�am sobie wcale nie�le... bardzo mi w tym pomog�y te dane statystyczne dotycz�ce poziomu wydobycia surowc�w w kopalniach firmy Kerseage Mines, kt�re mi przys�a�e�. Obawiam si� jednak, �e przy tej okazji straci�am raz na
zawsze szans�, by ktokolwiek uwa�a� mnie za dystyngowan� i uprzejm�. �ywi� tylko nadziej�, �e jak dot�d nie wydano zakazu wpuszczania awanturnic na Aventin�..."
Jonny nagle wsta� i wy��czy� urz�dzenie... ale kiedy wraca� do ��ka, ju� wiedzia�, jak� decyzj� ma podj��. Radosny szczebiot Gwen, pe�en zaufania i uwielbienia dla bohaterstwa jej odwa�nego brata, ju� nieraz pomaga� mu w najtrudniejszych chwilach �ycia nawet bardziej ni� o wiele spokojniejsze s�owa otuchy i poparcia ze strony Jame'a i rodzic�w. Gdyby �wiadomie zgodzi� si� na to, aby da� sobie przyklei� etykiet� zdrajcy - zw�aszcza w sytuacji nie wygl�daj�cej wcale na rozpaczliw� - zawi�d�by zaufanie Gwen i rodzic�w. Na to za� Jonny nie umia� si� zdecydowa�.
Przez chwil� si� zastanawia�, czy nie zadzwoni� do MacDonalda i nie powiedzie� mu o swej decyzji... ale wygodne ��ko n�ci�o coraz bardziej, w miar� jak opuszcza�o go zdenerwowanie. Poza tym, zrobi�o si� ju� bardzo p�no. Jonny pomy�la�, �e o poranku zd��y przy��czy� si� do obozu lojalist�w.
Pi�� minut p�niej ju� mocno spa�.
Us�ysza� natarczywy brz�czyk budzika. Kiedy przeciera� oczy, by szybciej si� obudzi�, do g�owy przysz�a mu nagle odpowied� na dr�cz�ce go pytanie. Przez chwil� le�a� nieruchomo, rozwa�aj�c w my�lach mo�liwe sytuacje i ich konsekwencje. P�niej zerwa� si� z ��ka, si�gn�� po telefon i wystuka� kod operatora.
- Z Kennetem MacDonaldem - powiedzia� do komputera.
Na po��czenie musia� czeka� do�� d�ugo. Widocznie MacDonald jeszcze nie wsta�.
- Tak, s�ucham - dobieg� go w ko�cu zaspany g�os przyjaciela.
- Tu Jonny, Ken. Ju� wiem, co zamierza zrobi� Challinor.
- Naprawd�? - W g�osie MacDonalda us�ysza� nag�e o�ywienie. - Co takiego?
- Ma zamiar zaj�� kopalnie firmy Kerseage Mines. Przez chwil� w s�uchawce panowa�a cisza.
- Do diab�a - odezwa� si� wreszcie MacDonald. - Masz racj�, to nie mo�e by� nic innego. Ponad po�owa wydobycia rudy pierwiastk�w ziem rzadkich pochodzi w�a�nie stamt�d. Wystarczy, �e zdetonuje kilka �adunk�w, kt�re tam trzymaj�, aby zniszczy� szyby i wej�cia do kopalni. Zhu b�dzie si� musia� porz�dnie zastanowi�, zanim wy�le swoje oddzia�y, �eby go stamt�d wykurzy�.
- A im d�u�ej b�dzie si� zastanawia�, tym bardziej b�dzie sprawia� wra�enie bezradnego - doda� Jonny - i tym wi�ksze prawdopodobie�stwo, �e przynajmniej niekt�re z dotychczas "neutralnych" Kobr uznaj� Challinora za przysz�ego zwyci�zc� i przejd� na jego stron�. Im wi�cej Kobr zdecyduje si� na taki krok, tym szybciej Zhu b�dzie musia� albo skapitulowa�, albo rozp�ta� wojn� domow�.
- Do diab�a! Musimy ostrzec Capitali�, �eby wys�ali tam swoje oddzia�y, zanim Challinor zdecyduje si� ich uprzedzi�.
- Masz racj�. Ty ich zawiadomisz, czy chcesz, �ebym ja to zrobi�?
- Najlepiej zr�bmy to razem. Nie roz��czaj si�, spr�buj� sobie przypomnie�, jak to si� robi... W s�uchawce rozleg� si� cichy trzask.
- Ariel - odezwa� si� operator.
- Z biurem gubernatora generalnego - powiedzia� MacDonald.
- Bardzo mi przykro, ale po��czenie nie mo�e zosta� zrealizowane. Jonny zamruga� oczami.
- Dlaczego nie? - zapyta�.
- Bardzo mi przykro, ale po��czenie nie mo�e zosta� zrealizowane.
- Czy to znaczy, �e satelita jest uszkodzony? - zapyta� Jonny z nadziej�.
- To ma�o prawdopodobne - burkn�� MacDonald. -Operator: z biurem syndyka Powella Stuarta w Rankinie.
- Bardzo mi przykro, ale po��czenie nie mo�e zosta� zrealizowane.
Rankin znajdowa� si� zbyt blisko od nich, aby po��czenie wymaga�o pos�u�enia si� satelit�.
- To zbyt wiele jak na zwyk�y przypadek - odezwa� si� Jonny, czuj�c, jak w �o��dku zaczyna tworzy� si� mu jaka� klucha. - W jaki spos�b Challinor tak szybko zdo�a� si� dobra� do komputera telekomunikacyjnego?
- M�g� zrobi� to w ka�dej chwili w ci�gu ostatnich kilku dni - mrukn�� MacDonald. - Nie s�dz�, aby ktokolwiek z mieszka�c�w musia� kontaktowa� si� z kim� w Rankinie lub Capitalii. Z pewno�ci� nikt nie zrobi� tego, odk�d odlecia� statek kurierski.
- Mo�e dlatego przys�a� do nas Alma Pyre'a z kartkami papieru, zamiast po prostu zadzwoni� do nas z Thanksgiving - domy�li� si� Jonny, przypomniawszy sobie nagle tamt� chwil�. - Jest niemal pewne, �e sparali�owa� ca�y system ��czno�ci mi�dzymiastowej.
- To mo�liwe. Pos�uchaj, nagle odechcia�o mi si� rozmawia� o tym przez telefon. Spotkajmy si� w sklepie Chrys, powiedzmy, za p� godziny.
- Zgoda. Za p� godziny.
Jonny przerwa� po��czenie, po czym przez chwil� siedzia� i patrzy� na ma�e pude�ko, zastanawiaj�c si�, czy naprawd� kto� m�g� pods�uchiwa� ich rozmow�. To by�o ma�o prawdopodobne... ale je�li Challinor zleci� komputerowi blokad� rozm�w mi�dzymiastowych, dlaczego nie m�g�by r�wnie� kaza� mu pods�uchiwa� rozm�w, prowadzonych w obr�bie osady?
Wyskoczy� z ��ka i zacz�� si� ubiera�.
Chrys by�a jednym z dw�ch wykwalifikowanych technik�w elektronik�w, jakimi dysponowa�a osada. Pracowa�a w pi�trowym budynku wzniesionym na skraju mniej wi�cej kolistego nie zabudowanego miejsca w samym centrum osady, zwanego, prawdopodobnie z historycznych wzgl�d�w, Placem. W budynku mie�ci�y si� biuro, sklep, warsztat i magazyn. Jonny dotar� tam troch� za wcze�nie i musia� czeka�, a� przyjad� Chrys i MacDonald z kluczami.
- Wejd�my - przynagli� ich MacDonald, spogl�daj�c na grupki ludzi, kt�rzy pojawili si� na ulicach budz�cej si� do �ycia osady. - Challinor mo�e tu mie� swoich szpieg�w.
Kiedy znale�li si� w �rodku, Chrys zapali�a �wiat�a, a potem opad�a na krzes�o stoj�ce za warsztatowym sto�em
i ziewn�a szeroko.
- No, dobrze, to jeste�my - powiedzia�a. - Czy teraz zechcieliby�cie mi wyja�ni�, do czego jestem wam potrzebna po pi�ciu zaledwie godzinach snu i dziesi�ciu minutach od chwili obudzenia?
- Jeste�my odci�ci i od Rankinu, i od Capitalii - wyja�ni� MacDonald. - Challinor prawdopodobnie poleci� komputerowi blokad� wszystkich ��czy.
W kilku zdaniach przedstawi� podejrzenia na temat opanowania kopal� Kerseage Mines oraz wynik stara� Jonny'ego i w�asnych, maj�cych na celu ostrze�enie urz�dnik�w.
- Je�eli nie liczy� drogi wodnej w g�r� Chalk River, jedynymi szlakami l�dowymi prowadz�cymi do kopal� s� dwie drogi biegn�ce tam z Capitalii i Weald - wyja�ni�. -Challinor bardzo �atwo mo�e je zablokowa�, a je�li b�dzie w stanie opanowa� i przysta� w Ariel, gubernator genera�-
ny nie zdo�a w �aden spos�b wys�a� tam swoich Kobr, chyba �e drog� powietrzn�.
- Niech go diabli - mrukn�a Chrys, spogl�daj�c na nich teraz szeroko otwartymi oczami, w kt�rych pojawi�y si� nagle z�e b�yski. - Je�eli uszkodzi� komputer realizuj�cy po��czenia mi�dzymiastowe, jego naprawa mo�e trwa� co najmniej przez tydzie�.
- No c�, to odpowied� na jedno z moich pyta� -odezwa� si� ponuro MacDonald. - Nast�pne pytanie: czy umia�aby� zbudowa� nadajnik, kt�rym mo�na przes�a� wiadomo�� przez satelit� do Capitalii z pomini�ciem operatora w Ariel?
- Teoretycznie, tak. W praktyce... - Wzruszy�a ramionami. - Nie budowa�am takich wysokocz�stotliwo�ciowych nadajnik�w kierunkowych od czas�w, kiedy by�am w szkole. Zaj�oby mi to co najmniej dwa albo trzy dni, nawet gdybym dysponowa�a niezb�dnymi podzespo�ami.
- A czy nie mog�aby� u�y� zapasowych modu��w telekomunikacyjnych? - podpowiedzia� Jonny. - W ten spos�b oszcz�dzi�aby� chocia� troch� czasu na monta�u.
- By� mo�e, ale w�wczas istnieje obawa, �e m�j sygna� zajmie kt�r�� cz�stotliwo�� normalnie u�ywan� przez system. Wywo�a�oby to straszne zamieszanie w ca�ej komputerowej sieci ��czno�ci, a przestrajanie gotowych modu��w na inn� cz�stotliwo�� mo�e zaj�� mi tyle samo czasu, co budowanie ich od nowa. My�l� jednak, �e warto spr�bowa�.
- To dobrze. Zabieraj si� do pracy - powiedzia� MacDonald, a potem zwr�ci� si� do Jonny'ego: - Nawet gdyby Challinor nie umie�ci� systemu alarmuj�cego go o ka�dej pr�bie po��czenia si� z Capitali�, powinni�my za�o�y�, �e ju� wkr�tce b�dzie chcia� dobra� si� nam do sk�ry. Musimy wi�c zawiadomi� burmistrza Tylera i, na ile to mo�liwe, zaj�� si� organizowaniem czego� w rodzaju oddzia�u ruchu oporu.
- Kt�ry b�dzie si� sk�ada� g��wnie z dw�ch os�b: mnie i ciebie? - zapyta� Jonny.
- I kilku �rut�wek, o kt�rych wspomina�a nam Chrys zesz�ej nocy. - Na widok wyrazu twarzy Jonny'ego niech�tnie wzruszy� ramionami. - Wiem, �e to zabytki muzealne. Ale r�wnie dobrze jak ja zdajesz sobie spraw� z tego, �e nasze nanokomputery reaguj� wolniej, kiedy musz� poradzi� sobie z dwoma lub wi�ksz� liczb� zagro�e� naraz. By� mo�e da�oby nam to pewn� przewag�, kt�rej teraz tak bardzo potrzebujemy.
- By� mo�e. - Jonny poczu�, �e do �ycia zbudzi�y si� wszystkie duchy z Adirondack. Niewinni ludzie, kt�rych �mier� zaskoczy�a w krzy�owym ogniu walki... - A co b�dziemy robili? Pr�bowali strzec przed nimi drogi ��cz�cej nas z Thanksgiving?
MacDonald potrz�sn�� g�ow�.
- Nie widz� szans na to, by uniemo�liwi� im dotarcie do osady... W ka�dej chwili przecie� mog� zej�� z drogi i przedziera� si� przez las, je�eli tylko nie maj� nic przeciwko zabiciu po drodze do osady jednego czy dw�ch kolczastych lampart�w i nie musz� zabiera� ze sob� ci�kiego sprz�tu. Nie, ca�a nasza nadzieja w obronie tego budynku do czasu, a� Chrys uda si� zbudowa� nadajnik, bo w�wczas b�dziemy mogli wezwa� na pomoc posi�ki z Capitalii.
- A mo�e powinni�my udawa� niewini�tka? - zaproponowa�a Chrys, unosz�c na chwil� g�ow� znad ksi��ki pe�nej schemat�w uk�ad�w elektronicznych. - Dlaczego, dop�ki jeszcze nas nie zaatakowali, nie mieliby�my wys�a� kogo�, na przyk�ad mojego ojca, samochodem w drog� przez Thanksgiving do Sangraalu, aby stamt�d zadzwoni� do Capitalii?
- Nie s�dz�, by Challinor pozwoli� komukolwiek wyjecha� na wsch�d - stwierdzi� MacDonald. - My�l� jednak,
�e warto si� o tym przekona�. Czy s�dzisz, �e tw�j ojciec by si� zgodzi�?
- Jestem pewna. - Chrys si�gn�a po mikrotelefon... ale si� zawaha�a. - Mo�e powinnam poprosi� go tylko, �eby tu przyszed�, i powiedzie� mu o wszystkim, kiedy ju� tu b�dzie? Challinor m�g� przecie� za�o�y� urz�dzenia pods�uchowe.
Rozmowa z ojcem zaj�a jej p� minuty. Eldjar