11723

Szczegóły
Tytuł 11723
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11723 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11723 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11723 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joseph Kanon Los Alamos Prze�o�y� Wies�aw Marcysiak KWIECIE� 1945 Cia�o znalaz�a niejaka pani Rosa Oritz, przywyk�a do wstawania wraz ze s�o�cem. Tego dnia by�o jednak jeszcze wcze�niej, za wcze�nie nawet na porann� msz�, wi�c posz�a d�u�sz� drog�, alej� parkow�, gdzie mg�a ci�gle unosi�a si� ze starego koryta rzeki. Gdyby si� spieszy�a, mog�aby go nie zauwa�y�, ale ona akurat spacerowa�a, napawaj�c si� brzaskiem. W nocy nie s�ysza�a, �eby pada�o, tote� wilgo� na drzewach j� zaskoczy�a. Zatrzyma�a si� raz, by popatrze� na po�yskuj�ce li�cie. Bezchmurne, b��kitne niebo zapowiada�o �ar. Kiedy przenios�a wzrok w d�, przez chwil� j� o�lepi�o, a nast�pnie zobaczy�a buty. Nogi wystawa�y z krzak�w i pani Oritz, w pierwszym impulsie, chcia�a uciec, pozwalaj�c temu komu� si� wyspa�. Pobrecito, za bardzo pijany, �eby schowa� si� przed deszczem, pomy�la�a, mijaj�c le��cego. Lecz przecie� to wielka ha�ba, tak spa� w parku, zupe�nie jak Indianie kucaj�cy na placu, kt�rzy udawali, �e sprzedaj� koce. Nagle zatrzyma�a si� i odwr�ci�a. Nogi u�o�one by�y nienaturalnie, jedna zarzucona na drug�. Nikt tak nie sypia. Zbli�y�a si� do krzew�w. Powoli odsun�a ga��� i zabrak�o jej tchu w piersiach. W tym momencie dojrza�a g�ow� zachlapan� krwi�, z otwartymi ustami, ci�gle pr�buj�cymi wci�gn�� powietrze. To by� jedyny rozpoznawalny szczeg� twarzy. Lecz j� szokowa�o co innego. Spodnie �ci�gni�te poni�ej kolan ods�ania�y genitalia. Dlaczego? Pani Oritz nie widzia�a m�czyzny od �mierci m�a, a tym bardziej w miejscu publicznym. Takie obna�anie cia�a by�o dla niej niezrozumia�e. Kurczowo chwyci�a szal i prze�egna�a si� gestem znanym ju� od stuleci. Tak w�a�nie dawa�o o sobie zna� z�o. Mo�na je by�o wyczu� dooko�a, posmakowa� w powietrzu. Ziemia pod jej stopami przesi�k�a krwi�. Zakr�ci�o si� jej w g�owie, dlatego chwyci�a si� krzaka. Z ga��zi na nagie cia�o spad�y krople deszczu. Cofn�a si�. Wci�ga�a haustami powietrze i rozgl�da�a si�, spodziewaj�c si� ataku, jak gdyby zbrodnia dopiero si� rozegra�a przed jej oczyma. Jednak nikogo nie ujrza�a. Dudnienie w g�owie to jej w�asny oddech. Poranek by� cichy i ni�s� �wie�o��. �wiat niczego nie zauwa�y�. Pospieszy�a w stron� katedry, czuj�c m�tlik w g�owie. Wiedzia�a, �e musi zawiadomi� policj�, ale s�abo m�wi�a po angielsku i co oni by sobie pomy�leli. Ten m�czyzna to gringo, od razu si� zorientowa�a, po pierwszym pe�nym wstydu spojrzeniu na jego cia�o, a to mog�o oznacza� tylko wi�ksze k�opoty. Mo�e najlepiej nic nie m�wi�... w ko�cu nikt jej nie widzia�. Na pewno znajdzie go kto� inny i zawiadomi policj�. Lecz teraz ca�y czas patrzy�a na to cia�o przed sob�, nagie, ods�oni�te. Nie zdoby�a si� nawet na to, by je przykry�, jak si� nale�a�o. I oczywi�cie B�g j� obserwowa�. Postanowi�a wi�c, jak wiele razy w swym �yciu, porozmawia� z ksi�dzem. Jednak ojciec Bernardo ju� przygotowywa� si� do mszy, kiedy przysz�a do ko�cio�a, i nie mog�a mu przeszkadza�, wi�c kl�kn�a wraz z innymi i czeka�a. Wiernych by�o ma�o, ta sama grupka staruszek pozakrywanych chustami, pokutuj�ca za niewinne �ycie. Zgromadzone musia�y wyczu�, �e dzisiaj jest szczeg�lnie �arliwie oddana, gdy� modli�a si� g�o�no i czasami nawet zaczyna�a si� ko�ysa�. Otoczona zapalonymi �wieczkami, s�ysz�c znajome s�owa i czuj�c twarde paciorki r�a�ca, poczu�a si� nieco spokojniej, chocia� ci�gle co� jej ci��y�o. Niczego nie zrobi�a, ale bola�a j� skrywana tajemnica. Dlaczego patrzy�a na niego tak d�ugo? To najbardziej jej dokucza�o. Powinna by�a odwr�ci� wzrok; w tym m�czy�nie nie dostrzeg�a nic szczeg�lnego. Czego� takiego jednak nigdy przedtem nie widzia�a; m�czy�o j�, �e w scenie tak przera�aj�cej zauwa�y�a w�a�nie to. Nikt nie musi si� o tym dowiedzie�, z pewno�ci� nie ojciec Bernardo. Nie b�dzie musia�a opisywa� cia�a. Wystarczy, jak powie, �e ujrza�a trupa. Je�eli w og�le co� powie. Min�a jeszcze godzina, zanim pani Oritz posz�a do ksi�dza ze swoj� histori�, i jeszcze jedna, zanim on zadzwoni� na posterunek - rozmawia� po angielsku - sk�d wys�ano samoch�d. Do tego czasu rosa w parku wysch�a i nasta� upalny dzie�. Sier�ant O'Neill nigdy dot�d nie widzia� zw�ok. W Santa Fe wcze�niej zdarza�y si� zab�jstwa, g��wnie w�r�d Meksykan�w, rozwi�zuj�cych problemy domowe za pomoc� no�y, ale jego nigdy do nich nie przydzielano. Ostatnie prawdziwe morderstwo zwi�zane z kradzie�� klejnot�w mia�o miejsce, kiedy wyjecha� w g�ry na ryby. Zatem m�czyzna w parku to jego pierwszy oficjalny trup i na widok ofiary robi�o mu si� niedobrze. - Nic ci nie jest, Tom? - zapyta� go szeryf Holliday w�r�d trzasku migawek aparat�w fotograficznych. Z ca�� pewno�ci� Holliday to by� "Doc". O'Neill skin�� g�ow�, za�enowany. - Fakt, niez�a jatka. Ale gdzie jest doktor Ritter? My�lisz, �e powinni�my go zakry�? Szeryf przykucn�� obok denata i odwr�ci� mu g�ow� podniesionym patykiem. - Nie b�d� taki pruderyjny... jemu to nie przeszkadza. Jezu, popatrz na to. - Ty� g�owy m�czyzny oblepia�a skorupa krwi i li�ci. - Tutaj oberwa�. Twarz wygl�da jak wystawa sklepowa... mo�e kilka dobrych kopniak�w, tak dla zabawy. O'Neill notowa�. - Bro�. - T�pe narz�dzie. - M�otek, klucz francuski, cokolwiek. W ka�dym razie rozwali�o mu czaszk�. Dziwne, nie ma naoko�o zbyt wiele krwi. Kiedy na niego spojrze�, to wygl�da, jakby ju� w nim nic nie zosta�o. - W nocy pada�o. Mo�e deszcz sp�uka� krew. - Mo�e. �adnych dokument�w. Ch�opcy sprawdzaj� wzd�u� alei. Tu, gdzie le�y, s� po�amane krzaki, ale to wszystko. Mo�esz mu chocia� zamkn�� usta? Holliday spojrza� na niego i u�miechn�� si�. - Teraz nie mog�. Nie przejmuj si�, O'Neill. Jak lekarz si� zjawi, odci�gniemy go. Przywykniesz. - Tak. - Nie ma portfela, co? Kluczy? Czegokolwiek? - Niczego. - Wspaniale. Prawdziwy oskar�yciel spo�eczny. - Szefie... - Tak? - zapyta� zamy�lony Holliday, z powrotem odwracaj�c g�ow� denata. - A co ze spodniami? - Jak to, co? - Chodzi o to, co, do diab�a, facet robi w parku w nocy ze �ci�gni�tymi spodniami? - A co mia�by robi�? Chyba sika�. - Nie. Nie �ci�ga si� spodni do kolan, �eby si� wysika�. Holliday spojrza� na niego, rozbawiony. - B�dzie jeszcze z ciebie detektyw, Tommy. Zdaje si�, �e masz racj�. - W takim razie... - S�uchaj, facet jest w krzakach w parku, w nocy. Co, do diab�a, mog�o si� sta�? - My�lisz, �e by�o tak jak z tym go�ciem w Albuquerque? U nas nigdy nic takiego si� nie przytrafi�o. - Teraz ju� tak. �adny widok, co? - powiedzia� Holliday, wskazuj�c genitalia m�czyzny. - Wygl�da na to, �e tutaj te� dosta� kopniaka. - Patykiem odsun�� j�dra na bok. - Troch� zmieni�y kolor, co? - Sk�d mam wiedzie�? - A jakiego koloru ty masz? Pomy�l tylko, mo�e te� masz niebieskie. W ka�dym razie tak nie powinny wygl�da�. A w dodatku jest obrzezany. - Zauwa�y�em. - Do raportu. - O - powiedzia� O'Neill, zapisuj�c. - Czas �mierci? - Lepiej niech lekarz nam powie. Jest st�enie po�miertne, ale nie wiem, jak wp�ywa na nie deszcz. W dodatku w nocy by�o zimno. - Tak daleko nie si�gam pami�ci� - odpar� O'Neill, ocieraj�c czo�o w niespodziewanym upale. - Ciekawe - zauwa�y� Holliday, zagl�daj�c ostro�nie do ust ofiary. - Ma sztuczn� szcz�k�. �adnych w�asnych z�b�w. Troch� m�ody na sztuczne. O'Neill wzruszy� ramionami. - C�, przynajmniej mamy motyw. Prawdopodobnie nie przywyk� do nich i ugryz� faceta w kutasa. - Jezu, ch�opie. Zanim przyby� koroner, O'Neill doko�czy� przeszukiwanie terenu. - Szkoda, �e pada�o. Po�l� Freda w d� strumienia na wypadek, gdyby co� wrzucono do rzeki. Na przyk�ad portfel. - Tak, gdyby przypadkiem B�g chcia� ci podrzuci� jaki� k�sek w tym tygodniu - odpar� Holliday. - Nie licz na portfel. Ale klucze... Dziwne, �e zabrano mu klucze. - Co tu masz, Ben? - zapyta� doktor Ritter, zwracaj�c si� do Hollidaya po imieniu. - D�ugo nie wzywano mnie do morderstwa. - Nie musisz mi m�wi�. Tylko uwa�aj na ubranie, licz� na jakie� odciski. - Po tym deszczu? - No, co, mog� mie� nadziej�. Niewiele wi�cej nam zosta�o. Obywatel incognito z roztrzaskan� czaszk� i spuszczonymi gaciami. Koroner spojrza� na szeryfa. - Tak, rozumiem. Wygl�da jak ten przypadek w Albuquerque. Zdaje si�, �e b�dziemy mieli robot� z pismakami, tylko niech ch�opaki na dole ich przytrzymaj�. B�dziemy mieli przewag� na starcie. - Ca�a policja kr�ci si� po parku w bia�y dzie�, a ty chcesz utrzyma� spraw� w tajemnicy? Masz tutaj wie�ci, Ben, ot co. - Sam nie wiem, co mam, poza trupem. Sp�jrz na te z�by, dobra? Ma sztuczn� szcz�k�, ale takiej tutaj nigdy nie widzia�em. Mo�e wr�ci� ze wschodu. - Kto to jest? - Nie mam poj�cia. Ubranie nic mi nie m�wi. Cywil, ale m�g� by� na przepustce. Turysta? - O, tak, witamy w Santa Fe, gdzie Stary �wiat spotyka si� z Nowym. Tylko w kwietniu przewa�nie nie ma ich zbyt wielu. - Z pewno�ci� nie, od kiedy trwa wojna. Sprawdz� jednak hotele, na wszelki wypadek. Przynajmniej czym� si� zajm�. - Mo�e przyjecha� z Waszyngtonu. Holliday westchn��. - Nawet tego nie m�w. - Wszystko mo�liwe. Holliday skin�� g�ow�. - Kurwa ma�, spadnie nam na kark ca�a armia. - Trzeba zadzwoni� do wojskowej bezpieki. Mog� mie� kogo�, kto im zagin��. - Powiem ci co�. Bezpieka powinna sprawdza� z nami, zamiast m�wi� nam, jakie straszne z nich tajniaki, a z nas banda dupk�w. Poza tym, jak im kto� zagin��, to si� o tym dowiemy... na G�rze nie tak �atwo jest si� zgubi�. Po pierwsze, robi� swoje. Tymczasem mamy tylko nieznanego faceta z roztrzaskan� czaszk�. Miesi�c temu jaki� peda� ginie od no�a w A�buquerque i g�o�no o tym w gazetach, a teraz ten facet wygl�da, jakby bawi� si� w te same gierki. Wi�c zanim przyjm� Armi� Stan�w Zjednoczonych i ca�� t� zgraj� naszych tajnych przyjaci�, to chyba pogadam sobie z Albuquerque i zobacz�, czy nie uwolni� nas od tej sprawy. - R�b, jak chcesz. Znale�li tamtego zab�jc�? - Jeszcze nie. Pewnie nie szukali zbyt dok�adnie. - Mo�liwe... - Nie wiem, ale sprawdz� to, zanim powiem komukolwiek na G�rze, �e mamy martwego peda�a, i spytam, czy przypadkiem takiego nie szukaj�. Ju� s�ysz�, jak wrzeszcz�. I na wszelki wypadek zr�b dobrze autopsj�. Nie chcesz chyba, �eby przez twoje krojenie �le patrzyli na nas na G�rze? Ritter si� za�mia�. - Co� jeszcze? - Tak, sprawd� mu odbyt. O'Neill, kt�ry sta� bez s�owa z boku, spojrza� na szefa. - O co ci chodzi? Holliday za�mia� si�. - Tommy, musisz kiedy� porozmawia� z tat�, �eby ci wyja�ni� pewne sprawy. - Przeni�s� wzrok na cia�o, poskr�cane, blade, martwe. - Biedny skurwiel. Ciekawe, co zrobi�, �eby zas�u�y� na takie co�. 1 Santa Fe u�yczy�o swej nazwy linii kolejowej, lecz sam poci�g zatrzymuje si� dwadzie�cia mil na po�udniowy wsch�d, w Lamy, zasypanym piachem miasteczku na otwartej pustyni, kt�re jakby przywia� tutaj wiatr i porzuci� przy torach. Michael Connolly pomy�la�, �e dotar� donik�d. Poci�g by� zat�oczony, morze �o�nierzy i biznesmen�w z pierwsze�stwem podr�owania oraz kobiet z dzie�mi na kolanach, ale tylko nieliczni wysiedli na sennym peronie. Za budynkami i mieszanin� p�ci�ar�wek, kt�re przyjecha�y na spotkanie pasa�er�w, nie by�o nic, poza skar�owacia�� ro�linno�ci� i bylicami ci�gn�cymi si� a� po g�ry, gdzie nikn�y tory. M�ody �o�nierz, kt�ry bacznie przygl�da� si� ka�dej twarzy, najwyra�niej na niego czeka�. Wygl�da� jak licealista graj�cy w baseball na drugiej bazie, z uszami jak od dzbana stercz�cymi z wygolonej g�owy. - Pan Connolly? - zapyta� wreszcie, kiedy liczba pasa�er�w zmala�a do trzech. - Tak. - Przepraszam. Spodziewa�em si� munduru. - Jeszcze mnie nie dostali - odpar� z u�miechem Connolly. - Jestem tylko wsp�pracownikiem. Czy to rzeczywi�cie Santa Fe? �o�nierz te� si� u�miechn��. - B�dzie lepiej. Pom�c panu z tym? - zapyta�, podnosz�c walizk� Connolly'ego. - Stoj� tam. - Ford b�yszcza� mimo warstwy py�u. Connolly otar� czo�o, spogl�daj�c na bezchmurne niebo. - Nic, tylko b��kitne niebo, co? - Tak jest. S�oneczne dni, zimne noce. Pogoda tu dopisuje, rzeczywi�cie. To najlepsze w tym wszystkim. - D�ugo tu jeste�? - spyta� Connolly, wsiadaj�c do samochodu. - Od stycznia. Prosto ze szk�ki. Nie ma nic specjalnego do roboty, ale i tak lepiej ni� w Europie. - Chyba wsz�dzie jest lepiej. - Nie o to chodzi, �e nie chcia�bym zobaczy� akcji, zanim to wszystko si� sko�czy. - To si� pospiesz. - Nie, Japonce przynajmniej jeszcze rok wytrzymaj�. - Miejmy nadziej�, �e nie. - Zabrzmia�o to niczym nagana. - Tak jest - odpar� �o�nierz, znowu formalnie. - A jaki mamy program? - Najpierw zameldujemy pana w Santa Fe. Pani McKibben zajmie si� pana sprawami. Potem jak najszybciej na G�r�. Genera� Groves chce pana widzie�, zanim wr�ci dzisiaj wieczorem do Waszyngtonu. - Czy "G�ra" to szyfr? �o�nierz wygl�da� na nieco zaskoczonego. - Chyba nie. W ka�dym razie nic mi o tym nie wiadomo. Wszyscy tutaj tak m�wi�. - Zak�adam, �e jest tu... jaka� g�ra. - Kt�r� nazywaj� mes�, co po hiszpa�sku znaczy st� - wyja�nia� teraz jak prawdziwy przewodnik wycieczki. - I tak zreszt� wszystkie tutaj wygl�daj�... wzg�rza o p�askich szczytach. W ka�dym razie by�a tam kiedy� szko�a, takie ranczo dla bogatych szczeniak�w. Teraz to z pewno�ci� na szko�� nie wygl�da. - A na co? �o�nierz znowu si� rozlu�ni� i u�miechn��. - Na co wygl�da? C�, je�li pan wybaczy moj� �acin�, na niez�y burdel. Jednak Santa Fe okaza�o si� �adne. Budynki z wysuszonych na s�o�cu glinianych cegie�, kt�rych Connolly nigdy w �yciu nie widzia�, najwyra�niej przyci�ga�y s�o�ce, zatrzymuj�c �wiat�o i kolor niczym przygas�e p�omienie. W�skie uliczki prowadz�ce na rynek zape�nia�y ameryka�skie sklepy - Woolworth, Raxall Drugs, kt�re zosta�y rzucone do zagranicznego miasta. Tak�e ludzie, ubrani w kowbojskie kapelusze i d�insy, wygl�dali jak przyjezdni. Jedynie meksyka�skie kobiety, zawini�te w szale, i Indianie, kiwaj�cy si� nad stosami koc�w dla turyst�w, wygl�dali jakby znajdowali si� u siebie. Sam rynek by� cichy, fragment Hiszpanii u�piony w nieko�cz�cej si� sje�cie. - To Pa�ac Gubernatorski - powiedzia� �o�nierz, wskazuj�c d�ugi ceglany budynek, stoj�cy z jednej strony placu. - Najstarsze biuro rz�dowe w kraju czy co� w tym stylu. Biuro projektu jest zaraz za rogiem. Panowa�a atmosfera jak w bajce. Przeszli opustosza�y dziedziniec przed ma�ym budynkiem, s�yszeli jedynie plusk fontanny, przypomina�o to folder biura podr�y. Lecz w �rodku powr�ci�a Ameryka. Weso�a kobieta, z w�osami upi�tymi wysoko, by�a zaj�ta rozmow� telefoniczn� i uk�adaniem papier�w na biurku. - Wiem, �e brakuje miejsca, ale musi bra�, co jest. - Zakry�a s�uchawk� i skin�a do Connolly'ego. - Za sekund� b�d� do pana dyspozycji. - Znowu zwr�ci�a si� do s�uchawki. - Edith, prosz�, zobacz, co mo�esz zrobi�. On nie zaakceptuje �adnego "nie". Oddzwo� do mnie, jak si� czego� dowiesz, dobra? Tak, wiem. Cze��, na razie. - Spojrza�a z u�miechem na Connolly'ego. - Pan na pewno jest Connolly. Dorothy McKibben. Witamy w Santa Fe - powiedzia�a, podaj�c mu r�k�. - Wybra� pan szalony dzie�. Oczywi�cie ka�dy jest szalony na sw�j spos�b. Musia�am to pozbiera� w po�piechu, ale powinno by� tu wszystko. - Wr�czy�a mu br�zow� kopert�. - Identyfikator, kartki �ywno�ciowe, prawo jazdy. Oczywi�cie �adnych nazwisk, na G�rze pos�ugujemy si� tylko numerami. Miejscowe sklepy przyzwyczai�y si� do tego, wi�c nie powinien pan mie� problem�w. Prosz� si� nie da� zatrzyma� za przekroczenie pr�dko�ci... Policja si� w�cieka, jak ma wystawia� mandat numerowi. Sklasyfikowano pana na bia�� odznak�... umo�liwi panu wst�p na obszar techniczny, czyli praktycznie wsz�dzie. Na wszelki wypadek do��czy�am rozk�ad jazdy autobus�w wojskowych do Santa Fe, ale otrzyma pan w�asny w�z. - Unios�a brew. - To tutaj jest do�� niezwyk�e, wi�c musi by� pan kim� wa�nym. - Za�mia�a si� kr�tko, co znaczy�o, �e z wa�nymi osobisto�ciami ju� si� zetkn�a. - Biuro Bezpiecze�stwa zakwateruje pana na G�rze. Przepraszam, nie uda�o si� nam znale�� niczego w Fuller Lodge, ale z pewnej przyczyny mamy mn�stwo go�ci i nic nie mog�am zrobi�. Je�eli kt�ry� z nich wyjedzie, to natychmiast pana przekwaterujemy. Sprawd�my, co jeszcze? Ca�a poczta na P.O. Box 1663, Santa Fe. �adnych innych adres�w. Powinien pan wiedzie�, �e poczta jest cenzurowana. Nie chcemy tego robi�, ale to sprawa bezpiecze�stwa. Przyzwyczai si� pan. - Cenzurowana tutaj? - zapyta� Connolly. Kobieta si� u�miechn�a. - O, rany, nie. A� taka ciekawska nie jestem. Poza jednostk�. Nie by�oby fair, gdyby kto� znajomy grzeba� w pa�skiej poczcie, a ja przecie� znam wszystkich. - Oczywi�cie. Zarumieni�a si�. - Nie, nie przechwalam si�. Po prostu tak� mam prac�. I jeszcze pr�buj� znale�� wolne miejsce, kiedy nagle genera�a ruszy, �eby polecie� gdzie� z Albuquerque, bo to oznacza wyrzucenie kogo� innego, kto b�dzie w�cieklejszy ni� osa. Connolly u�miechn�� si�. - C�, trwa wojna. Kobieta odpowiedzia�a mu u�miechem. - Zdziwi si� pan, ale na tych z lotniska trudno jest wywrze� wra�enie. Szkoda, �e nie chce jecha� poci�giem jak zwykle; ale co� mu znajdziemy. Oczywi�cie, znalaz�a. Connolly spojrza� na ni�, zaskoczony tym, jak szybko go oczarowa�a i wpisa�a na list� swoich sympatyk�w. W Los Alamos wszystko by�o jak w rozsypce; poci�g, kt�ry zatrzyma� si� gdzie indziej, samo miasto, kt�re nie wygl�da�o na ameryka�skie, a teraz ta szczera i kompetentna kobieta, zawiaduj�ca fizykami na emigracji i genera�ami, jak g�odnymi klientami na kolacji dobroczynnej w parafii. Zastanawia� si�, ile ona wie, co z tego wszystkiego rozumie. Tajny projekt, kt�ry pomo�e wygra� wojn� - czy to wystarcza�o? Czy tylko tyle chcia�a wiedzie�? Wed�ug raportu, w Los Alamos znajdowa�o si� teraz cztery tysi�ce ludzi. Pani McKibben pracowa�a tu od samego pocz�tku, zakwaterowywa�a ich, wydawa�a numerowane dowody to�samo�ci. Co my�la�a o ich pracy, tych wszystkich ludzi o nazwiskach nie do wym�wienia, pracuj�cych w �rodku nocy na szczycie G�ry? - Gdyby pan czego� jeszcze potrzebowa�, prosz� da� mi zna�. - Dzi�kuj�. Przepraszam za tyle k�opot�w. - Po to tutaj jeste�my. Przez chwil� wydawa�o si� mu, �e widzi w jej oczach nieuniknione pytanie: po co tutaj jeste�, z tym samochodem i plikiem kupon�w? Je�li nawet zastanawia�a si� nad tym, to nic nie powiedzia�a. - Samoch�d. Gdzie mam go odebra�? - Jak to, ju� pan w nim siedzia�. To znaczy, gdy tylko park maszyn przypisze go panu. - Co zrobi�. - Z pewno�ci�. Podpisa�am papiery. Jechali prawie przez godzin�, zanim dotarli do d�ugiej, kr�tej drogi, prowadz�cej na mes�. By�a wyr�wnana i utwardzona, lecz gruz i porozrzucany sprz�t przypomina�, �e jest to ci�gle plac budowy. Spychacze i koparki przysiad�y na kraw�dzi ostrych zakr�t�w, a w po�owie drogi na szczyt min�li samoch�d oczekuj�cy pomocy; jedna z cienkich opon w ko�cu uleg�a zbyt licznym kamieniom i rozgrzanym w spiekocie koleinom. Kiedy� by� tu sam piach, u�wi�cony szlak mu��w dla wycieczek do szko�y na G�rze, ale nawet teraz wygl�da� jeszcze na prowizoryczny i ryzykowny, taki, jaki w ka�dej chwili mo�e ulec pustynnej ro�linno�ci. Jecha� tutaj w nocy to musi by� prawdziwe piek�o, pomy�la� Connolly, obserwuj�c, jak �o�nierz walczy z zakr�tami, wczepiaj�c si� r�kami w kierownic�, zupe�nie jak w weso�ym miasteczku. Pi�li si� coraz wy�ej i krajobraz si� zmienia�, bylice i kar�owate ja�owce ust�powa�y wy�szym sosnom i wysokog�rskim drzewom. Powietrze zrobi�o si� bardziej rze�kie, jakby wtarto w nie olejek, a jasnob��kitne niebo zdawa�o si� nie mie� ko�ca. Connolly poczu�, jak du�a wysoko�� wyostrza zmys�y, wyci�ga go z bezczasowej drzemki w Santa Fe. Teraz na drodze zrobi� si� ruch; ci�ar�wki wspina�y si� z mozo�em strom� nawierzchni� albo szarpi�c i staj�c, zje�d�a�y. Wszystko dzia�o si� szybko. Na ca�ym wzg�rzu wrza�o. Kiedy zbli�yli si� do wschodniej bramy, ruch przybra� na sile. Wozy czeka�y, a� przepu�ci je ochrona, a za ogrodzeniem Connolly ujrza� gigantyczn� wie�� ci�nie� i prowizoryczne miasto: sklecone napr�dce mrowisko ciemnozielonych wojskowych zabudowa�, hangar�w z blachy falistej i barak�w mieszkalnych. Ci�gle w fazie budowy. Niebo zas�ania�y tumany piachu i pl�tanina kabli; nad wszystkim dominowa�y odg�osy budowy i w��czonych silnik�w. Ludzie, g��wnie cywile, przemykali niebrukowanymi uliczkami szybkim krokiem tych, kt�rzy gdzie� si� spiesz�. Connolly'emu przysz�o do g�owy, �e przypadkiem do bazy wojskowej zrzucono ca�y college. Gdy Santa Fe �ni�o w dole, tutaj na g�rze, w ch�odnym powietrzu, wrza�o. Przejechali przez punkty kontrolne i zaparkowali tu� przed baz� techniczn�, grup� budynk�w otoczonych kolejn� wysok� siatk� z podw�jnym drutem kolczastym na szczycie. Connolly zerkn�� na wie�yczki wartownicze, gdzie znudzeni �andarmi spogl�dali ku g�rom. By� to najzwyklejszy ob�z koncentracyjny, zbyt radosny, by wywo�a� czyje� oburzenie. Dziewcz�ta w kr�tkich sp�dniczkach i swetrach, prawdopodobnie sekretarki, przechodzi�y przez ogrodzenie, zaledwie machn�wszy odznak� przed nosem m�odych wartownik�w. Dwa najwi�ksze budynki to d�ugie baraki z biurami, po��czone krytym przej�ciem ponad g��wn� drog�, dzi�ki czemu miasto zyska�o swoisty wielki portal. By�o ju� p�ne popo�udnie i autobusy wype�nia�y si� dziennymi pracownikami, by zabra� ich w podr� do domu u st�p mesy. W jednym z autobus�w kieruj�cych si� ku bramie Connolly zauwa�y� Indianki o surowych twarzach i zaplecionych w warkocze w�osach. W najbardziej tajnym miejscu na �wiecie pracowa�y s�u��ce. Connolly'ego wraz z baga�ami dostarczono do biura bezpiecze�stwa, do porucznika Millsa, wysokiego, chudego jak o��wek i przedwcze�nie �ysiej�cego w wieku dwudziestu lat, kt�ry u�miecha� si� nerwowo, ca�y czas zerkaj�c na boki, by przyjrze� si� nowemu koledze, zanim stanie przed nim twarz� w twarz. - Widzisz, mamy wiele do om�wienia, ale genera� Groves chce ci� widzie� natychmiast, wi�c to b�dzie musia�o poczeka�. P�niej poka�� ci G�r�. Pu�kownik Lansdale jak zwykle wyjecha�, dlatego zostali�my tylko my. I oczywi�cie za�oga. - Ilu? - Razem dwudziestu o�miu wojskowych i siedmiu cywili z G-2, ale tylko czterech nas tutaj. - To niedu�o. - Nigdy przedtem nie mia�em k�opot�w z bezpiecze�stwem. - A teraz masz? Mills spojrza� na niego i po�kn�� haczyk. - Zdaje si�, �e przyjecha�e� w�a�nie po to, aby si� dowiedzie�. - Ale nic ci nie m�wiono? - Mnie? Tylko zarz�dzam gorylami. Nic mi nie musz� m�wi�. - Kto dostaje ochroniarzy? - Wszyscy najwa�niejsi naukowcy... Oppie, Fermi, Bethe, Kistiakowsky. Ka�dy uznany za wa�nego dla projektu, kto potrzebuje ochrony na zewn�trz. - Albo czujnego oka. Tym razem nie za�apa� dowcipu. - Albo czujnego oka. - Dzi�ki temu musisz by� popularny. - Sprz�tam po ka�dym weselu. Connolly za�mia� si�. - Tak, za�o�� si�. No to zobaczmy szefa. A jaki on jest? - Wali prosto z mostu - odpar� Mills, wyprowadzaj�c Connolly'ego z budynku. - W rok zbudowa� ten Pentagon. Stworzy� to miejsce z niczego. Pije, ale nie pali. Zdrowy tryb �ycia. �aden szczeg� nie ujdzie jego uwagi. - A� mi�o popatrze�, co? - Faktycznie, to jest w porz�dku. Sprawa Brunera nap�dzi�a mu strachu, wi�c go nie naciskaj. - Wszyscy genera�owie s� tacy sami. - Jak szcz�liwe rodziny. Connolly u�miechn�� si�. - Chodzi�e� do szko�y. - No, to jeste�my. Uwaga na g�ow� - powiedzia� �o�nierz, otwieraj�c drzwi. Znale�li si� w prostym przedpokoju, w kt�rym ledwo mie�ci�o si� biurko i r�owa kobieta w �rednim wieku, trzepocz�ca nerwowo r�kami. - Pan Connolly? Dzi�ki Bogu. Genera� spieszy si� na samolot; pyta� o pana ca�e popo�udnie. Zaraz mu powiem... Jednak nie by�o potrzeby, poniewa� drzwi za ni� otworzy� wielki m�czyzna w uniformie koloru khaki; wype�nia� ca�� framug�, poch�aniaj�c przestrze�. Nie by� niechlujny, wr�cz czysty jak szpitalny k�t przed inspekcj�, a jednak mia� troch� sad�a niczym oty�y biznesmen, kt�remu pasek od spodni wrzyna si� w brzuch. Pod pachami utworzy�y mu si� mokre plamy i Connolly pomy�la�, �e lato w Waszyngtonie by�o dla niego tortur�. Og�lnie rzecz bior�c, wygl�da� ch�opi�co, jak rozd�ty m�odzieniaszek, kt�ry nie mo�e sobie odm�wi� p�czka. Lecz w�sik po�rodku okr�g�ej twarzy by� zadziwiaj�co dok�adnie przystrzy�ony, zupe�nie jak u wychud�ego gryzipi�rka. - Dobrze, �e pan jest. Connolly, tak? - Tak jest. Poda� sekretarce stos papier�w. - Nie mamy za du�o czasu, wi�c nie tra�my go. Musz� z�apa� samolot w Albuquerque, a paskudnie si� tam jedzie. Betty, upewnij si�, �e w�z jest gotowy. Te s� wszystkie zatwierdzone i gotowe do wysy�ki. Dopilnuj, �eby kopie dw�ch pierwszych jutro dosta� doktor Oppenheimer... czeka na nie. Zadzwoni� z Waszyngtonu w sprawie kontrakt�w dla hydraulik�w. Connolly? Biuro by�o prosto urz�dzone, mniej wi�cej wielko�ci du�ej sypialni w akademiku, z oknem wychodz�cym na ruchliw� ulic� i ogrodzeniem wok� obszaru technicznego. Na �cianach nie znajdowa�o si� nic osobistego, jedynie fotografia Roosevelta oraz mapa kraju, biurko zawalone stosami teczek i kontrakt�w, a tak�e zdj�cie kobiety z dwiema dziewczynkami; zupe�nie jak w zwyk�ym urz�dzie. Tylko dwa czarne telefony, luksus w czasach wojny, zdradza�y powag� miejsca. Connolly wiedzia� instynktownie, �e prawdziwe biuro genera�a w Pentagonie prawdopodobnie du�o si� nie r�ni�o - proste, surowe, jak gdyby chcia� usun�� wszystko, co mog�oby przeszkadza� mu w pracy. W koszu na �mieci przy biurku Connolly zauwa�y� niepasuj�c� tutaj br�zow� torebk� z b�yszcz�cego papieru z baru sieci Hershey. - Prosz� siada� - powiedzia� genera�, wskazuj�c krzes�o. - Przepraszam, �e nie widzia�em si� z panem w Waszyngtonie, ale jak zwykle by�em w drodze. Do rzeczy. Wie pan, o co chodzi? - O �mier� Kar�a Brunera, tak? Ju� na samo brzmienie tego nazwiska zrobi�o mu si� nieswojo. - Tak - powt�rzy� genera�, odrzucaj�c teczk� na stos i opieraj�c si� d�o�mi o krzes�o. - Po raz pierwszy w czasie trwania projektu dosz�o do takiego wypadku. Strasznej rzeczy, jakkolwiek by na to spojrze�. I pojawia si� pytanie, jak na to patrze�? - Tak? - To znaczy, czy kryje si� za tym co� wi�cej? Mniej? Czy mamy problem? - C�, macie trupa. - Niedok�adno��. To policja z Santa Fe ma trupa. Nam brakuje oficera ochrony. To mo�e by� o wiele powa�niejsze. - O ile powa�niejsze? Groves przygl�da� si� mu przez chwil�, a potem westchn��. - Nie. Mo�e nawet nie mamy problemu. To mog�o si� przytrafi� ka�demu. Mo�e nie ma nic wsp�lnego z projektem ani z jego obecno�ci� na G�rze. Mo�e. Musimy jednak mie� pewno�� i zdob�dziemy j�. - Przerwa� i popatrzy� na Connolly'ego. - Widzia�em to spojrzenie milion razy, wi�c niech pan tego nie zaprzepa�ci. Groves znowu na g��bokiej wodzie. Szpiedzy pod ��kiem. Paranoja. W�a�ciwie - powiedzia�, u�miechaj�c si� nieznacznie - mog� panu zagwarantowa�, �e to w�a�nie us�yszy pan od mojego przyjaciela, doktora Oppenheimera. Powtarza to na okr�g�o. Czasami jednak odnosz� wra�enie, �e Robert zbytnio ufa swojej dobrej gwie�dzie. Nie mog� zmieni� mojego nastawienia... kto� musi si� tym wszystkim martwi�. Od samego pocz�tku bezpiek� traktowano tutaj jak �art. To wspaniali ludzie, pierwszy to m�wi�, ale czasami zachowuj� si� jak dzieci... wie pan, nierozwa�nie, mo�e nawet sami szukaj� k�opot�w. Niekt�rzy nawet �artowali sobie z ochrony. Wyobra�a pan sobie? Doro�li ludzie? Wycinali dziury w ogrodzeniu, �eby sprawdzi�, czy mog� wydosta� si� i wr�ci� niezauwa�eni przez nikogo. Doro�li ludzie. Wspaniali. Tak wi�c kto� musi gra� rol� szefa, i chyba tym kim� jestem ja. Nie obchodzi mnie, co m�wi� inni, dop�ki projektowi nic nie grozi. Przerwa� nagle, rozgl�daj�c si� nieco zaskoczony tym, �e sam si� tak zap�dzi�. - Nie jestem policjantem - powiedzia� Connolly. - Nie potrzebuj� policjanta. Tommy McManus twierdzi, �e jest pan dobrym cz�owiekiem i mo�na panu zaufa�. Skoro Tommy tak m�wi, to tak jest. Nie wie tylko, jak sko�czy� pan w OWI. Wed�ug niego umie pan w�szy�, nie p�osz�c koni. - Dlatego chcia� pan cywila? Groves u�miechn�� si�. - Naukowcy maj� uczulenie na mundury. Teraz najwa�niejsze, aby sprawy toczy�y si� g�adko. Zbli�amy si� do zako�czenia prac. Mam tu wielu nerwowych... czasami my�l�, �e im bardziej nerwowi, tym inteligentniejsi. Nigdy nie wiadomo, co ich wytr�ci z r�wnowagi. Nie zamierzam tolerowa� nikogo, kto rozpowiada plotki. Sami si� o siebie troszczymy. Wie pan, ile wypadk�w zwi�zanych z bezpiecze�stwem mieli�my od pocz�tku projektu? Ponad tysi�c. Na przyj�ciach �ony opowiadaj�, jak wspaniali s� ich m�owie. Robotnicy z Tennessee przechwalaj� si� wyp�atami. Dziennikarze robi� si� ciekawscy, dlatego musimy mie� pewno��, �e nie zrobili si� za bardzo dociekliwi. - Generale, chyba powinien pan wiedzie�, �e McManus poleci� mnie, poniewa� ostatnie dwa lata w Waszyngtonie sp�dzi�em na niedopuszczaniu do was prasy. To moja dzia�ka... trzymanie projektu za kurtyn�. Z dala od dziennik�w naukowych. Z dala od wszystkiego. - Wi�c rozumie pan nauk�? - zapyta� zafrapowany Groves. - A czy ktokolwiek rozumie nauk�? Groves spojrza� na niego. - Troch� - doda� przepraszaj�co Connolly. - Na tyle, by wiedzie�, czego nie mo�na m�wi�. A to mniej wi�cej oznacza wszystko. A� do samego s�owa atom. W ka�dym razie znajoma jest mi ca�a operacja. - Dobrze. Tote� nie musz� panu m�wi�. Ponad tysi�c wypadk�w, jak dot�d �adnego przecieku i �adnego straconego dnia pracy. Teraz nie b�dzie inaczej. Prosz� wykonywa� swoj� prac�, a naukowcy nawet nie dowiedz� si� o pa�skiej obecno�ci. O co chodzi? - zapyta�, dostrzeg�szy wyraz twarzy Connolly'ego. - Generale, staram si� zrozumie�, czy jestem tutaj dlatego, �e nic nie wiem, czy dlatego, �e wy nie chcecie si� tym zaj��. Chce pan z�apa� tego faceta czy nie? Groves uni�s� brwi. - To ciekawe pytanie - powiedzia� w ko�cu. - Sam nie wiem. Je�eli kto� obrabowa� Brunera i r�bn�� go w g�ow�, to mam nadziej�, �e policja go z�apie. Jednak lepiej nie, je�eli oznacza�oby to op�nienie projektu cho�by o pi�� minut. To po prostu nie jest warte czasu. Nie chc� tego tak ujmowa�, ale taka jest prawda. Czy pan w og�le wyobra�a sobie, jakie wa�ne jest to, co tutaj robimy? Wiem, �e broni nas pan przed gazetami, ale czy orientuje si� pan, co to znaczy? Mogliby�my sko�czy� wojn�. - M�wi� spokojnie, od niechcenia, bez zwykle towarzysz�cej temu ekscytacji, wi�c Connolly potraktowa� to dos�ownie. - Teraz tysi�ce ch�opc�w ginie co tydzie�. Curt LeMay prowadzi B-29 na Japoni� niczym bo�y gniew. Nie mamy zielonego poj�cia, ilu jest rannych. Zupe�nie. A inwazja b�dzie znaczy� coraz wi�cej. Mo�emy to powstrzyma�, je�li prac� tutaj doprowadzimy do ko�ca. Tak wi�c nie, nie obchodzi mnie, czy z�api� jednego morderc�... my mo�emy z�apa� miliony. Chyba �e nie jest to zwyk�y napad. Chyba �e chodzi o projekt. To w�a�nie musimy wiedzie�. - Dobrze - odpar� Conolly - wi�c chcemy wiedzie�, czy morderstwo mia�o jakikolwiek zwi�zek z G�r�, tylko nikogo nie chcemy niepokoi�. Groves nie spuszcza� z niego wzroku. - Teraz my�li pan, �e jest zabawny. Pozwalam sobie na jeden �art, a pan wyskakuje ze swoimi. - Przepraszam. Zastanawiam si� tylko, czy jeste�cie fair wobec policji. Albo, przyk�adowo, mnie. - To fair nie dotyczy pana - odpowiedzia� zdecydowanie. - Pan pracuje dla mnie. A policja? Oni ju� wzi�li, co ich, kontaktuj�c si� z nami, a tymczasem dowody... je�eli takie by�y... na niewiele si� zda�y, a gazety te� zadowoli�y si� w�asn� histori�. To ostatnia rzecz, jakiej chcemy. Na szcz�cie on jest dla nich przybyszem znik�d, zupe�nie �adnego powi�zania z G�r�. Pan ma dopilnowa�, �eby tak zosta�o. - Wi�c chcecie utrzyma� spraw� w tajemnicy. - Zapiecz�towan�. Na dobre. Policja b�dzie wsp�pracowa�. Chyba musz�. Im nawet nie wolno tutaj wchodzi�. - I ci�gle my�l�, �e mo�e mie� to zwi�zek z jego homoseksualizmem? - O to w�a�nie mi chodzi - powiedzia� Groves, nagle podnosz�c g�os. - Sk�d oni to maj�? Kto tak twierdzi? Nie chc�, �eby kr��y�y tego rodzaju pog�oski. Tutaj nigdy nic takiego si� nie wydarzy�o, a kiedy plotki raz si� zaczn�... - Przerwa�, rumieni�c si�, i Connolly zrozumia�, �e ten temat jest dla niego �enuj�cy. - Generale - odezwa� si� spokojnie Connolly - je�li by� homoseksualist�, ju� samo to stwarza ryzyko dla bezpiecze�stwa. Wie pan. Groves popatrzy� na niego i usiad�, jakby wzdychaj�c ca�ym cia�em. - Tak, wiem. Czy pan wie, co to znaczy, kiedy dopu�ci si� do takiego zagro�enia? Widzia�em to ju� w Miami. Armi� podejrzewa si� o najgorsze i nie ma temu ko�ca. Ka�dy ci podejrzliwie zagl�da przez rami�, a w�a�nie takiego ba�aganu chc� unikn��. - Przerwa�. - Nie wiemy nic poza tym, �e z�apano Brunera ze spuszczonymi spodniami. Cokolwiek mia�oby to znaczy�. Chc�, �eby si� pan dowiedzia�, ale bez przewracania wszystkiego do g�ry nogami. Nie ma sensu szarga� reputacji cz�owieka. Z tego, co wiemy, nie zrobi� nic poza tym, �e wpad� na jakiego� pijanego Meksykanina. - Generale, czy mog� by� szczery? Ma�o prawdopodobne, �e policja do czego� dojdzie... im nawet nie podano nazwiska ofiary. Rozumiem, �e nie chce pan wzywa� FBI... - Czy pan oszala�? Wystarczy to zrobi�, a spadnie tu ca�y Waszyngton i wtedy ju� nic nie zdzia�am. Od 1943 nie dopuszczano do projektu FBI i chc�, �eby tak pozosta�o. Wywiad Departamentu Wojny zajmuje si� Manhatta�skim Oddzia�em Wojsk Technicznych. Mnie to wystarcza. - Tylko �e Bruner nale�a� do wywiadu. Groves zmierzy� go wzrokiem. - I w�a�nie o to chodzi, co? Dlatego w�a�nie nie mo�emy przej�� nad tym do porz�dku. On nie by� byle kim. S�u�y� w G-2. Nie wierz� w przypadek. Jestem paranoikiem, pami�ta pan? Nie wiem, co lub kto jest w to wmieszany. Nie wiem, czy on by� peda�em, czy nie, ale je�li by�, to nie mieli�my o tym zielonego poj�cia. Teraz si� tym martwi�. - Wi�c kto� z zewn�trz - powiedzia� Connolly. - McManus m�wi�, �e podczas �ledztwa jest pan jak pies z ko�ci�. - Nie robi�em tego od jakiego� czasu. Jestem reporterem, a nie policjantem. - Wojna sprawia, �e stajemy si� kim� innym. Nigdy jeszcze nie spotka�em reportera, kt�ry nie my�la�by, �e jest lepszy od policjanta. Poza tym mam w�a�nie pana. Jest pan wykszta�cony, zatem mo�e pan rozmawia� z naszymi geniuszami, nie denerwuj�c ich. Jest pan przyzwyczajony do policji... Tommy m�wi�, �e przed wojn� prowadzi� pan rubryk� policyjn� w Nowym Jorku. Skoro tam pan sobie radzi�, policja w Santa Fe to b�dzie ma�e piwo. Nie chcemy, �eby my�leli, �e nie idziemy na wsp�prac�. A pan ju� si� zaznajomi� z projektem. Dodam, �e cholernie ma�o ludzi wie tyle co pan, a wszystko zna tylko Robert. - I pan. - I ja. Czasami zastanawiam si�, czy rzeczywi�cie. Connolly si� u�miechn��. Tylko w takim stopniu Groves zdobywa� si� na �art, wi�c docenia� jego wysi�ek. - Teraz przynajmniej wiem, co przes�dzi�o o wybraniu akurat mnie. - Pomimo wszystko, by� zadowolony. Nie spodziewa� si�, �e polubi Grovesa, a teraz sam oczekiwa� jego uznania. - Poza tym znajdowa� si� pan pod r�k� - m�wi� szorstko Groves. - Nie by�o czasu szuka� kogo� innego. Nie wiem, co si� sta�o, ale musimy dowiedzie� si� jak najszybciej. Jakie� pytania? - Na razie nie - odpar� Connolly, wstaj�c. - Przypuszczam, �e wszyscy w G-2 wiedz�, �e odpowiadam przed panem? - Mills wie. Pu�kownik Lansdale wyjecha�, dlatego pracuje pan z Millsem. Je�eli chodzi o innych, pan zast�puje Brunera. W przypadku Millsa, zast�puje pan Brunera i bada okoliczno�ci jego �mierci. Gdyby chcia� pan skontaktowa� si� ze mn� w Waszyngtonie, Betty zawsze mnie znajdzie. No i oczywi�cie doktor Oppenheimer wie wszystko. Gdybym by� z jakich� przyczyn nieosi�galny, prosz� traktowa� go jak mnie. Connolly u�miechn�� si� w duchu na to ��czenie w pary. - Wi�c on jest jednym z naukowc�w godnych zaufania. Nie kt�rym� z tych dzieciak�w. Groves spowa�nia�. - Doktor Oppenheimer jest bohaterem. - Zosta�o to wypowiedziane ca�kowicie bez ironii, tylko na tak� pochwa�� potrafi� zdoby� si� ten s�u�bista i Connolly zastanowi� si� nad g��bi� jego uczu�. Najwyra�niej by�a w tym szorstka za�y�o�� towarzyszy z okop�w, kt�rzy mogli podzieli� si� odniesionymi ranami. - On mo�e wygra� dla nas wojn�. A tutaj ma ju� dostateczny ci�ar do d�wigania - powiedzia� Groves, stoj�c, ukazuj�c swoj� posta� w ca�ej okaza�o�ci - nie musi jeszcze martwi� si� jakim� niemieckim G-2, kt�ry da� si� zabi�. - Bruner by� Niemcem? - zdziwi� si� Connolly. - Nie wiedzia�em. - Hm, urodzi� si� w Niemczech - odpar� Groves. - Teraz jest Amerykaninem, oczywi�cie. A raczej by�. - Czy to powszechne? To znaczy w G-2? - Normalne. M�wi� p�ynnie po niemiecku i rosyjsku, co si� tutaj przydaje. Po�owa ludzi na G�rze pochodzi gdzie� stamt�d. Jego lojalno�� nigdy nie by�a kwestionowana, je�eli o to panu chodzi. - Zna� go pan dobrze? - Powiedzmy, �e wiedzia�em, kim jest. Staram si� mie� oko na ka�dego, ale obecnie to niemo�liwe. Nasz ob�z si� rozr�s�. Lansdale mia� o nim wysokie mniemanie. Powtarzam, jego lojalno�� nigdy nie by�a kwestionowana. - Ani fakt, �e zosta� zamordowany. Groves przerwa�, nie wiedz�c, jak zareagowa�, a� zby� zarzut. - Niech pan lepiej zaczyna. Co� jeszcze? - Nie. Doceniam pa�skie zaufanie. Jeszcze jedno. Ka�dy reporter wie, �e wi�kszo�� morderstw nie zostaje rozwi�zana, chyba �e zrobi�a to �ona albo m��. Nie chcia�bym, aby oczekiwa� pan zbyt wiele. Groves popatrzy� na niego. - Chcia�bym, �eby�my ruszyli sprawnie. I chyba nam si� uda�o, wi�c powiem panu dok�adnie, czego si� spodziewam. Ot�, niech pan wykona zadanie bez �adnych t�umacze�, tego oczekuj� od wszystkich. Oczekuj� od kontrahent�w, �e postawi� budynki dwa razy szybciej ni� normalnie. Spodziewam si�, �e nasi profesorzy dostarcz� zabawk� na czas. Jak dot�d, idziemy zgodnie z planem. �adnych przeciek�w, �adnych k�opot�w. Jedynym problemem, kt�rego nie potrafimy rozwi�za�, jest wystarczaj�ca ilo�� wody. Je�li pan do mnie wr�ci i powie, �e nie mam ju� czym si� martwi�, to b�d� najszcz�liwszym cz�owiekiem na �wiecie. Nie lubi� si� martwi�, to wszystko op�nia. Wi�c niech pan dzia�a. A powinien pan wiedzie�, �e zawsze otrzymuj� to, czego si� spodziewam. Connolly spojrza� na niego, nie by� pewien, jak zareagowa� na ten wodewilowy pokaz, ale skoro Groves zdawa� si� ca�kowicie szczery, zasalutowa�. - Tak jest. Groves zwr�ci� salut; zadziwiaj�co beztroskie machni�cie d�oni�. - Wracam za kilka tygodni. A propos - doda� z lekkim u�miechem - niech pan nie my�li, �e moje szczekanie jest gorsze od ugryzienia. Nie jest. Biuro zakwaterowa� mie�ci�o si� w jednym ze starych pawilon�w szko�y, skarla�ym teraz przy ogromnym zbiorniku na wod�. Mills za�atwi� dla niego pok�j Brunera. Connolly domy�la� si�, �e stanowi�o to pogwa�cenie zwyczajowego porz�dku listy oczekuj�cych, poniewa� urz�dnik by� arogancki, gdy podpisywa� formularze. - Nic w tym pokoju nie robiono - powiedzia�. - Nikt nas nie informowa�. Niech pan lepiej zmieni po�ciel. Poruczniku - zwr�ci� si� do Mills'a - czy mo�e pan go wyposa�y� w kwatermistrzostwie? Tutaj ju� zamykamy. - Oczywi�cie. A jak tam, mam widoki na dwa pokoje w Sundcie? - Chyba we �nie. - A w �azienkach? Urz�dnik nawet nie k�opota� si� odpowiedzi�. - M�g�by� przet�umaczy�? - zapyta� Connolly, kiedy wyszli. - �azienki s� dla oficer�w... to stare budynki szko�y, co znaczy, �e faktycznie zosta�y zbudowane dla ludzi. To jedyne kwatery na G�rze z wannami, nie z prysznicami, uwa�a si� je wi�c za szczyt marze�. Oczywi�cie wody nie maj� za du�o, wi�c nie jest to a� taki cymes. - A Sundt? - To firma budowlana, kt�ra zbudowa�a wi�kszo�� G�ry. Kwatery otrzymuj� nazw� po wykonawcach; mamy wi�c pawilony Sundt, dupleksy Morgana i kontenery McKee - to s� lotniskowce - i jeszcze Pascos. Potem id� przyczepy i baraki, i cokolwiek, co chroni przed zimnem. - Domy�lam si�, �e Bruner nie mieszka� w Sundcie. Mills u�miechn�� si�. - Nie, mamy dla ciebie mi�y pok�j w hotelu. P�niej, id�c zapylon� drog� z nar�czem po�cieli i r�cznik�w, Connolly poczu� si�, jakby wr�ci� do czas�w szkolnych. Hotel by� zbudowany ze znajomych, matowozielonych wojskowych desek, ale �wietlica ze sto�em do ping-ponga i kowbojskimi reprodukcjami Remingtona wygl�da�a na akademick�, a pokoje, podobnie jak na ka�dym stanowym uniwersytecie, by�y u�wi�conymi sze�cianami. Go�a, wypolerowana pod�oga z desek odbija�a �wiat�o wpadaj�ce przez okna bez zas�on, ale jaka� kotara oddziela�a wn�k� w �cianie przeznaczon� na szaf�. Poza pojedynczym ��kiem sta�o tu ma�e biurko, krzes�o, niska biblioteczka i typowa dla hoteli imitacja komody Sheratona z bakelitowym radiem. Pok�j by� nieomal agresywnie czysty, jak gdyby najdrobniejsze przestawienie kt�rego� z mebli mia�o natychmiast pozbawi� go funkcjonalno�ci. - C� - odezwa� si� Mills, rzucaj�c po�ciel na ��ko - witamy w Miasteczku Ch�opc�w. Nie jest to nic takiego i z pewno�ci� nie przypomina domu. Mieszkam na ko�cu korytarza, wi�c powinienem wiedzie�.- My�la�em, �e nikt niczego tu nie dotyka�. - Nie dotyka�. Connolly otworzy� g�rn� szuflad� komody i ujrza� starannie pouk�adane chusteczki i pary spodenek. - Oznaki �ycia. - Zostawiam ci� z tym - powiedzia� Mills. - Obiad w kantynie... to tu� za Budynkiem P, tym du�ym z mostem. Znajdziesz j� bez k�opotu... trzeba tylko pod��a� za zapachem t�uszczu. Po drugiej stronie jest park maszyn, wi�c si� nie pomyl. Prac� zaczynamy o �smej, ale to chyba zale�y od ciebie. Connolly dalej przegl�da� szuflad�, ostro�nie przek�adaj�c ubrania, jakby nie chcia� przeszkadza� zmar�emu. - Co z tym zrobimy? - zapyta�. - Nie mam poj�cia. Nie mia� �adnych krewnych, je�eli o to pan pyta. My�la�em, �e b�dzie pan chcia� przejrze� rzeczy, zanim je spakujemy. Jutro przynios� karton. Chyba musimy to zatrzyma�. Wiesz, jako dow�d. To stanowi�o problem, ale Connolly by� zaj�ty. - Chyba. Co si� sta�o z jego rodzin�? - Bruner by� niemieckim �ydem. Jego rodzice ci�gle tam s�... a mo�e nie... o ile mi wiadomo. Musimy przyj��, �e ich nie ma. �adnych krewnych w dokumentach. - A propos, b�d� potrzebowa�... Lecz Mills ju� wyci�ga� br�zow� teczk� spod pachy. - Lektura do poduszki - powiedzia�, podaj�c mu dokumenty. Connolly spojrza� na niego z u�miechem. - Mam uczucie, �e ci�gle wyprzedzasz mnie o krok? - Prosz� si� nie martwi�, dogonisz mnie. Tutaj jest wszystko. Connolly zerkn�� na teczk�. - Zna�e� go? - Pracowa� w tej sekcji i mieszka� obok, zatem... tak. Ale zarazem nie. - Lubi�e� go? Mills zawaha� si�. - To dopiero zawodowe pytanie. Nic mu nie mog�em zarzuci�. - To ci dopiero odpowied�. - Trudno by�o go lubi�. - Dlaczego? - By� ostry. Przeszed� wiele i to by�o wida�. Nie potrafi� si� zrelaksowa�. My�l�, �e ci�gle czeka�, a� kto� zastuka do drzwi. Wielu Niemc�w tak si� zachowuje. Nie czuj� si� bezpieczni, nie po tym wszystkim. Nie mo�na ich wini�, ale te� nie s� przez to dusz� towarzystwa. - Co si� jemu tam przytrafi�o? Konkretnie. - Nazi�ci my�leli, �e jest komunist�, i zamkn�li go. Wiele wycierpia�. - A by�? - Wed�ug niego samego nie. Jako student poszed� na kilka zebra�. Wszystko jest tu. - Wskaza� teczk�. - W raporcie bezpieki. Nawet hitlerowcy nie potrafili poskleja� tych informacji, wi�c w ko�cu go wypu�cili. To zdarzy�o si� kilka lat temu, kiedy pr�bowali deportowa� �yd�w, zamiast ich wi�zi�, tote� wys�ali go do Rosji. - Przyj�to go tam? - Yhm. A potem aresztowano jako niemieckiego szpiega. Komuni�ci okazali si� gorsi od Niemc�w. Wyrwali mu z�by, jednego dnia wszystkie. Dlatego mia� sztuczn� szcz�k�. - Jezu. - Connolly wyobrazi� sobie to czekanie co rano, zgrzyt zasuwy w drzwiach, szczypce, krzyk i krew. Ten ma�y, czysty pok�j nagle wyda� si� inny, jak gdyby Bruner pr�bowa� �y� jak najciszej, nie naprzykrzaj�c si� nikomu, �eby tylko omin�li go i si� nie zn�cali. - Tak, wiem. Kiedy sko�czy�y si� z�by, zabrali si� do r�k, a� w ko�cu zdecydowali, �e niczego nie wie. Jeden z ich ma�ych b��d�w. Pozbyli si� Brunera. Reszta jest tutaj. To typowy dziennik uciekiniera, biurokracja i haczyki, pomocne d�onie, a� tu pewnego dnia popija sobie koktajle mleczne w bo�ym kraju. A teraz to. Czyje� �ycie. Musi ci by� �al tego nieszcz�nika. - Ale go nie lubi�e�. - Chcesz, �ebym poczu� si� winny? Nie, nie lubi�em. Mo�e to nie jego wina, ale on w g��bi duszy nikogo nie cierpia�. Nale�a� do tych, kt�rzy wsz�dzie w�sz� podst�p. - Ale pracowa� dobrze? By� lojalnym obywatelem i tak dalej? Mills u�miechn�� si�. - Tak, tak. Podoba�o mu si� tutaj, ale wed�ug mnie raczej dlatego, �e nienawidzi� wszystkich innych miejsc. To nie ten, kt�ry przypadkiem wpada do ciebie na pogaw�dk�. Prawd� m�wi�c, to chyba jestem pierwszy raz w tym pokoju. Przesiadywa� w �wietlicy... nie zalicza� si� do pustelnik�w, nic w tym rodzaju, ale kontakty z lud�mi chyba nie sprawia�y mu przyjemno�ci. - �adnych bliskich przyjaci�? - Mo�e mia�, ale nic o tym nie wiedzia�em. - A jego �ycie towarzyskie? - Co przez to rozumiesz? - A jak my�lisz? - Nie wiem - powoli odpar� Mills. - Zawsze s�dzi�em, �e m�g� kto� by�, ale on nic nigdy nie m�wi�. To nie m�j interes. Nigdy bym nie przypuszcza�, �e m�g� to by� m�czyzna. - Spojrza� na Connolly'ego. - Wiem, co podejrzewa policja, ale tutaj nic takiego si� nie dzia�o. Nigdy. - Chcesz powiedzie�, �e pod prysznicami jest bezpiecznie? Mills uda�, �e nie s�yszy. - Dobrze. Dlaczego my�lisz, �e widywa� si� z kobiet�? Czy z kimkolwiek? - Jego samoch�d. Uwielbia� to auto. Zawsze pr�bowa� wyprosi� dodatkowe kupony, lubi� si� popisywa�. Wiesz, proponowa� ludziom podwiezienie do Santa Fe, te rzeczy. I coraz cz�ciej wyje�d�a� sam, wi�c pomy�la�em, �e mia� gdzie� dziewczyn�. - Sk�d mia� w�z? My�la�em, �e s�... - O, to by� jego samoch�d. Dosta� go w czterdziestym drugim, kiedy jeszcze by�o mo�na. Buick. A przy tym, jak on o niego dba�, by� chyba w tak dobrym stanie jak przy zakupie. Connolly rozejrza� si� po pokoju, wyobra�aj�c sobie, �e meble to niepokalane cz�ci silnika. - Chyba mu si� przyjrz�. Gdzie on teraz stoi? - Nie mam poj�cia. Wyjecha� nim w sobot� i �aden z nich nie wr�ci�. Connolly zastanawia� si� przez chwil�. - A dzisiaj wiemy tylko, gdzie jest jeden z nich. Jednak trudno jest zgubi� samoch�d. Musi si� gdzie� pojawi�. Chyba nie zna pan tutejszych grubych ryb czarnego rynku? - Czarny rynek? Nigdy o nim nie s�ysza�em. To zostawiamy policji. - Wygl�da, �e jedynie to. Dobrze, sprawdz� jutro. Zdaje si�, �e jest zarejestrowany kodem, jak wszystkie wozy tutaj? Mills skin�� g�ow�. - Wy tutaj u�atwiacie sobie wszystko. - Nie s�ysza�e�? Jeste�my najwi�ksz� tajemnic� tej wojny. Mo�na nawet nie wiedzie�, �e istniejemy. - Wiem. P�ac� mi, �ebym pom�g�, aby tak zosta�o. - To co w ko�cu robisz? - zapyta� Mills. Napotka� wzrok Connolly'ego. - Je�li wolno mi spyta�. - Oficer ��cznikowy mi�dzy Biurem Wojny a Wywiadem Armii. Jestem cz�owiekiem od przepisywania. - Co przepisujesz? - Oficjalne komunikaty. Przem�wienia. Wiadomo�ci. Cokolwiek, co wed�ug armii, powinni�my wiedzie�. Przez jaki� czas nie mieli�my poszkodowanych po stronie ameryka�skiej... tylko Niemcy gin�li... ale ostatnio idzie im lepiej. Nawet oni nie mogli wytrzyma� w niesko�czono��. - To znaczy, �e piszesz propagand� - zauwa�y� zaintrygowany Mills. - Nigdy nie pozna�em nikogo takiego. Connolly si� u�miechn��. - Nie, nie propagand�. To stek k�amstw, zmy�lone historie, co�, co kiedy� robi� Goebbels. My niczego nie zmy�lamy. Nie da�oby rady w dzisiejszych czasach. My tylko patrzymy na to we w�a�ciwy spos�b, t�umaczymy ludziom, aby mieli do tego lepszy stosunek. �eby si� nie zniech�cali. Nie ma u nas ci�ko rannych, napotykamy zaciek�y op�r. Niemiecka ofensywa to rozpaczliwa obrona. �adne cia�o si� nie rozk�ada, nie ma wylewaj�cych si� flak�w, rozcz�onkowanych trup�w, tylko czyste kule. Witaj� nas francuskie wioski... chyba te� musz�. Nasi ch�opcy nie dostaj� syfa... ani go nie przekazuj�. Nie chcemy bombardowa� nikogo przypadkiem, wi�c nigdy tego nie robimy. Armia nic nie kombinuje w Nowym Meksyku. Nie ma �adnego Projektu Manhattan. Mills przygl�da� si� mu, zaskoczony naturalnym cynizmem tej przemowy. - Tylko kilka redakcji - powiedzia� Connolly. - Dla naszego w�asnego dobra. - Jak si� czujesz, tak post�puj�c? - zainteresowa� si� Mills. - A jakby� si� czu�? Mills odwr�ci� wzrok, nagle za�enowany - Dlatego w pewnym sensie dobrze jest wr�ci� do roli detektywa - powiedzia� lekko Connolly. - Tylko �e faktycznie mnie tu nie ma. - W tym tygodniu miasto wype�niaj� ludzie, kt�rych w�a�ciwie tu nie ma. Gdyby� jednak chcia� poszuka� duch�w, wpadnij na dzisiejsze wieczorne przyj�cie. Zak�adam, �e jeste� na etapie rozpoznawania twarzy �wiatowych s�aw fizyki. W innym razie nic nie zyskasz. - Tylko wtedy, gdy wygl�daj� jak Paul Muni. - Prosz� bardzo, zrobi�e� to. Masz u�ywa� jego kodu. W ka�dym razie o �smej, je�li jeste� zainteresowany. A zwa�ywszy na wszystko, powiniene�. Connolly si� u�miechn��. - Dobra. Mo�e zobaczymy si� p�niej. Zwyk�e przyj�cie powinno by� mi�e. - C�, zwyk�e jak na nasze warunki. Po�o�y� si� na ��ku Brunera, zbyt zm�czony, �eby zmienia� po�ciel; my�li bieg�y od teczki z aktami do pozbawionego wyrazu pomieszczenia. Niekt�re pokoje przepe�nia�a osobowo�� lokator�w do takiego stopnia, �e odmawiali wyj�cia. Wyczuwa�o si� ich obecno�� niczym duch�w. Ten si� r�ni�. Bruner nigdy tutaj nie mieszka�. Oczywi�cie by�... nikt nie znika� bez �ladu. Connolly powoli lustrowa� kwater�. By� mo�e sama schludno�� stanowi�a klucz: �ycie dok�adnie posortowane, u�o�one, nie zdradzaj�ce niczego. W rzeczach Brunera nie znalaz� nic szczeg�lnego. Magazyn z krzy��wkami - dla doskonalenia angielskiego czy dla zabicia czasu? - i niemiecko-angielski s�ownik na biurku. �adnej poczty. W szufladzie fotografia ma��e�stwa w ubraniach sprzed dwudziestu lat, prawdopodobn