Joseph Kanon Los Alamos Przełożył Wiesław Marcysiak KWIECIEŃ 1945 Ciało znalazła niejaka pani Rosa Oritz, przywykła do wstawania wraz ze słońcem. Tego dnia było jednak jeszcze wcześniej, za wcześnie nawet na poranną mszę, więc poszła dłuższą drogą, aleją parkową, gdzie mgła ciągle unosiła się ze starego koryta rzeki. Gdyby się spieszyła, mogłaby go nie zauważyć, ale ona akurat spacerowała, napawając się brzaskiem. W nocy nie słyszała, żeby padało, toteż wilgoć na drzewach ją zaskoczyła. Zatrzymała się raz, by popatrzeć na połyskujące liście. Bezchmurne, błękitne niebo zapowiadało żar. Kiedy przeniosła wzrok w dół, przez chwilę ją oślepiło, a następnie zobaczyła buty. Nogi wystawały z krzaków i pani Oritz, w pierwszym impulsie, chciała uciec, pozwalając temu komuś się wyspać. Pobrecito, za bardzo pijany, żeby schować się przed deszczem, pomyślała, mijając leżącego. Lecz przecież to wielka hańba, tak spać w parku, zupełnie jak Indianie kucający na placu, którzy udawali, że sprzedają koce. Nagle zatrzymała się i odwróciła. Nogi ułożone były nienaturalnie, jedna zarzucona na drugą. Nikt tak nie sypia. Zbliżyła się do krzewów. Powoli odsunęła gałąź i zabrakło jej tchu w piersiach. W tym momencie dojrzała głowę zachlapaną krwią, z otwartymi ustami, ciągle próbującymi wciągnąć powietrze. To był jedyny rozpoznawalny szczegół twarzy. Lecz ją szokowało co innego. Spodnie ściągnięte poniżej kolan odsłaniały genitalia. Dlaczego? Pani Oritz nie widziała mężczyzny od śmierci męża, a tym bardziej w miejscu publicznym. Takie obnażanie ciała było dla niej niezrozumiałe. Kurczowo chwyciła szal i przeżegnała się gestem znanym już od stuleci. Tak właśnie dawało o sobie znać zło. Można je było wyczuć dookoła, posmakować w powietrzu. Ziemia pod jej stopami przesiąkła krwią. Zakręciło się jej w głowie, dlatego chwyciła się krzaka. Z gałęzi na nagie ciało spadły krople deszczu. Cofnęła się. Wciągała haustami powietrze i rozglądała się, spodziewając się ataku, jak gdyby zbrodnia dopiero się rozegrała przed jej oczyma. Jednak nikogo nie ujrzała. Dudnienie w głowie to jej własny oddech. Poranek był cichy i niósł świeżość. Świat niczego nie zauważył. Pospieszyła w stronę katedry, czując mętlik w głowie. Wiedziała, że musi zawiadomić policję, ale słabo mówiła po angielsku i co oni by sobie pomyśleli. Ten mężczyzna to gringo, od razu się zorientowała, po pierwszym pełnym wstydu spojrzeniu na jego ciało, a to mogło oznaczać tylko większe kłopoty. Może najlepiej nic nie mówić... w końcu nikt jej nie widział. Na pewno znajdzie go ktoś inny i zawiadomi policję. Lecz teraz cały czas patrzyła na to ciało przed sobą, nagie, odsłonięte. Nie zdobyła się nawet na to, by je przykryć, jak się należało. I oczywiście Bóg ją obserwował. Postanowiła więc, jak wiele razy w swym życiu, porozmawiać z księdzem. Jednak ojciec Bernardo już przygotowywał się do mszy, kiedy przyszła do kościoła, i nie mogła mu przeszkadzać, więc klęknęła wraz z innymi i czekała. Wiernych było mało, ta sama grupka staruszek pozakrywanych chustami, pokutująca za niewinne życie. Zgromadzone musiały wyczuć, że dzisiaj jest szczególnie żarliwie oddana, gdyż modliła się głośno i czasami nawet zaczynała się kołysać. Otoczona zapalonymi świeczkami, słysząc znajome słowa i czując twarde paciorki różańca, poczuła się nieco spokojniej, chociaż ciągle coś jej ciążyło. Niczego nie zrobiła, ale bolała ją skrywana tajemnica. Dlaczego patrzyła na niego tak długo? To najbardziej jej dokuczało. Powinna była odwrócić wzrok; w tym mężczyźnie nie dostrzegła nic szczególnego. Czegoś takiego jednak nigdy przedtem nie widziała; męczyło ją, że w scenie tak przerażającej zauważyła właśnie to. Nikt nie musi się o tym dowiedzieć, z pewnością nie ojciec Bernardo. Nie będzie musiała opisywać ciała. Wystarczy, jak powie, że ujrzała trupa. Jeżeli w ogóle coś powie. Minęła jeszcze godzina, zanim pani Oritz poszła do księdza ze swoją historią, i jeszcze jedna, zanim on zadzwonił na posterunek - rozmawiał po angielsku - skąd wysłano samochód. Do tego czasu rosa w parku wyschła i nastał upalny dzień. Sierżant O'Neill nigdy dotąd nie widział zwłok. W Santa Fe wcześniej zdarzały się zabójstwa, głównie wśród Meksykanów, rozwiązujących problemy domowe za pomocą noży, ale jego nigdy do nich nie przydzielano. Ostatnie prawdziwe morderstwo związane z kradzieżą klejnotów miało miejsce, kiedy wyjechał w góry na ryby. Zatem mężczyzna w parku to jego pierwszy oficjalny trup i na widok ofiary robiło mu się niedobrze. - Nic ci nie jest, Tom? - zapytał go szeryf Holliday wśród trzasku migawek aparatów fotograficznych. Z całą pewnością Holliday to był "Doc". O'Neill skinął głową, zażenowany. - Fakt, niezła jatka. Ale gdzie jest doktor Ritter? Myślisz, że powinniśmy go zakryć? Szeryf przykucnął obok denata i odwrócił mu głowę podniesionym patykiem. - Nie bądź taki pruderyjny... jemu to nie przeszkadza. Jezu, popatrz na to. - Tył głowy mężczyzny oblepiała skorupa krwi i liści. - Tutaj oberwał. Twarz wygląda jak wystawa sklepowa... może kilka dobrych kopniaków, tak dla zabawy. O'Neill notował. - Broń. - Tępe narzędzie. - Młotek, klucz francuski, cokolwiek. W każdym razie rozwaliło mu czaszkę. Dziwne, nie ma naokoło zbyt wiele krwi. Kiedy na niego spojrzeć, to wygląda, jakby już w nim nic nie zostało. - W nocy padało. Może deszcz spłukał krew. - Może. Żadnych dokumentów. Chłopcy sprawdzają wzdłuż alei. Tu, gdzie leży, są połamane krzaki, ale to wszystko. Możesz mu chociaż zamknąć usta? Holliday spojrzał na niego i uśmiechnął się. - Teraz nie mogę. Nie przejmuj się, O'Neill. Jak lekarz się zjawi, odciągniemy go. Przywykniesz. - Tak. - Nie ma portfela, co? Kluczy? Czegokolwiek? - Niczego. - Wspaniale. Prawdziwy oskarżyciel społeczny. - Szefie... - Tak? - zapytał zamyślony Holliday, z powrotem odwracając głowę denata. - A co ze spodniami? - Jak to, co? - Chodzi o to, co, do diabła, facet robi w parku w nocy ze ściągniętymi spodniami? - A co miałby robić? Chyba sikał. - Nie. Nie ściąga się spodni do kolan, żeby się wysikać. Holliday spojrzał na niego, rozbawiony. - Będzie jeszcze z ciebie detektyw, Tommy. Zdaje się, że masz rację. - W takim razie... - Słuchaj, facet jest w krzakach w parku, w nocy. Co, do diabła, mogło się stać? - Myślisz, że było tak jak z tym gościem w Albuquerque? U nas nigdy nic takiego się nie przytrafiło. - Teraz już tak. Ładny widok, co? - powiedział Holliday, wskazując genitalia mężczyzny. - Wygląda na to, że tutaj też dostał kopniaka. - Patykiem odsunął jądra na bok. - Trochę zmieniły kolor, co? - Skąd mam wiedzieć? - A jakiego koloru ty masz? Pomyśl tylko, może też masz niebieskie. W każdym razie tak nie powinny wyglądać. A w dodatku jest obrzezany. - Zauważyłem. - Do raportu. - O - powiedział O'Neill, zapisując. - Czas śmierci? - Lepiej niech lekarz nam powie. Jest stężenie pośmiertne, ale nie wiem, jak wpływa na nie deszcz. W dodatku w nocy było zimno. - Tak daleko nie sięgam pamięcią - odparł O'Neill, ocierając czoło w niespodziewanym upale. - Ciekawe - zauważył Holliday, zaglądając ostrożnie do ust ofiary. - Ma sztuczną szczękę. Żadnych własnych zębów. Trochę młody na sztuczne. O'Neill wzruszył ramionami. - Cóż, przynajmniej mamy motyw. Prawdopodobnie nie przywykł do nich i ugryzł faceta w kutasa. - Jezu, chłopie. Zanim przybył koroner, O'Neill dokończył przeszukiwanie terenu. - Szkoda, że padało. Poślę Freda w dół strumienia na wypadek, gdyby coś wrzucono do rzeki. Na przykład portfel. - Tak, gdyby przypadkiem Bóg chciał ci podrzucić jakiś kąsek w tym tygodniu - odparł Holliday. - Nie licz na portfel. Ale klucze... Dziwne, że zabrano mu klucze. - Co tu masz, Ben? - zapytał doktor Ritter, zwracając się do Hollidaya po imieniu. - Długo nie wzywano mnie do morderstwa. - Nie musisz mi mówić. Tylko uważaj na ubranie, liczę na jakieś odciski. - Po tym deszczu? - No, co, mogę mieć nadzieję. Niewiele więcej nam zostało. Obywatel incognito z roztrzaskaną czaszką i spuszczonymi gaciami. Koroner spojrzał na szeryfa. - Tak, rozumiem. Wygląda jak ten przypadek w Albuquerque. Zdaje się, że będziemy mieli robotę z pismakami, tylko niech chłopaki na dole ich przytrzymają. Będziemy mieli przewagę na starcie. - Cała policja kręci się po parku w biały dzień, a ty chcesz utrzymać sprawę w tajemnicy? Masz tutaj wieści, Ben, ot co. - Sam nie wiem, co mam, poza trupem. Spójrz na te zęby, dobra? Ma sztuczną szczękę, ale takiej tutaj nigdy nie widziałem. Może wrócił ze wschodu. - Kto to jest? - Nie mam pojęcia. Ubranie nic mi nie mówi. Cywil, ale mógł być na przepustce. Turysta? - O, tak, witamy w Santa Fe, gdzie Stary Świat spotyka się z Nowym. Tylko w kwietniu przeważnie nie ma ich zbyt wielu. - Z pewnością nie, od kiedy trwa wojna. Sprawdzę jednak hotele, na wszelki wypadek. Przynajmniej czymś się zajmę. - Może przyjechał z Waszyngtonu. Holliday westchnął. - Nawet tego nie mów. - Wszystko możliwe. Holliday skinął głową. - Kurwa mać, spadnie nam na kark cała armia. - Trzeba zadzwonić do wojskowej bezpieki. Mogą mieć kogoś, kto im zaginął. - Powiem ci coś. Bezpieka powinna sprawdzać z nami, zamiast mówić nam, jakie straszne z nich tajniaki, a z nas banda dupków. Poza tym, jak im ktoś zaginął, to się o tym dowiemy... na Górze nie tak łatwo jest się zgubić. Po pierwsze, robić swoje. Tymczasem mamy tylko nieznanego faceta z roztrzaskaną czaszką. Miesiąc temu jakiś pedał ginie od noża w Ałbuquerque i głośno o tym w gazetach, a teraz ten facet wygląda, jakby bawił się w te same gierki. Więc zanim przyjmę Armię Stanów Zjednoczonych i całą tę zgraję naszych tajnych przyjaciół, to chyba pogadam sobie z Albuquerque i zobaczę, czy nie uwolnią nas od tej sprawy. - Rób, jak chcesz. Znaleźli tamtego zabójcę? - Jeszcze nie. Pewnie nie szukali zbyt dokładnie. - Możliwe... - Nie wiem, ale sprawdzę to, zanim powiem komukolwiek na Górze, że mamy martwego pedała, i spytam, czy przypadkiem takiego nie szukają. Już słyszę, jak wrzeszczą. I na wszelki wypadek zrób dobrze autopsję. Nie chcesz chyba, żeby przez twoje krojenie źle patrzyli na nas na Górze? Ritter się zaśmiał. - Coś jeszcze? - Tak, sprawdź mu odbyt. O'Neill, który stał bez słowa z boku, spojrzał na szefa. - O co ci chodzi? Holliday zaśmiał się. - Tommy, musisz kiedyś porozmawiać z tatą, żeby ci wyjaśnił pewne sprawy. - Przeniósł wzrok na ciało, poskręcane, blade, martwe. - Biedny skurwiel. Ciekawe, co zrobił, żeby zasłużyć na takie coś. 1 Santa Fe użyczyło swej nazwy linii kolejowej, lecz sam pociąg zatrzymuje się dwadzieścia mil na południowy wschód, w Lamy, zasypanym piachem miasteczku na otwartej pustyni, które jakby przywiał tutaj wiatr i porzucił przy torach. Michael Connolly pomyślał, że dotarł donikąd. Pociąg był zatłoczony, morze żołnierzy i biznesmenów z pierwszeństwem podróżowania oraz kobiet z dziećmi na kolanach, ale tylko nieliczni wysiedli na sennym peronie. Za budynkami i mieszaniną półciężarówek, które przyjechały na spotkanie pasażerów, nie było nic, poza skarłowaciałą roślinnością i bylicami ciągnącymi się aż po góry, gdzie niknęły tory. Młody żołnierz, który bacznie przyglądał się każdej twarzy, najwyraźniej na niego czekał. Wyglądał jak licealista grający w baseball na drugiej bazie, z uszami jak od dzbana sterczącymi z wygolonej głowy. - Pan Connolly? - zapytał wreszcie, kiedy liczba pasażerów zmalała do trzech. - Tak. - Przepraszam. Spodziewałem się munduru. - Jeszcze mnie nie dostali - odparł z uśmiechem Connolly. - Jestem tylko współpracownikiem. Czy to rzeczywiście Santa Fe? Żołnierz też się uśmiechnął. - Będzie lepiej. Pomóc panu z tym? - zapytał, podnosząc walizkę Connolly'ego. - Stoję tam. - Ford błyszczał mimo warstwy pyłu. Connolly otarł czoło, spoglądając na bezchmurne niebo. - Nic, tylko błękitne niebo, co? - Tak jest. Słoneczne dni, zimne noce. Pogoda tu dopisuje, rzeczywiście. To najlepsze w tym wszystkim. - Długo tu jesteś? - spytał Connolly, wsiadając do samochodu. - Od stycznia. Prosto ze szkółki. Nie ma nic specjalnego do roboty, ale i tak lepiej niż w Europie. - Chyba wszędzie jest lepiej. - Nie o to chodzi, że nie chciałbym zobaczyć akcji, zanim to wszystko się skończy. - To się pospiesz. - Nie, Japonce przynajmniej jeszcze rok wytrzymają. - Miejmy nadzieję, że nie. - Zabrzmiało to niczym nagana. - Tak jest - odparł żołnierz, znowu formalnie. - A jaki mamy program? - Najpierw zameldujemy pana w Santa Fe. Pani McKibben zajmie się pana sprawami. Potem jak najszybciej na Górę. Generał Groves chce pana widzieć, zanim wróci dzisiaj wieczorem do Waszyngtonu. - Czy "Góra" to szyfr? Żołnierz wyglądał na nieco zaskoczonego. - Chyba nie. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Wszyscy tutaj tak mówią. - Zakładam, że jest tu... jakaś góra. - Którą nazywają mesą, co po hiszpańsku znaczy stół - wyjaśniał teraz jak prawdziwy przewodnik wycieczki. - I tak zresztą wszystkie tutaj wyglądają... wzgórza o płaskich szczytach. W każdym razie była tam kiedyś szkoła, takie ranczo dla bogatych szczeniaków. Teraz to z pewnością na szkołę nie wygląda. - A na co? Żołnierz znowu się rozluźnił i uśmiechnął. - Na co wygląda? Cóż, jeśli pan wybaczy moją łacinę, na niezły burdel. Jednak Santa Fe okazało się ładne. Budynki z wysuszonych na słońcu glinianych cegieł, których Connolly nigdy w życiu nie widział, najwyraźniej przyciągały słońce, zatrzymując światło i kolor niczym przygasłe płomienie. Wąskie uliczki prowadzące na rynek zapełniały amerykańskie sklepy - Woolworth, Raxall Drugs, które zostały rzucone do zagranicznego miasta. Także ludzie, ubrani w kowbojskie kapelusze i dżinsy, wyglądali jak przyjezdni. Jedynie meksykańskie kobiety, zawinięte w szale, i Indianie, kiwający się nad stosami koców dla turystów, wyglądali jakby znajdowali się u siebie. Sam rynek był cichy, fragment Hiszpanii uśpiony w niekończącej się sjeście. - To Pałac Gubernatorski - powiedział żołnierz, wskazując długi ceglany budynek, stojący z jednej strony placu. - Najstarsze biuro rządowe w kraju czy coś w tym stylu. Biuro projektu jest zaraz za rogiem. Panowała atmosfera jak w bajce. Przeszli opustoszały dziedziniec przed małym budynkiem, słyszeli jedynie plusk fontanny, przypominało to folder biura podróży. Lecz w środku powróciła Ameryka. Wesoła kobieta, z włosami upiętymi wysoko, była zajęta rozmową telefoniczną i układaniem papierów na biurku. - Wiem, że brakuje miejsca, ale musi brać, co jest. - Zakryła słuchawkę i skinęła do Connolly'ego. - Za sekundę będę do pana dyspozycji. - Znowu zwróciła się do słuchawki. - Edith, proszę, zobacz, co możesz zrobić. On nie zaakceptuje żadnego "nie". Oddzwoń do mnie, jak się czegoś dowiesz, dobra? Tak, wiem. Cześć, na razie. - Spojrzała z uśmiechem na Connolly'ego. - Pan na pewno jest Connolly. Dorothy McKibben. Witamy w Santa Fe - powiedziała, podając mu rękę. - Wybrał pan szalony dzień. Oczywiście każdy jest szalony na swój sposób. Musiałam to pozbierać w pośpiechu, ale powinno być tu wszystko. - Wręczyła mu brązową kopertę. - Identyfikator, kartki żywnościowe, prawo jazdy. Oczywiście żadnych nazwisk, na Górze posługujemy się tylko numerami. Miejscowe sklepy przyzwyczaiły się do tego, więc nie powinien pan mieć problemów. Proszę się nie dać zatrzymać za przekroczenie prędkości... Policja się wścieka, jak ma wystawiać mandat numerowi. Sklasyfikowano pana na białą odznakę... umożliwi panu wstęp na obszar techniczny, czyli praktycznie wszędzie. Na wszelki wypadek dołączyłam rozkład jazdy autobusów wojskowych do Santa Fe, ale otrzyma pan własny wóz. - Uniosła brew. - To tutaj jest dość niezwykłe, więc musi być pan kimś ważnym. - Zaśmiała się krótko, co znaczyło, że z ważnymi osobistościami już się zetknęła. - Biuro Bezpieczeństwa zakwateruje pana na Górze. Przepraszam, nie udało się nam znaleźć niczego w Fuller Lodge, ale z pewnej przyczyny mamy mnóstwo gości i nic nie mogłam zrobić. Jeżeli któryś z nich wyjedzie, to natychmiast pana przekwaterujemy. Sprawdźmy, co jeszcze? Cała poczta na P.O. Box 1663, Santa Fe. Żadnych innych adresów. Powinien pan wiedzieć, że poczta jest cenzurowana. Nie chcemy tego robić, ale to sprawa bezpieczeństwa. Przyzwyczai się pan. - Cenzurowana tutaj? - zapytał Connolly. Kobieta się uśmiechnęła. - O, rany, nie. Aż taka ciekawska nie jestem. Poza jednostką. Nie byłoby fair, gdyby ktoś znajomy grzebał w pańskiej poczcie, a ja przecież znam wszystkich. - Oczywiście. Zarumieniła się. - Nie, nie przechwalam się. Po prostu taką mam pracę. I jeszcze próbuję znaleźć wolne miejsce, kiedy nagle generała ruszy, żeby polecieć gdzieś z Albuquerque, bo to oznacza wyrzucenie kogoś innego, kto będzie wścieklejszy niż osa. Connolly uśmiechnął się. - Cóż, trwa wojna. Kobieta odpowiedziała mu uśmiechem. - Zdziwi się pan, ale na tych z lotniska trudno jest wywrzeć wrażenie. Szkoda, że nie chce jechać pociągiem jak zwykle; ale coś mu znajdziemy. Oczywiście, znalazła. Connolly spojrzał na nią, zaskoczony tym, jak szybko go oczarowała i wpisała na listę swoich sympatyków. W Los Alamos wszystko było jak w rozsypce; pociąg, który zatrzymał się gdzie indziej, samo miasto, które nie wyglądało na amerykańskie, a teraz ta szczera i kompetentna kobieta, zawiadująca fizykami na emigracji i generałami, jak głodnymi klientami na kolacji dobroczynnej w parafii. Zastanawiał się, ile ona wie, co z tego wszystkiego rozumie. Tajny projekt, który pomoże wygrać wojnę - czy to wystarczało? Czy tylko tyle chciała wiedzieć? Według raportu, w Los Alamos znajdowało się teraz cztery tysiące ludzi. Pani McKibben pracowała tu od samego początku, zakwaterowywała ich, wydawała numerowane dowody tożsamości. Co myślała o ich pracy, tych wszystkich ludzi o nazwiskach nie do wymówienia, pracujących w środku nocy na szczycie Góry? - Gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę dać mi znać. - Dziękuję. Przepraszam za tyle kłopotów. - Po to tutaj jesteśmy. Przez chwilę wydawało się mu, że widzi w jej oczach nieuniknione pytanie: po co tutaj jesteś, z tym samochodem i plikiem kuponów? Jeśli nawet zastanawiała się nad tym, to nic nie powiedziała. - Samochód. Gdzie mam go odebrać? - Jak to, już pan w nim siedział. To znaczy, gdy tylko park maszyn przypisze go panu. - Co zrobią. - Z pewnością. Podpisałam papiery. Jechali prawie przez godzinę, zanim dotarli do długiej, krętej drogi, prowadzącej na mesę. Była wyrównana i utwardzona, lecz gruz i porozrzucany sprzęt przypominał, że jest to ciągle plac budowy. Spychacze i koparki przysiadły na krawędzi ostrych zakrętów, a w połowie drogi na szczyt minęli samochód oczekujący pomocy; jedna z cienkich opon w końcu uległa zbyt licznym kamieniom i rozgrzanym w spiekocie koleinom. Kiedyś był tu sam piach, uświęcony szlak mułów dla wycieczek do szkoły na Górze, ale nawet teraz wyglądał jeszcze na prowizoryczny i ryzykowny, taki, jaki w każdej chwili może ulec pustynnej roślinności. Jechać tutaj w nocy to musi być prawdziwe piekło, pomyślał Connolly, obserwując, jak żołnierz walczy z zakrętami, wczepiając się rękami w kierownicę, zupełnie jak w wesołym miasteczku. Pięli się coraz wyżej i krajobraz się zmieniał, bylice i karłowate jałowce ustępowały wyższym sosnom i wysokogórskim drzewom. Powietrze zrobiło się bardziej rześkie, jakby wtarto w nie olejek, a jasnobłękitne niebo zdawało się nie mieć końca. Connolly poczuł, jak duża wysokość wyostrza zmysły, wyciąga go z bezczasowej drzemki w Santa Fe. Teraz na drodze zrobił się ruch; ciężarówki wspinały się z mozołem stromą nawierzchnią albo szarpiąc i stając, zjeżdżały. Wszystko działo się szybko. Na całym wzgórzu wrzało. Kiedy zbliżyli się do wschodniej bramy, ruch przybrał na sile. Wozy czekały, aż przepuści je ochrona, a za ogrodzeniem Connolly ujrzał gigantyczną wieżę ciśnień i prowizoryczne miasto: sklecone naprędce mrowisko ciemnozielonych wojskowych zabudowań, hangarów z blachy falistej i baraków mieszkalnych. Ciągle w fazie budowy. Niebo zasłaniały tumany piachu i plątanina kabli; nad wszystkim dominowały odgłosy budowy i włączonych silników. Ludzie, głównie cywile, przemykali niebrukowanymi uliczkami szybkim krokiem tych, którzy gdzieś się spieszą. Connolly'emu przyszło do głowy, że przypadkiem do bazy wojskowej zrzucono cały college. Gdy Santa Fe śniło w dole, tutaj na górze, w chłodnym powietrzu, wrzało. Przejechali przez punkty kontrolne i zaparkowali tuż przed bazą techniczną, grupą budynków otoczonych kolejną wysoką siatką z podwójnym drutem kolczastym na szczycie. Connolly zerknął na wieżyczki wartownicze, gdzie znudzeni żandarmi spoglądali ku górom. Był to najzwyklejszy obóz koncentracyjny, zbyt radosny, by wywołać czyjeś oburzenie. Dziewczęta w krótkich spódniczkach i swetrach, prawdopodobnie sekretarki, przechodziły przez ogrodzenie, zaledwie machnąwszy odznaką przed nosem młodych wartowników. Dwa największe budynki to długie baraki z biurami, połączone krytym przejściem ponad główną drogą, dzięki czemu miasto zyskało swoisty wielki portal. Było już późne popołudnie i autobusy wypełniały się dziennymi pracownikami, by zabrać ich w podróż do domu u stóp mesy. W jednym z autobusów kierujących się ku bramie Connolly zauważył Indianki o surowych twarzach i zaplecionych w warkocze włosach. W najbardziej tajnym miejscu na świecie pracowały służące. Connolly'ego wraz z bagażami dostarczono do biura bezpieczeństwa, do porucznika Millsa, wysokiego, chudego jak ołówek i przedwcześnie łysiejącego w wieku dwudziestu lat, który uśmiechał się nerwowo, cały czas zerkając na boki, by przyjrzeć się nowemu koledze, zanim stanie przed nim twarzą w twarz. - Widzisz, mamy wiele do omówienia, ale generał Groves chce cię widzieć natychmiast, więc to będzie musiało poczekać. Później pokażę ci Górę. Pułkownik Lansdale jak zwykle wyjechał, dlatego zostaliśmy tylko my. I oczywiście załoga. - Ilu? - Razem dwudziestu ośmiu wojskowych i siedmiu cywili z G-2, ale tylko czterech nas tutaj. - To niedużo. - Nigdy przedtem nie miałem kłopotów z bezpieczeństwem. - A teraz masz? Mills spojrzał na niego i połknął haczyk. - Zdaje się, że przyjechałeś właśnie po to, aby się dowiedzieć. - Ale nic ci nie mówiono? - Mnie? Tylko zarządzam gorylami. Nic mi nie muszą mówić. - Kto dostaje ochroniarzy? - Wszyscy najważniejsi naukowcy... Oppie, Fermi, Bethe, Kistiakowsky. Każdy uznany za ważnego dla projektu, kto potrzebuje ochrony na zewnątrz. - Albo czujnego oka. Tym razem nie załapał dowcipu. - Albo czujnego oka. - Dzięki temu musisz być popularny. - Sprzątam po każdym weselu. Connolly zaśmiał się. - Tak, założę się. No to zobaczmy szefa. A jaki on jest? - Wali prosto z mostu - odparł Mills, wyprowadzając Connolly'ego z budynku. - W rok zbudował ten Pentagon. Stworzył to miejsce z niczego. Pije, ale nie pali. Zdrowy tryb życia. Żaden szczegół nie ujdzie jego uwagi. - Aż miło popatrzeć, co? - Faktycznie, to jest w porządku. Sprawa Brunera napędziła mu strachu, więc go nie naciskaj. - Wszyscy generałowie są tacy sami. - Jak szczęśliwe rodziny. Connolly uśmiechnął się. - Chodziłeś do szkoły. - No, to jesteśmy. Uwaga na głowę - powiedział żołnierz, otwierając drzwi. Znaleźli się w prostym przedpokoju, w którym ledwo mieściło się biurko i różowa kobieta w średnim wieku, trzepocząca nerwowo rękami. - Pan Connolly? Dzięki Bogu. Generał spieszy się na samolot; pytał o pana całe popołudnie. Zaraz mu powiem... Jednak nie było potrzeby, ponieważ drzwi za nią otworzył wielki mężczyzna w uniformie koloru khaki; wypełniał całą framugę, pochłaniając przestrzeń. Nie był niechlujny, wręcz czysty jak szpitalny kąt przed inspekcją, a jednak miał trochę sadła niczym otyły biznesmen, któremu pasek od spodni wrzyna się w brzuch. Pod pachami utworzyły mu się mokre plamy i Connolly pomyślał, że lato w Waszyngtonie było dla niego torturą. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądał chłopięco, jak rozdęty młodzieniaszek, który nie może sobie odmówić pączka. Lecz wąsik pośrodku okrągłej twarzy był zadziwiająco dokładnie przystrzyżony, zupełnie jak u wychudłego gryzipiórka. - Dobrze, że pan jest. Connolly, tak? - Tak jest. Podał sekretarce stos papierów. - Nie mamy za dużo czasu, więc nie traćmy go. Muszę złapać samolot w Albuquerque, a paskudnie się tam jedzie. Betty, upewnij się, że wóz jest gotowy. Te są wszystkie zatwierdzone i gotowe do wysyłki. Dopilnuj, żeby kopie dwóch pierwszych jutro dostał doktor Oppenheimer... czeka na nie. Zadzwonię z Waszyngtonu w sprawie kontraktów dla hydraulików. Connolly? Biuro było prosto urządzone, mniej więcej wielkości dużej sypialni w akademiku, z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę i ogrodzeniem wokół obszaru technicznego. Na ścianach nie znajdowało się nic osobistego, jedynie fotografia Roosevelta oraz mapa kraju, biurko zawalone stosami teczek i kontraktów, a także zdjęcie kobiety z dwiema dziewczynkami; zupełnie jak w zwykłym urzędzie. Tylko dwa czarne telefony, luksus w czasach wojny, zdradzały powagę miejsca. Connolly wiedział instynktownie, że prawdziwe biuro generała w Pentagonie prawdopodobnie dużo się nie różniło - proste, surowe, jak gdyby chciał usunąć wszystko, co mogłoby przeszkadzać mu w pracy. W koszu na śmieci przy biurku Connolly zauważył niepasującą tutaj brązową torebkę z błyszczącego papieru z baru sieci Hershey. - Proszę siadać - powiedział generał, wskazując krzesło. - Przepraszam, że nie widziałem się z panem w Waszyngtonie, ale jak zwykle byłem w drodze. Do rzeczy. Wie pan, o co chodzi? - O śmierć Karła Brunera, tak? Już na samo brzmienie tego nazwiska zrobiło mu się nieswojo. - Tak - powtórzył generał, odrzucając teczkę na stos i opierając się dłońmi o krzesło. - Po raz pierwszy w czasie trwania projektu doszło do takiego wypadku. Strasznej rzeczy, jakkolwiek by na to spojrzeć. I pojawia się pytanie, jak na to patrzeć? - Tak? - To znaczy, czy kryje się za tym coś więcej? Mniej? Czy mamy problem? - Cóż, macie trupa. - Niedokładność. To policja z Santa Fe ma trupa. Nam brakuje oficera ochrony. To może być o wiele poważniejsze. - O ile poważniejsze? Groves przyglądał się mu przez chwilę, a potem westchnął. - Nie. Może nawet nie mamy problemu. To mogło się przytrafić każdemu. Może nie ma nic wspólnego z projektem ani z jego obecnością na Górze. Może. Musimy jednak mieć pewność i zdobędziemy ją. - Przerwał i popatrzył na Connolly'ego. - Widziałem to spojrzenie milion razy, więc niech pan tego nie zaprzepaści. Groves znowu na głębokiej wodzie. Szpiedzy pod łóżkiem. Paranoja. Właściwie - powiedział, uśmiechając się nieznacznie - mogę panu zagwarantować, że to właśnie usłyszy pan od mojego przyjaciela, doktora Oppenheimera. Powtarza to na okrągło. Czasami jednak odnoszę wrażenie, że Robert zbytnio ufa swojej dobrej gwieździe. Nie mogę zmienić mojego nastawienia... ktoś musi się tym wszystkim martwić. Od samego początku bezpiekę traktowano tutaj jak żart. To wspaniali ludzie, pierwszy to mówię, ale czasami zachowują się jak dzieci... wie pan, nierozważnie, może nawet sami szukają kłopotów. Niektórzy nawet żartowali sobie z ochrony. Wyobraża pan sobie? Dorośli ludzie? Wycinali dziury w ogrodzeniu, żeby sprawdzić, czy mogą wydostać się i wrócić niezauważeni przez nikogo. Dorośli ludzie. Wspaniali. Tak więc ktoś musi grać rolę szefa, i chyba tym kimś jestem ja. Nie obchodzi mnie, co mówią inni, dopóki projektowi nic nie grozi. Przerwał nagle, rozglądając się nieco zaskoczony tym, że sam się tak zapędził. - Nie jestem policjantem - powiedział Connolly. - Nie potrzebuję policjanta. Tommy McManus twierdzi, że jest pan dobrym człowiekiem i można panu zaufać. Skoro Tommy tak mówi, to tak jest. Nie wie tylko, jak skończył pan w OWI. Według niego umie pan węszyć, nie płosząc koni. - Dlatego chciał pan cywila? Groves uśmiechnął się. - Naukowcy mają uczulenie na mundury. Teraz najważniejsze, aby sprawy toczyły się gładko. Zbliżamy się do zakończenia prac. Mam tu wielu nerwowych... czasami myślę, że im bardziej nerwowi, tym inteligentniejsi. Nigdy nie wiadomo, co ich wytrąci z równowagi. Nie zamierzam tolerować nikogo, kto rozpowiada plotki. Sami się o siebie troszczymy. Wie pan, ile wypadków związanych z bezpieczeństwem mieliśmy od początku projektu? Ponad tysiąc. Na przyjęciach żony opowiadają, jak wspaniali są ich mężowie. Robotnicy z Tennessee przechwalają się wypłatami. Dziennikarze robią się ciekawscy, dlatego musimy mieć pewność, że nie zrobili się za bardzo dociekliwi. - Generale, chyba powinien pan wiedzieć, że McManus polecił mnie, ponieważ ostatnie dwa lata w Waszyngtonie spędziłem na niedopuszczaniu do was prasy. To moja działka... trzymanie projektu za kurtyną. Z dala od dzienników naukowych. Z dala od wszystkiego. - Więc rozumie pan naukę? - zapytał zafrapowany Groves. - A czy ktokolwiek rozumie naukę? Groves spojrzał na niego. - Trochę - dodał przepraszająco Connolly. - Na tyle, by wiedzieć, czego nie można mówić. A to mniej więcej oznacza wszystko. Aż do samego słowa atom. W każdym razie znajoma jest mi cała operacja. - Dobrze. Toteż nie muszę panu mówić. Ponad tysiąc wypadków, jak dotąd żadnego przecieku i żadnego straconego dnia pracy. Teraz nie będzie inaczej. Proszę wykonywać swoją pracę, a naukowcy nawet nie dowiedzą się o pańskiej obecności. O co chodzi? - zapytał, dostrzegłszy wyraz twarzy Connolly'ego. - Generale, staram się zrozumieć, czy jestem tutaj dlatego, że nic nie wiem, czy dlatego, że wy nie chcecie się tym zająć. Chce pan złapać tego faceta czy nie? Groves uniósł brwi. - To ciekawe pytanie - powiedział w końcu. - Sam nie wiem. Jeżeli ktoś obrabował Brunera i rąbnął go w głowę, to mam nadzieję, że policja go złapie. Jednak lepiej nie, jeżeli oznaczałoby to opóźnienie projektu choćby o pięć minut. To po prostu nie jest warte czasu. Nie chcę tego tak ujmować, ale taka jest prawda. Czy pan w ogóle wyobraża sobie, jakie ważne jest to, co tutaj robimy? Wiem, że broni nas pan przed gazetami, ale czy orientuje się pan, co to znaczy? Moglibyśmy skończyć wojnę. - Mówił spokojnie, od niechcenia, bez zwykle towarzyszącej temu ekscytacji, więc Connolly potraktował to dosłownie. - Teraz tysiące chłopców ginie co tydzień. Curt LeMay prowadzi B-29 na Japonię niczym boży gniew. Nie mamy zielonego pojęcia, ilu jest rannych. Zupełnie. A inwazja będzie znaczyć coraz więcej. Możemy to powstrzymać, jeśli pracę tutaj doprowadzimy do końca. Tak więc nie, nie obchodzi mnie, czy złapią jednego mordercę... my możemy złapać miliony. Chyba że nie jest to zwykły napad. Chyba że chodzi o projekt. To właśnie musimy wiedzieć. - Dobrze - odparł Conolly - więc chcemy wiedzieć, czy morderstwo miało jakikolwiek związek z Górą, tylko nikogo nie chcemy niepokoić. Groves nie spuszczał z niego wzroku. - Teraz myśli pan, że jest zabawny. Pozwalam sobie na jeden żart, a pan wyskakuje ze swoimi. - Przepraszam. Zastanawiam się tylko, czy jesteście fair wobec policji. Albo, przykładowo, mnie. - To fair nie dotyczy pana - odpowiedział zdecydowanie. - Pan pracuje dla mnie. A policja? Oni już wzięli, co ich, kontaktując się z nami, a tymczasem dowody... jeżeli takie były... na niewiele się zdały, a gazety też zadowoliły się własną historią. To ostatnia rzecz, jakiej chcemy. Na szczęście on jest dla nich przybyszem znikąd, zupełnie żadnego powiązania z Górą. Pan ma dopilnować, żeby tak zostało. - Więc chcecie utrzymać sprawę w tajemnicy. - Zapieczętowaną. Na dobre. Policja będzie współpracować. Chyba muszą. Im nawet nie wolno tutaj wchodzić. - I ciągle myślą, że może mieć to związek z jego homoseksualizmem? - O to właśnie mi chodzi - powiedział Groves, nagle podnosząc głos. - Skąd oni to mają? Kto tak twierdzi? Nie chcę, żeby krążyły tego rodzaju pogłoski. Tutaj nigdy nic takiego się nie wydarzyło, a kiedy plotki raz się zaczną... - Przerwał, rumieniąc się, i Connolly zrozumiał, że ten temat jest dla niego żenujący. - Generale - odezwał się spokojnie Connolly - jeśli był homoseksualistą, już samo to stwarza ryzyko dla bezpieczeństwa. Wie pan. Groves popatrzył na niego i usiadł, jakby wzdychając całym ciałem. - Tak, wiem. Czy pan wie, co to znaczy, kiedy dopuści się do takiego zagrożenia? Widziałem to już w Miami. Armię podejrzewa się o najgorsze i nie ma temu końca. Każdy ci podejrzliwie zagląda przez ramię, a właśnie takiego bałaganu chcę uniknąć. - Przerwał. - Nie wiemy nic poza tym, że złapano Brunera ze spuszczonymi spodniami. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Chcę, żeby się pan dowiedział, ale bez przewracania wszystkiego do góry nogami. Nie ma sensu szargać reputacji człowieka. Z tego, co wiemy, nie zrobił nic poza tym, że wpadł na jakiegoś pijanego Meksykanina. - Generale, czy mogę być szczery? Mało prawdopodobne, że policja do czegoś dojdzie... im nawet nie podano nazwiska ofiary. Rozumiem, że nie chce pan wzywać FBI... - Czy pan oszalał? Wystarczy to zrobić, a spadnie tu cały Waszyngton i wtedy już nic nie zdziałam. Od 1943 nie dopuszczano do projektu FBI i chcę, żeby tak pozostało. Wywiad Departamentu Wojny zajmuje się Manhattańskim Oddziałem Wojsk Technicznych. Mnie to wystarcza. - Tylko że Bruner należał do wywiadu. Groves zmierzył go wzrokiem. - I właśnie o to chodzi, co? Dlatego właśnie nie możemy przejść nad tym do porządku. On nie był byle kim. Służył w G-2. Nie wierzę w przypadek. Jestem paranoikiem, pamięta pan? Nie wiem, co lub kto jest w to wmieszany. Nie wiem, czy on był pedałem, czy nie, ale jeśli był, to nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Teraz się tym martwię. - Więc ktoś z zewnątrz - powiedział Connolly. - McManus mówił, że podczas śledztwa jest pan jak pies z kością. - Nie robiłem tego od jakiegoś czasu. Jestem reporterem, a nie policjantem. - Wojna sprawia, że stajemy się kimś innym. Nigdy jeszcze nie spotkałem reportera, który nie myślałby, że jest lepszy od policjanta. Poza tym mam właśnie pana. Jest pan wykształcony, zatem może pan rozmawiać z naszymi geniuszami, nie denerwując ich. Jest pan przyzwyczajony do policji... Tommy mówił, że przed wojną prowadził pan rubrykę policyjną w Nowym Jorku. Skoro tam pan sobie radził, policja w Santa Fe to będzie małe piwo. Nie chcemy, żeby myśleli, że nie idziemy na współpracę. A pan już się zaznajomił z projektem. Dodam, że cholernie mało ludzi wie tyle co pan, a wszystko zna tylko Robert. - I pan. - I ja. Czasami zastanawiam się, czy rzeczywiście. Connolly się uśmiechnął. Tylko w takim stopniu Groves zdobywał się na żart, więc doceniał jego wysiłek. - Teraz przynajmniej wiem, co przesądziło o wybraniu akurat mnie. - Pomimo wszystko, był zadowolony. Nie spodziewał się, że polubi Grovesa, a teraz sam oczekiwał jego uznania. - Poza tym znajdował się pan pod ręką - mówił szorstko Groves. - Nie było czasu szukać kogoś innego. Nie wiem, co się stało, ale musimy dowiedzieć się jak najszybciej. Jakieś pytania? - Na razie nie - odparł Connolly, wstając. - Przypuszczam, że wszyscy w G-2 wiedzą, że odpowiadam przed panem? - Mills wie. Pułkownik Lansdale wyjechał, dlatego pracuje pan z Millsem. Jeżeli chodzi o innych, pan zastępuje Brunera. W przypadku Millsa, zastępuje pan Brunera i bada okoliczności jego śmierci. Gdyby chciał pan skontaktować się ze mną w Waszyngtonie, Betty zawsze mnie znajdzie. No i oczywiście doktor Oppenheimer wie wszystko. Gdybym był z jakichś przyczyn nieosiągalny, proszę traktować go jak mnie. Connolly uśmiechnął się w duchu na to łączenie w pary. - Więc on jest jednym z naukowców godnych zaufania. Nie którymś z tych dzieciaków. Groves spoważniał. - Doktor Oppenheimer jest bohaterem. - Zostało to wypowiedziane całkowicie bez ironii, tylko na taką pochwałę potrafił zdobyć się ten służbista i Connolly zastanowił się nad głębią jego uczuć. Najwyraźniej była w tym szorstka zażyłość towarzyszy z okopów, którzy mogli podzielić się odniesionymi ranami. - On może wygrać dla nas wojnę. A tutaj ma już dostateczny ciężar do dźwigania - powiedział Groves, stojąc, ukazując swoją postać w całej okazałości - nie musi jeszcze martwić się jakimś niemieckim G-2, który dał się zabić. - Bruner był Niemcem? - zdziwił się Connolly. - Nie wiedziałem. - Hm, urodził się w Niemczech - odparł Groves. - Teraz jest Amerykaninem, oczywiście. A raczej był. - Czy to powszechne? To znaczy w G-2? - Normalne. Mówił płynnie po niemiecku i rosyjsku, co się tutaj przydaje. Połowa ludzi na Górze pochodzi gdzieś stamtąd. Jego lojalność nigdy nie była kwestionowana, jeżeli o to panu chodzi. - Znał go pan dobrze? - Powiedzmy, że wiedziałem, kim jest. Staram się mieć oko na każdego, ale obecnie to niemożliwe. Nasz obóz się rozrósł. Lansdale miał o nim wysokie mniemanie. Powtarzam, jego lojalność nigdy nie była kwestionowana. - Ani fakt, że został zamordowany. Groves przerwał, nie wiedząc, jak zareagować, aż zbył zarzut. - Niech pan lepiej zaczyna. Coś jeszcze? - Nie. Doceniam pańskie zaufanie. Jeszcze jedno. Każdy reporter wie, że większość morderstw nie zostaje rozwiązana, chyba że zrobiła to żona albo mąż. Nie chciałbym, aby oczekiwał pan zbyt wiele. Groves popatrzył na niego. - Chciałbym, żebyśmy ruszyli sprawnie. I chyba nam się udało, więc powiem panu dokładnie, czego się spodziewam. Otóż, niech pan wykona zadanie bez żadnych tłumaczeń, tego oczekuję od wszystkich. Oczekuję od kontrahentów, że postawią budynki dwa razy szybciej niż normalnie. Spodziewam się, że nasi profesorzy dostarczą zabawkę na czas. Jak dotąd, idziemy zgodnie z planem. Żadnych przecieków, żadnych kłopotów. Jedynym problemem, którego nie potrafimy rozwiązać, jest wystarczająca ilość wody. Jeśli pan do mnie wróci i powie, że nie mam już czym się martwić, to będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie lubię się martwić, to wszystko opóźnia. Więc niech pan działa. A powinien pan wiedzieć, że zawsze otrzymuję to, czego się spodziewam. Connolly spojrzał na niego, nie był pewien, jak zareagować na ten wodewilowy pokaz, ale skoro Groves zdawał się całkowicie szczery, zasalutował. - Tak jest. Groves zwrócił salut; zadziwiająco beztroskie machnięcie dłonią. - Wracam za kilka tygodni. A propos - dodał z lekkim uśmiechem - niech pan nie myśli, że moje szczekanie jest gorsze od ugryzienia. Nie jest. Biuro zakwaterowań mieściło się w jednym ze starych pawilonów szkoły, skarlałym teraz przy ogromnym zbiorniku na wodę. Mills załatwił dla niego pokój Brunera. Connolly domyślał się, że stanowiło to pogwałcenie zwyczajowego porządku listy oczekujących, ponieważ urzędnik był arogancki, gdy podpisywał formularze. - Nic w tym pokoju nie robiono - powiedział. - Nikt nas nie informował. Niech pan lepiej zmieni pościel. Poruczniku - zwrócił się do Mills'a - czy może pan go wyposażyć w kwatermistrzostwie? Tutaj już zamykamy. - Oczywiście. A jak tam, mam widoki na dwa pokoje w Sundcie? - Chyba we śnie. - A w Łazienkach? Urzędnik nawet nie kłopotał się odpowiedzią. - Mógłbyś przetłumaczyć? - zapytał Connolly, kiedy wyszli. - Łazienki są dla oficerów... to stare budynki szkoły, co znaczy, że faktycznie zostały zbudowane dla ludzi. To jedyne kwatery na Górze z wannami, nie z prysznicami, uważa się je więc za szczyt marzeń. Oczywiście wody nie mają za dużo, więc nie jest to aż taki cymes. - A Sundt? - To firma budowlana, która zbudowała większość Góry. Kwatery otrzymują nazwę po wykonawcach; mamy więc pawilony Sundt, dupleksy Morgana i kontenery McKee - to są lotniskowce - i jeszcze Pascos. Potem idą przyczepy i baraki, i cokolwiek, co chroni przed zimnem. - Domyślam się, że Bruner nie mieszkał w Sundcie. Mills uśmiechnął się. - Nie, mamy dla ciebie miły pokój w hotelu. Później, idąc zapyloną drogą z naręczem pościeli i ręczników, Connolly poczuł się, jakby wrócił do czasów szkolnych. Hotel był zbudowany ze znajomych, matowozielonych wojskowych desek, ale świetlica ze stołem do ping-ponga i kowbojskimi reprodukcjami Remingtona wyglądała na akademicką, a pokoje, podobnie jak na każdym stanowym uniwersytecie, były uświęconymi sześcianami. Goła, wypolerowana podłoga z desek odbijała światło wpadające przez okna bez zasłon, ale jakaś kotara oddzielała wnękę w ścianie przeznaczoną na szafę. Poza pojedynczym łóżkiem stało tu małe biurko, krzesło, niska biblioteczka i typowa dla hoteli imitacja komody Sheratona z bakelitowym radiem. Pokój był nieomal agresywnie czysty, jak gdyby najdrobniejsze przestawienie któregoś z mebli miało natychmiast pozbawić go funkcjonalności. - Cóż - odezwał się Mills, rzucając pościel na łóżko - witamy w Miasteczku Chłopców. Nie jest to nic takiego i z pewnością nie przypomina domu. Mieszkam na końcu korytarza, więc powinienem wiedzieć.- Myślałem, że nikt niczego tu nie dotykał. - Nie dotykał. Connolly otworzył górną szufladę komody i ujrzał starannie poukładane chusteczki i pary spodenek. - Oznaki życia. - Zostawiam cię z tym - powiedział Mills. - Obiad w kantynie... to tuż za Budynkiem P, tym dużym z mostem. Znajdziesz ją bez kłopotu... trzeba tylko podążać za zapachem tłuszczu. Po drugiej stronie jest park maszyn, więc się nie pomyl. Pracę zaczynamy o ósmej, ale to chyba zależy od ciebie. Connolly dalej przeglądał szufladę, ostrożnie przekładając ubrania, jakby nie chciał przeszkadzać zmarłemu. - Co z tym zrobimy? - zapytał. - Nie mam pojęcia. Nie miał żadnych krewnych, jeżeli o to pan pyta. Myślałem, że będzie pan chciał przejrzeć rzeczy, zanim je spakujemy. Jutro przyniosę karton. Chyba musimy to zatrzymać. Wiesz, jako dowód. To stanowiło problem, ale Connolly był zajęty. - Chyba. Co się stało z jego rodziną? - Bruner był niemieckim Żydem. Jego rodzice ciągle tam są... a może nie... o ile mi wiadomo. Musimy przyjąć, że ich nie ma. Żadnych krewnych w dokumentach. - A propos, będę potrzebować... Lecz Mills już wyciągał brązową teczkę spod pachy. - Lektura do poduszki - powiedział, podając mu dokumenty. Connolly spojrzał na niego z uśmiechem. - Mam uczucie, że ciągle wyprzedzasz mnie o krok? - Proszę się nie martwić, dogonisz mnie. Tutaj jest wszystko. Connolly zerknął na teczkę. - Znałeś go? - Pracował w tej sekcji i mieszkał obok, zatem... tak. Ale zarazem nie. - Lubiłeś go? Mills zawahał się. - To dopiero zawodowe pytanie. Nic mu nie mogłem zarzucić. - To ci dopiero odpowiedź. - Trudno było go lubić. - Dlaczego? - Był ostry. Przeszedł wiele i to było widać. Nie potrafił się zrelaksować. Myślę, że ciągle czekał, aż ktoś zastuka do drzwi. Wielu Niemców tak się zachowuje. Nie czują się bezpieczni, nie po tym wszystkim. Nie można ich winić, ale też nie są przez to duszą towarzystwa. - Co się jemu tam przytrafiło? Konkretnie. - Naziści myśleli, że jest komunistą, i zamknęli go. Wiele wycierpiał. - A był? - Według niego samego nie. Jako student poszedł na kilka zebrań. Wszystko jest tu. - Wskazał teczkę. - W raporcie bezpieki. Nawet hitlerowcy nie potrafili posklejać tych informacji, więc w końcu go wypuścili. To zdarzyło się kilka lat temu, kiedy próbowali deportować Żydów, zamiast ich więzić, toteż wysłali go do Rosji. - Przyjęto go tam? - Yhm. A potem aresztowano jako niemieckiego szpiega. Komuniści okazali się gorsi od Niemców. Wyrwali mu zęby, jednego dnia wszystkie. Dlatego miał sztuczną szczękę. - Jezu. - Connolly wyobraził sobie to czekanie co rano, zgrzyt zasuwy w drzwiach, szczypce, krzyk i krew. Ten mały, czysty pokój nagle wydał się inny, jak gdyby Bruner próbował żyć jak najciszej, nie naprzykrzając się nikomu, żeby tylko ominęli go i się nie znęcali. - Tak, wiem. Kiedy skończyły się zęby, zabrali się do rąk, aż w końcu zdecydowali, że niczego nie wie. Jeden z ich małych błędów. Pozbyli się Brunera. Reszta jest tutaj. To typowy dziennik uciekiniera, biurokracja i haczyki, pomocne dłonie, aż tu pewnego dnia popija sobie koktajle mleczne w bożym kraju. A teraz to. Czyjeś życie. Musi ci być żal tego nieszczęśnika. - Ale go nie lubiłeś. - Chcesz, żebym poczuł się winny? Nie, nie lubiłem. Może to nie jego wina, ale on w głębi duszy nikogo nie cierpiał. Należał do tych, którzy wszędzie węszą podstęp. - Ale pracował dobrze? Był lojalnym obywatelem i tak dalej? Mills uśmiechnął się. - Tak, tak. Podobało mu się tutaj, ale według mnie raczej dlatego, że nienawidził wszystkich innych miejsc. To nie ten, który przypadkiem wpada do ciebie na pogawędkę. Prawdę mówiąc, to chyba jestem pierwszy raz w tym pokoju. Przesiadywał w świetlicy... nie zaliczał się do pustelników, nic w tym rodzaju, ale kontakty z ludźmi chyba nie sprawiały mu przyjemności. - Żadnych bliskich przyjaciół? - Może miał, ale nic o tym nie wiedziałem. - A jego życie towarzyskie? - Co przez to rozumiesz? - A jak myślisz? - Nie wiem - powoli odparł Mills. - Zawsze sądziłem, że mógł ktoś być, ale on nic nigdy nie mówił. To nie mój interes. Nigdy bym nie przypuszczał, że mógł to być mężczyzna. - Spojrzał na Connolly'ego. - Wiem, co podejrzewa policja, ale tutaj nic takiego się nie działo. Nigdy. - Chcesz powiedzieć, że pod prysznicami jest bezpiecznie? Mills udał, że nie słyszy. - Dobrze. Dlaczego myślisz, że widywał się z kobietą? Czy z kimkolwiek? - Jego samochód. Uwielbiał to auto. Zawsze próbował wyprosić dodatkowe kupony, lubił się popisywać. Wiesz, proponował ludziom podwiezienie do Santa Fe, te rzeczy. I coraz częściej wyjeżdżał sam, więc pomyślałem, że miał gdzieś dziewczynę. - Skąd miał wóz? Myślałem, że są... - O, to był jego samochód. Dostał go w czterdziestym drugim, kiedy jeszcze było można. Buick. A przy tym, jak on o niego dbał, był chyba w tak dobrym stanie jak przy zakupie. Connolly rozejrzał się po pokoju, wyobrażając sobie, że meble to niepokalane części silnika. - Chyba mu się przyjrzę. Gdzie on teraz stoi? - Nie mam pojęcia. Wyjechał nim w sobotę i żaden z nich nie wrócił. Connolly zastanawiał się przez chwilę. - A dzisiaj wiemy tylko, gdzie jest jeden z nich. Jednak trudno jest zgubić samochód. Musi się gdzieś pojawić. Chyba nie zna pan tutejszych grubych ryb czarnego rynku? - Czarny rynek? Nigdy o nim nie słyszałem. To zostawiamy policji. - Wygląda, że jedynie to. Dobrze, sprawdzę jutro. Zdaje się, że jest zarejestrowany kodem, jak wszystkie wozy tutaj? Mills skinął głową. - Wy tutaj ułatwiacie sobie wszystko. - Nie słyszałeś? Jesteśmy największą tajemnicą tej wojny. Można nawet nie wiedzieć, że istniejemy. - Wiem. Płacą mi, żebym pomógł, aby tak zostało. - To co w końcu robisz? - zapytał Mills. Napotkał wzrok Connolly'ego. - Jeśli wolno mi spytać. - Oficer łącznikowy między Biurem Wojny a Wywiadem Armii. Jestem człowiekiem od przepisywania. - Co przepisujesz? - Oficjalne komunikaty. Przemówienia. Wiadomości. Cokolwiek, co według armii, powinniśmy wiedzieć. Przez jakiś czas nie mieliśmy poszkodowanych po stronie amerykańskiej... tylko Niemcy ginęli... ale ostatnio idzie im lepiej. Nawet oni nie mogli wytrzymać w nieskończoność. - To znaczy, że piszesz propagandę - zauważył zaintrygowany Mills. - Nigdy nie poznałem nikogo takiego. Connolly się uśmiechnął. - Nie, nie propagandę. To stek kłamstw, zmyślone historie, coś, co kiedyś robił Goebbels. My niczego nie zmyślamy. Nie dałoby rady w dzisiejszych czasach. My tylko patrzymy na to we właściwy sposób, tłumaczymy ludziom, aby mieli do tego lepszy stosunek. Żeby się nie zniechęcali. Nie ma u nas ciężko rannych, napotykamy zaciekły opór. Niemiecka ofensywa to rozpaczliwa obrona. Żadne ciało się nie rozkłada, nie ma wylewających się flaków, rozczłonkowanych trupów, tylko czyste kule. Witają nas francuskie wioski... chyba też muszą. Nasi chłopcy nie dostają syfa... ani go nie przekazują. Nie chcemy bombardować nikogo przypadkiem, więc nigdy tego nie robimy. Armia nic nie kombinuje w Nowym Meksyku. Nie ma żadnego Projektu Manhattan. Mills przyglądał się mu, zaskoczony naturalnym cynizmem tej przemowy. - Tylko kilka redakcji - powiedział Connolly. - Dla naszego własnego dobra. - Jak się czujesz, tak postępując? - zainteresował się Mills. - A jakbyś się czuł? Mills odwrócił wzrok, nagle zażenowany - Dlatego w pewnym sensie dobrze jest wrócić do roli detektywa - powiedział lekko Connolly. - Tylko że faktycznie mnie tu nie ma. - W tym tygodniu miasto wypełniają ludzie, których właściwie tu nie ma. Gdybyś jednak chciał poszukać duchów, wpadnij na dzisiejsze wieczorne przyjęcie. Zakładam, że jesteś na etapie rozpoznawania twarzy światowych sław fizyki. W innym razie nic nie zyskasz. - Tylko wtedy, gdy wyglądają jak Paul Muni. - Proszę bardzo, zrobiłeś to. Masz używać jego kodu. W każdym razie o ósmej, jeśli jesteś zainteresowany. A zważywszy na wszystko, powinieneś. Connolly się uśmiechnął. - Dobra. Może zobaczymy się później. Zwykłe przyjęcie powinno być miłe. - Cóż, zwykłe jak na nasze warunki. Położył się na łóżku Brunera, zbyt zmęczony, żeby zmieniać pościel; myśli biegły od teczki z aktami do pozbawionego wyrazu pomieszczenia. Niektóre pokoje przepełniała osobowość lokatorów do takiego stopnia, że odmawiali wyjścia. Wyczuwało się ich obecność niczym duchów. Ten się różnił. Bruner nigdy tutaj nie mieszkał. Oczywiście był... nikt nie znikał bez śladu. Connolly powoli lustrował kwaterę. Być może sama schludność stanowiła klucz: życie dokładnie posortowane, ułożone, nie zdradzające niczego. W rzeczach Brunera nie znalazł nic szczególnego. Magazyn z krzyżówkami - dla doskonalenia angielskiego czy dla zabicia czasu? - i niemiecko-angielski słownik na biurku. Żadnej poczty. W szufladzie fotografia małżeństwa w ubraniach sprzed dwudziestu lat, prawdopodobnie jego rodzice. Przypadkowy zbiór - "Komu bije dzwon", ilustrowana encyklopedia życia Indian południowo-zachodnich, tania edycja westernów, zbiór raportów korespondentów wojennych. Connolly przewertował tę ostatnią pozycję, nagle znalazł się z powrotem w OWI, przypomniał sobie przysadziste primadonny rozpaczające nad żołnierzami, którzy padną ofiarą nalotów bombowych. Opisy tych zdarzeń skończą w antologiach takich jak ta. Nigdy nie będzie z tego większej historii. Garnitury, kilka par skarpet, wieszak na krawaty w szafie. Connolly wyjął pustą walizkę, by wypełnić ją poskładanymi, zwyczajnymi ubraniami z szuflad. Komplet do golenia z normalnymi pędzlami i brzytwami, pudełko prezerwatyw i specjalny proszek do zębów. Brulion ze sprawozdaniami z projektu z nienagannymi rzędami zapisków. Dopiero kiedy wyjął swetry, znalazł coś ciekawego - kilka sztuk indiańskiej biżuterii, srebrnej i turkusowej, ukrytej w jednym ze złożonych rękawów. Teraz, leżąc na łóżku, trzymał je pod światło i bawił się nimi. Klamra do paska inkrustowana turkusem, wisiorek (bez łańcuszka), ogniwa do jednego z tych naszyjników, które hiszpańscy kowboje nosili dookoła kapeluszy. Dlaczego biżuteria? Ubrania Brunera były dość konserwatywne - nie wyobrażał go sobie w takich błyskotkach. Prezent? Tej samej nocy, kiedy użył prezerwatywy? Wszystko możliwe. Może po prostu to mu się podobało. Skromna biblioteczka potwierdzała zainteresowania Indianami. Może te turkusy to tylko kolekcja hobbysty, jak znaczki Roosevelta... nieoczekiwana pasja Brunera. Connolly wyobraził sobie, jak Bruner wyjmuje biżuterię ze swetra w nocy, by ją obejrzeć, a poświata srebra, błękitu i zieleni całkowicie zmienia ten ponury pokój. A może jednak nie. Connolly odłożył ją na łóżko i podniósł teczkę. Nikt nie wspomniał, że Bruner był przystojny. Nie normalnie ładny, ale uderzająco: wysokie kości policzkowe, czarna czupryna, ułożona pod kątem w sposób, który przyciągał uwagę do jego oczu. Nawet na zdjęciu w aktach spoglądały szczerze i bezpośrednio, jakby nadal żył. W oczach nie można było odnaleźć wesołości, ale swego rodzaju energię, która spychała resztę twarzy w cień. Nic poza tym się nie liczyło, nawet popołudniowy zarost na brodzie, zapadnięte policzki czy zadziwiająco pełne usta. Twarz, która z początku wydawała się jak każda inna z tysiąca bladych żydowskich obliczy, była teraz zmieniona, jak gdyby czułość została z niej wyrugowana, by zastąpić ją czymś hardym, bardziej zdecydowanym. Connolly zastanowił się, czy ekstrakcja zębów dosłownie zmieniła kształt twarzy. Jakże mogło być inaczej? Ból musiał być ogromny, a najgorsze, że powtarzany bez końca. Czy Bruner liczył pozostałe zęby, zastanawiając się, gdy otwarta rana w ustach pęczniała od bólu, czy wytrzyma jeszcze jeden dzień, dziesięć? A może miesiące u faszystów już wcześniej zdeformowały jego oblicze? Connolly spojrzał na nos na fotografii, szukając oznak złamania, ale nie znalazł. Znowu wrócił do oczu. Tak jasne, że przez ułamek sekundy zdawało się, że mogą dosięgnąć człowieka, ale im dłużej się przyglądał, tym mniej mówiły. Patrzyły bez żadnego komentarza, jak gdyby samo pozostawanie przy życiu wystarczało. Connolly odłożył teczkę i zakrył rękawem zmęczone oczy. Ostatecznie zdjęcia były zawsze takie same. Na jego biurko lądowały niezliczone teczki, doniesienia z Europy, nie tylko raporty z bitew i statystyka, ale osobiste historie, każda okropna, każda o niewyobrażalnym cierpieniu, aż sam gubił się w ich skali. Nigdy się z tego nie wyswobodzimy, chyba że przestaniemy słuchać. Teraz Europa była dla niego niczym gigantyczne wesołe miasteczko: posępna, groteskowa i klaustrofobiczna. Przeskakiwałeś od jednego przerażającego przedstawienia do następnego, cały rozdygotany. Dyndały kościotrupy, wyskakiwały potwory, powietrze rozrywały okropne, mechaniczne krzyki, a ty nigdy nie miałeś stąd wyjść. Jedne historie tworzyły następne. Coś stało się z Karlem Brunerem, który dla odmiany przeistoczył się w inną osobę, co z kolei zmusiło go do... czego? Może do niczego. Lecz kiedy raz rozpoczął się gwałt, nie było mu końca... wiedział o tym każdy reporter kryminalny. To wymagało zemsty, a przynajmniej jakiejś reakcji, niekończącej się serii skutków. Broń, która raz wystrzeliła, cięła życie wszystkich dookoła, bez końca. Jak jakaś niekończąca się - Connolly uśmiechnął się do siebie, zważywszy na odpowiedniość tego zwrotu - reakcja łańcuchowa. Aż wszystko stawało się częścią wojny. Connolly'emu podobało się odosobnienie Los Alamos, czyste wysokogórskie powietrze z dala od akt i raportów niszczącego się świata. Zwykła, osobista zbrodnia, jak z rubryki policyjnej w gazecie - nie wojna. Zwolnienie z wesołego miasteczka, trochę czasu na słońcu. Lecz twarz Brunera znowu go w to wciągnęła... następna historia z Europy. Zastanawiał się, dlaczego ta skończyła się nad rzeką Santa Fe. 2 Connolly spóźnił się na przyjęcie, właściwie to nie poszedłby wcale, gdyby Mills go nie zaciągnął. Potrzebował snu, nie kolacji, ale Mills tyle sobie narobił kłopotu, zdobywając stolik w Fuller Lodge, że nie mógł odmówić. - Najlepiej zaczynać we właściwym stylu - powiedział Mills. - W kantynie możesz jadać codziennie. Lodge jest najlepsze tutaj. I faktycznie, jedzenie było dobre i pomogło mu odzyskać siły. Sama sala, nazbyt wielka, wysoka na dwa piętra, z galerią i potężnym, kamiennym kominkiem na przeciwległych krańcach, bardziej przypominała jadalnię w schronisku parku narodowego niż kantynę w obozie wojskowym, gdzie jadało prawie całe Los Alamos. Przy każdym stoliku siedział komplet, toteż salę wypełniały rozmowy i brzęk zastawy stołowej. Connolly'ego zaskoczyło, że tyle osób miało marynarki i krawaty. Najwyraźniej nie obowiązywały tu konkretne zasady co do ubioru; gdzieniegdzie widział rozpiętą koszulę, a nawet kołnierze w stylu country, ale większość mężczyzn miała na sobie garnitur, a kobiety jaskrawe, nieco staromodne suknie. Sobotni wieczór w klubie uniwersyteckim. - Jeżeli chcesz powypatrywać naukowców, możesz zacząć od tamtego stolika - powiedział Mills, wskazując głową. - Zobaczymy, jaki jesteś dobry. Connolly zerknął na wysokiego mężczyznę, wydymającego rumiane poliki przy zaciąganiu się fajką. Jego białe włosy i łagodna, figlarna twarz szczupłego, nordyckiego Świętego Mikołaja. - Niels Bohr - powiedział Connolly. - Jestem pod wrażeniem. - Nicholas Baker. Tylko kryptonimy, proszę. Wszyscy fizycy są "inżynierami", a to jest pan Baker. - Postaram się zapamiętać. - Connolly uśmiechnął się. - Kto jeszcze? - Henry Farmer. Connolly zastanawiał się przez moment. - Z tych włoskich Farmerów? - Chwytasz. - On tu też jest? - To ten z panem Bakerem. Connolly spojrzał na skromną postać o rzednących, ciemnych włosach, pochyloną tak, by wyłapać ciche słowa Bakera. Fermi. - Grosz za ich myśli. - Nie zrozumiałbyś ich, nawet gdybyś je usłyszał. Do tego też się przyzwyczaisz. - Jak długo tu jesteś? - Od zawsze. Od czterdziestego trzeciego. Wtedy to było o wiele mniejsze. Kiedy tu przyjechałem, mieliśmy tylko tę starą szkołę i kilka budynków w części technicznej. Jedną linię telefoniczną. Drogi na Górę nie krył bruk. - Dobre stare czasy? - Niezupełnie. Może dla naukowców. Byli bardzo entuzjastyczni... dla nich prawdziwe pionierskie czasy. Dla reszty z nas... - Szukał słowa. - Spokojne. Czuliśmy się, jakbyśmy skoczyli w przepaść; nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. - Teraz też nikt nie wie. Mills wzruszył ramionami. - Jak mówię, przywykniesz. I oczywiście coraz więcej tu do roboty, więc nie ma czasu o tym myśleć. Uważam, że jest tak, jakbyśmy wyjechali za ocean, tylko że nikt nie ginie. - Aż do teraz. - Tak, aż do teraz. Tylko niezupełnie jest to ofiara wojny, co? - Nie. - Connolly zmienił temat. - Co robiłeś przed wojną? - Byłem prawnikiem. - To dlatego skończyłeś w bezpiece? - Sam chciałbym wiedzieć. Może pomyśleli, że prawo to znaczy wymuszanie prawa. Nie słyną z logiki. Doszli do wniosku, że będzie ze mnie kiepski żołnierz, zatem lepiej pchnąć mnie do papierkowej roboty. - Prawo kryminalne? - Nieruchomości i trusty. Wiem, same nudy, ale byś się zdziwił. Poza tym firma zarabia tony pieniędzy i każda dziewczyna chce za ciebie wyjść. - Uśmiechnął się. - Nawet nie zauważają rzednących włosów - powiedział, głaszcząc dłonią łysiejącą czaszkę. - Ale chyba żadnej się nie udało - dodał Connolly, wskazując na dłoń Millsa bez obrączki. - Jeszcze nie, ale poczekaj, aż znajdę partnerkę. - A tymczasem, jak wygląda twoje życie towarzyskie? - Wiesz, że umiesz delikatnie zadawać niegrzeczne pytania. - Dobra - zaśmiał się Connolly. - Wycofuję. - Do diabła, co mi tam. Chodzi o to, że tu nie ma żadnego. Jak w każdej bazie wojskowej. Ale chyba dość dużo się dzieje, jeżeli dobrze się poszuka. Nie należy zbliżać się do żon... już to przerabialiśmy i zawsze kończyło się to kłopotami. Korpusy żeńskie to co innego. Przez pewien czas próbowaliśmy zakazać wstępu do kwater i to właśnie żeńskie korpusy podniosły lament, więc imprezy zaczęły się na nowo. Nie można ich obwiniać. Ze względów bezpieczeństwa nikomu nie wolno spoufalać się z miejscową ludnością, dlatego każda noc to balanga dla korpusu kobiet. Nigdy już nie będą miały takiego powodzenia. - A co z Santa Fe? - Nic specjalnego. To stare miasto, a Hiszpanie nawet na nas nie spojrzą. Lepsze jest Albuquerque. Niektórzy jeżdżą tam na imprezy, jeżeli dostaną przepustkę na weekend, i czasami musimy ich stamtąd wyciągać, ale przeważnie boją się przesadzić, żeby im się tylko film nie urwał. - U Brunera w szufladzie znalazłem prezerwatywy. - Tak? - Mills odwrócił wzrok. - Nie wiem, co to ma znaczyć. - To przeważnie oznacza, że był aktywny seksualnie. - Tak albo inaczej. - Właśnie, tak albo inaczej. - Chryste - odezwał się Mills - sam nie wiem. Może po prostu miał je przy sobie, wiesz, niektórzy faceci noszą je w portfelu. - Może. Lecz musimy przyjąć, że czasami były używane. - Wiem, o co ci chodzi, ale nie mogę pomóc. Nie wiem nic na temat jego życia intymnego. Chryste, nawet sobie tego nie wyobrażam. Nigdy nic nie mówił. Staram się sobie przypomnieć, czy czegoś nie powiedział... chodzi o to, że pracowaliśmy w tym samym biurze, na miłość boską. Przez cały czas. Jak tu czegoś nie zauważyć? A w sumie, czego szukasz? On stacjonował tutaj prawie przez rok, ale ja nie mam zielonego pojęcia. Zupełnie. Jeszcze nie mogę w to uwierzyć. - Czy to cię martwi? - Oczywiście, że tak. A ciebie by nie martwiło? To znaczy, mnie nie obchodzi jego stosunek do kobiet. Jeżeli chodzi o mnie, to mógł się pieprzyć z kozami. - Dlaczego w takim razie to cię martwi? Mills przerwał i spojrzał na Connolly'ego. - Chyba dlatego, że przez cały czas był kimś innym. Zupełnie o tym nie wiedziałem. Cholernie głupio nie wiedzieć, skoro jest się w bezpiece, prawda? Czuł działanie alkoholu, kiedy szli do Auli-2. Nadal odczuwał zmęczenie, ale umysł teraz miał świeży, otwarty na wszystko. W chłodnym powietrzu wszystko było wyostrzone, jasne w blasku reflektorów wokół parku maszyn. Cały teren wydawał się nierzeczywisty. Piaszczyste uliczki bez nazw, drewniane budynki otoczone drutem kolczastym sprawiały, że miasto przypominało Dziki Zachód, ale nierealny, oświetlony od tyłu. Obcość Góry sprawiała mu radość. Po miesiącach spędzonych w Waszyngtonie wśród budowli z kamienia, w dusznych pokojach, przy rutynowej pracy, tu wszystko było surowe, nowe i ciekawe. Na ulicach znajdowały się jeszcze rowy odprowadzające wodę deszczową. Nawet o tak późnej porze w laboratoriach paliły się światła, a żandarmeria patrolowała obóz. Nocne powietrze pachniało sosnami i ropą. Usłyszeli muzykę, jeszcze zanim dotarli do budynku, dźwięk skrzypiec zespołu country wylewał się przez otwarte drzwi, zupełnie jak z westernowego saloonu. W wielkiej sali panował gwar i kłębił się dym, tak jak Connolly się spodziewał, ale kowbojami byli tylko pracownicy obsługi w mundurach i włochaci cywile przebrani na ten wieczór, który mieli spędzić w mieście, a w niewyjaśniony sposób skończyli w stodole. To jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie dotąd widział. W jednym krańcu sali, na podwyższonej scenie naprędce zawiązany zespół z żołnierzy, wiejskich chłopaków, głośno akompaniował nieznajomemu w dżinsach i chustce na głowie, który klaszcząc do rytmu, wyśpiewywał instrukcje tańczącym. Tupanie nóg odbijało się echem od wypolerowanego parkietu boiska do koszykówki. Pod jedną ze ścian ustawiono stoły z jedzeniem, misy z ponczem i butelki, a rozkładane krzesła walały się wszędzie poza miejscem do tańca. Ludzie przekrzykiwali muzykę i śmiali się z braku znajomości kroków. Wszyscy najwyraźniej przyszli na niewłaściwe przyjęcie, poruszali się niezdarnie, choć dziarsko, przysadziści panowie w średnim wieku z determinacją dotrzymywali kroku w zabawie, a także młodzi ludzie w sztywnych i niewygodnych dżinsach. Gdzieniegdzie ktoś pewny siebie stawiał kroki z precyzją, lecz nie do rytmu, jak gdyby opanował taniec niczym zasady nauki. To, co miało być płynne, było rwane i ostrożne, ale nikt się nie poddawał, a im bardziej manewr skomplikowany, tym bardziej nieprzewidziane mylne kroki i tym więcej radości tańczących. Radością dla tych doskonałych inżynierów było nietroszczenie się. Fizyka ustąpiła miejsca kadrylowi i dobrze się działo. W sali panował radosny nastrój. - Niezłe przyjęcie - przyznał Connolly, uśmiechając się. - Proszę poczekać, aż rzeczywiście zaczną pić. Zaprowadził Connolly'ego do stołu z drinkami, gdzie mężczyzna o rumianych policzkach i włosach sterczących na boki z furią atakował blok lodu w cynowej misie. Odpryski spadały na stół, gdy on wymierzał razy szpikulcem. - Ostrożnie, profesorze - odezwał się Mills. - Gott im Himmel - odpowiedział mężczyzna. - Można by pomyśleć, że w takim miejscu ktoś mógłby wynaleźć odpowiednią maszynę. Proszę - podał Millsowi szklankę z lodem. - Z lodem, tak? - Zawsze. Proszę poznać Mike'a Connolly'ego. Hans Weber. - Witam, panie Connolly. Jest pan nowy? Musi pan być w grupie Kisty'ego. Codziennie przybywa ktoś nowy. My nie możemy zdobyć ani jednej nowej osoby, ani jednej, a do Kistiakowskiego przychodzą bez przerwy. - Nie, pracuję z porucznikiem Millsem w biurze bezpieczeństwa. - Aha. - Profesor spojrzał na Connolly'ego. - Więc zastępuje pan biednego Karla. - Tak. Weber potrząsnął głową. - Straszna rzecz. Straszna. Taki młody. I za co? Za jakiś portfel? Jakieś drobne? Ile taki ktoś mógł mieć przy sobie? - Dobrze go pan znał? - Nie, niebyt dobrze. Czasami był moim ochroniarzem. Tak to się właśnie mówi? Ochroniarzem? - Wolimy "eskortę" - poprawił Mills z uśmiechem i zwrócił się do Connolly'ego. - Profesor Weber jest jednym z inżynierów, którym zawsze poza bazą towarzyszy ochrona. - Ha, ochrona - dobrodusznie zauważył Weber. - Wścibianie nosa. Tym razem to ochroniarzowi potrzebna była ochrona. W jakim świecie my żyjemy? Lubi pan muzykę, mister Connolly? - zmienił temat. Za sprawą intonacji angielskie mister zabrzmiało jak dosłowne tłumaczenie Herr. - Nie to pomiaukiwanie, ale prawdziwą muzykę? - Bardzo. - Gra pan? - dopytywał się. - Nie. - Nie, za wiele szczęścia naraz. Nasza grupa straciła członka w zeszłym roku - wyjaśnił - więc szukam nowego, ale jak na razie bez rezultatu. Ludzie przychodzą, ale nikt nie gra. Lecz lubi pan słuchać? Spotykamy się w czwartki. Moja żona uwielbia gości. Będzie pan mile widziany. - Dziękuję. Z chęcią skorzystam. - Dobrze, zobaczymy. Jak to się mówi, nie chwal dnia przed zachodem? Jesteśmy jedynie amatorami, ale czasami idzie nam nieźle. - O, jest i Oppie - odezwał się Mills, najwyraźniej szukając wymówki, by odciągnąć Connolly'ego. - Muszę przedstawić Mike'a - powiedział do Webera. - Wie pan, jak Oppie lubi witać nowo przybyłych. Weber uśmiechnął się i poruszył dłonią niby w geście błogosławieństwa. - Cyrkulujcie, cyrkulujcie. Oppenheimer stał tyłem i żywo rozmawiał z jakimś kolegą, ale kiedy odwrócił się, by zostać przedstawionym, spojrzał na nich z całą uwagą, jak gdyby wieczór zorganizowano tylko dla tego spotkania. Connolly widział już go na zdjęciach, lecz nie przygotował się na spojrzenie Oppenheimera. Jeszcze uczony się nie odezwał, a już Connolly poczuł, jakby znał go od lat. Oppenheimer był szczupły, nawet delikatny, a zapadnięta twarz wzmacniała siłę spojrzenia. Co dziwne, Connolly'emu przyszedł na myśl Bruner, ale wzrok tamtego był intensywny; Oppenheimera ruchliwy i ciekawski. W głębi kryło się zmęczenie tak wielkie, że błysk zdawał się nieomal pochodzić od gorączki. W jednej ręce trzymał papierosa, a w drugiej drinka, więc na powitanie musiał skłonić głowę, co udało mu się wykonać z ironicznym, orientalnym wdziękiem. - Przepraszam, nie mogłem wcześniej się z panem zobaczyć... mieliśmy zebranie. Słyszałem, że widział się pan z generałem? - Tak. - I jak widzi pan G.G.? - Zajmujący. Oppenheimer się zaśmiał. - Czy wspominał o swym zmiennym charakterze? - Prawdę mówiąc, tak. - Dobrze, zatem musiał mu pan dopiec - powiedział, zaciągając się papierosem. Connolly czuł, jak słowa uderzały go niczym piłeczki pingpongowe, i zobaczył, że dla Oppenheimera ta rozmowa stanowiła rozrywkę. - A jest gorszy? Jego charakter? - O tak, i to bardzo. Generał nigdy nie kłamie. Chyba nie umie. To najbardziej szczery człowiek, jakiego w życiu spotkałem. Ani krzty złośliwości. Nie wiem, jak sobie daje radę w waszyngtońskim labiryncie, ale on po prostu rzuca się naprzód i zanim się człowiek obejrzy, sprawa jest załatwiona. Oppenheimer z nieomal kocim wdziękiem opisywał swego oponenta i Connolly zastanowił się nad ich dziwną przyjaźnią. Dla badacza wszystko to urok, przymus i delikatna manipulacja... inaczej nie mogło być. Pewnie podziwiał mistrza polityki za efektywne taranowanie. - Może oni tak bardzo przywykli do wypatrywania forteli, że bierze ich przez zaskoczenie? Oppenheimerowi spodobała się riposta; uśmiechnął się. - Może. Bez wątpienia doświadczył pan tego w Waszyngtonie. Jakże oni kochają intrygi. Zatrute miejsce. - Cóż, powietrze tutaj lepsze, ale biura są wszędzie takie same. Oppenheimer spojrzał na niego z podziwem. - Niech pan jutro rano poszuka mojego. Powiedzmy o siódmej trzydzieści? Connolly uniósł brwi. - O, niech pan się nie dziwi - powiedział Oppenheimer, wznosząc szklankę. - Zaczynamy tutaj wcześnie. Oficjalnie o ósmej, ale zdaje się, że mam wyznaczone spotkanie z samego rana, zatem będziemy musieli umówić się wcześniej. Przepraszam... niezbyt to cywilizowane, prawda? Janice przygotuje panu dobrą kawę - przydziałowa to śmieci - a poza tym tutaj to najlepsza pora dnia. Cudowna na konną przejażdżkę. Jeździ pan? - Tylko metrem. - Odpowiedź była mimowolna; przypadkowe zaznaczenie odległości między jego Nowym Jorkiem a Riverside Drive, gdzie Oppenheimer dorastał, zajęty nauką, przyjęciami i przywilejami. Jednak naukowiec najwyraźniej tego nie zauważał. - Jaka szkoda. Mamy tu jeszcze kilka koni ze szkolnego rancza, a o poranku nic nie dorówna podskakiwaniu na grzbiecie wierzchowca. Cudowne szlaki w górach, aż na sam szczyt. Może ktoś da panu kilka lekcji. Nie ma sensu przesiadywać w miejscu. - Wątpię, abym znalazł czas. Odpowiedź mogła uchodzić za niegrzeczną, ale Oppenheimer zrozumiał ją i postanowił zignorować. - Nikt z nas nie ma, prawda? Coraz go mniej. Lecz coś z tego musimy mieć - powiedział, wskazując papierosem tańczących - bo inaczej staniemy się nudziarzami. Spodziewam się, że będzie pan bardzo zajęty. - Spojrzał wprost na Connolly'ego. - Ale omówimy to jutro. Jeszcze jednego drinka? - Odwrócił się do stołu, gdzie ciągle stał jego kolega, oczekując na podjęcie przerwanej rozmowy. - Friedrich, tak mi przykro. Pozwól, że ci przedstawię pana Connolly'ego. Profesor Eisler. Connolly spojrzał na wysokiego, siwiejącego mężczyznę, o nieomal przezroczystych oczach, ale po nieśmiałym ukłonie, Eisler zignorował go. - Dyskutowaliśmy o wykładach Plancka - wyjaśnił grzecznie Oppenheimer. - Już prawie nikt ich nie czyta, a szkoda. - Lecz Eisler już odciągnął całą uwagę kolegi i Connolly zrozumiał, ile z uroku Oppenheimera leżało w wyłączności - byłeś tak interesujący, że nie wystarczało miejsca dla nikogo innego. Co mogło bardziej schlebiać niż zainteresowanie? Connolly zastanawiał się, czy naukowcy walczyli o to jak studenci, każdy z nich pragnął pobyć z nim prywatnie. Nawet on poczuł, jak mu przygasł nastrój, kiedy światło przeszło na kogoś innego. A wszystko to działo się delikatnie, z wyjątkową kurtuazją. Nie został odtrącony, ale uwolniony. Przemierzał powoli pokój, zastanawiając się nad jeszcze jednym drinkiem przed snem. Wysokość nad poziomem morza i nagłe rozczarowanie wprawiły go w swobodny nastrój; martwił się, że minął punkt, w którym potrafi wyciągać wnioski z tego, co zobaczył. Ci zwykli ludzie podrygujący nie do rytmu byli noblistami. Ten młody Amerykanin w kowbojskich butach może być ekspertem w mechanice kwantowej. Mężczyzna w workowatym garniturze, trzymający ciastko, może być... kim? Chemikiem, metalurgiem, matematykiem? Ci dwaj elegancko ubrani dżentelmeni, uciekinierzy z popołudniowej, plotkarskiej herbatki, mogli omawiać geometrię masy krytycznej łub, na przykład, prawdziwe tajemnice wszechświata. Tutaj żaden osąd nie był przesadzony. Ludzie żyli w powietrzu tak rozcieńczonym jak wysokość i to musiało być dla nich równie pobudzające. Ich idee mogły przeskakiwać z jednego umysłu do drugiego, nabierając prędkości z podniecenia, że nie napotykają zwyczajowego oporu normalnego świata. Wojsko opasało ich drutem kolczastym, żeby cała reszta trzymała się z dala, i to działało. Pomimo niedobrej wody, piaszczystych dróg i wszelkich niedogodności, oni żyli w ekscytacji. Stanowili kwiat inteligencji; wszystko było możliwe. Coś tak zwyczajnego jak morderstwo zdawało się nieomal wulgarnym, niestosownym wtargnięciem. Zespół zagrał kilka fokstrotów, nawet jednego niepewnego jitterbuga, ale tańczący ustawiali się do następnego kadryla, kiedy Connolly dostał swojego drinka. Rozgrzany alkoholem oparł się o ścianę niedaleko wazy z ponczem, starając się przechwycić powiew z otwartych drzwi na krańcu sali. Mills pojawił się ponownie na parkiecie z atrakcyjną dziewczyną i tańczył z zadziwiającą łatwością. Patrzyła na niego, jak na przyszłego męża. Obok niej, formalnie ubrany, ciemnolicy mężczyzna o krzaczastych brwiach, koncentrując się, krzywił twarz. Connolly nie mógł oderwać wzroku od tych brwi; okalały oczy mężczyzny niczym mansarda, pąki rozchodziły się na górze i biegły na boki korkociągami. Jego partnerka, przystojna kobieta we wzorzystej sukience i praktycznych butach, uparcie spoglądała wprost przed siebie z niezmiennym uśmiechem na twarzy. Connolly zaczął wymyślać historyjki na ich temat. Przy jeszcze jednym drinku mógłby to robić przez całą noc. - Miło, co? - odezwała się kobieta. - Cholerny Norman Rockwell. Pogarda w jej głosie była tak wyraźna, że aż prowokowała. Gdyby była mężczyzną, usłyszałby zadziorną zaczepkę prowokującą do bójki, ale ona patrzyła przed siebie, właściwie nawet nie zwracając się do mężczyzny. Akcent miała angielski, gardłowy i za sprawą alkoholu wyrazisty. Ubrana była w buty do konnej jazdy, bryczesy i białą bluzkę. Connolly pomyślał, że po raz pierwszy widzi kobietę, która wygląda w tym dobrze. Spodnie najwyraźniej naginały się do linii jej szczupłych bioder, ale nie poszerzały ich. Ubranie było zakurzone, jakby rzeczywiście kobieta przyjechała tutaj konno, a nie przebrała się na przyjęcie. Włosy upięła na głowie jak robotnica w fabryce. Nosiła okulary i - o ile się nie mylił - nie miała makijażu, lecz jej niedbałość, obojętność na to, co myśleli inni, przyciągały do tego, co miało znaczenie - powabnej skóry, szczupłych linii ciała. A do tego głos. Kiedy spojrzał na nią, zatoczyła się lekko. Domyślił się, że jej szorstkość spowodował nadmiar alkoholu. Lecz ten głos, jak wyczuwał, nigdy nie zmieni się w bełkot. Nigdy nie załamie się, nie zapiszczy ani nie zawiedzie w żaden inny sposób. Będzie coraz bardziej opanowany, nie agresywny, ale niecierpliwy, jak gdyby wszystko stało się tak wyraźne. Ona jednak nie zrozumie, dlaczego tylko dla niej, a nie dla innych. - Nie lubi pani kadryla - odezwał się, nie wiedząc, co innego powiedzieć. Spojrzała na niego pierwszy raz. - A pan? - Nie bardzo. - No, to niech się pan napije i zacznijmy jeszcze raz. Nie był to specjalny tekst? Kadryl. Mógł pan zapytać o taniec morrisów, którzy podskakują w górę i w dół z tymi cholernymi dzwonkami. - Pani jest Angielką - powiedział. - Chryste, ten tekst też nie lepszy - odpowiedziała ze śmiechem. - Oczywiście, że jestem Angielką. No, to co? Tak, często tutaj przyjeżdżam. Właściwie zbyt często. Nie, wcześniej się nie spotkaliśmy. I tak, podoba mi się kino, ale nie wiem, czy pójdę. I... co jeszcze? Co jeszcze mówi pan, żeby przełamać lody? Lubię posłuchać wszystkich tekstów. - Czy właśnie to robię? Przełamuję lody? - A nie? - Nie. - Cóż, może nie - odpowiedziała, popijając. - Przepraszam. Pomyliło mi się. Więc nie przełamuje pan. A chciałby pan? - Tak. Uśmiechnęła się. - Dziękuję, ale lepiej nie. Jestem szczęśliwą mężatką. - A to szkoda. Właśnie bliżej panią poznawałem. - Lepiej niech pan tego też nie robi. Jestem szalona, zła i jeszcze jedno... co to było? Niech pan zapyta kogoś. Pan jest nowy. Kim właściwie pan jest? - Michael Connolly - przedstawił się, podając rękę. - A znać mnie nie jest niebezpiecznie. - Zauważył jej spojrzenie. - To jest to jeszcze jedno - wyjaśnił. - Och. Pańskim zdaniem. Wszyscy są niebezpieczni, kiedy już się ich pozna. - Spojrzała na swoją szklankę, jak gdyby musiała przemyśleć swoje słowa. - Nie tutaj. - Ruchem głowy wskazał tańczących. - Tu jest chyba niegroźnie. Zaśmiała się i przeniosła spojrzenie na tańczących. - Tak, czyż nie jest właśnie tak? Wasze typowe amerykańskie miasteczko. Cholera, powinniśmy być w "Saturday Evening Post". Mamy wszystko, czego tylko moglibyśmy sobie zażyczyć. Harcerki, harcerzy, klub szachowy, baseball, grupę teatralną - a propos, całkiem niezłą - i... - Przerwała. - Przepraszam. Znowu mnie poniosło, co? Muszę mieć się na baczności. W każdym razie jest tutaj mnóstwo do roboty. Każdy sobie coś znajdzie, żeby tylko jakoś zleciał czas. Cóż, oczywiście paniom. - A co pani robi? - Kiedy nie szydełkuję, nie robię dżemów i nie zadaję pytań? Nic specjalnego. Zachęcają tutaj żony, żeby wykonywały jakieś prace. Chyba się boją, że zaczniemy latać na golasa. Dużo z nas pracuje w administracji albo naucza, ale mnie nie wolno... żadnych obcych, proszę. W szkole tylko Amerykanie. - Ale tyle dzieci musi być... - Obcokrajowcami. Tak, zabawne, prawda? Myślę, że chodzi o nasze wartości czy coś podobnego. Takie, jakie one są. Faktycznie, to mi nie przeszkadza. Nie chcę uczyć w ich cholernej szkole. A tak naprawdę to chcę się jeszcze napić - powiedziała, nalewając sobie ponczu z wazy. - Och, proszę się nie martwić, nie jestem pijanicą. Gdybym była, lepiej bym to znosiła. Nie musi pan tak patrzeć, wiem, że mam w czubie. Wcale się tym nie przechwalam, jeśli to ma panu poprawić humor. - Mnie to nie obchodzi. Tylko pani głowa jutro rano... - Moja głowa teraz, jeżeli chce pan znać prawdę. Boże, nie cierpię być wstawiona. Wiedziałam, że tak się skończy. Te małomiasteczkowe imprezy zawsze doprowadzają do najgorszego. - Źle się pani nie trzyma. - O, nikt się tutaj źle nie trzyma. Zważywszy na to, co robimy. A czym się pan właściwie zajmuje? Może nie powinnam pytać? Mój mąż pracuje z Bethem... Nie powinnam nawet tego mówić, co? I tylko tyle wiem, cholera. Może pan sobie wyobrazić, jak w tej sytuacji wyglądają rozmowy przy obiedzie. - Jestem w biurze bezpieczeństwa. Podniosła na niego wzrok, jak gdyby ktoś nią potrząsnął. - Och. - Odstawiła szklankę. - Mógł mi pan powiedzieć. Pomyśli pan, że zawsze taka jestem. - Niech się pani nie martwi - odparł. - Nie jestem na służbie. - Nie ma czegoś takiego. Wróg nigdy nie śpi. Przynajmniej tak mówią. - Lecz jej głos stracił ciętość. - Mówimy tak, żebyście zawsze byli czujni. Pani tajemnice są u mnie bezpieczne. Nie znam Bethego i też nie znoszę kółek teatralnych. Nie wiem nawet, jak się pani nazywa. Unika pani przedstawienia się. - O, Boże, teraz on będzie miły. Proszę tego nie robić. Szczególnie starałam się nie być grzeczna dzisiaj wieczorem. Emma Pawłowski. - Zauważyła jego zdziwienie. - Nee Harris, jak wymawiają w "Tatlerze". - Dlaczego akurat dzisiaj? - Nie wiem. Zły dzień? Zostawmy to. O, do diabła z tym - powiedziała, biorąc drinka i odstawiając go. - Naprawdę tak się tutaj pani nie podoba? - W zasadzie uwielbiam to miejsce. Nie cierpię tylko tych wszystkich. - Wskazała na zebranych. - W takim razie po co tu pani przyjeżdżała? - Danielowi by tego nie brakowało. Sama nie wiem dlaczego. Może myśli, że jest to element kursu obywatelskiego. Jak ci cholerni Ojcowie Założyciele. Connolly uśmiechnął się do niej. - Znowu czuje się pani lepiej. - Jak diabli. - Faktycznie była blada, na skórze pojawił się pot. - Ma pan może papierosa i zaraz dowlokę się do domu, zanim znowu powiem coś niedyskretnego. Zachowajmy coś na następny raz. - Byłoby miło - odparł, przypalając jej papierosa. Zakaszlała trochę, wydmuchując dym. - Niczego nie chciałam przez to powiedzieć. - Wiem. - Jest wspaniale, ale jeżeli chodzi o mnie, jeżeli nigdy... - Przerwała. Była roztrzęsiona. - Nic pani nie dolega? - O, Boże - wydobyła z siebie, gasząc papierosa i szukając wzrokiem drzwi. - Nienawidzę pić, a potem biegać. Niech pan przeprosi gości w moim imieniu. - Niepewnym krokiem odeszła od stołu. - Nic pani nie jest? - pytał, idąc za nią. Lecz ona rzuciła się do drzwi i zanim ją dogonił, byli już na zewnątrz, gdzie zgięta wpół przy narożniku budynku, wymiotowała. - Nie patrz, na miłość boską - rzuciła krótko, dławiąc się. Connolly odwrócił wzrok. Spojrzał na cudowne nocne niebo, nie wiedząc, co robić. Niestosownie było zostać i niegrzecznie odejść. Wyciągnął chusteczkę, słysząc, jak ona wymiotuje. W końcu, kiedy wszystko ucichło, odwrócił się i podał jej chustkę. Wzięła ją, nie patrząc. - Boże, ale wstyd - mówiła, chwytając powietrze. - Nigdy przedtem tego nie robiłam. Nie musiał pan zostawać. - Przepraszam - powiedział, odsuwając się. - Na pewno jest już pani lepiej? - Pewno, że nie. Och - jęknęła, chwytając się za żołądek. - To przez tę wysokość. - To nie wysokość. To ta cholerna wóda. - Podniosła głowę i wzięła głęboki oddech. - Co, cholernie intymnie, nie? - powiedziała, śmiejąc się z siebie. - A może to część zadań bezpieki? - Chce pani, żebym poszukał jej męża? - Nie, niech sobie tańczy. Jestem całkowicie zdolna... - Zaczęła iść niepewnie, zatrzymała się i zatoczyła. - Chryste. Skoro pan tu jest, proszę podać mi ramię. Jestem tutaj. Zrobił, o co prosiła, i poczuł jej szczupłe ciało, kiedy szli piaszczystą drogą. Była ciepła i lekko drżała, z zimna albo przez wymioty. Nic nie mówiła, jak gdyby musiała skupić całą uwagę, żeby iść, i w tej ciszy Connolly bardziej był świadom jej bliskości niż przedtem. Tylko dlaczego tu, na Górze, wszystko się mieszało? Kiedy tak się opierała, trzymając jego ramię, mogli być parą wracającą do domu z tańców, pragnącą siebie dotykać, lekko pijaną od alkoholu i perspektywy seksu. Lecz to nie oni. Ona była czyjąś żoną, a rano, kiedy przyjdzie ból głowy, nie będzie go pamiętać. - To tu. Mój Sundt. Dziękuję i przepraszam. - Nie musi pani. Uśmiechnęła się oschle. - Przeczuwam, że będę jeszcze bardziej przepraszać. Cóż. Jest pan dżentelmenem. A skoro tak, to niech pan o tym wszystkim zapomni. Milczy jak grób, wróg czuwa. - Próbowała żartować, ale wesoły nastrój minął wraz z wieczorem. - Niech pan zapomni, że kiedykolwiek mnie spotkał. - Nie, tego nie chcę. Spojrzała na niego. - Dzięki. Jednak, proszę, niech pan zapomni. - Ma pani klucz? - Co? - Była zaskoczona, aż przypomniała sobie rytuał odprowadzania do domu. - Och, nie. Są otwarte. Nie zamykamy drzwi na klucz. - Wskazała ciemności dookoła, sugerując istnienie strażników i ogrodzenia. - To najbezpieczniejsze miejsce na świecie. 3 Zgodnie z obietnicą Oppenheimer był już na nogach, a kawa także okazała się dobra. Jego biuro, nie większe niż Grovesa, wypełniały pamiątki po tych, którzy tutaj zawitali. Connolly rozejrzał się po pokoju i dostrzegł wszędzie popielniczki, indiańskie naczynia, sterty dokumentów. Chciał dłużej zatrzymać się na fotografiach na ścianach - koledzy z Berkeley, studenckie czasy w Getyndze? - ale nie można było patrzeć w inną stronę, gdy w pokoju znajdował się Oppenheimer. Siedział i palił, tak ożywiony i niespokojny, że wszystko dookoła ustępowało przed nim i nabierało dwuwymiarowości martwej natury. - Zdaje się, że chce pan wpierw porozmawiać z policją - powiedział. - Byłbym wdzięczny, gdyby później zdał mi pan z tego raport. Wiem tylko tyle, ile mówi mi porucznik Mills, więc teraz będę musiał polegać na panu. - Spojrzał podejrzliwie na Connolly'ego. - Ufam, że on sam nie jest podejrzany? - Pan nie rozmawiał z policją? - zapytał Connolly. Oppenheimer uśmiechnął się. - Zapomina pan. Oficjalnie nie istnieję. Nikt z nas nie istnieje. Teraz jest pan wśród duchów. - Spowity dymem, z wychudłą twarzą, przez chwilę sam wyglądał jak zjawa. - Racja. Mój błąd. - Nie szkodzi. Czasami o tym zapominamy... trudno nie istnieć. Bez wątpienia nasz dobry generał wygłosił panu przemowę o bezpieczeństwie, zatem nie będę pana zanudzać powtarzaniem. Nic nie może narażać bezpieczeństwa projektu. Jeżeli o to chodzi, może pan liczyć na całkowitą współpracę. Powinienem dodać, że nie chcę, aby ten incydent zaszkodził projektowi. - Tak właśnie powiedział generał. - Zaskakuje mnie pan. Byłem pewien, że on użyje tego jako wymówki, aby przewrócić to miejsce do góry nogami. Generał specjalizuje się w zaglądaniu pod materace, zerkaniu przez dziurkę od klucza i innych takich. Czuje się najpewniej, kiedy nikt nic nie wie. - Mówił, że to też pan powie. Oppenheimer znowu się lekko uśmiechnął i zgasił papierosa. - Niejedno już z generałem przeszliśmy. Ale nieźle nam razem. Z jednej strony projekt jest tajny - jasna sprawa - a z drugiej - jego powodzenie zależy od swobodnej wymiany pomysłów. Pierwotny plan G.G. polegał na podzieleniu wszystkiego. Ośrodki produkcji miały być rozrzucone po kraju, a nawet tutaj wydziały pracowałyby równolegle oddzielnymi torami. Oczywiście to niemożliwe. Naukowcy nie mogą pracować z klapkami na oczach... nigdzie byśmy nie zaszli. Zatem osiągnęliśmy jeden z naszych salomonowych kompromisów. Kierownicy wydziałów spotykają się raz na tydzień, aby omówić, w jakim znajdujemy się punkcie, i wszystkich dokładnie poinformować o postępach. - A co generał miał z tego? Oppenheimer znowu się uśmiechnął i wyjął następnego papierosa. - Och, myślę, że nadal nie przekazujemy niczego na zewnątrz. Pamięta pan oczywiście, że Salomon nie podzielił dziecka. - Ale wszyscy zachowali twarz. Oppenheimer skinął głową. - W każdym razie robimy, co w naszej mocy, aby zachować bezpieczeństwo, tak jak życzy sobie generał. Przynajmniej, mniej więcej... - Przerwał, aby zapalić papierosa. - To nie wymówka. W końcu tego biedaka nie zabito tutaj. Generałowi Grovesowi może nie spodobać się fakt, że w armii są homoseksualiści... właściwie wątpię, aby on myślał, że tacy gdzieś egzystują; generał jest niewinny na swój sposób. Jednak to, że chcielibyśmy, by było inaczej, nie daje powodu, by ignorować fakty i nie uruchamiać śledztwa. - A jest to fakt? - Tak mi powiedziano - odparł Oppenheimer, nieco zaskoczony. - A nie jest? - Nie wiem. Może. Oppenheimer westchnął i uszczypnął się w nos, a Connolly zauważył, że za tym ożywieniem faktycznie kryło się zmęczenie. - Na pewno byłoby to wygodne. Żenujące dla pańskiego biura... i pomyśleć, że ze wszystkich wydziałów... Lecz wygodne. To jeszcze nie koniec świata. - To był koniec dla niego - zauważył Connolly, przypomniawszy sobie fotografię w swoim pokoju. - Tak. W rzeczy samej. Myśli pan, że nie współczuję. Mam nadzieję, że nie jestem aż taki. - Nadal drapał spód nosa, zamknąwszy na chwilę oczy, by ulżyć napięciu. - Tracimy ludzi... i to tak łatwo. - Mówił jakby we śnie, co zafascynowało Connolly'ego; zupełnie jakby obserwował potok jego myśli. - Robimy się twardzi, żeby tylko jakoś przetrwać. - Usiadł prościej i wskazał jedną z teczek na biurku. - Jak oddzielić sprawy ważne? W wodzie znowu są glony... niektóre kobiety narzekają. Czy to ważne? Ważne dla nich. Conant przysyła jutro delegację z Waszyngtonu; będą chcieli streszczenia, które nie jest gotowe, a potem objazdu, co wybija nas z rytmu, ale ważne jest zapewnienie im obu tych rzeczy. Doktor Teller chce się ze mną zobaczyć i oczywiście to zawsze jest ważne, nawet kiedy nie jest, bo jak się z nim nie zobaczę, to popadnie w melancholię i przestanie pracować, i dlatego to staje się ważne. Wszystko jest ważne, ale czasami człowiek zapomina się, żeby tylko uporać się z tym wszystkim. A życie... tak, to znowu coś innego. Chciałbym panu pomóc z całych sił. Proszę mi wierzyć. Chodzi o to, że czasu jest coraz mniej. - Doceniam to, doktorze Oppenheimer. Nie chcę brać więcej, niż muszę. - Czy wie pan, jak daleko Niemcy zaszli ze swoją zabawką? - Nie - odparł Connolly, nie wiedząc, dokąd tamten zmierza. - Ja też nie. Nie mam pojęcia. Wiemy, że mają Heisenberga i kilka najznakomitszych umysłów na świecie. Musimy zakładać, że ciężko pracują. W końcu te same informacje są dostępne dla wszystkich. W każdym razie były... zanim wojna... - przerwał dla uzyskania efektu - wszystkich podzieliła. Teraz nie wiadomo, ale co będzie, jak zabraknie nam czasu? - W tej chwili wygląda tak, jakby Niemcom wszystkiego brakowało. - Rok temu mówili, że Londyn już nie będzie bombardowany, a potem nadleciały V- 2. Nikt nic nie wie. W Waszyngtonie poinformowano pana o tym wynalazku, ale ciekawe, czy docenia pan jego wagę. Jeżeli Niemcy opracują go pierwsi, mogą wyeliminować Anglię z wojny. Connolly uniósł brwi z powątpiewaniem. - Myśli pan, że nie? - zapytał Oppenheimer. - Sądzę, że tak. To ryzyko, na które nie możemy sobie pozwolić. Musimy być pierwsi. Więc czasami poszczególne elementy... giną. Z jednej strony każdy szczegół jest ważny; z drugiej, nic nie jest tak ważne jak sam projekt. Przez cały czas trzeba przeciwstawiać jedno drugiemu. Lecz morderstwo nie może przejść niezauważone, prawda? Więc jaki interes chce pan ubić ze mną? Connolly przyglądał się mu przez chwilę, zaskoczony, że tak nagle wrócili do interesów. A może Oppenheimer zmierzał do tego przez cały czas? - Chcę nieograniczonego dostępu do akt bezpieki. Chcę mieć możliwość rozmowy z wszystkimi bez potrzeby udzielania wyjaśnień. W sumie zastępuję Brunera; mówienie o tym jest jak najbardziej naturalne. Potrzebuję więcej naukowych szczegółów dotyczących ogólnego tła projektu... jeżeli istnieje jakiś związek. Muszę wiedzieć, na co mam zwracać uwagę. Chciałbym móc wykorzystywać jakikolwiek personel... jeżeli zajdzie taka potrzeba, cały G-2. - Zgoda - odpowiedział Oppenheimer po namyśle. - Ale z pewnością dostał pan to wszystko od generała Grovesa. - Chciałbym to dostać od pana. Oppenheimer skinął głową. - Rozumiem. Dobrze. Coś jeszcze? - Jakie krążą plotki? Co powiedziano ludziom? Jaką wymyślono historyjkę i co oni o tym sądzą? Morderstwo w małej społeczności musi mieć jakieś wytłumaczenie. Oppenheimer zastanawiał się przez moment. - Nie, chyba nie. Jednak skoro pan pyta, właściwie wiele nie rozmawiano na ten temat. Nie jestem pewien dlaczego. Może dlatego, że on właściwie nie był członkiem społeczności, w każdym razie grupy roboczej. Wiedzą, że został napadnięty i obrabowany. To szok, szczególnie w takim mieście jak Santa Fe, ale trzeba żyć dalej. Nie był jednym z naukowców. - Przerwał. - Proszę się nie oburzać, jedynie próbuję być szczery. Gdyby to był Kisty albo Enrico... - Czy oni wiedzą dlaczego? - Chodzi panu o to, czy wiedzą, że był homoseksualistą? Nie, nie było powodu. Jestem pewien, że nie przyszło im to do głowy... mnie z pewnością nie. Myślę, że wtedy panowało przekonanie, że byłby to... hm... brak szacunku. Ten biedaczyna już nie żył... nie chcieliśmy grzebać w jego życiu. Wystawiać go na pośmiewisko. - Albo armii. Oppenheimer zmarszczył brwi. - Nie uważam, żeby to wchodziło w grę. Na pewno czasami zawodzą nasze morale, ale mam nadzieję, że nie jesteśmy hipokrytami. To była moja decyzja... nie zastanawiałem się nad uczuciami żołnierzy. Mnie nie obchodzi, jak wyglądało jego życie intymne, ale innych obchodzi. Czy to grzech? Skoro jednak Bruner nic nie mówił, uważam, że powinniśmy to uszanować. - Może nigdy niczego nie mówił, ponieważ oznaczałoby to hańbę i wyrzucenie. - To nie dotyczy sprawy - odciął Oppenheimer. - On nie żyje. - Ale może mieć kolegów, równie narażonych jak... - Krótkie stuknięcie i w drzwiach pojawiła się głowa sekretarki pozbawiona reszty ciała. - Za pięć ósma - powiedziała. - Racja. - Oppenheimer zerknął na zegarek i wstał. - Gdzie tym razem? - Budynek B. Będzie pan potrzebować notatek z Zebrań Krytycznych. - Pójdzie pan ze mną? - Oppenheimer zwrócił się do Connolly'ego - proszący rozkaz - i włożył papierosa do ust, by wziąć z biurka grubą teczkę. I już był za drzwiami, zostawiając z tyłu Connolly'ego, by go gonił. - Nie podoba mi się, do czego to zmierza - powiedział Oppenheimer, gdy szli przez obszar techniczny, kłaniając się ludziom jakby w cywilnym salucie. - Proponuję, żeby zostawił pan tego biedaka w spokoju. A jego przyjaciół... jeżeli miał jakichś, w co wątpię. Zapomina pan, że kiedy do tego doszło, znajdował się o czterdzieści mil stąd. Nie pojechał, żeby się trochę przewietrzyć. Może potrzebował odrobiny przestrzeni. Nie wiem. - Przyzna pan jednak, że dobrze by było znaleźć kogoś, kto opowie... kto mógłby opowiedzieć nam o jego życiu. - Tak - niechętnie przystał Oppenheimer. - Oczywiście rozumiem, ale jak zamierza pan tego dokonać? Przejrzeć karty biblioteczne i sprawdzić, kto wypożycza Andre Gide'a? Connolly uśmiechnął się mimowolnie na berkeleyowski pogląd na świat. W Budynku B zatrzymali się przed otwartymi drzwiami. Ponad ramieniem Oppenheimera Connolly zobaczył zebranych naukowców; reżyserskie, płócienne krzesła tworzyły przypadkiem krąg wokół przenośnej tablicy, której połowę wypełniał narysowany kredą diagram, pierścień ostrych łuków wokół rdzenia, jak kwiat składający się do środka. Niski mężczyzna w wygniecionej dwurzędowej marynarce zapełniał drugą połowę hieroglifami wyższej matematyki, liczbami i zawijasami tak pozbawionymi znaczenia dla Connolly'ego jak jakiś martwy język. Nikt się nie odwracał. Większość miała na sobie marynarki i krawaty, lecz kilku w koszulach siedziało w skupieniu wygodnie na krzesłach, z nogami zarzuconymi niedbale na barwne oparcia, z brodami podpartymi na splecionych palcach. Gwar potańcówki zniknął, zastąpiła go intensywna cisza, jak gdyby zebrani wysilali się, by usłyszeć, nie przeczytać, napisy na tablicy. Connolly sam nie wiedział, czego miał się spodziewać... kitli laboratoryjnych, palników Bunsena i kolb, ale zamiast tego poczuł się, jakby wrócił do Fordham, gotowy do pracy, zaciekawiony, i czekał, aż ojciec Healy zabierze się do wypełniania zleceń na dany dzień. W klasie prowadzili wojnę. Lecz co faktycznie mówili tam w środku? Ten pokój wydawał się mu tak niedostępny jak życie Karla. - W jego pokoju znalazłem kilka prezerwatyw. Musiał z kimś uprawiać seks. Oppenheimer westchnął. - Och, żałuję, że w ogóle do tego doszło. Cóż, niech pan robi, co musi. Mogę prosić pana, żeby zaczął od miejsca zbrodni, jak to mówią, zanim dojdzie pan do pochopnych wniosków i zacznie przesłuchiwać wszystkich na Górze? Nasza praca ma pierwszeństwo - powiedział, wskazując na odgłosy dochodzące z pokoju za nim. - Zamierzam. Najprawdopodobniej on tak się bał swojej tajemnicy, że nikomu nie ufał. - Tak, możliwe. Z jednym wyjątkiem, Bruner niczego się nie bał. - Z namysłem zaciągnął się papierosem. - Najprawdopodobniej podobała mu się tajność tej pracy. Niezbyt ufał ludziom. A zresztą czemu miałby ufać? Oczywiście w pracy był chyba bardzo pomocny. - Uważał go pan za przebiegłego. - Ledwo go znałem. Przebiegły może znaczyć nieszczery. Ocalał. Dosłownie. Często zaskakuje nas, że tacy jak on nie są specjalnie mili. To leży w ich naturze, prawda? Chcielibyśmy, aby to szlachetny duch nas prowadził, kiedy tak często... Cóż. Czasami myślę, że w tym wszystkim nie ma żadnej wartości moralnej. To czysto neutralne działanie. Lecz z drugiej strony, kim jesteśmy, by tak twierdzić? Czy nie zastanawia się pan nad tym, co by zrobił, żeby przetrwać? Nie wiem, jak Bruner przeszedł przez to wszystko, przez te wszystkie straszne rzeczy, ale nie stał się przez to milszy. Wiem, że to nieładne z mojej strony, po tych wszystkich jego cierpieniach, ale zawsze czułem, że z niego jest kupa gówna. Zjazd z góry był malowniczy, poranek piękny, a pod bezchmurnym niebem ziemia rozciągała się na mile, różowe i brązowe fale znaczone kępami sosen falujących aż do gór Sangre de Cristo w oddali. Po klaustrofobicznej wrzawie bazy otwarta przestrzeń zdawała się jeszcze większa i Connolly oddał się jej całym duchem, gdy tylko minął bramę. Ogrodzenia i budki strażnicze zostały w tyle, z przodu tylko jasna wolność prawdziwej pustyni. Mills mówił, że Oppenheimer sam wybrał miejsce - miał ranczo letniskowe jakieś sześćdziesiąt mil stąd - i Connolly zastanawiał się, czy to następny z tych paradoksów, w których się rozsmakowywał, pracując nad najmniejszymi częściami materii w najbardziej przestronnym krajobrazie na świecie. Rio Grandę była brązowa, błotnista od wiosennego przyboru. W długiej dolinie rzeki Connolly widział gaje topoli balsamicznych i pola świeżej zieleni, które przyciągnęły z pustyni pierwszych osadników. Nigdy przedtem nie wyjeżdżał na zachód i teraz przestrzeń obezwładniała go. Czułeś się nie tyle samotny, ile uniesiony w jej bezmiarze. Umysł zaprzątały mu setki pytań, ale widok okolicy usuwał je. Na czystym niebie nie dostrzegł żadnej myśli. Droga nie poprawiła się od poprzedniego dnia, toteż podskakiwał i kołysał się pełen obawy o nowe opony przez całą drogę do przedmieść Santa Fe. Objechał katedrę, zagubił się pośród nieznajomych uliczek, aż znalazł posterunek policji w dużym budynku z białej cegły przypominającym więzienie z westernu. Jednak wewnątrz wszystko było nowoczesne i profesjonalne. - Możesz do mnie mówić Doc - powiedział Holliday. - Wszyscy tak mnie nazywają, prędzej czy później, ja nie mam czasu na czekanie w niepewności. Jeżeli masz zamiar naskoczyć na nas i opowiadać, jaki jesteś supertajny i ważny, możesz sobie darować, bo słyszałem to już wcześniej. Chyba nie przyjechałeś powiedzieć nam, kim jest nasz nieznajomy. - Nazywa się... nazywał... Karl Bruner. - A niech mnie cholera. Po raz pierwszy oficer łącznikowy mówi mi cokolwiek. Przeważnie informacja tutaj przepływa w jedną stronę... wy mi nic nie mówicie, a mnie musi się to podobać. Niemiec? - Z urodzenia. Obywatelstwo amerykańskie. Wojskowy. Także gliniarz. Holliday wbił w niego wzrok. - Niech pan nie mówi. Jaki gliniarz? - Oficer bezpieki. Holliday wciąż na niego patrzył, jak gdyby potrzebował czasu, by przyjąć informację. W końcu się odezwał: - Czy ja dobrze słyszę, czy odcinasz mnie od tych wszystkich klasycznych bzdur? - Jestem nowy. Dają wycisk? - Nie mówią mi zbyt wiele. - Mnie też nie. Może nie ma o czym mówić. Tylko to, kim był. A teraz, skoro już ci powiedziałem, będziesz musiał znowu zapomnieć. Oficjalnie nadal pozostaje niezidentyfikowany. Teraz wiesz prawie tyle co ja. Dla mnie ważne jest to, co ty wiesz. - A przypadkiem nie próbujesz mi schlebiać? - A zadziałałoby? Holliday uśmiechnął się. - Zawsze działa. Jak będziesz w nastroju, to chyba i tak nie powiesz mi, co wy, chłopcy, robicie tam na Górze? - Doc... - No, tylko próbuję. Właściwie nic mnie to nie obchodzi. Jedyny powód, dla którego ludzie chcą wiedzieć, to to, że nie chcecie puścić pary z ust. O piątej rano przeprowadzacie eksplozje, które słychać wyraźnie przez dolinę, ale nikt ich nie ma słyszeć. Co bystrzejsi mówią, że to rakiety, jakaś odmiana V-2. Mam tylko nadzieję, że nie wycelujecie ich tutaj. Wypali jedna i dopiero będzie piekło, żeby to wyjaśnić. - Tymczasem mamy jedynie ciało. - Tak. Skoro należał do bezpieki, chcesz powiedzieć, że wojsko przejmuje sprawę? Daj mi odpocząć, napij się kawy i grzecznie pryskaj. A propos, chcesz trochę? - zaproponował, ruchem głowy wskazując kociołek. - To kowbojska kawa, tylko zagotowana w garnku i smakuje jak gówno, ale skoro jesteśmy tak wielkimi przyjaciółmi... - Dziękuję, nie trzeba. Nadal prowadzisz śledztwo. Prawdę mówiąc, nikt i tak nie myśli, że jest to związane z Górą. - Ale bez nazwiska, stopnia i numeru. - Przejrzyjmy to, co masz. Kto znalazł ciało? - Meksykanka. Nieomal dostała zawału i plecie głupoty od tamtej pory. Nic z tego nie ma najmniejszego sensu, ale mój hiszpański już nie jest taki jak dawniej. Ksiądz mówi, że ta kobieta praktycznie mieszka w kościele, żeby wyjść z szoku. Nic z tego nie wynika. Znalazła go rano, ale najwyraźniej leżał przez całą noc. - Dlaczego najwyraźniej? - Zesztywnienie. A do tego padał deszcz. Według koronera czas zgonu wypada gdzieś na poprzedni wieczór i nie wyciśnie się więcej żadnych szczegółów. Próbowałem. Zakładałem, że zabito go po jedenastej... gdyby wcześniej, to prawdopodobnie ktoś coś by zobaczył. Później robi się tu bardzo spokojnie. Nawet na promenadzie. - Stan ciała wskazuje na tę godzinę? - Koroner twierdzi, że tak. Widziałeś jego raport, prawda? - Nie za dokładny, co? - Powiedzmy, że Ritter jest bardzo ostrożny. Więcej z niego nie wyciśniemy. - Powiedzmy, że jest niekompetentny. Co proponujesz? - Myślę, że o północy, najdalej o pierwszej. - Żadnych świadków, żadnych śladów walki, nic, co by nam coś zdradziło? - Racja. Deszcz spisał się dobrze. Kilka złamanych gałęzi na krzaku, ale to mogło stać się przy upadku. Według mnie zaciągnięto go tam. - Dlaczego? - Tam gdzie go znaleziono, brak miejsca dla dwóch. Wiesz, jeżeli byli razem. Więc przyjmuję, że tam go umieszczono. Znaleźliśmy ślady stóp, w każdym razie fragmentaryczne. - To ciekawe. - Niestety, nie. Żadnych szczególnych znaków, standardowe buty robocze. Wszyscy Meksykanie tutaj takie noszą. - Tylko Meksykanie? - Nie, co innego miałem na myśli. Ktokolwiek. Każdy robotnik. Connolly zmarszczył brwi. - Hmm. Czy to nie wydaje ci się dziwne? - Oni też mają kutasy. Connolly spojrzał na niego, zaskoczony ostrością wypowiedzi. - Dobra, zabierzmy się do tego. Przeczytałem o spodniach. Są jakieś ślady penetracji analnej? - Nie. - Nasienie? - Nie. - A park? Czy stanowi miejsce schadzek? - Nie wiem. - Musisz. Jesteś szefem policji. - No, wiesz, to spokojne miasto. Nie twierdzę, że jesteśmy w Dogpatch... wiemy, o co chodzi. Pojedziesz do Taos, gdzie mieszkają ci wszyscy artyści, albo do Albuquerque i tam znajdziesz mnóstwo tego, czego szukasz. Mamy kilku handlarzy antyków i paru wyrabiaczy sandałów... wystarczy jedno spojrzenie, a okazuje się, że mają pedalskie ciągoty, ale nikomu nie przeszkadzają. Nigdy nie mieliśmy tego rodzaju kłopotów. Jak Boga kocham, nawet nie wiem, gdzie ich szukać. - Chcesz powiedzieć, że nie sprawdzałeś barów czy innych miejsc, gdzie ktoś mógł coś słyszeć? - Dobra, umówmy się. Ty znajdziesz potencjalnych podejrzanych, a ja ich sprawdzę dla ciebie. - Umówimy się. Ty każesz pójść swoim chłopakom do informatorów z pytaniem, dokąd ludzie chodzą w nocy. Potem każesz im to sprawdzić i porozmawiać grzecznie z ludźmi, żeby odpowiadali i zobaczyli, co się da. Ty to zrobisz, a ja zapomnę, że nie wykonaliście podstawowej roboty policyjnej. Twierdzisz, że ten facet był homoseksualistą, a potem mówisz, że u was takich nie ma. Kto więc go zabił, co? Holliday wpatrywał się w niego urażony. - Nie musisz mi tego mówić. Ja twierdzę, że w parku nie mamy żadnych kłopotów. Możesz wierzyć łub nie. - Dobrze - przystał Connolly - zostawmy to. Ale sprawdź bary, dobrze? - Dobrze. A teraz może spuścimy nieco z tonu i przyjrzyjmy się innym sprawom. - Na przykład? - Na przykład przypadkowi z Albuquerque sprzed trzech tygodni. - Takie same okoliczności? - Podobne. Parking za jednym z barów, które masz na myśli. Następny facet złapany ze spuszczonym gatkami. Tym razem zasztyletowany. Znaleźli go za samochodem. - Kim był? - Miejscowym biznesmenem. Prowadził kilka pralni, a to dobry interes od wybuchu wojny. Najwyraźniej poznał kogoś w barze i wyszli razem, żeby porozmawiać. Prawdopodobnie o pieniądzach, gdyż nie miał żadnych w portfelu, kiedy go znaleziono. - Wszystko to według...? - Barmana. On znalazł trupa. - Masz pomysł, kto to zrobił? - Nie. Chłopcy uważają, że Meksykanin, ze względu na nóż, więc prawdopodobnie nie możesz na to liczyć. - Otrzymali rysopis od barmana? - Tak, dam ci akta. Powiedziałbym, że nie jest za bardzo wyraźny. Średniego wzrostu, średniej budowy, średnie nic. Oczywiście nie ma najlepszej pamięci. Nie pamięta, żeby był tam ktoś inny. Chyba nie mają stałych klientów. Na pewno nie mieli od... nikt tam się nie zbliżał. - Może będzie musiał zamknąć interes. - Policji też to przyszło do głowy. - A co z ofiarą... są jakieś ślady seksualnej aktywności? - Sporo. Przynajmniej ten jest coś wart. Connolly zmarszczył brwi i wstał, żeby nalać sobie kawy. Przemierzał pokój i mówił, patrząc na sufit, jakby głośno myślał. - Dobra, to co my tu mamy? Zrekonstruujmy. - Cholera. - Cóż, przynajmniej spróbujmy. Facet wchodzi do baru, spotyka innego gościa i wychodzą na parking, żeby się bliżej poznać. Albo dlatego że się mają ku sobie, albo dlatego że jeden z nich płaci. I co dalej? - Na miłość boską, Connolly. - Nie, słuchaj. Co takiego mogło się zdarzyć? Jaki jest raport z laboratorium? - Chodzi ci o nasienie? Wszędzie. W ustach, trochę na twarzy. - Ale nic z tyłu? - Nie. - Więc zapoznali się rzeczywiście dobrze. Potem jeden dźga drugiego i zabiera mu pieniądze. Musimy więc przyjąć, że nie jest to kłótnia kochanków, skoro pieniądze zniknęły. A propos, ile lat miała ofiara? - Czterdzieści jeden. - Dobrze. Ile zdaniem barmana miał lat ten drugi? Holliday otworzył teczkę i zerknął na zapiski. - Jakieś dwadzieścia. Oczywiście nie poniżej wieku, w którym wolno pić. Na to by nie pozwolił. Nie on. Nie myślę, abyś mógł iść którymś z tych śladów - powiedział, z odrazą zamykając teczkę. - Nie. Ale nie był też w średnim wieku. Ubranie? - Dżinsy. Niebieska koszula. Jak już mówiłem, nikt. - Nawet robotnik. Mają wstęp do baru? - Nie wiem. Z tego, co słyszałem, powiedziałbym, że było to dość demokratyczne miejsce. Chyba nie obchodzi ich, gdzie pracują klienci. - Dobrze, załóżmy więc, że to ten sam facet... tak uważasz, prawda... przenieśmy go do naszej sprawy. Jak myślisz, co się wydarzyło? - Chcesz mnie do tego zmusić? Chyba spotkali się gdzieś, może w jednym z tych barów, o których ja nie wiem, a ty uważasz, że jest ich pełno w mieście. Może gdzieś na placu. W każdym razie spotykają się i idą do parku, robią w krzakach to, co robią. Potem jeden wali drugiego w głowę, wciąga go głębiej w chaszcze, zabiera mu portfel i ucieka. - Więc co tu nie pasuje? - Nie wiem, co? - Też nie wiem, ale coś nie gra. Weźmy naszego chłopaka z Albuquerque... przyjmijmy, że jest młody, że nadal ma na sobie dżinsy i buty robocze, i przyjmijmy, że pozwala, żeby faceci robili mu laskę. Prawdopodobnie za pieniądze. W Albuquerque coś jest nie tak. Może facet nie chciał zapłacić, a może nasz chłopak wstydził się albo... Spotyka więc Brunera albo Bruner jego i dobijają targu. Ale czemu Bruner miałby płacić? On też jest młody. Przystojny. - Nic w tym dziwnego. Po co faceci chodzą na dziwki? - Dobra. Powiedzmy, że spodobała mu się ta okazja. A może nawet sam pomysł. Idą do parku. Uprawiają seks, ale zanim skończą, nasz facet zabija Brunera, zabiera mu pieniądze, klucze, wszystko; kradnie samochód. Czy to ten sam facet? Dlaczego nie kończy? Kto przerywa fellatio w połowie? Holliday śledził wzrokiem Connolly'ego krążącego po pokoju, jak gdyby zaabsorbowany historią obserwował przedstawienie w sądzie. - Do diabła, nigdy tego nie robiłem. No, chyba że chciałem... - Przejść do czegoś innego. Racja. Ale oni nie przeszli. - W Albuquerque też nie, pamiętasz? - Tak, nasz facet już skończył. Może ten drugi ciągle miał nadzieję. Więc dlaczego przerwał tym razem? Czegoś tutaj nie rozumiemy. Po co brał wszystko? Trzeba się pozbyć portfela gdzie indziej. - Może nie jest taki bystry? - A samochód? To dopiero jest proszenie się o kłopoty. Niełatwo jest zgubić wóz. - I tu się z tobą nie zgadzam. W dzisiejszych czasach wszyscy chcą mieć samochód... kiedy ostatnio widziałeś wóz na sprzedaż? Szukamy według numerów rejestracyjnych, które i tak zapewne zmienił, i sprawdzamy salony z używanymi wozami i czarny rynek... ale założę się, że już przepadł. Jedziesz do Meksyku i ani się obejrzysz, kiedy masz pieniądze w kieszeni. Do diabła, ich tam nic nie obchodzi. Jak coś ma kółka, możesz za to dostać worek pesos. - Ale on tego nie robił wcześniej i był na tym cholernym parkingu. Holliday milczał. - Może jest tak, jak mówisz - powiedział w końcu. - Ale wiesz, co to znaczy? Connolly skinął głową. - Ktoś inny to zrobił. - I dokąd nas to prowadzi? Mamy ofiarę, o której nic nie wiemy, i mordercę, o którym wiemy jeszcze mniej. Nie ma ofiary, nie ma podejrzanego. Prawda, przypadek z Albuquerque to wszystko, czym dysponujemy. Bez tego moglibyśmy równie dobrze sprawę zamknąć. Connolly oparł się o tył krzesła. - Ale to nie pasuje. - A ja miałem tutaj niezły ubaw, zupełnie jak detektyw z wielkiego miasta. - Holliday skrzywił się w uśmiechu. - Człowiek spędza życie na wydawaniu biletów parkingowych, aż nagle wpada mu najprawdziwsze morderstwo i już siedzi w błocie po pachy. Facet mówi, że nic tu nie pasuje. Może sobie równie dobrze wyjechać na wakacje. Ale to musi jakoś pasować. Słuchaj, za bardzo to komplikujemy. Przecież to mogło się wydarzyć tak, jak mówiliśmy na początku, prawda? - Spojrzał spokojnie. - Prawda? Connolly wzruszył ramionami. - Chyba tak. - Właściwie można by powiedzieć, że nie ma powodu... żadnego realnego powodu, by nie wierzyć, że tak właśnie się stało. Zatem zabrał wóz. I co dalej? Pewnie chciał wrócić do domu. Nie wiemy, gdzie się spotkali. Może wasz człowiek przywiózł go aż z Albuquerque, a on potem nie chciał wracać. Istnieje duże prawdopodobieństwo. Connolly skinął głową. - Tylko nie mogę sobie tego wyobrazić. - Oj. Czy to właśnie ta profesjonalna praca policyjna, o której mi opowiadałeś, a której my nie wykonujemy? Connolly się uśmiechnął. - No, dobrze, ale mimo wszystko nie mogę. Dlaczego te spodnie? - Nie rozumiem? - Dlaczego miał ściągnięte spodnie? Po co? - Może się zmieniali. - Może. Ale to nie wygląda na waszego faceta z parkingu. - Może bawił się sam ze sobą. Niewykluczone. Connolly skinął głową. - Dobrze. Tylko dlaczego nie mogę sobie wszystkiego wyobrazić? Dlaczego nie widzę Brunera w akcji? - Może trzeba być... no, wiesz, żeby sobie to wyobrazić. - Nie jestem. - Nie - odparł twardo Holliday i uśmiechnął się. - Jednak zważywszy na okoliczności, mogłoby się to przydać. Błądzimy po omacku. - Dobrze, kontynuujmy naszą historię. Co jeszcze? - Opowiesz mi o samochodzie? - Buick '42. Prawdopodobnie we wspaniałym stanie... najwyraźniej kochał ten wóz. Lubił wybierać się na przejażdżki. Dostarczę wszystkich danych. Jest sens wysyłać informację za granicę, gdybyś miał rację? - Do Meksyku? Będziemy tylko kręcić się w miejscu. Do diabła. Lecz Connolly się uśmiechał. - Więc zostajemy w domu. Musimy zatem zwrócić się do policji w Albuquerque, żeby przycisnęli barmana. Oni cię słuchają? Czy może mam wytoczyć ciężką artylerię? Wolałbym, żeby nie wiedzieli o naszym udziale. - Zasłużyłem sobie na niejedną przysługę. - Więc wykorzystajmy to. Założę się, że barman da się przekonać, skoro jest takim wzorowym obywatelem. - Masz pomysł, co jeszcze nasz człowiek mógł chcieć od niego? - Poza portfelem? Nie. Chyba trzymał wszystkie klucze na jednym kółku. Taki był z niego typ. - A co to znaczy? - Że był schludny. - Connolly przerwał. - Obsesyjnie schludny. - To znaczy taki, który nie chciałby sobie pobrudzić kolan na trawie? - zapytał Holliday. - Burza mózgów, co? - Nie. Tylko jeden ślad. Ale powiem ci coś, też się nad tym zastanawiałem. Po co zabierać wszystko? To nie pasuje do tego rodzaju zbrodni. Może ktoś nie chciał, abyśmy się dowiedzieli, kim on był. - I nie dowiedzieliście się. - Jeszcze. Teraz wiemy wszystko - odparł oschle Holliday. - A propos, kto weźmie ciało? Jest jakaś rodzina? - Chyba wojsko. - Connolly wstał. - Dasz mi znać o Albuquerque i barach? - O wszystkim. Żadnych tajemnic. - Doc, jak na razie to nie mamy czego trzymać w sekrecie. Co pojawiło się w gazetach? Holliday podniósł wycinek z biurka. - Jednodniowa sensacja. Wasi ludzie chcieli wyciszyć sprawę, ale było już za późno. Morderstwo turysty, zabójca nieznany. Policja szuka śladów. Coś, co mogłoby tu krążyć tygodniami, ale zamknęli sprawę po pierwszym dniu. Gdybyś mógł zrobić mi przysługę i umówić mnie z redakcją na rozmowę. - Nie mogę. Jeszcze nie. Doszukali się jakiegoś związku z morderstwem w Albuquerque? - Nie bezpośredniego. Tylko wzrost przestępczości. Wszędzie robi się piekło. Wiesz. W Albuquerque ciągnęło się to przez dobry tydzień, więc właściwie nie można ich obwiniać. Mieli nawet zdjęcia baru. Nic dziwnego, że interes upadł. Ale ludzie tutaj nie mieli czasu, żeby się zdenerwować. Przez kilka nocy wysyłaliśmy radiowóz na promenadę i to wszystko. Założę się, że to był jakiś włóczęga, który zawitał do miasta. - I wy był. - Kierował się na północ, kiedy go ostatnio widziano. - Doc, wspaniale robi się z tobą interesy - powiedział Connolly, podając mu rękę i odwracając się do wyjścia. - Proszę bardzo. Zawsze jesteśmy do usług. - Coś mi się przypomniało - dodał Connolly i zawrócił. - Znasz kogoś, kto sprzedaje indiańską biżuterię? - Oszalałeś? Wszyscy tutaj sprzedają indiańską biżuterię. Jaki rodzaj masz na myśli? Connolly wyciągnął chusteczkę z kieszeni i ostrożnie rozwinął, by ukazać turkusowe cacka. - Nie chcę nic kupować. Chcę to dać do wyceny. Wiesz coś o turkusach? - Tylko tyle, że większość wygląda jak gówno. Tutaj nie wolno tak mówić, więc nie powtarzaj, ale mnie zawsze wydają się tanie i tandetne. Co chcesz wiedzieć? - Ile są warte? - Lepiej je zabrać do Sonny'ego Chalmersa przy San Francisco Street. Większość nowych sklepów przeniosła się na Canyon Road, ale Sonny się nie ruszy. W każdym razie do niego musisz pójść. Chalmers z Santa Fe. Trzeba skręcić i minąć dwa skrzyżowania. Skąd je masz? Należą do kogoś, kogo znamy? - Doc. Holliday odgonił go ruchem dłoni. Sonny Chalmers był chłopcem w zeszłym stuleciu i nawet teraz w jego wyglądzie krył się wieczny młodzieniec, coś, co według Connolly'ego zachował dzięki zakonserwowaniu energii. San Francisco Street była cicha, tylko kilka osób przechodziło w porannym świetle, ale wewnątrz sklepu panował całkowity bezruch i Chalmers ledwo podniósł głowę na delikatny brzęk dzwonka w drzwiach, przerywający ciszę. Stał za jedną ze szklanych gablot, przeglądając poranną gazetę. Połowę sklepu przeznaczono na konwencjonalną biżuterię - zwyczajowa wystawa pierścionków zaręczynowych, wisiorków na naszyjnikach; druga połowa lokalu poświęcona była miejscowym turkusom, kilka gablot wytwornych sprzączek do pasków i krawatów dla turystów. - Czy mogę pomóc? - zapytał, nie podnosząc wzroku. - Mam nadzieję. Chciałbym się dowiedzieć czegoś o tych kamieniach - powiedział Connolly, rozwijając chusteczkę i rozkładając biżuterię. Chalmers odłożył gazetę. - Chce je pan sprzedać? - Nie. Tylko wycenić. Na szyi Chalmersa zwisały na łańcuszku okulary. Podniósł je i przyjrzał się turkusom. - Tak. Są bardzo ładne, prawda? Nawahowie. Widzi pan, jaka doskonała oprawa... tylko Indianie Nawaho potrafią tak pracować w srebrze. Kamienie są dobre, ale oczywiście to srebro nadaje im wartość. Dinę używają wapiennych form. Zawsze to widać. - Może pan powiedzieć, ile są warte? - O, dokładnie. Widzi pan, to ja je sprzedałem. Connolly spojrzał na mężczyznę, zaskoczony szczęściem, jakie mu dopisało. - Te rzeczy? Pan je sprzedał? - Tak, właśnie. Niełatwo mi będzie je zapomnieć. Mogę spytać, jak wszedł pan w ich posiadanie? Ciekawi mnie, ile pan zapłacił. - Nie są moje. Szeryf Holliday powiedział, że pan mógłby pomóc w wycenie. - Jest pan policjantem? - Niezupełnie. Pomagam im. - To brzmi tajemniczo. Mogę zapytać jak? - Chalmers wbił w niego wzrok ponad okularami. - Chodzi o człowieka, który je kupił. Pamięta go pan? - Nie z nazwiska, jeżeli o to chodzi. Connolly wyciągnął fotografię Brunera. - To on? Chalmers pokiwał głową. - Tak. Co zrobił? - Nie żyje. - Och. Connolly zrobił pauzę, czekając, aż Chalmers coś doda. - Pamięta pan, ile zapłacił? - Dwieście dolarów. Za każdym razem. - Są warte dwieście dolarów? - zdziwił się Connolly. - No, tyle za nie zapłacił - wyjaśnił Chalmers. - Początkowo cena była wyższa, ale on należał do tych, którzy lubią się targować. Sprawiało mu to wielką przyjemność. - Ale warte są więcej? - Powiedziałem tylko, że tyle za nie zapłacił. Było tak samo za każdym razem. Brał jakąś sztukę... zawsze jedną z lepszych i w końcu mówił: "Dam za to dwieście dolarów". - I pan brał? - Cóż, nie tak łatwo odtrąca się dwieście dolarów. Szczególnie odkąd trwa wojna. Widzi pan... handel z turystami - odparł, wskazując pusty sklep. - Trzeba z czegoś żyć. - Ale nie stracił pan? - Oj, tego bym nigdy nie zrobił. Absolutnie. Lecz to są świetne rzeczy. Cena była dobra. - Czy znał się na biżuterii? - Nic a nic. Kupował co droższą. Chyba zupełnie nie obchodziła go sama biżuteria. Oczywiście najdroższa jest najlepsza, więc dobrze mu poszło. Nie został oszukany. Wie pan, przecież wracał. - Skoro nie dbał o nie, to dlaczego kupował? Chalmers spojrzał na niego pytająco. - Zakładałem, że były to prezenty dla kobiety. - Czy to damska biżuteria? - O, tak. Widzi pan, jaka delikatna oprawa? Zupełnie nie pasuje do mężczyzny. Ta concha... no, tu by można się spierać, jednak drugie dwie są zdecydowanie dla pań. Ale zdaje się, że on je zatrzymał? - Tak. Czy w ogóle traktuje się je jako inwestycję? - Te, tak. Normalnie, nie. To nie są kamienie szlachetne. Pełno ich tutaj i muszę przyznać, że zdewaluowały się przez handel z turystami. Indianie produkują wyroby sztampowo i kto by ich winił? Nikt nie dopatrzy się różnicy. Lecz te przedmioty... - Podniósł jeden z nich. - Niech pan spojrzy na ten kunszt. Już nieprędko zobaczy pan podobny do tego. Na to zawsze będzie zbyt. - Ale dlaczego nie diamenty czy rubiny? - zapytał Connolly jakby siebie. - Może takie były jego możliwości finansowe - powiedział Chalmers, chcąc pomóc. - Za dwieście dolarów nie dostanie się kamieni pierwszej klasy. Turkus to co innego. Te są w tym przedziale najlepsze. - Kiedy je kupił? - Pierwszy? Zeszłej jesieni. Przed Gwiazdką w każdym razie, ponieważ zjawił się znowu na Boże Narodzenie. - A ostatni? - Trochę później. Jeśli da mi pan kilka minut, to powiem dokładnie. - Proszę. Chalmers wyciągnął czarną księgę rachunkową i przewertował strony. - Tak, jest tu jeden. Wypiszę daty, skoro to ważne - powiedział, biorąc kawałek papieru. - Listopad. No, niewiele się myliłem. - Zapisał. - Czy to ten biedak, który zginął w parku? - zapytał jubiler, podnosząc wzrok. Connolly nie odpowiedział. - Straszne. Taki młody. I myśli pan, że miało to jakiś związek z biżuterią? - zapytał łagodnie. - Szczerze... nie, ale musimy sprawdzić wszystko. To dużo pieniędzy. - Tak, też się nad tym zastanawiałem. Miał te pieniądze, a nie wyglądał na takiego. Oczywiście, od kiedy wojna... - Zapłacił gotówką? - Tak, zawsze gotówką. - Czy to normalne? - Normalne? Za tę cenę? W Santa Fe? Nie, absolutnie. A jednak muszę przyznać, że była to duża wygoda, nie musiałem czekać na realizację czeku. - Ale nie pomyślał pan, że coś nie grało? Chalmers spojrzał na Connolly'ego. - Nie w porządku? Z gotówką nigdy nic nie jest w porządku, przyjacielu. Skąd ją miał, to już jego sprawa, nie moja. Nie wyglądał na gangstera. Może uprawiał hazard. Może wolał gotówkę... niektórzy wolą. Nie pytam klientów o referencje bankowe, kiedy płacą gotówką. Nie wiedziałem, że zostanie zamordowany. - Nie powiedziałem, że został zamordowany. - No, nie. A kto inny to mógł być? Może to wyjaśnia wszystko, skoro miał tyle forsy przy sobie. I pomyśleć tylko o takim czymś w Santa Fe... kradzieże w biały dzień... - Zakładamy, że to stało się w nocy - wyjaśnił Connolly. - Nie wiemy, czy to był rabunek. Może spotykał się z przyjacielem. - Wytrzymał spojrzenie jubilera. Teraz w sklepie zapanowała głęboka cisza. Chalmers wpatrywał się w niego, aż przemówił powoli i wyraźnie, jak gdyby używał hasła i nie chciał, aby Connolly źle zrozumiał. - Może. Ale ja nigdy nie słyszałem o takich spotkaniach. Nie tutaj. W Santa Fe przyjaciele spotykają się w domach. Prywatnie. Gdyby coś to zakłóciło, byłby wielki wstyd. Ludziom żyje się jakoś, bo trzymają się swoich. Nikt nie chce zakłócać tego spokoju. Nie tutaj. 4 Z początku jej nie poznał. Szła przez rynek w jego stronę, nadal ubrana w bluzkę i bryczesy, tak jak poprzedniej nocy, lecz teraz z rozpuszczonymi włosami, leniwie kołyszącymi się za nią, i z twarzą częściowo ukrytą za okularami przeciwsłonecznymi. Pod pachą niosła kilka książek, a drugą ręką machała w rytm długiego kroku. Zatrzymała się nagle, gdy dojrzała go na krawężniku. - O, Boże, to pan - powiedziała. - Nie mam nawet czasu pomyśleć, co powiedzieć. Miałam nadzieję... wie pan, że minie kilka dni i zapomni pan. - Spojrzał na nią, nic nie mówiąc, aż zdjęła okulary, jak gdyby musiał dopełnić jej identyfikacji. - Niech pan nie mówi, że zapomniał. Nie wiadomo, co byłoby gorsze. Emma. Connolly się uśmiechnął. - Tak, wiem. Jak się pani czuje? - Nieźle, biorąc pod uwagę... Przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Pewnie pan sobie myśli... no, nie wiem co. Niezłe powitanie, zwymiotowałam na pana. - Nie, trzymała pani dystans. Proszę się nie martwić. - W każdym razie to nie byle co. Jak należy przeprosić? Mam przysłać kwiaty? Może pan wierzyć lub nie, nigdy tego przedtem nie robiłam. - Mogłaby pani zjeść ze mną lunch. - Trochę za wcześnie. A może to podryw? - Nie, to zaproszenie. Nie cierpię jeść sam. Przyglądała mu się przez chwilę. - Dobrze. Może zjem parę jajek. Był pan już w La Frondar Och, zapomniałam, że pan dopiero przyjechał. Chodźmy więc - powiedziała, odwracając się w lewo - to niedaleko. Mówią, że jest najlepszym hotelem w mieście. Co nie powinno być trudne. Mówią też, że barman jest szpiegiem... wie pan, jeden z waszych. FBI czy jak tam się dzisiaj nazywacie. - Czy to przynajmniej dobry barman? - Chyba tak. Faktycznie jest to miły facet. Wszyscy się gapią, wytykają palcami i zasłaniają usta... chyba nie ma najmniejszego pojęcia, o co chodzi. Warto jest zostać tu po wojnie, żeby sprawdzić, czy faktycznie wróci do Waszyngtonu, czy dalej będzie wycierać bar. Zamówili huevos rachneros przy stole obok okna, zalanym słońcem. - Gdzie pani pojedzie po wojnie? - zapytał Connolly. - Chodzi panu o miejsce, gdzie mam dom? W Londynie, chyba. To właściwie zależy od Daniela... mojego męża. Może zostanie tutaj, po warunkiem że jest tu po co zostawać. Nie wiem. On mógłby wrócić do Cavendish, ale ja nie. - Dlaczego? To najlepsze laboratorium w Anglii. - Tak, i pomyśleć tylko o tych wszystkich uroczych lunchach w niedziele na Madingley Road. Nudni, starzy profesorzy, wodnista brukselka i jeden kieliszek kiepskiej sherry. Wygląda na to, że mam obsesję na punkcie picia, co? - Wygląda, że tego pani tutaj potrzebuje. - Ma pan rację. Nie Blightly, to gdzie? - Ale pani mąż nie jest Anglikiem. - Teraz jest. W każdym razie dzięki małżeństwu. Chodzi o nazwisko. Był Polakiem. Polskim Żydem. Teraz to podwójne nic, więc będzie musiał stać się Anglikiem, prawda? - Gdzie się poznaliście? - W Berlinie. Był w KWI. - Odpowiedziała na jego niezadane pytanie. - Przepraszam. Zapomniałam, że nie jest pan "inżynierem". Keiser Wilhelm Institute. Pracował z Lise Meitner. Connolly z uznaniem uniósł brwi. - Tak, niezły z niego numer - powiedziała. - Czy zaprosił mnie pan na lunch, żeby rozmawiać o moim mężu? Nie wędkuję, ale mogę wymyślić setki bardziej zajmujących rzeczy. - Na przykład? - Mógłby pan żałować, że miałam jedną na początek. - Czy to ma znaczenie? - Tak - odpowiedziała zdecydowanie. Connolly spojrzał na nią. - Przynajmniej jedno ustaliliśmy - powiedział. - Do tego sprawnie. Mam nadzieję, że pan to zauważył. - Niewiele uchodzi mojej uwagi. - Więc to też niech nie ujdzie. - Przypuszczam, że w delikatny sposób pani mnie odtrąca? Uśmiechnęła się. - Można tak? Niech pan słucha, jestem beznadziejna, jeżeli chodzi o flirt. Nic nie poradzę. Tak zostałam wychowana. Wszystkie byłyśmy, tam, u mnie. A teraz jestem oślepiona tym światłem, ciągle na kacu i nawet nie śmiem sięgnąć po okulary przeciwsłoneczne. Nie uda się. - Rozumiem. Tylko jajka, dobrze - odparł, wskazując talerz. - Nigdy nie są same jajka. Teraz proszę mi opowiedzieć o sobie. - To nawet nie jest subtelne. - Uśmiechnął się. - Jednak, proszę opowiedzieć. Co pan robił przed wojną? - Byłem dziennikarzem. W Nowym Jorku. - Prawdziwe wiadomości czy odpowiedzi na listy czytelników? - No, chyba prawdziwe wiadomości. Dział miejski. Rubryka kryminalna. Nic specjalnego. - A po wojnie? Wróci pan tam, skąd odszedł? Connolly skończył jajecznicę i zapalił papierosa. - Pewnie. Tylko gdzie to jest? Przez większość wojny człowiek chce wracać, zanim sobie uświadomi, że tego miejsca już nie będzie. Będzie coś innego. Tylko nie wie się, co takiego, więc się czeka. Popatrzyła na niego z namysłem, zapalając papierosa. - Na Górze tak nie myślą - powiedziała w końcu. - Bawią się w najlepsze. - I to pani przeszkadza? - Nie. Zazdroszczę im. Nie muszą zabijać czasu i zastanawiać się, co potem. Ma pan rację. Nie mają pojęcia, jak nudno jest całej reszcie, kiedy oni zawzięcie pracują. - Nagle poweselała. - A jednak są szczęśliwi. Daniel jest. - Więc jest pani zazdrosna o pracę? - Cholernie głupie, co? Nie, cieszę się... to właśnie jego przeznaczenie. Oni tworzą historię. W każdym razie tak mówi Oppie. Nie można prosić o więcej. Chciałabym tylko wiedzieć, co jest moim przeznaczeniem. - Rozgniotła niedopałek papierosa z wczorajszą wściekłością. - Więc co pani robi, czekając na powołanie? Spojrzała na niego i roześmiała się. - Będę musiała na pana uważać. Chwyta mnie pan za słowo i robi ze mnie głupią. Nie mam nic przeciw temu. Jak pan myśli, dlaczego? - Może niełatwo się zniechęcam. - Och, zniechęcać. Więc o to chodzi. Zawsze myślałam, że mój urok ich odstraszał. Ale nie pana. - Nie, ja się trzymam. - Przyznaję. Po ostatniej nocy myślałam, że więcej pana nie zobaczę. - Proszę znowu nie przepraszać. Już to przerabialiśmy. Mówimy sobie po imieniu. - Dobrze. Co dalej? - Szkoda, że jesteś zamężna. - To też przerabialiśmy. Słuchaj, lepiej już pójdę. Poprośmy o rachunek. - Teraz cię przestraszyłem. Przepraszam. Żartowałem. Nie uciekaj... słuchaj. Zostanę po mojej stronie stołu. - Jednak muszę iść. - Myślałem, że chcesz mi pokazać Santa Fe. Zaśmiała się. - Już widziałeś. - Przerwała i popatrzyła na niego, jakby zastanawiając się nad czymś. - Powiem ci jednak coś. Jeśli naprawdę chcesz zobaczyć okolicę... to właśnie wybierałam się na ranczo przyjaciół. Za Tesuque. Mógłbyś też pojechać. Interesuje cię moja propozycja? - Tak. - Przerwał. - Jeżeli o coś zapytam, odpowiesz mi szczerze? - Nie. - Interesuje cię to? - Szczerze? Cóż, jeśli mnie pamięć nie myli, wy, chłopcy z G-2, macie pełno kartek na paliwo, a mnie zawsze się kończą. Myślałam o twoim wozie. Szczerze. Jechali na północ drogą do Tesuque, mijali stare domy w gajach topoli balsamicznych, cieniste i chłodne, ale kiedy przedmieścia znalazły się za nimi, krajobraz otworzył się nagle; aż do gór Jemez, po lewej stronie rozciągały się połacie ziemi. Connolly patrzył prosto przed siebie, koncentrując się na drodze, ale czuł, że ona jest przy nim; siedziała obok na fotelu, odsunęła nogę od niego, i wydmuchiwała papierosowy dym przez okno. Opierała się wygodnie i chroniła oczy przed blaskiem dnia okularami słonecznymi. Nie wiedział, czy ma oczy otwarte, ale wyobrażał sobie, że zamknięte, więc mógł ją podglądać, zerkając ukradkiem, a ona o tym nie wiedziała. Czuł zapach jej skóry. - Myślałem, że nie wolno ci się spoufalać z miejscową ludnością - odezwał się. - Och, Hannah jest inna. Jej ranczo wykorzystywano do projektu, zanim wszystko wybudowano. Na początku poupychali nas po całej posiadłości. Zanim postawiono płoty. - Więc ona była twoją gospodynią? Emma zaśmiała się. - Cóż, gospodynią. Nigdy o niej tak nie myślałam. Zrozumiesz, o co mi chodzi, kiedy ją zobaczysz. - Miejscowy typ? - Mieszka w Los Angeles. W przemyśle filmowym jest kimś... od scenografii. Tutaj zaś artystką. Nawet całkiem dobrą. Daniel i ja spaliśmy w jej pracowni... pozostali w głównym budynku. Tak więc pierwsze dni tutaj spędziłam pośród zbóż. - Zbóż? Zaśmiała się. - Tak. Kukurydzy. Olbrzymie kolby na tych wielkich płótnach. Ona nazywa je serią kukurydzianą. Mówi, że dwa lata życia spędziła w kukurydzy. Mogę to sobie wyobrazić. W każdym razie my też, przynajmniej przez kilka tygodni. W pewnym sensie bardzo lubiłam ten okres. Chyba wtedy naprawdę zakochałam się tym miejscu. Cała ta przestrzeń. Hannah pożyczała nam swoje konie i można było jeździć godzinami, a wokół żywej duszy. Myślałam, że nie można się znaleźć jeszcze dalej od Anglii. - I tego właśnie chciałaś? - Oj, nikt nie chce wyjeżdżać tak, jak Anglicy. Chyba że należysz do tych, którzy nie lubią się nigdzie ruszać. Ja nie mogłam się doczekać, żeby uciec. A tu - powiedziała, wskazując otwartą dłonią widok. - Tu można oddychać. - Lecz twoja rodzina nadal przebywa w Anglii? - Tak. Też nie mogłam się doczekać, żeby od nich uciec. Jednak chyba trochę jest im z tym ciężko... chodzi o to, że nie mają o niczym pojęcia. Skrytka pocztowa 1663, Santa Fe. Tylko tyle wiedzą. To z pewnością nic im nie mówi. Nie wolno nam robić żadnych uwag na temat Góry ani pracy, czy właściwie czegokolwiek. - Więc myślą, że co robisz? - Nie mają zielonego pojęcia. Wiedzą, że jeżdżę konno. Daniel jest naukowcem, ale skoro to nie ma żadnego sensu, uznali to za zagadkę i dali spokój. Oczywiście mama zastanawiała się od lat. Zrzędzi w tym domu wielkim jak obora, kiedy ojciec musztruje mieszkańców w jakiejś okropnej obronie cywilnej, i wszyscy są szczęśliwi na swój własny pokrętny sposób. Boże, jak dobrze być tutaj. - A bracia, siostry? - Możesz przeczytać moje akta, wiesz. Tak, dwie siostry. Całkiem zadowalające. Bale debiutanckie, dobre małżeństwo, psy... te rzeczy. - Zostajesz ty. - Tak. Zupełnie nie jestem zadowalająca. - I cieszysz się z tego. Przeniosła na niego wzrok i skinęła głową. - Coś jeszcze powinienem wiedzieć? - Lepiej zachowaj resztę na następny dzień. Możesz mnie obrać jak cebulę. Connolly uśmiechnął się do niej. - To tylko takie powiedzenie, kochanie - powiedziała. - Nic więcej. Po kilku milach skręcili w prawo w gruntową drogę równoległą do podstawy gór Sangre de Cristo. - Jak duże jest ranczo? - Nie za bardzo. Hannah ma konie, ale nie prowadzi gospodarstwa rolnego. Na to potrzeba tysięcy akrów. Ona zaczęła tylko od domu, potem dodała pracownię i stajnie, kiedy zebrała trochę pieniędzy. Bywa tu już od jakichś dziesięciu lat. - Jak trafiła do Hollywood? - Właściwie to trafiła tutaj. Tam zaczęła. Wcześniej opuściła Niemcy, w trzydziestym czwartym... była cała grupa, która prosto z UFA pojechała do Kalifornii. Nie wiem, jak znalazła się tutaj. Możesz ją zapytać. - Jest tu jeszcze jakiś obcokrajowiec? - Ostrożnie. - Nie chodziło mi o ciebie. - Wiem. Czasami tak to wygląda, prawda? Upchać nas tu wszystkich. Dziwne, że wybrali miejsce, które nie za bardzo jest amerykańskie, co? Jak myślisz? Chodzi mi o wszystkich uchodźców, którzy myślą, że Ameryka jest jak... - Hiszpania. - Nie, nie jak Hiszpania - odpowiedziała, zwalniając. - Byłam tam. Zupełnie inaczej. To okropne miejsce. Oczywiście, toczyła się wojna, co nie polepszało sytuacji. - Co tam robiłaś? Prowadziłaś sanitarkę czy coś podobnego? - Głównie przesiadywałam w różnych miejscach, nienawidząc tego kraju. Wielu przechadzających się małych facetów, jak gruby Cortez. Nie wyobrażasz sobie, jakie to nudne. Nie to, co tutaj. - Dlaczego Hiszpania? - Oj, nie wiem. To przypomina skończenie niektórych szkół dla dziewcząt w Anglii - trzeba tak postąpić. Różni ludzie od nas tam jechali... wiesz, żeby walczyć o dobro, walczyć z faszyzmem. I przy okazji znaleźć hiszpańskiego kochanka. Popatrzył na nią z zaciekawieniem. - Ale nie ty. - Tego nie powiedziałam. Tylko tyle, że niespecjalnie za nimi przepadałam. Może chodziło mi o te ich wąsy... takie głupkowate. - Jak dobrze, że się ogoliłem. - Miałbyś niezłe szanse u Hannah. Ona kocha wielkie wąsiska. No... - zachichotała - lubi wszystko, co wielkie. Poczekaj, aż zobaczysz Hectora. - Mąż? - Jej robotnik. Pomocnik. Kochanek, co kto woli. - Jest duży? - Hm. Powinni ochrzcić go Ajaks. Uwielbiam sposób, w jaki Meksykanie używają klasycznych imion. W każdym razie jest silny jak wół... może podnieść wszystko. Teraz na Górze pracuje na budowie, jako że Hannah zamyka ranczo. A w dodatku ona twierdzi, że ma złamane serce. Jest w nim zabujana, ale Hector nie chce wyjechać do Los Angeles. Sama nie wiem, może obojgu im to pasuje. Hannah mówi, że on jest azteckim bogiem, ale i tak traktuje go jak służącego. Nie wyobrażam sobie, o czym rozmawiają. A może nie rozmawiają. Lubię Hannah, ale za każdym razem, kiedy widzę ich razem, nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Wyglądają jak reklama berlińskich sex klubów. - A ty się na tym znasz - powiedział Connolly. A jednak miała rację... ta dziwna para nieomal w komiczny sposób emanowała seksem. Hannah okazała się szczupłą, małą kobietką, nadal noszącą krótką fryzurę z lat dwudziestych, zupełnie jakby dopiero wyszła z kadru filmu Pabsta. Obok niej pochylał się nad korytem błota wielki Meksykanin, rozebrany do pasa. Za każdym razem, kiedy wzruszał szpadlem mokrą ziemię, falowały mięśnie pleców. Kiedy wyprostował się na dźwięk nadjeżdżającego samochodu i otarł czoło, jego sylwetka przypominała istną górę mięśni. Z boku domu stały drabiny, a dwie Indianki, całkowicie zakryte długimi spódnicami, przykładały mokre błoto do ścian, wygładzając je długimi, regularnymi ruchami rąk. Pracowały w pewnym, nieprzerywanym rytmie wyćwiczonym od wieków. Na tym tle Hector wydawał się postacią jeszcze bardziej prymitywną, budowniczym starożytnego miasta. - Emma! - Hannah wykrzyknęła rozradowana, rozpościerając ręce. - Przyjechałaś! Jej głos brzmiał z niemiecka, głęboki i pogrubiały od lat palenia, ale nie taki zupełnie ciężki. Miast tego, zdawał się płynąć ironicznie, zawadiacko. - W samą porę na ostatnią warstwę. Widzisz moje enjaradoras? - dodała, wskazując Indianki. - Hector znalazł je w Acoma. Czyż nie są cudowne? Popatrz na ściany, jakie gładkie... zupełnie jak nowe. - Witaj, Hannah - powiedziała Emma, obejmując ją na moment. - Przywiozłam przyjaciela. Właściwie, to on mnie przywiózł. Michael Connolly, Hannah Beckman. Hannah podniosła zabłocone dłonie i skłoniła się na powitanie. - Proszę mi wybaczyć - powiedziała, uśmiechając się. - Dzisiaj jestem robotnikiem. Nie mogłam się oprzeć... dotykanie ziemi dłońmi to coś cudownego. Chciałam zbudować mój własny dom, zupełnie jak trzy małe świnki, tak? Wytarła dłonie w ścierkę. Ani Hector, ani Indianki nie zwracali na nich uwagi. Nie przerwali tynkowania ściany; twarze mieli ponure i niewzruszone. Hannah wyjęła papierosa z kieszeni kurtki. - Tak się cieszę, że przyjechałaś. Już myślałam, że cię nie zobaczę przed wyjazdem. Co u Daniela... dobrze? - Jest zajęty - O, to dobrze, tak? - No, dobrze dla niego. - To i dla ciebie też, kochana. Więc - powiedziała, zerkając na spodnie Emmy - przyjechałaś pojeździć, a ja odesłałam wszystkie konie. Będziesz rozczarowana. - Nie. Przyjechałam zobaczyć się z tobą. Nie możemy zostać długo. Nie za wcześnie na tynkowanie? - A co miałam zrobić? Lepiej byłoby w przyszłym miesiącu, ale mam tylko ten tydzień. Módl się za mnie. Uproś bogów. - Spojrzała w niebo. - Żadnego deszczu, proszę, żeby dom Hannah mógł wyschnąć. Lecz dzień był ciepły, niebo czyste, a ona jakby wiedziała, że sprzyja jej szczęście. Ceglany dom przypominał dużą, sześcienną hacjendę z zadaszoną werandą udekorowaną długimi ristas wysuszonego chili. W jasnym słońcu ogorzałe ściany płowiały, zaakcentowane tradycyjnym błękitem dookoła framug drzwi i okien. Mokre błoto wyschnie gładko, bez żadnego pęknięcia. - Po co tyle kłopotu, skoro zamykasz dom? - zapytała Emma. - Nie możesz z tym poczekać do powrotu? - A kiedy to będzie? Nie, widzisz rysy po zimie? Jeżeli będzie się chronić cegły, to przetrwają wieki. Jeżeli nie... - Konsekwencje pozostawiła jej wyobraźni. - Trzeba to zrobić, zanim przyjdą lipcowe burze, więc lepiej teraz. Dopóki Hector przychodzi. Tam na górze napełniacie mu kieszenie złotem. Może już nigdy nie wrócić. Mówiła, jak gdyby nie było go przy nich. - Chodźcie. Napijemy się herbaty, ale najpierw zobaczycie moje enjaradoras. Widzicie, jak mierzą warstwę? Mówią im to ich ręce. Nie za cienko, ale też nie za grubo, bo odpadnie. Te kobiety wiedzą, są wspaniałymi rzeźbiarkami, wszystko, co robią, jest z ziemi. Pomyślcie tylko... ziemia, woda i słoma. Budowle z ziemi. Obrazy z piasku. Ale pan, panie Connolly, tego nie pochwala, założę się. - Odwróciła się do Emmy. - Myśli sobie, że jestem romantyczką. - Wcale nie - odparł Connolly. - Zastanawiałem się, jak często trzeba robić... te ściany. Hannah się zaśmiała. - Widzisz, miałam rację. Pragmatysta. Co kilka lat - zwróciła się do niego - w zależności od surowości zim. - Zupełnie jak malowanie zwykłego domu. - Ale proszę pomyśleć, co to znaczy. Bierze się ziemię i buduje wszystko od nowa... twoja praca składa się na ten dom. Nie jakieś kosmetyki, nie Max Factor. - Z wyjątkiem tego błękitnego cienia do powiek - powiedział z rozbawieniem w głosie, wskazując głową framugi okien. - Tak. Kolor niebieski odpędza złe duchy. Każdy o tym wie - odrzekła lekko. - Dlaczego niebieski? Ze względu na turkus? - Dziwne, że pan to mówi - zauważyła Hannah. - Nawaho wierzą, że turkus odgania złe duchy. Ale drzwi... pochodzą od Maurów. Przywieźli ten obyczaj, kiedy podbili Hiszpanię. Więc brak związku z Indianami. Lecz w obu przypadkach jest kolor niebieski. Dziwne, prawda? - Może ludom pustyni szczególnie się podoba - dodał. - Poczucie nieba, coś w tym stylu. Hannah się rozpromieniła. - A jednak romantyk. Niezła zdobycz, Emmo. To nic nie musiało znaczyć... po prostu takie powiedzenie bez jakiegokolwiek podtekstu, ale Connolly był zadowolony, że Emma nie sprostowała. Trwało to jedynie chwilę, ale wyczuł w tym dyskretny urok konspiracji. - Hector, muszę poczęstować naszych gości herbatą - oznajmiła, biorąc Emmę pod rękę. - Tobie też zrobić? - Później. Muszę skończyć blachy na canales - odpowiedział płaskim, nieakcentowanym angielskim, który przeszedł w wyraźnie modulowany hiszpański. Skinął głową Emmie i Connolly'emu i wrócił do pracy. - Jak sobie chcesz - powiedziała Hannah, ciągle splatając rękę z ręką Emmy, kiedy szły w stronę domu. - Widzisz - powiedziała, pochylając głowę ku przyjaciółce - jest zły na mnie. Mam być z tego zadowolona? Chyba nie. - Ale przedtem już wyjeżdżałaś - zauważyła Emma. - Tak, ale teraz jest inaczej. To przepełniło kielich. - Nonsens, będzie tu, jak wrócisz. Zawsze jest. - Cóż, zawsze - powtórzyła powątpiewająco Hannah. - Nic nie trwa wiecznie, moja droga. Tylko cegły. Ludzie muszą się ruszać. Chyba wiesz, że to będzie koniec z Hectorem. - Więc po co jedziesz? - zapytała Emma, gdy weszły do domu. - Mój nowy szef. U Foksa nie podobają się takie długie wakacje. Codziennie na planie. Co mogę zrobić? Koniec z niezależną współpracą. Zanuck mówi, że teraz mam obowiązki. Tak jest. - Uniosła dłoń w udawanym salucie. - Zatem słucham. Jak dobry żołnierz. - Ty? - zdziwiła się Emma. - On chyba nie wie, w co się pakuje. Szeroki hol centralny z dwoma pokojami po każdej stronie był chłodny i mroczny, ale prowadził do dużego otwartego pokoju na tyłach, biegnącego przez całą szerokość domu, granicząc z patio. Był to sztuczny pokój, najwyraźniej zbudowany przez połączenie kilku mniejszych, a jego na biało wymalowane ściany stanowiły galerię sztuki Hannah wypełnioną wielkimi, jaskrawymi kolorami. Malowała w zbliżeniu. Nad kominkiem Connolly zauważył dwa malowidła z serii kukurydzianej, olbrzymie, abstrakcyjne kolby wielokolorowych ziaren, lecz dostrzegł także inne tematy... pustynne krajobrazy, martwą naturę z chili, ceglany mur spowity porannym światłem, tak podobny do prawdziwego muru na dziedzińcu, że wywoływał w pokoju nieomal lustrzany efekt. Na podłodze wyłożonej płytkami stały słoje z terakoty i widniały geometryczne desenie indiańskich dywaników. Pojedyncze niskie półki mieściły znalezione przedmioty - zardzewiałe narzędzie rolnicze, małe stosy różowych kamieni. Wszystko miało swoje miejsce. Był to jeden z tych pokojów zaprojektowanych w całości tak, by służył estetyce. Herbatę przygotowano tak szybko, że Connolly pomyślał, iż gospodyni zawsze trzyma czajnik na ogniu bliski wrzenia. Herbatę podano, niestosownie, w ślicznej drezdeńskiej porcelanie, delikatnej, malowanej w roślinne motywy, która w surowym pokoju od południowo-zachodniej strony wyglądała nieco dziwnie. - Przedtem oczywiście było inaczej - powiedziała Hannah. - W Paramount to ich nie obchodziło. Cóż, może obchodziło, ale nic nie mówili. Kiedy mister da Silva był tam... Budy da Silva - wycedziła jego nazwisko. - Mój Buddy, był taki na miejscu. - Zniżyła głos, by naśladować piosenkę i zaśmiała się. - Przychodziło się tam i wychodziło. W Paramount cenili artystów. W pełni. Weźmy von Sterneberga, co oni musieli znosić z jego strony. Takie zachowanie. Ale teraz panuje tam istny bałagan. Nikt nic nie wie. Przedtem mieli Marlenę. Teraz Betty Hutton. Pora, żeby odejść. - Hannah, narzekasz na Hollywood, odkąd cię znam - zauważyła Emma. - Tak? No, to nie tak długo, co? Nie, przedtem było inaczej. Może ja byłam inna. Teraz robię projekty dla musicali. Podnieść morale. Uszczęśliwić pana Zanucka - powiedziała ze śmiechem. - A wtedy się polepszy? - Ależ, moja droga - zaśmiała się Hannah - pomyśl o pieniądzach. Oni mają teraz tyle pieniędzy. Dlaczego nie wziąć trochę? Jeżeli tam zostanę i uszczęśliwię wszystkich, będę mogła wrócić tu na dobre. Tylko malować, malować i malować, a oni niech sobie stepują, aż się przewrócą. - Nie zrobisz tego - powiedziała Emma. - Podoba ci się tam. - Nie - odparła poważnie Hannah - teraz podobają mi się pieniądze. Poza tym tam już skończyłam. Europa jest skończona. Angażowali mnie ze względu na "europejski wpływ". A obecnie co to znaczy? Schron przeciwbombowy? Ruiny? Nie ma już więcej Europy. Ameryka jest krajem dzieci. - Spojrzała na Connolly'ego. - Och, mój kraj także. Ale teraz jest dla dzieci. Pan Zanuck i jego koledzy od polo. Chyba nie chce już tego "europejskiego wpływu". - A czego chce? - zapytała Emma. - Teraz? - odparła Hannah, ponownie w wesołym nastroju. - Nocnych klubów w Hawanie. Palm. Dziewczyn. Jeszcze więcej dziewczyn. Więc teraz jedziemy na pewien czas do Hawany, żeby się zabawić. A potem wracam do domu malować. - Naprawdę tam jedziesz? - spytała z niedowierzaniem Emma. - Nie, nie - odparła Hannah. - Nie interesuje ich Hawana, tylko nocne kluby. Właściwie zawsze ten sam nocny klub - Ciro. Mają tam długie schody. Kiedy wchodzisz, zatrzymujesz się na samym szczycie, i kiedy wychodzisz - też: dwa pojawienia się, rozumiesz. Wszyscy producenci tam jeżdżą. Więc widzą moją dekoracje i mówią, tak, to dopiero prawdziwy nocny klub. Cudowny. Hannah znowu się spisała. Może teraz będę robić w stylu Ciro. Connolly obserwował kobiety, gdy rozmawiały i paliły, plotki jak żywe srebro. Widział, że dla Emmy jest to niczym wertowanie kolorowego czasopisma z obcego świata. Rozwód Selznicka. Szalona scenografia do "Spellbound" zaprojektowana przez Dalego, Selznick nakręcił go ze względu na własną psychoanalizę. Brecht, który nigdy się nie mył. Thomas Mann, który odtworzył swoje berlińskie mieszkanie w Santa Monica. Trudności związane z fotografowaniem Veroniki Lakę, aby nie wyglądała na niską. Wszystkie wiadomości z tego świata z dala od Góry, gdzie nikt nie pracował za drutem kolczastym i nie martwił się glonami w wodzie, gdzie można było rozmawiać o wszystkim; ale co ona z tego wszystkiego rozumiała? I kiedy tak ją obserwował, uświadomił sobie nagle, że mu się przygląda i że Hannah zdaje sobie z tego sprawę. Rozmawiały bez niego - nie musiał mówić ani słowa - ale Emma zerkała na niego potajemnie, żeby sprawdzić, co myśli, jego wyraz twarzy wystarczał. W jakiś dziwny sposób stał się widownią, do której żadna z nich nie odzywała się bezpośrednio. Rozmowa była tak efemeryczna jak wypełniacz kolumny i po chwili poczuł, że żadna z kobiet nie zwraca na niego uwagi, Emma, ponieważ była zaabsorbowana jakimś zakłóceniem, które wywołał, Hannah, ponieważ oglądała rozgrywający się dramat. Czuł się jak ktoś zaproszony na obiad za czyimś przyzwoleniem i zastanawiał się, czy Emma żałowała, że go tu sprowadziła teraz, kiedy najwyraźniej potrzebowała jego przyzwolenia. Kiedy zapalił papierosa, zaalarmował ją trzask zapałki, a gdy spojrzał na nią poprzez dym, wzdrygnęła się mimowolnie, jak gdyby poczuła, że jej dotyka. To Hannah przyszła im z pomocą. - Starczy już tych głupot - powiedziała, wstając. - Pewnie myśli pan, że jestem samolubna, panie Connolly, skoro mówię wyłącznie o sobie. Chyba winę za to ponosi Emma... lubi słuchać o mnie i wie pan, nie mogę się temu oprzeć. Nie widuję zbyt wielu ludzi. Teraz musi mi pan opowiedzieć o sobie. - On pracuje na Górze - powiedziała protekcjonalnie Emma, zanim Connolly zdążył odpowiedzieć. - Słuchaj, pomogę ci pozmywać. - O, w takim razie nie wolno mi pytać. Trudno. Znam zasady. Może Emma wspominała, że część pana kolegów mieszkała tutaj na początku? Naukowcom nie zadaje się pytań. Emma zbierała filiżanki i nie zrobiła nic, by ją poprawić, toteż Connolly powiedział: - To musiało być frustrujące. - Dla mnie. Absolutnie - wesoło odparła Hannah. - Uwielbiam tajemnice. A wszyscy byli tacy czarujący. Jak miewa się profesor Weissmann? Czy nadal grywa w szachy z doktorem Eislerem? A ten zabawny chłopak z New Jersey z miłą żoną? - Już ich w ogóle nie widuję - powiedziała Emma - wszyscy są rozrzuceni. Zapracowani. W sumie ciebie też nie widuję. To tak jak z ludźmi, których spotyka się na wakacjach, a potem traci się kontakt. - Nie ty, moja droga. Widzisz, jesteś tu, żeby pożegnać się ze mną przed wyjazdem do Hawany. A teraz chcesz odgrywać rolę Hausfrau. Bardzo dobrze, tu też jest moje miejsce. Pozmywaj i bądź miła dla Hectora, mów o mnie same dobre rzeczy, a ja pokażę twojemu przyjacielowi ranczo i będę mówić dobre rzeczy o tobie. Emma spojrzała na nią zirytowana. - To długo nie potrwa - powiedziała. - Zależy, ile chce wiedzieć. Widzi pan, jestem straszliwą plotkarą - zwróciła się do Connolly'ego. - Chciałby pan tego? - Bardzo - odpowiedział Connolly. Emma, trzymając w obu rękach filiżanki, wzruszyła bezradnie ramionami. - Ale wróćcie na kolację. Co dziwne, Hannah wsparła się na jego ramieniu, kiedy szli powoli w stronę corralu, nic nie mówiąc, jak prawdziwa para. Nawet cisza była niczym niezasłużona intymność. - Ona chce, abym pana polubiła - odezwała się w końcu. Dotarli do corralu i stanęli przy płocie, spoglądając na zachód ku górom. - A lubi pani? - Ja? To nie ma znaczenia. Ona pana lubi. - Przepraszam, nie chcę, aby pani myślała... - Sza. - Przyłożyła palec do ust. - W porządku. Wie pan, czasami łatwiej jest powiedzieć coś nieznajomemu. Będzie pan miał mi za złe, jeżeli coś powiem? Spojrzał na nią wyczekująco. - Niech pan z nią uważa. Ostatnio coś mnie martwi. Wiedziałam, że ma jakiś problem... Teraz widzę, że to pan. - Myli się pani. - Nie. Możemy być szczerzy wobec siebie. Jak nieznajomi. Widzę, że jest pan... hm "zakochany", co to takiego może być? Nocne kluby, jakaś fantazja, tak? Może dzieci. Nie. Jest pan zajęty nią. To też coś. Nic pan nie poradzi. Pan cały czas na nią patrzy. - Naprawdę? - powiedział Connolly, zaskoczony jej wnioskiem; chciał sprawdzić, dokąd zmierza. Uśmiechnęła się. - Oczywiście. Dlatego właśnie mówię to panu. Myślę, że będzie pan dla niej dobry. Z początku myślałam, że przez nudę, przez chęć zrobienia czegoś. W taki sam sposób obserwuje Indian. Lecz teraz widzę, że to coś więcej, wie pan? Ona nie jest powierzchowna. Więc pan też nie może być, przyjacielu. Nie rań jej. Ona zasługuje na szczęście. - Każdy zasługuje. - Tak pan myśli? To amerykańska idea. Nie, nie każdy. Lecz tym razem, tak. - Poklepała go po ramieniu. - Więc niech pan ją uszczęśliwi. - Ona jest zakochana w swoim mężu. - Ach. - Hannah machnęła na to ręką. - Pan nie będzie niemądry. Ona jest zakochana we własnym bohaterstwie. Wydostała go, dlatego wyszła za niego. - Z Niemiec? - Tak, z Niemiec, a skąd? Nie mówiła panu? Tylko w taki sposób mógł wyjechać... zostać obywatelem brytyjskim. Wyszła za niego, żeby uratować mu życie. - Nadal są małżeństwem. - Tak jest, jak mówię. Nigdy nie jest powierzchowna. Poczuła impuls, robi dla niego wspaniałą rzecz. Przysługa. Czyn polityczny nawet. Tylko że w przypadku Emmy wszystko jest osobiste, nie polityczne. I co dalej? Będzie tak żyć do końca? Najwyraźniej. Jedzie za nim do Ameryki, do tego obozu. Odgrywa rolę Hausfrau, kiedy on pracuje w laboratorium. Bada swoich Indian. Anasazi. - Wypowiedziała każdą sylabę tego słowa, obcojęzyczny dowcip. - Czy to jest życie dla niej? Takie nudne. Małżeństwo... co to takiego? Jakiś obowiązek? Sama siebie pytałam. Teraz może pan da nam odpowiedź. Poczuł się, jakby wciągnięto go do króliczej nory gdzieś między przeszłością a przyszłością, z nogą zakleszczoną w jej wewnętrznej logice. Zaprzeczanie wydawało się teraz nielogiczne. Jak Alicja w Krainie Czarów zaczął wątpić we własne logiczne rozumienie świata i poddał się ciekawości. Hannah nie wiedziała, o czym mówi; mogła mieć jednak rację. Musiał spojrzeć na nią, ponieważ poklepała go ponownie po ramieniu i powiedziała: - Tak, ale nie dzisiaj, co? Starczy już tego gadulstwa, myśli pan sobie, ale tego nie mówi. Jest pan grzeczny. Mam nadzieję, że nie zły? - Ani to, ani to. Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Hannah westchnęła. - W takim razie jest to najlepsza odpowiedź. - Zaczęła wracać do domu. - Oczywiście ma pan rację. Skąd możemy cokolwiek wiedzieć? Możemy jedynie czekać, co los przyniesie i wtedy się dowiemy. - Naprawdę wierzy w to pani? - zapytał, chcąc zmienić temat. - Och, tak, oczywiście. Zdecydowanie wierzę w przeznaczenie, tak jak wszyscy Niemcy. Może będzie łatwiej im przyjąć przeznaczenie, kiedy do nich przyjdzie, skoro ci idioci ich zniszczyli. - Najwyraźniej jeszcze nie skończyli. - Rzężenie umierającego, mój przyjacielu. Są już skończeni. Nie będzie żadnych Niemiec. Nic. Przynajmniej będzie to też zmierzch gangsterów. - Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić ponury nastrój. - Ale właśnie na to pracowaliśmy, prawda? Pan w swojej pracy, a ja z moimi palmami. Koniec gangsterów. - Ale skoro takie było ich przeznaczenie przez cały czas - sparował cios. Uśmiechnęła się do niego. - Dlatego właśnie przeznaczenie jest interesujące. Czasami trzeba je lekko popchnąć. Przed domem czekała na nich Emma, najwyraźniej chciała już odjeżdżać. Hector znajdował się teraz na dachu, a ona stała samotnie przy świeżo otynkowanej ścianie, która połyskiwała w wysuszającym ją słońcu. - Cieszę się, że przyjechał pan zobaczyć moją ziemię - Hannah zwróciła się do Connolly'ego. - Teraz to jest mój cały kraj. - Ale musisz go opuścić - powiedziała Emma, przyłączając się do nich. - Wrócę. Nie mam innego miejsca, dokąd mogłabym wrócić. Hollywood to nie dom... tam nie można żyć. To jest dom. - Nie możesz znaleźć kogoś, kto by tu zamieszkał? - zapytała Emma. - Wtedy przynajmniej nie musiałabyś odsyłać koni. - Nie, tak jest lepiej. Nie chcę tu obcych ludzi. Ty przyjedziesz od czasu do czasu; będziesz moją gospodynią. Zawsze wiesz, gdzie jest klucz - powiedziała, patrząc na Emmę. - Kiedykolwiek. Wtedy nie będę się martwić. Zmieszana Emma jedynie skinęła głową. - Nie mam nic przeciw przyjaciołom - Hannah zwróciła się do Connolly'ego. - Nie podoba mi się sama idea obcych. - Ale gościła tu pani przedtem ludzi - powiedział Connolly. Hannah spojrzała na niego, zaskoczona tym zainteresowaniem. - Cóż, wtedy nie mogłam odmówić. Robert mnie poprosił. - Oppenheimer? - Tak. Robert prosił wszystkich z dawnych czasów. Wszyscy go znaliśmy, rozumie pan. Cóż można było zrobić? Ktoś z wojska powiedział, że to nasz patriotyczny obowiązek... wie pan, oni tak mówią. Ale Robert był bystry. Powiedział tylko, że potrzebuje przysługi, i wie pan, jest czarujący, nikt nie może mu odmówić. - Zapomniałem, że miał tu ranczo - odparł Connolly, wycofując się. - Tak, w górach. Całe lata. Wtedy uwielbiał jeździć konno. Jeździ jeszcze? - Nie widziała go pani? - Nikt nie widział. Nigdy tu nie przyjeżdża. Jest nadal na Górze? A może to jedno z waszych zakazanych pytań? Connolly wzruszył ramionami. - Dobrze, zatem nie pytam. Jednak jeśli pan go gdzieś zobaczy, proszę przekazać mu ukłony ode mnie. Powinien zatroszczyć się o zdrowie. I proszę mu powiedzieć, że wszyscy ciągle czekamy, żeby się dowiedzieć, o co to w tym wszystkim chodziło. Mówił, że to tworzenie historii. O lala, wygląda na strasznie ważne, ale jakiej historii? W każdym razie dajmy spokój historii, kochana - powiedziała do Emmy, całując ją w policzek na pożegnanie. - Bądź szczęśliwa. - Ujęła rękę Connolly'ego. - A panu życzę szczęścia w pańskim przeznaczeniu. - Pani też - odparł z uśmiechem. - Och, proszę się o mnie nie martwić - powiedziała. - Noszę piętno Ciro. Emma poprosiła, aby mogła prowadzić z powrotem do Santa Fe. Connolly'ego zaskoczył jej brak doświadczenia; wchodziła szybko w zakręty i w ostatniej minucie nagle wrzucała sprzęgło, jak gdyby ściągała wodze. Do tej pory przywykł do jej pewności siebie i takie błędy za kierownicą były ujmujące, jakby się odsłoniła. Trzymała kierownicę mocno w obawie, że wóz poniesie. - Przepraszam - powiedziała po głośnym jęku skrzyni biegów. - Jeszcze go nie wyczułam. - Mówiła wprost do drogi przed sobą, nie potrafiąc przenieść uwagi. - Jest w porządku. Świetnie. - Nie, nie jest. Ale dziękuję. Jak podobała ci się Hannah? - Najwyraźniej myślała, że znamy się trochę dłużej. - Naprawdę? Ciekawe dlaczego. Co jej powiedziałeś? - Nie udało mi się wtrącić ani słowa. Emma uśmiechnęła się. - Ona potrafi taka być. A jednak wolałabym, żeby posłuchała Hectora. Coś tam jest nie w porządku. Był najwyraźniej skwaszony. Przeważnie jest miły, w pewnym sensie. - Nie wierzę. - Nie, naprawdę. Ale teraz był rzeczywiście spięty. Coś się wydarzyło. - Ścięli się? - Może. Oj, nie śmiej się. Wiem, że długo przebywali razem. A jednak przykro jest patrzeć, jak ludzie kończą ze sobą. W pewien sposób pasowali do siebie. Przez ułamek sekundy czuł, że są teraz parą bezcelowo obmawiającą kogoś po obiedzie z przyjaciółmi. - W jaki sposób? - Teraz robisz się niemożliwy. Nie wiem... tak jak ludzie do siebie pasują. Tego nie można wytłumaczyć. - Nie. Spojrzała na niego pospiesznie i z powrotem na drogę. - Powiedziała, że wyszłaś za swojego męża, aby wydostać go z Niemiec. - Tak powiedziała? - zapytała nerwowo Emma. - Wyszłam za niego i wyjechał z Niemiec. To niekoniecznie musi mieć związek. - Niekoniecznie. Milczała przez chwilę, unikając rozmowy. - W każdym razie, co Hannah może o tym wiedzieć? - zapytała, kończąc spór. - Myślałem, że usłyszała o tym od ciebie. - Nie. To jej wyobraźnia. - Może ma intuicję. - Może nie jest z ciebie za dobry oficer wywiadu. Czy zawsze wierzysz w to, co słyszysz? - Jeżeli tego chcę. - Cóż, ja nie. - Zredukowała biegi, zdenerwowana. - Co jeszcze mówiła? - Niewiele. To i tamto, o Niemczech i przeznaczeniu. - Niezła pogawędka. - Bardzo ponura i wagnerowska. - Hannah? - Emma zaśmiała się głośno. - Musisz w niej coś wzbudzać. Przeważnie nie posuwa się dalej niż do Louelli Parsons. Louelli O. Parsons. Jak myślisz, co oznacza to O? - Próbujesz zmienić temat? - Owszem. - Dobrze. A co powiesz o bankach? - O co ci chodzi? - Czy jest w Santa Fe bank, z którego każdy korzysta? Na przykład, dokąd ty chodzisz? Zaśmiała się. - To z pewnością jest zmiana tematu. Nigdzie nie chodzę. Nie wolno nam mieć kont bankowych poza obozem. - Co zatem robisz? Trzymasz pieniądze w skarpecie pod łóżkiem? - Nie ma specjalnie czego trzymać. A to, co jest, znajduje się na koncie pocztowym. Chyba wszyscy tak postępują. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Jeżeli więc dokonujesz dużego zakupu za gotówkę, musisz wyciągnąć pieniądze z konta? To znaczy, nie wypisywałabyś czeku? - Nie. Gdybym potrzebowała dużo gotówki, dostałabym przekaz pieniężny. Tylko ja tego nigdy nie robię. Zawsze jakoś daję sobie radę. Connolly milczał przez moment, zastanawiając się. - A mogę wiedzieć, dlaczego pytasz? - zainteresowała się. - Zastanawiałem się, po co ktoś nosi przy sobie dużą gotówkę, skoro o wiele łatwiej jest posługiwać się czekiem. - Myślisz o Karlu, co? - powiedziała nagle spiętym głosem. - Mówi się, że został obrabowany. Czy to dlatego? Miał przy sobie dużo pieniędzy? - Nie wiem. - Jesteś... - Zawahała się. - Z policji? - Nie - odparł bez zastanowienia - ale naturalnie też jesteśmy ciekawi. - Naturalnie. - Nie myślałem, że go znałaś. - Wszyscy go znali. Należał do bezpieki. Nie można wtedy takiego pominąć. - Lubiłaś go? Najwyraźniej pytanie zaskoczyło ją, zmieszała się. - Chyba był w porządku - odpowiedziała w końcu. - Więc nie skusiły cię jego talony? - Co? - Mówiłaś przedtem, że faceci z G-2 mają dużo talonów. - Tak mówiłam? Ale z ciebie słoń, co? Nie, nie skusiły mnie jego cholerne talony. - Tylko moje? Oparła się o siedzenie i uśmiechnęła. - Tylko twoje. - No, w każdym razie to już coś. Może następnym razem będziesz tylko czerpała przyjemność z mojego towarzystwa. - A będzie następny raz? - A nie? - zapytał cicho. Odwróciła się, aby spojrzeć na niego. - Nie wiem - powiedziała poważnie. - Nie pytaj, dobrze? Po prostu nie wiem. Kiedy przesiadła się do swojego wozu w Santa Fe, podała mu nerwowo dłoń, starając się pożegnać zwyczajnie, ale skoro oboje wracali na Górę, nie opuściła go. Jechał za jej samochodem aż do wyżyny Parajito, obserwując, jak Emma zerka do lusterka, wyrywając do przodu, a potem czeka na niego. Mknęli wyludnioną pustynną drogą niczym ptaki w locie godowym. Jechała szybko, ignorując ograniczenie prędkości, ale on gładko podążał za nią, na tyle blisko, by nie zrywać kontaktu wzrokowego we wstecznym lusterku, aż w końcu zaśmiała się i pomachała mu. Za jej przyzwoleniem jechali teraz razem. 5 Mills był nienormalnie urzędowy w sprawie zdobycia wyciągów bankowych Brunera. - Potrzebujemy jakiegoś zezwolenia - mówił. - One są tak samo chronione prawnie jak konta w prawdziwym banku. Nie możemy po prostu... - Ile czasu zajmie zdobycie pozwolenia? Mills westchnął. - Jakąś godzinę. Jednak konto Brunera nie różniło się od jego książeczki czekowej, było tak samo nienaganne jak pokój. Connolly przeglądał równe kolumny regularnych depozytów, miesiąc po miesiącu, bez żadnych znacznych wypłat. Kiedy porównał je z listami płac, odkrył, że spogląda przez ukryte okno w życie Brunera. Gdy odjął od pensji subsydiowany czynsz, zostały mu wpłaty na konto i za każdym razem takie samo kieszonkowe. - Popatrz na to - powiedział do Millsa. - Czy on w ogóle miał jakieś wydatki? - Cóż, Karl był obliczony co do dolara. Nigdy nie wypisywał czeku, jeżeli mógł sobie poradzić inaczej. - Ale to sięga aż do czterdziestego czwartego. Co najwyżej dziesięć dolarów różnicy od czasu do czasu. - To chyba na ubrania - wyjaśnił Mills. - A jego wóz? Dość ekstrawagancka zachcianka jak na dzisiejsze czasy. - Jakoś tam kombinował. - Jak to kombinował? - Jak potrzebował benzyny, zapisywał się na eskortę... no, wiesz, obwożenie naukowców... i korzystał z nadwyżek dostaw w parku maszynowym. Przy naprawach, to samo. Już taki był. Czego tak naprawdę szukasz? - Trzech dwustudolarowych wypłat w przeciągu ostatniego półrocza. Mills aż zagwizdał. - Żartujesz. Skąd Karl miał takie pieniądze? - To właśnie chcę wiedzieć. Według tego wszystko oszczędzał. Skąd więc miał dodatkowe pieniądze? Konta nie ruszał od ponad roku? - Może miał je już wcześniej. - Może. Więc dlaczego nie wpłacił ich do banku? - Dlatego właśnie Europejczycy są zabawni. Niektórzy zupełnie nie ufają bankom. Upychają je gdzieś albo zamieniają na złoto lub coś, co mogą nosić. No, wiesz, uchodźcy. Może przywiózł coś z sobą, a potem sprzedał. - Nie. Po co miałby to robić, obrócić się i kupić coś innego? - A co kupił? - Turkusową biżuterię. - Karl? - Też się zdziwiłem. Mills zamilkł na chwilę. - Więc musiał próbować to ukryć. - Co przez to rozumiesz? - Nie dopuścić do wpisania do ksiąg. Schować gdzieś, żebyś nie mógł wpaść na ślad. Wiesz, zaszyć gdzieś pod podszewkę marynarki, żeby przekroczyć granicę, takie rzeczy. - Dużo filmów się naoglądałeś - stwierdził Connolly. - Może, ale oni tak robili. Nie wolno im było wywozić czegokolwiek. Żonie profesora Webera zerwano kolczyki w pociągu. Connolly się wzdrygnął. Następna europejska historia. - Dobra, ale skąd miał pieniądze? Powiem ci coś, przyjrzyjmy się wszystkim zapisom. - Żartujesz? Wiesz, ile osób my mamy tu na Górze? - Ponad cztery tysiące. Ale nie wszyscy mają konta i możemy wyeliminować załogę i poborowych... właściwie wszystkich, którzy zarabiają mniej niż dwa tysiące dolarów na rok. Nie mieliby tylu pieniędzy na zbyciu. Powinno być ich najwyżej kilkuset. - To nam zajmie tygodnie. - W takim razie im szybciej zaczniesz, tym lepiej. - Ja zacznę? - Obaj zaczniemy. Nie powinno być trudno znaleźć sześćset dolców. - Pod warunkiem że jest to ktoś z kontem. Po warunkiem że ten ktoś wyciągnął pieniądze. I pod warunkiem że to ktoś z Góry. - Zgadza się. - Nie wiedziałem, że zakładamy, iż był to ktoś z Góry - zaznaczył Mills. - Nie zakładamy. Szukamy sześciuset dolarów i to jest dobry początek. Możesz wyeliminować też wszystkie kobiety. Mills podniósł na niego wzrok. - Do tego zmierzasz. Myślisz, że Karl by to zrobił? - Co by się stało, gdyby zdemaskowano go jako homoseksualistę? - Zostałby zdymisjonowany. - Więc chciał utrzymać tajemnicę, prawda? Każdy na jego miejscu podobnie by postąpił. Tak rozumował. Wiedział o życiu niejedno. A jeżeli nie był tutaj jedynym, który chciał utrzymać coś w tajemnicy? A jeżeli myślał, że to stanowi... hm, okazję. Czy to zbyt wydumane? Mills skinął głową. - Niezbyt miłe, ale chyba wcale nie wydumane. Więc myślisz, że Karl wyciągał od kogoś forsę? - Powiedzmy na razie, że był do tego zdolny. Z tego, co wiem, pieniądze stanowiły prezent. Może miał chłopaka. Może nie istnieje żaden związek. Ale jest generał, który by nie wiedział, dyrektor, który nie chce wiedzieć, i gliniarze, którzy nie wiedzieliby, nawet gdyby im pokazać, ponieważ są zbyt zajęci udawaniem, że każdy jest Busterem Crabbe. Więc lepiej gdzieś zacznijmy. Chcesz dostać wyciągi? - Będzie ci potrzebna zgoda Oppiego. Zdobycie konta Karla to jedna rzecz, ale mój przyjaciel Eddie nie zamierza przewrócić projektu do góry nogami. Mówisz o całkiem osobistej sprawie. Ludziom nie spodoba się nasze szperanie wokół ich pieniędzy. Do diabła, to mi się nie podoba. - W takim razie nie mów im. Nie robisz aż tyle, żeby się tak przejmować - powiedział z uśmiechem Connolly. - Chodzi mi tylko o to, że to sprawa osobista. Nagle zatrzęsły się okna, kiedy z zachodu nadciągnął odgłos wybuchu. - Co to było, do diabła? - Grupa Kisty'ego. Materiały wybuchowe. Wykorzystują do prób niektóre z niższych kanionów wokół wyżyny. - Wykrzywił się w uśmiechu przy następnym grzmocie w oddali. - Przywykniesz. - Jak macie utrzymać bomby w tajemnicy, skoro urządzacie sobie wybuchy? - To są tylko zapalniki. A jak je testować bez eksplozji? Kiedyś eksperymentowali w nocy, ale wtedy wszyscy narzekali. Nikt nie spał aż do Santa Fe, a przynajmniej tak mówili. Sam nie wiem, kogo chcemy oszukać. - Wszystkich przez cały czas. - Tak. - Następna eksplozja rozległa się w momencie, kiedy Mills odwrócił się, by wyjść. - Teraz przede mną ciche życie kontrolera bankowego. Wyciągi bankowe, kiedy w końcu do nich dotarły, wraz z ostrzeżeniem Oppiego, aby utajnić inspekcję, okazały się bardziej absorbujące, niż się Connolly spodziewał. Wyobrażał sobie przemierzanie niekończących się kolumn liczb, lecz zamiast tego cała złożoność codziennego życia Los Alamos zdawała się leżeć przed nim nierozszyfrowana, rozłożona na biurkach niczym zakodowane wiadomości. Aby zrozumieć oszczędności, Mills musiał mu wyjaśnić wydatki. Czeki były realizowane w sklepie wojskowym, zapasy dostarczane przez wojskową centralę handlową. Niektóre wydatki były stałe: czynsz powiązany z roczną pensją - 29$ na miesiąc przy 2100$, 34$ przy 3400$ itd.; udogodnienia z przestrzenią - 9,65$ za trzy pokoje McKee. Lecz obok tego widać było wielką różnorodność finansów w życiu - ciułacze, zapożyczający się rozrzutnicy, zachłanni, trzymający przy sobie gotówkę, gdyż w ogóle nie pojawiała się w księgach. Zastanawiał się, dlaczego księgowych powszechnie uznawano za nudziarzy. Może po prostu hipnotyzowały ich historie kryjące się za liczbami. Zaskoczyło go jednak, jak niskie to były liczby. Być może oni tu na Górze tworzą historię, ale nikt z nich nie robi wielkich pieniędzy. Dwieście dolarów powinno się zauważyć. Lecz jak na razie ani śladu. Kłopot z rozszyfrowaniem polegał na tym, że mogło trwać tygodniami. Potrzebowali mniejszej grupy do sprawdzenia, na przykład tak jak naukowcy, którzy opracowali tablicę pierwiastków dla zawężenia możliwości. To Mills zaproponował system porannej selekcji i przez następne kilka dni postępowali zgodnie z tą zasadą. Connolly dzwonił do Hollidaya, żeby sprawdzić, czy policja dokonała jakichś postępów, wymieniali swoje rozczarowania przy kawie, a potem siadał z Millsem do pierwszego przeglądu. Akta z regularnymi depozytami odkładali na stos do zwrotu. Różnice poniżej setki dolarów zasługiwały jedynie na pobieżne spojrzenie, potem również szły do zwrotów. Wszystko inne było przesuwane na południe, kiedy mogli składać akta z większą dokładnością, już nie tak bardzo przytłoczeni ogromem czekających na nich papierów. Zamiast tego rosła sterta wyjątków, gdyż nie pracowali już w porządku alfabetycznym; były to nazwiska nawet niezauważane, kiedy patrzyli na układy cyfr. Kilku wybrańców, tam gdzie liczby wydawały się zastanawiające, przechodziło na kupkę przeznaczoną do dalszych badań. Lecz prywatność Góry została zachowana. Nazwiska były dla niego bez znaczenia. Dopiero kiedy przeglądał wyciągi bankowe męża Emmy, poczuł, że Mills miał rację... to było osobiste. Czuł się jak lubieżnik, jak włamywacz przeglądający szuflady. Konto niczym się nie wyróżniało - przypadkowe wpłaty, ale marginalne sumy, a jednak wpatrywał się w papier, jakby przyglądał się ich małżeństwu. Czy Emma zajmowała się pieniędzmi? A może on wydzielał jej kieszonkowe? Dlaczego w jednym miesiącu nie było wpłaty... jakaś uroczysta kolacja? Weekend w Albuquerque? Czy się kłócili? Czy ona zużyła talony na ubrania, czy może czekała, aż starczy jej na coś ekstrawaganckiego? Lecz w końcu ten skrawek papieru, liczby wydrukowane na wojskowym pergaminie, nic mu nie powiedziały. Dotykał dokumentu, jakby mógł pieszczotami wymusić coś na nim, lecz liczby były tylko liczbami, a życie to coś innego. Ta inspekcja nagle wydała mu się idiotyczna. Co się spodziewał odkryć na jednym z tych kont? Patrzył teraz na finansowe życie Góry, ale ludzie pozostawali nieznani jak przedtem. Liczby strzegły ich tajemnic. Dlaczego miał gdzieś tutaj spodziewać się związku z Brunerem? Oto akta, do których mógł dołączyć twarz, ale to nie mówiło mu nic znaczącego. Jak często sypiali ze sobą? Jak im było razem? Dlaczego jednak to go obchodziło? - Masz coś? - zapytał Mills, podnosząc wzrok. - Nie - odparł Connolly. - Poniosły mnie myśli. - Odłożył teczkę na stos tych odrzuconych, zanim Mills zdołał zobaczyć nazwisko, i zapalił papierosa. - Wiesz, może wybraliśmy niewłaściwą drogę. - Twierdziłem tak dwa dni temu. - Nie, chodzi mi o to, że te dane nie są ciekawe; ciekawe jest to, czego tu nie ma. Mills spojrzał na niego podejrzliwie. Connolly się uśmiechnął. - Chyba nie rozumuję za dobrze. - Nie, właśnie myślałem. Bruner tak mawiał. "To, czego tu nie ma". Właśnie tak. Pamiętam, jak to mówił. Connolly wbił w niego wzrok zaniepokojony. Nie mogli chyba mówić o tym samym. O co chodziło Brunerowi? - Kiedy? - zapytał. Mills zastanawiał się przez moment. - Hm, to właśnie jest niesamowite. Właśnie w takim momencie, kiedy przeglądał akta. - Te? - Nie. Dokumenty bezpieki. Karl lubił je wertować. Oczywiście to była jego praca, ale twierdził, że dzięki nim wspaniale poznaje ludzi. Tak więc przeglądał je. A kiedy mówiłem: "Musisz już wszystko znać na pamięć", on odpowiadał: "Chodzi o to, czego tutaj nie ma". Tak samo jak ty powiedziałeś. Connolly milczał. - Gdzie je trzymacie? - powiedział w końcu. - W sejfie, w T-l. Och, nie. - Usunął je. Więc musi to być gdzieś zapisane? Mills skinął głową. - Zobaczmy, kogo sprawdzał przez ostatnie pół roku... nie, dziewięć miesięcy. - Dlaczego nie rok, dla bezpieczeństwa? - Dobra. - Tylko się wygłupiałem. - Byłoby dobrze, gdybyśmy znaleźli coś, co by pasowało, jakiś wyjątek z tych wyciągów, prawda? - powiedział Connolly, klepiąc w nie dłonią. - Cud. - W każdym razie coś. - Mike, to taki zwrot. Po prostu tak się mówi. To nas nigdzie nie prowadzi. - Może, ale on się nimi interesował. Przyjrzyjmy się temu, co go interesowało. Może coś nam o nim powie. - Mam wziąć wózek widłowy czy przynosić je pojedynczo? - A może tymczasem tylko dziennik? Zobaczymy, czy chciał poznać kogoś naprawdę dobrze. Lecz Brunerowi często zlecano weryfikację osób - należał do grona kilku oficerów służby bezpieczeństwa, którzy przesłuchiwali nowych pracowników i weryfikowali starych, tak więc jego inicjały figurowały w wielu miejscach dziennika. Nawet używając tego samego procesu eliminacji, który przeznaczyli dla kont bankowych, mieli przed sobą długą listę. - Skupmy się na powtarzających się nazwiskach - zaproponował Connolly - Na osobie, którą interesował się najbardziej. Musimy na coś się natknąć. - Podniósł wzrok na Millsa, który wpatrywał się w niego. - Co? - Nic - odparł Mills, uciekając spojrzeniem. - A jeżeli nie zapisywał tego w dzienniku? - Mógł tak postępować? - Należał do bezpieki. Mógł zabierać akta. Nikt nie zamierzał go sprawdzać. Connolly zastanawiał się przez chwilę. - Nie, to do niego niepodobne. - Skąd wiesz? Nie znałeś faceta. - Mieszkam w jego pokoju. Wpisywałby się. - Innymi słowy, popełniłby przestępstwo, ale nigdy nie łamałby zasad. - Zdziwiłbyś się. Znam facetów, którzy dźgną kogoś nożem, a potem wycierają go do czysta, ponieważ są schludni z natury. - On taki nie był - powiedział cicho Mills i wstał, szorując krzesłem. - Coś cię martwi? - Zaczerpnijmy powietrza. Nie mogę zebrać myśli i ty chyba też nie. Zaskoczony Connolly podążył za nim, czekając, zanim coś powie, aż znajdą się na zapylonej ulicy. Mills oparł się o szorstki słup; w południowym słońcu świeciła mu się łysina. - Więc? - Słuchaj, jestem tylko prawnikiem, nie jakimś rozgorączkowanym reporterem. Może to wszystko nabrało zbyt wielkiego tempa jak dla mnie. Przede wszystkim myślę, że sam nie wiesz, czego szukasz. Chociaż teraz już wiesz, co chcesz znaleźć. Czy może coś tutaj pominąłem? - Uspokój się. Wyprzedzasz mnie. - Naprawdę? Kilka dni temu Karl był ofiarą. Potem staje się pedałem i nagle szantażystą. A ty się gorączkujesz, żeby dowiedzieć się prawdy. Tak nie jest... słusznie. Słuchaj, pracowałem z tym facetem. Nie lubiłem z nim chodzić na drinka, ale był w porządku. Co teraz właściwie próbujemy udowodnić? Że gdzieś obok nas spaceruje sobie morderca? - Wskazał ulicę: normalna mieszanina ciężarówek i jeepów wzbijających tumany pyłu oraz techników przechadzających się między budynkami. - Dziwne rzeczy się tu dzieją. - Nie wierzę w to. Policja też nie. Więc dlaczego jesteś taki pewny? - Wcale nie jestem. Jednak coś jest nie tak z policyjną wersją. Mylą się co do Karla. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Są niedbali. Czy postrzegałeś go jako kogoś, kto chodziłby na podryw? I wybierał tych w butach roboczych? Mills spojrzał na niego zaskoczony. - Dlaczego w butach roboczych? - Policja znalazła ślady. To wydaje ci się prawdziwe? Nie sądzisz, że on należał raczej do wybrednych? - Chyba tak. - Mills zmarszczył brwi i spojrzał w stronę starych zabudowań szkolnych, jak gdyby szukał odpowiedzi w powietrzu. - Może mogłem tak kiedyś powiedzieć. Ale teraz? Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Tyle czasu minęło, a ja nie wiedziałem o nim najważniejszego. Tyle czasu. Przez cały czas był kimś innym. - No to opowiedz mi o nim. Pomóż, nie utrudniaj. Muszę wiedzieć, jaki był. - Myślałem, że już do tego doszedłeś. - Czy to ma sens dla ciebie, że ktoś, kto przeszedł przez dwa obozy koncentracyjne, postępowałbyś nieostrożnie z obcymi? - Hm, wiesz, co mówią... jak ci stoi, myślisz kutasem. Connolly zignorował go. - Czy to ma sens? - Nie, nic z tego nie ma sensu. Dobra, więc nie należał do tych, którzy podrywają? Nie wyglądał na takiego. Ale znalazł się tam. I nie był sam. W takim razie z kim? - Chyba spotkał się z kimś. Mills znowu spojrzał bacznie na niego. - Myślisz, że z kimś stąd. - Może. - To po co jechali aż do Santa Fe? - Nie wiem. - Connolly zastanawiał się przez chwilę. - Mówiłeś, że lubił pracować jako eskorta. Czy obstawiał kogoś tego dnia? - Nie. - Jesteś pewien? - W zupełności. Miał dzień wolny. Możesz sprawdzić listę obecności. Pamiętam, ponieważ brakowało nam ludzi w ten weekend, więc go poprosiłem, ale się wykręcił. - Co się dzieje, jak brakuje wam ludzi? Mills wzruszył ramionami. - Chodzą bez obstawy? - Nie ci z listy najważniejszych. Oppenheimer, Fermi... jest grupa, która zawsze ma ochroniarza, inaczej nie opuszczają bazy. Jeśli chodzi o innych, obstawiamy ich wyrywkowo. Sęk w tym, że nie wiedzą, kiedy są kryci, więc muszą zakładać, że akurat są. Działa bardzo dobrze. Jeszcze nikt nie został porwany. - Gratulacje. - Ani nie miał żadnych kłopotów. Nie należą do ludzi tego typu. Jeżdżą na wycieczki, rozumiesz? Pikniki. Rodzinne imprezy. Od czasu do czasu obiad w La Fonda. Chyba nie myślisz poważnie, że był to jeden z naukowców. - Dlaczego nie? To tłumaczyłoby pieniądze. Tylko oni tutaj zarabiają ponad sześć tysięcy na rok. Dwieście dolców to niezła forsa dla każdego innego. - Nie - odparł Mills, potrząsając przecząco głową. - To śmieszne. Są profesorami. Wielkie umysły. Połowę czasu spędzają z głową w chmurach, nie na dole, z resztą z nas. Oni nie są... - Szukał słowa. - Gwałtowni. To znaczy, na pewno to ostatnie, co można o nich powiedzieć. Connolly uśmiechnął się. - Oni robią bombę. - A jednak nie są. Rozwiązują problem. Tak na to patrzą. - To już coś - powiedział Connolly. - Dobrze, zatem nie chodzą po okolicy i nie walą ludzi w głowę. Tylko nie wiemy, dlaczego on został uderzony. Ludzie robią różne dziwne rzeczy, kiedy się zdenerwują. Przyznasz chyba, że mógł mieć tutaj przyjaciela? - Wszystko jest możliwe. - Spotkał się z kimś. Czemu nie z przyjacielem? - No, to jesteśmy w punkcie wyjścia. Po co jechał do Santa Fe? - Może chcieli zachować dyskrecję. Może chcieli spotkać się poza Górą. Mills potrząsnął głową. - Boże, jak ja tego nie cierpię. Niedługo przez ciebie będę myślał podobnie jak ty, będę chodził w kółko i myślał: "Czy to on?" Podejrzewać wszystkich. To nie jest Nowy Jork, wiedz o tym. - Nie opowiadaj mi tu teraz o małym miasteczku - powiedział Connolly. - Jesteś dużym chłopcem. - Ale to jest małe miasto... właśnie tak. Wiesz, ile mieliśmy kłopotów, odkąd zaczął się projekt? Żadnego. Najwyżej kilka dzieciaków zakradło się przez płot. Mały burdelik w żeńskim hotelu. Jakaś bójka od czasu do czasu na kwaterach. I tyle. Może to trochę szalone, ale w milszym miejscu nie mieszkałem. - Tylko teraz mamy trupa. - Który został zabity czterdzieści mil stąd. Ale tobie nie wydaje się to słuszne, więc mamy mordercę na wolności. I złapiemy go, przeszukując jego wyciągi bankowe. Och - Mills machnął ręką z odrazą - już nie myślimy normalnie. - Nie możesz pomijać pieniędzy. Skąd on miał forsę? - Skoro jego przyjaciel jest taki bogaty, to dlaczego nosił wtedy buty robocze? - Złapałeś mnie. Może nic ich nie łączyło. Mills podniósł wzrok i chciał się odezwać, ale coś odwróciło jego uwagę. Ruszyli z powrotem do parku maszyn i stanęli przy płocie, przepuszczając jeepa. Dziewczyna na wysokich obcasach, z białą odznaką łopoczącą na swetrze, przemknęła obok strażnika, cała zalana łzami. Przed bramą spojrzała przymrużonymi oczyma prosto w popołudniowe słońce i oślepiona światłem minęła ich niepewnym krokiem, nieomal wpadając na Millsa. - Co to było? - zapytał Mills. - Kłopoty w raju - odparł lekko Connolly. - Szef nakrzyczał. Chłopak zabrał jakąś na autostop. Może... - Nie, słuchaj - powiedział Mills i zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Coś się musiało stać. Nagle ulica wypełniła się ludźmi, wychodzącymi z budynków. Stali bez celu, nie wiedząc, co robić, jak gdyby gdzieś wewnątrz doszło do eksplozji. Niektóre z kobiet obejmowały się nawzajem. Inni kierowali się grupkami na otwarty plac przed budynkiem administracji, niespokojni i jednocześnie pozbawieni energii. Mills podszedł do strażnika. - Co się dzieje? - Prezydent... Roosevelt nie żyje - odrzekł, nie patrząc na nich. Nikt nie odpowiedział ani słowem. Connolly poczuł się, jakby mu zabrakło tchu po nagłym uderzeniu. Zdziwił się, jak bardzo go to obchodziło. Tylko wojna miała się skończyć, a nie fundament wszystkiego. A teraz co? Wyobraził sobie siebie z powrotem w Waszyngtonie... biją dzwony, ludzie stoją osłupiali w labiryncie biur, szum plotek o nowym porządku, który nastał, zanim nadeszła pora. Większość jego znajomych przyjechała do Waszyngtonu ze względu na Roosevelta, odmierzali własne życie sukcesami prezydenta. Nigdy nie chcieli wiedzieć nic więcej. A teraz inni rzucali się, aby zająć miasto... nawet w tej chwili nie było za wcześnie. Od momentu przyjazdu do Los Alamos, po raz pierwszy Connolly'emu zabrakło tej nerwówki bycia w samym środku spraw, gdzie telefony się urywały i wszystko było ważne. Poczuł się nagle odcięty na zimnej, jasnej wyżynie, przyglądał się zbrodni bez konsekwencji, podczas gdy reszta świata gubiła rytm. Przyłączyli się do reszty bezwiednie kierującej się do budynku administracji, ciągnącej do domu niczym dzieci po zapadnięciu zmierzchu. Dopiero kiedy zobaczył Oppenheimera na stopniach, uświadomił sobie, dlaczego tu przyszli. Tutaj znajdował się inny Biały Dom, a prosty, zielony budynek wojskowy był tak samo ważny jak ten po przeciwnej stronie Lafayette Square. Nie zainstalowano głośników, a Oppenheimer zaledwie podniósł głos, tak więc Connolly stracił większość jego przemowy. W niedzielę odbędzie się ceremonia pogrzebowa. Wiedział, że wszyscy doznali szoku. Wiedział, że będą kontynuować ideały prezydenta. Słowa cichły, już kiedy je wypowiadał, ale nikt nie odwracał od niego spojrzenia. Oppenheimer, najwyraźniej zasmucony, ujmował ich swą troską. W Waszyngtonie było niegdyś baczne spojrzenie Roosevelta, szczodra celebracja światowości, a tutaj w centrum uwagi znajdowała się nieomal promieniująca inteligencja Oppenheimera. To jego miasto. Kiedy coś było nie w porządku - dostawa wody, śmierć w większej rodzinie - nie musieli słuchać tego, co mówił. Wystarczyło, że żył tutaj, z nimi. Connolly rozejrzał się po tłumie swego nowego miasta. Naukowcy w dżinsach. Pielęgniarki i kobiety z żeńskiego korpusu, młode maszynistki z jaskrawoczerwonymi paznokciami. Żandarmeria wojskowa. Absolwenci uniwersytetów o rumianych twarzach, w wełnianych kamizelkach i krawatach - nieomal można było sobie wyobrazić, jak podnosili ręce w klasie, chcąc wywrzeć wrażenie. I wtedy Oppenheimer skończył, zszedł kilka stopni, by dołączyć do tłumu i ludzie zaczęli się cofać, żeby nie sprawiać mu więcej kłopotów. Connolly nie mógł oderwać od niego wzroku, a Oppenheimer, zerknąwszy ku górze, pochwycił jego spojrzenie i patrzył przez moment zaskoczony, aż przypomniał go sobie. Ruszył w ich kierunku i Connolly poczuł się dziwnie wyróżniony tym wyborem, a potem zażenowany, kiedy zobaczył, że Oppie zmierza do profesora Webera. - No, Hans - odezwał się, kładąc dłoń na jego ramieniu - smutny dzień. Weber, zawsze w ruchu, teraz zdawał się aż kipieć z podniecenia. - To straszne, straszne. Prezent dla hitlerowców. Prezent. Oppenheimer spojrzał na zegarek. - Tam właściwie jest już jutro. Piątek, trzynastego. Doktor Goebbels nie będzie musiał konsultować się z astrologiem. Chociaż raz wyraźny znak, co? - Ale, ale, Robercie, co z muzyką? Co zrobimy? Mamy odwołać dzisiejszy wieczór? To taki brak szacunku. - Nie, zdecydowanie musimy mieć tę muzykę - powiedział spokojnie Oppenheimer. - Niech hitlerowcy patrzą sobie we wnętrzności... my poszukamy znaków w muzyce. Weber skinął głową. Oppenheimer, jakby przypomniał sobie o manierach, zwrócił się do Connolly'ego. - Zna pan pana Connolly'ego? - Tak, proszę mi wybaczyć. Nie widziałem pana. Spotkaliśmy się na tańcach. - Jak panu idzie? - zapytał Oppenheimer. - Chyba w porządku. - To dobrze. Hans, musisz zaprosić pana na swój wieczorek. - I znowu do Connolly'ego: - Tylko praca, bez gry... to skończyłoby się tutaj chorobą. Oni są naprawdę bardzo dobrzy. - Ależ zaprosiłem pana. Czy tak? Pamięta pan? Więc proszę przyjść. - Planuję. Jeżeli znajdzie się miejsce. - Och, zawsze jest miejsce - wtrącił Oppenheimer. - A ciastka są nawet lepsze niż muzyka. - Vays mir - powiedział Weber, przykładając dłoń do głowy. - Johanna. Wybaczą mi panowie? - Lecz odszedł, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. Oppenheimer zapalił papierosa i głęboko zaciągnął się dymem niczym opium. - On lubi pomagać. Shnecken. Makowiec. Zdaje się, że muzyka to pretekst. Jak panu idzie? - Powoli. Dzięki ciągłym zakłóceniom w sprawie akt. - Mam nadzieję, że są tego warte. Mówią, że złe rzeczy chodzą trójkami... może znajdzie pan coś jeszcze. - Czy to będzie trzy? Coś jeszcze się zdarzyło? - Nie. Wyprzedzam fakty. Jest dokładnie odwrotnie. Dzisiaj Otto Frish skończył eksperymentować z zestawem krytycznym metalicznego U-235. - Przerwał, spoglądając na Connolly'ego. - Nie ma pan najmniejszego pojęcia, o czym mówię, co? Hm, tym lepiej. Chyba nie powinienem tyle gadać. Wystarczy powiedzieć, że zrobiliśmy ważny krok... najlepsze wieści od tygodnia. A teraz to. Bez wątpienia jest w tym jakieś filozoficzne przesłanie, ale niech mnie diabli, jeśli je widzę. - Znał go pan dobrze? - Prezydenta? Nie, nie za bardzo. Spotkałem go, oczywiście, ale nie mogę powiedzieć, że znałem. Był czarujący, ale nie o to chodzi. - A o co? - To był jego projekt. Zatwierdził go. Teraz każdy się domyśla... - Truman się przeciwstawił? - On o tym nie wie. - O czym? Oppenheimer uśmiechnął się. - Wie pan, ciągle się dziwię, kiedy ktoś z bezpieki dziwi się, że coś tajnego jest utajniane. Nie, on o tym nie wie. Tam nikt o tym nie wiedział poza Rooseveltem i komitetem. Spodziewam się, że wścieknie się, jak Stimson powie mu, czego nie wiedział. - W każdym razie zirytuje - przyznał Connolly - ale chyba w tym momencie nie wyłączy prądu. - Tak naprawdę, jak dobrze zna pan Waszyngton? Do tej pory projekt kosztował prawie dwa miliardy dolarów. - Obserwował, jak Connolly szeroko otwiera oczy. - Żaden z ludzi, których wysyłacie do Waszyngtonu, żeby wydawali wasze pieniądze, nic o tym nie wie. - Sporo pieniędzy do ukrycia - powiedział Connolly, myśląc o swoim żałosnym śledztwie. - Tylko Roosevelt mógł to zarządzić - oświadczył Oppenheimer. - Polecenie musiało przyjść z góry. Nadal musi. - Więc rusza pan do Waszyngtonu z czapką w dłoni? - Nie - odparł Oppenheimer - nic tak drastycznego. Generał Groves się tym zajmie... on lepiej niż kto inny odnajdzie drogę wśród tych min lądowych, ale to... - Zawahał się, rozgryzając papierosa. - Komplikacja. Ciągle ścigaliśmy się z czasem, a teraz jest jeszcze gorzej. Zła pora na nowego szefa. - Zawsze jest zła. - Obecnie jest szczególnie zła. - Czy mogę zadać panu pytanie? Co się stanie, jeżeli to nie zadziała? - Nigdy się nad tym nie zastanawiam. Będzie działać. - Ponieważ musi? - Ponieważ jest w tym nauka. Będzie działać. Pytanie w tej chwili brzmi: co się stanie po tym? Generałowie będą chcieli mieć to na własność. Będziemy potrzebować zupełnie nowego rodzaju cywilnej kontroli. W innym razie cała nasza praca... - Odwrócił wzrok, jakby próbował jakiejś wewnętrznej rozmowy z sobą. - W innym razie dojdzie do tragedii. Roosevelt to rozumiał. Teraz mamy... kogo? Jakiegoś polityka, o którym nikt nigdy nie słyszał. Jak można spodziewać się po nim, że podejmie taką decyzję? Z tego, co wiem, pomyśli, że to tylko ogromny ręczny granat. - Przerwał, chwytając się za słowo. - Cóż, miejmy nadzieję, że będzie jak najlepiej - dokończył, z powrotem patrząc na Connolly'ego. - Trochę muzyki dla duszy. O siódmej. Weber mieszka w Łazienkach... wystarczy kogokolwiek zapytać. A propos, mam nadzieję, że nie przygląda się pan zbyt dokładnie mojemu kontu bankowemu. Zupełnie jakby ktoś szperał w moim praniu. Kiedy Connolly wrócił do biura, czekała na niego wiadomość, żeby zadzwonił do Hollidaya. - Mam coś dla ciebie - powiedział policjant, nawet nie wspominając o Roosevelcie. Większość ludzi na Górze wzięła nieoficjalny urlop i wyjechała wcześnie. - Odkryliśmy, dokąd pojechał wasz chłopak tamtej nocy. A przynajmniej dokąd pojechał jego wóz. - Znalazłeś bar? - On nie pił. Pojechał do kościoła. - Do kościoła? - Świętego Izydora, przy Cerrillos Road. Meksykańska dzielnica. - Co on by robił w kościele? Był Żydem. - Nie powiedziałem, że się modlił. Powiedziałem tylko, że jego wóz stał tam zaparkowany. Właściwie, nie jest to parking, ale ludzie tam się zatrzymują. - A co jest dookoła? - Domy. Stacja benzynowa. Żadnych barów. Cisza. - I jeden z mieszkańców go widział? - Nie. Prawdę mówiąc, jeden z moich ludzi. Miałeś rację. Rzuć słówko, a zawsze coś wyciągniesz. W noc morderstwa przejeżdżał tamtędy na jakieś wezwanie i zauważył samochód. Nie myślał o nim, dopóki nie rozdałem opisu wozu. - Dlaczego zwrócił na niego uwagę? - Buick z czterdziestego drugiego? W meksykańskiej dzielnicy? - Ale nie zatrzymał się? - W parkowaniu tam nie ma nic nielegalnego. Pomyślał, że ktoś przyjechał w odwiedziny. - Kościół był otwarty? - Tutaj nie zamykają kościołów, ale msza się nie odbywała. Do tego kościoła czasami zajrzy jakiś turysta. Są tam stare reredos, ponoć coś specjalnego. - O tej porze? Która w końcu była godzina? - Może dziewiąta, mniej więcej. Nie wie na pewno. Jeżeli mnie pytasz, to mój człowiek rozsmakowywał się w wezwaniu i nie chciał tego powiedzieć. - Gdzie znajduje się kościół w stosunku do miejsca, w którym znaleziono Brunera? - Trochę daleko, ale idzie się prosto Cerrillos, przez most i już jest się w alei parkowej. - Więc to jest pierwszy park? - W tym kierunku, tak. - Dobra, więc on widział Brunera? - Nie, tylko samochód. Pomyślał, że to dziwne, taki wóz, ale, jak mówiłem, uznał, że ktoś przyjechał w odwiedziny. Wiesz, jakiś Angol, który miał tam dziewczynę. - Dużo ich jest? - Na całym świecie. - Bardzo śmieszne. Skoro więc go nie widział, nie wiemy właściwie, czy tam był. - Och, wiemy. Znaleźliśmy jego krew. Wyobraził sobie, jak musiała wyglądać twarz Hollidaya, kiedy to mówił, zaciskając szczęki z zadowolenia. Przez minutę wsłuchiwał się w ciszę. - Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Blisko kościoła jest kawałek ziemi, dokładnie w miejscu, nad którym wystają dachówki. Najwyraźniej nigdy tam nie pada, więc znaleźliśmy trochę ziemi z krwią. - I ona należy do Brunera. - Zero Rh minus. Można przyjąć, że jego. - Więc Bruner zostaje uderzony obok jakiegoś hiszpańskiego kościoła, ciało kończy w parku, a samochód znika. - Tak to wygląda. - Chciałbym jeszcze, żeby miało sens. - Też bym chciał. A przy okazji, pomyśl o jego spodniach. To jakby zmieniało postać rzeczy, nie sądzisz? Taka czynność nie przystoi kościołowi. Robiliby to tam? A potem wiózłby go całą drogę ze ściągniętymi gatkami. To zupełnie nie ma sensu. Możliwe, że idziemy złym śladem. Wiesz, może on w ogóle nie był taki. - To był twój pomysł. - Hm, wiadomo, że się już myliłem. Raz albo dwa. - To jak wytłumaczysz te spodnie? - Nie potrafię. Jeszcze. Mówię tylko, że to paskudne miejsce na uprawianie seksu. - Hm, jeżeli o to chodzi, to również paskudne miejsce, żeby kogoś zabić. Ale po co go przenosić? - Przyszło mi do głowy, że nie chcieli, aby go za szybko znaleziono. Przy kościele sterczałby jak kołek w płocie, a w parku mógł leżeć całe dnie. No, przynajmniej jeden. - To czemu nie zabrano go za miasto i nie zakopano? - Jak przyjdzie ci do głowy coś lepszego, to daj mi znać. - Rozmawiałeś z mieszkańcami? - Pewnie. Nada. Zadziwiające, jak bardzo Hiszpanie są zajęci własnymi sprawami, kiedy zjawia się policja. Nigdy nie znałem nacji, która szłaby spać tak wcześnie. - Ale po co go przenosić? Tego właśnie nie rozumiem. - Nie wiem. Ale powiem ci jedno, to na pewno nie wynikało z poszanowania kościoła. 6 Może ludzie musieli być blisko siebie, kiedy w rodzinie wydarzyła się śmierć, a może wieczorki profesora Webera zawsze cieszyły się większym powodzeniem, niż gospodarz myślał, w każdym razie dom był zatłoczony. Kilka stojaków do nut umieszczono w jednym z narożników salonu, a ludzie ustawili się grupami w holu w kolejce do kuchni, gdzie na serwecie postawiono kawę i tace z ciastkami. Powietrze było ciepłe i ciężkie od dymu tytoniowego; przepełniał je wszędobylski zapach masła, cukru i cynamonu. Connolly poczuł, jakby nagle otoczyła go przytulna słodycz przedwojennej piekarni; zastanawiał się przez chwilę, skąd wzięły się na to wszystko talony; czy kawalerowie przehandlowali z panią Weber swoje książeczki na racje żywnościowe za te cotygodniowe wspomnienie domu rodzinnego? Kawa pachniała mocno i wyraźnie, ale równie dużo osób trzymało szklanki z herbatą, jak filiżanki z kawą, gwar rozmów wzmagał się i cichł w znajomym rytmie fal przyjęcia koktajlowego. Kobiety w ciąży zajmowały nieliczne fotele, a obok nich na szerokich oparciach sadowiły się przyjaciółki i balansowały talerzami. Był też Oppenheimer z kieliszkiem martini w dłoni, z włosami tak krótko ściętymi, że bez kapelusza wyglądał, jakby miał zupełnie zgolone włosy. Obecność Connolly'ego ledwo potwierdził skinieniem głowy. Jego żona, Kitty, siedziała obok z nogami wciśniętymi pod kanapę, z popielniczką na kolanie, lecz na męża nie zwracała wcale uwagi, gdyż spoglądała w dal przez dym zajęta rozmową. Najwyraźniej scedowała wszystkie obowiązki gospodyni na Johannę Weber, która kręciła się energicznie dookoła, kierując gości do jedzenia i przedstawiając ich sobie nawzajem. - Pan Connolly, tak, mój mąż mówił mi o panu. Tak się cieszę, że mógł pan przyjść. Zna pan panią Oppenheimer? Kitty, pan Connolly. - Kitty podniosła wzrok, ale Johanna Weber już przesunęła go, przedstawiając wszystkim w pobliżu. - Pan Connolly, profesor Weissmann, jego żona, Frieda. Pan Connolly. Doktor Carpenter. Doktor Carpenter jest u nas w tym tygodniu gościem... - I tak dalej, jak to na przyjęciu, jedno nazwisko za drugim bez przerwy i bez zapominania. Connolly pomyślał, że ona marnowała się na Górze. W Waszyngtonie mogła prowadzić któryś z największych domów w Rock Creek, posiadając taką fotograficzną pamięć do nazwisk i koneksji. - A to Emma Pawłowski. - Podążyła pospiesznie dalej, ledwo zauważając, że Emma była odwrócona do niej plecami. - Jej mąż, Daniel. Connolly zatrzymał się i skłonił, beznadziejnie zaciekawiony, ale Pawłowski okazał się przystojnym, miłym mężczyzną, nad wyraz grzecznym, który najwidoczniej nigdy o nim nie słyszał i chciał jedynie wrócić do rozmowy z Carpenterem. Cerę miał bladą jak na naukowca przystało, a twarz pokrytą jednodniowym zarostem. - Tak, już się poznaliśmy - powiedział Connolly, gdy Emma się odwróciła. Co dziwne, wyglądała na rozbawioną, z paznokciami i ustami pomalowanymi na jaskrawoczerwono, z błyszczącymi oczyma. Connolly uświadomił sobie, że po raz pierwszy widzi ją w spódnicy, że wydaje się ubrana zbyt wyzywająco, jak gdyby nałożyła szpilki i umalowała się na inne przyjęcie, lecz wylądowała tutaj. - Znowu i znowu - odezwała się. - Wygląda na to, że jesteś wszędzie. - Wtedy zwróciła się do męża, który zdawał się nieco zaskoczony. - Kochanie, to pan Connolly, o którym ci opowiadałam. A może nie? W każdym razie był tak uprzejmy, że podwiózł mnie do Hannah, więc musisz być szczególnie miły. Jest nowy na Górze. - Witamy - powiedział Pawłowski płaskim, monotonnym akcentem osoby, która nauczyła się zbyt wielu języków. Nagle Connolly'emu przyszło do głowy pytanie, czy Conrad też tak mówił, zarówno po polsku, jak i angielsku bez jakiejkolwiek intonacji. - Na którym jest pan wydziale? - Och, kochanie, on nie jest naukowcem. Jest w bezpiece czy coś w tym rodzaju. To wydział bezpieczeństwa, tak? - zapytała jak niewiniątko. Connolly skinął głową. - Ale lubi pan muzykę - w końcu powiedział Pawłowski, zagubiony w wyjaśnieniach i niepewny, czy warto cokolwiek tłumaczyć. - Nie, przyszedł nas śledzić - wtrąciła figlarnie Emma. - Jest absolutnie głuchy. Nie słyszy żadnej nuty. Pawłowski spojrzał na nią, potem uśmiechnął się łagodnie, wyrozumiale, jak kochanek, który czegoś nie rozumie. Wyraźnie wystarczało, że była miła i uduchowiona; nie musiał udawać, że ją za to podziwia. - To będę musiał grać głośniej - powiedział, nie chwytając żartu. Dzięki temu wydał się młodszy, niż był w rzeczywistości; chłopak osiągający sukcesy w życiu. Connolly popatrzył na jego grzeczną twarz i pomyślał o ułomności języka. On studiował z Meitner, ważną osobą w KWI, ale za sprawą nudnej gadaniny stał się niezdarnym nastolatkiem. Podobnie jak wielu innych na Górze musiał wycofać się do języka nauki, aby odnaleźć swoją dojrzałość. Johanna Weber zjawiła się ponownie niczym holownik nadal prowadzący go poprzez kanały portu. - Jak głośno zechcesz, Danielu. Tylko wszystkie nuty poprawnie. Nie tak jak Hans. Ale proszę, panie Connolly, kawy? - A może wolałby drinka? - zapytała Emma, podnosząc swój kieliszek. Przez ułamek sekundy Connolly zastanawiał się, czy alkohol tłumaczył ten błysk w jej oczach. - Kawa wystarczy - odparł, a Johanna Weber rozpromieniła się, najwyraźniej zadowolona, i pochwyciła go, aby zaciągnąć do wielkiego dzbana. Emma nieco ironicznie zasalutowała mu kieliszkiem. - Proszę - powiedziała Johanna Weber, wręczając mu filiżankę. - Życzy pan sobie ciastko? - Lecz odwołało ją przybycie kolejnych gości i Connolly znowu musiał oglądać typową dla przyjęcia scenkę, jedno dokładnie wypowiadane nazwisko za drugim. Dzień był ponury - spotykał te same twarze, które widział przed budynkiem administracji, spięte, smutne, mały dom huczał podniosłą wesołością. Pokoje Weberów były małe, ale w przeciwieństwie do innych wnętrz na Górze wyglądały na ustabilizowane, jakby życie akumulowało się w nich po kawałku. Ciężkie meble, pokrowce na tapicerkę, półki pełne porcelanowych bibelotów zdawały się pochodzić z maszyny czasu wypuszczonej, kiedy jeszcze świat był solidny, wyważony i wytłumaczalny. Żadnych kaktusów ani indiańskich koców czy czegokolwiek przypominającego, że wszyscy tutaj zebrali się w chłodną noc na płaskowyżu Parajito. Ogrzani lampami i drożdżówkami oraz zapachem politury mebli znaleźli się na powrót w starym Heidelbergu. Weberowie czuli się jak u siebie w domu. - Nie bądź taki szlachetny - powiedziała Emma, podchodząc do niego i wręczając zamiast kawy drinka. - Będziesz musiał wypić obie rzeczy, zanim oni zaczną grać. Wziął od niej kieliszek i uśmiechnął się. - Minione doświadczenia? - Całe lata doświadczeń. - Po co było to wszystko tam? - zapytał, wskazując miejsce, gdzie przedtem rozmawiali. - Zazdrosny mąż? - Daniel? Nie, nawet by mu się to nie śniło. Chodziło o Johannę. Zawsze czujna. Denerwuje mnie. - Plotkara? - Straszna, a nie ma już czego się czepiać. I tak myśli, że mam zaszarganą reputację. - Dlaczego? - zapytał, wgryzając się w ciastko. - Trzymam z niższymi rangą, chyba dlatego. Okropna z niej snobka. - Niższa ranga to ja? - Powiedzmy tylko, że nie jesteś naukowcem. U koryta jest zawsze jakiś porządek, nawet tutaj. - Z kim jeszcze trzymasz? Spojrzała na niego i zanim odpowiedziała, wzięła łyk alkoholu. - Tymczasem wystarczasz ty. - Twój mąż wydał mi się miły. - Przestań. - Co? - Po prostu przestań. Boże, znowu ona. - O, pan Connolly - odezwała się Johanna Weber, jakby powtarzanie jego nazwiska miało sprawić, że zapadnie jej w pamięć. - Poznaje pan ludzi, dobrze. Emma jest antropologiem, mówiła panu? - Tak, właśnie rozmawialiśmy o Indianach Anasazi - odparł Connolly. Johanna Weber zawahała się, wyraźnie zaskoczona. - Fascynujące, prawda? - powiedziała, odzyskując równowagę. - Emma stała się prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. - Spojrzała na Emmę, czekając, aż ta zaprzeczy. - Po amatorsku - odrzekła gładko Emma. Wtedy Frau Weber całkowicie pochłonęli nowi goście i znowu Connolly został sam na sam z Emmą. - Masz znakomitą pamięć - odezwała się. - Zapamiętałeś tych biednych Anasazi? Większość ludzi nawet nie potrafi wymówić tej nazwy. - Jesteś antropologiem? - zapytał żartobliwie. - Pompatyczna, stara jędza. Każdy musi być wielki i wspaniały. Jej służąca jest chyba indiańską księżniczką. A ty... - Dickiem Trący. - Nie, kochanie. Przynajmniej dyrektorem FBI. Hooverem. Co właściwie znaczy J w J. Edgar? Connolly wzruszył ramionami. - Może to samo co O w Louelli O. Parsons. Może to ta sama osoba. Emma zaśmiała się. - Niezły pomysł. Czy ty cokolwiek traktujesz poważnie? - Wszystko. Freud twierdzi, że żarty nie istnieją. - Naprawdę? - Uhm-hm. Oczywiście jemu chodziło o coś innego, ale wątpię, żeby i tak miał poczucie humoru. - Skąd wiesz takie rzeczy? Kim ty w końcu jesteś? - W gazecie można się dowiedzieć o takich rzeczach. Spojrzała na niego badawczo. - Nie sądzę. - Ale ty jesteś antropologiem - stwierdził od niechcenia. - Racja. Może ty zostaniesz moim następnym obiektem badawczym. Tajemniczy pan Connolly. - Jeszcze nie zarzucaj Anasazi. To byłby kaprys. Milczała przez chwilę, przyglądając się mu znad krawędzi kieliszka. - Opowiedz mi o sobie - poprosiła cicho. - Na przykład co? - No, kim są twoi ludzie, jak mawiano na garden party. - Moi ludzie? Matka nie żyje. Ojciec pracuje w przedsiębiorstwie ubezpieczeniowym; spędził życie na rozwiązywaniu krzyżówek w dziesięć minut i nie cierpiał faktu, że pracuje dla ludzi, którzy tego nie potrafią. Oszczędzał wszystko, żeby posłać mnie do szkół. - Co się potem stało? - Poszedłem pracować dla tych samych ludzi i teraz on nie cierpi mnie z powodu wykształcenia, którego pragnął dla siebie. To bardzo amerykańska historia. - Lubisz go. - Żal mi go. To niezupełnie to samo. - Przerwał. - Tak, lubię go. - A ty... też jesteś dobry w rozwiązywaniu krzyżówek? Skinął głową. - Kiedyś byłem. Może miałem to w genach. Lubię rozwiązywać sprawy, obserwować, jak wszystko układa się na swoim miejscu. - A układa się? - Nie. Tylko w rebusach. Przerwała, ale ciągle na niego patrzyła. Kiedy ponownie się odezwała, słowa zdawały się pochodzić od nieprzytomnej osoby, zupełnie jakby wypowiadała je w transie. - Co teraz rozwiązujesz? - Teraz? Nie wiem. Dlaczego znalazłem się w pokoju pełnym czubków zajadających ciasto, zamiast dających strzelać do siebie na Okinawie. A po pierwsze, dlaczego ktokolwiek jest na Okinawie? Co myślą sobie japońscy piloci, kiedy roztrzaskują się o okręty? Dlaczego ktoś został zamordowany w parku? Co będziemy robić po wojnie? - Przerwał, nie spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego udaję, że myślę o tym wszystkim? Tak naprawdę jedynie staram się wpaść na pomysł, jak pójść z tobą do łóżka. Spojrzała na niego, jakby nic z tego nie zostało wypowiedziane, ale im dłużej milczała, tym bardziej realne stawały się słowa, wiszące między nimi jak niewidzialne kształty. Przez chwilę Connolly myślał, że ją przestraszył, ale wytrzymał jej spojrzenie, nie przepraszając, zdecydowany grać do końca. Nagle, nadal nic nie mówiąc, wzięła drinka i odeszła. Patrzył za nią, nie potrafiąc nic wyczytać w jej ruchach, sam nie wiedział, co zrobił. Wtedy ludzie otoczyli ją w zatłoczonym pokoju i zniknęła. Ktoś przy stole szturchnął go w ramię i w końcu, rozkojarzony, przeniósł wzrok na pozostałych. Ludzie nadal jedli i rozmawiali. W kąciku muzycznym jeden z graczy zaczął stroić altówkę. - A gdzie jest Hans? - odezwała się Johanna Weber, nie zwracając się do nikogo w szczególności, pochłonięta teraz nowym zadaniem gospodyni. Connolly postanowił poszukać łazienki, zanim zacznie się granie. W pokoju zrobiło się jeszcze cieplej i pomimo chłodu ktoś otworzył drzwi, żeby wpuścić nieco świeżego, nocnego powietrza. Minął kilku palaczy stojących w wąskim korytarzu i przeszedł przez na wpół otwarte drzwi do sypialni. Łóżko było zawalone kurtkami i płaszczami, a w narożniku, przy lampie na biurku, profesor Weber i jeszcze jeden mężczyzna wertowali jakieś kartki. Pokój wydawał się dziwnie poważny, prawdziwy azyl. Connolly uświadomił sobie, iż ten efekt wywierali sami mężczyźni poważnie przewracający strony magazynu. Najwyraźniej przerwał im, ale Weber, zerkając przez ramię, skinął głową z automatyczną kurtuazją. - Łazienka? - zapytał Connolly. - Tędy - powiedział Weber, wskazując drzwi. I dodał nadal grzecznie: - To Friedrich Eisler. Friedrich, pan Connolly. Connolly ukłonił się, ale obaj mężczyźni powrócili do czasopisma, jak gdyby on już odszedł. - Och, Friedrich - powiedział Weber z takim cierpieniem w głosie, że Connolly zatrzymał się zaalarmowany. Pokój już nie był poważny, ale pełen niepokoju, jakby stało się coś złego. Spojrzał w kierunku otwartego czasopisma... "Life" czy coś podobnego, i zamarł wstrząśnięty. Widział już wcześniej zdjęcia z wojny, fotografie zgliszczy i cierpiących ludzi, ale to było coś nowego. Szkielety pokryte cienką warstwą skóry patrzyły w obiektyw przez drut kolczasty, ich oczy całkowicie pozbawione wyrazu. Niektórzy z więźniów nosili brudne, biało-czarne pasiaki obozowe. Za nimi na ziemi leżały ciała, i to tak wychudłe, że biodra nieomal przebijały skórę. Na innym zdjęciu ciała tworzyły stertę, kończyny pod nienaturalnymi kątami, usta szeroko otwarte, chwytające powietrze. Connolly patrzył na nie, sparaliżowany. Dzieci. Mężczyźni przy ogrodzeniu zdawali się wisieć tam, jak gdyby musieli trzymać się drutu, żeby utrzymać pionową postawę. Na następnej fotografii szeroko otwartą dziurę w ziemi wypełniono po brzegi ogolonymi głowami i nagimi ciałami. Wszyscy martwi, nawet ci udający żywych przy ogrodzeniu. Ich oczy przepalały obiektyw na wylot. Connolly zastanawiał się, kto zrobił te zdjęcia, kto uwiecznił nie tyle ciała pozbawione życia, ile samą śmierć. To mogła ujrzeć jedynie mechaniczna skrzynka. Wyobraził sobie, jak - żeby nie patrzeć - drży mu palec na spuście migawki. Oczy zrobiły mu się mokre. Przeskakiwał z fotografii na fotografię, starając się odnaleźć w nich jakiś sens, ale świat wybił się nieco ze swej orbity, przestawiając wszystko, i nie można było tego pojąć na nowo. Następny obraz: grupa hitlerowskich strażników w łachmanach, ich oczy też martwe. Obozowa brama. Następne sterty ciał. Ludzie leżący na pryczach, kościste ramię wyciągnięte w prośbie o pomoc. Ale wszystko za późno. Nawet ci z otwartymi oczyma już nie żyli. Z zewnątrz dochodził go ochrypły dźwięk strojonej altówki i rozmowy; uświadomił sobie, że oni tu w sypialni prawie przestali oddychać. Odczuwał wstyd, kiedy przyglądał się zdjęciem - samo bycie świadkiem czyniło z człowieka część tego. Pojawił się też wstyd zawiedzionych nadziei. Ostatnie kilka tygodni wypełniały egzaltowane wiadomości z Niemiec. Ren przekroczony. Miasto zdobyte. Berlin w zasięgu. Jeńcy maszerujący ku ponurej przyszłości, całkowicie zasłużonej. Od zimowej ofensywy wojna nabrała tempa i emocji długiego meczu sportowego, który w końcu miał zostać wygrany. Świat znowu zaczynał nabierać sensu. Teraz widział, że to też przyszło zbyt późno. - Tak wielu - odezwał się Eisler. - Coś wiedzieliśmy, ale nie wszystko. - Nadal nie byli świadomi obecności Connolly'ego, ale oglądanie zdjęć dało mu dostęp do ich kręgu. - Friedrich - powiedział Weber - oni zabili wszystkich. Eisler położył Weberowi rękę na ramieniu, spoglądając na Connolly'ego. Connolly przyjrzał mu się po raz pierwszy - wysoki, kościsty mężczyzna, wybladły od pracy w laboratorium. Szyja nienaturalnie długa z mocno wystającą grdyką i z lekkim, wrodzonym przebarwieniem po prawej stronie podbródka. Connolly zauważył długie palce, delikatne i wąskie, jak gdyby stworzone albo wytrenowane do precyzyjnej pracy. Włosy miał nieuczesane, niedbale okalały delikatną twarz. - Oni wygrali - powiedział Weber, prawie że do siebie. - Nie. Co ty mówisz? - Zabili wszystkich. Już jest za późno, nie rozumiesz? Cała ta praca. Jesteśmy spóźnieni. - Wzruszył ramionami zrezygnowany, w momencie kiedy w drzwiach zjawiła się jego żona, by go zawołać. - Liebchen, chodź zaczynać, proszę. Robi się późno - powiedziała, ledwo wsuwając głowę przez drzwi, nieświadoma, że strywializowała ten moment. Weber wstał posłusznie i ciężkim krokiem wyszedł z pokoju, zostawiając Connolly'ego i Eislera w niezręcznej ciszy. Nadal trzymając magazyn, Eisler usiadł ciężko na łóżku przykrytym stertą płaszczy. Connolly nie mógł oderwać wzroku od zdjęć. Personalizacja zbrodni, stara sztuczka dziennikarska. Skup się na jednej osobie - na tym mężczyźnie patrzącym przez ogrodzenie - żeby stworzyć opowiadanie. Lecz kiedy patrzył na fotografie, wszyscy zostali pozbawieni ciał. Nie było już ludzi, tylko rzędy pustych oczu. Wtedy Eisler pozwolił magazynowi zamknąć się i jego oczy wbiły się w barwną reklamę chesterfieldów na okładce. - O co jemu chodziło, kiedy mówił, że jesteśmy spóźnieni? - zapytał po cichu Connolly. Przez chwilę myślał, że Eisler nie słyszy, ale kiedy w końcu przemówił, jego miękki głos był precyzyjny, jakby starannie rozważał odpowiedź. - Przybyliśmy tutaj, żeby pokonać hitlerowców. Żołnierzy, rozumie pan? - Uśmiechnął się słabo. - W taki właśnie sposób walczymy. Suwakami logarytmicznymi. Eksperymentami. - Mówił jedynie ze śladami obcego akcentu. - Byliśmy małymi chłopcami w okularach, nie tymi wielkimi w oficerkach i opaskach na rękach. Lecz posiadaliśmy inteligencję. Nią mogliśmy walczyć. - Postukał się w głowę. - Chcieliśmy zbudować bombę, która zabije wszystkich hitlerowców. Tak, to straszne. Ale z nazistami wszystko jest dozwolone. Nawet bomba. Oni chcieli pozabijać wszystkich. A teraz, jak widać, dokonali tego. Co w tej chwili zrobimy? - Wojna jeszcze się nie skończyła. Eisler podniósł na niego wzrok, zaskoczony brzmieniem głosu Connolly'ego, który uświadomił sobie, że po prostu głośno myślał. - Dla nich się skończyła - odparł Eisler, wstając powoli i wręczając Connolly'emu magazyn. - Wkrótce skończy się też dla nas. Myśli pan, że może mają tajną broń? Nową rakietę na Londyn? No, jest to jakiś pomysł. Z pewnością wygodny. - Wygodny? Zdjął okulary i potarł je powoli chusteczką. - Jeżeli są to hitlerowcy, to nie mamy tych niewygodnych, moralnych pytań. Ale co zrobimy z bombą, jeżeli zabraknie hitlerowców? - Nie wiem - odpowiedział zagubiony Connolly. - Właśnie - odpowiedział ze śmiechem. - Żaden z nas nie wie. Czasami zastanawiam się, co sobie myśleliśmy. Może hitlerowcy to samo zrobili nam. Ale musi mi pan wybaczyć. Przyszedł pan słuchać muzyki, a nie dyskutować o... no, jak to nazywamy? Na zewnątrz zabrzmiała muzyka, dokładna, rwana fraza suity Bacha. - Niemiecka muzyka - zauważył ironicznie Eisler. - Piękna muzyka. Przyzna pan, jesteśmy niezwykłym narodem. A może byliśmy. Connolly poczuł znowu, że podsłuchiwał czyjąś rozmowę. Eisler mógł rozmawiać z Weberem, a nie z nieznajomym trzymającym gazetę. Jego nieśmiała twarz wyraźnie spoglądała gdzie indziej, w jakiś niewidzialny smutek. - Zawsze coś przetrwa - powiedział Connolly, sam niepewien, co by to miało znaczyć. - Tak, przetrwamy - odparł spokojnie Eisler, otwierając dłoń, by wskazać dom. - Teraz Amerykanie. Och, myśli pan, że jestem sentymentalny. Ma pan rację, oczywiście. To też jest bardzo niemieckie. Lecz nasza kultura się skończyła. Może musiała skończyć się w ten sposób... zabijamy samych siebie. Bardzo niemieckie. Koniec świata. Lecz teraz to prawdziwy koniec. Nie będzie już więcej muzyki, wie pan. Skończone. Została tylko ta bomba... nasz ostatni podarunek. Ciekawe, co z nią zrobicie. Może wy też staniecie się Niemcami. Teraz każdy może zostać potworem. Connolly poczuł klaustrofobię, jakby wstąpił w samoabsorpcję Eislera i nie potrafił znaleźć wyjścia. Los Alamos nagle stało się dla niego przerośniętym, międzynarodowym miasteczkiem studenckim, wszechobecnym projektem, ale teraz to nieważne. Dla Eislera Węgrzy, Włosi, cała wielojęzyczna społeczność, to jedynie widownia na jakimś gwałtownym, narodowym dramacie. - Jeżeli ktoś musi ją mieć, to cieszę się, że my - powiedział ostatecznie. Tępy pragmatyzm odpowiedzi ożywił Eislera i jego nieobecne, mleczne oczy zabłysnęły uwagą. - Dlaczego? Ponieważ nie jesteśmy potworami? Mówię my Teraz też jestem Amerykaninem. Lecz jednak może nie ufam nam tak bardzo. Kiedyś, może. Teraz nie. W tej wojnie wszyscy nauczyliśmy się być potworami. Zastanawiam się, czy są to lekcje, które zapomnimy? Chyba jednak nie. - Nikt nigdy nie wygrał wojny, zdobywając się na uprzejmości. - Ogień ogniem zwyciężaj. Powiedzieć coś panu? Pochodzę z Hamburga. Czytał pan o bombardowaniach tego miasta. Mnóstwo domów. Doki. Nawet ofiary. Większość ludzi nie chce o tym czytać. Ogień tak wysoki, że wciągnął cały tlen. Na mile. Można to obliczyć suwakiem logarytmicznym. Wychodzisz z domu i nie masz czym oddychać. Żadnej drogi ucieczki. Wskakujesz do kanału i gotujesz się żywcem. Znaleźli ludzi, którzy chcieli przejść przez ulicę. Ich stopy ugrzęzły w topniejącym asfalcie, więc po prostu stali tam... krzycząc, tak sobie wyobrażam, aż spłonęli. Tysiące. Co za różnica, to tylko liczby? Wszyscy. Eisler wpatrywał się w niego, jak gdyby wiedział, że Connolly przepisywał te pierwsze depesze, podkreślając statystyki zwycięstw. Odpłata za Londyn. - Myśmy nie zaczęli wojny - oparł głupio Connolly; mimowolny odruch. - Panie Connolly, moi przyjaciele w Hamburgu też jej nie zaczynali. - To był angielski nalot, wie pan. - Teraz dzieli pan włos na czworo z zemsty. Tokio całe należało do was. To było jeszcze gorsze. Co teraz robimy, kłócimy się o stopień terroru? Myśli pan, że istnieje hierarchia cierpienia? Connolly milczał. - Nie wiem, do czego pan zmierza. Eisler westchnął, garbiąc ramiona jakby w przeprosinach. - Proszę mi wybaczyć, nie jestem sobą. - Najwyraźniej wrócił fizycznie do poprzedniej postawy, twarz mu złagodniała i uspokoił się, młody chłopiec zbyt grzeczny, by kogoś obrazić. Kiedy odezwał się, był wyraźnie poruszony, jakby badał własne uniesienie. - Do czego zmierzam? Przepraszam, nie zamierzałem pana niepokoić. Tylko tyle... niech pan bardzo uważa, kiedy walczy z potworami. Człowiek musi uważać, kim się staje. Connolly wyciągnął magazyn. - My nigdy tego nie zrobiliśmy. - Nie. - Głos Eislera wycofał się do obrony. - Nie to. Więc - mówił z namysłem - oni umożliwili nam zrobienie bomby. A teraz co jeszcze pozwolą nam zrobić? - Zwiesił głowę. Po raz pierwszy od przyjazdu do Los Alamos Connolly poczuł się intruzem. Spodziewał się, że nauka go przerośnie; to, co działo się w tych barakach-laboratoriach, było nowym rodzajem alchemii, nazbyt tajemniczym, by zredukować go do wzorów. Teraz wszystko, co go otaczało, wydawało się równie skomplikowane i niezrozumiałe, seria pytań, na które brakowało odpowiedzi. Zaprzeczali samym sobie, uparcie gubili się w niejasnościach, a skala badań była tak samo niemierzalna jak teologia. Connolly lubił zagadki z rozwiązaniami. Lubił krzyżówkę z wypisanymi hasłami, morderstwo wyjaśnione. Oni wszyscy - łagodni naukowcy emigranci, ochocze amerykańskie dzieci - żyli w abstrakcji tak wysokiej i odległej jak sama wyżyna. Odwrócił się do drzwi i odgłosów muzyki, czegoś prawdziwego. Ludzie słuchali w spokoju, niektórzy z zamkniętymi oczyma, kiwając głowami w rytm znajomych nut. Grupa była amatorska, ale niezła. Podchodziła do muzyki z wahaniem i respektem, ale przynajmniej nie piłowali jej i muzyka nagradzała ich, przeprowadzając przez trudne fragmenty z logiczną siłą własnej struktury. Mknęła; nuty łączyły się ze sobą i unosiły, by wraz z lampą rozświetlać pokój. Connolly uświadomił sobie ku własnemu zaskoczeniu, że wszyscy znali ten utwór - był im tak bliski jak przebój z szafy grającej - i znowu poczuł się dziwnie nie na miejscu, mały chłopiec z twarzą przyciśniętą do szyby. Lecz sama muzyka, prosta z natury, zapraszała i nikogo w pokoju nie wykluczała. Przy wiolonczeli profesor Weber, zazwyczaj niezdarny, grał a vista z determinacją, tak skupiony na nutach, że nie był świadom niczego dookoła. Obok niego młody Amerykanin we wzorzystym swetrze z trójkątnym dekoltem grał pewnie, podnosząc głowę znad instrumentu, by objąć wzrokiem widownię, kiedy nuty zaczynały z sobą rozmawiać. Daniel, Daniel Emmy, patrzył wyłącznie na swoje skrzypce, czasami zamykał oczy w skupieniu, ruchy miał pewne i doskonałe. Connolly wyobrażał go sobie jako chłopca w Polsce - jak to było? - ćwiczenia w deszczowe popołudnia. Grzeczny chłopiec, odpowiedzialny. A może gonili go chuligani; jego tornister podskakiwał, kiedy uciekał z tramwaju? Wyobraźnia Connolly'ego podskakiwała staccato wraz z nutami, lecz prawda była taka, że w ogóle nie chciał wyobrażać sobie Daniela. Porządny człowiek, utalentowany naukowiec. Kiedy przeciągał smyczkiem po strunach, czynił to z chirurgiczną dokładnością... siła polegała na znajomości rzeczy, a nie na sile. Ale co to miało znaczyć? To, że panował nad swoimi emocjami, czy może tylko, że został należycie wyszkolony w ciągu tych wszystkich deszczowych popołudni. I nagle, otworzywszy oczy, Connolly musiał odwrócić głowę, zażenowany swoją wizją. Nie chciał znać Daniela. Bezpieczniej było spekulować o innych, bez konsekwencji. Na przykład o czwartym członku kwartetu, w obszernej, dwurzędowej marynarce, o słowiańskich kościach policzkowych i pulchnych palcach, które trzymały smyczek niczym lancet. Lecz na jego temat nie potrafił sobie niczego wyobrazić. Poza przypadkowym brzękiem filiżanek w pokoju panowała cisza i skupienie. Stojąc pod ścianą, Connolly dał się uśpić muzyce. Ostre, wznoszące się wysoko dźwięki, ustąpiły niskim basom wiolonczeli. W powolnym, nastrojowym intermedium myśli Connolly'ego wróciły do magazynu i wtedy, niczym seria zdjęć, do smutnej twarzy Eislera, pogadance przy koktajlu w holu, do Johanny Weber wymieniającej nazwiska, odchodzącej Emmy. Rozejrzał się po pomieszczeniu, próbując dopasować twarze do nijakich kolumn oszczędności na kontach bankowych. Gdyby o tym wiedzieli, byliby obrażeni; chciałby powiedzieć, że to nic nie znaczy. Zastanawiał się, ilu z nich widziało czasopismo. Zebrani najwyraźniej nie nosili żałoby, nawet z powodu prezydenta, przez którego wszyscy tutaj dzisiaj przyszli. Zamiast tego mieli swego rodzaju wychodne, wieczór z przyjaciółmi, drożdżówkę i muzykę sprzed wojny, wieczór kultury, która zdaniem Eislera już zniknęła. Czy rzeczywiście? W tym pokoju w Łazienkach nadal promieniała. Tak bardzo przywykł do łagodnych, nieomal sennych twarzy, że natychmiast zauważył zaalarmowane spojrzenie Johanny Weber. Powiódł za jej spojrzeniem ku muzykom. Hans Weber nadal patrzył na arkusz nut, ale najwyraźniej nie czytał go... może nigdy nie musiał. Podczas gry słuchał własnej muzyki, fragment o takim pięknym smutku, że wszystko inne w pokoju zamarło. Mimowolne łzy spływały mu po policzkach, jak gdyby sama muzyka wyciskała je w bólu. Nie przestawał grać. Twarz miał niewzruszoną, nie wykrzywioną z nadmiaru emocji, więc łzy zdawały się płynąć z innego źródła, smutek tak tajemny, że nie uświadamiał sobie, iż go okazuje. Connolly nie potrafił odwrócić wzroku. Kilka innych osób na widowni zauważyło zachowanie Webera i rozglądało się, zmieszane. Muzyka nie ustawała... zdawała się nawet pięknieć, a łzy spływały po cichu, mimo woli. Co ich zdaniem się stało? Czy Weber, żwawy sentymentalista, często dawał się ponosić muzyce? Lecz najwyraźniej dla nikogo nie było to normalne. Jaki obowiązywał protokół? Zaoferować pomoc? Udawać, że nic się nie działo? Nikt się nie ruszał i nikt, jak zauważył Connolly, nie uświadamiał sobie, że to wielka żałoba, przekraczająca wszelkie gesty. Oni nie widzieli zdjęć w magazynie. Nie wiedzieli, że grał dla zmarłych. Pokój, przytulny i cichy, teraz stał się duszny i Connolly musiał opanować chęć ucieczki. Nie chciał być w Europie, tam zostały wszystkie bibeloty, solidne meble i błędy nie do naprawienia. Wkrótce wszyscy oni zaczną dławić się łzami i się uduszą. Wówczas Weber, wyczuwając niezręczność sytuacji, przerwał na chwilę, wytarł twarz i dokładnie dołączył do następnego taktu. Dla tych, którzy nic nie zauważyli, mógł wycierać pot. Connolly spostrzegł, jak niektórzy odetchnęli z ulgą. Oppenheimer po drugiej stronie pokoju przyglądał się Weberowi zdziwiony, szczerze zaciekawiony czymś, czego nie pojmował. Eisler, z rękami spuszczonymi po bokach, pochylił głowę. Jedynie Johanna Weber, z oczyma błyszczącymi od powstrzymywanych łez, rozumiała, że wydarzyło się coś szczególnego. Wiedziona albo ślepą lojalnością, albo dzieląc z nim smutek, ignorowała zebranych, połączyła się z Weberem spojrzeniem poprzez pokój i Connolly zrozumiał, że źle tę kobietę oceniał, tak bardzo chciał widzieć tylko maniery, że pominął człowieka. Pomyślał nagle, że nikogo tutaj nie rozumiał, ich czarnej magii i strasznej historii. Ilu z tych obozów znali Weberowie? A czy byłoby tak samo, gdyby nie znali nikogo? Ten pokój nie należał do przytulnych, a on nie należał do tych ludzi. Po cichu wydostał się przez drzwi, niezauważony, a za nim w noc podążyła muzyka. Wciągnął surowe, świeże powietrze, zaskoczony jego mroźnym chwytem, i spojrzał w niebo. Gwiazdy zawsze cudownie świeciły w wysokogórskim powietrzu Los Alamos, ale tej nocy było ich szczególnie wiele, całe masy, specjalnie dla muzyki. Ona stała przy końcu budynku, paliła papierosa, otulona swetrem, z rękami założonymi na piersiach dla ogrzania. Słabe, żółte światło padające z okien rzucało cień na jej twarz. Spojrzała na niego pospiesznie, kiedy go usłyszała, potem odwróciła się znowu, zupełnie nie zdziwiona. Po raz pierwszy wydawało się, że na Górze nie ma żadnego ruchu, żadnych spalin z ciężarówek i zgrzytu skrzyń biegów, więc muzyka wylewała się z domu, jak gdyby grano na otwartym powietrzu. Zatrzęsła się z zimna i zaciągnęła się papierosem, aż końcówka buchnęła pomarańczowo. - W ten weekend może spaść śnieg - odezwała się po cichu, ale wyraźnie, nie szeptem. - Nie lubisz muzyki? - Kocham. Tylko nie lubię patrzeć. Oni są tacy... spięci. Tego nie mogę znieść. - On zauważy? - Nie. Kiedy ich oczy przywykły do mrocznego światła, jej twarz zrobiła się wyraźniejsza; zobaczył, że patrzy prosto na niego, a rozmowa jest pretekstem do tego drugiego kontaktu. Rzuciła papierosa na ziemię. - Niebezpieczeństwo pożaru - powiedziała, gasząc niedopałek butem. - Cholerne niebezpieczeństwo pożaru. A ty? - Ruchem głowy wskazała dom. - Tak szybko się znudziłeś? - Nie, tylko zrobiłem się niecierpliwy. Znowu spojrzała na niego zainteresowana. - Nie wiem - dodał. - Siedzi mi to w głowie. - Zdawałeś się taki pewny siebie przed chwilą. To cholerna rzecz powiedzieć tak komukolwiek. - Nie mówiłem tego komukolwiek, tylko tobie. Milczała, jedynie przyglądała się jego twarzy, aż cisza między nimi zaczęła przemawiać. W końcu oparła się o budynek i pozwoliła mu się zbliżyć. - Co z tym teraz zrobimy? - zapytała. - A co chcesz zrobić? - odpowiedział pytaniem, zbliżając twarz. Czuł jej oddech na chłodnym policzku. - Nie wiem - odparła, a jej szczerość była rodzajem prowokacji. Connolly wychylił się do przodu, przysunął jej ręce do jej boków i kiedy tak stała, nie protestując, pocałował ją, delikatnie przyciskając do ściany, smakując ją. - Nie - powiedziała, ale nie odsunęła się, pozwalając mu na następny pocałunek. - Dlaczego nie? - zapytał, jego słowa zamieniały się w pocałunki, kiedy przeszedł w zagłębienie szyi. - Nic dobrego z tego nie wyjdzie. - To miało odstraszyć czar. - Wyjdzie - zapewniał ją, nadal całując jej szyję. - Tak. - Wtedy ona otworzyła usta, zwracając mu pocałunki, poruszała językiem wraz z nim, obejmowała go, przyciągała do siebie. - O, Boże - wyszeptała. - Jednak nie wyjdzie. Nic dobrego. - Skąd wiesz? - napierał na nią, podniecony. - Nigdy nie wychodzi. - Ukryła twarz w jego piersi. - Nigdy. Lecz on nie słuchał; słowa stawały się zaśpiewem, samym rytmem. W odpowiedzi całował ją jeszcze mocniej, przyciągał jej ciało do siebie, żeby go poczuła. - Wyjdzie - upierał się, a słowa te stały się swego rodzaju hasłem dla seksu. Wyczuwał jej podniecenie, kiedy ocierała się o niego. Lecz nagle odsunęła się i chwytając oddech, otrząsnęła się i przywróciła do przytomności. - Nie - wyszeptała, odsuwając się od ściany, i przez chwilę Connolly pomyślał, że ją stracił, przestraszył. Przyciągnął ją z powrotem i spojrzał w oczy, wtedy dostrzegł złość, zabrał rękę i delikatnie dotknął jej twarzy. Pogładził po włosach, a ona, drżąc, wtuliła twarz w jego dłoń, wyginając szyję, już spokojniejsza. - Chcę się z tobą kochać - powiedział. Skinęła głową. Pochylił się i znowu ja pocałował, tym razem delikatnie. - Od pierwszej nocy. Ponownie skinęła głową. - Nie tutaj. Nie na Górze. Tutaj nie chcę - odezwała się w końcu. - A gdzie? - Nie wiem. Pomyślę o czymś - powiedziała szybko, jak konspirator. - Zawiozę cię gdzieś - powiedział cicho, ponownie ją całując. - Za moje talony. - Lecz kiedy podniósł wzrok, jej oczy wydały mu się zasmucone, jakby już czuła się winna jakiejś strasznej zbrodni. - Tak - powiedziała, podchwytując jego spojrzenie. - Możesz mnie gdzieś zawieźć. - Gdzie tylko zechcesz. - Gdziekolwiek chcę. Wyjedziemy. Pocałował ją, jakby dla potwierdzenia. - Ale teraz do domu, dobrze? - zasugerowała. - Teraz nie. Nie mogę. - Dobrze - zgodził się spokojnie i odwrócił, aby odejść; oddalił się od domu i zniknął w ciemnej ulicy. Znowu usłyszał muzykę. Nagle chwyciła go za ramię i przytuliła się. - Uda ci się, prawda? Spojrzał na nią i skinął głową. - Myślisz, że jestem dla ciebie taką strasznie dobrą partią, co? Nic nie odpowiedziała. - Może jestem lepszy, niż myślisz. - Nic mnie to nie obchodzi - odparła. Kiedy Connolly wrócił do domu, Mills czekał na niego, rozciągnięty na wąskim łóżku Karla z rękami założonymi pod głową, wpatrując się w pustkę. - Rozgość się - odezwał się Connolly, zaskoczony jego widokiem. - Dzięki. Ty z pewnością wiele tu nie zdziałałeś, co? - odpowiedział, wstając i rozglądając się po skromnym pokoju. - Wygląda zupełnie tak, jakby poczciwy Karl wcale nie wychodził. - Nie planowałem zbyt długiego pobytu. - Nikt z nas nie planował. - Przyszło ci coś do głowy czy jest to tylko towarzyska wizyta? - Popatrz na to - powiedział Mills, wyciągając z marynarki arkusz papieru. - Wcześniej poszedłem do biura. Film był kiepski... Lee Trący i Nancy Kelly. Szpiedzy japońscy i Kanał Panamski. Według mnie trochę za późno na kanał, nie sądzisz? Zastanawiasz się, kto to wymyśla. Connolly uciszył go spojrzeniem. - Poszedłem do biura, żeby przejrzeć jeszcze parę teczek, i coś zwróciło moją uwagę. Może to nic, ale mówiłeś, że chciałeś wiedzieć wszystko, co ciekawe. Connolly przyglądał się liczbom. - Dwie wypłaty po pięćset dolarów. Dużo pieniędzy. Z czyjego konta? - I to jest właśnie zabawne. Oppenheimera. Connolly ponownie spojrzał na papier i oddał go. - Lepiej szukaj dalej. - Spodziewałem się, że tak powiesz. - Co przez to rozumiesz? - Nic. Tylko tyle, że jesteś pod urokiem. Widzę wszelkie objawy. - Pod czyim urokiem? - Naszego wielkiego wodza. Błękitne oczy, oświecony umysł. Już to wcześniej widziałem. - Mills, ty piłeś? - Prawdę mówiąc, tak. Ale nie za dużo. Do diabła, też nie uważam, że on... nie uważam, że to ktokolwiek z nich. Miałem tylko nadzieję, że skończymy sprawę banku. Ale tak z czystej ciekawości, zapytasz go? - Tak. - Spodoba mu się. Masz ikrę, przyznaję. Przesłuchiwać żonę Cezara. - Tylko że on jest Cezarem. - To warte przemyślenia - stwierdził Mills. Rzeczywiście padało w weekend i ziemię pokrył suchy, puszysty śnieg typowy dla położonej wysoko pustyni; spotkali się na nabożeństwie pogrzebowym w niedzielę. Pomimo chłodu kwietniowe słońce odbijało się od śniegu i dodawało porankowi szczególnego uroku. Flagę przed Fuller Lodge opuszczono do połowy masztu. Oppenheimer przemawiał w auli, jego głos nie był już przepełniony pospiesznie zebranymi emocjami jak w czwartek. Wydawało się, że całe Los Alamos przyszło oddać po raz ostatni hołd i Connolly patrzył na zebranych, jakby przyszli na paradę. To absurd. Te wszystkie szczere, dobrotliwe twarze - wątpił nawet, że ktoś pośród nich popełnił wykroczenie drogowe. Spojrzał na mężczyzn, w płaszczach i błyszczących butach, ubranych jak na niedzielną, zimową przepustkę w Wiedniu. Niektóre z kobiet miały na sobie kapelusze. Były też dzieci, poważne. Oppenheimer czytał w "Bhagawadgita": "Człowiek jest stworzeniem składającym się z wiary. Tym, czym jest jego wiara, tym jest on". Wiarą Roosevelta, wiarą, którą oni wszyscy podzielali, było przekonanie, że świat się poprawi. Oppenheimer miał głos niewzruszony. W sali panowała cisza. Czy Oppenheimer mógł być rzeczywiście wplątany? Czy Cesarz nie poświęciłby czegoś, by wygrać? Lecz co mogło sprawić, że Karl był dla niego tak ważny? Odpowiedzi brzmiała: nie był. Może Mills miał rację... jak raz się zaczęło kogoś podejrzewać, to podejrzewało się wszystkich, dopóki nikt nie był naprawdę niewinny. Zawsze istniało coś, nawet jeśli nie miało znaczenia. Gonili za cieniem. Podczas przemowy Oppenheimera Connolly przeniósł wzrok gdzie indziej. Ona siedziała przy przejściu, trzy rzędy dalej, wychylając głowę w skupieniu ku scenie. W rozpuszczonych włosach odbijał się blask śniegu zza okna. Ramiona trzymała prosto i Connolly wyobraził sobie, że je obejmuje, ciepłe w dotyku, uległe. Jej skóra była kremowa. Nawet kiedy wsłuchiwał się w przemowę ich wodza, widział niepościelone łóżko, jej ciało ledwo przykryte pomiętą kołdrą, skórę mokrą od potu, a cała ta zawziętość poddawała się jego dłoniom, mokra dla niego. I wtedy, jak gdyby odczytała jego myśli, odwróciła głowę i spojrzała, wprost na niego, intymnie, jakby już byli kochankami. Tego się zupełnie nie spodziewał i przez chwilę chciał uciekać, zanim zrobi się za późno, uciekać do Waszyngtonu, zostawiając ich, żeby gotowali się w nierozwiązywalnym morderstwie i niemożliwych moralnych pytaniach i aferach, z których - oczywiście ona miała rację - nic dobrego nie wyniknie. Lecz poczuł puls erekcji i od razu wiedział, że nie odejdzie. Morderstwo samo jakoś się rozwiąże, a moralne pytania wpadną w otchłań tam, gdzie zawsze, a on będzie ją miał. Ciągle na nowo. Jasne i proste. Kiedy wszyscy wstali, aby wyjść, uświadomił sobie ze wstydem, że ciągle ma wzwód, złożył więc przed sobą płaszcz. Ludzie wychodzili spokojnie. Kiedy go minęła, z mężem u boku, wymienili spojrzenia. Czy w tym poważnym tłumie ktoś jeszcze zauważył, że ich oczy płonęły? Jednak nikt niczego nie spostrzegł, a on zrozumiał, że tajemnica ją podniecała. Na zewnątrz wszyscy ustawiali się małymi grupami, jak po mszy, a Connolly, aby uniknąć patrzenia na nią, rozpoczął rozmowę z samym Pawłowskim. - Nie miałem jeszcze okazji powiedzieć panu, jak bardzo podobała mi się muzyka - oznajmił. - Czy w tym tygodniu gra pan znowu? - Obawiam się, że nie - odpowiedział grzecznie Pawłowski. - Ale był pan bardzo dobry. - Nie, nie o to chodzi - wtrąciła Emma. - Daniela nie będzie tutaj. Musi wyjechać poza ośrodek. Connolly poczuł ukłucie podniecenia, jak gdyby dotknęła go, zdeklarowała się. - Emma, nie wolno tobie... - Och, kochanie, przepraszam. Lecz on jest ze służby bezpieczeństwa. Na pewno jest wszystko w porządku? - zwróciła się bez zahamowań do Connolly'ego. Podczas gdy jej mąż mówił jakieś grzeczności o innych muzykach, którzy poradzą sobie bez niego, Connolly spojrzał na nią po raz pierwszy. Czy ty naprawdę tego chcesz? - pytała wzrokiem. Szyfr. Seks stanie się początkiem. Kiedy wyobrażał sobie te popołudnia, ona już wiedziała, co się stanie: komplikacje, ukradkowe, przebiegłe, jak Japończycy na filmach, ryzykujący wszystko dla bezwartościowych planów Kanału Panamskiego. Tak, chcę tego, pomyślał. 7 Lecz w tym tygodniu woził nie Emmę, tylko Oppenheimera. - Nie wiesz, dlaczego zażądał mnie? - pytał rozzłoszczony tymi komplikacjami. Mills wzruszył ramionami. - Może lubi rozmowy z tobą? Może mnie nie lubi. W każdym razie będziesz musiał mieć przy sobie to - powiedział, wyciągając w jego kierunku broń. Connolly wziął pistolet z wahaniem. Już kiedyś miał kontakt z bronią, zawsze z poczuciem, że może wystrzelić. - Chryste, spodziewają się, że ja tego użyję? - Myślałem, że jesteś reporterem-twardzielem. - To Winchell. Ja tylko chodzę na konferencje prasowe i rygluję drzwi na noc. - Wiesz chyba, jak tego używać, co? To znaczy, chyba nie potrzebujesz lekcji. - Poradzę sobie. - Pamiętaj tylko o bezpieczeństwie. Oczywiście, twoim zadaniem jest przechwycić kulę tamtego faceta, więc co tam, do diabła. - Przechwycić, jak? - Głównie umierając. Ustaw siebie przed Oppenheimerem i to będzie twój wkład w wysiłek wojenny. - Nie możemy wysłać kogoś innego? - Masz coś lepszego do roboty? Connolly spojrzał na niego, zastanawiając się, czy Mills coś podejrzewa. Czy to było widać, ten żar? Jakby się zarumienił? Jednak Mills był jedynie sarkastyczny. - Tylko skończ z tymi kontami, dobra? Możesz przekręcić do Hollidaya. Popuści sprawie, jak się go nie dziobnie w tyłek od czasu do czasu. A propos, dokąd jadę? - Na południe. Na poligon doświadczalny. - Nie wiedziałem, że jest taki. - Zbudowali go w grudniu. Muszą się do czegoś przygotowywać, ponieważ ostatnio panował spory ruch tam i z powrotem. Postaraj się uniknąć obiadu. - Dlaczego? - To antylopa. Poborowi nie mają nic lepszego do roboty, jak strzelać do grzechotników i antylop, potem je pieką... oczywiście antylopy. Mówią, że smakuje jak wołowina, ale tylko dlatego, że im mózgi powysychały na słońcu. Smakuje jak antylopa. - Jak daleko jest ten poligon? - Jakieś dwieście mil. - Chryste, to cały dzień jazdy. Mills uśmiechnął się i wręczył mu przepustkę na poligon z wielką pieczątką T. - Nie zapomnij zażądać pieniędzy. Faktycznie była to pierwsza rzecz, jaką omówili. - Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciw temu - powiedział Oppenheimer, kiedy Connolly ruszył w dół serpentyną w porannym blasku słońca. Siedział z przodu na własne żądanie i najwyraźniej spodziewał się rozmowy. - Mamy okazję nadrobić, co straciliśmy. Jakiś postęp? Podejrzani? - Tylko pan. - Słucham? - Obrócił się w fotelu dla pasażera, z uniesionymi brwiami, spodziewając się żartu. - Dlaczego wyciągnął pan tysiąc dolarów w ciągu trzech miesięcy tej zimy? Oppenheimer milczał, potem zapalił papierosa. - Nie pański interes, cholera. - Skoro pan tak twierdzi. - Twierdzę. - To wierzę panu na słowo. Oppenheimer wyjrzał przez boczne okno i palił, w końcu odezwał się. - Nie musi pan tego robić. To osobiste, ale chyba nie tajne. Nie mogę sobie pozwolić na więcej tajemnic. - Przepraszam, nie chciałem... - Nie, pan wykonuje swoją pracę - odparł Oppenheimer. - Proszę, niech pan pyta. - Co zrobił pan z tymi pieniędzmi? - Przesłałem starej przyjaciółce dwa przekazy pieniężne. Potrzebowała ich. - Dlaczego? - Przechodziła leczenie psychiatryczne, skoro musi pan wiedzieć. Jest spłukana. Powiedzmy, że to pożyczka. - Dlaczego przekazem pocztowym? - A jak inaczej? Tutaj nie mamy czeków. Wie pan. - Pańska żona wie? - Tak. - Ponownie zamilkł. - Pan to ma czelność, wie pan? - Pan autoryzował śledztwo. Oppenheimer westchnął. - Żaden dobry uczynek nie ujdzie bezkarnie. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że będzie chciał pan sprawdzić mnie. Głupiec ze mnie. Oczywiście, że będzie pan chciał. Jestem pierwszym podejrzanym o pobicie kogoś w parku. Czy kiedykolwiek bywa pan zażenowany, robiąc to? Connolly zredukował bieg. - Nie czuję się teraz wspaniale, jeżeli o to panu chodzi. Oppenheimer westchnął ponownie. - Nie, oczywiście, że nie. A teraz powinienem przeprosić za to, że byłem niegrzeczny, kiedy pan zadawał pytania, co w pewnym sensie obarcza mnie winą za wszystko. Ciekawe, jak łatwo się zapętlamy, prawda? - Cóż, proszę tego nie robić ze względu na mnie. Proszę posłuchać, eliminuję wszelkie luźne końce. Nie zamierzałem wkraczać w pańskie życie osobiste. Zapomnijmy po prostu o tym. - Ale co, pana zdaniem, miałoby to oznaczać? Czego pan szuka? Jaki to wszystko ma sens? - Bruner, zanim umarł, dostał pieniądze. Mógł kogoś szantażować. A może nie. Chcę odkryć, skąd je miał. - I pomyślał pan, że szantażował mnie? Z jakiego powodu, do diabła? Myśli pan, że jest choćby jedna rzecz, której rząd o mnie nie wie? Może powinien pan sprawdzić, jak się siedzi po drugiej stronie biurka przesłuchań. Pana lewicowi przyjaciele. Lewicowi przyjaciele... cóż, tacy, jacy są. Dawne sympatie. Znajomi Żydzi. Studenci. Ambulans dla Hiszpanii? Czy było to motywowane politycznie? Co studiował pan w Niemczech? Ile pan pije? Czy kiedykolwiek miał pan konflikt lojalności? Mój Boże, czy ktoś kiedykolwiek nie miał? - Powiedziałem, zapomnijmy o sprawie. - Bruner nic nie wiedział o tym projekcie. - Nie myślałem o tym. - A o czym? - Był homoseksualistą. To chyba czuły temat. - Och - westchnął Oppenheimer i zaśmiał się. - No, muszę panu przyznać... tego pytania nigdy nie zadawali. Wpisuje pan to do moich akt? Muszę temu formalnie zaprzeczyć? - Niczego nie zapisuję. - Warto by było zobaczyć minę G.G. - dodał nadal rozbawiony. - Myślałem, że mógł być pan wyczulony w imieniu kogoś innego. Przyjaciela. Kogoś, kto potrzebował pieniędzy. Oppenheimer zmierzył go wzrokiem. - Tylko raz - odpowiedział, kończąc temat. Connolly prowadził przez moment w milczeniu. W dolinie powietrze było cieplejsze. Mijali zbocza porośnięte sosnami i jałowcem, schodzące aż do pustynnych bylic. Oppenheimer wyciągnął z aktówki jakieś papiery i przeglądał je na kolanach, strząsając popiół z papierosa przez okno. Normalnie Connolly włączyłby radio, ale za bardzo interesował go Oppenheimer, żeby nawet o tym pomyśleć. Każdy inny dostawał piętnaście minut, a on miał przed sobą całe godziny jazdy. - Co pan przez to rozumiał, mówiąc, że on nic nie wiedział o projekcie? - zapytał. Oppenheimer spojrzał znad papierów. - Cokolwiek, co stwarzałoby zagrożenie dla projektu - odparł zdecydowanie. - Nie mógł. Tylko naukowiec by wiedział. - Z tego, co wiem, lubił węszyć. Może wiedział więcej, niż pan myśli. - Nie wiedziałby, jak odseparować to, co ważne. Podstawowe zasady były całkowicie jasne przed wojną, wie pan... jakikolwiek fizyk wart co nieco rozumie zasadę. Ktoś taki jak Heisenberg wiedziałby o wiele więcej. Teraz znaczenie odgrywa mechanika. Laik nie potrafiłby tego rozróżnić. Nie wiedziałby po prostu, czego szukać. W tym sensie złożoność projektu stanowi dla niego naturalne zabezpieczenie. - Jeżeli nie wiesz, czego szukać, szukasz wszystkiego. - Całkiem jak pan i pański projekt. Szybkość odpowiedzi zaskoczyła Connolly'ego. - Przynajmniej istnieje jakiś związek. - Tak właśnie funkcjonuje nauka. Zgaduje się, szuka związków, a potem, jeżeli wszystko pasuje, udowadnia się to, co się zgadło na początku. Czy nie to właśnie pan robi? - Jeszcze niczego nie odgadłem. - Ale zorientował się pan, gdzie szukać - powiedział rozbawiony. - Gdzie zacząłby pan szukać, chcąc się dowiedzieć czegoś o tym urządzeniu? To pytanie zadziałało jak ustawienie na właściwym miejscu pionka szachowego. Connolly, gotowy do gry, ruszył swojego. - Gdzie bym zaczął? W pańskiej teczce. Oppenheimer popatrzył na niego z uznaniem, a potem się uśmiechnął. - Mógłby się pan rozczarować. Dowiedziałby się pan jedynie - mówił, od niechcenia wyciągając plik papierów - jak zagmatwana jest nasza biurokracja. - Popieprzona - poprawił go Connolly. - Jak pan chce. - Ubawił się Oppenheimer. - Po co używać eufemizmów? Co by pan na przykład z tego wywnioskował? - Wyciągnął kartkę. - To jest od Bainbridge'a... dobry człowiek, odpowiada za Trinity. - A co to takiego? - Tam właśnie jedziemy. Poligon doświadczalny. Chce, aby oficjalnie był oznaczony jako Projekt T. Okazuje się, że biuro nazywa go A, ale Mitchel przy zakupach używa T, i wysyła do S-45, a w zeszłym tygodniu przemianowano poligon na Projekt J, aby nie dopuszczać do pomyłek z Budynkiem T lub Poligonem T, jednak ludzie dalej używają T, jako że przepustki są oznaczone literą T, więc on nadal chce mieć T. - A pan? - O, tak. Czegokolwiek życzy sobie Ken. Oto inny przykład. Dział zakupów chce stworzyć nową serię oznaczania. Mamy X, A, B i C, przy czym X ma pierwszeństwo. Teraz chcą podzielić X na XX, Xl i X2. - Co to takiego XX? Specjalna przesyłka? - Praktycznie tak. Idzie wprost do Komisji Produkcji Wojennej, zezwala wyładować ładunek samolotu w dowolnym miejscu w kraju. - I zgodzi się pan na to? - Oczywiście. Nie możemy czekać na dostawy, kiedy służby spierają się co do pierwszeństwa. - I znowu się to pojawiło, niespodziewany upór, arogancka chęć zwycięstwa. - Oczywiście, łatwo się śmiać z tego całego alfabetycznego galimatiasu. Problem polega na tym, że to naprawdę ważne. Każdy szczegół. Dla kogoś jest to rzeczywiście ważne. - O jak dużych dostawach mówimy? Oppenheimer westchnął i zapalił następnego papierosa. - Dziennie przez magazyn przechodzi około trzydziestu pięciu ton. Może pięć idzie na poligon. - Pięć ton dziennie? - Connolly był zaskoczony. - Tak - potwierdził Oppenheimer - mniej więcej. Wszystko, od piwa do... no, wszystko. - Ale to musi być ogromne. Jak ukrywacie coś tak wielkiego? Do dzisiaj nie słyszałem o tym. - Tak - odparł Oppenheimer z uśmiechem - a jest pan w bezpiece. W każdym razie w specjalnej bezpiece. Często sam się zastanawiam. Wie pan, kiedy założyliśmy poligon, potrzebowaliśmy własnej częstotliwości do naziemnej łączności krótkofalowej i to, co dostaliśmy, przez przypadek pokrywało się z transportem frachtowym w San Antonio. Mogli nas słuchać, ale wątpię, czy rozumieli, o czym rozmawialiśmy. Zlikwidowaliśmy telefony od Albuquerque do Denver, żeby nikt z zewnątrz nie mógł połączyć się z Górą. Przesadzone środki bezpieczeństwa. Lecz nadal musimy wysyłać towar z Góry... tego nie można obejść w żaden sposób. Więc wysyłamy ciężarówki co noc, jak się ściemni, czasami po dziesięć, i wie pan, chyba jednak nikt tego nie zauważył. Jest, jak mówię, trzeba wiedzieć, czego się szuka. - Uśmiechnął się, jak gdyby zademonstrował doskonałość wzoru. - Może - powiedział Connolly. - Z drugiej strony, czasami dopisuje szczęście. Właśnie zdobyłem informacje o skali projektu, kodowanych nazwiskach, dokładnych połączeniach telefonicznych i personelu odpowiedzialnym, a wcale nie przeglądałem pańskiej teczki. - Istotnie - przytaknął po cichu Oppenheimer. - Może jest pan bardziej niebezpieczny, niż myślałem. - Tylko kiedy będę musiał to wykorzystać. - Ruchem głowy wskazał broń. - Mogę jeszcze o coś zapytać? - Czy mógłbym pana powstrzymać? - Czy jest coś w teczce, czego nie powinni zobaczyć Niemcy? Opennheimer się zastanowił. - Owszem. - Ale i tak pan to zabrał? - Wątpię, aby zaatakowali nas hitlerowcy na drodze do Albuquerque. To długa jazda, a ja mam sporo roboty papierkowej do zrobienia. Warto było ryzykować. - Ale, krótko mówiąc, postąpił pan wbrew przepisom? Czy inni ochroniarze wiedzą o tym? Oppenheimer uśmiechnął się, jakby dał mata. - Oczywiście. Jak pan myśli, dlaczego zażądałem pana? Obiad zjedli w barze "U Roya" w Belen, wyznaczony przystanek, i Connolly znalazł się pod karzącym słońcem, cały zlany potem. Po chłodnym słońcu Los Alamos, pustynia była niczym piec hutniczy, gorąca i nieomal pusta aż do Meksyku. Nawet karłowate sosny na roztaczającym się wysoko płaskowyżu ustąpiły teraz miejsca kaktusom i skorpionom. W szarym garniturze i kapeluszu Oppenheimer wyglądał nienaturalnie, jakby upał nie robił na nim wrażenia, osuszał kark chusteczką, podczas gdy na koszuli Connolly'ego pojawiły się wielkie plamy potu. Lecz później, kiedy wpadał przez okna pył niesiony wiatrem, drażniący i drapiący, on też się poddał i zrezygnował z pracy, i tylko wpatrywał się osowiale w rozedrgane powietrze na rozległym horyzoncie. - Tak, jest tu piekło, a my w nim - powiedział nie wiadomo do kogo. - Wszystko po to, aby wygrać wojnę. - Naciągnął kapelusz na oczy i osunął się w fotelu, udawał, że śpi, ale kontynuował rozmowę. - Hiszpanie nazwali owo miejsce Jornada del Muerto i nie przesadzali. Jeżeli zepsuł ci się tutaj wóz, pozostaje tylko wyciągnąć różaniec i modlić się. - Miejmy nadzieję, że nie skończy się nam benzyna. Niewiele zostało. - Coś słabo z planowaniem. W San Antonio jest stacja. Niech pan trzyma oczy otwarte... wystarczy mrugnąć, a straci ją pan. Jest tam też bar. Nie wolno nam się zatrzymywać, ale każdy to robi, a pan już złamał zasady. Nie do wiary, ale bar był zatłoczony. Connolly zastanawiał się, skąd na tym pustkowiu brali się ci ludzie. Sala była ciemna - musiał zmrużyć oczy, kiedy wszedł - a jedną ze ścian na drugim końcu całkowicie zastawiono butelkami - trofea minionej jowialności. Kiedy oczy przywykły do mroku, zobaczył, że przynajmniej połowa tłumu pochodziła z Góry. W bardzo widoczny sposób starali się udawać, że nie zauważają Oppenheimera, jak gdyby pogwałcenie jednej zasady bezpieczeństwa mogło zostać odkupione przez przestrzeganie drugiej, ale Oppenheimer zignorował maskaradę i poszedł z nimi porozmawiać. Connolly zobaczył Eislera i Pawłowskiego i uśmiechnął się do siebie, odkrywając, o ironio, cel podróży Pawłowskiego. Mały był świat pośrodku pustyni. Kiedy Emma została sama, obaj mężczyźni, którzy jej pragnęli, siedzieli naprzeciw siebie nad piwem w meksykańskim barze. Ironia, którą doceniłby Oppenheimer, myślał Connolly, absurdalna i elegancka jednocześnie. Młody barman, Meksykanin, uwijał się tam i z powrotem, zrywając kapsle z butelek piwa, a jego oczy śmiały się do tego niespodziewanego ruchu. Eisler, o bladej skórze lśniącej w półmroku, wyglądał formalnie pomimo kowbojskiej koszuli z krótkim rękawem i coca-coli, jak ktoś, kto zstąpił ze złej reklamy. Lecz Oppenheimer nie chciał zostawać - czekał ich jeszcze kawał drogi - a jego odejście kończyło przyjęcie dla reszty. - Więc to miał pan na myśli, wspominając o wyjeździe poza ośrodek - zwrócił się Connolly do Pawłowskiego, kiedy wyszli razem. - Nie wolno nam mówić - odparł po prostu. Spojrzał na broń Connolly'ego, zmieszany, jak gdyby chciał go umiejscowić. - Nie wiedziałem, że pan tu jedzie. - Wiozę Oppenheimera. Jest ktoś z panem? Uśmiechnął się nieśmiało. - Nie, nie jestem aż tak ważny. Jedyne, co mi zagraża, to prowadzenie wozu przez Friedricha. - Więc nie spisaliśmy się całkiem źle - powiedział przymilnie Eisler. Connolly zauważył, że jedno ramię ma spieczone od słońca, jasnoróżowe, kontrastujące z rękawem i wyobraził sobie, że jechał z ręką nierozważnie przełożoną poza okno, lekko trzymając palcami kierownicę, stary wyga smakujący wolność na otwartej drodze. Zastanawiał się, na jaki temat rozmawiali, i instynktownie wyczuwał, że o czymś ważnym, o arkanach mechaniki urządzenia, o którym Oppenheimer mówił, że samo siebie pilnowało. - Możemy pojechać za wami? Wygodnie będzie mieć jeszcze jeden wóz. Na wypadek awarii, wie pan. I tak z trzecim samochodem, którego Connolly przedtem nie widział, wyruszyli karawaną przez pustynię. Oppenheimer przyjął na powrót zgarbioną pozycję, wyginając rondo kapelusza, by zasłonić się przed ostrym słońcem. - Może się pan zdrzemnąć z tyłu - zaproponował Connolly. - Mógłbym spać z przodu, gdyby było spokojnie - odparł Oppenheimer. Westchnął i wyjął papierosa. - Ale jakoś czuję, że nic z tego. Co jeszcze przyszło panu do głowy? Connolly uśmiechnął się. - Nic. Jaki jest Pawłowski? - Niech pan nie mówi, że jego też pan podejrzewa? - Nie, to czysta ciekawość. Łatwiej mija czas. - Hmm. Jak przy radiu. - Wydmuchał dym, myśląc. - Ciężko pracuje... lubi pracować. Bethe ma o nim wysokie mniemanie. Zdeterminowany, nawet uparty - mówił, jakby się tym bawił, jakby pisał rekomendacje dla kogoś, kto ubiega się o pracę. - Cudowny umysł, ale skryty. Zawsze myślałem, że fizyka stanowi dla niego zastępczy świat, ale to tylko domysły. Właściwie, nic w tym niezwykłego... wszyscy jesteśmy nieco skryci. Żadnej cierpliwości do parad. Zaraz... jak nas nazywa Herr Goebbels? Sztywne karki. Myśli, że Teller to osioł, na przykład, i nie pracowałby dla niego. A propos, homoseksualistą też nie jest. - Nie, poznałem jego żonę. - Emmę? Tak. Niezła dziewczyna. - To znaczy? - Znaczy, że to niezła dziewczyna. Angielka. Najpiękniejsza amazonka, jaką widziałem w życiu. Z tym trzeba się urodzić, żeby tak jeździć. - Niezwykłe małżeństwo. - Tak? Nie wiem. Wszystkie małżeństwa są niezwykłe, chyba że akurat jest się w tym związku. - Nie, chodzi mi o to, że pochodzą z tak różnych środowisk. Zaśmiał się. - Niech pan nie będzie takim snobem. Oczywiście, nie zna pan Anglików. Najmniej konwencjonalni ludzie na świecie... w każdym razie, jak już raz dostanie się człowiek do szlachty. Walczyła w Hiszpanii, wie pan, musi mieć do tego żyłkę. Żeby pan wiedział, jak jeździ konno. O Angielce można powiedzieć wszystko, patrząc tylko, jak jeździ. - Zaciągnął się papierosem. - Z drugiej strony, jakie to miałoby mieć znaczenie dla pana? Rzucił to lekko, jakby strząsał popiół na siedzenie, i przez dłuższy moment Connolly nie wiedział, co powiedzieć. - Żadne. - Tylko przygląda się pan wszystkiemu - powiedział Oppenheimer. - Nie miałem pojęcia, że zarzuca pan sieć tak szeroko. - Przerwał, czekając, aż Connolly odpowie. - To atrakcyjna kobieta. - Rzeczywiście - beznamiętnie potwierdził Connolly. Rozmawiając z Oppenheimerem, czuł się, jakby grał w szachy. Lecz gra nie była fair... nie miała znaczenia dla Oppenheimera, więc nie musiał grać ostrożnie. - Zastanawiałem się tylko. Sposób, w jaki funkcjonuje nauka? Jeżeli zgadnie się źle, to nie będzie można znaleźć żadnych związków, prawda? - Nie, jeśli zgadnie się źle. Connolly zaniechał drążenia tematu. Potem, zły na siebie, że pierwszy zaczął, jeszcze bardziej się rozzłościł, że nie wiedział, czy Oppenheimer miał coś na myśli, czy nie. Instynkt reportera nakazał mu ukryć się za półprzezroczystym lustrem. Teraz czuł, że znajdował się zbyt blisko powierzchni, której nie mógł zaufać, bo najdelikatniejsze pchnięcie mogło go odsłonić. - Doktor Eisler powiedział coś ciekawego poprzedniej nocy. - To niezwykłe - odparł znudzony Oppenheimer. - Friedrich przeważnie nic nie mówi. Może posiada pan dar nakłaniania ludzi do wywnętrzania się. - Co się stanie, jeżeli Niemcy poddadzą się, zanim pan skończy projekt? - Friedrich tak powiedział? - zapytał Oppenheimer, wyciągając szyję niczym żółw. - Niedokładnie. Powiedział, że hitlerowcy, sam fakt ich istnienia, dali nam zezwolenie na konstruowanie urządzenia, więc co byśmy poczęli bez nich? Oppenheimer zdjął kapelusz i potarł skroń. Connolly dostrzegł, że twarz mu stężała z pogardy. - Jeszcze tego nie zrobiliśmy - odezwał się w końcu. - Jego wątpliwości są przedwczesne. Co do hitlerowców też może podejmuje pochopne decyzje. - A jak nie? - Bardzo pobożne życzenie. Wojna toczy się w każdej minucie. - Ale budowałby pan dalej? - Oczywiście - stwierdził bez wahania Oppenheimer. - Myśli pan, że posunęliśmy się tak daleko, że nie musimy budować? - Ale gdybyśmy nie musieli wygrywać wojny? - Jest potrzebna, żeby wojnę skończyć. Walczą nie tylko Niemcy. Czasami nasi przyjaciele z Europy zapominają o tym, ale to zrozumiałe. Ilu jeszcze zaginionych można się spodziewać na Pacyfiku? Jeszcze rok? Mniej? Nie wiem, jak ktokolwiek może to określić. Ja na pewno nie potrafię. - Nie - odpowiedział bezgłośnie Connolly. - Ględzić o "zezwoleniu", kiedy ryzyko jest tak wielkie. - Ale rozumie pan, o co mu chodzi. Dlatego właśnie oni chcieli to zbudować. - My chcieliśmy to zbudować, ponieważ i tak zostałoby zbudowane. Przez kogokolwiek. Chcieliśmy być tym kimś. Czy to pana szokuje? Mnie czasami tak. Skąd wzięło się nasze ego? Próbujemy uwolnić energię z samej materii... dosłownie zmienić porządek rzeczy. Który fizyk oparłby się temu? Oparłby się pan? W tym jest nauka. Ona nie prosi o pozwolenie. Prosi o odkrycie. Lecz jest taka trudna. Kosztowna. Ceną było wojsko... jak inaczej moglibyśmy tego dokonać? Słońce stało jeszcze wysoko, kiedy minęli straże na granicy poligonu i wymienili przepustki w biurze służby bezpieczeństwa. Baza, następne miasto stworzone naprędce z baraków i budynków wojskowych, otoczona drutem kolczastym sięgającym ponad głowę, piekąca się bez żadnej osłony w pełnym słońcu. Większość mężczyzn chodziła bez koszul, a kilku nawet w samej bieliźnie, lecz pomimo żaru poruszali się szybko, celowo, jak rekwizytorzy na scenie, czyniący poprawki na ostatnią minutę przed podniesieniem kurtyny. Jedyny cień leżał wąskimi paskami tuż przy wschodniej ścianie budynków. W południe nie będzie już żadnego. Connolly'ego znowu uderzył ogrom przedsięwzięcia. Na Górze, gdzie budynki chroniły drzewa i zbiorniki z wodą lub tkwiły w pobliskich kanionach, łatwiej było wyobrazić sobie to miejsce jako znajome miasto w trakcie rozbudowy. Ziemia roztaczała się aż do gór. Stały rancza. Ale tutaj na niekończącej się, nagiej pustyni poligon ciągnął się niezamaskowany w całej swej dziwaczności, wybielona słońcem oaza zmuszona do życia w nocy. Connolly wiedział, że Projekt Manhattan miał fabryki gdzieś w kraju, ogromne zakłady stworzone do produkcji paliwa dla owego urządzenia, ale dopiero w Trinity pojął ostatecznie jego ogromną ambicję, ponieważ nic nie należało do tego miejsca i nic tu nie zostanie po skończeniu próby. Całe miasto i miliony ton materiałów zostaną zniszczone w jednej chwili. Oppenheimer miał do przeprowadzenia jedną inspekcję - nieomal skończony bunkier, około sześciu mil na południe, a potem ciąg spotkań z powrotem w obozie, zatem Connolly'ego zostawiono samemu sobie, zwolniono tak gładko jak służącego rodziny. Pomimo pracy skrzeczącej klimatyzacji, w kantynie było duszno. Zamówił zimną colę i wyszedł na dwór, żeby posiedzieć na wietrze wzbijającym piach. Skroplona para na szklance znikła natychmiast w gorącym powietrzu. Stanął w skąpym cieniu, oparł się o ścianę budynku i obserwował ludzi mocujących jeszcze więcej drutu kolczastego. Pracowali w grubych rękawicach, aby uniknąć oparzeń, a oczy przed tumanami piachu zasłaniały im gogle. Jeepy jeździły tam i z powrotem, wzbijając pył, ale kiedy tylko znikały, zapadała cisza. Nie było ptaków. Jedynie ludzie ośmielali się wyjść na powierzchnię; reszta pustyni zakopywała się, wyczekując nocy. Obóz leżał w niecce, której odległe zbocza, Góry Oscura, znajdowały się tak daleko, że stanowiły jedynie mglisty zarys. Connolly nigdy dotąd nie widział tyle przestrzeni. Jeżeli weszło się w nią, zrobiło krok poza baraki z dykty i słupy telefoniczne, to przepadało się. Większość życia spędził na szukaniu przestrzeni... wąska, rozkładana leżanka w jego chłopięcym pokoju, klitka w redakcji, gdzie nigdy nie było miejsca, żeby postawić kubek kawy, a teraz niespodziewanie znalazł to. Można było iść w nieskończoność. Wszystko tutaj wydawało się odległe - wojna, biuro w Waszyngtonie, całe minione życie. Pustynia wszystko wymazywała. Wpatrywał się ślepo w krajobraz. Tutaj nie można było myśleć, słońce wypalało związki, pozwalając jedynie zbłąkanym myślom unosić się niczym małym prądem pyłowym. Osuszył colę, a grube dno przypomniało mu szklanki Manny'ego Wondersa, pomazane od ciągłego wycierania do tego stopnia, że myślał, iż tamten prawie w ogóle nie widział. Manny miał w gazecie swoją kolumnę; niski, wiecznie pocący się człowiek, który każdego ranka otwierał "Mirror" na dziesiątej stronie, żeby zobaczyć, co takiego zrobił Winchell, a potem spędzał resztę dnia, przesiewając sterty notatek od rzeczników prasowych, żeby zredagować kolumnę z resztek. Asystent wycinał wiadomości i segregował je dla niego, układając w stosiki: Wonders of the City, Seven Wonders, Wonderfuls. Manny Wonders nigdy nie zdejmował marynarki w redakcji, jak gdyby w każdej chwili mógł jechać do El Morocco, a maszynistów traktował z wyszukaną kurtuazją, choć ledwo go słyszano przy stukocie maszyn do pisania. Prowadził rubrykę, w której debiutantki na balach tańczyły rumbę, nudne kobiety się rozwodziły, aktorki poświęcały karierę dla obowiązków wojennych, a naród oglądał z nimi Manny'ego, skupionego na życiu miasta przez całą noc, ale w redakcji był spoconym człowieczkiem o manierach księgowego. Miał już cztery żony. Connolly się uśmiechnął. Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko? Nigdy o to nie pytał, a teraz już się nie dowie, ponieważ Manny też gdzieś zniknął, następny duch na pustyni, który mógł wcale nie istnieć. Nie zamierzał wracać do gazety. Wtedy kochał strażników w ratuszu, gliniarzy na bezpłatnym obiedzie, ale teraz już się nimi nie interesował. Tymi historiami też już się zmęczył. Wojna zabrała go i rzuciła ostatecznie tutaj, na koniec drogi numer 85, na krawędź czegoś nowego. To właśnie dodawało projektowi posmaku - nie rozcieńczone powietrze na górze, nie zakończenie wojny, ale uczucie, że oni właśnie mogą być jedynymi ludźmi na świecie, którzy nie grzebali w przeszłości. Tutaj wszystko było nowe, jak spod igły - surowe drewno, obliczenia, całkowita tajemnica, co z tego wyniknie. Może to właśnie Oppenheimer miał na myśli. Wpatrywali się w pustą kartkę, jak ta niekończąca się, biała pustynia. Nikt nie wiedział, co tu będzie. Usłyszał ryk nad sobą i zobaczył trzy bombowce, lecące w jego stronę z Alamogordo. Przygotowywały się. Ale co on tutaj robił? Wszyscy inni byli zajęci przygotowaniami. Może tak właśnie działał udar słoneczny, pozbawione ciężaru marzenia. Nie rozumiał projektu. Gdyby był reporterem, robiłby notatki, zaskoczony własnym szczęściem, które sprowadziło go w sam środek historii, pomniejszającej wszelkie wiadomości. Lecz on to zarzucił. Znalazł się tutaj, aby rozwiązać zbrodnię, na co wszyscy inni nie mieli zupełnie czasu, nic więcej tylko zakłócenie ich życia. I co dziwne, nie miał nic przeciw temu. Był wdzięczny, że pozwolono mu wyobrażać sobie przyszłość. Wojna sprawiała, że wszyscy żyli z dnia na dzień, nie obiecując sobie nic poza jej końcem. Poczuł chęć ruszenia... nieważne dokąd. Trzeba jedynie było uporządkować sprawy na tyle, aby mógł się spakować. Ale teraz, kiedy tu przyjechał, nie chciał już jechać gdzie indziej. Przyszłość była tutaj. Zapalił papierosa i zastanawiał się, czy Bruner był tutaj kiedykolwiek, poczuł nową wolność pustyni. Chyba nie. Connolly domyślał się, że to by go przeraziło. Żył w zbyt wielu celach, żeby czuć się wygodnie bez ścian. A jednak lubił jeździć. Dlaczego? Dokąd jeździł? Może, jako nowy patriota chciał zobaczyć, jak żyje ten westernowy Zachód. Connolly usiłował go sobie wyobrazić, jak wpatruje się w horyzont, zasłaniając dłonią oczy, ale obraz się nie pojawił. Twarz Brunera na fotografii w aktach była blada, nie znała słońca. Jego życie powstawało w tajemniczych kątach pokojów, zdobywał jedzenie, stukał w ściany - ale to był czysty nonsens. Nie istniał sposób poznania. Mógł wypróbować metodę Oppenheimera i zacząć zgadywać, ale nie nasuwały się żadne powiązania. Jeżeli było się ofiarą, wierzyło się w konspirację. A teraz co? Jeżeli wierzyło się w konspirację, to wierzyło się w wartość poznania jej. Jakże inaczej czuć się bezpiecznym? Świat składał się z szeregu niewidzialnych sieci - w więzieniu, gdzie od tego zależało przetrwanie; w tajnym społeczeństwie, gdzie seks kwitł tym bujniej, im bardziej był ukrywany. Kiedy wszystko ważne jest niewidzialne, czy przyjemność czerpie się z odkrywania tego? Trzymanie oczu otwartych już nie wystarczało. To ostatecznie stało się miłością poznania samego w sobie. Przewagą. Tak więc Karl czytał akta. Czyje? Tak, to sobie potrafił wyobrazić, Karl siedzący nocą przy lampie, zaabsorbowany lekturą, szukający daty, która nie pasowała. Lub czegoś szczególnego. Chodzi o to, czego tu nie ma, tak mówił. Ale dlaczego ten samochód? Po co trwonić czas na udawanie turysty, chyba że była to gra w kotka i myszkę. Chyba że się kogoś śledziło. Chyba że się było z kimś. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. A teraz Connolly'emu, jak zwykle, skończyły się powiązania. Musiał istnieć ktoś jeszcze. Karl, nieskalany niczym mnich, zostawił prezerwatywy w szufladzie. Musiał istnieć ktoś, kogo poderwał. Chociaż ciągle nie mógł w to uwierzyć. - Masz pan ognia? Po dniach modulowanej europejskiej wymowy nosowy akcent amerykański zaskoczył go. Prawdopodobnie z Teksasu lub Oklahomy. Wyglądał na kogoś, kto uprawiał w college'u futbol; szeroki i muskularny, z nieogolonym podbródkiem wystającym zadziornie. Był rozebrany do pasa, z klatką piersiową pokrytą cienką warstwą pyłu, a chusta służąca za maskę, teraz ściągnięta na szyję, trzepotała jak kołnierz nieobecnej koszuli. Wielkie uszy, jak u szczeniaka, sterczały pod rondem sfatygowanego kapelusza. Connolly wręczył mu zapalniczkę. - Pan nowy na poligonie? - Chłopak należał do tych, u których najbardziej niewinne pytania wypadały niczym wyzwanie, jak gdyby nie nauczył się maskować jakiejś wrodzonej agresywności. Connolly wyobraził sobie, jak młodzieniec zaczyna bójkę w barze, łatwo obrażający się wieśniak. - Wpadłem tylko na dzień. Jako ochrona. - Nie pieprz. Wstąp do klubu. - Wyszczerzył się, spokojniejszy, kiedy Connolly wyjaśnił, kim jest. Błysnął odznaką bezpieki, żeby potwierdzić łączące ich więzy. - Kogo sprowadziłeś? - Oppenheimera. Mruknął. - Masz szczęście. Nigdy nie zostaje na noc. Nie chcesz chyba tu zostać. Kurwa, za nic. - Długo tu jesteś? - Dwadzieścia osiem dni. Kurwa, dwadzieścia osiem dni. Przenieśli tutaj naszą grupę w zeszłym miesiącu. Powiem ci, tu jest teraz najciężej. Connolly spojrzał na niego zainteresowany. Myślał, że już rozmawiał ze wszystkimi z wywiadu. Nikt nie wspominał transferów do Trinity. - Tak, jest gorąco. - Nie chodzi o gorąco. We wschodnim Teksasie też jest gorąco. Nudna robota. A ciasno tu jak w szczurzej dupie. Nikt nie wychodzi. Jedyne zajęcie to strzelanie do grzechotników. Woda ze studni ma cały ten syf, więc nie można jej pić... gips i całą resztę, ale kąpiemy się w niej i każdy ma przez to sraczkę. W latrynie człowiek musi rozdeptywać skorpiony. Mówili, że chcą tylko najlepszych do służby w Trinity, więc naturalnie wszyscy myśleliśmy, że to coś specjalnego. I jest. - Czego pilnujesz? - Głównie jaszczurek gila. Tu nie ma nic do pilnowania. Najgorszy problem to antylopy potykające się o druty czujników, których tu pełno. - Dlatego do nich strzelacie? - Tak, to jedynie jest zabawne. Tylko strzelanie. Nie ma co jeść i kogo pieprzyć. Na Górze przynajmniej są kobiety. Raz jakaś kobieta tu przyjechała, żeby dotrzymać nam towarzystwa, ale one nie dają, nigdy, więc po cholerę? Connolly zgasił papierosa. - Już długo to nie potrwa. - Według kogo? Connolly wzruszył ramionami. - A co tobie mówią? - Nabierasz mnie? Bracie, nic nam nie mówią. Nie mamy niczego wiedzieć. Powiedzieli nam, jak umarł Roosevelt... i to wszystko. Z tego, co wiem, wojna się skończyła. - Jeszcze nie - poprawił go Connolly. Chłopak zdjął kapelusz, żeby otrzeć czoło, skóra pod blond włosami zrobiła się czerwona. - No, muszę już iść. Miałem przerwę. Miło było pogadać. Connolly spojrzał na niego, żeby sprawdzić, czy nie żartuje, ale twarz miał poważną. - Uważaj na stonogi, pioruńsko kąsają. - Będę uważał. Mogę ci zadać jedno pytanie? Chłopak już miał odejść, ale odwrócił się z powrotem; jego oczy nagle zrobiły się czujne. Connolly już widział takie spojrzenie, automatyczna reakcja kogoś, kto przywykł do policji, spadek po zbyt wielu sobotnich bójkach, które wymknęły się spod kontroli. Czekał. - Jak byłeś na Górze, znałeś faceta nazwiskiem Karl Bruner? - Karla? - Wyglądał na zaskoczonego. - Pewnie. Był w G-2. Wszyscy go znali. Dlaczego pytasz? - Nie żyje. - Karl? - Był szczerze zdziwiony. Więc nawet plotka nie przedostała się przez zaporę wiadomości. A może nikogo to nie obchodziło. - Został zabity. - O, kurde, nie. - Zamordowany. Chłopak wpatrywał się w niego. - Żartujesz? - zapytał cicho. - Nie. Znaleziono go w parku nadrzecznym w Santa Fe, przy promenadzie. Nie słyszałeś? - Mówiłem ci, tutaj nic nie dociera. Kto to zrobił? - Właśnie próbujemy się dowiedzieć. - Jesteś gliną - oskarżył go, jakby Connolly powinien zdeklarować się wcześniej. - Nie. Wywiad wojskowy. Sami zajmujemy się tą sprawą. - Nie rozumiem. Co się stało? Connolly odpowiadał, obserwując jego reakcję. - Nie wiemy. Policja myśli, że mogło to być morderstwo na tle homoseksualnym. Zaskoczenie było pełne. Chłopakowi aż zabrakło tchu od nerwowego śmiechu niewiary. - To ci, kurwa, wariactwo. - Dlaczego? - Dlaczego? Karl nie był pedałem. - Skąd wiesz? Splunął. - Skąd wiem? Po prostu nie był, to wszystko. Święty Boże. Karl? - Dobrze go znałeś? - Był tylko facetem z biura. Dawał mi zlecenia, jak wystąpiłem z policji konnej. - Więc nie wiesz, kim byli jego przyjaciele? Czy spotykał się z kimś? - Nie. - Dobra. Myślałem tylko, że mogłeś coś zauważyć. Dużo z tobą rozmawiał? - Trochę. - O czym? - O niczym. O różnych rzeczach. Wiesz. - O jakich rzeczach? Wahał się przez chwilę i Connolly widział, jak toczy wewnętrzną walkę. - Pytał cię o dziewczyny? - Connolly naprowadzał go pytaniem. - Czy mam tu jakieś? Tak, pytał. - A ty mu opowiadałeś. - A, spierdalaj. - Teraz się rozzłościł. - Nie, to ważne. Czy wyczułeś, że temat go interesował albo że przynajmniej rozmawiał po to, żebyś myślał, że go interesuje? Dla niego pytanie było jednak zbyt skomplikowane; patrzył tylko ślepo na Connolly'ego. - Tak, interesowało go. Chciał wiedzieć, dokąd można pójść, te rzeczy. - I z kim? - Czasami. - Mówiłeś mu? Odwrócił wzrok, szukając drogi wyjścia, zastanawiając się, jak oni do tego doszli. - Czasami. - Ale on był tylko ciekawy? Nie chciał nazwisk dla siebie? - Nie - odparł, rozumiejąc sugestię - ale nie dlatego, że był pedziem. Właśnie się z kimś pieprzył. Connolly milczał, nie wiedząc, co dalej z tym począć. Możliwe, że w umyśle Teksańczyka, znudzonego, dojrzewającego, ktoś zawsze kogoś pieprzył. Możliwe, że Bruner używał tego jako przykrywki, blagierskiej sztuczki. Lecz istniało prawdopodobieństwo, że to prawda, brakujące ogniwo. - Dlaczego tak myślisz? - Nie wiem... mówił takie rzeczy, chyba. Wiesz, na przykład, że idzie na randkę. - To jego słowa? Miał randkę? - Coś w tym rodzaju. Tak, dokładnie. Chyba tak. Nie zwracałem na to specjalnej uwagi. - Wymienił imię? Skąd wiedziałeś, że to kobieta? Teksańczyk zarumienił się. - No, co jeszcze? Jezu Chryste. Dlaczego miałby chcieć słuchać o tym, co robiłem, skoro był pedałem? - Dobre pytanie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jednocześnie robił się wrogi i niepewny, jak gdyby sytuacja była dla niego tak obca, że nie wiedział, czy ma się złościć. - Czy kiedykolwiek pytał o jakieś seksualne szczegóły? No, wiesz... - Nie. Nie mówi się o takich sprawach. - Więc było to tylko: "Dobrze się bawiłem zeszłej nocy" albo "Oj, chłopcze, powinieneś zobaczyć..." - Tak, coś w tym rodzaju, nic wulgarnego. Widzisz, on pytał. Co miałem mu odpowiadać? - Może twoja reputacja ciebie wyprzedziła. Może szukał wskazówek. - To ma być śmieszne? - Więc jak często porównujecie wyniki? - Za dwa centy sprałbym ci mordę. Masz prawo o to pytać, co? - Aż do samego Grovesa. - Cholera - wycedził z odrazą. - Słuchaj, robisz z tego wielką sprawę. Tak po prostu faceci gadają. No, wiesz. Od czasu do czasu. - Myślałem, że przez cały czas zaliczałeś panienki. - Hej, na pewno więcej od ciebie, założę się. - Obruszył się jak dziecko. - Punkt dla ciebie - powiedział Connolly, śmiejąc się. - Uważaj, nie obchodzi mnie, czy się pieprzysz. Proszę bardzo. Chcę tylko wiedzieć, co mówiłeś denatowi. - Nic nie wiem. Facet lubił żartować na ten temat od czasu do czasu. Nie porównywaliśmy wyników. Sam coś kręcił na boku. A potem zerwali, tak mi się wydaje. W każdym razie ostatnio dużo nie mówił, więc tak sobie wykombinowałem. A potem przyjechałem tutaj. No, wiesz, tylko żartowałem. To nie sprawa federalna. Lubił słuchać, po prostu. I nie był pedałem. - Powiedział to z naciskiem, jak gdyby ważne dla niego było, aby Connolly uwierzył. - Zastanawiam się, skąd taka pewność. - Wiedziałbym. Po prostu bym wiedział. - Wyprostował się, nieomal przyjmując pozycję obronną. - Masz ich dużo tam w Teksasie, co? - Nie. Ze wzgórza oddelegowano jeszcze czterech innych ochroniarzy i do zmierzchu Connolly przesłuchał ich wszystkich, nie dowiadując się nic poza tym, co już wiedział. Oppenheimer jeszcze nie wrócił, kiedy stanął z innymi w kolejce po kolację, tak zajęty myślami, że ledwo zauważał jedzenie wypełniające tacę. Usiadł z grupą mechaników, którzy pracowali nad ochronnymi goglami z aluminium, mającymi powstrzymać słony pył. W kantynie było teraz chłodniej i Connolly ślęczał nad kawą, nawet po tym, jak mężczyźni przy jego stole wstali i wyszli oglądać film na powietrzu. Uśmiechnął się na myśl o klubach Hannah rozświetlających nocą pustynię. Nawet tutaj, w Jordana del Muerto, ludzie tańczyli. Zamieszał kawę i w roztargnieniu bawił się łyżeczką, wyjmując ją z filiżanki i zanurzając, by obserwować, jak poziom kawy się podnosi. - Prawo wyporu - odezwał się Eisler, przerywając tok jego myśli. - Widzi pan, zasady naukowe nigdy się nie zmieniają. Najpierw Archimedes w wannie, a teraz łyżeczka do kawy. Mogę się dosiąść? Connolly uśmiechnął się i otwartą dłonią wskazał puste krzesło. - Czy on rzeczywiście biegł ulicami nago, wołając "Eureka"? - Mam nadzieję - odparł Eisler. - Ładna historia. Lecz może dopiero po tym, jak napisał raport do rady naukowej. - W dwóch kopiach. Jedna ad acta. - Tak. - Uśmiechnął się. - W dwóch kopiach. - Oczy miał zmęczone, skórę zaróżowioną od słońca. Jedząc, pochylał się nad tacą, garbiąc ramiona w takim samym przyzwoleniu dla zmęczenia, jakie Connolly zauważył u Oppenheimera. Kiedy on wpatrywał się w pustynię i igrał z nastolatkiem, oni ciężko pracowali. - Gdzie jest Pawłowski? - zapytał Connolly. - Och, nie wraca z nami dzisiaj. Zostaje na cały tydzień, biedaczysko. Connolly'ego ogarnęła fala szczęścia, tak nagła i niespodziewana, że przestraszył się, iż da po sobie poznać. Tydzień. - Mam nadzieję, że odpoczął pan - mówił Eisler. - Oppie nie lubi prowadzić, a ja w nocy mam kłopoty ze wzrokiem. Taka długa podróż. Wie pan, lepiej by było zostać na noc. - Nie, musimy wracać - odpowiedział Connolly, paląc się do powrotu. Eisler źle go zrozumiał i znowu się uśmiechnął. - Tak, nie jest to Aldon, zgadzam się. Myślę o Danielu. Cały dzień na Posterunku Południowym. Trzeba uważać na każdy krok. - Węże? Eislerem wstrząsnęło. - Albo skorpiony. Kto wie? Przyznam się, że na pustyni oblatuje mnie strach. - Co on tam robi? - Wolno mi to panu powiedzieć? Czy to test bezpieki? Connolly wzruszył ramionami. - Jestem nieszkodliwy. I tak tego nie zrozumiem. - Urządzenia do pomiaru radioaktywności. Oczywiście, nie faktycznej. Symulowanej na niskim poziomie. - Nie chodzi tutaj o próbę? - zapytał zaskoczony Connolly. Eisler uśmiechnął się. - Jest to próba przed próbą. Tylko tym razem trotyl, sto ton, dla zbadania fali uderzeniowej. Właściwie dla sprawdzenia naszych instrumentów. Tak więc wkładamy w stos tysiąc kiurów materiałów rozszczepialnych, żeby udawały materiał radioaktywny. Przepraszam, rozumie pan? - Rozumiem, co to takiego sto ton trotylu. Mój Boże. Eisler uśmiechnął się słabo. - To jedynie próba. Prawdziwe urządzenie wyprodukuje więcej... aż - hm, tego nikt nie wie tak naprawdę. Mogą sobie zgadywać. Widzi pan, to gra. - Jego smutny głos ucichł, ustępując myślom. - Jaką siłę wybuchu, w porównaniu z trotylem, możemy uzyskać za pomocą jednego urządzenia? Sto? Pięćset? Więcej? Jeszcze nie wiemy. - Na ile ton pan stawia? - Ja? Ja się nie zakładam, panie Connolly. To nie loteria. - Ale jak pan uważa? - Dwadzieścia tysięcy ton - rzucił od niechcenia Eisler. Zaskoczony Connolly nie mógł oderwać od niego wzroku. - Dwadzieścia tysięcy - cedził słowa, jakby starał się potwierdzić liczbę. - Dwadzieścia tysięcy - powtórzył cicho Eisler - a pan myśli, że co my tutaj robimy? Dlaczego nazywamy to urządzeniem? Ze względów bezpieczeństwa? Nie sądzę. Może nie chcemy sobie przypominać, nad czym pracujemy. Moje obliczenia są dość dokładne. Na to stawiam. - Uśmiechnął się ironicznie. - Oczywiście, nie potrafimy jeszcze obliczyć dyspersji. Nie ma dobrych wzorów dla radioaktywności. Nawet nasz Daniel to przyznaje. Te liczby wprawiały Connolly'ego w osłupienie. Spokojnie rozmawiali sobie w tymczasowej kantynie na pustyni; reszta przekraczała wszelkie wyobrażenie. Był ciekawy szczegółów, jak śmiertelnie chory pacjent nadal zainteresowany medyczną procedurą. - Czy pan też to robi? - zapytał. - Mierzy radioaktywność? - Po części. Nie wolno nam mówić, wie pan. - Pracuje pan z Frischem w Oddziale G, Grupa Zestawu Krytycznego. Eisler wzdrygnął się, zaskoczony. - Skąd pan wie? - Connolly nic nie odpowiedział. - Rozumiem. Następna próba. Więc skoro pan wie, dlaczego pan pyta? - Wiem, gdzie pan pracuje. Nie wiem, co to znaczy. - A więc wie pan coś o prędkich neutronach? Wie pan, co to masa krytyczna? Jak to wytłumaczyć? - Przebiegł wzrokiem po stole w poszukiwaniu rekwizytów. - Ile uranu potrzebujemy do naszego urządzenia - oto problem. Wiemy z teorii, ale jak to sprawdzić? - Przesunął filiżankę Connolly'ego między nich. - Przypuśćmy, że ta kawa to U-235. Jeżeli wzięlibyśmy dosyć, jeżeli osiągnęlibyśmy masę krytyczną, nastąpiłaby reakcja łańcuchowa i oczywiście... eksplozja. Ale kiedy tak się dzieje? Więc bierzemy tyle kawy, ile naszym zdaniem potrzeba, ale zostawiamy dziurę w środku - teraz musi pan wykorzystać swoją wyobraźnię - żeby neutrony mogły uciekać. Nie ma reakcji. Niech łyżeczka będzie kawą, którą wyjęliśmy. - Przytrzymał ją nad filiżanką. - Jeżeli ją opuścimy, o tak, bombardowanie neutronami rośnie, reakcja łańcuchowa przyspiesza. Wówczas powstają warunki do eksplozji atomowej. - Ale eksplozja nie następuje. - Trochę oszukujemy; używamy wodorku uranu, więc reakcja jest wolniejsza. A rdzeń opuszczamy bardzo szybko. Ale tak, kiedy przechodzimy przez środek - mówił, pozwalając łyżeczce opaść - natychmiast uzyskujemy masę krytyczną. Bardziej już nie możemy zbliżyć się do eksplozji atomowej, jednocześnie do niej nie doprowadzając. Oczywiście można by stworzyć taki efekt po prostu przez ułożenie kostek U-235 w osłonie z bloków berylu. Zestaw krytyczny. Lecz drugi sposób jest bardziej wyszukany. Może trochę bezpieczniejszy. Connolly wpatrywał się w kawę, potem spojrzał na Eislera, jak gdyby był to ktoś inny. Nie mógł sobie jakoś wyobrazić, że Eisler jest takim ryzykantem. - Musi mieć pan nerwy ze stali - powiedział w końcu. - To jak rosyjska ruletka. - Smocza - Eisler poprawił go. - Słucham? - Nazywamy to Eksperymentem Smoka... łaskotanie śpiącego smoka w ogon. - I nie martwicie się, że wszystko wysadzicie? - Nie. Kontrolujemy doświadczenia. Niebezpieczne jest promieniowanie. - No, lepiej, że to pan niż ja. - Panie Connolly, niech pan nie będzie taki przejęty. To eksperyment naukowy, nic więcej. Myślę, że czasami wszyscy łaskoczemy smoka w ogon, chociaż trochę. Sprawdzamy, jak daleko możemy się posunąć. Nie czuje pan tego? To tylko... - szukał słowa - promieniowanie, jakiego się nie spodziewamy. - Domyślam się - wtrącił Connolly, czując, że Eisler właściwie rozmawia z sobą. - A teraz mogę pana o coś zapytać? - zwrócił się do niego grzecznie Eisler. - Co pan robi? Nie jest pan kierowcą. - Wyczekiwał od Connolly'ego protestu podkreślonego stanowczym gestem dłoni. - Proszę. Ja wiem. Kierowcy nie chodzą do Webera na muzykę. Oppie chce jechać z panem sam na sam. To już jest niezwykłe, rozumie pan. My zauważamy takie rzeczy. Ma pan moje dossier. Zakładam, że innych też. Co właściwie pan tutaj robi? Czy wolno mi wiedzieć? Chyba jest pan jakimś agentem rządowym. Więc musi być coś nie tak. Jakiego smoka pan łaskocze? Connolly'ego znowu zaskoczyły różnice wśród emigrantów. Ich pierwsze podejrzenia dotyczyły państwa policyjnego. - Nie - odpowiedział - nic podobnego. Pomagam tylko w śledztwie w sprawie morderstwa. - Och? Kogo? - Głos miał opanowany, co Connolly wziął za brak zainteresowania. - Oficera służby bezpieczeństwa nazwiskiem Bruner. Eisler popił łyk kawy, nic nie mówiąc. - Znał go pan? - Nie. To znaczy, wiedziałem, kim był. Nadal jesteśmy małą społecznością. Przykro mi się zrobiło, jak o tym usłyszałem. Nie przypuszczałem, że to sprawa bezpieki - odpowiedział, kończąc pytaniem pozbawionym właściwej intonacji. - Może nie. Eisler uniósł brwi w następnym pytaniu, ale Connolly nie wyjaśniał. - Ale nie wie pan, kto go zabił? - Jeszcze nie. - Rozumiem - odpowiedział powoli, odsuwając tacę. - Więc będzie pan naszym mieczem sprawiedliwości. No, to życzę sukcesów w polowaniu. I proszę pomyśleć o złapaniu chociaż jednego. Tylu ginie w dzisiejszych czasach, a nigdy nie ma morderców. - Ja szukam tylko jednego, konkretnego. - Tak, oczywiście. Proszę mi wybaczyć. Ciągle wtrącam coś filozoficznego, kiedy jest praca do zrobienia. - Jest pan żonaty? Eisler spojrzał na niego osłupiały, zaskoczony tą nagłą zmianą tematu. Connolly widział, jak Eisler bezskutecznie poszukuje wytłumaczenia, aż wybełkotał coś ze śmiechem. - Dlaczego pan pyta? Czy to przesłuchanie? Miejsce urodzenia, szkoła, stan cywilny... - Nie, jestem tylko ciekawy. Eisler spojrzał teraz na niego z namysłem. - Myślę, że nigdy pan nie jest tak po prostu ciekawy, panie Connolly. - Popił kawy. - Byłem żonaty. Ona nie żyje. - Przepraszam. - Nie, to stara historia. Wiele lat. Trudi. Została zabita... nie, nie tak jak pański kolega. Nie było mordercy. Bójka uliczna w Berlinie. Do tylu dochodziło w tamtych czasach. Freikorps, GPD i... Kto ich tam jeszcze pamięta? Co mogło być tak ważnego? Tylko zamieszki, prawdziwa krew na ulicach. Jeżeli przypadkiem przechodziło się obok, można było oberwać. Wystarczyło skręcić w złą ulicę. Jak wypadek drogowy. Właśnie tak. - Nie dowiedział się pan, kto ją zabił? - Kto? Kto? - Jego łagodny głos zrobił się teraz zniecierpliwiony. - Historia ją zabiła. Nie ma kogo szukać. To jak choroba. - Wzruszył ramionami. - Przepraszam. Wciąż musi panu jej brakować. - Nie, panie Connolly. Nie jestem romantykiem. Ona nie żyje. Przeszłość zostawiam z tyłu. Stary świat. Czyż nie jest to amerykańska idea? Zaczynać na nowo, zostawiać wszystko za sobą? - Connolly pomyślał o białym, pustym pasie pustyni, jego własnym impulsie dążenia ku czemuś nowemu. - Dosyć historii. Wy tutaj nie wierzycie w historię. Jeszcze. Czasami myślę, że my nie wierzymy w nic innego. Tak właśnie. Zobaczymy, kto miał rację. - A o co by się pan założył? Eisler uśmiechnął się. - Dwadzieścia tysięcy ton. Co do reszty, to nie wiem. Trudno jest zostawić wszystko za sobą. Zawsze jest jakieś tam. Myśli pan... a potem się dziwi. Trochę jak z ogonem smoka, co? - Co takiego? - odezwał się Oppenheimer, stawiając swoją kawę na stole i siadając na krześle. Zdawał się zdenerwowany i rozdrażniony. - Historia i filozofia - wyjaśnił Eisler. - Te sprawy. Oppenheimer rzucił krótkie spojrzenie Connolly'emu. - Następne seminarium? A może poszukałby pan dla nas trochę benzyny? Musimy wracać, bo inaczej utkniemy tu na całą noc. - Nie jesz, Robercie? - zapytał Eisler. - Nie, tylko kawa. - Podrapał się w rękę. - Powinieneś coś zjeść - namawiał go Eisler. - Nie teraz - rzucił. Connolly'emu przyszło do głowy, że ten człowiek żyje samymi nerwami. - Co za przeklęte miejsce - dodał, znowu pocierając dłoń. - Myjesz się, a woda jest tak twarda, że pokrywasz się tlenkiem magnezu. Teraz będę się drapał całą noc. Connolly zaśmiał się w duchu z naukowej dokładności jego skargi. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy usłyszał, jak Oppenheimer narzeka na coś. Widział go już zawalonego pracą, wściekłego, zmartwionego, ale wszystko było częścią tego, co lubił. Inni ladzie utyskiwali, lecz wspierali się jego nieskończonym optymizmem. Jeżeli czuł, że wszystko jest w porządku, problemy stawały się nieważnymi drobiazgami. Teraz jednak był zirytowany i zgryźliwy, w końcu pokonany przez swędzenie. - Mamy tutaj pięć linii kolejowych. Nie myślisz, że mogliby zostawić jedną otwartą. G.G. wścieka się, jak jest odcięty. Musimy siedzieć i czekać, aż dostaną połączenie z powrotem. Strata czasu. - W takim razie - wtrącił Eisler - przekąś coś. Rozchorujesz się. Chociaż bułkę. - Friedrich, daj spokój. Niczego nie potrzebuję. A propos, słyszałem dzisiaj coś, co mogłoby cię zainteresować. - Tak, Robercie? - Uległ. - Armia wzięła Stassfurt. - Przerwał, czekając na reakcję, i po chwili kontynuował. - Niemcy trzymali tam rudę uranu. Ponad tysiąc ton, większość oryginalnej belgijskiej dostawy. Gdzie indziej nie powinni mieć tego dużo, dlatego możemy określić już prawdopodobieństwo skonstruowania niemieckiego urządzenia. Connolly'emu wydało się, że Oppenheimer prowokuje Eislera, mści się za jakiekolwiek wątpliwości, które miał do tej pory, i zdziwił się jego bezpośrednim okrucieństwem. Nie ma już hitlerowców, którzy dawaliby zezwolenie. Znowu podprowadzał go, aby zakwestionował projekt. Lecz Eisler nie dał się wciągnąć. - Liczyliśmy na to - odpowiedział ostrożnie. - Tak. Teraz zostali tylko Japończycy. Twarz Eislera zachmurzyła się na moment, ale to, co zobaczył Connolly, było straszne, rezygnacja tak całkowita, jakby został skazany na śmierć, jak gdyby długo oczekiwany wyrok w końcu został wykonany. Po chwili chmury zniknęły i znowu był sobą. - Zgadza się - powiedział. Czy Oppenheimer był świadom tego, co robi? Connolly ponownie spojrzał na Eislera, tak łatwo niepokojącego się, tak czułego na przeciwności, i zastanawiał się, czy Oppenheimer usiłuje sam siebie przekonać. Jak inaczej zostać generałem, przejrzeć wszelkie sprawy? Trzeba wszystko odłożyć na bok? Cenę już znano. - Telefon, proszę pana. - Szeregowiec ledwo dotarł do stołu, kiedy Oppenheimer się zerwał. - Nie, proszę pana, nie do pana. Do pana Connolly'ego. Oppenheimer był zbyt zaskoczony, żeby wpaść w złość. Jako że już stał, wykonał gest dłonią, dający pierwszeństwo Connolly'emu. Lecz ten niespodziewany obrót spraw przywrócił mu dobry nastrój, aż zaśmiał się z siebie. - Niech pan nie zajmuje linii. Będzie pan kazał czekać generałowi. A propos, niech pan powie swojej matce czy komukolwiek, że tutaj nie wolno dzwonić. Connolly wzruszył ramionami. - Zaraz wracam. - Lepiej, żeby to było coś ważnego. Dzwonił podekscytowany Mills. - Pomyślałem, że będziesz chciał wiedzieć... dostali go. - Co? - Mordercę. Dzwonił Holliday. Policja z Albuquerque przygwoździła drania. Obie zbrodnie. Wygląda na to, że możesz zbierać się i wracać do wielkiego świata. Lecz Connolly z ostrym kłuciem serca uświadomił sobie, że to ostatnia rzecz, jakiej pragnie. - Jesteś tam jeszcze? - zapytał Mills, teraz głośniej, jakby obawiał się, że zostali rozłączeni. - To nie ma sensu. - Brachu, nie poddajesz się, co? Oni zamknęli sprawę. Fermata, jak mówimy nad Rio Grandę. To Meksykanin. Tak jak się spodziewali; - Chcę go zobaczyć. Mills przerwał. - Holliday polecił, żeby ci powiedzieć, że policja z Albuquerque chce, abyście się grzecznie odczepili. Przyślą wam kopię raportu, ale... - Powiedz mu, że będę tam jutro. Muszę dzisiaj zawieźć Oppenheimera. - On mówił, że uparli się przy tym. Chyba boją się, że wojsko im się wpieprzy... - Słuchasz mnie? Powiedz Hollidayowi, że będę jutro w Albuquerque i przesłucham podejrzanego. Jeżeli go jutro nie przesłucham, dzwonię do generała Grovesa, a on porozmawia z gubernatorem Nowego Meksyku, który zajmie się poważnymi niedociągnięciami w pracy policji w Albuquerque. Jasne? - Zrobiłbyś to? - Prawdopodobnie. Nie wiem, ale jest to ryzyko, którego chyba nie będzie chciał podjąć. - W porządku, uspokój się. Zobaczę, co da się zrobić. Nie wyglądasz na szczęśliwego. Myślałem, że ucieszysz się jak diabli. - Nie wierzę, że im się udało. - Jak to? - Moim zdaniem to nie ten facet. - Mike, lepiej uwierz - powiedział spokojnie Mills. - On się przyznał. 8 Jechali nocą, Eisler spał na tylnym siedzeniu, Oppenheimer, skulony z przodu, udawał, że śpi, milczał niespokojny. Droga była kompletnie opustoszała, ich reflektory stanowiły jedyne punkty światła przez wiele mil, ale Connolly stał się czujny z powodu panującego napięcia; Oppenheimer chciał spytać o telefon, ale Connolly nic mu nie mówił. Sam nie wiedział dlaczego. Oppenheimer miał prawo wiedzieć. Cóż mogło być bardziej ostatecznego od przyznania się? Bezsensem było udawać, że potrafi znaleźć jakiś powód, by temu zaprzeczyć. Reszta tej historii sama się teraz pisała: sardoniczne podziękowania i bilet powrotny do Waszyngtonu; kwatera w domu przy L Street, wspólna łazienka na korytarzu; następny rok wertowania papierów, aż wojna się skończy; zwolnienie do życia, które już nie istniało. Lecz to jeszcze się nie skończyło, nie ta sprawa, nic związanego z Los Alamos. Nie był jeszcze gotowy do wyjazdu. Tak naprawdę tutaj dopiero wiedział, że żyje, w jakiś sposób był znowu przydatny, stanowił część projektu. Po raz pierwszy rozumiał, co czują naukowcy, którzy nie chcą myśleć o niczym innym, dopóki nie zostanie osiągnięty główny cel. Przyjdzie czas później, ale nie teraz. Byli tak blisko. A dopóki miał swoją sprawę, te peryferyjne poszukiwania, nadal mógł stanowić część projektu. Czyż nie zawdzięczał Brunerowi, że może przejść przez to aż do końca? Lecz nawet on widział, że wznosi absurdalny domek z kart. Jeśli się spróbuje, można wmówić sobie wszystko. To nie jego projekt. Nie był winien Brunerowi nic z wyjątkiem przeprosin za to, że próbował wykorzystać jego śmierć do dokonania czegoś interesującego w swoim życiu. Meksykański kochaś, bezsensowna zbrodnia. Takie jest życie. Może jego odmowa zaakceptowania faktów dawała się łatwiej wytłumaczyć: jeżeli opuści projekt, opuści ją. Spojrzał na Oppenheimera. Zasługiwał, by się dowiedzieć. Milczenie Connolly'ego zakrawało na wojskową niesubordynację. Zaniedbanie obowiązków służbowych. A wszystko dlatego, że mogłoby to zakłócić jego pożądanie kobiety? Czy chodziło jedynie o pociąg seksualny? A jednak Oppenheimer nie pytał, zresztą jakie to miało znaczenie? Nie prosił o wiele czasu... tylko tyle, by upewnić się, zanim zrezygnuje. Nadal znajdowali się na południe od Santa Fe, kiedy pierwsze promienie światła wypełzły zza gór Sangre de Cristo, podnosząc mgłę z bylic i rosłych jałowców. Zanosiło się na jeszcze jeden malowniczy poranek, wymazujący wszelkie niewygody nocy, czysty i nieskomplikowany. Oppenheimer, w końcu wyczerpany wszystkimi zmartwieniami, które zajmowały go w ciemności, teraz zasnął głęboko. Eisler, który stawił czoło demonom, a potem proponował bułkę, chrapał cicho z tyłu. Samochód znowu stał się bezpieczny i zwyczajny. Dlaczego noc zawsze wypełniało ultimatum? Rób jeden krok naraz. W nowym świetle zobaczy to, co zobaczy. Podrzucił obu mężczyzn, nieprzytomnych, pod bramę obszaru technicznego, potem oddał samochód do parku maszyn, a sam przyszykował się do wzięcia prysznica i rozpoczęcia na nowo. Lecz Los Alamos jeszcze spało, połyskujące i puste. Mills przez całe godziny nie będzie gotowy, a Albuquerque jeszcze ileś godzin później. Tylko kilka ciężarówek zakłócało spokój. Mógłby napić się kawy, zameldować w biurze. Mógł iść na spacer, otrząsnąć się z senności podczas przechadzki dookoła Stawu Ashleya. Zamiast tego stał na skraju piaszczystej drogi. Ruszył w stronę swojego pokoju, ale zawahał się. Skręcił do budynku administracji, znowu się zatrzymał. Ponownie stał się nastolatkiem, nerwowo szukającym na ulicy wymówki, chociaż wiedział, że ma teraz wejść na ganek i zadzwonić do drzwi. Zastukał lekko w drzwi w kompleksie Sundt, obawiając się, że pobudzi sąsiadów, ale ona musiała wstać wcześnie, ponieważ drzwi otworzyły się natychmiast. Włosy miała rozpuszczone, nieuczesane, otulał ją szlafrok; przedwojenny, przylegający do ciała jedwab, który lekko opinał piersi. Poczuł jej ciepło, które zabrała ze sobą z łóżka. - Oszalałeś? - zapytała cicho. - Nie możesz tu przychodzić. - Rozejrzała się pospiesznie na boki. - No, to wyjdź - zaproponował. - Ciii. Ktoś usłyszy. Wiesz, która godzina? Skinął głową, ale się nie ruszył. Znowu się rozejrzała i szerzej otworzyła drzwi. - Wchodź - powiedziała, wciągając go do środka i zamykając drzwi. - O co chodzi? Wyglądasz jak zmora. Odwrócił się, aby na nią spojrzeć, nieświadomie przyciskając ją plecami do drzwi; przyglądał jej się przez moment, z twarzą przy twarzy, jakby odległość miała zniżyć im głosy. - Ty nie. Uśmiechnęła się półgębkiem. - Prosiłam o to, prawda? - odparła cicho. - O szóstej nad ranem, cholera. - Muszę z tobą porozmawiać. - Nie tutaj. - On nie wróci do piątku. - Nie o to chodzi. Nie możemy... nie tutaj. - Lecz nie ruszała się, a on czuł ją przed sobą, ciepłą, ich twarze nieomal się dotykały. - Muszę ci powiedzieć. Może będę musiał wyjechać. Spojrzała na niego. - Tak? - Może. Znaleźli kogoś. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytała, nie spuszczając z niego oczu. - Nie mogę ci niczego obiecać. Powinnaś to wiedzieć. - Wiem. - To może być dla ciebie ważne. Nie chcę postępować nie fair wobec ciebie. Położyła dłoń na jego policzku. - Ale nie jesteś fair - powiedziała, przyciągając go do siebie. - W tobie nie ma nic fair. - Pocałowała go. - Jesteś tutaj - mówiła, całując go ponownie, lekko, jak gdyby wciągała powietrze między słowami - a potem cię nie ma. To nie fair. Ostrzegasz mnie. Co jeszcze? - Nie chcę wyjeżdżać - powiedział, zwracając jej pocałunki. - To zostań trochę. Teraz. - Jesteś pewna? - zapytał, całując. - Tak. - Nie chcę cię skrzywdzić. - To niesamowity romans. Przeprosiny na początku, nie na końcu. To nie fair. - Nie. - Udawajmy, że jesteśmy na początku. Wtedy pocałował ja mocniej, przyciskając do drzwi, z dłońmi za jej plecami; przyciągnął ją bliżej. Przez jedwab czuł żar skóry, wędrował dłońmi w dół pleców, przyciągając ją tak, że ich ciała wbiły się w siebie. Wtedy szlafrok rozsunął się i Connolly wsunął pod niego dłonie, dotykając bezpośrednio gorącej skóry. Trzymała go za tył głowy i wędrowała ustami po jego twarzy. - Chodź do łóżka - wyszeptał. - Nie. - Łapczywie chwytała powietrze. - Nie tam. Kiedy przesunął dłoń na tył jej uda, podniosła nogę wysoko przyciskając do jego boku, jak gdyby brał ją właśnie tam, na stojąco i jego członek aż podskoczył z podniecenia. Potarł dłonią spód jej uda, aż poczuł, że włosy drapią go w opuszki palców, już wilgotne, a ta wilgoć sprawiła, że jego erekcja znowu zapulsowała nieomal boleśnie. Przesuwał palce po wilgotnych wargach gładko tam i z powrotem, aż zaczęła na nich jeździć, wydając przy pocałunku stłumione jęki. Wtedy odwrócił otwartą dłoń tak, że złapał ją, a grzbiet ocierał się o nią z przodu, gdy mokry palec wślizgiwał się i wyślizgiwał. Oderwała od niego usta, aby zaczerpnąć powietrza, ale dolna część jej ciała nadal się poruszała. Lecz on teraz nie mógł przestać... ta dzikość, pośpiech, była poza nimi. Czuł jej rwany oddech na uchu. Znowu zakrył jej usta, ich języki były śliskie, kiedy przesuwał rękę, by rozpiąć spodnie; gdy wyskoczył, od razu ruszył, aby zastąpić rękę. Prześlizgnął się po jej mokrej skórze i wszedł do środka, wypełniając ją, a ona wzięła gwałtowny wdech i oparła głowę na jego ramieniu. Pomyślał przez moment, że zaraz wystrzeli, ale jej żar otoczył go. Nie istniało teraz nic poza uczuciem, tak pełnym, że bał się je zepsuć. Lecz wtedy poczuł, jak ściany jej pochwy chwytają go w lekkich spazmach i znowu się poruszali. - Och - wydała z siebie cichy, gardłowy odgłos, z głową opartą o drzwi, i to podnieciło go jeszcze bardziej i znowu zakrył ustami jej usta, chwycił ją od spodu i pchnął, a ona wciąż opierała o niego wysoko uniesione udo. Słyszał, jak walą o drzwi, niepomni jak zwierzęta, aż nagle wydała z siebie ostry krzyk i poczuł, jak znowu chwyciła go w środku; wiedział, że doszła, więc także po kilku ostrych pchnięciach wytrysnął, wszystko z niego wystrzeliło i zaczerpnął tchu. Stali tam przez kilka minut, ciągle spleceni, chwytając powietrze. Wiedział, że muszą wyglądać absurdalnie, usta umazane śliną, oparci o ścianę jak psy, jego spodnie spuszczone do kolan. Lecz jej twarz promieniała, a kiedy spojrzał na nią, poczuł ogromną wdzięczność. To było takie szybkie, ale ona mu pozwoliła, nie protestując, oddając się całą sobą. Chciał się kochać, nie tylko pieprzyć, ale już i tak czekali zbyt długo, żeby cieszyć się czasem. Teraz pocałował ją delikatnie i podniósł - nadal twardy w niej - przeniósł ją kulejąc na kanapę, ze spodniami idiotycznie zaplątanymi wokół łydek. Lecz chodziło mu o to, aby jej nie opuszczać. Nieważne, jak wyglądali, niechlujnie i niezdarnie, dopóki on w niej pozostawał. Kiedy położył ją na kanapie, ciągle znajdując się w jej wnętrzu, uśmiechnęła się i tym razem utrzymali odmienny rytm, poruszali się gładko, a to uczucie w nim rozchodziło się na zewnątrz, tak że całe ciało brało udział w miłości, każdy fragment skóry był wyczulony. Tym razem dotykał jej całej, obrysowywał piersi, całował szyję, aż oboje zaczęli bieg i ona objęła go nogami, poganiała go, czekała, aż ją dogoni, aby mogli skończyć razem, rozedrgani w tym samym uderzeniu ekstazy. Leżeli bez słowa przez moment, aż, spokojny, uświadomił sobie, że przygniata ją i wysunął się z niej, jego penis wreszcie zwiotczał. Położył się z boku, nadal ją obejmując. Miała twarz mokrą od łez. - Nie płacz - powiedział cicho, ścierając delikatnie łzy z jej twarzy. - Nie, nic mi nie jest - odpowiedziała, przekręcając się na bok, aby patrzeć na niego. Dotknęła jego skroni. - Jak to będzie? - Nie wiem. - Nie. Nieważne. - Może właśnie tak. - Może. - Wodziła palcem po jego uchu. - Dlaczego myślimy zawsze, że coś ma jakieś znaczenie? Uśmiechnęła się. - To seks przemawia. - Chyba tak. - Nigdy nie robiłam tego na stojąco. - Co o tym sądzisz? - spytał. - Jeszcze nie jestem pewna. Wiedział, że dalej tak by rozmawiali, wygodnie leżąc, leniwie dotykając się nawzajem, gdyby nie stukanie do drzwi. - O, Boże - wyszeptała, siadając i bez słowa wskazała mu sypialnię. - Jasna cholera. To, co przedtem wydawało się gładkim miłosnym muśnięciem, teraz było niezdarne i nieomal się potknął, kiedy brnął do drzwi, trzymając spodnie. - Idę - powiedziała głośno, zawiązując szlafrok i przeczesując palcami włosy. Poczekała, aż on zamknie drzwi. W sypialni rzucił się na łóżko, zbyt wyczerpany, aby ubierać się, i w obawie, że narobi hałasu. - Emmo - usłyszał przez drzwi kobiecy głos - dzięki Bogu, że już wstałaś. Masz trochę kawy? Nie wiem, jak mogła mi się skończyć, ale Larry wścieknie się, jak nie dostanie swojej kawy. Zapłacę ci. - Właśnie robiłam. Tyle wystarczy? - zapytała, pobrzękując puszką. - Hmm. Spocona jesteś. - Przez to paskudne centralne. Powinnam była już się przyzwyczaić, co? - Dziękuję - powiedziała kobieta, bez żenady zabierając kawę. - Przepraszam, że tak wcześnie cię nachodzę. Gdzie Daniel? Wydawało mi się, że kogoś słyszałam. - Nie, to tylko ja. Wyjechał poza obóz. To straszne tak rozmawiać z sobą, prawda? Jak nie będę uważać, to mnie zamkną. Mówiły coś jeszcze przy drzwiach, ale Connolly przestał słuchać. Leżał, wpatrując się w sufit, ciągle unosząc się w otoczce seksu. Teraz usłyszał szum płynącej wody, brzęk czajnika nastawianego na ogień, trzask zapałki. Wszystko wydawało się przesiąknięte erotyką. Wyobraził sobie, jak ona odmierza kawę w na wpół rozchylonym szlafroku, tak że wystawały jej zarumienione piersi, sutki napierały na jedwab. Wyobrażał sobie, że leży tutaj co rano, przysłuchując się jej krzątaniu w kuchni, a lepkość seksu wysycha na jego skórze. Kiedy otworzyła drzwi z palcem na ustach dla ostrzeżenia, zachichotała na jego widok. - Jak ty wyglądasz - wyszeptała. - Nie sądzisz, że powinieneś założyć spodnie, a może chcesz tak zostać przez cały dzień? - Cały dzień - odparł. - Chodź do łóżka. Lecz Emma potrząsnęła przecząco głową. - Nie, mówiłam ci. Tego mu nie zrobię. Chodź napić się kawy - powiedziała, wychodząc z pokoju. Connolly wstał, podciągnął spodnie i podążył za nią. - Masz dziwne skrupuły. - Drażnił się z nią. Lecz ona podeszła do niego i chwyciła go. - Nie krytykuj. Nie i już. - Przepraszam - powiedział, całując ją. - Mam iść? - Nie. Nie marnujmy kawy, skoro już zrobiłam. Ta sąsiadka to cholerna krowa. Prawdopodobnie przyłożyła szklankę do ściany. Siedział przy małym kuchennym stole pod oknem, palił i patrzył, jak Emma nalewa kawy i przynosi do stołu. Każdy jej ruch wydawał się ciekawy - sposób, w jaki wygładzała tył szlafroka, gdy siadała, dmuchała delikatnie na kawę, sięgała po zapałkę. - Co? - zapytała pewna siebie. - Tylko patrzę - odparł. - Nie mogę się tobą nasycić. - Hm, dopiero zacząłeś - powiedziała oschle, zapalając papierosa. - Nie. Już całe tygodnie. Od początku. - To miłe. - Popiła łyk kawy, podejmując grę. - Zdecydowałeś się chyba wtedy, gdy stałam zgięta i wymiotowałam. Tak było? - Nie. W czasie jazdy z rancza - powiedział poważnie. - Naprawdę? - Zainteresowała się. - Yhm. Dokładnie ten moment. - Jaki moment? - Zawsze jest taki moment między kobietą a mężczyzną, kiedy coś może się zdarzyć. Nie musi... może po prostu minąć. Ale nigdy nic się nie wydarzy bez tej chwili. Wiesz, kiedy czujesz, że jest to możliwe. Zaśmiała się. - Masz tupet. - Ty tego nie czułaś? - Z kobietami jest inaczej. - Nie wierzę. Nie w takiej sytuacji. Wzruszyła ramionami i spojrzała w stronę okna, na strumień światła wlewający się między nich przy stole. - O co chodziło z tym twoim wyjazdem? - Może będę musiał wyjechać. Nie wiem. Ale możemy się widywać. On przyjedzie dopiero za tydzień. - Skąd wiesz? - Właśnie wróciłem z poligonu. Widziałem go. - Musiało być miło. Słuchaj, jeżeli coś ma się stać, to musisz go z tego wykluczyć. Naprawdę. - On nie jest wmieszany. Mówię o nas. O tobie i mnie. Możesz ustanawiać zasady, jakie chcesz. - W porządku - powiedziała cicho - ale nie tutaj. Nikt nigdy tutaj nie przychodził. - A gdzie chodziłaś z innymi? Spojrzała na niego. - Nie udawaj, że jesteś zazdrosny. Nie masz prawa. Nie mówiłam, że byli inni. Tylko że nikt nigdy tu nie przychodził. Widzisz, jak tu jest. - Przechyliła głowę w stronę sąsiedniego mieszkania. Podążył za jej gestem, po raz pierwszy oglądając pokój, naczynia z terakoty i hawajskie koce udrapowane na prostych, przydziałowych meblach. Sięgnął ponad stołem po jej dłoń. - Możemy się gdzieś spotykać. - Tak. - Znajdę jakieś miejsce. - Jest ranczo. Moglibyśmy tam pojechać. - Ona zostawiła ci klucz - stwierdził. Emma skinęła głową. - Myślała, że mogę go potrzebować. - Tamtego dnia - mówił. - Przed jazdą. Myślałaś o tym przed wyjazdem. - Nie. Podejrzenie. Nie wiedziałam. Uśmiechnął się. - Ale przypuszczałaś, że może się przydać. Wyprzedziłaś mnie. Chodź tutaj. Potrząsnęła głową, ale on chwycił ją za rękę, przyciągnął delikatnie, a ona poddała się, wstała i przysunęła się tam, gdzie siedział. Jej szlafrok rozsunął się, kiedy siadała na nim okrakiem. Jej piersi znalazły się na wysokości jego twarzy; zaczął je całować, z początku ledwie ich dotykając, a potem gdy poczuł, jak twardnieją sutki, zaczął poruszać się po nich w stałym rytmie, tak że oczekiwała każdego muśnięcia jego warg. Zamknęła oczy. Otworzył usta, aby polizać sutek, posmakować ją, nadal słoną od potu. Wcisnął w nią twarz, a jej głowa, już nie odrzucona do tyłu, opadła obok jego głowy. - Nie - jęknęła - złamiesz krzesło. - Ostatni ślad praktyczności. Przeniósł ją na kanapę, ciągle nie odrywając od niej ust, powoli, kochając każdą część jej ciała, pieszcząc jej srom, aż przytrzymała mu tam głowę i zadygotała, wsuwając się pod język kochanka; kiedy wszedł w nią ponownie, leżała otwarta, gotowa na jego przyjęcie. Mills czekał w pokoju, znowu leżąc na jego łóżku. - Włamywanie się weszło ci w nałóg? - zapytał Connolly. - Zrobiłem to parę godzin temu, kiedy pomyślałem, że będziesz potrzebował, aby ktoś cię podwiózł. Potem nie mogłem się nadziwić, że ciebie nie ma, i zastanawiałem się, gdzie jesteś. Wydawałeś się taki niespokojny. - No, teraz już jestem. Wszystko załatwione? - Holliday spotka się z nami. Groźba, że odwołamy się do gubernatora, zadziałała, tak jak mówiłeś. Jednak nie jest tym uszczęśliwiony. Mówi, że wystawiasz jego tyłek na ostrzał i jemu to się nie podoba. Chryste, ale ty wyglądasz. - Jechaliśmy całą noc. - Racja. - Co to, do diabła, ma znaczyć? Mills wykrzywił się w uśmiechu. - Takiego widoku nie widziałem od czasu studiów. Larry Rosen, król cipek. Zupełnie jak Larry. Całą noc poza domem i zjawiał się w takim stanie, że nie mógł iść na zajęcia. Tylko że on chciał nam o tym opowiadać. Dobrze się bawiłeś? - Nie bądź dupkiem. - Hej, nie powiedziałem ani słowa. Lepiej wal pod prysznic. Pamięć pozostaje. Te tajniaki coś zwietrzą i przewrócą całe miejsce do góry nogami. - Mills... - Już dobrze, dobrze. Jestem tylko zazdrosny, to wszystko. Muszę ci oddać... byłem tutaj rok i jeszcze nie zaliczyłem żadnej. - A może sprowadzisz wóz? Zaraz do ciebie dołączę - powiedział Connolly, ściągając buty. - Dobra. Jesteś pewien, że nie chcesz się raczej przespać? To może poczekać, wiesz dobrze. Mają podpisane zeznanie i świadka. - Kogo? - Barmana z Albuquerque. Okazuje się, że w końcu go rozpoznał. - To było przed czy po tym, jak zabrali mu licencję na wyszynk? - Znaleźli się też inni. Ten facet był stałym klientem. To on, Mike. - Chcę tylko się mu przyjrzeć. Mills wzruszył ramionami. - Jak chcesz. Gdyby chodziło o mnie, po takiej nocy wpierw bym się przespał. - No, to ty. Ale mnie się wcale nie chce spać. Jednak spał przez całą drogę do Albuquerque, jak tylko zjechali z Góry i radosny głos Millsa zginął w szumie. Zanim dotarli do znajomej szosy, był całkowicie wyłączony, nawet słońce, padające na jego twarz, mu nie przeszkadzało. Znaleźli się w Albuquerque, zanim się obudził, i trochę nieprzytomny ujrzał ponure oblicze Hollidaya. Więzienie w Albuquerque w żadnej mierze nie posiadało pretensjonalności hacjendy z Santa Fe. Był to nowoczesny, opływowy budynek rządowy w stylu państwowej poczty, oficjalny i praktyczny. Szeryf Hendron z kolei sprawiał wrażenie, jakby pochodził z poprzedniego stulecia i pracował w ciupie na Dzikim Zachodzie z pękiem kluczy na wielkim kółku. Swój autorytet opierał na wzroście i rozkołysanym kroku rewolwerowca, zawsze chętnego do sięgnięcia po sześciostrzałowca. Najwyraźniej był zdenerwowany przesłuchaniem, a naturalną agresywność hamowało jedynie zagrożenie wyższej instancji i jeszcze większego tyrana. - Holliday mi tu gada, że specjalnie interesujecie się tym więźniem, racja? Może mi tak powiecie, o co takiego chodzi? - To sprawa rządowa. - Cholera, a co nią nie jest? - Spojrzał na legitymację Connolly'ego i parsknął. - Korpus Techniczny interesuje się wszystkim w dzisiejszych czasach, co? Chyba musimy poczekać do końca wojny, zanim powiecie nam, co tam, do diabła, robicie. - Pierwszy się pan dowie. Szeryf spojrzał na niego. - Tylko mi nie pyskować - uciął. - Ani mi się waż. Ciągle jestem tutaj prawem i nie pozwolę na to. - Oddał legitymację. - Jeżeli Holliday za was poręczy, to chyba wystarczy. Tylko nie mam ochoty, żebyście wtrącali się do mojego więźnia. Chcesz z nim gadać, to jeden z moich ludzi musi przy tym być. Złapaliśmy mordercę, który przyznał się do zbrodni, a ja nadal nie wiem, jaki wy macie w tym interes. - Ta druga ofiara to jeden z naszych ludzi. - Jeden z waszych ludzi? To dobre. A co jeden z waszych inżynierów miałby chcieć od starego Ramona tam z tyłu? - Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. - Cholerna sprawa, takie gówno dzieje się w wojsku. Gdyby to był mój mundur, bym się wstydził. - Gdyby to był wasz mundur, też bym się wstydził - powiedział Connolly i szybko dodał, zanim Hendron zdążył odpowiedzieć. - Mogę go teraz zobaczyć? Jest ze mną Holliday... to powinno uspokoić pana obawy o to, żebym nie był sam. Czy on ma prawnika? Hendron wpatrywał się w niego, gotowy do ciosu, ale się opanował. - Będzie miał. Masz pan z nim godzinę, to wszystko. Dowiedz się pan, czego chcesz, i nie wracaj. Przeszkadzasz pan tej sprawie i sam gubernator nic tu nie pomoże, jak będę musiał ci dokopać. - Doceniam pańską współpracę. Hendron wpatrywał się w niego. - A doceniaj. Holliday, liczę, że dopilnujesz, aby nic się nie stało. Napisaliśmy o nakaz aresztowania. - Rozumiem, że macie świadków? - zapytał Connolly. - Barman widział, jak wychodzili razem. Niektórzy stali klienci potwierdzą to. Wygląda, że stary Ramon obrobił ten parking już wcześniej. Jak amen w pacierzu. Mamy przyznanie się do winy, wiesz pan. - Słyszałem. - Tak, dobrze, Arnold pokaże wam drogę. Bądźcie dla niego mili. Stary Ramon zeszłej nocy trochę się zmartwił, więc prawdopodobnie nie czuje się najlepiej. - Jak to się zmartwił? Zaśmiał się pogardliwie. - Tak jak to się martwi w więzieniu, kiedy nie jest się zbytnio lubianym. Zdaje się, że typ Ramona nie odpowiada im specjalnie. Chyba lepiej mu szło z inżynierami. Zostawiono ich w pokoju na przeciwległym krańcu w stosunku do biura Hendrona. - Nie zdobywasz przyjaciół - odezwał się Holliday, podając mu kopię zeznania. - Sam chciałbym wiedzieć, po co ta cała awantura. O co właściwie chodzi temu Hendronowi? - Nadepnąłeś kiedyś przypadkiem na węża? Nie chciałbyś i on też nie chce, ale musi gryźć. To całe zaskoczenie. - I co dalej? Wpełznie pod kamień? - Jak zostawisz go w spokoju. Connolly przeglądał zeznanie. - Kelly? Zdawało mi się, że to miał być Meksykanin. - Jego matka. Ojciec prawdopodobnie pracował przy kolei. Dużo mamy takich tutaj. Tylko nie przebywają u nas na tyle długo, żeby zostawić nazwisko. - Może to była miłość - zasugerował zamyślony Connolly, ciągłe czytając maszynopis. - Chryste, pięćdziesiąt dolarów? Dźgnął kogoś nożem za pięćdziesiąt dolarów? - Dla niektórych to sporo pieniędzy. W każdym razie miała miejsce bójka. Wiesz, jak sprawy się toczą w bójce. Connolly popatrzył na niego. - Zabójstwo? - zapytał. - Stawiałbym na morderstwo drugiego stopnia. - A wy nie wieszacie za to. - Nie w tym stanie. - Z Brunerem też się bił? - Nie. Bronił swojej męskości - odpowiedział beznamiętnie, nie chcąc napotkać wzroku Connolly'ego. Lecz Connolly wytrzymał spojrzenie. - Tak jest napisane. - Wierzysz w to? - Nie ma powodu nie wierzyć. Powiedział tak, prawda? U tych ludzi męskość to wielka rzecz. - Przerwał. - To coś, co każdy sędzia zrozumie. Connolly wrócił do czytania, nie chcąc na niego naciskać. - A powiedział, ile na Brunerze mu się trafiło? - Nie powiedział. - No, nie byłoby to pięćdziesiąt dolarów. Karl nigdy przy sobie tyle nie nosił. - Mówi, że nie chodziło o pieniądze. - Racja, zapomniałem. Strzegł swego honoru. Więc rozgniata Karlowi czaszkę i robi miazgę z twarzy. Holliday westchnął. - Po prostu nie znał swojej siły. Kiedy jednak przyprowadzono Kelly'ego, wydawało się, że nie ma żadnej widzialnej siły. Szurał nogami, bał się strażnika i stanął przed stołem cichy, zasępiony, uczniak postawiony przed dyrektorem. Był szczupły i żylasty, garbił ramiona, jakby kajdanki mu ciążyły. Jego twarz stanowiła istną mapę mieszanych przodków, miedziana skóra i azteckie kości policzkowe odróżniały się od zadziwiająco niebieskich oczu, teraz zakrytych do połowy opuchlizną z jednej strony i ciemnofioletowymi siniakami. Wąski, szczeciniasty wąs został uniesiony przez obrzęk popękanej górnej wargi. Jednak przebiegłości w jego twarzy nic nie ukryło. Skóra w plamy opinała maskę zawziętej czujności, spojrzenie kogoś, kto w życiu nie doznał przysługi. - Dziękuję - Connolly zwrócił się do strażnika. - Potrzebne mu? - Wskazał kajdanki. Strażnik spojrzał na Hollidaya, który skinął głową, i niechętnie uwolnił więźniowi ręce. Kelly potarł nadgarstki, zaskoczony i jednocześnie pełen podejrzeń. - Będę na zewnątrz - powiedział strażnik. - Jak Ramon sprawi jakiś kłopot, wystarczy krzyknąć. - Siadaj - powiedział Connolly, ignorując strażnika i częstując Kelly'ego papierosem. Kelly syknął z bólu, kiedy popękana warga zamknęła się na papierosie, który zwisł mu z kącika ust; zamknął oczy przed wznoszącym się dymem. - Pracuję dla rządu i muszę zadać ci kilka pytań - zaczął Connolly. - Nic o tym nie wiem. - O czym? - O żadnym rządzie. Co to ma wspólnego z rządem? Nikt mi o tym nie mówił. - Jeden z ludzi, których zabiłeś, pracował dla rządu. Po raz pierwszy Kelly wyglądał na przestraszonego, jego posiniaczona twarz pomarszczyła się ze zmartwienia. - Nic o tym nie wiem. Nikogo nie zabiłem. To był wypadek. - A z... - przeszukał tekst - ... Jackiem Duncanem, tym z Albuquerque, też był wypadek? - Nie. Jack był inny. Pobiliśmy się. - O co? Wzruszył ramionami. - Wie pan. Bójka. - Znałeś Duncana? - Widywałem go. - Uprawiałeś z nim seks? Kelly wyjął papierosa z ust. - Hej, ja tego nie robię. On miał seks ze mną. Connolly spojrzał na niego, zaskoczony różnicą. - Co on robił? - Co pan żartujesz? Dymał mnie, jak pan myślisz? Lubił to. - Płacił ci? - Nieee. To było, wiesz pan, dla zabawy. Pozwalam na to facetom od czasu do czasu. Jak nie mogę tego dostać inaczej. Co za różnica? - Ale miałeś pięćdziesiąt dolarów. - Dał mi. To jakby pożyczka. - Więc chociaż dał ci pięćdziesiąt dolarów, biliście się. Znowu wzruszył ramionami i rozgniótł niedopałek. - Stąd masz te siniaki? Wpatrywał się w obu mężczyzn, jakby padło pytanie pułapka. - Biłeś się dawno temu - mówił Connolly - a wyglądają na całkiem świeże. - Przewróciłem się. - Gdzie? Tutaj? - Tak. Tutaj. Upadłem. - Odwrócił spojrzenie. - A co powiesz o tym facecie w Santa Fe, znałeś go? - Nie. - Gdzie się spotkaliście? - W barze. - W którym? - Nie wiem. Gdzieś koło rynku. - Co robiłeś w Santa Fe? Wzruszył ramionami. - Byłem tam, to wszystko. - Co się potem stało? - Poszliśmy na spacer. Potem on... słuchaj pan, już to opowiadałem. Dlaczego znowu mnie pan wypytuje? - Wziął następnego papierosa, teraz pewniejszy siebie. - Chcę mieć tylko pewność, że wszystko rozumiem. Więc poszedłeś na spacer. Nie na przejażdżkę? - Nie. Na spacer. Connolly poczuł, jak Holliday poruszył się, ale nic nie powiedział. - Nad rzekę - podpowiedział Connolly. - Tak. - I co się stało potem? Kelly parsknął. - Wszedł na mnie. - Zdziwiło cię to? To pytanie najwyraźniej trafiło w cel. - Myślałeś, że chce tylko pogadać. - Nie wiem. Może. Dobra, myślałem, że może chce mnie dymać. Przyszło mi to do głowy. - Mówił o sobie? O swojej pracy? Kelly wyglądał na zaskoczonego. - Nie. - Więc o czym rozmawialiście? - O niczym. Nie pamiętam. - To był dość duży facet - Connolly powiedział zdecydowanie. - Martwiło cię to? - Znowu poczuł, jak Holliday się porusza. - Sam się o siebie troszczę. Connolly popatrzył na szczupłe, żylaste ramiona, opuchniętą twarz i zastanawiał się, jak często mówił to wcześniej, jak często ta postawa chroniła go. - Widzę. - Hej. - Kelly obraził się. - Mówiłem, że upadłem. - Więc poszliście na spacer i skończyło się na tym, że go uderzyłeś. Dlaczego? - Poniosło go. - Nie chciał uprawiać z tobą seksu? - Chciał, żebym mu wziął. Tego nie robię. - Powiedziałeś mu to? - Pewno, ale nie chciał słuchać, wiesz pan? I wtedy rzucił się na mnie, więc... - Więc go uderzyłeś. Czym, a propos? - Czym? - Connolly widział, jak jego twarz pracuje, wybiera odpowiedzi. - Tak. Czy używałeś tylko pięści, czy może coś miałeś? - Gałąź - powiedział szybko. Leżała na ziemi. - Hej, po co chcecie to wszystko wiedzieć? - A później ją wyrzuciłeś? - Tak, chyba tak. Nie pamiętam zbyt dobrze. - Ale pamiętasz, że go uderzyłeś. - Tak, mówiłem, że tak. Nie wiedziałem, że nie żyje. Myślałem, że zemdlał. Holliday wstał i podszedł do okna. - Musiałeś być wściekły - zauważył spokojnie Connolly. - Wiesz pan, zaskoczył mnie. Zrobiłem pierwsze, co mi przyszło do głowy. Nie próbowałem go zabić. - Co ciebie zaskoczyło? Seks? - Tak. - Nie spodziewałeś się, że będzie tego chciał? Czy dlatego, że też był Meksykaninem? Poczuł, że Holliday odwraca się od okna w ich stronę, obserwując zmieszaną twarz Kelly'ego. Kelly zawahał się przez moment i powiedział: - Nie, tylko to zaskoczenie. - Ramon, byłeś kiedyś w San Isidro? - Co to? Kościół? - Tak. Słyszałeś kiedyś o nim? - Nie rozumiem. - To kościół w Santa Fe. Chodzisz tam czasem? - Nie za bardzo chodzę do kościoła. - Nagle zrobił się podejrzliwy. - O co pytacie? - Człowiek, którego zabiłeś... którego uderzyłeś, chodził tam regularnie. Zastanawiałem się, czy byłeś z nim tam kiedyś. - Mówiłem wam. Widziałem go tylko ten jeden raz. Nie, do kościoła z nim nie chodziłem. Co sobie myślicie? Holliday ponownie usiadł. Kiedy odezwał się, jego głos był zadziwiająco łagodny. - Wiesz, Ramon, policja naprawdę docenia twoją współpracę. - Tak - powiedział, nie patrząc na Hollidaya. Connolly pochodził nie stąd; to był jego znajomy diabeł. - Nasza praca jest o wiele łatwiejsza dzięki pomocy, więc doceniamy ją. Jak nam ułatwiacie pracę, wtedy jesteśmy skłonni... no, ułatwić wam życie. - Tak. - Kiedy rozumiemy coś, wtedy o wiele łatwiej jest nam określić zarzut. Jak tutaj, na przykład. Ktoś mógłby pomyśleć, że to nic innego tylko morderstwo pierwszego stopnia, wiesz. Ale kiedy poznają wszystkie fakty, mogą pomyśleć, że nie jest tak źle. Nie chcemy, żebyś wisiał za coś, czego nie zrobiłeś. Connolly oparł się i obserwował, jak tamten główkuje. - Racja - przyznał Kelly. - Ten Jack Duncan. To nie było morderstwo, tylko bójka, wiecie? - Też mi się tak wydaje. Chłopaki tutaj to rozumieją? Wyjaśnili ci? Ramon podniósł na niego wzrok. - Tak, wyjaśnili. - Dobrze. Wiesz, zabawne, człowiek w twoim położeniu. Czasami policjanci są najlepszymi przyjaciółmi. Ramon w zamyśleniu potarł policzek. - Tak. - Więc chcesz dalej współpracować z nimi, prawda? - Pewnie. - Chodzi o to, że mamy dwa ciała, więc i pewne kłopoty, ale niekoniecznie związane z morderstwem, prawda? Nie te najgorsze. Dwa morderstwa drugiego stopnia nie są w żadnej mierze tak poważne jak jedno pierwszego. Ciągle masz swoje życie. Wyjaśnili ci to? - Tak. - Świetnie. Teraz mam więcej pytań. Jak uderzyłeś tego faceta, przeszukałeś mu kieszenie? Kelly zawahał się przez chwilę, podejrzewając pułapkę, a potem odpowiedział. - Tak, przeszukałem. Co tam, do diaska... chyba był mi coś winien. - Yhm. Dużo znalazłeś? - Nie pamiętam. Trochę. Niewiele. - Portfel też wyrzuciłeś? - Tak, chyba tak. - A samochód? - Nic nie wiem o samochodzie. - No, może nie miał wozu. Nie znalazłeś kluczy, hm? Tylko portfel. - Tak jest, właśnie. Tylko portfel. Holliday zwrócił się do Connolly'ego. - Coś jeszcze chcesz wiedzieć? - Nie, chyba wystarczy - odparł Connolly. - Lepiej wezwać strażnika. - Macie jeszcze papierosa? - zapytał Ramon. - Pewnie. Możemy dla ciebie coś zrobić? Kelly wstał, wpychając papierosa za ucho. - Chciałbym wydostać się z izolatki. Możecie mi pomóc? To znaczy, nie jest tak, jakby oskarżali mnie o morderstwo czy coś. Później stali na stopniach budynku zalani blaskiem popołudniowego słońca. Holliday zapalił papierosa, ignorując Connolly'ego, i z rozmysłem patrzył na ulicę. Jedynie nieliczne samochody mąciły ciszę. - Hm, to wyjaśnia to ciepłe powitanie - odezwał się w końcu Connolly. Holliday nie przerywał palenia. - Jak chcesz to rozegrać? - zapytał Connolly. - Nie wiem, o co ci chodzi - odparł Holliday cicho. - Oj, wiesz. Nie mogą przeforsować takiego zeznania. Co oni, do diabła, myślą, że kim są? - Sam nie wiem. - Czy to jeszcze jakieś scenki z Dzikiego Zachodu? Co się stanie, jak on porozmawia z adwokatem? Holliday westchnął. - Hm, to zabawne, prawda? Adwokat nakłoni go do zmiany zeznań i wtedy na pewno Ramon zawiśnie. - Ale on nie zabił Brunera. - Tego pierwszego na pewno. - To niech go oskarżą o to. - No, nie jesteś sędzią, który wiesza. Nie wiem, co bym poradził, będąc jego adwokatem. - I tak go powieszą. - Może. Nie wiadomo. Pewnie myśli, że warto zaryzykować. - To właśnie robią w Niemczech, na miłość boską. - Słyszałem, że w Nowym Jorku też. - Nie wymuszamy biciem na ludziach fałszywych zeznań tylko po to, aby policja wyglądała dobrze. - Nie? To się czegoś nauczyłem. - Nic z tym nie zrobisz, prawda? Holliday odwrócił się twarzą do niego, teraz bardziej zmęczony niż zły. - A o czym myślałeś? - To niesprawiedliwe. - Nie mówiłem, że jest. Ale stało się. Kelly to mały śmieć, który i tak lepiej skończy, niż na to zasługuje. Chłopcy tutaj dostaną punkty za rozwiązanie zbrodni, których i tak nigdy by nie rozwiązali. Nie ma nic gorszego niż morderstwo wiszące ci nad głową. Ludziom to się nie podoba, czują się nieswojo. Więc teraz każdy będzie mógł zająć się swoim interesem. Dopóki następny gość nie wyjdzie na parking... ale przynajmniej Kelly nie dobierze mu się do jaj i nie będzie bawił się nożem. Więc wszystkim dookoła się poprawi. - Tylko nie nam. Ciągle mamy zbrodnię do rozwikłania. Holliday nic nie odpowiedział. - Zostawiasz sprawę otwartą, co? Wiesz, że nie on zabił Brunera. - Nie mogę, Mike - Holliday powiedział spokojnie. - Zabierze mi odznakę. Nie mogę przeciwstawić się mu w taki sposób. - To po prostu nie zamykaj sprawy. - Jest zamknięta. - Doc, zawsze byłeś ze mną szczery. Przynajmniej tak uważam. - To nie proś o coś, czego nie mogę zrobić - powiedział zrezygnowanym głosem. Connolly przyglądał się mu. - Wiesz, że nie popuszczę. - Może. Lecz jako sprawa policyjna jest zamknięta. Do czego dojdziecie na Górze, to już wasz problem. - Nadal potrzebuję twojej pomocy. Spojrzał na ulicę, zastanawiając się. - Dokładnie jakiej? Nie mogę łapać każdego włóczęgi, który pojawi się w mieście. - A ja nie mogę jeździć i rozmawiać ze wszystkimi, którzy mieszkają wokół San Isidro. To działka policji. - Dlaczego San Isidro? - Ponieważ Brunera tam zabito. Ktoś musiał coś widzieć. Zawsze jest jakiś ktoś. Holliday uniósł brwi. - To po co go przenosił? - Nie wiem. Może nie chciał, abyście tam węszyli, na wypadek gdyby byli świadkowie. Nie ma zbrodni, nie ma pytań. Ludzie nie zgłaszają się na ochotnika, co? - Niespecjalnie. - I nie chcieli, żeby go znaleziono. - Więc przenieśli go do centrum miasta. Connolly westchnął. - Tak. - Paskudna sprawa, co? Obrabiasz faceta i zamiast uciekać, zabierasz go ze sobą. W porządku. Nie chcesz, żeby go znaleziono... oddalasz od siebie prawo. Masz dookoła cały boży kraj, możesz wyrzucić go w lasach kojotom na pożarcie. Ale nie robisz tego. Zabierasz go do centrum miasta, gdzie, jak wiesz, na pewno ktoś go znajdzie. A potem kradniesz mu dokumenty, wszystko, więc właściwie nie zostaje znaleziony. Nikt nie wie, kto to jest. Wygląda na to, że nie możesz zdecydować się, tak czy inaczej. - Mów dalej - Connolly powiedział cicho, obserwując go. - Teraz weźmy pana Kelly. To strasznie dużo kłopotów dla niego. On jest bardziej typem, powiedziałbym, beztroskim. Kochaj i rzucaj. Nie sądzę, żeby martwił się specjalnie zacieraniem śladów. Po prostu uciekałby do diabła. - Wiemy, że to nie on - zniecierpliwił się Connolly. - Ani nikt podobny do niego. Connolly spojrzał na niego. - To znaczy? - To znaczy, że nie sądzę, aby Bruner został napadnięty. Chyba był to ktoś, kogo znał. A przynajmniej, kto znał jego. - To właśnie twierdziłem przez cały czas. Holliday się uśmiechnął. - Nigdy nie uważałem, że jesteś głupi. Tylko arogancki skurwysyn. - To dlaczego ktoś miałby chcieć, aby go znaleziono? - No, i tak by został znaleziony, co? Nie gubi się oficera bezpieki w supertajnej bazie rządowej. Przetrząsnęliby całe miasto. Właściwie tak jak ty. - Wróciliśmy więc do początku. Dlaczego ktoś go przenosił? Holliday zapalił następnego papierosa, zupełnie się nie spiesząc. - Zastanawiałem się nad tym co nieco. I co mi przychodzi do głowy, to jak został znaleziony. Widzisz, zupełnie nie wiemy, kto to taki... mamy jedynie ofiarę. Znajdujesz ciało na pustyni, masz prawdziwą tajemnicę w rękach. San Isidro? Hm, co on miałby tam robić? Ale tak jak my go znaleźliśmy, nie było w tym żadnej tajemnicy. Od razu powstaje obraz. To, co mamy, jest trochę żenujące. Nie chcesz się temu przyglądać zbyt uważnie... nigdy nie wiesz, co znajdziesz, jak obrócisz kamień. Chcesz tylko posprzątać. Wojsko nie będzie szukać ślicznych chłopców. Niechętnie będą się tym zajmować. Pomyślał, że szybko posprzątają. - I rzeczywiście. Holliday wzruszył ramionami. - Muszę przyznać, że on chyba nie spodziewał się kogoś takiego jak stary Ramon. To następny przykład, jak dobry Bóg opiekuje się swoimi grzesznikami. - Dokąd dalej ruszamy? - Jak mówiłem, sprawa jest zamknięta. Mogę potwierdzić to moją wiedzą... siedzę przecież w tym interesie. Ale Hendron dowie się, że prowadzę nielegalne śledztwo, i dobierze mi się do dupy. On to potrafi. - Nie, jeżeli najpierw go powstrzymasz. - Zapomnij o tym - odparł Holliday. - Nie ja. Ty też nie. On ma podpisane zeznanie, a ty nie masz nic więcej niż teorię o parkingu i kilka turkusów. Nie tylko nadstawiasz głowę, wręcz podajesz mu topór. Teraz więc jest to jego przedstawienie i nic nie możemy poradzić. Hendron to taki facet, który - gdybyśmy wypowiedzieli sobie wojnę - bez wahania strzeliłby ci w plecy. Jedna kula i nie ma ciebie, i nikt by się nawet nie obejrzał. Wiesz, żeby ratować siebie. Lecz tego tutaj nie robimy. Może powinniście wykorzystać wasze kontakty w Waszyngtonie i powołać gnoja do wojska. Niech sobie popycha Japońców. - Rozgniótł papierosa i skończył rozmowę. - Ale chyba jest zbyt drogocenny, gdyż utrzymuje spokój w domu. Coś, żeby nasi chłopcy mieli gdzie wracać. Connolly milczał przez chwilę. - A co z samochodem? - Samochodem? - powtórzył Holliday, podnosząc wzrok, zaintrygowany. - Musisz jeszcze znaleźć wóz. Holliday uśmiechnął się. - Hm, wiesz, zaginiony pojazd to już inna historia. Mówiąc prosto z mostu, zupełnie nie jest częścią tej sprawy. - Chyba że go znajdziesz. - No, musimy go wpierw znaleźć. Mamy dużo czasu, żeby się tym przejmować. - Dzięki, Doc. Holliday spojrzał na niego. - To nic takiego. Tylko zaginął samochód. - W każdym razie dziękuję. Będziesz spał lepiej. Gwarantuję. - Tylko nie zawdzięczaj mi zbyt wiele. Teraz też śpię całkiem dobrze. - Myślisz, że oni chcieliby się dowiedzieć - powiedział Connolly, potrząsając głową. - To znaczy, nie obchodzi ich, że ten, kto zabił Brunera, ciągle jest gdzieś na wolności? - Cóż, sam wiesz, pewnie powinno, ale dla nich jest to tylko bójka między pedałami. Zupełnie bez znaczenia. Chodzi o to, że nikt tak naprawdę tym się nie martwił, z wyjątkiem ciebie. - Teraz nie mogę - odpowiedział Oppenheimer, wychodząc z budynku. - Już się spóźniłem. Lecę do Waszyngtonu. Czy to nie może poczekać? - Nie. - Proszę jechać ze mną do Albuquerque, jeśli ma pan ochotę - powiedział, ruchem głowy wskazując kierowcę, który otworzył mu drzwi. - Dopiero co wróciłem z Albuquerque. Dwie minuty temu. - To chociaż do bramy. Naprawdę jestem spóźniony. - Uśmiechnął się, wsiadając do wozu, jakby to była dziupla w drzewie. Connolly podążył za nim. - Złe wieści? - zapytał Oppenheimer, kiedy przejeżdżali przez obszar techniczny. - To zależy, jak na to spojrzeć. Uznałem, że powinien pan wiedzieć. Policja w Albuquerque aresztowała kogoś. - Wspaniale. Kogoś, kogo znamy? - Nie. Jakiegoś chłoptasia, który dźgnął nożem faceta na ich terenie parę tygodni temu. Nakłonili go, żeby przyznał się do obu zbrodni. - Biedny Bruner - beznamiętnym tonem powiedział Oppenheimer, myślami będąc gdzie indziej. - W pewnym sensie to ulga, prawda? Jeden kłopot mniej. - Spojrzał na Connolly'ego, kiedy ten nic nie odpowiadał. - Prawda? Connolly pokiwał przecząco głową i wskazał kierowcę, drobnego, jasnowłosego żołnierza, ale Oppenheimer odpędził ręką jego obawy. - To niewłaściwy człowiek. - Jest pan pewien? - Tak. - A oni? - Może. Im jest wszystko jedno. - Nie rozumiem. - On zabił ich człowieka. Nie zabił Karla. Lecz im pasuje zwinięcie całej sprawy. Tak mi się wydaje. Schludnie i czysto. W każdym razie tak właśnie robią. - Mówił pan, że mają zeznanie? - On kłamie. W sądzie nie wytrzyma pięciu minut. Oppenheimer popatrzył na niego, szczerze zdziwiony. - Lecz nikt tego nie podważy. Policja chce w to wierzyć, a Kelly... ten facet, chce, żeby oni wierzyli. Myśli, że ubił interes. Oppenheimer przyjął raport. - Co pan zamierza zrobić? - Nic. Nic nie możemy z tym zrobić. Chciałem tylko, żeby pan wiedział. Napiszą o tym w gazetach. Spotka pan Grovesa? Będzie chciał wiedzieć. Będzie chciał uwierzyć. Dotarli do bramy i Oppenheimer poprosił kierowcę, aby się zatrzymał. - Co dokładnie pan chce, abym mu powiedział? - Że kontynuuję nasze śledztwo, a pan je popiera. - A popieram? - Tak, jeżeli chce pan dotrzeć do sedna sprawy. Oczywiście może pan wybrać wersję policji i odesłać mnie do Waszyngtonu. Oppenheimer się uśmiechnął. - Och, zupełnie się nie spieszę, żeby to zrobić. Wolę raczej odgrywać rolę doktora Watsona. - Zawahał się. - Czy mam rozumieć, że pan poważnie sugeruje, iż doszło do pogwałcenia prawa... - Nie po raz pierwszy. - A my z tym nic nie zrobimy? - Nie teraz. Co przez to zyskamy? Oficjalnie Karl został napadnięty w parku podczas uprawiania seksu z ulicznym kryminalistą. Sprawa zamknięta. W każdym razie ich sprawa. Oppenheimer wyjrzał przez okno. - Paskudne epitafium, co? Tak właśnie Karla zapamiętają. - W każdym razie to napiszą gazety. My nie musimy pisać naszych nekrologów. - Nie musimy - potwierdził Oppenheimer. - Tak bywa. Właściwa rzecz. Czego pan spodziewa się po mnie? - Że się pan z nimi zgodzi. Sprawa zamknięta. Ja zajmę się sprawami po swojemu. Oficjalnie cieszy się pan, że sprawa skończona. - Będę się cieszyć, jak się naprawdę skończy. - Tak - potwierdził Connolly, otwierając drzwi, aby wysiąść - ale proszę pomyśleć, jak się cieszy teraz prawdziwy morderca. Jednak wyjaśniwszy sprawy z Oppenheimerem, utknął w martwym punkcie, zmęczony, niepewny, gdzie zacząć na nowo. W biurze rozmawiał z Millsem, teraz ogłupiałym, po wysłuchaniu relacji z przesłuchania Kelly'ego; siedział i mechanicznie wertował wyciągi bankowe. Myślał o rekonstrukcji Hollidaya nocy zbrodni. Tylko dlaczego na pierwszym miejscu San Isidro? To było mało prawdopodobne miejsce schadzek... zawsze istniała możliwość pojawienia się turystów lub parafian. Zrobił notatkę, że ma sprawdzić porządek mszy, ale bardziej z dokładności niż z przekonania - nie wyobrażał sobie, aby Bruner spotykał się z kimś na nabożeństwie. Prawdę mówiąc, to nie mógł wyobrazić sobie, aby Bruner spotykał się z kimkolwiek. A jednak musiał. Musiał to jakoś zaaranżować, bez telefonów, z miasta tak tajnego, że nie istniało poza numerem pocztowym w szczerej pustyni. Myślał o Los Alamos, procedurach porozumiewania się, kiedy do biura weszła Emma. Skinęła głową w jego stronę, ale rozmawiała z Millsem, wypełniając zamówienia na całonocną przepustkę poza bazę. - Potrzebujecie całą trasę? Jadę do Chaco. Byłam tam już, więc musicie mieć to gdzieś zapisane. - Cel wizyty? - pytał znudzony Mills. - Zobaczyć te cholerne ruiny. Co pan myśli? Tam nic innego nie ma. - Archeologia? - zapytał, z ołówkiem wzniesionym do pisania. Emma zaśmiała się. - Nie. Turystyka piesza, niech pan pisze "turystyka piesza". To pokrywa wszystko. - Turystyka - powtórzył Mills, pisząc. Connolly przewertował papiery, bojąc się na nią spojrzeć, ale kiedy się odważył, zobaczył, że ona wpatruje się bezpośrednio w niego, a jej oczy błyszczą. - Numer, pod którym można panią osiągnąć? - Nie ma takiego przez całe mile. O to właśnie chodzi. Powinien pan wyrwać się od czasu do czasu - zwróciła się do Millsa. - Zblednie pan tu. Widział pan kiedyś tereny Indian Anasazi? - Jeszcze nie - odparł Mills, wypełniając formularz. - Naprawdę, powinien pan. Niech pan zdobędzie porządne buty turystyczne i zacznie od Bandelier. Jest bliżej. Chaco jest trochę odległe. Trzeba wyjechać stąd o szóstej i mieć jeszcze tam trochę czasu, ale warto. Mills wręczył jej przepustkę. - Proszę nie rozmawiać z nieznajomymi - poradził, uśmiechając się. - Tak zawsze mawiał mój ojciec. Wtedy ona uśmiechnęła się do nich obydwu i wyszła. Connolly wbił wzrok w biurko, bojąc się obserwować Emmę, jak wychodzi, i uświadomił sobie, że to wszystko zostało zaaranżowane. Czas. Plan. Co on będzie musiał zabrać? Tajemne spotkanie, wszystkie szczegóły omówione w samym biurze bezpieki. To łatwe. Dlaczego nigdy nie potrafił wyobrazić sobie, że Bruner mógł tego dokonać? Wszystko, co miało znaczenie, było tajemnicą, ukrytą pod cienką powłoką realnego świata. Zjadł z Millsem obiad w kantynie, a potem poszedł na film. Nie mógł wracać do domu. Leżałby tam na niepokalanym łóżku Brunera, myśląc o dniu jutrzejszym, kuszony, aby zakraść się po ciemku do apartamentów Sundta. Zamiast tego siedział na składanym krześle w zatłoczonej sali, otumaniony kolorami. To był musical, jaskrawy i głośny: nocny klub, nieporozumienie, fragment z Carmen Mirandą. Potem nie pamiętał nic z tego. Ludzie wylali się na zewnątrz, narzekając na nocny chłód, odeszli parami, tak samo jak na Main Street. Był za bardzo zmęczony, żeby iść z Millsem na piwo, więc nagle został sam na opustoszałej ulicy, pachnącej dymem z drewna i żywicą. - Przepraszam. - Głos zaskoczył go, dobiegał z tyłu. - Czy mógłbym z panem chwilę porozmawiać? Connolly odwrócił się i próbował wypatrzyć twarz w mrocznym świetle; widział tylko nerwowo przymykane oczy pod krótko przystrzyżonymi blond włosami. - Pan jest tym kierowcą. Dzisiaj. - Tak jest. Nic nie mogłem poradzić... podsłuchiwałem. To znaczy, ja... - Zaciął się. - O co chodzi? Wziął głęboki oddech. - Nic już nie chciałem mówić. To znaczy, teraz też nic nie mówię. Tylko pan mi wygląda na porządnego gościa. - To było pytanie. - No, o co chodzi? - Ano o to... Widzi pan, popełnia pan błąd. - Względem Kelly'ego? - Nie, nie chodzi o Ramona. Connolly był zaskoczony. - Znałeś go? Żołnierz wzruszył ramionami. - Dużo ludzi go zna. Kręci się wszędzie. - Więc ty też, hm? Zesztywniał. - Nie, nie. Ramon to jeden z tych facetów, którzy się kręcą, rozumie pan? - W barze. - Tak, w barze. Ale Karl nie. To właśnie chcę panu powiedzieć. Źle pan na to patrzy. On nie był... Connolly czekał, aż żołnierz skończy, ale przerwał, a odwaga, która go do tego doprowadziła, zniknęła. - Skąd wiesz? - w końcu zapytał Connolly. - Po prostu wiem. - Byłeś przyjacielem Karla? - Nie, tylko z biura. - Racja, jesteś kierowcą, czyli kimś związanym z biurem. Żołnierz zagryzł wargę. - Nie martw się. Nic nie powiem. Nawet nie chcę wiedzieć, kim jesteś. - Co za różnica? Mógłby się pan dowiedzieć w każdej chwili. - No to po co mówisz cokolwiek? - Ma pan rację. Jestem szalony. Tylko nie rozumiem, do czego to wszystko zmierza. Już to kiedyś widziałem. Zaczynają przyglądać się wszystkiemu. Słyszę, że przeglądacie nasze wyciągi bankowe. - Uśmiechnął się na widok miny Connolly'ego. - Mam kolegę w administracji - wyjaśnił. - Takie rzeczy szybko się rozchodzą. Wszystkim tu się dobrze układa. Nikt nikogo nie niepokoi. A teraz pan myśli, że popełniono zbrodnię na tle seksualnym. Pan poczeka i zobaczy. Rozpęta się piekło. Byłem raz w bazie, kiedy zaczęli... - Tego nie szukam. - Nie? A jak pan znajdzie? Ni stąd, ni zowąd mają teczki ludzi, sprawy, którymi nigdy dotąd się nie przejmowali, i nagle wpada się w kłopoty. Widziałem to. Paskudna sprawa, ale tym razem nie ma sensu. Wszystko zaczęło się ze względu na Karla, ale on taki nie był. Connolly milczał. - Mówiłeś to już. Skąd wiesz? - Wiem - powtórzył. - Wy, faceci, witacie się w jakiś inny sposób czy co? Jak masoni? Żołnierz zmarszczył nos z odrazą. - Dobra, niech pan zapomni. Wiedziałem, że to wariactwo z mojej strony. - Chyba wymagało sporej odwagi. - Tak pan myśli, hm? - Tak myślę. Ale czego się po mnie spodziewasz, że co z tym zrobię? Zignoruję wszystko, bo może tobie nie pasować? Ty nawet nie znałeś tego faceta. Możemy się opierać jedynie na tym, co wiemy, a wiemy, że mamy martwego faceta w parku ze ściągniętymi gaciami. Żołnierz popatrzył na niego. - Mógłbym panu ściągnąć spodnie tutaj i co by to dało? Między nimi zapadła cisza. - Gdybyś mnie zabił, to chybabym stał się Karlem. Żołnierz pokiwał głową i odwrócił się, aby odejść. - Zawrzyjmy umowę - Connolly powiedział do niego, obserwując, jak obraca się pełen podejrzeń. - Porozglądasz się dla mnie? - Co ma pan na myśli? - Może masz rację. A jak nie? Jeżeli Karl tak się krył, że nawet ty nie zauważyłeś? - I co dalej? - Ważne, abyśmy wiedzieli na pewno, kim byli jego przyjaciele. Wiedzieli, kogo widywał. Musimy rozmawiać z innymi ludźmi, których mógł znać. - Macie niewłaściwego faceta. - Trzymam cię za słowo. Umowa stoi. Mówisz mi o wszystkim, co się tutaj dzieje, o czym ja nie wiem, i robię bałagan, żeby się dowiedzieć. Dobra, nie będę. Żadnego bałaganu. Zrobisz to dla mnie. Rozmawiaj z ludźmi... nie mów mi z kim, tylko mów, czy dowiedziałeś się czegoś o Karlu. Ja będę patrzeć gdzie indziej. Jeśli masz rację, to świetnie. Trzymam cię za słowo. Tylko się upewnij. To twoja rola w umowie. - Żadnych sztuczek? - Żadnych sztuczek. Oddasz mi przysługę. I swoim przyjaciołom. Nikt nie chce przewrócić tego miejsca do góry nogami. Żołnierz wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Connolly'ego. - Chryste, nie wierzę, że to robię. Co ze mnie będzie, tajny glina? Connolly się uśmiechnął. - Hm, ale masz uścisk. - Nikt o tym nie wie, obietnica? Connolly skinął głową. - A propos, jak się nazywasz? Żebym nie musiał sprawdzać. - Batchelor. - Uśmiechnął się. - Tak, wiem. Niezły kawał. Może to było zapisane w gwiazdach. Dobra, dam panu znać, jak się na coś natknę. Tylko niech pan się nie spodziewa za dużo. Mam co do tego rację. - Z czystej ciekawości, czy ty zawsze wiesz wszystko? - Czasami, mam nadzieję. Byłoby miło mylić się co do pana. Connolly był zaszokowany, potem zaśmiał się z tego, że został złapany bez gardy. - Czy schlebiasz mi? - Nie, myślę tak o wielu ludziach - odpowiedział, wykonując udawany salut ręką na odchodne. Connolly patrzył za nim przez chwilę i skierował się do swojej kwatery. To spotkanie dodało mu ducha, jak gdyby znak drogowy został zmieniony i w końcu wskazał mu właściwą drogę, zamiast wiodącej w kółko. Lecz teraz musiał zaczynać na nowo. Los Alamos zaczęło się od tajemnicy i teraz najwyraźniej żyło nimi, jedna warstwa na drugiej. Zapragnął przez moment wrócić do filmu, gdzie wszystko było przed tobą, połyskliwa, zwarta powierzchnia, która zatrzymywała się na granicy ekranu, nic nie ukrywając. 9 Samochód nadal pokrywała poranna rosa i warstwa szronu odbijającego blade światło, ale ona wyszła w krótkich spodenkach i drżała z zimna. Wrzuciła plecak na tylne siedzenie, wskazując Connolly'emu siedzenie dla pasażera. - Próbujesz prowokować? - zapytał. - No, już - powiedziała spokojnie. - Jest mróz jak cholera. Chcę włączyć grzanie. - Następnym razem możesz zupełnie nic nie założyć. - Chciałbyś, co? - odparła, uruchamiając wóz i kierując się na zachód. - Zdziwisz się, jak szybko robi się tutaj gorąco. Za kilka godzin będzie żar. Miałeś kłopoty z wyjazdem? - Nie, skoro sam wypisuję przepustki. Uśmiechnęła się do niego i zobaczył, że jest podniecona, jak gdyby byli dziećmi na wagarach, a ten dzień przygodą. - Dokąd jedziesz? Brama jest w tamtą stronę. - Wskazał do tyłu. - Do zachodniej bramy. Pojedziemy tylną drogą... jest szybsza. - Och. - Co się stało? - Nic - odpowiedział, myśląc o śledztwie. - Zapomniałem tylko, że istnieje jeszcze jedna brama. Nigdy tam nie byłem. - Wiele nie straciłeś. Właściwie była o wiele mniejsza od wschodniego wejścia, z jednym śpiącym żandarmem przy barierce, który musiał tłumić ziewanie, kiedy sprawdzał ich przepustki. - W termosie jest herbata. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu, ale nie cierpię pić kawy przez cały dzień. - Jeżeli jest gorąca. Skręcili na drogę numer 4 i wspięli się wyżej w góry, a mgła ustępowała przed gęstym, zielonym lasem sosen i osik. Gorące powietrze owiewało im stopy niczym kokon ciepła, strumyki skroplonej pary spływały z maski. - Zabrałeś talony? - zapytała. - Czy tylko po to mnie wzięłaś? - Na początek wystarczy. - Jak tam jest daleko? A może jedziemy do hotelu? - Ładnych kilka mil. To zabierze cały ranek, więc usiądź sobie wygodnie i relaksuj się. - Och, ale poczekaj tylko, aż to zobaczysz. Jest cudowne... zupełnie niepodobne do czegokolwiek. Connolly obserwował, jak prowadzi, przypominając sobie powrót z Tesuque, kiedy po raz pierwszy pomyślał, że to stanie się możliwe. Ciągle wjeżdżali pod górę, a słońce wspinało się wraz z nimi, więc kiedy w końcu dotarli do wysokiej krawędzi, cały teren zalany był światłem. Poza zardzewiałą półciężarówką z kozami na skrzyni, kierującą się w stronę Santa Fe, ich wóz był jedyny na drodze. Connolly opuścił szybę, wciągnął w płuca świeże powietrze i spojrzał na ogromną dolinę pełną trawy. Pasło się parę krów, znacząc kropkami falujące pola niczym miniaturki na dioramie, z trawą ułożoną w zagłębieniach jak zielony aksamit. Nieckę otaczał łańcuch szczytów. Ten świat leżał daleko od doliny Rio Grandę, z niskimi, poskręcanymi iglakami i wyschniętymi korytami rzek. - To Valle Grandę - powiedziała Emma, głową wskazując na prawo. - Tylko że tak naprawdę nie. Tak naprawdę to krater... wiesz, wierzchołek wulkanu. Od tyłu rozciąga się na mile, za tymi wzgórzami. Był aktywny i wygasał, aż powstało wielkie jezioro lawy. A teraz to. Cudowne miejsce do jazdy konnej. Oppie lubi tu przyjeżdżać... naprawdę można popuścić koniom cugli. Po drugiej stronie przeważnie wpada się w suche koryta strumieni, ale tu, na górze, no... Umilkła, pozwalając mu podziwiać widok. - Sporo czasu spędzasz z Oppenheimerem? - Trochę. Ostatnio nie. W zeszłym roku było łatwiej, sprawy nie były tak napięte. - Lubisz go? Zastanawiała się. - Tak. Och, może nawet bardzo, cały ten związek człowieka z przeznaczeniem, ale chyba rzeczywiście taki jest. - Trudno go rozszyfrować. - Jak każdego. - A ciebie? Zaśmiała się. - Zapytaj kogoś. Teraz znajdowali się w wysokich górach, drzewa zbliżyły się, alpejskie dzikie kwiaty znaczyły przecinki przy drodze. Prowadziła szybko, powiększając odległość między nimi a Górą, jak gdyby ścigali konie poprzez krater. Samochód trochę wibrował, kiedy się wspinali, a potem galopowali po otwartej przestrzeni. - Nadal musisz wyjechać? - Nie. Pomylili się. Wróciłem do punktu wyjścia. Na sekundę oderwała oczy od drogi, aby spojrzeć na niego. - Czy to jest aż takie złe? - Nie w tej chwili - odparł z uśmiechem. - Problem w tym, że nie możesz tam zostać. - Nie - powiedziała. - Ale może trochę. Położyła dłoń na jego udzie, nic ponad pocieszycielskie klepnięcie, ale on podskoczył od dotyku; w mimowolnym spazmie. Ta reakcja ją rozśmieszyła. - Jejku - zawołała, cofając rękę. Connolly poczuł podniecenie i zażenowanie, że jest na nią tak wyczulony. - Możesz położyć z powrotem, jeśli chcesz. - Mmm. Może później - odpowiedziała. - Potrzebne ci będą siły do wędrówki. A propos, skąd wziąłeś te buty? - Pożyczyłem. - Zamierzał powiedzieć jej o szafie Brunera, o niepokojącym momencie, kiedy przymierzał buty, jak gdyby nauczył się o nim czegoś nowego, ale Karl został w tyle, w Los Alamos. W samochodzie nie było miejsca dla nikogo innego. - Jak ci się to udaje? - zapytał. - Te wyjazdy. To znaczy, chodzi mi o twoich sąsiadów. - Eileen? Och, ona o tym nie myśli. Zawsze gdzieś wyjeżdżam z powodu mojego projektu, rozumiesz. To właśnie jest wspaniałe w Górze... wszyscy nauczyli się nie pytać. Więc nie pytają. - A co, jej zdaniem, robisz? - Co robię... badam Indian. Cokolwiek to znaczy. Właściwie, chyba jej to tak naprawdę nie obchodzi. Ona tylko przetacza się z kąta w kąt w radosnej ignorancji. - Podsłuchuje przez ścianę. Zachichotała. - No, to przynajmniej jest coś innego, prawda? - A twój mąż? - Zostawiłam mu kartkę - odpowiedziała pospiesznie, nie chcąc o tym rozmawiać. - Na wypadek gdyby wcześniej wrócił. - Potem dodała jeszcze szybciej: - Boże, dobrze jest się wyrwać, prawda? Popatrz na ten poranek. Tak więc zostawił tę sprawę, wyglądał przez okno na przedzierające się między drzewami światło i myślał o Los Alamos. Wszystko było bezpieczne, więc niczego nie zauważano. Potem Los Alamos też odeszło, zostało w tyle wraz z pokonaną odległością i jasnym, ostrym powietrzem. Kierowali się na zachód, tam gdzie dzień, a nawet krajobraz był nowy. Jechali długi czas, nie rozmawiając, tak im było dobrze w ciszy jak staremu małżeństwu i wtedy wyczuł, jak stopniowo droga zaczyna się obniżać. Zjazdy wydawały się teraz dłuższe; droga wiła się, aby ominąć nierówne wzgórza. Prędkość, którą utrzymywali na szczycie, wydawała się większa; pędzili ku zakrętom tak szybko, że Emma musiała hamować dla sprawdzenia przyciągania ziemskiego na drugim zboczu. Pędzili pod górę, nie mogąc zajrzeć przez szczyt na drugą stronę, zatrzymując się rozważnie, zanim runą w dół. Roztaczał się widok na ciąg dolin i zakrętów. Przypomniały mu górskie drogi na Wschodnim Wybrzeżu, faliste wzgórza, w górę i w dół. Kiedy dotarli do Jemez Springs, garstki budynków przyległych do drogi, rozciągających się przez kilka przecznic, zwolnili do trzydziestki, więc ze zdziwieniem usłyszał za nimi urywany ryk syreny. Wóz policyjny z rozświetlonym dachem w porannym słońcu wypełznął ze swojej kryjówki, żeby podążyć za nimi i nakazać zjechanie na pobocze. - O, Boże - jęknęła Emma, zatrzymując się przy krawężniku tuż przed hotelem z białych desek, z wielką werandą, a na niej góralskim fotelem bujanym. Policjant w regulaminowym mundurze nie spieszył się z opuszczeniem samochodu. Na tej sennej ulicy na górskiej przełęczy nigdy nie istniał powód, aby się spieszyć. - Psze pani - odezwał się, zaciągając po kowbojsku - w tym mieście mamy ograniczenie prędkości do dwudziestu mil na godzinę. To jest wyraźnie oznaczone. Mogę zobaczyć pani prawo jazdy? Connolly widział, jak Emma szykuje się do ataku, już usłyszał jej ostrą odpowiedź, ale zwiesiła ramiona w rezygnacji i bez słowa podała policjantowi portfel. - O, jeszcze jedno z tych - powiedział, spoglądając na anonimowe prawo jazdy. - Cóż, zdaje się, że możemy wypisać mandat na numer tak samo jak na nazwisko. - Wyciągnął notes z mandatami. - Jesteście z tej szkoły na ranczo, hm? Zabawne, tyle ludzi bez nazwisk. Wystarczy, żeby wzbudzić zainteresowanie. Ale jest wojna... tak w każdym razie mówią. Powinna pani jednak zwolnić, a będzie żyć dłużej. - Connolly rozpoznał ton, mieszanka arogancji i rubaszności, tak znajoma jak niebieski mundur. - Ile to będzie? - zapytała Emma. - Dziesięć dolarów. - Żartuje pan. Spojrzał na nią ostro. - Hm, nie, psze pani. Nie uważamy, aby wystawianie naszych dzieci na ryzyko stanowiło temat do żartów. - Droga była kompletnie pusta. - Ale dziesięć dolarów - powtórzyła, a w jej głosie pojawiło się rozgoryczenie. Policjant się uśmiechnął. - Może pani przesłać pocztą. Wielu tak woli. Jednak proszę na pewno to zrobić. Wyciągniemy prawo jazdy jak amen w pacierzu, z nazwiskiem czy bez. - Wręczył jej mandat, pochylając się, aby zerknąć do środka. - Powinien pan kazać żonie tutaj zwolnić. Kupić jej nową sukienkę. Na dłuższą metę wyjdzie taniej. - Zrobię tak - odpowiedział, automatycznie grzeczny. Uderzyło go, jak łatwo było stać się kimś innym. Policjant prawdopodobnie zgodziłby się z tym. - Cholerni złodzieje - odezwała się Emma, kiedy policjant odjechał. Connolly uśmiechnął się. - To nazywamy pułapką prędkościową. Tak zarabiają na życie. Wyjechała z miasta przesadnie powoli, wlokąc się ulicą. - Jest na to jedno słowo. - Ale za to zostaliśmy zaaresztowani razem. Mówiłaś, że to będzie przygoda. - Zauważył, że ona drży, kurczowo trzymając kierownicę, aby się uspokoić. - Nic ci nie jest? - Dostałam nauczkę i już. Musiałam chyba zwariować, żeby to robić. Uciekam z mężczyzną i sprowadzam sobie na kark policję, zanim jeszcze zjadę z Góry. Zaśmiał się. - Rozumiem, że to śmieszne. Ale tak nie jest. Policja. Co by było gdyby? - Mam poprowadzić? - Nie chodzi o prowadzenie. - No to o co? - Nie wiem. Może nie lubię wychodzić za mąż tak szybko. Może nie jestem w tym za dobra. - Nie martw się. Nie zamierzam kupować ci sukienki. Uśmiechnęła się. - Nie, nie kupiłbyś. - Jechała bez słowa przez chwilę. - Nie chcę tylko, żeby ktoś cierpiał - powiedziała cicho. - Nikt nie będzie cierpiał. - Owszem, będzie - stwierdziła obcym głosem. - Wszyscy będziemy cierpieć. Czekał, obawiając się łatwego potwierdzenia. - Czy stanowi to jakąś różnicę? - zapytał w końcu. Nie odpowiadała, aż w końcu przecząco potrząsnęła głową. - Nie. To właśnie jest takie straszne. Nie ma różnicy. - Zmieniła bieg. - Och, do diabła z tym - powiedziała nagle, naciskając gaz. Samochód wystrzelił do przodu. - Nigdy nie dostaje się dwóch mandatów dziennie, prawda? Możemy robić, co chcemy. Droga prowadziła serpentyną w dół, zakręty robiły się coraz węższe, ograniczone jedynie miękkim skrawkiem pobocza. Emma trzymała się środkowej linii, pozwalała, żeby prędkość wyznaczał sam spadek, ufała drodze. Connolly czuł w uszach ciśnienie. To tu, to tam widział ślady siedlisk, po tylu milach ciemnych sosen zaskoczyły go nieliczne kwitnące drzewa owocowe. Zaczął otwierać się horyzont i dostrzegał coraz większe fragmenty nieba, aż w końcu znaleźli się blisko dna i wzgórza zniknęły całkowicie, niczym rozsunięta kurtyna ukazująca ogromną panoramę wyniesień z czerwonego piaskowca i niezmierzone niebo. Takiego malowniczego krajobrazu Connolly nigdy nie widział. Na 44 wjechali na szosę, między kaniony z piaskowca poznaczone czerwoną skałą i jałowcem, których ściany robiły się coraz wyższe, aż ze wszystkich stron otaczały ich skały i nagle za zakrętem drogi otworzyły się znowu na namiot błękitnego nieba. To był zachód, który sobie zawsze wyobrażał, a którego nigdy nie oglądał, nie kaktusowa pustka pustyni w Trinity, nawet nie kraina bylicy i sarkobatusa znad Rio Grandę, ale ziemia, która zdawała się istnieć od początku czasu, monumentalna, tak odporna na działalność człowieka, że odnalazła swoje piękno w geologii, jak gdyby roślinność była nieszczęśliwym dodatkiem. Góry po prawej stronie były niczym granica znanego świata. Przed nimi wznosiły się gigantyczne wyniesienia, niczym wyspy w starym oceanie, a teren między nimi przypominał morze piaszczystej ziemi. Ściany znaczyły smugi, dyskretne warstwy osadów, białe, żółte, rdzawe i czerwone, kolorowa mapa czasu, z kamiennymi płytami połamanymi lub startymi tak, że tworzyły rozmaite kształty, posągi bogów. Poczuł, że Emma się śmieje, bawiąc się jego reakcją. Kiedy w końcu opuścili kręty kanion i skierowali się wprost na pustą, płaską wyżynę, obiecany żar zjawił się z jaskrawym światłem zalewającym całą przestrzeń. Otworzyli okna, by chwycić suche powietrze, spieczone wraz z pyłem i bylicą. Chmury były wszędzie, mknęły do przodu i do tyłu, rzucając cienie, aż brązowawa trawa zmieniała się na moment w szarą, potem błyszczała znowu żółto, kiedy ją minęli. Zobaczył kaktus chollo i drobne krzewy, których nazw nie znał, tylko one się tu ostały. Słońce paliło przez przednią szybę. Znajdowali się sami na drodze, dookoła nic na mile, tylko opustoszały krajobraz ożywiony chmurami, cieniami i gorącym wiatrem. Kiedy wjechali w Chaco, zostawili za sobą szosę i podskakiwali na wąskiej, piaszczystej drodze, podnosząc tumany pyłu przypominającego dym. Emma zwolniła, omijając koleiny i dziury ze śladową ilością wilgoci na popękanym, błotnistym dnie. - Mówiłaś, że to daleko - odezwał się Connolly. - Ile jeszcze? - Jakieś dwadzieścia mil. - Uśmiechnęła się. - Ci o słabym sercu się zniechęcają. - Boże. Żebyśmy nie stanęli. - Pomyśl o Anasazi. Oni chodzili. Ponownie spojrzał na pustynię, próbując wyobrazić sobie na niej ludzi. - Dlaczego tutaj? - Nikt nie wie. Prawdopodobnie wtedy było wilgotniej, ale nie za bardzo. Znaleziono pnie, które musiały być niesione przez ponad czterdzieści mil... dlaczego więc nie budowali tam, gdzie były drzewa? A jednak nie. To jedna z tajemnic. - A jakie są inne? - Głównie dotyczą tego, co się z nimi stało. Zniknęli około ośmiuset lat temu. Ot tak. Wszystko nagle stanęło. Osiedla były wszędzie... obok Góry jest jedno duże, w kanionie Frijoles... a potem nic. - Umarli wszyscy? - Hm, zapis archeologiczny umarł. Prawdopodobnie stali się Hopi. Architektura pueblo jest bardzo podobna... blokowe mieszkania, kiva, podwórko. Trudno jest coś powiedzieć, gdyż nie używali pisma. Wyobraź sobie Egipcjan bez hieroglifów. - To skąd znamy ich nazwę? - Nie wiemy, jak sami siebie nazywali. Anasazi to nasz wymysł. Nawahowie. Służba parkowa twierdzi, że to znaczy "starożytni", ale gdzieś przeczytałam, że faktycznie oznacza "potomkowie moich wrogów". Spora różnica. Oczywiście, to doskonale pasuje do teorii Hopi... oni nadal walczą z Nawahami. Oto jesteśmy. Uważaj na służbę parkową. Nikt już tu nie przyjeżdża od czasu racjonowania benzyny, a jak pozwolisz, zagadają cię na śmierć. Wjeżdżali do szerokiego kanionu utworzonego przez duże wyniesienie na północy i dwa mniejsze od południa, które otwierały się niczym brama na pustynię. Connolly widział nieregularne grupy kamiennych ruin oparte o ściany kanionu, małe wioski rozmieszczone wzdłuż całej doliny. Zakurzona, urzędowa półciężarówka parkował obok budynku na południowo-wschodnim krańcu drogi przez kanion. Strażnik, w dziwnie wyglądającym w tym pustkowiu uniformie, przyglądał się od niechcenia jej nogom, jednocześnie ostrzegając ich, żeby w trasę zabrali z sobą wodę. Lecz Emma nie zauważała jego zainteresowania, jak gdyby zostawiła to za sobą gdzieś na pustyni, która oddzielała ich od świata. Po piętnastu minutach znowu zostali sami, jedli kanapki na ścianie jakiejś ruiny, z twarzami skierowanymi ku słońcu, a strażnik stał się kolejnym cieniem. Connolly z zamkniętymi oczyma słuchał cichego ruchu owadów. Kiedy otworzył oczy, odgłos zniknął w ciszy kanionu. Przeniósł wzrok na nią, na linię uniesionej szyi schodzącą do jaskrawobiałej bluzki i nie mógł się nadziwić ich obecności tutaj, z dala od wszystkiego. Oprowadziła go po osadzie, wskazując wzory murarki, niskie wejścia do pokojów, układ pomieszczeń, tak że to, co było niezrozumiałą gmatwaniną kamienia, teraz stało się realne, pełne wyimaginowanego życia. Tutaj żyli ludzie, przenosząc się z rytualnego kiva na nawadniane pola, a z nich do spiżarni. Dolina rozbrzmiewała niegdyś odgłosami. Kiedy przechodzili z pomieszczenia do pomieszczenia, wszystko zaczynało nabierać sensu, pojawiał się porządek rzeczy i Connolly'emu nagle przyszło do głowy pytanie, czy za ileś lat ludzie będą w podobny sposób poruszać się po Górze, wybierając drogę pośród budynków, rytuałów i zagadek, aż ułoży im się prosty plan miasta. Może Góra także zatrzyma swoje tajemnice i może im też zabraknie konsekwencji. - Ale dlaczego tutaj? - znowu zapytał. - Nie było łatwo uprawiać tutaj ziemię. - Nie - odparła Emma. - Frijoles ma sens... tam jest rzeka. I Mesa Verde... tam nie byłam, ale prawdopodobnie jest zielono. Oczywiście, lubili trudne miejsca, zawsze budowali na klifach i nawisach, ale zgadzam się, że jest to problem. Archeolodzy uważają, że żyło tu do pięciu tysięcy ludzi, więc mógł to być jakiś ośrodek administracji. Może religii. Myślę jednak, że bardziej ze względu na geografię... zobaczysz na szczycie, o co mi chodzi. Znajduje się prawie dokładnie w środku ich terytorium, więc mogli miejsce wybrać z tego powodu. Wiesz, sztuczna stolica. Jak Canberra albo Ottawa. - Albo Waszyngton. - Albo Waszyngton. Na co patrzysz? Wziął ją za rękę. - Po prostu patrzę. Była poruszona, ale zadowolona. - Zupełnie nie słuchałeś tego, co mówiłam. - Słuchałem. Pobudowali się w środku niczego, ponieważ to był środek. Trzymajcie biurokratów z dala od miejsc uciech. Pochylił się i pocałował ją, delikatny długi pocałunek, ponieważ mieli tyle czasu. - Nie jest to zły pomysł, co? - zapytała, nie odsuwając się. - Nie wiem. Może potrzebują tego bardziej niż ktokolwiek. - Znowu ją pocałował, ale ona się cofnęła. - On zobaczy - powiedziała, wskazując głową posterunek służby parkowej. Connolly się zaśmiał. - Taki kawał, a jeszcze są sąsiedzi. Istnieje takie miejsce, dokąd możemy pójść? - zapytał żartobliwie, wskazując na wielki obszar ziemi. - Później - odpowiedziała, odpychając go. - Zawsze jesteś taki niecierpliwy? - Nie, jestem nieśmiały. Nie chciałbym zmarnować okazji. Zawsze możemy wejść za ścianę. - Nie, nie możemy. Jeżeli myślisz, że położę się w kiva dla ciebie, to się bardzo mylisz. - Lecz zbliżyła się do niego. - Boisz się, że zakłócisz spokój duchom? - Może. Może po prostu nie lubię kamiennych podłóg. - Mogłabyś być na górze. - Później - powtórzyła, śmiejąc się z niego. - No, już. Przyda ci się trochę ruchu. Lecz ten moment tchnął zmysłowość w pustkę dookoła nich. Connolly dotykał jej, kiedy wchodzili szlakiem na górę; jej noga sięgała do występu skalnego, potem naprężała się, żeby wciągnąć cały ciężar. Żar był teraz namacalny, Connolly zrobił się nagle mokry od potu, a powietrze wypełniał chrzęst butów na kamieniach i odgłos oddechów. Wspinali się kominem między wysokimi głazami, ścieżką zasypaną luźnymi kamieniami, piaskiem i twardymi korzeniami połamanych krzewów. Kiedy wdrapali się na szczyt, na śliską półkę skalną, poczuł, że brakuje mu nieco tchu, a serce bije szybciej. Z wyjątkiem słabego powiewu wiatru wszystko dokoła nich leżało w bezruchu, ale senność żaru doliny zniknęła. Ruch wypełnił go życiem, mięśnie nóg bolały, kiedy pokonywali następny stromy odcinek. Emma obejrzała się za siebie i zaśmiała, przeskakując jak kozica na następną skałę, rzucając mu wyzwanie do dalszej wspinaczki. Manierka przymocowana do paska uderzała o jej biodro. Strużka potu spłynęła mu do oka. Szlak wił się, podążając za ciągiem kamiennych stosów, które jego zdaniem ułożył strażnik, potem wznosił się powoli ubitą ziemią, aż zaczęły się wielkie półki z gładkiej skały, jak chodniki biegnące na krawędzi góry. Poczekała na niego na szczycie, bluzka przylegała jej do ciała, zasłaniała oczy dłonią i patrzyła w dolinę na południu. Stąd ruiny wyglądały jak plany architektoniczne, kręgi i kwadraty rozciągające się płasko, a jedynie ich rozmiar sugerował, że to budynki. Podała mu manierkę. W krajobrazie nic się poruszało z wyjątkiem rozgrzanego powietrza, wznoszącego się leniwie nad pustynią. W tym świecie tylko oni byli żywymi istotami. Ruszyli skalnym chodnikiem wzdłuż krawędzi, zaledwie kilka kroków od stromych ścian kanionu, ale ścieżka była równa i szeroka, mogli więc iść razem, przechodząc szybko od jednego widoku do drugiego. Nogi przestały go boleć i teraz nie był świadom kroków, radosny, czasami nawet nie baczył na kamienne kopce. Kiedy Emma zatrzymała się nagle, wyciągając rękę przed niego, nieomal poleciał do przodu, niesiony nieświadomym pędem. Zamarła w bezruchu, nie oddychając, tak że cisza stała się alarmem samym w sobie. Rozejrzał się szybko dookoła, nie widząc niczego na nagiej skale, dopóki nie wyciągnęła palca, bez słowa wskazując krawędź. Przed nimi, na półce kilka kroków poniżej, zobaczył szary, poskręcany konar jałowca, nic więcej i wtedy jego wzrok skoncentrował się na tej gałęzi, bardziej wyostrzony, badał znaczenia szarości i brązu w grubym, nienaturalnym zwoju. Grzechotnik poruszył się lekko, by schwytać promienie słońca, i ułożył się z powrotem na skale. Connolly stał jak wmurowany, czując, jak mięśnie drżą mu ze strachu. To przez zaskoczenie. Jak miejski chłopak bał się dzikiej przyrody; podkradała się do ciebie, posłuszna jedynie własnym zasadom. W panice szukał na ścieżce kamienia, choćby kija, żeby się obronić. Lecz wąż leżał spokojnie, zwinięty bez ruchu na słońcu. Connolly czuł, że nawet odgłos może go zbudzić, ale Emma już go odciągała, schodząc ostrożnie z krawędzi. Connolly prawie podskoczył, kiedy zobaczył, że grzechotnik się rusza, ledwo zauważalne drżenie rysunku na grzbiecie, gdy zaczął się rozwijać. Obserwował go, zafascynowany niczym ofiara, kiedy wąż leniwie rozciągnął się na całą długość i zsunął z półki na bardziej nasłonecznione miejsce poniżej, nieświadom ich obecności w skalnym ogrodzie. Emma szła dalej po cichu, a on podążył za nią z oczyma ciągle wpatrzonymi w półkę, spodziewając się, że wąż skoczy. Wstydził się własnego strachu, ale krew ciągle pulsowała. - Nie powinniśmy go zabić? - zapytał, kiedy znaleźli się dalej na ścieżce. - Nie będzie nam teraz przeszkadzać. Mieszka tu, wiesz. - Ale jest jadowity. Uśmiechnęła się uspokajająco. - Wiem. Ale nie zaatakuje, chyba że go sprowokujesz. Za pierwszym razem, kiedy usłyszałam grzechot, nieomal umarłam, ale on tylko mówił, bym sobie poszła. Przynajmniej ostrzegają cię w porę. Nie każdy tak postępuje. Czego nie lubią, to niespodzianek. - Ja chyba też - powiedział, łapiąc oddech. - Nigdy przedtem nie widziałem grzechotnika. - Może już nigdy nie zobaczysz. Ja widziałam tylko dwa. Konie je dostrzegają. Ale one tu są, rozumiesz, należą do terytorium. - Położyła rękę na jego ramieniu. - Chodź, pójdziemy do Pueblo Alto. Tylko uważaj, gdzie stąpasz. To jest chyba podobne do mandatów za nadmierną szybkość, nigdy nie dostajesz dwóch naraz. Jednak wąż go zaniepokoił. Niczym nieograniczona przestrzeń dodawała mu do tej pory ducha, ale teraz sprawiła, że czuł się odsłonięty. Co by się stało, gdyby wąż nie odpełzł? Ujrzał siebie, trzymającego się za kostkę pełną jadu, całe mile od wszystkiego, a każde wołanie o pomoc tłumił wiatr. Myślał, że uciekli, że ta cała jasna, nieskomplikowana przestrzeń należała do nich, ale teraz zrozumiał, że był tutaj jedynie intruzem, którego niepokoiło to, czego nie potrafił zobaczyć. Przeszli na przełaj do środka góry, gdzie znajdowały się wysokie ruiny, na dachu świata Anasazi. Tu, wysoko, panował wiatr, nieustannie wysuszając im skórę i rozwiewając włosy, a kiedy patrzył, jak ona kroczy przed nim, białe rękawy trzepotały niczym sztandary. Zastanawiał się, co ją tutaj sprowadziło, z zimną krwią omijała grzechotniki, wspinała się na skały, tak daleko od mokrych żywopłotów Hampshire. Lecz teraz on należał do niej. Podobało mu się, jak Emma zachwyca się tą krainą, jak gdyby sama całą stworzyła. W Pueblo Alto widoczność rozciągała się na mile we wszystkich kierunkach i ona wskazywała mu nikłe ślady prostych dróg idących z północy, a potem wychodzących z doliny na południe. - Oczywiście, dlaczego stworzyli drogi, to następna tajemnica, jako że nie znali koła. Nawet nie mieli zwierząt jucznych, o ile wiadomo. - Tym nie można by daleko zajść - powiedział Connolly, wskazując pustynię. - Ale oni szli. Setki mil. Znaleziono pióra ar, które musiały pochodzić aż z Meksyku... wiesz, znad zatoki. I konchy z dolnej Kalifornii. Ktoś musiał je tu sprowadzić. Siedzieli na murze, paląc. Connolly czuł gorąco opalenizny na twarzy, ale chmury przesuwały się po słońcu, rzucając na górę chłodny, popołudniowy cień. - Tą drogą też - powiedziała, wskazując prosty szlak w dole między Mesą Południową a Mesą Zachodnią. - Nie możesz sobie tego wyobrazić, prawda? Pióra i koraliki, i co tam jeszcze... cały strumień ludzi, wszyscy zmierzający tutaj. Uśmiechnął się do niej. - Nie wierzę. Może garstka zataczająca się z pragnienia. W każdym razie niezłe miejsce - powiedział, znowu się rozglądając. - Tak, dzięki temu jest to coś warte. - Co jest warte? - No wiesz, Góra. Zycie tam. - Dlaczego nie wyjedziesz? - zapytał bezgłośnie. - Dokąd miałabym pojechać? Nie mam nic przeciw temu, dopóki mogę wyrwać się tak jak dzisiaj. Poza tym dojechałam tak daleko. Teraz bym nie wracała. - Nie o to mi chodziło. - Wiem. - Rozgniotła papierosa, potem rozerwała, pozwalając rozwiać się kawałkom tytoniu. - Ale to i tak prawda. Podoba mi się tutaj. - Nie będzie trwać wiecznie. Projekt zostanie ukończony. - I wszyscy wrócą do domu? Tak myślisz? No, nie wiem. Kiedyś też tak myślałam... na początku wszystko było takie tymczasowe, ale teraz uważam, że będzie trwać. - Musi się skończyć razem z wojną. Wiesz, co oni tam robią? - Każdy wie. Nie chcemy tylko o tym rozmawiać. Milej jest o tym myśleć jak o czystej nauce - odpowiedziała podenerwowana - nie o wysadzaniu wszystkiego. W każdym razie będą chcieli zrobić następną. Może większą. Nigdzie nie wyjedziemy. Nie można zbudować całego miasta ot tak sobie, a potem go zostawić. - Tutaj tak zrobili. - Tak, ale czy je zostawili? - Wstała, zmęczona siedzeniem, i zaczęła chodzić od niechcenia, obróciła butem luźny kamień. - A nie zostawili? - Lubisz tajemnice. Co sądzisz? Szkolne pytanie. Spojrzał na krajobraz i wzruszył ramionami. - Myślę, że skończyła im się woda. - Hmm. To oczywista odpowiedź, prawda? - Ale ty tak nie myślisz? - Może tak było. Przenieśli się na zielone pastwiska. Oczywiście, dokądkolwiek, prawda? Ale dlaczego w takim razie się nie spakowali? Zostawili rzeczy, rozumiesz. Garnki, narzędzia rolnicze. To znaczy, ty byś zabrał narzędzia. Jakieś kosztowności. Pióra, muszle... rzeczy tego rodzaju, które wziąłbyś przy przeprowadzce. Dobrą porcelanę. Turkusowe paciorki. - Turkus? - podchwycił. - Zostawili turkus? - Tak - odpowiedziała, zaskoczona jego zainteresowaniem. - Mieli turkus... to była ich biżuteria. Zabawni uciekinierzy, zostawiać biżuterię. - Może myśleli, że wrócą - zasugerował, przenosząc się myślami do szuflady Karla, zastanawiając się. - Ale nie wrócili. - Ponieważ zostali zamordowani. Spojrzała na niego. - Dlaczego tak mówisz? Tego nie wiemy. - Nic, nic. Myślałem o czymś innym. - Wstał. - Może byli zbyt słabi. Może mieli zbyt wiele do niesienia. - Biżuterii? Uśmiechnął się do niej. - Rekonstruujesz zbrodnię. - Mówią, że tym właśnie jest archeologia. Rekonstrukcją zbrodni. - Jeżeli do takowej doszło. - Przeważnie jakaś jest, taka czy inna. - Więc co sądzisz? Przerwała, ponownie spoglądając na wyżynę. - Myślę, że przyszli Niemcy. - Niemcy? - Ich Niemcy. Myślę, że ich otoczyli i zabrali. Jego myśli, już zakłócone, przeskoczyły do fotografii z magazynu, do mężczyzny szlochającego nad wiolonczelą. - Dlaczego? - Hm, na to nigdy nie ma odpowiedzi. - Wzruszyła ramionami, jak gdyby mogła zrzucić odpowiedź ze skórą. - Niesamowicie jest prowadzić taką rozmowę. - Może sami to sobie zrobili. - Co? Mieli Hitlera, który ich wyprowadził? - Albo oszaleli. Wysadzili się. Znowu na niego spojrzała, potem złożyła ramiona, obejmując się. - Nie mówmy już o tym. I tak nigdy się nie dowiemy. - Ale nie chciałabyś wiedzieć? - Chyba tak. Ale co to za różnica? Może przyszła susza... każdy tak uważa. Ja wolę, żeby to zostało tajemnicą. - Ale gdybyśmy wiedzieli... - Wtedy byłoby to jedynie miejsce, prawda? - Odwróciła się, aby odejść. - Chodź. Robi się późno. Droga w dół była łatwiejsza, ale zatrzymywali się kilkakrotnie, żeby podziwiać widok. Białe światło dnia zniknęło, zastąpiło je późnopopołudniowe słońce z ciemnożółtym ogniem, barwiącym skały. Część doliny leżała w cieniu i piaskowiec stracił jaskrawe odbicie; teraz stał się twardszą ziemią, ciemną jak wysuszona krew. Zanim dotarli do dna, nawet niebo się zmieniło, równy błękit zabarwiał się pasmami. - Później będę czuł spacer w nogach - powiedział, rozcierając łydkę. - Jesteś zmęczony? - Nie za bardzo. Uśmiechnęła się. - To dobrze. Mamy kilka mil do pokonania. - Dokąd teraz? - Pojedziemy na północ do Nageezi, potem skręcimy do Taos. - Nie możemy zatrzymać się w Nageezi? - To jedynie miejsce na mapie. Tam właściwie nic nie ma... to punkt handlowy. Tylko stacja benzynowa. Jeśli jest otwarta. - Dokąd w takim razie? - Niecierpliwy? Myślałam, że pojedziemy do Hannah. - To całe godziny stąd. - Owszem godziny, ale spędzimy je razem. - Będziemy wyczerpani - powiedział, chwytając ją w talii. - Możesz spać. Cały dzień. Uśmiechnął się. - Jedźmy. A jak znajdziemy coś po drodze? - To będzie miraż - odpowiedziała, wsiadając do samochodu. - Tu nic nie ma. Nie martw się... jestem warta czekania. Pożegnali się ze strażnikiem, jak przystało, i skierowali się na północny zachód ku pomarańczowemu niebu za doliną. Droga była gorsza od tej prowadzącej na południe i Connolly, który teraz prowadził, przeklinał, kiedy samochód podskakiwał na głębszych dziurach. Nawet na prostym odcinku musiał zwalniać i omijać kamienie. Emma oparła głowę o siedzenie, mrużąc sennie oczy przed światłem. - Dlaczego pytałeś o turkus? - zapytała, z lekka zainteresowana. - Myślałem o Karlu. - Och. - Otworzyła oczy. - Dlaczego o nim? - W swoim pokoju zostawił turkusy. Wydało mi się dziwnym zbiegiem okoliczności, kiedy o tym usłyszałem. Hm, właściwie nie zbiegiem okoliczności. Tylko przypomniało mi się wszystko. - Co on robił z tymi turkusami? - pytała, szczerze zaskoczona. - Nie wiem. - Czy dlatego został obrabowany? - Nie, znajdowały się w jego pokoju. - Och, zatem to tajemnica. - Jak dotąd, tak. - Ale ty nie lubisz tajemnic - powiedziała. - Nie lubię tej. Znowu położyła głowę. - Czy to jest takie ważne dla ciebie? On nie żyje, prawda? Jak moi Indianie. Co za różnica, co się z nim stało? - Nie wierzysz w to. - Chyba nie. Ale czasami... och, dlaczego nie pozwolić sprawom toczyć się własnym biegiem? Niech będą tajemnicze. - Wyjrzała przez okno i lustrowała krajobraz. - Cała ta sprawa nie wydarzyła się osiemset lat temu. Ten, kto go zabił, ciągle się tu kręci. - Myślałam, że został obrabowany w parku. Ktokolwiek to zrobił, musiał dawno zniknąć. - Może. A może jest na Górze. Milczała. - Tak właśnie myślisz? - To możliwe. - Ale okropne. Wówczas nie mielibyśmy do czynienia z wypadkiem... znaczy kradzieżą. Myślisz, że go ktoś zamordował? Zaplanował zabicie go? Milczał przez moment, zastanawiając się. - Zaplanował? Ciekawe. Nie, chyba nie. Nie zaplanował. Myślę, że to po prostu... się stało. - Co przez to rozumiesz? - Mógł kogoś sprowokować. Jak węża. - Wypowiedział nagłą myśl. - One atakują tylko, gdy są sprowokowane. Czy nie tak mówiłaś? - No, zaskoczone. Bronią się, ot co. - Tak. - Znowu zamilkł. - Morderstwo. Nie. Dlaczego ktoś by chciał zabić Karla? Ale on nie słuchał. - Co jest? - spytała. - To, co mówiłaś. Myślałem o tym. A jeżeli on kogoś zaskoczył? - Na czym? - zapytała. Connolly nie odpowiadał. - Nie cierpię tego wszystkiego. To mnie przeraża. Nie chce się wierzyć, że został zamordowany. To absurdalne. Takie rzeczy się nie zdarzają. - Niestety, zdarzają się. - Nie tutaj. - I nagle, zanim zdołał zaprzeczyć, dodała: - Ale dlaczego nie złodziej? Czy to nie jest oczywista odpowiedź? - Myślałem, że nie pochwalasz oczywistych odpowiedzi. - Ale ty tylko zgadujesz. Czy tak to działa? Zgadujesz i patrzysz, czy pasuje? - Nie - odparł - w ten sposób działa nauka, a przynajmniej tak mi mówili. Ja potrzebuję trochę więcej. Popatrzyła na niego. - Czy dlatego tutaj jesteś? Tak, prawda? - Armia chce wiedzieć, co się wydarzyło. Odwróciła się znowu w stronę okna. - Więc przewrócisz każdy kamień w okolicy. Ciekawe, co jeszcze znajdziesz. - Jeszcze niczego nie znalazłem - odparł lekko. - Ani jednej tajemnicy. Spojrzała na niego znowu. - Uważaj, żebyś też kogoś nie zaskoczył. - To byłby sposób na dowiedzenie się prawdy, co? - Mówię poważnie. - Ja też - dodał, nadal beztrosko. - Nie martw się, potrafię zadbać o siebie. - Boże, żebyś ty siebie posłuchał. Chyba przemawia przez ciebie irlandzki gliniarz. - A czego nie lubisz, irlandzkiego czy gliniarza? Uśmiechnęła się. - Chyba gliniarza. - Dobrze. Na Irlandczyka niewiele mogę poradzić. Jednak gliniarza możemy odesłać. W każdym razie dzisiaj. Potrząsnęła głową. - Może to jest całość. - Zaśmiała się. - Nigdy nie myślałam, że skończę w łóżku z policjantem. - Prawdę mówiąc, jeszcze w łóżku nie byliśmy - zauważył ze śmiechem. Położyła rękę na jego kolanie, obietnica. - Nie, nie byliśmy, prawda? - Przez ciebie zjadę z drogi - powiedział, odwracając się do niej. Właśnie wtedy, kiedy oderwał wzrok od drogi, uderzyli w kamień. Usłyszeli głośny huk, tak doniosły jak z broni, i nagle rzuciło nimi, a wóz skręcił w prawo, przechylając się na łopoczącą oponę. - Chryste - zawołał Connolly, zatrzymując samochód. - Co, do diabła, teraz zrobimy? Masz zapasowe? - W bagażniku. - Chryste. - Wysiadł sprawdzić. - Umiesz to naprawić? - Ta jest pęknięta - zdawał raport. - Będziemy musieli zmieniać. - Rozejrzał się po pustej okolicy w słabnącym świetle. - Masz lewarek? - Wszystko znajduje się z tyłu. Jest jakaś skrzynka z narzędziami. - Otworzyła bagażnik. - To? W ogóle nie wiem, do czego służy. Orientujesz się, o co w tym chodzi...? - Wymyślę coś. - Myślałam, że Amerykanie wiedzą wszystko o samochodach. Nie odpowiadał, tylko zaczął mocować się z podnośnikiem, starając się złożyć rączkę i zajrzeć pod ramę. - Dasz sobie radę, jak myślisz? - spytała. - Miejmy nadzieję. Chyba że chcesz spędzić tutaj noc. - Mogę w czymś pomóc? - Możesz nie zasłaniać światła. - Spojrzał w górę. - Co jest takiego zabawnego? - Ty. Nic. Powinieneś zobaczyć swoją twarz. Jak rozgniewany mały chłopiec. Czy w ogóle wiesz, co robisz? - Widziałem, jak to się robi. Masz lepszy pomysł? - Mogłabym wrócić pieszo do posterunku strażników, zatrzepotać rzęsami i poprosić tamtego, żeby naprawił. Popędziłby jak strzała. - Poradzę sobie - odpowiedział, wkładając podnośnik na miejsce. Westchnęła. - Mężczyźni. Co właściwie sprawia, że tacy jesteście? - Jacy? - zapytał, nie całkiem zwracając na nią uwagę. - Nigdy nie chcecie prosić o pomoc. O drogę. Mężczyzna nigdy nie zapyta o drogę. Będzie tylko jeździć i jeździć w kółko, i się nie zapyta. - Chcesz mi to podać? - zapytał, wskazując klucz francuski. Zerwała się, gotowa pomagać. - Skalpel - powiedziała, podając klucz. - Gąbka. Popatrzył na nią. - Bawisz się. - Wiem. Czy to nie straszne? Bawię się. Zawsze zastanawiałam się, jak to będzie, utknąć pośrodku pustkowia. Dość ekscytujące. - Będzie o wiele bardziej ekscytujące, jak nie naprawimy tego, zanim się ściemni. - Nie szkodzi. Zawsze możemy spać w samochodzie. - Można na coś mieć nadzieję - odpowiedział bez namysłu, odkręcając śruby koła. - Och, biedny Michael, ciągle tęskni za łóżkiem. Pech. A jednak wciąż jest samochód. Nigdy nie robiłam tego w aucie, a ty? - Jeżeli chodzi o ścisłość, robiłem. - Naprawdę? Jak to jest? Connolly spoglądał na koło, starając się określić następny krok. - Teraz nie wiem, co jest bardziej denerwujące - ty czy ta opona. - Już dobrze - powiedziała - będę cicho. Oto podziękowanie, jakie się dostaje za bycie wesołym. A jednak jak to jest? W samochodzie. - Ciasno. Wyciągnęła papierosa z wozu i usiadła obok niego, obserwując, jak pracuje. Gorąco odeszło wraz ze słońcem i Emma podciągnęła nogi, otuliła je i niespodziewanie uśmiechnęła się zadowolona. Po chwili Connolly potrzebował latarki, więc kierowała snop światła na oponę, jednocześnie studiując jego twarz. - Zastanawiam się, co jeszcze potrafisz zrobić - powiedziała - poza naprawianiem samochodów. Nic o tobie nie wiem. Co lubisz? Jaka jest twoja polityka? Dlaczego, na przykład, nie jesteś w wojsku? - W lewym oku mam sparaliżowany mięsień. - A co to? Nie widzisz dobrze? - Nie, prawe rekompensuje. Nic poważnego, wystarczy jednak, żeby nie iść do wojska. Wymyślili, że będę kiepsko strzelał. - Zmartwiłeś się? - Na jakieś dziesięć minut. Potem byłem wdzięczny. No, to teraz wiesz coś, czego nigdy nikomu nie mówiłem. - Co jeszcze? - zapytała cicho. - Nie wiem. Nie cierpię sportów drużynowych, z wyjątkiem baseballu. Także w domu nie jestem specjalnie przydatny przy naprawianiu sprzętów. Starczy? Potrząsnęła przecząco głową. - Yhm. - No, coś jeszcze? - Chyba nic. - Kamień spadł mi z serca - powiedział mimochodem, koncentrując się na śrubach. - Cholera. - Klucz stuknął o ziemię. - Zrób sobie przerwę - poradziła, podając mu własnego papierosa. Jego opalona twarz połyskiwała od potu w wąskim snopie światła. - To ci heca, co? - Rozejrzała się dookoła i spojrzała w górę na migocące pierwsze gwiazdy. - Kocham pustynię nocą. Wtedy ożywa. - Tylko nie mów czym. - Zaciągnął się, podążając za jej spojrzeniem ku górze, a potem przenosząc wzrok na jej twarz. - No, teraz lepiej - powiedziała. - Możesz równie dobrze tym się cieszyć. - Czym, usterką? - Mm. Tym, że jesteśmy rozbitkami. Znasz lepszy sposób na poznanie siebie nawzajem? - Setki. - Oddał jej papierosa. - Czy dlatego jesteśmy tutaj? Żeby siebie poznać? - Jesteśmy daleko. Chciałam się wydostać z Góry. Tam nie mogłabym cię poznać. - A teraz możesz. - Trochę. Tutaj zawsze się czegoś nauczysz. - Na przykład? - Różnych rzeczy. Jesteś uparty. Lubisz kończyć sprawy. - A ty nie? Zamilkła na moment. - Nie zawsze. Czasami po prostu... odchodzę. Idę gdzie indziej. - Uparty. To niewiele. - I jesteś zazdrosny. - O kogo? - O strażnika. - No, leciał na ciebie. Uśmiechnęła się. - A widzisz? O to mi chodziło. - Ty tego nie zauważyłaś. - Oj, bardzo dobrze zauważyłam. On tylko długo nie widział człowieka. - Nie widział człowieka. Nie mógł oderwać oczu od ciebie. - Tylko patrzył - powiedziała. - Jest różnica. To widać. Ty też tak robisz. - Tak to się rzuca w oczy? Skinęła głową. - Twoje oczy. - Kiedy? - Na ranczo, przy muzyce... za każdym razem. Zawsze czuję twój wzrok. - Lubisz to? - zapytał, dotykając jej teraz oczyma, poruszając się po jej twarzy. - Co sobie myślisz? - Pochyliła się, żeby go pocałować. - Ale zazdrosny jesteś. - Nie mogę uwierzyć, że inni nie widzą ciebie tak jak ja. - Och, to miłe - odpowiedziała, znowu go całując. - Powiedz mi coś jeszcze. - Flirtujesz ze mną - wyszeptał, z oddechem na jej twarzy. - Nie, mówiłam ci - odparła, gładząc jego policzek. - Tylko cię poznaję. Czyż nie jest tutaj ładnie? Nie mówiłam ci? Wtedy pocałował ją mocno w usta, a ona położyła się na ubitej ziemi i znowu to nastąpiło, reakcja na jego dotyk, jakby jej ciało cały czas czekało choćby na ślad sygnału. Położył się na niej, wbijając łokieć w ziemię, a wszystko było ciemne, z wyjątkiem srebra księżyca. Stopami wyczuł krawędź opony. Usłyszeli samochód, zanim reflektory omiotły drogę, wychwytując ich nagle jak flesz aparatu fotograficznego. Connolly podniósł wzrok, oślepiło go, potem podniósł się na kolana i otrzepał się, wstając. - Nic państwu nie jest? - zapytał strażnik, udając, że nic nie widział. Connolly wychwycił drżenie w jego głosie. Strażnik wysiadł, nie wyłączając silnika, a światła ciągle padały na mały ekran niespodziewanego filmu. - Pękła opona - powiedziała Emma, wstając i otrzepując bluzkę z kurzu; głos miała spokojny i stanowczy. - No pewnie - odparł strażnik. - Te drogi. Pomogę wam, pozwolicie. Dobrze, że tędy przejeżdżałem. - O, tak - potwierdziła Emma, a Connolly usłyszał, że zaczyna się śmiać. Strażnik spojrzał na nią, nie będąc całkowicie pewny, czy powinien się uśmiechnąć, potem na Connolly'ego, żeby sprawdzić, co mu wolno. Lecz żadne z nich nic nie powiedziało i Connolly zobaczył, że strażnik poczuł się nieswojo, wycofał się z nagłej ciszy z niezdarnym szuraniem, jak gdyby to właśnie jego przyłapano. Przez moment tak stali bez ruchu, słuchając szumu silnika na jałowym biegu. Connolly wiedział, że za sekundę Emma zacznie się śmiać, zamieniając tę scenę, podniecenie strażnika, w nieco ryzykowny żart. Lecz nagle strażnik przejął inicjatywę, pochylił się, żeby zbadać oponę i założyć zapasowe koło. Emma obserwowała, rozbawiona, jak obracał klucz, umiejętnie mocując koło, szybkie ruchy w jakimś przesadzonym, seksualnym pokazie umiejętności. Nagle, w minutę, strażnik pokręcił lewarkiem i opuścił samochód z absurdalnie głośnym westchnieniem. Wstał, wycierając ręce w spodnie. - Proszę. Powinno wytrzymać. Trzeba uważać na pustyni. To nie miejsce na nocleg. Connolly zerknął na niego, czujny na insynuację, ale strażnik zrobił się oficjalnie grzeczny, nieświadomy efektu, jaki mógł wywrzeć. - Najlepiej, jak państwo za mną pojadą. Proszę krzyczeć, jak będziecie czegoś potrzebować. - To powiedziawszy, wskoczył do wozu i ruszył drogą. Emma spojrzała na Connolly'ego roześmianymi oczyma. - No, widzisz - powiedziała, pocierając jedną dłoń o drugą, jakby to ona wykonała robotę. - Człowieka nie widział, dupa - mówił Connolly, wrzucając narzędzia do bagażnika i zatrzaskując klapę. Jechali na północ przez pół godziny za czerwonymi światłami wozu strażnika, wpadając w dziury i kręcąc między kamieniami, podczas gdy Emma starała się rozśmieszyć Connolly'ego. Gwiazdy roztaczały się przed nimi, ciemności rozmazywały horyzont tak, że wszystko stawało się niebem. Connolly, zgarbiony nad kierownicą, wyszukiwał dziur w drodze i kiedy w końcu dotarli do szosy o twardej nawierzchni i pomachali strażnikowi na pożegnanie, ramiona miał całe obolałe. Znowu mieli szosę dla siebie, a posterunek Negeezi, kiedy go mijali, okazał się niczym więcej niż cieniem. Emma bawiła się radiem, ale w tej ogromnej przestrzeni nawet fale radiowe ginęły w ciemnościach, uwięzione po drugiej stronie jakiejś niewidzialnej, wysokiej góry. - Napiłbym się - odezwał się Connolly. - To ziemia Indian. Ani kropelki przez całe mile. Może jak dojedziemy do Madrytu. - Będzie tam coś jeszcze otwarte o tej porze? Zignorowała go, pochylając się bliżej do otwartego okna. - Czuć bylicę. - Musimy czasami jeść. - Hmm - odparła, ale jej głos był zadowolony, jakby gęste, nocne powietrze miało wystarczyć. Lecz po jakimś czasie on także nie miał nic przeciw temu, podążając za kręgiem ich reflektorów niczym w transie. Raz zobaczył królika, jak podskakuje na poboczu, ale zniknął, senna plamka bieli, i znowu byli sami. Zapomniał o czasie, rozciągniętym teraz, aby pasował do przestrzeni tak, że stały się wymienne, i samochód sunął leniwie poprzez czas i przestrzeń. Nie było żadnych znaków. Znajdowali się na terenie niezaznaczonym na mapie. Minęła prawie następna godzina, zanim zobaczył światło, małe jak robaczek świętojański, a potem jak świeczka, aż w końcu stało się snopem padającym z okien długiego budynku. Obok parkowało kilka zakurzonych półciężarówek, ich maski odbijały słabe, neonowe światło reklamy piwa. Kiedy wysiedli z samochodu, usłyszał muzykę country and western. To miejsce było tak surowe i tymczasowe jak budynki na Górze i przez moment obawiał się, że je sobie tylko wyobraził. Wydawało się, że nie było żadnego powodu, aby istniało w pustym krajobrazie, wyczarowano je tylko dlatego, że byli głodni i zmęczeni. Wewnątrz znaleźli jasno oświetlony sklep, a obok ciemniejszy bar wypełniony dymem, reklamami piwa, kolorową szafą grającą i kilkoma drewnianymi ławami pełnymi drzazg. Przy odległym końcu baru kilku Indian w dżinsach i farmerskich koszulach piło w milczeniu, prawie w ogóle nie rozmawiając ze sobą, a bar przed nimi stanowił morze butelek po piwie. Bliżej drzwi dwóch starszych ranczerów w kowbojskich kapeluszach zaparkowało na stołkach. Wszyscy podnieśli głowy, kiedy oni weszli. Indianie pospiesznie wycofali się do swej grupy, lecz ranczerzy otwarcie spojrzeli na Emmę, potem uśmiechnęli się i unieśli kapelusze. Za barem stała wysoka Indianka, najwyraźniej mieszanej krwi, miała pociągłą anglosaską twarz niespodziewanie zaznaczoną wystającymi kośćmi policzkowymi i długimi warkoczami. Jej piersi, obwisłe po latach karmienia, rozlewały się w białej bluzce ozdobionej paciorkami. - Możemy dostać drinka? - zapytał Connolly. - Pewnie - odpowiedziała Indianka o twarzy równie pozbawionej wyrazu jak jej głos. Nie pytając, ustawiła whisky z piwem. Nie było śladu czegokolwiek innego. Connolly podał jedną whisky Emmie. - W tych szortach paniusia przeziębi się na śmierć - zwrócił się do Emmy jeden z ranczerów, wskazując głową jej nogi. - Podobają się? - zapytała Emma, cofając się o krok, aby ukazać nogi. Ranczer zaśmiał się, zaskoczony jej śmiałością. - Chyba tak. Emma napiła się. - Dzięki. Mnie też. Dlatego trzymam je dla siebie. Ranczer znowu się zaśmiał. - No, zdaje się, że tak. - Potem zwrócił się do Connolly'ego. - Nic przez to nie chcę powiedzieć. Codziennie nie ma tutaj takich widoków. - Och, nie mam nic przeciw temu, jak ktoś popatrzy - powiedziała Emma. - No, myślę, że nie - dodał dobrotliwie ranczer. - Skąd państwo jadą tak późno? - Z Chaco. - No, no, to ci dopiero. Myślałem, że już to zamknęli. Niezbyt wielu jeździ tam w dzisiejszych czasach. Przy braku benzyny. Jednak mówią, że tam jest ładnie. - Connolly'emu wydało się, że wszyscy na zachodzie chcą rozmawiać. Tylko kowboje na filmach milczeli. - Wiem, że jest późno - zwrócił się do kobiety za barem - ale czy dostaniemy coś do zjedzenia? Indianka zawahała się. - No, już, Louise - odezwał się ranczer - daj tym miłym ludziom trochę potrawki. Nikt i tak do domu nie wróci. - Cokolwiek - dodał Connolly. - Pewnie - powiedziała kobieta, nalewając następne dwie whisky. Wskazała ławę. - Miło was poznać. Ładną ma pan żonę - mówił do nich ranczer. - Jednak powinien pan ją zakryć. Nigdy nie wiadomo, na kogo się wpadnie. - Och, ona przeważnie potrafi zadbać o siebie. Ranczer uznał to za zabawne. - Założę się, że potrafi. Tak jest. - Podążył za nimi oczyma, kiedy przenosili się do stołu, aby wypić drinki. - Następny, co sobie patrzy na wystawę w sklepie? - zapytał Connolly z uśmiechem. - Hm, ten może chciałby dostać próbkę. Nie jak nasz harcerz. - Naprawdę? - Och, jest nieszkodliwy. Chce tylko patrzeć. - Zawsze wiesz, kto to jest? - Oczywiście. Każda kobieta wie. Do tego jesteśmy szkolone. - Aż tak? - Yhm. Spojrzał na nią, czując wyraźnie wpływ alkoholu. Oboje zdawali się otoczeni lekką mgiełką. - Jak myślisz, co to jest? - Woda ognista. - Zachichotała. - Nie żartujesz - powiedział, chwytając się za gardło. - Uważaj, żeby nie uderzyła ci do głowy. - Jak w piosence. - W jakiej piosence? - Nie znasz jej? Potrząsnęła głową. - Usłyszysz kiedyś. Pójdziemy do klubu... zawsze to grają. Zachęca do picia. - Jak tutaj? - zapytała, przekrzywiając głowę w stronę szafy grającej, ciągle dudniącej muzyką country. - Tutaj nie potrzebują zachęty. Jeśli możesz wypić to, wypijesz cokolwiek. Boże - powiedział, reagując na następny łyk. - Lepiej zwolnię. - Zawsze uderza, jak jesteś zmęczony. - To było przedtem. Kiedy się wspinaliśmy, walczyliśmy z grzechotnikami, a potem musiałem patrzeć, jak Charles Atlas kopie mi piaskiem w twarz. Emma się zaśmiała. - Zrobiliśmy to wszystko? - Na jednej marnej kanapce. - Brzmi cudownie. - Położyła dłoń na jego dłoni. - Zróbmy jeszcze raz. Spojrzał jej w oczy, jasne w zadymionym świetle. - Kiedy tylko zechcesz. Indianka czekała u szczytu stołu, aż rozdzielą ręce, zanim ona zestawi jedzenie z tacy - wielkie i ciężkie misy z potrawką z baraniny i duży kosz pieczonego chleba Nawahów. Nakryła do stołu z zaskakującą delikatnością, bezgłośnie kładąc metalowe łyżki i układając serwetę przypominającą chustę na głowę. - Dziękuję - powiedziała Emma. - Pewnie. - I następną kolejkę, jak znajdzie pani czas. - Pewnie. - Odeszła powoli, ciągnięta niewidzialną liną. Emma zachichotała. - Myślisz, że ona mówi coś jeszcze? Nie słyszałem od niej żadnego innego słowa. Założymy się? O dolara? - Bez żadnych podstępów. - Dobra. Jak smakuje potrawka? - Teraz wiem, dlaczego Anasazi odeszli. - Aż tak źle? - Nie, kiedy zamkniesz oczy. Lecz była gorąca i każda gęsta, szara łyżka wypełniała go, rozprowadzała ciepło po całym ciele niczym cudowny lek. - Jak oni się utrzymują? - zapytał. - Prawdopodobnie jesteśmy tuż za ziemią Indian. Zawsze istnieje jakieś miejsce przy granicy, gdzie sprzedaje się alkohol. Urwał kawałek chleba, rozbawiony własnym apetytem. Kiedy znowu podniósł wzrok znad miski, Emma obserwowała go, była częścią leniwego ciepła, które ich spowijało niczym para. Piwo nabrało smaku, gdy je połykał łapczywie. Rozmawiali o niczym, o drobiazgach, które pomagały im spędzić czas w trakcie jedzenia, a potem znikały zapomniane. Zanim potrawa została skończona, musiał przerwać i oprzeć się wygodnie, pełen samozadowolenia, z głową lekko szumiącą od na wpół stłumionych odgłosów z baru. Głośna, brzęcząca muzyka ustała. Connolly wstał i podszedł do szafy grającej, mając nadzieję coś znaleźć, zanim ranczerzy wypełnią ją monetami. Przeglądał kartki błyszczące pod żółtym światłem, napotykając jeden nieznany kowbojski przebój za drugim, aż nagle, nieoczekiwanie, całe bogactwo muzyki w prawej kolumnie - Teddy Wilson, Lester Young. Skąd się wszyscy wzięli? Zupełnie się ich tutaj nie spodziewał. Stał tak przez chwilę, skupiony na zagadce. Może ten lokal był tak odległy, że nikt nie przyjeżdżał zmieniać płyt. Może wyciągnęli skądś bezpłatne płyty. Muzyka była kolorowa; może komiwojażer firmy płytowej, nie mogąc sprzedać ich na swingującym południu, upchnął je w końcu w szafie dla Indian. Jakie to miało znaczenie? Włożył monety do maszyny, ponaciskał przyciski z kości słoniowej i wrócił do stołu z głupawym uśmiechem na twarzy, kiedy sala wypełniała się rytmem "Sweet Lorraine", a pianino tańczyło na tle równego basu. Ranczerzy spojrzeli na niego, zaskoczeni, a potem zajęli się swoimi sprawami. Indianie zupełnie się nie poruszyli, wielkie posągi. Siedzieli, słuchając muzyki i paląc, odepchnąwszy miski na środek stołu. Indianka wróciła, żeby napełnić im kieliszki, ale nie kłopotała się zbieraniem naczyń, jakby ciągle czekała, aż skończą. Przez moment nic nie mówili, obserwując dym, uśmiechając się do swego szczęścia. W takim jestem nastroju. Muzyka zdawała się zmieniać salę jak sztuczka z oświetleniem, szorstkie krawędzie ustąpiły, aż lokal nabrał dojrzałego uroku dźwięków, istniały jedynie mokre ślady po szklankach na ladzie, popielniczki i nadzieja na zabranie kogoś do domu. - Taki właśnie jest? - Emma zapytała cicho. - Ten klub, do którego chcesz mnie zabrać? Connolly uśmiechnął się. - Mniej więcej. - I siedzielibyśmy, pili i patrzyli na siebie. - I tańczyli. - Tak. - Rozejrzała się leniwie po ranczerach i Indianach. - Kiedyś. Płyta zmieniła się na fortepianową przygrywkę do "The Afery Thought of You" Teddy'ego Wilsona. Patrząc wprost na nią, wziął ją za rękę i wstał; alkohol sprawił, że był powolny i jednocześnie płynny, jakby poruszał się pod wodą. - Tutaj? - zapytała, śmiejąc się, z wyciągniętą w jego stronę ręką, ale nogi miała skrzyżowane, więc nie mogła się ruszyć. - Czemu nie? - Nie spuszczał z niej wzroku, namawiając ją, łagodnie pociągając, by wstała, aż jej nogi wyprostowały się, a ciało uniosło, opierając się na nim. Stali nieruchomo, niezdarni, jego dłoń na jej plecach i wtedy muzyka poprowadziła ich, nie prosząc o nic innego, tylko o jeden mały, świadomy ruch, by zacząć. Śpiewała Billie Holiday. Ich stopy, spowolniałe od alkoholu, ruszyły mimowolnie naprzód. Sala osunęła się w mgłę. Żyję jakby we śnie. Jeden ze starych ranczerów zaśmiał się i Connolly, patrząc przez jej ramię, odpowiedział tym samym, przyłączając do żartu. Musieli wyglądać na pijanych. Lecz teraz czuł ją każdym centymetrem ciała. Poruszał się powoli, z lekką głową, szczęśliwy. Kiedy Emma podniosła głowę z jego ramienia, spojrzeli na siebie zaskoczeni. Taniec miał być żartem, parodią innego życia. Teraz stał się czymś innym, innym rodzajem dowcipu. Chciał się zaśmiać głośno z tej niespodziewanej sytuacji. Trzymał już tak dziewczyny przedtem, pijane noce dobrych czasów, zadymione pokoje i seks, ale to było tutaj, całe mile od czegokolwiek, przepełnione potrawką baranią i tanią whisky. W końcu spełniła się nadzieja miliona popularnych piosenek. Grała następna płyta, i jeszcze jedna, a oni ciągle tańczyli, zbyt zmęczeni, aby usiąść. Nie widzieli, jak wyszli ranczerzy. Możliwe, że miał tyle monet? W sklepie zgasły światła. - Jest późno - powiedziała Emma. Connolly skinął głową. - Nie wiem, dokąd możemy pójść. - Nie ma znaczenia. - Jego słowa padały powoli, będąc częścią muzyki. Ona dotknęła jego karku. - O tym zupełnie nie myślałeś, co? - Nie. - Ale jest dobrze? I było. On nie myślał o seksie, chciał jedynie ją trzymać. - Możesz prowadzić? - A ty? - Jak się napiję kawy. Lecz kiedy usiedli, schodząc sennie z pustego parkietu, zastali świeże drinki na posprzątanym stole i wypili je powoli, zapominając o kawie. Muzyka ustała, ale było zbyt późno, by dalej grać. Usiedli, ciesząc się ciszą z nikłym brzękiem sztućców na zapleczu, szumem nocnych odgłosów. Nie mógł przestać na nią patrzeć. Kiedy Indianie wyszli, dwóch z nich podpierało trzeciego, tylko zerknął na nich przez chwilę. Wtedy rozległ się stukot silnika i ryk, gdy wóz zaskoczył i odjechał; i znowu zapadła cisza. Indianka nie przeszkadzała im, więc siedzieli, kończąc drinki, ciepli od opalenizny i alkoholu, zbyt senni, aby wstać i wyjść. Miał ciężkie nogi, przyklejone do szorstkiej ławy. Kiedy kobieta w końcu zjawiła się, żeby zabrać kieliszki, była ubrana jak do wyjścia, w starą, wojskową kurtkę na bluzce w paciorki. Emma zapytała o kawę, kiedy Connolly wyciągał pieniądze, spojrzeniem prosząc kobietę o rachunek. Nie było rachunku. Wzięła kilka banknotów i wepchnęła do kieszeni kurtki. - Nie ma kawy. Zaplecze - powiedziała, wskazując jakieś drzwi i prowadząc ich tam. Pociągnęła za łańcuszek lampy i ukazał im się mały magazyn, sterty kartonów obok starego sekretarzyka, a pod ścianą tapczan przykryty kocami. - Nie jechać - powiedziała. - Zostać tutaj. - A potem z uśmiechem zgasiła światła w barze i wyszła. - Nasz apartament w Waldorfie - odezwała się Emma, śmiejąc się z linoleum na podłodze i wąskiego łóżka. Connolly stał pod żarówką, rozpinając Emmie bluzkę. - Chyba nie mogę się ruszać - powiedziała. - Nie, nie ruszaj się - odpowiedział, całując ją. - Światło - dodała. Connolly sięgnął do góry i pociągnął łańcuszek, zamieniając pokój w czerń. W kompletnych ciemnościach istniał tylko dotyk, zgrzyt piasku, zapach potu i wódki, a kiedy padli na tapczan, nagą skórą na szorstki koc, w końcu się kochali, powoli, jakby tańczyli, jakby już spali. 10 Samochód znaleźli ósmego maja, w dzień, kiedy w Europie skończyła się wojna. Connolly spędził popołudnie w motelu przy drodze do Taos, parkingu z wyblakłymi domkami, które stały się ich zwyczajowym miejscem spotkań, i został tam do późna. Daniel przeważnie przebywał na poligonie, ale w tym tygodniu wrócił, więc musieli kraść czas dla siebie, gdy tylko mogli, kilka godzin popołudnia na starych ulicach, słońce przyćmione wieczorem przez zakurzone rolety. Z początku Mills był podekscytowany absencjami Connolly'ego, ale teraz, w końcu znudzony romansem kogoś innego, ledwo unosił brew. - Jeszcze badania? - zapytał, kiedy zjawił się Connolly. - Powinieneś przynajmniej meldować się od czasu do czasu. - Dlaczego? Straciłem coś? To był już ich standardowy żart. Od wielu dni, od tygodni nie wydarzyło się nic, co można by stracić. Ramon Kelly został skazany, jednodniowe poruszenie w "Santa Fe New Mexican", dłuższa sprawa w gazetach w Albuquerque, a na Górze wzruszono ramionami bez zainteresowania i wrócono do pracy. Karl Bruner, nawet jako plotka, przestał istnieć, kilka fotografii na posterunku policji. Kapral Batchelor, teraz trochę nerwowy przez to, że w ogóle się zgłosił, nie znalazł nic, z czego mógłby zdać raport. Holliday meldował się regularnie, ale bardziej z nudy niż z nowymi wiadomościami. Teczki na biurku Millsa leżały nierozszyfrowane, odkurzane raz na tydzień przez sprzątaczki, czekając na nowy klucz. Dookoła nich życie na Górze nabierało tempa... wstrzymano przepustki, światła paliły się nocą, gdy wprowadzono osiemnastogodzinny dzień pracy na czas nieokreślony. Connolly, ku własnemu zaskoczeniu, nie miał nic przeciw temu. Żył w pośpiesznych, odmierzanych godzinach pokojów motelowych. Na wszystko inne przyjdzie czas później. - Samochód - powiedział Mills. - Znaleźli samochód Karla. Jeden z ludzi Kisty'ego. - W Punkcie S? Stał tam cały czas? - Nie. - Mills się uśmiechnął. - Nie ma tak dobrze. W jednym z kanionów na wyżynie. - Nie rozumiem. - Witamy w klubie. Paskudne miejsce na wpakowanie wozu. - Rozbity? - Nie wiem. Czekałem na ciebie. - Zerknął na zegarek. - Prawdę mówiąc, cztery godziny. - No to jedźmy. - Connolly wyszedł z biura. - Zrelaksuj się, nigdzie nie jedziemy. Mamy tam strażnika. - Powinniśmy zadzwonić do Hollidaya. - Już dzwoniłem. Będzie na nas czekać przy zachodniej bramie. - Mills napotkał spojrzenie Connolly'ego. - Mówiłem mu, że wrócisz do piątej. - Dlaczego do piątej? Mills wzruszył ramionami. - Jestem w bezpiece, pamiętasz? Widzę różne rzeczy. Zawsze wracasz przed piątą. - Ciekawe dlaczego. - Myślę, że ktoś musi wracać do domu. - Detektyw. - Łatwiej mija czas. Ostatnio tutaj jest spokojnie. - Czujesz się odrzucony? - Ja? Lubię spokój. A propos, na wypadek gdybyś nie słyszał, Niemcy skapitulowali. Connolly skinął głową. - Tutaj człowiek nigdy by się nie dowiedział. - Rozejrzał się po obszarze technicznym, gdzie pracowano bez zakłóceń, jak zwykłe. - Och, dzisiaj strzeli kilka korków. Znasz tych intelektualistów... najpierw praca. - Chcesz powiedzieć, że nie tak jak niektórzy z nas. - Nie, domyślam się, że jesteś mocno zajęty. - Uśmiechnął się. - Po prostu jak myślę o tym, łatwiej jest mi przetrwać dzień. Przejechali obok Punktu S: magazynu materiałów wybuchowych po drugiej stronie płaskowyżu, nowej fabryki pogiętych rur, dymiących stert i hangarów z ciężkim sprzętem maszynowym. Obszar techniczny to był uniwersytet, ale S charakteryzowała surowość huty, gdzie plany przekuwano na formy, a ludzie ryzykowali zdrowie. - Kto go znalazł? - Wytyczali nowe zasięgi rażenia w jednym z kanionów pod Mesą Południową. Wiesz, lubią trzymać ładunki wybuchowe z dala od Góry. - Tak, to pocieszające. Mills uśmiechnął się. - Tym razem jednak szczęście nam dopisało. Inaczej nigdy byśmy go nie znaleźli. Na końcu drogi gęstej od iglaków zastali Hollidaya, stał przy bramie i rozmawiał z młodym strażnikiem. - Nie spieszyliście się. Strażnik, rozpoznając Connolly'ego, zasalutował nieśmiało. - Zabawne, co? - powiedział Mills, wychwytując ten gest. - Tyle czasu, a nigdy nie korzystałem z tej bramy A ty? - zapytał Connolly'ego. - Niekiedy - odparł Connolly, nie patrząc na niego. - Hm, nie obwiniam cię - Holliday zwrócił się do Millsa. - Mój przyjaciel tutaj twierdzi, że nie mają specjalnego ruchu. Na noc po prostu zamykają drogę, więc trzeba by objechać cały kawał aż do głównej bramy. Dość zniechęcające, jeśli się tego nie wie. - Ale każdy wie - odezwał się strażnik, z akcentem południowca. - Ta brama jest tylko dla ludzi z Góry. Ciężarówki jadą do wschodniej. - A my wszyscy z zewnątrz? - zapytał Holliday. - Nikogo z zewnątrz nie ma na Górze. - Nie. Dobrze, to chyba bardzo dobrze. A ja stałem, zresztą jak zawsze, z nosem przyciśniętym do siatki. Holliday pojechał za ich wozem, kiedy okrążali wyżynę krętymi ścieżkami. Góra była niczym gigantyczna dłoń z szeregiem głębokich kanionów między palcami, z których część rozpadała się na mniejsze kaniony znikające pod pokrywą sosen, ukryte niczym tajemnice. Samochód znajdował się w jednym z nich, jakąś milę od głównej drogi, na końcu starej piaszczystej odnogi częściowo zarośniętej krzewami. Żandarm stał tam, gdzie wóz zjechał z drogi, aby wyryć własną ścieżkę w dnie kanionu. Mills wypuścił ich; ruszyli w stronę auta, przyglądając się po drodze połamanym krzewom. - Do czego wykorzystywano tę drogę? - zapytał Connolly. - Prawdopodobnie do zwózki drzewa - wyjaśnił Connolly. - Kiedyś ściągano stąd sporo drewna. Widziałeś poprzedni kanion? Tam jest prawdziwa droga. Zdaje się, że z tej zrezygnowali. - To jest poligon - stwierdził Connolly. - Co właściwie tutaj wypróbowują? - Nie wiem. - I dodał, dostrzegłszy spojrzenie Hollidaya: - Naprawdę. - Mierzą prędkość pocisku - wyjaśnił Mills. Spojrzeli po sobie, potem na niego. Zaśmiał się. - No, zapytałem. To mi powiedzieli. - Na przykład, jak szybko leci strzała, gdy się ją wystrzeli? - zapytał Holliday. - Coś w tym rodzaju. - Pewnie rozwalają te drzewa, żeby się dowiedzieć. - Wskazał kraniec kanionu, gdzie seria eksplozji utworzyła porębę. - Ale po co tu przyjeżdżać? - zapytał Connolly. - Gdyby nie zaczęli tutaj strzelać, nikt by tego wozu nie znalazł. - Wiesz, o co mi chodzi. Holliday popatrzył na niego. - Pytasz, dlaczego tak blisko Góry. Connolly skinął głową. - Nie wiem. Wpierw zobaczmy, co mamy. Może to auto nawet nie jest jego. Lecz nikt nie próbował nawet zamaskować samochodu; tablica rejestracyjna z Góry, numer na schowku na rękawiczki nietknięty. Lakier na masce był zdrapany od jazdy po krzakach, ale poza tym wóz był w takim stanie, jakby go zostawił Karl. Kluczyki nadal tkwiły w stacyjce. - Miłe podejście - powiedział Holliday. - Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem. - Można sprawdzić odciski palców? - Mógłbym, ale tutaj moja jurysdykcja nie sięga. - Niczyja nie sięga. Właśnie asystujesz w Projekcie Manhattan Korpusu Wojsk Inżynieryjnych. - Connolly uśmiechnął się do niego. - Wojna. - Zdobędziesz jakiś papier, jeśli będę potrzebować? - Nic, tylko papiery. - Chyba jest tu krew - odezwał się Mills, przyglądając się tylnym drzwiom. - Owszem - potwierdził Holliday. - Nie dotykaj... zobaczymy. - Spróbuj na parkingu przykościelnym - poradził Connolly. - Gwarantuję. W bagażniku nie było nic nadzwyczajnego. Poza plamami krwi na tylnym siedzeniu, gdzie musiała leżeć głowa Karla, samochód był czysty. - Pozwólcie, że czegoś spróbuję - powiedział Connolly, biorąc do prawej ręki chusteczkę. Usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk. Silnik zakręcił i zapalił. Connolly siedział przez chwilę, wsłuchując się w warkot; sprawdzał wóz Karla tak samo, jak nosił jego buty. Kiedy wyłączył silnik, w kanionie zapanowała taka cisza, że można było usłyszeć ptaki. - Dlaczego zostawił kluczyk? - zapytał, podając go owinięty Hollidayowi. - A po co robił cokolwiek? - odpowiedział pytaniem policjant. - To wszystko... zupełnie nie ma sensu. - Właśnie, że ma. To nie musi być rozsądne, ale musi mieć sens. - Sprowadzę chłopaków, żeby wszędzie sprawdzili odciski - zdecydował Holliday, ignorując go. Przeszukiwał ziemię. - Za duży tu ruch. - Ludzie Kisty'ego - wyjaśnił Mills. - Nie wiedzieli, że to miejsce przestępstwa. - A jednak sprawdźmy - powiedział Connolly. - Nigdy nic nie wiadomo. Chcesz omówić sprawę ze strażnikiem? - powiedział do Millsa. Było to delikatne oddelegowanie i Mills zrozumiał, kierując się z powrotem w stronę drogi. - Co ci przyszło do głowy? - zapytał Holliday. - Nie widzę w tym logiki - mówił Connolly, przyglądając się samochodowi, jak gdyby gdzieś na nim mógł znaleźć odpowiedź. - Powiedzmy, czysto teoretycznie, zabijasz Karla przy San Isidro. Wkładasz go do tyłu i wyrzucasz w parku. Dlaczego nie tutaj? - Napotkał spojrzenie Hollidaya. - Dobra, chcesz, żeby go znaleziono, jak już mówiłeś. Dla zmylenia tropu. Czemu nie mieliby też znaleźć wozu? Dlaczego nie zostawił go w Santa Fe obok parku? Domyślam się, krew - mówił, rozmawiając sam ze sobą. - Może musiał gdzieś dojechać. Connolly podniósł na niego wzrok. - To gdzie znajdował się jego samochód? Holliday wzruszył ramionami. - Mógł dojść pieszo do kościoła. - Jeżeli był już w Santa Fe. Jak się tam dostał? - Zakładasz, że facet pochodził stąd. - Tak. - Autobusem. Kursują stąd autobusy, co? Sobota wieczór. Paru ludzi ma przepustki, racja? Connolly kiwał głową w zamyśleniu. - To dlaczego nie wrócił autobusem? Tylko zostawił samochód. Holliday oparł się o wóz, wpatrując się w ziemię. - Hm, a co myśleliśmy, kiedy znaleźliśmy Brunera? - Że wóz został skradziony. - Yhm. I to pasowało, racja? Takie przestępstwo. Walnął go i za chwilę był już w Meksyku. Samochód w czasie wojny to wartościowa rzecz. Zostawiasz go na ulicy, ktoś zadaje ci pytania. I jeszcze ta krew - mówił, kiwając w jego stronę głową. - Więc musisz się go pozbyć. - Wielka szkoda, taki ładny, nowy samochód, ale chyba tak. - Tylko że jest wiele sposobów, żeby to zrobić. Zostawić na pustyni, zepchnąć z urwiska. - Problem w tym, że nigdy nie wiesz, jak to się skończy. Źle spadnie albo wybuchnie pożar. Nie chcesz zwracać uwagi, chcesz tylko, żeby zniknął. Na dobre. Albo w każdym razie na dłuższy okres. I na dodatek możesz nie mieć na to wszystko czasu. Może nie ma nawet czasu na przemyślenie tego, tak jak my to robimy. Po prostu ukrywasz go. - Tutaj. - Tutaj. Jak mówiłem, może musiał czymś wrócić. Przyjeżdża tutaj, brama zamknięta. Nie ma nikogo. Może wiedział, że brama jest zamknięta. - W takim razie musiał jeszcze dostać się do wschodniej bramy. Jedyny sposób to... Holliday pokiwał głową. - Racja. Jeśli ktoś inny prowadził samochód. Connolly w milczeniu spoglądał w ziemię. - Dwóch. O tym nie pomyślałem. - Nie twierdzę, że tak właśnie się stało. Tylko że mogło. - To ma sens. Prawdopodobnie był jeszcze jeden wóz. - Mógł być a prawdopodobnie był to dwie różne rzeczy. Lecz Connolly odegnał go ruchem ręki i dalej myślał. - W porządku, sprowadza tutaj samochód i ktoś inny zawozi go na Górę. Zgadzasz się, że on jest na Górze? - Powiedziałbym, że na to wygląda - odparł Holliday. - Więc dlaczego zostawił kluczyki? Czemu ich po prostu nie wyrzucił? Holliday westchnął i wyciągnął papierosa. - Tak, dlaczego? Zastanawiałem się nad tym. Może siła przyzwyczajenia, rozumiesz? Nie wyrzuca się kluczy... po co? Nie chcesz ich mieć przy sobie, ale nie wiesz też, czy będziesz potrzebować ich później. - Myślisz, że chciał jeszcze użyć samochodu? - Nie, myślałem o czymś innym. - Spojrzał do góry, szukał krawędzi kanionu. - Musiało być całkiem ciemno, kiedy tu parkował, co? Dlatego nie wiedział, czy wóz jest dobrze ukryty. Chodzi o taką porę nocy, kiedy nic nie widać. Więc myślę, że on chciał jeszcze raz przyjść za dnia, żeby zobaczyć, co widać. Co będzie, jak spojrzysz stamtąd, z góry - wskazał krawędź - a tu stoi błyszczący, nowy samochód. Choćby kawałek. Będziesz musiał go przesunąć, upewnić się, że naprawdę zniknie. Więc zostawił kluczyki na wszelki wypadek. Oczywiście nie wiedział, że chłopcy będą tu strzelać. - On jest na Górze - powiedział Connolly. - Tak - potwierdził cicho Holliday. - Albo był. - Piekielnie by ryzykował, wracając po samochód. - Boże, on piekielnie ryzykował, kiedy mordował człowieka. Dla uczczenia Dnia Zwycięstwa Connolly zabrał Millsa na obiad do Santa Fe, podążając za samochodem Hollidaya, obok Bandelier, doliny Rio Grandę i pagórkowatych płaszczyzn poskręcanych sosen i rdzawej ziemi. Rynek był zatłoczony, senny plac ożył ludźmi machającymi flagami i pijącymi otwarcie, fetującymi zwycięstwo wraz z dzwonami katedry. Mimo wczesnej pory La Fonda była zapchana i spędzili godzinę przy barze, zanim dostali stolik. - Naprawdę myślisz, że on jest z FBI? - zapytał Connolly, wskazując barmana. - Tak właśnie mówią. A jednak robi wspaniałe martini - odpowiedział Mills, popijając z szerokiego kieliszka. - Może po wojnie się ujawni. Dobry barman zawsze znajdzie pracę. - FBI zawsze coś dla nich znajduje. - A co z tobą? - Po? Ładny dom na północnym wybrzeżu. Przyjemne biuro z oknem. Najlepiej przy Wacker Drive. Jak to brzmi? - Nieźle. - Tak, wiem, nudne jak cholera. Chryste, pomyśleć, że to może być najciekawszy okres w życiu. A ja jedynie nie dałem się zastrzelić. Podano obiad, szeroki półmisek chili relleno i Mills zamówił następne martini. - Mógłbyś złapać mordercę - powiedział Connolly. - Ekscytujące polowanie. - Ty go złap. - On jest na Górze - powiedział Connolly powoli. - Wiem. Domyśliłem się, z tym samochodem i w ogóle. - Jadł. - O tym rozmawiałeś z Hollidayem? Connolly skinął głową. - Myślisz, że nadal tam przebywa? - Tak. - I to cię nie martwi? - Nie, dlaczego? - Ja się boję jak diabli. Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że jak zrobił to raz, zrobi i drugi? - Ale nie wiemy, dlaczego zabił. - Teraz motyw jest bardziej oczywisty. Uchodzi ci morderstwo, a jakiś facet tropi cię, żeby przyszpilić. Więc ty przyszpilasz go pierwszy. Musiałbyś. - Dwóch facetów cię tropi - poprawił go Connolly, przyglądając się mu. - Właśnie. Nigdy dotąd nie byłem celem. - Chcesz, aby zmienić ci przydział? - Connolly zapytał poważnie. Mills na powrót zajął się jedzeniem. - Nie, jest w porządku. - Uśmiechnął się. - Teraz mnie zainteresowałeś. Tylko osłaniaj mi plecy, dobra? Bądź tak miły i wróć do starej Winnetki w jednym kawałku. - Ale nie wie - powiedział Connolly. - On nie wie, że ja wiem, że on tu jest. Mills ponownie podniósł wzrok. - On wie, że szukasz. Tak więc uczcili koniec Trzeciej Rzeczy martini i chili relleno, jak gdyby wojna zastała ich gdzieś na końcu świata. Później, gdy musieli opuścić stolik, poszli na rynek, gdzie ludzie krzyczeli po hiszpańsku, nieco hałaśliwi, ale w dobrych humorach. Zaczęło robić się ciemno i ciepły róż domostw zapadał się w ziemię. - Zrób mi przysługę - odezwał się Connolly. - Pojedźmy do San Isidro. - Tam nie ma co oglądać. Przeszukali to miejsce ze sto razy. - Wiem. Chcę tylko to sobie wyobrazić. Wysłuchaj mnie, dobrze? - Dla odmiany. Przez most Cerrillos jechali wolno z powodu ludzi bawiących się na ulicach, lecz im dalej kierowali się na południe obok stacji benzynowych i opustoszałych domów, tym było ich mniej. W alejce obok kościoła stało kilka samochodów, wewnątrz gorzała łuna świec i śpiewali wierni. Mills przejechał powoli ulicą, przyglądając się Connolly'emu, oglądającemu budowlę. - Dosyć widziałeś? - Wejdźmy na chwilę. Musi trwać msza. Robią to co wieczór? - Nie, sprawdziliśmy. To prawdopodobnie uroczystość na cześć zakończenia wojny. - Nie za dużo samochodów. - Ludzie chodzą pieszo. Mają blisko kościół. Jeżdżą tylko turyści. Connolly zmarszczył brwi, zastanawiając się, potem wszedł do kościoła. W środku panował tłok, rzędy kobiet w szalach na głowach i mężczyzn trzymających kapelusze. Małe płomienie wotywnych świec lizały wybielone ściany, a ołtarz, intrygujący i ciemny w ciągu dnia, promieniał teraz, jakby płonął wolnym ogniem. Od strony ołtarza spoglądali na zebranych wyrzeźbieni w drewnie święci, surowi i jaśniejący od farby, niczym prymitywne azteckie stwory. Ksiądz mówił po hiszpańsku. Connolly poczuł, jakby rzeczywiście cofnął się w czasie. Wierni zbierali się tak od wieków, przebierając różańcem między palcami, modląc się o deszcz, podczas gdy reszta świata szła do piekła. Lecz ci ludzie także pokonali hitlerowców. W kościele musiały być matki, których synowie polegli na wojnie. Zastanawiał się, czy telegramy wysyłali w języku hiszpańskim, czy złe wiadomości były częścią żółtego papieru, wojskowego herolda. Z zewnątrz ich życie wydawało się ponadczasowo proste, zbiory dyń i chili, lepkie cukierki w imieniny, ale oni też prowadzili czołgi i rzucali granatami w przerażonych, skamieniałych nastolatków, którzy chcieli ich zabić. Wszyscy ci szaleńcy z północy, którzy chcieli... czego? Więcej miejsca do oddychania czy czegoś w tym rodzaju. Teraz zwycięstwo w Europie. A oni przyszli tutaj pieszo. Tylko turyści przyjechali. Connolly opuścił kościół, czując się jak intruz. San Isidro nie miało z nimi nic wspólnego. Poprosił Millsa, aby kierował się w stronę promenady w parku, próbując sobie wyobrazić, kiedy mijali ciche ulice jak tamten jechał. Wstęga parku wzdłuż rzeki była ciemna, ale kilku ludzi spacerowało w świetle reflektorów samochodowych. Zobaczył całującą się parę opartą o drzewo. Mills zaparkował samochód na miejscu zbrodni i siedzieli w środku, patrząc na zarośla. - Widzę tutaj ludzi - odezwał się w końcu Connolly. - Po co go przywozić gdzieś, gdzie są ludzie? - Wtedy nie było - odpowiedział Mills. - Wieczór. Padał deszcz. - Ale on nie mógł mieć pewności. - Może jeździł w kółko, aż teren opustoszał. - Może. - To park. Każdy pilnuje swoich spraw, szczególnie w nocy. Popatrz na tych facetów. - Głową wskazał mężczyznę idącego niepewnie, podtrzymującego pod ramię pijanego kolegę. - Kto ma powiedzieć, że on nie żyje? Kto ma zapytać? - Potrafisz odpowiedzieć na wszystko - powiedział Connolly. - Jedźmy do domu, Mike. Nic tu po nas. Lecz Connolly, jeszcze nieusatysfakcjonowany, poprosił, żeby pojechali tylną drogą do kanionu obok zachodniej bramy. - Wrócić po śladach? - zapytał Mills, kiedy wyjechali na drogę do Bandelier. - Tego nie rozumiem. Słuchaj, uważamy, że samochód jest tutaj, ponieważ facet musiał dostać się na Górę, racja? To dlaczego w ogóle wyjeżdżał z Góry? Widziałeś kościół. Jeżeli spotykasz się z kimś, to na Górze i znajdziesz setki lepszych miejsc. Po co jechać aż do Santa Fe, w publiczne miejsce? - Myślałem, że chodziło o to, aby nie widziano ich razem. Wiesz. - Taki był pomysł. Najwidoczniej błędny. - Mills spojrzał na niego znad kierownicy, ale zaskoczony Connolly zignorował go. - Mogli wjechać do lasu, jeżeli o to im chodziło. Czy po cokolwiek innego. - O ile ten drugi facet był już na Górze. - Właśnie. To nie ma sensu. Był. Musiał być. Inaczej nie można wytłumaczyć samochodu. Po co jechać aż do San Isidro, żeby spotkać kogoś, kto mieszka przy tej samej ulicy? - Poddaję się. Po co? - On nie spotykał się z Karlem. Mills jechał przez moment w milczeniu. - Chcesz znowu, żebym to przerabiał? - Spotykał się z kim innym. Z kimś spoza Góry. Tylko wtedy wszystko nabiera sensu. - Ale to Karl nie żyje. - Jego tam nie miało być. To była... niespodzianka. - Nie wiesz na pewno. - Nie, tylko zgaduję. Ale uważaj. Dzisiaj stałem w tej alejce obok kościoła i myślałem; nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby tego miejsca na morderstwo. Takie odsłonięte. Meksykańska dzielnica. To musiał być przypadek... że do tego tam doszło. Ale stało się. I co dalej? Wszystko trzeba robić w pośpiechu. Trzeba ryzykować. Przez cały czas staraliśmy się śledzić ruchy Karla. Jak by to widział Karl? Co by zrobił? Gdyby to on był przestępcą. Lecz wszystko kończy się w alejce. Powinniśmy raczej myśleć o drugim facecie. Co on by zrobił? Dzisiaj próbowałem wyobrazić sobie, jak to widział. - I? - Musiałem pozbyć się ciała. Musiałem pozbyć się samochodu. I musiałem dostać się do domu. - Powiedziałbym, że wykonałeś kawał dobrej roboty. - Miałem też szczęście. Nikt mnie nie widział. Jednak jednej rzeczy nie mogłem sobie wyobrazić, a mianowicie Karla. Jeżeli chciałbym go zabić, zrobiłbym to gdzie indziej. Po co jechać do San Isidro, żeby się z nim widzieć? Odpowiedź: nie chciałem. Mills zastanawiał się przez chwilę. - Ale on i tak tam był. Następny przypadek? - Nie. On mnie śledził. - Teraz to już zmyślasz. - Czemu nie? Należał do służby bezpieczeństwa, nie? Był przyzwyczajony do śledzenia ludzi. - Tego nigdy za wiele. Chodzimy razem z ludźmi. Jako ochrona. Z zasady nie śledzimy ich. To robota FBI. - Ale Karl mógł. Był do tego zdolny, prawda? Mills zawahał się. - Tak - przyznał w końcu. Connolly popatrzył na niego. - Co? - Nic. - Śledził ludzi, prawda? - Chyba tak. Wiedział różne rzeczy... dokąd ludzie chodzili, takie sprawy. Jak inaczej miał się tego dowiedzieć? Chyba musiał za nimi łazić. Nigdy przedtem o tym nie myślałem. - Oj, myślałeś. - No, dobrze, myślałem. Ale nie oficjalnie. Myślę, że taki właśnie był Karl. Lubił być szeryfem. Człowiek uczy się nie zwracać uwagi na takie sprawy. - To paskudna rzecz w ustach oficera bezpieki. Ty właśnie masz zwracać uwagę. - Tak, skąd miałem wiedzieć, że on da się zabić, na miłość boską? Myślałem tylko, że to wariat jak cała reszta. - Jaka reszta? - Bezpieki. Oni wszyscy mają lekkiego świra. Może ty też. Skąd wiem? Słuchaj, ja nie prosiłem się o przydział tutaj. Nie dam się zabić i nisko pochylam głowę. Wytkniesz ją, a zawsze znajdzie się ktoś gotowy ci ją uciąć. Nigdy nie wiesz, co komu strzeli do łba. Z tego, co wiem, Karl służył w FBI... z pewnością tak się zachowywał. Więc nie przygląda się człowiek zbyt dokładnie. Tylko trzyma nisko głowę, żeby nikomu nie wchodzić w drogę. - On nie był w FBI. - Wiesz to na pewno? - Groves by mi powiedział. - Tak. - Mills zaśmiał się. - Tak samo jak powiedział Lansdale'owi o tobie, co? Masz szefa służby bezpieczeństwa projektu, który siedzi sobie w Waszyngtonie, a jego szef sprowadza człowieka z zewnątrz i nie wie, co, do diabła, się dzieje. Już mu trochę odbiło. Myślisz, że jak on się teraz czuje? - Nie wiem - odpowiedział spokojnie Connolly. - Jak? Mills patrzył przed siebie, nic nie mówiąc. - Prosił cię, żebyś donosił na mnie, co? - zapyta! Connolly ściszonym głosem. Mills nadal nie odpowiadał. - Prosił? - Przepraszam, Mike. - Jezu Chryste. - Poczuł odrazę zmieszaną z irracjonalnym strachem, tak samo jak wtedy, kiedy ograbiono jego mieszkanie. Nie było czego kraść. Liczył się sam fakt, że ktoś tam w ogóle wszedł. Lecz teraz coś by się znalazło. Wyobraził sobie nazwisko Emmy w waszyngtońskiej teczce. - Powiedziałeś mu coś ciekawego? - Nie, nic z tych rzeczy - powiedział Mills. - Chodzi tylko o sprawę, Mike. Chce wiedzieć, co się dzieje. Uważa, że Groves powinien jego uczynić odpowiedzialnym. - Więc twój szef każe ci mnie śledzić, żeby on mógł śledzić swojego szefa. Wszystko w rodzinie. Ładnie. - Kurwa, co za strata czasu. A kto ciebie sprawdza? - Nie wiem. Może ty. Tak to już jest. Może Karl to robił. Connolly zastanawiał się przez chwilę. - Czy to prawdopodobne? Czy poproszono by go o coś takiego? Nieoficjalnie? - Nie sądzę. - Dlaczego nie? - Nie sądzę, żeby aż tak mu zaufano. - Tak jak tobie. Dlaczego nie? - Był obcokrajowcem. - Wszyscy tutaj są obcokrajowcami. - Dlatego właśnie się wściekają. Nikomu nie mogą zaufać. Mike, słuchaj, muszę cię o coś prosić. Cokolwiek ci powiem... - Możesz mi zaufać - odpowiedział Connolly głosem przepełnionym sarkazmem. Jechali dookoła góry, oddalając się od kanionu, gdzie znaleziono samochód, z powrotem do wschodniej bramy. Connolly wyjrzał przez okno, znowu wyobrażając sobie jazdę tamtej nocy. - Nie chcę mieć kłopotów - powiedział Mills. Lecz Connolly był zatopiony we własnych myślach. - Musisz przyznać, że on byłby idealny z ich punktu widzenia. - Nie. Był dla nich za sprytny. - Ty nie. - Nie mieli specjalnego wyboru. Tylko ze mną pracujesz. W każdym razie nie jestem komunistą. Karl mógł być. Przynajmniej przez chwilę. To ich najbardziej rozwściecza. - Myślałem, że komuniści go torturowali. Czy to też było kłamstwo? - Nie, co do tego nie ma wątpliwości. Bruner ich nienawidził. Ale tak napisano w jego aktach. Oni nie zamierzają współpracować z nikim, kto ma coś takiego w papierach. Skierowali mnie do pracy przy aktach przez pierwsze kilka miesięcy. Lansdale to istny maniak w tych sprawach. Van Drasek jest jeszcze gorszy. Connolly uśmiechnął się. - Masz wysokie mniemanie o kolegach. - Oni też tylko wykonują rozkazy. Tylko zważ, kto je wydaje. Specjalnością van Draseka są czerwoni, więc jest zajęty. Wiesz, jak tu jest. Połowa Berkeley to lewicowcy. Związki, Murzyni... normalka. Niby nic wielkiego, ale spróbuj to powiedzieć van Drasekowi. On spełnia misję. Znowu przyczepił się do laboratorium Lawrence'a... przewrócił wszystko do góry nogami. - Może tylko chce się uwolnić od żony. - Wszystkim by nam było lepiej. Jest jednak poważny. Widziałem, jak odmawiał zatwierdzenia naukowców tutaj i kazał uniwersytetom ich wyrzucić. Prawdziwy, złośliwy kutas. Przez niego Lawrence biega jak oszalały, przerażony nie na żarty, że odbiorą mu fundusze. On ma teczki na wszystkich. Wiem. - Dużo wiesz - powiedział Connolly, myśląc o tej pierwszej nocy, kiedy łysa głowa Millsa podrygiwała przy kadrylu. - Dlaczego Oppenheimer nie skończy z tym? - Żartujesz? To jego właśnie chcą dostać. Wszystkie noże na niego naostrzyli. Powinieneś zobaczyć teczkę, jaką mają na niego. - Widziałem. - Nie całą, nie mogłeś. Każde spotkanie. Wszyscy hiszpańscy uchodźcy. Jego brat. Dziewczyna... była członkiem partii. Jego żona była wcześniej żoną jednego z nich. Studenci... Całe sterty. Van Drasek nawet by go nie zatwierdził, gdyby Groves nie kazał mu spieprzać i po prostu sam go przepchnął. - Ale dlaczego? Co jego zdaniem robi Oppenheimer, pracuje dla Rosjan? - Dlaczego. To wariat. Chciałby, żeby Oppie pracował dla nich... byłoby idealnie. Faktycznie, jest tak, że Oppenheimer uznaje to za wielkie gówno i oni wiedzą o tym. To znaczy, że on uważa ich za gówno. I ma rację, bo to prawda. Tylko oni nie mogą go tknąć, dopóki buduje dla nich tę cholerną bombę, a Groves go chroni. A im bardziej stara się z nimi ułożyć, tym bardziej go nienawidzą. Oni wszyscy mają na jego punkcie obsesję... w każdym razie ci wariaci. Myślę, że dlatego Karl go śledził. On też miał małą obsesję. - Co? - No, jeżeli. Nie wiem na pewno. To ty uważałeś, że kogoś śledził. - Nigdy nie myślałem, że Oppenheimera. - Wiem, to nie pasuje do twojej wersji. Ale jak pamiętam, Karl mówił tylko o nim. Interesował się Oppiem. - Dlaczego? - Chyba dlatego, że oni się interesowali. Karl był ambitny, wiesz? Może myślał, że jak znajdzie coś na Oppiego, złowi dla siebie jakiś niezły awansik. Będzie jednym z wielkich. Oczywiście właśnie dlatego szalał, że oni jemu też nie ufali. Zaczęli wjeżdżać pod strome wzgórze. Connolly znowu rozmyślał. - Skoro więc miał coś na kogoś, to chciał się upewnić. - Nareszcie w domu - powiedział Mills, kiedy zbliżyli się do bramy. I co dziwne, rzeczywiście był to dom. Connolly spojrzał na wysokie ogrodzenie z siatki, żandarmów sprawdzających przepustki, nieregularne budynki w mrocznym świetle księżyca, i poczuł się jak w domu, gdzie mógł odseparować się od reszty świata. Czy tak samo czuł się morderca... czy czuł ulgę, że wrócił, że kanion i panika przy kościele już za nim? - Czy zamierzasz donieść o naszej dzisiejszej rozmowie? - zapytał Connolly. - Muszę coś napisać - odparł przepraszająco Mills. - Spróbuj tak. Napisz, że mam dowody, iż Lansdale poprosił Karla, aby sprawdził van Draseka. I przypadkowo przekaż kopie van Drasekowi. Możemy mieć z nimi ubaw. Mills potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Ty się baw. Ja chcę tylko wrócić do Winnetki w jednym kawałku. Kiedy zostawili samochód w parku maszyn, wrócili do obszaru technicznego. Na ulicach panował spokój, w laboratoriach jak zwykle paliły się światła. Nawet zwycięstwo w Europie nie przerwało pracy nad projektem. - Pytam z czystej ciekawości - odezwał się Connolly - co napiszesz? - Nie wiem. Nic specjalnego. Jesteś zaskoczony znalezieniem samochodu. Nie możesz tego zrozumieć. - Przerwał. - Lubi czytać, że utknąłeś. Wtedy Groves wygląda jak głupek, przez to, że cię tu skierował. Więc przeważnie piszę, że do niczego nie zmierzasz. - Faktycznie. A gdyby istniał prawdziwy przeciek w bezpiece? Kiedy ja do niczego nie zmierzałem, a on dobrze wyglądał? Mills wzruszył ramionami. - Co jest ważniejsze w całym planie, czyjeś bezpieczeństwo czy twoja własna praca? W G-2 mają zdrowe poczucie pierwszeństwa. Jednego na sen? - Nie, ale kupię ci kawę, jeżeli jest jeszcze otwarte. - Mike, jeżeli chodzi o to wszystko... nic nie mogłem poradzić. Wiesz, że nigdy bym nie powiedział... Connolly popatrzył na niego - miła, czujna twarz, pozbawiona zmarszczek. - Chyba żebyś musiał. Mills wyglądał, jakby wymierzono mu policzek. - Nieważne - powiedział Connolly, nie chcąc naciskać. - Tak sprawy się teraz mają. - Jest wojna. - Tak, wojna. W barze byli jeszcze ludzie, palili nad resztkami potraw i kawy, uroczyste kolacje dobiegły końca. Kilku ludzi z biura przywitało ich i Mills dołączył do nich z wyraźną ulgą, zmęczony intymnością. Connolly też został przez chwilę, przysłuchując się prostym kawałom, ignorując resztę sali, ponieważ trzy stoły dalej siedziała Emma. Podniosła wzrok, kiedy on wszedł, i odwróciła się z powrotem do swojego towarzystwa, jakby jego w ogóle tu nie było. Słyszał, jak się śmieje. Oficerowie przy jego stole opowiadali własne historie wojenne... Feynman wysłał list pocięty na kawałki, żeby nabrać cenzorów; fizyk, który wykradał się przez dziurę w płocie i wracał bramą, gag braci Marx. Patrzył po ich twarzach i zastanawiał się, czy jeden kontrolował drugiego, małe oszustwo. Czy ona była świadoma jego obecności? Dzieliło ich dziesięć stóp, nie więcej. Czy Daniel widział, jak zerknęła, zauważył nerwową zmianę w głosie? Connolly wiercił się niespokojnie na swoim krześle w obawie, że się zdradzi. Lecz nikt na to nie zwracał uwagi. Spojrzał w drugim kierunku, w stronę dużego stołu naukowców, którzy zaśmiewali się z czegoś, co mówił Teller. Ułam, Metropolis i kilku innych otaczali go niczym świta dworska, a on promieniał z radości, znajdując się w samym środku uwagi, unosząc krzaczaste brwi w łuki ponad okrągłą, dumną twarzą. Trudne dziecko Oppenheimera. I oczywiście dlatego właśnie czuł się szczęśliwy: Oppenheimera nie było; stół, ten mały świat, należał do niego. Connolly zastanawiał się przez chwilę, kim był dla nich Oppenheimer, czy, jak szef Millsa, po prostu czekali na swój moment. Lecz to wydawało się absurdalne. Przy stole panowała radosna atmosfera, wszyscy na sali w dobrych humorach, wesoły wydział na zaczarowanym uniwersytecie Oppenheimera. Jak jemu to się udało? Słuchał, mówili ludzie, rozumiał wszystko. Wojsko trzymał z dala. Usuwał współzawodnictwo. Matematyka von Neumanna. Prędkie neutrony. Zmiana pieluszek. Wszystko. Ludzie chcieli być z nim na przyjęciach. I, według Millsa, chcieli go dopaść. Czy Oppenheimer coś z tego sobie uświadamiał? Czy dostrzegał zazdrość i podejrzenia, zamrożone teraz ogólną zgodą, gdyż praca została wykonana? Czy wiedział, że Karl go śledził? Jeszcze jeden w długiej linii przesłuchań i prób, zbyt znajomy, żeby się nim przejmować. Przykrość. A czy Connolly był lepszy? Następna zachcianka Grovesa, błądził na tropie małego skandalu, kiedy czekała ważna praca do zrobienia. Czy Oppenheimer też go nie cierpiał? Connolly poczuł się nagle jak Mills, pragnął wyjaśnić, wytłumaczyć się. Nie chciał zaszkodzić projektowi. A jego pierwszy impuls? Uśmiechnął się do siebie. Jak wszyscy inni mający kłopoty w Los Alamos, chciał porozmawiać z Oppenheimerem. Wyszedł na teren obszaru technicznego, kłaniając się przy stoliku Emmy, zaskoczony dreszczem grzesznej przyjemności, jaki poczuł, gdy coś mu uszło na sucho. Teraz mógł łatwo na nią patrzeć; była kimś innym, nieznajomą. Światła jeszcze paliły się w głównym budynku technicznym. Pokazał swoją odznakę strażnikowi przy wewnętrznym ogrodzeniu i wspiął się po kilku stopniach do budynku. Wewnątrz panowała cisza. Skręcił w prawo, w stronę biura Oppenheimera i zatrzymał się na korytarzu. Co właściwie ma mu powiedzieć? Zdać raport na temat samochodu. Zapytać o Karla. Poskarżyć się na Lansdale'a. Przeprosiny niewarte jego czasu. Prawda była taka, że po prostu chciał porozmawiać, jak pilny absolwent pracujący nad jakimś dowodem. Kiedy zobaczył, że w biurze Oppenheimera jest ciemno, ulżyło mu, a jednocześnie poczuł się głupio. Dlaczego się spodziewał, że zastanie go tutaj tak późno? A jednak częścią mitu było, że pomagał w budowie. W jego myślach te jasno oświetlone drzwi zawsze stały otworem. Jednakże drzwi obok gabinetu były otwarte, jarzeniowe światło wylewało się z nich na korytarz. Wewnątrz nie zastał nikogo. Instynktownie sięgnął, aby wyłączyć światło, ale zatrzymał się. Minęło sporo lat, od kiedy przebywał w klasie; stał tak przez chwilę, wciągając znajomy zapach kredy, pyłu i suchego ciepła grzejników. Sala była mała - biurko w jednym narożniku zasypane stertą książek, stół konferencyjny z krzesłami, tablica i dwa wąskie okna wychodzące na Staw Ashleya. Na tablicy zostały smugi kredy od pospiesznego mazania i Connolly podszedł do niej, automatycznie podnosząc gąbkę, aby dokończyć czyszczenia. Zdjął marynarkę i spojrzał na tablicę. W szkole pomagało nakreślenie spraw, uwidocznienie problemu. Pamiętał pisanie wzorów na tablicy, tak wyraźnych, kiedy się je widziało, że na końcu pojawiała się odpowiedź. Wziął kawałek kredy i prawie bez zastanowienia zaczął rysować. Na dole narysował zarys kościoła, dwie przysadziste wieże i krzyż, z boczną alejką z iksem na niej. W górę tablicy poprowadził Cerrillos Road, przeszedł pod łukiem mostu i skrzyżował z aleją parkową. Linie pojawiały się szybko, zawijas rzeki, typowy dymek oznaczający krzew, następny iks. Potem kilka ulic miasta, prostokąt rynku, a w odległym lewym rogu, czterdzieści mil dalej, falista krawędź kanionów, następny iks, symbole bram. Kiedy zrobił krok do tyłu, zobaczył wszystko, co wiedział o logice przypadku, algebraiczny wzór przedstawiony za pomocą dziecinnej mapki. W jednej ręce trzymał kredę, opierał się na łokciu drugiej, jakby przyglądał się obrazowi w muzeum. Jak połączyć iksy? Był w kościele. Przyjechał spotkać się z kimś. Zjawił się Karl. Trzy samochody? Gdzieś z oddali doszło do niego tykanie zegara biurowego nad tablicą. Ile do ostatecznego iksa? Ale w kanionie nie znaleziono śladów innego wozu. W budynku panował spokój, przed niesamowitością bronił go szum głosów dochodzący z drugiego krańca korytarza. Pracują do późna. Patrzył na mapę. Nieomal widział, jak samochód Karla przemieszcza się Cerrillos Road. A co z innymi? Ile przy drugim iksie? Przyglądał się, aż nawet odgłosy w tle zniknęły. Deszcz. Reflektory. Musi istnieć jakiś sposób, aby to ujrzeć. Głośne sapnięcie z tyłu przestraszyło go. Odwrócił się i zobaczył Friedricha Eislera, który trzymał się za serce, europejski gest zaskoczenia. - Tak mi przykro - powiedział, sfrustrowany. - Nie chciałem... przez chwilę myślałem... wyglądał pan jak Robert. - Robert? - Tak, oczywiście jest pan dużo wyższy. Ale sposób, w jaki pan stał, z kredą. Proszę wybaczyć, nie chciałem przeszkadzać. - Odwrócił się, aby odejść. - Nie, proszę wejść. I tak, zdaje się, że nie powinienem tu przebywać. Tak sobie bazgrałem. Eisler uśmiechnął się. - Tak, bazgrać. - Wymówił wyraz jak jakieś egzotyczne słowo. - Oczywiście to było wiele lat temu. W Getyndze. Stał tak godzinami, wie pan, tylko patrząc na tablicę. Myślał. Ale w jaki sposób? Tego nigdy nie mogłem odkryć. Raz zobaczyłem go rano i wróciłem później, a on ciągle tam był. Przez cały dzień. Tylko trzymał kredę i patrzył. - Znalazł odpowiedź? Eisler wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Tego nie pamiętam. - Był pana studentem? - Współpracownikiem. Wie pan, nie jestem taki stary. - Jaki był? Eisler znowu się uśmiechnął. - Proszę. Pan też. Każdy chce poznać Roberta. Jaki był? Taki sam. Oczywiście, mniej zajęty. Wtedy mieliśmy więcej czasu. Na myślenie. Jak pan, z tą kredą. Connolly odszedł od tablicy i Eisler spojrzał na nią, zaskoczony. - Rozumiem, że nie jest to wzór matematyczny. - Nie. - Connolly zaśmiał się, zawstydzony. - Tylko mapa. Starałem się coś wymyślić. Chyba lepiej to zetrę - powiedział, biorąc do ręki gąbkę. Lecz Eisler patrzył z namysłem na mapę, przeskakując oczyma od jednego iksa do następnych. - Nie, proszę się nie kłopotać - odrzekł bez namysłu. - Nikt tu nie przychodzi. Może znajdzie pan swoją odpowiedź, jak Robert. - Odwrócił się powoli od tablicy w stronę Connolly'ego. - Wtedy musi mi pan powiedzieć, jak pan tego dokonał. Proces. Zawsze się zastanawiałem. - Zasada Oppenheimera - odparł lekko Connolly. - Tak. Cóż, zostawiam pana z tym problemem. Lecz Connolly nie chciał, żeby Eisler odchodził. - Myślałem o czymś, co mi pan powiedział. - Naprawdę? O czym takim? - O hitlerowcach dających nam pozwolenie. Żeby robić to, co robimy. - Tak. - Dzisiaj pomyślałem, że ich już nie ma. Kto teraz da nam pozwolenie? Eisler popatrzył na niego, jego łagodne oczy nagle wyraziły uznanie, nauczyciel zadowolony ze swego ucznia. - Przyjacielu, nie wiem. Moja wojna się skończyła. Decyzja należy do ciebie. - Wyciągnął rękę w stronę tablicy. - Musi pan wykorzystać zasadę Oppenheimera. - W moim przypadku to zgadywanka. - Tylko odpowiedzi. Pytania są prawdziwe. Niech pan zadaje pytania. - Może trzeba być nim, żeby wykonać taką pracę. Eisler westchnął. - Myślę, że u pana też to zadziała. - Nie jestem taki jak on. - Nie? Może nie. Robert jest bardzo prostym człowiekiem, wie pan. On nie... - Szukał słowa. - On nie udaje. Tak, nie udaje. Nie wie jak. W tym nie ma tajemnicy. - Dla mnie on stanowi tajemnicę. Eisler skierował się do drzwi. - Może jest tak, ponieważ pan udaje, panie Connolly. Dobrej nocy. Connolly patrzył, jak Eisler wychodzi, garbił się, kiedy szedł korytarzem. Gdy spojrzał z powrotem na tablicę, nie zobaczył nic poza niezdarnymi, szkolnymi rysunkami, dziecięca zagadka. Żaden samochód nie jechał drogą, nikt nie denerwował się z powodu ciała. Żadnych pytań. Przyglądał się tablicy przez kilka minut, potem wziął gąbkę i starł kredę. Jutro będą tu liczby dorosłych. Na zewnątrz założył marynarkę, gdyż było chłodno. Księżyc otaczał budynki delikatnymi, białymi liniami. Czuł, że stąpa po jednej z map wyrysowanych kredą na szkolnej tablicy. Droga prowadziła na południe od obszaru technicznego. Kanion znajdował się daleko po prawej stronie. Im dłużej szedł, tym bardziej wypełniała się mapa, aż ujrzał całą wyżynę, której palce rozciągały się od Jemez aż do Santa Fe. Szedł, orzeźwiony kawą i rozświetlonym, nocnym niebem. Lecz tamtej nocy było pochmurno, może już padało, kiedy samochód wjechał do kanionu. Ciemno. I nagle przyszło mu do głowy pytanie i ruszył szybciej, zerkając na zegarek, kierując się w stronę zachodniej bramy. Dopisywało mu szczęście. Na nocnej warcie stał ten sam żołnierz. Siedział w oświetlonej budce z termosem i komiksem. Spojrzał, zaskoczony, kiedy Connolly się przywitał. - Strasznie późno - powiedział pytającym tonem. - Wyszedłem właśnie na spacer. Ładna noc na przechadzkę. - Prawda - przyznał, zaciągając południowym akcentem. - Mam pytanie. Masz jeszcze tej kawy? - Pewnie. Dobrze jest mieć towarzystwo. O co panu chodzi? - Nalał trochę kawy do zakrętki i wręczył Connolly'emu. - W nocy, jak zamykają wejścia, co się właściwie dzieje? - No, zamykają. Nie wiem, o co panu chodzi. - Opuszczają szlaban dla samochodów, tak? Ale ktoś tu ciągle jest? Żołnierz skinął głową. - Przeważnie ja. Ciągle dostaję nocną zmianę. - Ale gdyby przypadkiem zjawił się samochód, wpuściłbyś go? - Nie wpuszcza się. Są dwie bariery. Droga jest zamknięta na skrzyżowaniu, więc samochód aż tak daleko nie dojedzie. - Ale i tak tu jesteś. Żołnierz uśmiechnął się chytrze. - No, żeby nie wypuszczać ludzi. O tej porze nikt nie wraca. - Ale gdyby... no, gdyby ktoś przyszedł na piechotę, mógłby wejść? - Wejść? - Tylko przykładowo. Ktoś mógłby wejść, tak? Nic by go nie powstrzymało. - No, jestem ja. Ja bym go zatrzymał. - Gdybyś go usłyszał. Żołnierz spojrzał na niego, przyjmując postawę obronną, jakby nagle znalazł się w tarapatach, nie wiedząc dlaczego. - Usłyszałbym go. - Mnie nie słyszałeś. A teraz, jak rozmawialiśmy, ktoś mógł się wślizgnąć z zewnątrz, co? Słuchaj, o nic cię nie oskarżam. Próbuję sobie tylko wyobrazić, jak to działa. - Świetnie działa - żołnierz odpowiedział zapobiegawczo, rozciągając samogłoski. Connolly wyszedł z budki, popijając kawę i rozglądając się; żołnierz szedł za nim. - Nikt tu nie wejdzie, wie pan - mówił, ciągle zmartwiony. - Skąd oni mają przyjść? Kto to ma być? - Nie wiem - odparł Connolly, patrząc na drogę, szeroka przestrzeń przy słupie, ciemno po drugiej stronie. - Chyba nikt, tylko się zastanawiałem. - To byłoby łatwe, nic wielkiego, tylko spacerek. - Patrolujesz teren czy siedzisz na posterunku? - Mam swoje trasy. Jeżeli ktoś się skarży, to gówno wie. Sterczę tu cały czas, nawet jak jest zimno. - Lecz teraz padało, usypiające bębnienie o dach stróżówki. - O co tu w końcu chodzi? Ma pan jakiś problem? - Nie. Oni sprawdzają tylko wszystkie punkty strażnicze. - Po co? - zapytał, ciągle podejrzliwy - To wojsko. Nie potrzebują powodu. Żołnierz uśmiechnął się. - Tak, zdaje się. Connolly rozejrzał się po drodze. Jeden wóz, nie dwa. Ukryć go i wejść. Długi spacer, ale dosyć bezpieczny. Wart ryzyka. A potem do domu. - Jak długo stacjonujesz na Górze? - zapytał od niechcenia. - Chyba jakiś rok. Nigdy przedtem nie miałem kłopotów. - Teraz też nie masz. Byłem tylko ciekawy. Podoba ci się? Żołnierz wzruszył ramionami. - Nie ma co robić. Jednak lepiej niż na froncie. Czytał pan o japońskich bombowcach nurkujących. Ci ludzie zupełnie powariowali. Connolly skinął głową. - Rok to długo. Musisz tu chyba wszystkich znać. - Patrzę jedynie na przepustki. Na przyjęcia nas nie zapraszają. To tylko dla tych intelektualistów. - Znasz Karla Brunera? Żołnierz spojrzał na niego, znowu podejrzliwie mrużąc oczy. - To ten facet, który dał się zabić. I znowu... wina Karla. - No, ktoś go zabił. Znałeś go? - Wiedziałem, kim był. Nigdy z nim nie rozmawiałem ani nic takiego. Słyszałem, że złapali mordercę - powiedział pytająco. - Tak, złapali. Często korzystał z tej bramy? - Od czasu do czasu. - Więc wtedy go widywałeś. Żołnierz ponownie wzruszył ramionami. - Pewnie, byłem na służbie. - Słyszałem, że lubił jeździć. - Tak, tym swoim buickiem. - A więc zauważył. - Czy ktoś kiedyś mu towarzyszył? Żołnierz znowu spojrzał na niego, zaskoczony, jakby nie zrozumiał pytania. - No, jak? - Connolly naciskał. - Czasami. Zadaje pan strasznie dużo pytań - powiedział, czujny. - Tylko jedno. Z kim on zwykle jeździł? Żołnierz odwrócił głowę. - Czy to jakieś śledztwo? Co chce pan wiedzieć? Connolly nie spuszczał z niego wzroku. - Przecież on nie żyje. Nie chcę nikomu narobić kłopotów. To była jego sprawa. Teraz chyba tylko jej. - Jej? - No, pewnie. Zdaje się, że oni... sobie uciekali, wie pan? To nie mój interes. - Lepiej, żeby był. Mówię poważnie. Wiesz, kim ona była? Jak wyglądała? Muszę to wiedzieć. Żołnierz był najwyraźniej zbity z tropu. - Do diabła, myślałem, że pan wie. Nie chciałem niczego zaczynać. - Skąd miałbym wiedzieć? - Myślałem, że to też jest pana przyjaciółka. Connolly zamarł w bezruchu. Kiedy w końcu odezwał się, jego głos brzmiał jak groźba. - Chcesz powiedzieć, że to była pani Pawłowski? Żołnierz cofnął się o krok. - Boże święty, pytał pan. Teraz niech mnie pan nie obwinia. - Ile razy? - pytał Connolly, ciągle nienaturalnie twardym głosem. - Kilka. - Dokąd jechali? - Dokąd? - Teraz na jego twarzy nie było już strachu, jedynie szyderczy uśmiech, jakby to pytanie już go nie dotyczyło. - Chyba będzie musiał pan jej zapytać. 11 Nie widział Emmy aż do końca tygodnia. Przesiadywał niespokojnie przy biurku albo leżał na łóżku Karla, zaabsorbowany własną niedolą. Dni były gorące i suche, a ciągły wiatr szarpał wszystkim nerwy. Mówiono o suszy i wybuchu epidemii ospy w szkole i częstych transportach do Trinity. Naukowcy prawie wcale się nie pokazywali, zamknięci w swoich laboratoriach. Nie odbywały się przyjęcia. W baraku poborowych wybuchła bójka, ktoś kogoś obraził, ale tak naprawdę chodziło o napięcie, które pojawiło się w pracy, i nieustający suchy wiatr, przez który wszyscy czuli się jak pył wiszący w powietrzu. Connolly żadnej z tych rzeczy nie zauważał. Coś w nim detonowało, jakby jakaś próba Kisty'ego. Siedział, szperając w głowie we fragmentach jej rozmów, zastanawiał się, co to miało znaczyć, w co ona chciała, aby on uwierzył. Mills unikał Connolly'ego, wyczuwając dręczący go ponury nastrój, a kiedy Connolly w końcu zauważył współpracownika, to jedynie jako postać z bardziej radosnej zdrady. Czytał akta Emmy i Daniela, jakby to były nowe postacie na Górze, ludzi, których dotąd nie znał. Dlaczego wyszła za niego? Nigdy o to nie pytał. Ilu innych jeszcze? Ten nastrój zatruwał go, po cichu, aż zdziwienie i ból zamieniły się w czystą złość i kiedy do tego doszło, przestał myśleć o czymkolwiek innym. Pewnego dnia zobaczył ją, jak przechodziła obok Stawu Ashleya, i chciał już podbiec i chwycić ją za ramiona. Dlaczego mnie okłamałaś? Lecz nie mógł się zmusić, aby zadać to pytanie i zrozumiał z nagłym uczuciem mdłości w żołądku, że ciągle jej pragnął. Wiatr przykleił ubranie do ciała Emmy, szła krokiem jeźdźca, szybko i prosto, niczego nie ukrywając. Ale dlaczego kłamała? Co miała wspólnego z Karlem, z tą całą sprawą? Przywołał w wyobraźni swoją mapę z tablicy, ale ona nigdzie nie pasowała. Zamiast tego znalazła się na innej mapie, iks w auli numer dwa i misa z ponczem, linie do Santa Fe, do Chaco, do... i zobaczył, że jego osobista mapa była jej poświęcona, ona była wszystkim, co się jemu przydarzyło. Czy coś z tego jest prawdą? Dokąd oni jechali? Może tylko podwoził ją do miasta. Ale żołnierz tak nie myślał z tym swoim głupkowatym, przebiegłym uśmieszkiem. Żandarm w Trinity też tak nie myślał. W to gorące, leniwe popołudnie, kiedy nie miało się nic do roboty oprócz rozmyślania, nikt nie był niewinny. Nawet on. Po prostu następny w kolejce. Kiedy ostatecznie spotkali się, rozbroił go jej uśmiech, bez zahamowań i bez winy, jasny jak słońce. Daniel znowu wyjechał na poligon, a oni wybrali się do ruin w Bandelier, uciekając przed gorącym słońcem cienistą ścieżką wzdłuż strumienia Frijoles, aż do wodospadu, który ostatecznie spadał do Rio Grandę. Emma cieszyła się, że go widzi, mówiła radośnie o niczym, zadowolona z wyjazdu. Wędrowała szybko szlakiem. W wysokich butach i szortach, które miała w Chaco, kiedy sprawy jeszcze stały inaczej. Lecz właściwie wszystko wydawało się takie samo, takie wyraźne i jasne, że przez moment czuł, iż ciężar ostatnich kilku dni to nic innego jak niespokojny sen, jedna z tych nocy, których ponurość przeganiał poranek. Śmiała się, myjąc twarz w strumieniu i ochlapując go. Patrzył, z jaką łatwością ona odgrywa swoją rolę i też się uśmiechał, nie chcąc, aby zauważyła, że ją obserwuje. Chciał, aby coś powiedziała, nieszczery moment, żeby mógł zacząć, ale wracała w dobrym nastroju, a on czekał. Urządzili sobie piknik w okolicy Tyuonyi, tak samo jak w Chaco, ze słońcem nad głowami. Nic nie było słychać poza poruszającymi się jaszczurkami i lekką, gorącą bryzą, która przywiewała nasiona bawełny niczym płatki śniegu. - Rozumiesz, dlaczego tu przybyli - powiedziała głosem rozleniwionym i pełnym zadowolenia. - Woda. Dno. Magazyny. - Wskazała pieczary wydrążone w miękkiej wapiennej skale ponad nimi. - Zupełnie inaczej niż w Chaco. - A jednak odeszli. - Tak - odrzekła, zwracając się twarzą do słońca z zamkniętymi oczyma. - Dziwne, prawda? W tej ciszy usłyszeli stłumioną eksplozję w jednym z odległych kanionów, fala - intruz z Góry. Odwrócili się w stronę, skąd dochodził dźwięk, zaalarmowani, ale przebrzmiał i znowu zapanowała cisza. Oparła się o niego, zamykając oczy, aby zapomnieć. - Czy Niemcy też tutaj przyszli? - zapytał, stosując taktykę uników. - Myślę, że na pewno - odpowiedziała, nie otwierając oczu. - A może kapłani. Zawsze chodzi o kapłanów, prawda? Jakiś cholerny arcybiskup prowadził ich do ziemi obiecanej. Nawahowie przestraszyli się jej, kiedy przyszli. Znaleźli te wszystkie gotowe miasta i nigdy się nie wprowadzili. Nie chcieli ich dotknąć. - Może to oni byli tymi Niemcami. - Nie. Przynajmniej tak nie uważamy - stwierdziła, używając akademickiego "my". - Nie ma żadnego śladu walki. W każdym razie oni tacy nie są. Są mili. W micie o stworzeniu jedna część ciemności kocha się z inną i ta na górze staje się światłem, powstaje, aby stać się pierwszym dniem. To śliczne - mówiła ściszonym głosem. - Pomyśl o naszych. Bóg działa niezdarnie, zapracowany. Wszystko zrobione w tydzień. Nic dziwnego, że musimy wysadzać. - Co się dzieje po tym, gdy ciemność i światło kończą seks? - Tworzą wiatr, siłę życia. Kocham Nawahów za to... wszystko zaczyna się w łóżku. - Naprawdę tak mówią? - Oczywiście - odparła lekko. - Okłamywałabym cię? - Nie wiem. Kłamałabyś? Otworzyła oczy i spojrzała na niego, ale on nic więcej nie mówił. Nie zareagowała. - W tym micie jest całkiem sporo seksu. Ziemia i niebo kochają się, a wilgoć między nimi, pot, podlewa ziemię i sprawia, że wszystko rośnie. Przyznaj, że to o wiele milsze niż Bóg machający ręką tu i tam, stwarzający zebry i inne zwierzęta. Co jednak dziwne, ci Indianie wcale nie są zmysłowi, a chyba powinni być. Jej głos ucichł, tak że w ciszy wydało się, że rozmawia sama z sobą. Usiadła i zapaliła papierosa, wpatrując się w plamę zieleni nad strumieniem, czekając, aż on się odezwie. - Grosz za twoje myśli - powiedziała w końcu. - O co chodzi? - O nic - odparł. - Dlaczego miało się coś stać? - Nie wiem. Jesteś cały... taki spięty. Nie dotknąłeś mnie przez cały dzień, więc coś musiało się stać. Nie jesteś typem Nawaho. Nic nie odpowiedział, tylko rysował patykiem jakieś wzory na ziemi. - Chcę cię o coś zapytać i nie bardzo wiem jak. Poczuł, jak Emma sztywnieje, nieomal niewyczuwalny ruch, jak któraś z miniaturowych jaszczurek czmychających pod kamień. - Och, to może lepiej zapytaj. - Opowiedz mi o tobie i Karlu. Wydmuchnęła dym, jakby wstrzymywała oddech, i nadal patrzyła przed siebie. - Co chcesz wiedzieć? - Wszystko. - O, wszystko. - Mówiłaś mi, że ledwo go znałaś, ale to nieprawda, co? Widziano cię z nim. - Prawdziwy detektyw. - Przerwała. - Czy to takie ważne? - zapytała cicho. - Oczywiście, że ważne. On został zamordowany. - Cholera, przecież ja go nie zamordowałam - wyrzuciła z siebie. - Dlaczego mnie okłamałaś? - Nie okłamałam cię. To nie ma z tym nic wspólnego. Nie twój interes. - Ale mnie okłamałaś. - Myśl sobie, co chcesz - odparła, wstając. - Nadal to nie twój interes. - Powiedz mi - nalegał i także wstał. - A co za różnica? Skończyło się. - Powiedz - krzyknął, jego głos rozdarł powietrze niczym odległa eksplozja. - Powiedz - przedrzeźniała go. - W porządku, był moim kochankiem. Lepiej? Jej słowa zawisły w powietrzu, jakby żadne z nich nie chciało ich podjąć. - Dlaczego? - Connolly zapytał w końcu. - Dlaczego. Dlaczego. Chyba mnie poprosił. Jestem łatwa. Powinieneś wiedzieć. Spoglądali na siebie. - Opowiedz - rzekł cicho. Spuściła wzrok i rozgniotła niedopałek papierosa. - W zeszłym roku. Kilka razy. To nie miało żadnego znaczenia. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Może nie chciałam, żebyś uważał mnie za dziewczynę tego rodzaju. - Gdzie? - Gdzie? - powtórzyła uniesionym głosem. - W różnych miejscach. W tych, które znasz. - Santa Fe? - Nie tam, gdzie my byliśmy, jeżeli o to ci chodzi. - Rozzłościła się. - Gdzieś na drodze do Albuquerque. Słuchaj, stało się. Nic na to nie poradzę. Skończyło się. Co za różnica, jakie są szczegóły? Nie masz prawa. - Tak, mam. Kochałaś go? - Przestań. - Kochałaś? - Cholera, oczywiście, że go nie kochałam. Uprawialiśmy seks. Podobało mi się. Nie podobało. To chcesz usłyszeć? W każdym razie skończyło się. Nie chciałam, żeby Daniel się dowiedział. Bałam się. - Ty się niczego nie boisz. - Boję się ciebie - powiedziała i odwróciła się. - Chcesz zbyt wiele. Powiedz mi wszystko. Dokąd jeździliście? Podobało ci się? Wstydziłaś się? Zły i zraniony, jakby to miało jakiś związek z tobą. Nawet cię nie znałam. To nie miało związku z nikim, naprawdę. Z wyjątkiem niego. A potem został zabity. Co chcesz, abym zrobiła, mam pobiec i powiedzieć wszystkim w bezpiece, że kochaliśmy się w jakimś motelu przy drodze? Ulżyło mi. Myślałam, że nikt nigdy się nie dowie. - I nie miało dla ciebie znaczenia śledztwo w sprawie morderstwa? - A powinno? Nic o tym nie wiedziałam. - Nawet jak powiedzieli, że to morderstwo na tle homoseksualnym? Była zaskoczona. - O czym ty mówisz? - Uważali, że Karl był homoseksualistą. Nadal tak myślą. Skazali człowieka, ponieważ tak myśleli. - Ale dlaczego? - pytała, zbita z tropu. - To szalone. On nie był taki. - Nie powiedziałaś im, że było inaczej. Potrząsnęła głową, zakłopotana. - To nie fair. Nic nie wiedziałam. Ty mi nic nie powiedziałeś, jeżeli o to chodzi. Został zamordowany w parku... tylko tyle słyszałam. Kradzież. Dlaczego ktoś myślał... - Umilkła, ciągle starając się to strawić. - Jesteś pewna. - Co chcesz wiedzieć? - rzuciła krótko. - Co robiliśmy w łóżku? Czy to przesłuchanie? Było fajnie, dobrze? Może myślał, że jestem chłopcem. Skąd miałam wiedzieć? Zupełnie nie przyszło mi to do głowy. - Emmo, ktokolwiek to zrobił, postarał się, żeby wyglądało na tego rodzaju zbrodnię. Prawdopodobnie po to, żebyśmy nie szukali gdzie indziej. Udało mu się. Nie było najmniejszego powodu, aby myśleć inaczej, żadnej... historii. Dopiero teraz. Dlatego musiałem wiedzieć. To wszystko. - Naprawdę? O to tylko chodzi? Jedynie poszłam z nim do łóżka, wiesz. Nie zabiłam go. Odwrócił się od niej, spoglądając w słońce; mówił szybko i bez intonacji. - Czy pojechałaś z nim do Santa Fe tamtej nocy? - Nie, oczywiście, że nie. Skończyło się między nami dużo wcześniej. - Czy byłaś kiedykolwiek w San Isidro? - Nie. Tak, chyba tak, na początku, kiedy tu przyjechałam. Wszyscy tam jeżdżą. Oj, co to za różnica? Przestań już. - Nie mogę. - Nie chcesz. Stawiasz mnie przed sądem. Za co? Czy zraniłam twoje uczucia? No, to przepraszam. - Tu nie chodzi o nas. Zagryzła dolną wargę. - Nie? Myślałam, że tak. - Emmo - mówił cierpliwie - on nie zginął, tylko został zamordowany. To znaczy, że istniał powód. Ważny. Musisz mi pomóc. Spojrzała na niego, zaniepokojona. - Co chcesz, żebym zrobiła? Powiedziała policji, że z nim spałam? Że popełnili błąd? - Nie. To nic by nie zmieniło. Ich to nie obchodzi. Przyglądała się mu przez chwilę, starając się zrozumieć. - Ale ciebie tak. - Chcę tylko wiedzieć. - Nie, tak mogło być, kiedy byłeś policjantem. Teraz jesteś sędzią i ławnikiem. Mówiłam ci... czy to nie wystarczy? Poszłam z nim. Wcześniej też się zdarzyło. Nie byłeś pierwszy. - Dlaczego z nim? - Nie wiem. Był przystojny, może mi się nudziło. Po prostu stało się. Czy tak trudno w to uwierzyć? - Tak. - Dlaczego? Rozczarowałeś się? Myślałeś, że jestem lepsza? - To nie tak - mówił zdecydowanym głosem, pewny siebie. - To nie stało się tak po prostu. - A skąd możesz wiedzieć? Och, myślisz, że coś wiesz. Nic nie wiesz. Zostaw mnie w spokoju. Odwróciła się, żeby odejść, ale złapał ją za rękę, przyciągnął z powrotem i przytrzymał. - Znowu mnie okłamujesz. - Zostaw mnie. - Tylko przypadkowa okazja? Z Karlem? Nie. Karl taki nie był. Lubił dowiedzieć się wszystkiego, tylko o to dbał. Wiedział coś na twój temat. Więc spałaś z nim. Ponieważ zmusił cię. A może to był twój pomysł... żeby milczał. Prawda? To był twój pomysł? - Zostaw mnie w spokoju - krzyknęła, uwalniając rękę i odchodząc. - O co chodziło, Emmo? - powiedział do jej pleców. - Co było takie ważne, że to zrobiłaś? Czy dałaś mu też pieniądze, czy motel wystarczył? Lecz ona od niego odchodziła. - Idź do diabła - rzuciła. Niski mur puebla powstrzymał ją; stanęła przed stertą kamieni i spojrzała w dół kanionu, nie płacząc, ale ciężko wciągając powietrze. Connolly podszedł do niej powoli, obawiając się, że szybki ruch ją spłoszy. Kiedy odezwał się, mówił spokojnie, jakby poskramiał narowistego konia. - Emmo, musisz mi powiedzieć. On zginął. Tylko ty go znałaś. - Nieprawda - odpowiedziała, ciągle odwrócona plecami. - Tylko z nim spałam. To nie zawsze idzie w parze. Myślałam, że ciebie znam. - Karl kogoś szantażował - zaczął od nowa. - Dostawał pieniądze. Jeżeli nie od ciebie, to od kogoś innego. Nie rozumiesz mnie? Istnieje ktoś inny. Muszę dowiedzieć się, kto taki. Tylko ty możesz mi pomóc. Odwróciła się do niego twarzą; miała wilgotne oczy. - Nie mogę. Proszę. - Ale ja się dowiem. Wiesz o tym, prawda? Muszę. - Dlaczego? Dlaczego ty? - Ponieważ popełniono zbrodnię i to nie byle gdzie. Nie mieszkamy w Nowym Jorku ani nawet w Santa Fe. To laboratorium wojskowe. Produkują tutaj broń. To nie nauka, tylko broń. Tajna. Więc wszystko się zmienia. Dlaczego giną ludzie? Dla pieniędzy? Nie ma tutaj żadnych pieniędzy. Dla seksu? Może. To byłoby wygodne dla wszystkich. A jeżeli chodzi o broń? Nie mogą zrezygnować, dopóki się nie dowiedzą. Nic ich nie powstrzyma. Jeżeli ja nie dam rady, zjawi się kto inny. Czy jest coś tak strasznego, czego nie możesz mi powiedzieć? Musisz mi zaufać. - Muszę? - Na jej twarzy pojawił się sarkastyczny uśmiech. - Ciekawe dlaczego. - Ponieważ i tak się dowiem. Odwróciła twarz, garbiąc ramiona. - Tak. Chyba się dowiesz - powiedziała chłodno. - Dla dobra kraju czy coś w tym rodzaju. Nic, co ma związek z tobą. Patriota. To jedno było dobre u Karla, nie należał do patriotów. Można zaufać komuś, kto w nic nie wierzy. Cała reszta was... Podeszła do miejsca, gdzie leżały resztki po pikniku, i zapaliła następnego papierosa. - Gdzie mam zacząć? Mój pierwszy mąż? On wierzył we wszystko. Głównie w siebie, jak się okazało. - Byłaś wcześniej zamężna? - Tak. Z Matthew. Już mam dosyć bycia żoną, a także dość mam wszystkich zwolenników małżeństwa. W każdym razie byliśmy młodzi... zdaje się, że to żadna wymówka, ale cóż, on był wielkim buntownikiem, więc go podziwiałam. Miał poczucie humoru. Chyba nie wiesz, jak nudna potrafi być Anglia. Niedzielna pieczeń i te wszystkie ploteczki w "Tatlerze", a Matthew to nie interesowało. Jego specjalnością były rewolucje ludowe. Boże, te wszystkie wyjazdy do Highgate, żeby zobaczyć grób Marksa. Moi rodzice go nie cierpieli. Więc kiedy udał się do Hiszpanii, żeby walczyć z faszystami, naturalnie pojechałam z nim. Mój ojciec zawsze mawiał, że skończę w Gretna Green... tam uciekały niegrzeczne dziewczynki... ale okazało się, że zamiast tam, trafiłam do Madrytu. Nudne biuro urzędu stanu cywilnego. Nawet nie ksiądz... wiesz, jak towarzysze odnoszą się do tego. Właściwie to do małżeństwa też, ale wolna miłość w okopach... no, to nie byłam szalona ja, co? Więc stałam się senorą Matthew Lawson, Brygada Międzynarodowa. - Byłaś komunistką? Zawahała się, jakby to pytanie przerwało tok jej myśli. - On należał do partii - powiedziała poważniej, zaciągając się papierosem. - W tej brygadzie trzeba było należeć, naprawdę. Ja byłam tylko...? Zakochana, może. Daleko. Trwała przygoda. Nie to, że go nie podziwiałam. Podziwiałam i to ogromnie. On w coś wierzył. Nikt inny najwyraźniej nie. Wiesz, w tym wieku ludzie zawsze myślą, że świat się kończy i nikt nic z tym nie chce zrobić. Tylko że wtedy rzeczywiście się kończył, prawda? Myślałam, że ma rację. Wszyscy widzieli, że Niemcy stwarzają poważne zagrożenie, i oczywiście wszyscy ludzie, którymi się gardziło najbardziej, nie mieli nic przeciw temu. Wujek Arthur pojechał na olimpiadę i mówił, jakie to było inspirujące, głupiec. Typowe zachowanie. Lecz Matthew wiedział, naprawdę coś zrobił. A potem został ranny. Nic poważnego, okazało się, powierzchowna rana, ale nie powiedziano mi. Myślałam, że umrze. Wyobrażasz sobie, jakie to było romantyczne, szlochałam obok pryczy w tym okropnym szpitalu polowym, a towarzysze darli się po hiszpańsku, strzelali do wszystkiego, co latało, a mój dzielny Matthew powstrzymywał faszystów własnym ciałem, kiedy w domu wszyscy siedzieli sobie w ogródkach i skąpili górnikom... och, przeżywałam własną przygodę. Teraz to brzmi raczej żałośnie, co? A jednak takie nie było, tylko romantyczne, ekscytujące. Przerwała, spoglądając ku strumieniowi, jakby stanowił przeszłość, i potrząsnęła głową. - Nieważne. Nie chcesz słuchać tego wszystkiego. Chcesz się dowiedzieć o Karlu. To był Berlin. Pojechaliśmy do Berlina... nigdy nie wiedziałam, czy pomysł wyszedł od Matthew, czy od partii. Chyba jednak od partii. Nie wiem, czy on wtedy miał jakieś pomysły. Lubił żołnierkę. Pasowała mu. Co jest dziwne, kiedy się o tym myśli, gdyż on nigdy nie stosował się do żadnych porządków w życiu. Lecz teraz się zastosował. Zdaje się, że myślał, że przenoszą go z linii frontu do jakiejś innej jednostki. Im tam przydawał się Anglik. Szkopy zawsze dawali nam szerokie łóżko... chyba myśleli, że wszyscy jesteśmy jak wujek Arthur. Niemieccy towarzysze nie mogli dużo zdziałać. Prawdopodobnie paraliżował ich strach. Wiem, że ja drętwiałam. Ale Matthew... hm, on był gotowy na wszystko. Nie mam pojęcia, co właściwie robił... opowiadał mi ciągle, że lepiej, abym nie wiedziała, ale oczywiście przez to wyobrażałam sobie najgorsze. To było okropne. Straszne, małe mieszkania. Właściwie nie miałam nic przeciw temu. Uczęszczałam na kurs na uniwersytecie, stanowił naszą przykrywkę, ale studenci nie mogli mieć za wysokiego standardu mieszkań. Żyło się jednak o niebo lepiej niż w Hiszpanii. Berlin to śliczne miasto. Jak nie wrzucili człowieka do więzienia, można się było nieźle zabawić. Ale nie po to przyjeżdżałam. Czułam się po prostu... czy to nie okropne?...jak markietanka, jak te kobiety ciągnące za wojskiem. Tylko że mojego żołnierza nigdy nie było. Zawsze walczył gdzieś o dobro. I oczywiście w słusznej sprawie, więc nie mogłam narzekać. Chodziłam na zebrania, tylko po to, żeby mu towarzyszyć. Nie wyobrażasz sobie, jakie to było okropne, wszystko tajne i obskurne i... bez końca. Całe godziny. Matthew ględził, a ja przysypiałam. Wątpię, żeby on w ogóle zauważał, że ja tam siedziałam. Ale Karl zauważył. Przynajmniej tak powiedział. Nie pamiętam go, ale widziałam w zasadzie tylko Matthew i swoją żałosną osobę. Lecz Karl mnie pamiętał. Najwyraźniej wywierałam mocne wrażenie. Wstała i zaczęła chodzić, kopiąc po drodze kamyki. - Więc poszłaś z nim do łóżka dlatego, że widział cię na kilku zebraniach? Parsknęła udawanym śmiechem. - Obiecałam ci powiedzieć, co się zdarzyło. Nie mówiłam, że będzie miało sens. Connolly podążał za nią wzrokiem, czekał. - Kiedy to wszystko się działo? - Zaraz jak tu przyjechał. Poszłam po przepustkę i rozpoznał mnie. A potem o to wszystko pytał. Zastanawiał się, dlaczego nie ma nic na ten temat w aktach. - A dlaczego nie było? - Nikt nie pytał. Byłam tylko żoną. Daniel został sprawdzony w Londynie. Wiedzieli, że walczyłam w Hiszpanii. Tak jak wielu ludzi. To należało zrobić. Może nikt tam o tym nie myślał. Ale wiesz, jak jest tutaj. - Odwróciła się w jego stronę. - Słuchaj, bałam się. Czy tak trudno jest ci to zrozumieć? Dla Daniela pobyt tutaj jest najważniejszy. Wiesz, co się dzieje, jak podważą twoje zeznania. Tego nie mogłam mu zrobić. Tylko dlatego, że jego żona chodziła na jakieś głupie zebrania? One i tak nie miały żadnego znaczenia. Nawet nie pamiętam, o czym tam rozmawiali. To wszystko było... niewinne. Ale czy twoi ludzie uwierzyliby w to? "Dlaczego nie powiedziałaś nam wcześniej? Kto jeszcze tam był?" Wiesz, jak to jest. Nigdy potem by mu nie ufali. - Czy tam go poznałaś? Na zebraniach? - Nie - odparła zrezygnowana. - On nic nie wiedział. Spotkaliśmy się na uniwersytecie. - Więc utrzymywałaś wszystko w sekrecie. - Nie myślałam, że to ma jakieś znaczenie. Nie miało. A potem... no, potem zrobiło się za późno. Oni zawsze chcą wiedzieć, dlaczego im się nie powiedziało na początku. Chciałam, żeby sprawy toczyły się swoim biegiem. Nikt nie był mądrzejszy. Co to za różnica? - Ale Karl był mądrzejszy. - Tak. - Więc postanowiłaś zrobić Danielowi prawdziwą przysługę i poznać nowego przyjaciela. Patrzyła na niego. - Racja. Potrzebowałam przyjaciela. - A on był przyjacielem? Wzruszyła ramionami i znowu zaczęła chodzić. - Co jeszcze? - A czemu ma być coś jeszcze? - Ponieważ jest. Emmo, połowa ludzi na Górze chodziła dziesięć lat temu na polityczne zebrania. Nie spałaś z nim właśnie dlatego. - Może chciałam. Kto wie, dlaczego robimy pewne rzeczy? Dlaczego ty? - Co jeszcze? - Och, zostaw mnie w spokoju. - Co zdarzyło się w Berlinie? Z twoim mężem? - Nie wiem - odparła. - Odszedł. - Ot tak, po prostu. - Tak po prostu. Zostawił mnie. - Szukała na jego twarzy reakcji. - Chyba mój urok nie wystarczył, żeby go zatrzymać. Pewnie miał coś ważniejszego do zrobienia. - Ale dokąd wyjechał? - Nie mam pojęcia. Nigdy więcej o nim nie słyszałam. Uznałam, że nie żyje. Zważywszy na wszystko. - Próbowałaś go znaleźć? - Nie. On mnie zostawił, rozumiesz. Nie chciał zostać znaleziony. - Co zrobiłaś? Wróciłaś do Londynu? - Nie. Zostałam. - Zostałaś. W Berlinie. Z zaginionym mężem, komunistą. - Nikt nie wiedział, że był moim mężem. To stanowiło... nie wiem już, część tego. Słuchaj, wiem, że to głupie, ale wtedy sprawy miały się inaczej. On nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział. Dla mojego dobra. Na wypadek gdyby coś się stało. - Co on, do diabła, robił? - Och, nie rób sobie nadziei. Nie był człowiekiem Kominternu na placówce czy kimś w tym rodzaju. Przynajmniej tak nie uważam. Chyba zajmował się tylko ulotkami i organizowaniem tych okropnych zebrań. Ale lubił udawać, że to niebezpieczne. Wszystko wtedy takie było. W każdym razie on tak myślał. - A ty zostałaś. Emma ponownie wzruszyła ramionami. - Nie miałam ochoty biec do domu, do tatusia. Jak sobie pościelisz... tak się wyśpisz. - W Berlinie - powiedział sceptycznie. - Żyć z dnia na dzień z faszystami na tej samej ulicy. - Racja. Głupio, nie? Obserwował ją, gdy zapalała następnego papierosa, unikając jego wzroku. - Powiedz mi, Emmo - powiedział cicho. Wydmuchnęła dym, podnosząc głowę, aby na niego popatrzeć. - Zaszłam w ciążę. Poczekał chwilę, ale ona nadal paliła, patrząc na niego. - Co się stało? - Usunęłam. Zabiłam je. - Boże... - No, a co miałam zrobić? - Jej głos załamał się po raz pierwszy. - Nie o to mi chodziło. - Nie? No, nie szkodzi. Co za różnica. Miałam je... więc musiałam coś zrobić. Jedna wizyta w biurze. Naprawdę, łatwo. Jednak nie takie łatwe do załatwienia. Niemcy mieli swoje poglądy na tego rodzaju sprawy. - Parsknęła. - Matthew zawsze uważał się za sprytnego. Próbował znaleźć przyjaznego lekarza... to był prawdziwie tajny świat. - Jak to zrobiłaś? - Daniel mi pomógł - odparła prosto. - Zdziwiłeś się? Żaden Niemiec nie dotknąłby mnie. Lecz on znał uchodźców. Zawsze byli gotowi zrobić mały interes. - Tak mi przykro. - Nie musisz. To stare dzieje. - Nie. Dlatego, że pytałem. Skinęła głową. - Tak. To zmienia postać rzeczy, prawda? Nie zawsze dobrze jest wszystko wiedzieć. - I dlatego pomogłaś mu się wydostać? Uśmiechnęła się oschle. - Zabrać jedno życie i oszczędzić drugie? Może właśnie tak się stało. Nie wiem. Wtedy tak do tego nie podchodziłam. Po prostu robiłam różne rzeczy. Może potrafisz je dla mnie ułożyć. - Oczy jej zwilgotniały. - Nie wiem, dlaczego wyjaśniam ci wszystko. Chyba tego nie potrzebujesz do raportu? - Nie. - Coś jeszcze w takim razie? Skoro już tyle się dowiedziałeś? - Dlaczego przygoda się skończyła? - Hm, to dopiero pytanie. Ponieważ poprosiłam. Już dłużej nie mogłam. - A on się zgodził? Nie nalegał? Nie groził ci? - Groził? Karl? Nie. Ty wściekłeś się, jak wszyscy inni. Cholera, on mnie nie szantażował. Przepraszam, ale nie. To ty chcesz tak myśleć. Nigdy mi nie groził. On wiedział. Normalnie to nie miałoby znaczenia - pójście na zebranie nie stanowi jeszcze końca świata? - ale w takim miejscu jak to było dziwne, prawda? Brakowało czasu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Pomyślałam, że wyrzucą Daniela. - Zamilkła, odwracając wzrok. - W każdym razie stało się. Teraz ty im i tak powiesz, więc niepotrzebnie sobie zaprzątałam głowę. - Ale jego to nie obchodziło? Zastanawiała się przez chwilę, jak gdyby ta myśl była dla niej czymś nowym. - Wiesz, dziwne, ale chyba nie. Och, lubił mnie na swój sposób, ale w sumie to go specjalnie nie interesowało. Nie traktował tego... osobiście. Bał się tego. Trudno wytłumaczyć. Kiedy już zakończył kompletowanie akt, chciał po prostu przejść dalej. - Lubiłaś Karla. - Żal mi go było. To straszne, nie móc komukolwiek zaufać. Winne jest więzienie. Często zastanawiałam się, co mu zrobili... oj, nie chodzi o ciało, palce i tak dalej. Ale wewnątrz. Stał się trochę zwariowany. Wszędzie kryły się gobliny. - Przerwała i otarła chusteczką pot z czoła. - W każdym razie przyszedł pod właściwy adres. Tu dostał zapłatę za nieufanie nikomu. Chyba wolał od seksu to całe... rozsupływanie. Podniecało go. Może znowu przypomniało mu więzienie... dopaść ich, zanim dopadną ciebie. Nic nie mógł na to poradzić. Zawsze myślał, że ktoś chce go dostać. - I rzeczywiście. - Tak - powiedziała i zaczęła zbierać rzeczy po pikniku. - Zawieź mnie lepiej teraz do domu. Dosyć mam już spowiedzi. Wcale nie jest taka dobra dla duszy, jak mówią. Connolly patrzył, jak pakuje torbę, z wdziękiem zbierając filiżanki, robiąc miejsce na termos. O czym myślała? Przez chwilę sądził, że w końcu zrozumiał, jaką przyjemność czerpał z tego Karl, napięcie wynikające z niewiedzy, z chęci poznania prawdy. - Czy kiedykolwiek wspominał o kimś innym? - Co? Inne zagrożenia dla bezpieczeństwa? Nie. Podążył za nią do samochodu. - Nie uważasz za dziwne, że ot tak zrezygnował? - Nie twierdzę, że był zadowolony... po prostu nie zrzędził, to wszystko. Nie zastanawiałam się nad tym, ulżyło mi. Może jemu też. Może znalazł kogoś bardziej interesującego. Jak ma się paranoję... - to odpowiednie słowo? - nie ma nic nudniejszego niż otwarta książka. Żadnych tajemnic. W końcu o mnie wiedział wszystko. Connolly zatrzymał się przy drzwiach samochodu. - A ja wiem? Zawahała się. - Myślałam, że wiesz - powiedziała cicho. - Wszystko, co miało znaczenie. Myślałam... hm, nieważne. - Zajęła się układaniem torby w samochodzie, potem wyprostowała się i spojrzała na niego ponad dachem. - Chciałam powiedzieć ci jeszcze jedno, ale może już wiesz. Może dla ciebie to ważne. - Znowu się zawahała, nadal niepewna. - Karl był... hm, Karl był bardzo dobry w tym, co robił, no, wiesz. Znał rzeczy, o których ja nawet nie miałam pojęcia. Nie pytaj skąd. - Connolly czekał. - Myślę, że można dowiedzieć się wszystkiego, jeżeli naprawdę się chce - powiedziała ze słabym uśmiechem. - Wiedział, że Matthew nadal żyje. - Myślałem... - Ja też. Nie miałam pojęcia. Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - mówiła błagalnym tonem. - Paraliżował mnie strach. Daniel uciekł stamtąd jedynie dzięki naszemu małżeństwu. Teraz jest Brytyjczykiem. - Myślałaś, że go odeślą? - Nie, nie wtedy - odpowiedziała drżącym głosem. - Wtedy nie wysyłaliśmy właściwie pociągów do Berlina. Ale co teraz? Jeżeli małżeństwo nie jest ważne, co się z nim stanie? Będzie musiał wrócić do Polski? Nie mogę pozwolić, aby mu się to przytrafiło. - Nie zrobią tego. - Skąd wiesz? Ja nie wiedziałam. To takie logiczne. Nie potrafiłam, nie rozumiesz? Nie umiałam myśleć logicznie. Wiedziałam jedynie, że Daniel nie będzie miał legalnego statusu. Musiałam coś zrobić. - Więc poszłaś z nim. - Tak, poszłam. - Teraz prawie krzyczała. - Zawsze się na tym kończy, co? Potrzebowałam czasu. Myślałam, że po wojnie ułożę to sobie... tutaj nie potrafiłam. Poza tym nikt nie wiedział. - Z wyjątkiem Karla. - Tak, z wyjątkiem Karla. A teraz ciebie. Michael, proszę cię... - Nie. Nie proś. Znowu zagryzła wargę, a na jej twarzy pojawiła się rezygnacja. - Przynajmniej Karl... - Nie wiesz, o co prosisz. - Nic na to nie poradzę. Uratowałam go raz... nie pozwolę, aby coś mu się stało. Myślałam, że ze śmiercią Karla wszystko się skończyło. Czy ciebie też muszę kupić? A może dostałeś już wszystko, czego chcesz? - Wsiadaj. Jechali w milczeniu piaszczystą drogą w kanionie. Emma wyglądała przez okno, twarz miała zarumienioną, ale nie płakała. Connolly wpatrywał się w drogę, jakby mógł uporządkować wewnętrzny chaos, ściskając kierownicę. - Możesz anulować małżeństwo. - Tak - powiedziała bez zastanowienia. - Jak Karl go znalazł? - Już dosyć. Proszę. - Jak? - On jest tutaj. Connolly nieomal zatrzymał samochód zaskoczony. - Tutaj? Na Górze? - Nie. W Stanach. Od lat. Karl miał oko na uchodźców sympatyzujących z towarzyszami. To była jego specjalność, pamiętasz? - Gdzie on przebywa? - Nie wiem. W Nowym Jorku. W każdym razie był tam. Karl zgubił go, kiedy wyjechał z Waszyngtonu i zostawił wszystkie swoje drogocenne akta. Gdybyś chciał go znaleźć, powinno ci się udać. - A ty chcesz? - Nie. - Czy Karl mu powiedział? - Karl go nie znał. Był tylko nazwiskiem w aktach. - A on wie, gdzie jesteś? - Nikt nie wie, gdzie jestem. Jestem numerem skrytki pocztowej. 1663, Santa Fe. Nowe nazwisko. Nowa osoba. - Znowu drżała. - Zostałam oczyszczona, pamiętasz? Piękne, nowe życie. Zbliżali się do rozjazdu prowadzącego do zachodniej bramy. - Wypuść mnie tutaj. Wejdę pieszo. Spojrzał na nią. - Pieszo? - Tak, pieszo. Dlaczego nie? Jestem wspaniałym piechurem, nie wiedziałeś? Przyda mi się teraz spacer. Poza tym pozostała jeszcze moja reputacja. - Connolly zatrzymał samochód. - Hm - powiedziała, nie chcąc jeszcze wysiadać - do zobaczenia. - Emmo, to co powiedziałaś przedtem, że ciebie nie szantażował. Musiał więc być ktoś inny. Zostają pieniądze. Uśmiechnęła się smutno. - Nigdy się nie poddajesz. Co sugerujesz? Że podsunęłam mu ten pomysł? Czy to też jest moja wina? Kiedy raz zobaczył, jak łatwo ze mną szło, przeszedł do lepszych rzeczy? Może tak. Dowiesz się, Michael. Mnie to nie obchodzi. - Otworzyła drzwiczki. - Zamieścisz to w swoim raporcie? - Kiedy Connolly otworzył usta, przytknęła mu palec do warg. - Nie, nie mów nic. Nie chcę tego słyszeć... masz wszystko wypisane na twarzy. Rób, co musisz. Ja tylko tu wysiądę. Zatrzymała dłoń na jego twarzy, dotyk niewidomego, zmuszając go do milczenia. - Chyba narobiłam niezłego bałaganu, prawda? Człowiek zawsze chce, żeby wszystko miało sens. Czasami ma, ale ciągle panuje bałagan. - Przebiegła palcami po jego ustach, jakby go całowała. - Jednak przez chwilę było miło. Zanim zrobił się bałagan. Nie, nic nie mów. - Opuściła rękę i wysiadła z samochodu, potem pochyliła się do okna. - Wjedź pierwszy, będzie lepiej wyglądać. Siedział przez moment, nie wiedząc, co powiedzieć, a potem było za późno. Emma zaczęła iść, a kiedy on wrzucił bieg i ruszył, zobaczył ją we wstecznym lusterku. Patrzyła w inną stronę. Wrócił do biura. Przez głowę przebiegały mu przypadkowe zwroty, tak szybko, że nie mógł ich złożyć. Odbijały się od siebie, nie dając się kontrolować, aż żyły tylko dla prędkości. Rozszczepienie. Po części wiedział, że nie miał powodu być zły, czuć się zdradzony, wstydzić się braku umiejętności podjęcia decyzji; co robić?, uczucia odbijały się od siebie jak dawki hormonów pompowane do krwi, zatapiając myśli. Widział ją z Karlem w jakimś pokoju motelowym, parnym i mrocznym. Jej było go żal. A Karl? Co on czuł? Dziwił się własnemu szczęściu? A może martwił się, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć? Lecz on milczał, zależało mu na tyle, by dla niej kłamać. Teraz chciała, aby on kłamał, następny Karl. Dla Daniela. Ponieważ dbała o niego tak, by go chronić, ale nie tak, by być wierną. Tylko o co miał ją oskarżyć? Przedtem nawet o Danielu nie myślała, zdradzając go ciągle na nowo, ponieważ dla nich to było coś innego, tak naturalne i beztroskie jak wędrówka przez kanion. Wtedy ciebie nie znałam. A gdyby znała? Czy byłoby inaczej? Zawsze sprowadza się do tego. Ona weszła przez bramę. Myślałam, że ze śmiercią Karla wszystko się skończyło. Lecz nie, to było szalone. Ty wściekłeś się jak wszyscy inni. I nagle po raz pierwszy poczuł, czym to było dla Karla, te niekończące się, głośne podejrzenia, tak hałaśliwie odbijające się echem w jego głowie, że nie słyszał nic innego. A kiedy przestało... właśnie teraz... w jego umyśle pojawiła się pustka. Emma zniknęła we wstecznym lusterku. Poczuł się tak pusty jak pokój Karla. Kiedy zaparkował samochód i wszedł przez bramę na obszar techniczny, umysł nadal miał zajęty i mętny, ale to Weber go nie dostrzegł i wpadł na niego, tak mocno uderzając w bark, że natychmiast się zatrzymał. - Ooo. Pardon, pardon - powiedział wszędobylskim francuskim używanym w tłoku na dworcach. Spojrzał na Connolly'ego przez okulary, próbując przywołać z pamięci nazwisko. - Ach, pan Connolly. Muzyka. Tak, przepraszam. Znowu się spóźniłem, widzi pan. - Nie, to moja wina. Zamyśliłem się. Weber się uśmiechnął. - Zamyśliłem - powtórzył, rozsmakowując się słowem. - Dla nas to tylko praca. Tak blisko. - Zamachał dłonią w powietrzu. - Codziennie nowy termin ostateczny. Ale to nic. Już jesteśmy tuż-tuż. - Mówił z niemieckim akcentem. - Słyszałem. Weber spojrzał na niego bacznie, zaalarmowany, jakby ktoś go ukłuł, ale przeszedł nad tym do porządku, zaabsorbowany swoimi sprawami. - Wszyscy pracujemy zbyt ciężko... nawet myśląc. Wygląda pan jak Robert. Wszystkie kłopoty świata. Brak czasu nawet na muzykę. Gra pan? Connolly uśmiechnął się do siebie. - Nie, ale lubię słuchać. - Dobrze, dobrze, proszę przyjść jutro. Małe spotkanie. Tyle ludzi teraz w Trinity. Zanim Connolly zdążył odpowiedzieć, Weber odszedł, znowu zaprzątnięty wzorami. Connolly patrzył, jak sunie pospiesznie ku bramie, zamknięty w prywatnej bańce. Chyba był duszą towarzystwa Góry, ciągłe zamieszanie, drożdżówki i zawzięte uderzenia szpikulcem do lodu na tańcach. Ale nagłe walnięcie w ramię obudziło go, jakby ktoś potrząsał nim, aby wstał i poszedł do pracy. Wiedział, że później zatopi się z powrotem we własnej obsesji, strasznym uczuciu, że zepsuł coś, czego nie potrafi naprawić. Tylko co z tego miało związek ze sprawą? Pomyślał, że Weber go podgląda, starając się znaleźć dla niego miejsce. Karl natychmiast rozpoznał Emmę. Musiała jedynie wejść do jego biura. Kiedy dotarł do biurka, usiadł i gapił się, nie wiedząc, co robić dalej. - Co się stało? - zapytał Mills. - Nic. Dlaczego? - Nie wiem. Dziwnie wyglądasz. Wszystko w porządku? - Zupełnym - odpowiedział bez namysłu i wtedy, uświadamiając sobie, że Mills go obserwuje, podniósł słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić do Hollidaya. - Jak się masz - powiedział Doc, kiedy odebrał telefon. - Miałem właśnie do ciebie dzwonić. - Zapytam cię o coś - rzucił krótko Connolly. - Badałeś ciało. - No, widziałem je... - Mogła to zrobić kobieta? - Nie, chyba że była piekielnie silna. Został uderzony więcej niż raz. Także kopany. Nie każda kobieta by to zrobiła. Przynajmniej mam taką nadzieję. O czym myślisz? - O niczym. Nieważne. Chyba trochę mi odbiło. - To od tej wysokości. Musisz uważać. Mówią, że połowa ludzi tutaj to wariaci. Connolly nie odpowiadał, obrysowując palcem krawędź telefonu, uciekając myślami gdzie indziej. - Chcesz w końcu wiedzieć, dlaczego zamierzałem dzwonić do ciebie? - zapytał wreszcie Doc. - Przepraszam. Tak, oczywiście. - Spodoba ci się. Od razu odzyskasz humor. Pamiętasz te bary, do których kazałeś mi zajrzeć? Wygląda na to, że miałeś rację. Dopadliśmy jednego. Connolly nic nie mówił, ale podniósł wzrok znad telefonu, zaskoczony. - Teraz chyba muszę mu się przyjrzeć. Szkoda, że skoro o nim wiem, to nic mi nie lepiej. - Nie rozumiem. - Już mówię. Okazuje się, że była tam luźna gadka i jeden z moich ludzi ją podsłuchał. Oczywiście, przedtem wszyscy milczeli jak grób, ale teraz kiedy mają tego faceta... no, wiesz, jak to jest. Kilka piw i... - Doc... - Dobrze, dobrze. Czekaj. Pozwolisz mi powiedzieć to po swojemu? Wygląda na to, że jeden z klientów był w parku tamtej nocy. Jednak nie chce o tym rozmawiać. W każdym razie chodzi o to, że widział, jak ktoś namawiał Karla, aby poszedł w krzaki. Tak jak myślałeś... sądził, że jest pijany. Samochód zatrzymuje się i zanim się obejrzysz, tych dwóch odjeżdża gdzieś po cichutku. Nasz gość nie ma na ten temat zdania. Prawdę mówiąc, wyglądało na to, że trochę się zdenerwował. Nie pragnął towarzystwa dookoła. - Co on tam robił? - Mówi, że sikał. - Holliday przerwał. - Tak, wiem, wygląda na to, że teraz muszę mieć oko na promenadę. Różne rzeczy się tam dzieją, o których nie wiedziałem. - Przyjrzał mu się? - Nie. Mówił, że był wysoki. - Wysoki. - Racja. No, a Ramon, jak mi się wydaje, należy raczej do niskich, no nie? Więc zapytałem go ponownie. Ale on mówi, że wysoki. Zważywszy jednak na to, co tam robił, to każdy mógł być wysoki. - Co jeszcze? - Już nic. Zaraz potem usłyszał, jak samochód odjeżdża. Jak wspomniałem, nie wyrobił sobie zdania. Kiedy znaleziono ciało, cała sprawa wyleciała mu z głowy. - Nie widział jego twarzy? - Nie. Wysoki, to wszystko. Pytałem. Connolly milczał. - Więc co mamy? - zapytał. - Niewiele. Nie można go nawet uznać za prawdziwego świadka... widział jedynie, jak dwóch facetów szło w krzaki, jeden z nich pijany. W sądzie to znaczyłoby tyle co gówno. Ale widział, co widział. Zeznanie wydobyłem z niego tylko dlatego, że myśli, że to zrobił Ramon i wszystko skończone. Jest nerwowy. Uważałem, że chciałbyś wiedzieć, że nie zmyśliłeś tego wszystkiego. Było dokładnie tak, jak mówiłeś. - Tak, dzięki, Doc. A co z wozem? W tej ciszy Connolly nieomal zobaczył, jak Doc się uśmiecha. - Och, prawie zapomniałem. Widział go. Dziwne, nie, faceta nie widział, ale pamiętał samochód. - Niech no zgadnę. - Gdybyś powiedział buick, toby się z tobą nie spierał. - Ciągle go trzymasz? - Nie, właściwie nie chcę. Mógłbym mu coś zarzucić, ale po co miałby to robić i niepokoić wszystkich? On już i tak sikał w spodnie. A o co chodzi z tą kobietą? Trafiłeś na coś? - Nie, na nic. Tylko myślę głośno. Próbuję na coś wpaść, no, wiesz, jak mocno... - Yhm. - Zajrzę do ciebie za kilka dni. Zdam ci relację. - O co chodzi? Masz telefon na podsłuchu? Nagle znowu stal się Karlem. Jego dłoń instynktownie odskoczyła od czarnego aparatu, jakby słowa Hollidaya mogły razić. Oczywiście. Telefon Oppenheimera. Jego. Naturalnie zrobiliby to. Spojrzał na Millsa, beznamiętnie wypisującego formularze, nie zwracającego uwagi. Spróbował sobie przypomnieć wszystko, co właśnie powiedział, wyobrażając sobie, jak jego słowa są wystukiwane na maszynie, jedna kopia do akt. Czy jakiś zwrot mógł przyciągnąć czyjąś uwagę, czy mógł zostać przekazany dalej? Znowu miał zajęte myśli. - Mike? - odezwał się Doc. Tylko nie daj im poznać, że wiesz. - Stuknięcie, które usłyszysz, to ja... odkładam słuchawkę - powiedział gładko. - Muszę iść. Zadzwonię do ciebie. I dziękuję. Potem, odłożywszy słuchawkę, znowu popatrzył na aparat. Mieli prawo wiedzieć. To właśnie tutaj robili. Karl przynajmniej się orientował, pozostawał czujny. Po chwili poczuł na sobie spojrzenie Millsa. - A teraz co? - zapytał Mills. - Nic. Zastanawiałem się tylko. Znasz akta bezpieki? - Karl zauważył ją natychmiast. - Osobiście. - Śledztwa i poprawki. Chcę zobaczyć wszystkich, którzy zjawili się na Górze... kiedy było pierwsze dwieście dolców? W październiku? Powiedzmy, że od września. Tylko nowo przybyli. Obcokrajowcy. Jak myślisz, ilu może być? Mills wzruszył ramionami. - Paru. Grupa inżynierów od stopów wtedy przyjechała przez Kanadę. Wszyscy są obcokrajowcami. Amerykanów nie chcesz? - Jeżeli zostali naturalizowani. Najpierw chcę tych, którzy zostali sprawdzeni za granicą. Mills uniósł brwi. - O co chodzi? - Szukamy wszelkich śladów lewicowych... grup, zwolenników, frontu ludowego i tak dalej. - Komunistów? - Nieoficjalnie. Co ci takiego mówił Karl? Chodzi o to, czego nie ma. Chyba właśnie to wiedział Karl. Komunista, którego tutaj nie było. Mills przyglądał się mu przez moment. - Dlaczego tak sądzisz? - Instynkt. - Instynkt. - Właśnie - potwierdził Connolly, wytrzymując jego spojrzenie. - Dobra. Zacznę od listy nowo przybyłych. Sam chcesz na wszystko spojrzeć? - To było następne pytanie. - My dwaj - odpowiedział Connolly. - Ale nikt inny. Żadnych raportów. Mills stał przed biurkiem, wznosząc dłonie jak przy przysiędze. - To moja praca, Mike. Connolly podniósł na niego wzrok, po prostu żołnierz spełniający rozkazy, ale usłyszał za to siebie rozmawiającego z Emmą, wściekły jak cała reszta, i nagle szum w jego głowie zaczął cichnąć, poczuł wstyd. - Zaufaj mi trochę - powiedział. Wyszedł nad staw, teraz pomniejszony przez suszę, i ruszył dookoła kołnierza wyschniętego błota. Późnopopołudniowe słońce paliło okna budynku Gamma, tworząc rzędy małych ognisk. Na Górze, jak zawsze, panował ruch: ciężarówki mielił} drogę, mijając naukowców pędzących na zebrania i sekretarki, chwiejące się na szpilkach, spieszące na pocztę w czasie przerwy. To wszystko działo się poza nim, obok niego, kiedy stał samotnie nad brzegiem wody. Karl nic nie powiedział. Dlaczego? Ze względu na nieprawdopodobną przyzwoitość? Nie. Może przypuszczał, że to jeszcze się nie skończyło, że zawsze będzie mógł wrócić, kiedy jego ciekawość zostanie zaspokojona. A może myślał, że nie ma o czym mówić, tylko jeszcze jedna historyjka z Europy, której i tak nie zrozumieją. Pojawiłyby się pytania, także na jego temat, a przecież z nim już poszli na kompromis. Co dobrego by to dało? Żył po to, by bronić siebie w świecie telefonów na podsłuchu i tajnych raportów, teczek, które mówiły wszystko o przeszłości z wyjątkiem tego, co ona znaczyła. Trzeba było uważać. Lojalność to układ - trzeba ją zbierać, aż można nią zagrać na swoją korzyść. Tymczasem Góra żyła zajęta sobą, nie zwracając na niego uwagi. Connolly ujrzał go stojącego nad tym samym stawem, obojętnego na wszelkie sprawy, szukającego drogi. Dlaczego oni jemu ufali? Niemcy nie ufali, Rosjanie też. Czy jego nowi panowie mieli być inni? Chyba że rzeczywiście miał coś ważnego do zaoferowania, coś więcej niż niepełne zeznania. Tak więc czekał. Jeżeli to prawda. Connolly podniósł kamyk, wrzucił go do stawu i patrzył, jak woda powraca do stanu pierwotnego, niczym myśli. Pomyślał o Emmie podczas nabożeństwa pogrzebowego, spokojnie wychodzącej z Danielem pod rękę; widział ją w Fuller Lodge, stała tyłem, roześmiana. Może wszystko to gra, wyćwiczona opowieść. Lecz on ją do tego zmusił... to wszystko było dla niego, prawda? To on ją zmusił do kłamstwa, a teraz temu kłamstwu nie ufał. Ruszył z powrotem do swojej kwatery, wpatrując się w ziemię pod nogami. Może Karl też nie był pewien i czekał na coś więcej. On miał tylko jej słowo. Co takiego Karl rzeczywiście myślał? Uważał, że zaczyna już go poznawać, ale Karl nie istniał. Mógł jedynie wyobrażać go sobie. W hotelu panował spokój, nawet przy stole do ping-ponga było pusto i Connolly poszedł do swojego pokoju. Usiadł w fotelu pod oknem z teczką i przyglądał się fotografii Karla, co miało go w pewien sposób urzeczywistnić. Ciemne, inteligentne oczy. Czy on jej ufał? Tylko że Karl nie ufał nikomu. Wszędzie gobliny. Trafił we właściwe miejsce, żeby je spotkać. Może wcale nie czuł się jak outsider; może to mu się podobało, akta, prywatne podejrzenia i adrenalina przy polowaniu. Może czuł się jak w domu. Wiedział, jak tutaj żyć, co robić. Lecz co zyskał? Samochód, trochę pieniędzy na wszelki wypadek, a teraz tajemnicę swojej śmierci. Połowa ludzi tutaj to wariaci. Connolly wpatrywał się w pokój i uświadomił sobie z przerażeniem, że wyglądał dokładnie tak samo jak pierwszej nocy. Czy on tu mieszkał? Przybory do golenia na umywalce, torba w szafie, książka. Poza tym, tak samo. Schludnie. Pusto. Nie spodziewał się, że tu zostanie. Ale pokój w Waszyngtonie się nie różnił. Tymczasowy do końca wojny. Żył w historiach innych ludzi. Jak długo? Potem wojna się skończy i będzie z powrotem na swoim, gdzie nic się nie będzie dziać. Chyba że już się zdarzyło. Nagle poczuł panikę tak wielką, że ogarnęła go niczym mdłości. Gdyby zapadł się teraz w fotel, zniknąłby w pokoju Karla i czekał do uzyskania pewności. Rzucił teczkę na podłogę i wstał tak szybko, że aż zakręciło mu się w głowie. Kiedy wybiegł z budynku, mrużąc oczy przed słońcem, w głowie mu jeszcze szumiało, ale odzyskiwał równowagę. Teraz było miejsce na wszystko - tymczasowe budynki, linki na pranie trzepoczące biało, zapach benzyny. Kiedy dotarł do jej budynku, nieomal się zaśmiał, przypominając sobie tamten raz, zwrot w lewo, zwrot w prawo, sąsiadka z kawą. Tym razem zastukał bez wahania, głośno, tak że kiedy otworzyła drzwi, pchnęła je, jakby był porywem wiatru. Spojrzał na twarz Emmy, jej detale. - Czego chcesz? - zapytała, ciągle trzymając drzwi. - Kocham cię. - Och - powiedziała, właściwie wydała dźwięk przypominający skargę. Jej ciało zmiękło, wypuściło powietrze, opuściła ramiona, ale oczy zwilgotniały. Drzwi otworzyły się jakby same i wszedł do środka. Przez chwilę tylko patrzeli na siebie, ona nie spuszczała z niego wzroku; oczy miała wilgotne od ulgi, ale nie płakała, poruszała nimi tak jak on, żyły rozmową. - Wróciłeś. - Kocham cię - powtórzył. Ujęła jego twarz i przyciągnęła do swojej, żeby ją pocałował; urywane pocałunki, jakby pili. - Tak - powiedziała do jego policzka. - Wiesz, co to znaczy? - Nie. Powiedz. - Śmiała się teraz, droczyła. Pocałowała go jeszcze raz. - Nie, nie mów. Tyle gadania. Nic już nie mów. - Nie obchodzi mnie cała reszta. Nie mogę cię stracić. - Nie - powiedziała, odchylając głowę, potrząsając nią radośnie. - Nie. Nie możesz. Powiedz mi jeszcze raz. - Chodź do łóżka. I tym razem wzięła go za rękę i zaprowadziła do drugiego pokoju. 12 Susza sprowadziła lato wcześnie, razem z burzami, które zazwyczaj czekały do lipca. Przed domem Webera Connolly widział front burzowy - ogromne czarne kowadło - toczący się ku wyżynie, niebo znaczyły pajęczyny błyskawic, które strzelały w powietrzu jak promienie rentgenowskie, pozostawiając odwrócony obraz w oku. Wewnątrz Indianka napełniała ponownie ekspres do kawy, przeciskając się przez zatłoczony salon. Pomimo pobytu niektórych na poligonie, pokój był pełen, z zewnątrz dochodził niski grzmot, ledwo słyszalny przy gwarze głosów gości obecnych na przyjęciu. Najwyraźniej nic się nie zmieniło. Kitty Oppenheimer znowu skuliła się w rogu kanapy, podczas gdy Johanna Weber krzątała się, popisując się pamięcią gospodyni. Powietrze było parne, ciepłe od ciał i Connolly, znudzony, zaczynający się pocić zaledwie po kilku minutach, już zaczynał planować ucieczkę. Na ratunek przybył Weber, prosząc go o przyprowadzenie z laboratorium Eislera. - On zawsze zapomina, ten Friedrich. Ale gramy Beethovena, bez niego nie możemy... Muzyka była na zewnątrz, głębokie jęki wiolonczeli niczym grzmoty przy staccato altówki sunących chmur. Po raz pierwszy nie wirował pył; nawet ziemia wstrzymywała oddech. Laboratorium Eislera znajdowało się przy krawędzi wyżyny, niedaleko od budynku X z cyklotronem, deszcz zaczął padać, zanim jeszcze Connolly tam dotarł, więc kilka ostatnich jardów pokonał sprintem. Teraz hałas był wszędzie, a kiedy wiatr zaczął łomotać do drzwi, zginął w trzasku piorunów. Korytarze rozświetliły się na moment błyskawicami i Connolly spodziewał się chwilowego napływu mocy, lecz lampy sufitowe nie reagowały. Kiedy otworzył drzwi do laboratorium i wszedł do środka, odgłosy stłumiły następne grzmoty, więc Eisler nie był świadom jego przybycia. Connolly chciał zawołać, ale stał przez moment, obserwując, bojąc się przeszkadzać. Eisler pochylał się nad stołem przed tablicą, układając małe metalowe kostki śliwkowego koloru w studni, która wyglądała na zrobioną z miękkich bloków aluminium. Zestaw krytyczny. Jego ciało było spięte, długie palce ledwo poruszały się, powoli, precyzyjnie. Otoczony szumem burzy, najwyraźniej trwał we własnej próżni, niepomny na wszystko poza stołem laboratoryjnym. Connolly patrzył, jak Eisler ostrożnie opuszcza prawą rękę, spuszczając metal o ułamek, potem przytrzymuje go nieruchomo, aby posłuchać przyspieszonego klikania, jego cała postać zesztywniała ze skupienia. Więc tak to było, ta okropna koncentracja, łaskotanie smoczego ogona. Potem wyprostował się na moment, wpatrując się w tablicę niczym w lustro, i wziął głęboki oddech. Kiedy znowu się pochylił, jego ruchy stały się płynne i pewne, a Connolly obserwował zafascynowany, jak Eisler opuszcza następną kostkę zdecydowanym, przemyślanym pchnięciem. Nagle tykanie eksplodowało i niebieskie światło zamigotało w pokoju, jakaś nowa, straszna błyskawica, Connolly sapnął. Eisler zawirował w miejscu, ujrzawszy go, a potem przewrócił ręką stertę klocków, które potoczyły się z hukiem na podłogę. Connolly instynktownie zamarł. Błękitne światło i szalone tykanie ustały. Przez chwilę pozostawali na miejscach. Connolly słuchał własnego, urywanego oddechu. Eisler patrzył na niego z żałością. Kiedy Connolly ruszył się, Eisler uniósł rękę ostrzegawczo. - Proszę zostać na miejscu - powiedział spokojnie. - Został pan naświetlony. - Potem powoli, poruszając się jak we śnie, podszedł do tablicy. - Zaraz przyjdę do pana, panie Connolly - powiedział chłodno, czymś zaabsorbowany. - Ile to może być metrów? Dziesięć? - Kostki leżały rozrzucone u jego stóp, teraz tylko nieszkodliwy metal. Wziął do ręki kredę i szybko naszkicował pokój, tak jak Connolly na swojej mapie, potem zaczął wypełniać przestrzeń z boku znakami i liczbami wzoru. Connolly stał, drżąc i obserwując ruchy kredy po tablicy, metodyczne jak u szaleńca. - Co pan robi? - zapytał w końcu chrapliwym głosem. - Wpływ promieniowania - wyjaśnił Eisler, stojąc ciągle plecami do niego. - Nie mogło trwać dłużej niż dwie, trzy sekundy. To coś. Ale liczy się odległość. Dobrze, że zatrzymał się pan w tamtym miejscu. Ma pan dobre maniery, panie Connolly - powiedział beznamiętnie, jakby to stanowiło tylko następny czynnik potrzebny do obliczeń. - Nie wchodzić. To mogło uratować panu życie. - Pan uratował - odpowiedział Connolly, trzęsąc się mimowolnie. Eisler odwrócił się do niego twarzą. - Albo je zabrałem. - Zamilkł. - Trzeba zrobić parę badań. - Potem, wyczuwając szok u Connolly'ego, dodał: - Myślę, że wszystko dobrze się skończy. To było bardzo słabe promieniowanie. - Ale co się stało? Czy rozpoczęła się reakcja łańcuchowa? - O, tak. - Eisler odszedł od tablicy, garbiąc ramiona. - Tak mi przykro, panie Connolly. Nie wiedziałem... - Ale co... co mam zrobić? - pytał Connolly, ciągle niepewnym i nalegającym głosem. - Zrobić? Nic nie można zrobić. - Eisler popatrzył na niego, potem podszedł do stołu. - Musimy pójść do lecznicy. Ale najpierw, pan pozwoli, jedna notatka. Connolly patrzył zahipnotyzowany, jak Eisler pisze na arkuszu papieru. Tak szybko, zwykłe błyśniecie. A gdyby umarł? Śmierć na skutek skażenia promieniotwórczego jest przerażająca i bolesna. Wszyscy o tym wiedzieli, ale faktycznie nikt nic nie wiedział. Kilka minut temu biegł poprzez deszcz. Tylko błysk, jak kula w bitwie. Tutaj, tak daleko od wojny, jak tylko można odejść. - Czy mogę o coś zapytać? - powiedział Eisler. - Dlaczego pan tu przyszedł? - Weber mnie przysłał. Żeby panu przypomnieć. Beethoven. - Ach, Beethoven - powtórzył w zamyśleniu. - Obawiam się, że będzie musiał poczekać. Trzeba iść do lekarza. Natychmiast. - Kiedy ruszył do przodu, Connolly mimowolnie cofnął się o krok. - Nie, proszę się nie martwić, to nie jest zakaźne. Ja sam nie jestem radioaktywny. To tak nie działa. Connolly się zarumienił. - Przepraszam. - A potem, zażenowany, że nie pomyślał o tym wcześniej, zapytał: - A pan? Czy panu nic nie jest? Eisler pokiwał głową. - Jest, panie Connolly, dla mnie to fatalne. Tak mówią liczby, rozumie pan - powiedział, wskazując tablicę. - One nie kłamią. Leżeli obok siebie na stołach w małej lecznicy, kiedy pielęgniarki pobierały im krew, co niestosownie przypomniało mu o corocznych, obowiązkowych badaniach. - Czy coś mi dolega? - zapytał Connolly. - Nic nie czuję. - Tylko zatrzymamy pana na noc, żeby się upewnić - odparł doktor, a potem zwrócił się do Eislera: - Jak długo był wystawiony na promieniowanie? - Sekundę. Dwie. Trzy. Nic poważnego. Zdarzały się gorsze wypadki - odpowiadał Eisler, ale patrzył na Connolly'ego, pocieszając go. - Widzi pan, oni nie wiedzą - mówił łagodnie. - Biorą pana na obserwację, ale co mogą zobaczyć? Więc teraz mieszkamy razem. - Tylko na noc - odezwał się lekarz. - Żeby się upewnić. - Ale miał na myśli Connolly'ego. - Pytania, zapewnienia były skierowane do niego. Eisler, leżąc bez słowa w szpitalnej koszuli, już miał nie wyjść ze szpitala. Umierał. Connolly wiedział o tym, kiedy zjawił się Oppenheimer. Eisler zajęty był wysyłaniem przeprosin do Webera, grzecznie droczył się z lekarzem, opowiadał dowcipy Connolly'emu o dyżurach w szpitalach, tak że to wszystko nie było bardziej niemiłe niż przerwany wykład. Potem do pokoju wszedł Oppenheimer w kapeluszu ociekającym deszczem i Connolly zobaczył jego bladą twarz, jasne, ruchliwe oczy, po raz pierwszy spokojne i wypełnione strachem. - Robercie - odezwał się cicho Eisler. Oppenheimer spojrzał na niego, porozumienie bez słów, i zdjął kapelusz. - Przyszedłem, zaraz jak się dowiedziałem - powiedział, nie spuszczając oczu z Eislera. - Przepraszam, Robercie. - Friedrich. - Podszedł do łóżka i wziął Eislera za rękę. Ten gest zaskoczył Connolly'ego. To było coś nowego u Oppenheimera. Widział u niego sfrustrowanie, nawet obsesyjną mądrość. Nigdy nie widział prostego uczucia. - Przeniesiemy cię do Albuquerque - powiedział Oppenheimer, wracając do autorytatywnego tonu. Eisler uśmiechnął się. - Albuquerque? I zostawić projekt? Co oni mogą zrobić w Albuquerque? Tutaj jest dobrze. Będę miał wszystko dla siebie. Pan Connolly jutro wychodzi... jest całkiem zdrów. Oppenheimer dopiero teraz go zauważył. - A co, do diabła, pan tam robił? - powiedział szybko i Connolly'emu przyszło do głowy, że to mogła być jego wina, to, że przerwał. - Robercie, Robercie - mówił uspokajająco Eisler. - Obwiniasz posłańca. To z nim nie miało nic wspólnego. Wypadek. Głupota. Moja własna głupota. - Dobrze się pan czuje? - Oppenheimer zwrócił się do Connolly'ego przepraszająco. Connolly skinął głową. - Chyba tak. - Jak do tego doszło? - Odwrócił się z powrotem do Eislera. - Smok. Moment krytyczny. Możesz sprawdzić w notatkach. - Mówiłem ci... - Tak, tak, tysiące razy. - Jak długo trwało promieniowanie? - Wystarczająco długo. - Mój Boże, Friedrich. - Oppenheimer znowu wziął go za rękę, zbity z tropu, i Connolly odwrócił się twarzą do ściany. - Ryzyko, Robercie, to wszystko. Ty nie ryzykujesz? Codziennie? Jak inaczej możemy iść naprzód? - To była głupota. - Może. Ale teraz dużo jest do zrobienia. Mamy teraz moment. Musimy obliczyć... Lecz Oppenheimer wstał i nerwowo zapalał papierosa, zerkając w stronę otwartych drzwi. - Robert, szpital... - To mój szpital - uciął Oppenheimer, wciągając dym. Odwrócił się z powrotem do nich. - To koniec, Friedrich - powiedział spokojnie. - Nie mogę na to pozwolić. - Pozwolić? Nie umarłem. Efekty nie są natychmiastowe, wiesz. Minie tydzień. Może dwa. Mogę jeszcze... - Proszę cię, abyś został tutaj albo w Albuquerque. Eisler spojrzał na niego, chcąc zaprotestować, potem, widząc jego twarz, położył się z powrotem na poduszce. - Pod obserwacją. - Tak - zgodził się niechętnie Oppenheimer - pod obserwacją. Eisler milczał przez chwilę. - Więc mam zostać królikiem doświadczalnym. - Friedrich... - Nie. Oczywiście, masz rację. Sam powinienem był o tym pomyśleć. Dzień po dniu obserwujemy i nagle, pod koniec, posuwamy się trochę do przodu. Ale pozwolisz mi pomóc przy organizacji eksperymentu? - Friedrich. - Nie, nie, proszę. Nie jesteśmy sentymentalni. Ważne jest, żeby wiedzieć. Możemy zaobserwować, jak części się rozpadają... jak ciało reaguje. Oppenheimer podszedł do zlewu i zalał papierosa pod kranem. - Nie proszę cię, abyś... - Nie, nie ty. Zgłaszam się na ochotnika. Na własne życzenie. Dla projektu. - Głos Eislera był wyraźny, pełen gotowości. - To chyba sprawiedliwe, żebym to był ja. Connolly spojrzał na niego, zaskoczony, lecz w jego głosie nie kryła się ironia. Ujrzał go z powrotem przy tablicy, jak zajmował się swoimi sprawami, gotowy czynić notatki z własnej śmierci. Oppenheimer odwrócił się od zlewu i Connolly zauważył, że ma wilgotne oczy. - Mogę coś dla ciebie zrobić? Eisler zastanawiał się przez moment. - Masz morfinę? Na później? Chyba będę potrzebował. Jak do tego dochodzi, to robi się ze mnie tchórz. A potem niczego nie można się dowiedzieć. Tylko ból. - Oczywiście - odpowiedział Oppenheimer, nieomal szeptem. - Niczego nie można się dowiedzieć - powtórzył Eisler. Pielęgniarka zaciągnęła na noc zasłonę między nimi, białą bawełnę przypiętą do kółek na ramie, ale Connolly nie mógł spać. Nigdy przedtem nie był w szpitalu i bał się - ciągłe światło na korytarzu, dyskretne odgłosy gumowych butów, nawet raz delikatny zapach kawy na nocnej zmianie. Lecz Eisler milczał za zasłoną, więc Connolly również leżał bez ruchu, przysłuchując się od czasu do czasu atakom deszczu na płytki na dachu. Osuwał się w półsen, a potem nagle wpatrywał się w cienie na suficie; jego umysł przenosił się od jednego do drugiego, wymyślał obrazy, aż w końcu nie wiedział, czy śpi, czy czuwa. Widział Eislera pochylającego się nad stołem laboratoryjnym, potem Emmę zagryzającą dolną wargę, co dziwne, swego przyjaciela, Lenny'ego Keazera, który zginął na Nowej Gwinei. Zestrzelony. Connolly zastanawiał się, czy ujrzał cokolwiek poza błyskiem, zanim samolot runął. Nigdy przedtem nie wyobrażał sobie śmierci. Teraz zobaczył, że to nic takiego. Wszystko inne po prostu szło dalej naprzód. Lenny nie wiedział, czy wygrali, czy... To bez znaczenia, jeśli cię tam nie było. Karl znalazł swój sekret, który tym samym stracił znaczenie. I Eisler, który powiedział, że wojna się skończyła. Potem Connolly wrócił na swoją ulicę w Waszyngtonie, do domu tamtego popołudnia, z weneckim oknem w małym pokoju, otwartym, by wpuścić wiosenne powietrze. Magnolie. I wychylił się, żeby zobaczyć brązowy, wojskowy samochód przejeżdżający powoli ulicą, szukający numerów domów. Czy ktoś jeszcze wyglądał, rozchylając lekko zasłony? Po drugiej stronie ulicy wysiadł żołnierz, niósł kopertę, wszedł po schodach do domu i po chwili Connolly usłyszał krzyk, długie zawodzenie rozdzierające powietrze. Głos starożytnych, lament. Widział, jak żołnierz wraca i odjeżdża. Ciężarówka jedzie ulicą, goniec na służbie, następny samochód, wszystko idzie naprzód. To było popołudnie, kiedy ujrzał wojnę, brązowy wóz jadący ulicą za innym. Zakończenie tego warte jest wszystkiego. Krótki błysk i koniec, przerażeni Japończycy w końcu skończą swój szalony sen. Setka, aby uratować tysiąc. Nowy rodzaj matematyki. Czy Oppenheimer myślał o tym w ten sposób? Obudził go deszcz, krótka seria z karabinu, i usłyszał oddech Eislera. Fantazje nocy. Sufit był ciemny jak tablica, a on wypełniał go kredowymi znakami. Tyle minut, tyle metrów. Eisler uratował mu życie, potem spokojnie zajął się swoją pracą. Connolly go zaskoczył. Zamknął oczy, znowu przyglądając się laboratorium, spokojna dłoń na kostce, chłodne wyrafinowanie nauki. Obserwował, jak Eisler pochyla się, ostrożnie, cal po calu, opuszczając metal, i nagle wiedział, co go niepokoiło, cały ten kapryśny sen. To nie był żaden wypadek. Tylko on znalazł się tam przez przypadek. Tę kostkę Eisler dołączył rozmyślnie. Zrobiła dokładnie to, co Eisler chciał, aby zrobiła. Żaden wypadek. Usłyszał, jak Eisler okłamuje Oppenheimera. Connolly obrócił się w stronę zasłony, jego całe ciało już się obudziło, i czuwał. Oddech był lekki, ledwo słyszalny, nie ciężki, równy rytm snu. - Profesorze Eisler? - odezwał się cicho. - Panie Connolly? - Głos Eislera był lekko zdziwiony. - Kiedy mówił pan przedtem, że to sprawiedliwe, aby to był pan, co miał pan na myśli? Eisler nie odpowiedział od razu. Kiedy w końcu odezwał się, jego ton przepełniało zainteresowanie, jakby pytanie go zaintrygowało. - Powiedziałem tak? Nie pamiętam. Pan musi mieć... doskonałą pamięć? - Uwolnione pytanie zdawało się unosić w ciemnościach. Connolly wpatrywał się w sufit, czekając, aż pytanie poszybuje ponad zasłonę. Nic nie mówił. - Chyba chodziło mi o to, że jeden z nas powinien odczuć... cóż takiego? Efekt tego, co tutaj robimy. Tak, można by to ująć w ten sposób. - Czy ludzie nie zginą natychmiast? - Większość, tak. Lecz będą inni. Jeszcze nie wiemy. - Ale dlaczego pan? Eisler milczał przez moment. - Nie mogę powiedzieć, panie Connolly. Na niektóre pytania nawet nie potrafię odpowiedzieć. - Przerwał. Potem lżejszym tonem dodał: - Może pan się dowie. Musi pan użyć swojej zasady Oppenheimera... skoku w ciemność. Na mapie. Jak tam pański problem? Connolly poczuł, że profesor kieruje go na inne tory. Jego ucho szukało niuansu w tym mimowolnym zwrocie. Lecz najwyraźniej Eisler pragnął pozostać sam na sam z demonami. - Niespecjalnie - odpowiedział, wchodząc w grę. - Och - odparł Eisler. - Ale dotrze pan do odpowiedzi, jestem pewien. Eleganckie rozwiązanie. Tak, na pewno. A teraz... nie ma pan nic przeciw... odrobinie snu? Connolly nie odpowiedział i po chwili oddech pogłębił się, a on wpadł w jego rytm. Zaczął się zastanawiać, czy w ogóle rozmawiali, czy odbył pogawędkę z ciemnością. Następny ranek sprowadził cały tłum gości. Weber zjawił się wcześnie, roztrzęsiony, potem posępny Fermi, następnie Bethe i chyba całe Łazienki. Kłaniali się grzecznie Connolly'emu albo ignorowali go, ciągnąc do Eislera z mieszaniną zażenowania, troski i chorobliwej ciekawości, jak ludzie przy wypadku na drodze. Nikt nie zostawał długo i nikt nie rozmawiał o promieniowaniu. Kiedy znaleźli się w pokoju szpitalnym, skoro zaspokoili dobre instynkty, nagle gubili się, starając się nie mówić o wypadku, aż znajdowali jakąś wymówkę, aby iść do pracy. Jedynie Teller pytał o szczegóły, dokładny i żywy, konsultant wizytujący, sprowadzony dla wydania jeszcze jednej opinii. Zanim zjawiła się Emma, Connolly ubrał się i czekał na zwolnienie. Emma spojrzała na niego zdziwiona, spodziewając się, że zastanie go w łóżku, a w jej oczach dojrzał ulgę. Uśmiechnęła się do niego, szeroko, mimowolnie, potem opamiętała się i odwróciła do Eislera, oczywistego powodu wizyty. - Pani też - odezwał się Eisler. - Wszyscy już słyszeli? - Wiadomości rozchodzą się szybko - odpowiedziała. - Złe wiadomości. - Hm, nie sądzę, aby Johanna Weber widziała różnicę. Eisler zaśmiał się głośno. Connolly uświadomił sobie, że po raz pierwszy słyszał śmiech Eislera, i przez moment czuł dziwną dumę, że to Emma zażartowała. To jednak ją zasmuciło, więc dodała przepraszająco. - Jak się pan czuje? - Nie, niech pani nie będzie taka ponura - powiedział łagodnie Eisler. - Wszyscy tutaj odgrywają pielęgniarki. Jakie są plotki? Co jeszcze mówi Frau Weber? - Piecze dla pana ciasto. - Wspaniale - powiedział Eisler, a Connolly znów pomyślał, jak mało znał ludzi. Ostatniej nocy rozmawiał z trupem, a teraz widział, że te oczy żyją i są wesołe, rozkoszują się widokiem młodej kobiety. Czy był taki sam razem z Oppenheimerem w Getyndze, całe wieki temu? Rozmawiali, żartując na temat angielskiego jedzenia, ale tak naprawdę ona przyszła zobaczyć Connolly'ego i ciągle odwracała wzrok, wędrowała spojrzeniem tam, gdzie on siedział na odsłoniętym łóżku. Eisler, stosownie, w koszuli szpitalnej, zdawał się tego nie dostrzegać, lecz Mills zauważył natychmiast. Stanął w drzwiach, przyglądając się im niczym trzem wierzchołkom trójkąta i Connolly widział, jak składa to razem, dowód matematyczny. Kiedy wszedł, uniósł brew. - Porucznik Mills - powiedział Eisler. - Nareszcie gość do pana Connolly'ego. A może przyszedł pan mnie aresztować? - Aresztować? - zapytał Mills. Eisler pochylił się konspiratoryjnie w stronę Emmy. - Moje mandaty za parkowanie. Musimy je oddawać jemu, a potem on nas łaja. Co pan z nimi robi? - Zwrócił się do Millsa. - Przeprasza pan? - A potem znowu do Emmy: - Ale nic na to nie mogę poradzić. Jeżeli miejsce jest prosto, to uda mi się, ale wjeżdżać tyłem w te szczeliny? To zbyt trudne. Moja jazda... - Machnął ręką. Mills uśmiechnął się, nieco zaskoczony atmosferą przyjęcia. - Parkowanie to najmniejszy problem - powiedział do Emmy, przyłączając się. - Za kierownicą to istny pirat. - Zdaje się, że nie tylko tam - gładko wtrącił Eisler, wskazując na swoją obecność w łóżku. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Connolly czuł, jak z pokoju ubywa powietrza. Przerywając niezręczną ciszę, Mills zwrócił się do niego. - Dobrze wyglądasz. - Czekam tylko na zgodę na wyjście. Eisler, świadomy zmiany atmosfery, teraz patrzył ponuro na łóżko. - Lepiej już pójdę - odezwała się Emma, wstając. Podeszła do Eislera i położyła mu rękę na ramieniu. - Proszę mi dać znać, jeżeli będę mogła coś dla pana zrobić. Poklepał ją po dłoni. - Nie, nic. Pan Connolly przyniesie mi parę rzeczy - powiedział, zwracając się do Connolly'ego, który skinął głową. - To absurd. Czuję się dobrze, a jestem więźniem. Moje więzienie. - Wskazał głową pokój. - To niech pan po prostu wyjdzie - poradziła współczująco Emma. - Nie mogą pana zatrzymać. - Ale dokąd pójdę? Nie, to mi odpowiada. - No, Mike - Mills ponaglał go niespokojnie - chodź, załatwimy twój wypis z lekarzem. - Panie Connolly - mówił Eisler, kiedy Emma i Mills kierowali się do drzwi. - Nie ma pan nic przeciw temu? Kilka rzeczy? - Nie, oczywiście, że nie. - Trochę ubrań. Nie chcę leżeć w łóżku. Nie jestem kaleką. Nie tak szybko. - Ma pan klucz? - Klucz? - Eisler się uśmiechnął. - Drzwi nie są zamknięte. W tym projekcie niczego nie zamykamy na klucz. Nie ma czego ukraść. - Coś jeszcze? Książki? - Niech pan wybierze. Zna pan niemiecki? Nie. Hm, proszę wybrać cokolwiek. I... - Popatrzył, czy tamci wyszli. - Tak? - Jeżeli nie ma pan nic przeciw temu, Biblię, proszę. - Uśmiechnął się. - Nie, nie dla aniołów. Jestem naukowcem, wie pan. Ale lubię te historie. Takie proste. Oko za oko. Cudowne historie. - Zdobędę ją gdzieś. - Oczywiście, aniołowie - powiedział oschle Eisler. - Nic nie jest udowodnione, wie pan. Jeszcze nie. Na zewnątrz szli przez moment w trójkę. Potem Mills, zerknąwszy wymownie na Connolly'ego, skręcił w stronę biura. - Idę się tylko umyć - powiedział Connolly. - Zaraz przyjdę. - Nie spiesz się. Zajmę się wszystkim - odpowiedział, nieomal puszczając oko. - Dobry w tym jestem. - Zasalutował Emmie z lekkim ukłonem. - On wie - powiedział Connolly, patrząc, jak Mills odchodzi. - Nic mnie nie obchodzi. Musiałam przyjść. Connolly uśmiechnął się. - Doniesienia o mojej śmierci były mocno przesadzone. - To nie jest śmieszne. Zamartwiałam się. Co by się stało, gdyby... - Nic. Nic mi nie jest. - Położył rękę na jej ramieniu. - Nie, nie tutaj. - Myślałem, że nic cię nie obchodzi. - Ale nie w taki sposób, nie publicznie. Och, już sama nie wiem, czego chcę. Chyba muszę mieć więcej czasu. Aż będę wiedzieć, co zrobić - powiedziała, jakby do siebie. - Ale racja, to najważniejsza rzecz. Teraz czuję się głupio. Co sobie pomyślał Eisler? Wepchałam się tam. Ledwo go znam, a poszłam w odwiedziny. - Chyba tego nie zauważył. O czym innym teraz myśli. - Biedak - powiedziała. - Jest z nich wszystkich najsympatyczniejszy. To niesprawiedliwe. Całe życie, a potem poślizgnięcie... - To nie był wypadek. - Co? - Zatrzymała się. - To nie był wypadek. Wpatrywała się w niego przez chwilę. - Chcesz powiedzieć, że próbował się zabić? - Już się zabił. Tylko czeka. Zadrżała. - Jak możesz tak mówić. Skąd wiesz? - Byłem tam. - Ale dlaczego? Wzruszył ramionami i poszedł dalej. - Nie wiem. Wszystko mu się pomieszało w głowie. Coś w związku z urządzeniem. Czuje się za to winny. Zdaje się, że traktuje to jak swego rodzaju pokutę. Nie wiem... czy zawsze istnieje jakiś dobry powód? - Szaleństwo. - Może. W każdym razie to jego życie. Wątpię, czy dowiemy się kiedykolwiek. - Dziwne, że ty to mówisz. Zawsze chcesz wszystko wiedzieć - stwierdziła, nie patrząc na niego. - Nie tym razem. Dotarli do drogi prowadzącej do domu Connolly'ego. Emma patrzyła na wysychające błoto. - Niepotrzebnie mi mówiłeś. To takie... nieszczęśliwe. Taki sam. Och, Michael - powiedziała, podnosząc wzrok. - Nie pozwól... Dlaczego nie mamy być szczęśliwi? Kiedy usłyszałam dzisiaj rano... - A teraz jesteś szczęśliwa? - zapytał, znowu biorąc ją pod rękę. Skinęła głową. - To dobrze. - I nieszczęsna. Szczęśliwa. Nieszczęśliwa. Przestraszona. Wszystko razem. - Już? - Nie śmiej się. W każdym razie to twoja wina. - Co chcesz, żebym zrobił? - Nic, tylko przyjdź dzisiaj wieczorem - powiedziała, patrząc na niego. - Wtedy będzie lepiej? - Nie. Ale przyjdź. - Potem, w świetle dnia przyłożyła jego rękę do swojej twarzy, a następnie odeszła. Wziął prysznic, przebrał się i poszedł do mieszkania Eislera. Biuro i Mills, dyskretny i zadowolony z siebie, mogli poczekać. Eisler mieszkał w segmencie Sundt, skromnym, z jedną sypialnią, który jednak sporo przewyższał spartańskie lokum Connolly'ego. Znajdował się tam kominek, fotel z regulowanym oparciem, lampa stojąca i indiańskie dywaniki na podłodze z twardego drewna. Było czysto, chociaż właściwie nie schludnie... filiżanki po kawie w zlewie, krawat rzucony przez oparcie kanapy. Wszędzie leżały książki, fajka obok fotela, następna na nocnym stoliku i rzędy półek wzdłuż ścian, zapełnione niemieckimi książkami, niektóre oprawione w skórę, inne z żółknącym papierem, których kartki trzeba było rozcinać w trakcie czytania. Connolly przebiegł palcem wzdłuż półek, rozpoznając kilka nazwisk. Którą zabrałbyś na bezludną wyspę? Goethe? Mann? Wyciągnął jakąś książkę, zatrzymał się i wsunął ją z powrotem. Była za długa. Nigdy nie będzie czasu, żeby ją skończyć. Poszedł do sypialni po ubrania. Łóżko było pościelone, ale nierówno. Obok niego stała fotografia młodej kobiety, z włosami ściętymi na pazia... prawdopodobnie jego żona. Dziewczyna. Co takiego mówił, jak ona umarła? Skręciłeś po prostu w niewłaściwą ulicę, to wystarczyło. Był w łazience, kompletował stary zestaw do golenia, kiedy usłyszał, jak otwierają się drzwi. Spojrzał w lustro, czekając, aż ktoś się pojawi, ale kroki skierowały się do kuchni. Dotarł do niego odgłos wody lecącej z kranu. Wyszedł z łazienki i wyjrzał zza rogu. Zaskoczył Johannę Weber. Stała przy zlewie, zmywała filiżanki i aż podskoczyła, kiedy go zobaczyła. - Och - powiedziała, chwytając spodki w obie dłonie, zanim spadły. - Pan Connolly. - Przepraszam, nie słyszałem, jak pani weszła. Zabierałem właśnie parę rzeczy. - Pan? O, tak, był pan z nim, tak? Straszne. - Znowu stawiała filiżanki na suszarce, wycierała ręce. - Taki bałagan. Kawaler. Zawsze to samo. Znalazł pan teczkę? Wyciągnął przed siebie ręce w bezradnym geście. - Pod łóżkiem - poradziła mu z uśmiechem. - Proszę, pokażę panu. Niech pan siada, ja spakuję. Mężczyzna tego nie umie. Niech pan patrzy. - Podniosła krawat. - Wszędzie ubrania. Krzątała się w sypialni, otwierała szuflady, rolowała skarpety i rozmawiała z sobą przy pracy, powodując zawirowanie powietrza jak trąba powietrzna. Wzięła fotografię z nocnego stolika, potrzymała ją chwilę, a potem schowała do teczki. - Jego żona? - zapytał Connolly. Skinęła głową. - Nigdy jej nie zapomniał. Przez te wszystkie lata. Tak bardzo długo. - Pokiwała głową i Connolly ujrzał ją na jednym z jej przyjęć, sfrustrowaną swatkę. A może ona sama była w nim zakochana, a wspomnienie ożyło? Nikt nic nie wiedział. Connolly wycofał się do salonu i przebiegł wzrokiem po półkach. Można poznać człowieka po jego książkach, ale ten język sprawiał, że były pozbawione znaczenia. Nie istniał żaden widoczny porządek. Connolly mógł jedynie stwierdzić, że on nigdy nie wyjeżdżał z Niemiec. Przyszła mu na myśl skromna półka Karla, wszystkie książki nowe, słownik, westerny. Lecz te posiadały głębię zapamiętanej kultury. Pochylił się, szukając na niższej półce Biblii. Heine. "Das Leben von Beethoven". "Principia Mathematica". "Historie Santa Fe". Jego oko zatrzymało się zaintrygowane angielskim tytułem. Wyciągnął książkę z błyszczącą fotografią katedry na okładce. Zaczął wertować strony. Jeden z rogów był zagięty i książka otworzyła się na nim, czarno-białe zdjęcie San Isidro. Serce mu zamarło. Nie. Obraz rozmazał się, jakby Connolly przesunął ostrość, a kiedy wstał, znowu się wyrównał. Fragment historii, daty wystawienia ołtarzy zaznaczone wytłuszczonymi cyframi, kościół z dzwonnicą, gładkie, bielone ściany, parking w bocznej alejce. Nie. Zagięty narożnik. Aby mu przypomnieć? On nigdy nie pogwałciłby książki w taki sposób. Ktoś inny zaznaczył tę stronę, wiadomość. Dlaczego tego nie odgiął? Ale kto miałby tu zaglądać? Connolly przyglądał się książce i poczuł, że dostaje wypieków. Nie to chciał znaleźć. Tylko Biblię. Dlaczego Eisler jej nie wyrzucił? Lecz on nigdy nie wyrzucał książek. Wystarczy spojrzeć na pokój. Parking na zdjęciu był spokojny, żadnego problemu, wszystko proste. Czy Eisler w ogóle odwiedził ten kościół? Co oni sobie mówili? Connolly wciągnął powietrze, ciągle wpatrując się w obraz. Usłyszał głosy w głowie, hasła z krzyżówek układające się na miejsca, aż doprowadziły do niebieskiego błysku. Oko za oko. Ale za urządzenie. Coś innego. - Panie Connolly? - Podniósł wzrok. - Coś nie tak? Wołałam pana. - Nie, nic. - Stał w miejscu, zaskoczony, trzymając przed sobą książkę. - Jest pan pewien? Wygląda pan... - Przepraszam. Myślałem. Mlasnęła językiem. - Zupełnie jak Hans. Jak tylko wsadzi nos w książkę... Zerknęła na nią i przez sekundę Connolly chciał zatrzasnąć książkę, zanim ktoś inny się dowie. Spojrzał w dół. To absurd. Przewodnik turystyczny. Mogły istnieć setki wyjaśnień, ale wiedział, że nie ma. Eisler. Tylko jak? Głowa była roztrzaskana. - Czytał pan? - Frau Weber pytała, odciągając go. - Nie, tylko szukałem czegoś, żeby zabrać dla profesora Eislera. Zdaje się, że nie znam niemieckiego. Kobieta uśmiechnęła się. - Poszukam czegoś. Wiem, co lubi. Niech pan teraz idzie do pracy... wezmę walizkę. Był pan bardzo miły. - Nie jest za ciężka? - Ta? Piórko. Mokre pranie jest ciężkie. Proszę się nie martwić, zajmę się wszystkim. Connolly już się odwracał, ciągle z książką w ręku, a Johanna Weber spojrzała na niego dziwnie, jakby chciał ją ukraść. - Pomyślałem, że mogę pożyczyć - powiedział, zamykając książkę. - Chyba profesor Eisler nie będzie miał nic przeciw temu. Tego właśnie szukałem. - Zwiedzasz? - powiedział Mills, kiedy zobaczył książkę w ręku Connolly'ego. - Masz jeszcze te wyciągi bankowe? - Chłopie, nigdy nie przestaniesz, co? Kto jest podejrzany tym razem? - Pokaż mi Eislera. - Co teraz? Co chcesz zrobić, przykuć go do łóżka? - Masz te akta? - Nie, ale mogę ci powiedzieć. Wszystko jest tutaj. - Przyłożył palec do skroni. - W tych aktach nic nie ma. - Ale otworzył konto? Mills skinął głową, zaciekawiony. - Jak tu przyjechał. Jeden depozyt, pierwszego miesiąca. Potem już nic. Chyba sam trzymał forsę. Karl od razu rozpoznał Emmę. - Jesteś pewien? - Najzupełniej. - Jednak pokaż mi. - O co chodzi, Mike? - zapytał Mills, ale gdy Connolly tylko na niego spojrzał, aż cofnął się od biurka i podniósł rękę. - Dobra, już dobra. Znajdę. - Zaczął przeszukiwać stertę na swoim biurku. Connolly usiadł, przyglądając się książce. Adobe Press, lokalne wydanie; jeszcze sprzed wojny. Papier kredowy, ale cienki, fotografie ciemniejsze, niż powinny być. Wyciągnął książkę telefoniczną Santa Fe, ale kiedy nie mógł znaleźć spisu treści, zadzwonił do Hollidaya. - Słyszałeś kiedyś o wydawnictwie Adobe Press? - Pewnie. O czym myślisz? - Gdzie ono się mieści? - Hm, właściwie nie "ono", ale on. Stary Art Perkins. Wydał ten przewodnik. Chyba o to ci chodzi. Nie jest zły, ale turyści jakoś skończyli się w czasie wojny, więc zamknął sklep. No, sklep. Raczej garaż. Co cię interesuje? - Gdzie można je kupić? - Wszędzie. Art zrobił na tym niezły interes. Sam mam jeden, jakbyś chciał, ale ciągle można je dostać w okolicznych sklepach. - Wysyła je może pocztą? - Nie teraz. Zmarł jakiś rok temu. - O. - A teraz powiesz mi wreszcie, o co chodzi? - Za dzień albo dwa, Doc. Chcę wpierw sprawdzić parę rzeczy. Mills pokazał Connolly'emu wyciąg z konta, pusta kolumna z jedną wpłatą, tak jak obiecywał. - Nie zapomnij teraz zadzwonić - powiedział Doc, rozłączając się. - To wyczekiwanie mnie zabije. Connolly odsunął na bok kartkę i spojrzał na książkę. Można ją było kupić wszędzie. Więc Eisler wszedł do sklepu, może do któregoś przy rynku, i kupił... nie, to zbyt wyszukane. Skąd miałby wiedzieć, gdzie zaznaczyć? Jeżeli to była wiadomość, to musiała zostać przesłana. Lecz nie przez Adobe Press. - Mills, cenzor poczty jest poza bazą, tak? - Tak. Koperta idzie niezaklejona. Sprawdzają ją, potem zaklejają i wysyłają, tak że nikt na zewnątrz nie staje się od tego mądrzejszy. Albo wraca, jeżeli wynika jakiś problem. - A co z pocztą przysyłaną tutaj? - Po prostu przychodzi na naszą pocztę. Problem stanowi jedynie drugi kierunek. - A czołowi naukowcy? Ktoś musi sprawdzać. Mills poprawił się na krześle. - Tego nie wiem - powiedział ostrożnie. Znowu Connolly jedynie popatrzył na niego. - Sprawdź u Baileya, drugie drzwi stąd - poradził. - Tylko nie wymieniaj mojego nazwiska. Bailey nie miał takich skrupułów. Siedział przed stosem nieprzeczytanej poczty, zadowolony z tego, że mu przeszkadzają. - Nie prowadzimy zapisów - powiedział. - Nie ma sensu, ale czego pan szuka? Mężczyzna był niewysoki i delikatny, nie do końca wypełniał starannie wyprasowany mundur, a kiedy zdjął okulary, nie wyglądał na więcej niż piętnaście lat. - Doktor Eisler. - To proste. Nic nie dostawał. Żadnych listów. Nic. - Nigdy? - Nie, od kiedy tu jestem. - Zauważył książkę w ręku Connolly'ego. - To było w przesyłce - powiedział nerwowo, jakby przyłapano go na kłamstwie. Connolly nagle zdał sobie sprawę, że ciągle trzyma książkę. - Pamięta pan ją? - zapytał sceptycznie. - Hm, nigdy niczego nie dostawał, więc to się wyróżniało. - Był jakiś list? - Nie. - Jest pan pewien? - Oczywiście - odparł nadgorliwie; rzemieślnik, którego jakość pracy podważono. - Kiedy to przyszło? Bailey ponownie spojrzał na książkę, potem zamknął oczy, koncentrując się. - W kwietniu - powiedział, otwierając oczy. - Marnuje się pan - pochwalił go Connolly. - I nic z nią nie było. Tylko koperta. - Tak jest. Pomyślałem, że ją zamówił. - A adres zwrotny? Bailey znowu zamknął oczy. Connolly czekał. - Nie. Nic. Connolly westchnął. - Dobrze, dziękuję - powiedział, zbierając się do wyjścia. - Ale przesyłkę nadano w Santa Fe - dodał Bailey, chcąc pomóc. - Skąd pan wie? - Stempel pocztowy. Z Santa Fe. - Pamięta pan stempel? - zapytał zdziwiony Connolly. Chłopak skinął głową. - Chryste, marnuje się pan tutaj. - Nie, podoba mi się. Jest ciekawie. Connolly popatrzył na otwartą, młodą twarz, wyobrażając sobie, jak czyta korespondencję Oppenheimera i staje się świadkiem historii. Następne opowiadanie z Góry. Lecz teraz nie było czasu. - Dziękuję - powiedział Connolly. - Doceniam to. Kiedy znowu znalazł się za swoim biurkiem, zapalił papierosa, wyciągnął akta Eislera i oparł się w fotelu, żeby je przeczytać. Nie szukał niczego konkretnego; sztuka polegała na tym, żeby patrzeć na tę samą informację w inny sposób. Czy pieniądze nie wystarczały? Czemu nie, tak nagle? Książkę przysłano w kwietniu, zawiadomienie o spotkaniu. Lecz Karl też tam był. - Mike. - Przerwał mu Mills. - Co się dzieje? - Jeszcze nie jestem pewien. Staram się to rozsupłać. - Ale mi nie powiesz. Słuchaj, jeżeli uważasz, że nie możesz mi zaufać, powinieneś... - Ufam ci - wtrącił Connolly. - Po prostu nie ufam samemu sobie. Jeszcze nie. Mills wzruszył ramionami. - Rób, jak chcesz. Idę się przewietrzyć. - Skierował się do drzwi. - Jeszcze jedno. - Connolly podniósł głowę. - Karl też lubił pracować sam. Kiedy Mills wyszedł, Connolly nie powrócił do lektury akt, ale zamiast tego spojrzał na ścianę. Karl lubił pracować sam. Nikt nie planował go zabić. Wąż atakował, zaskoczony. Connolly wyobraził sobie drogę z Góry. Alejkę. Samochód w kanionie. Wszystkie linie czekające na połączenie. Po prostu skręcił w złą uliczkę, to wszystko. Nie zauważył, że zaczęło się ściemniać i kiedy Mills wrócił i włączył światło, zaskoczyło go to. Wstał bez słowa i ruszył do lecznicy. Światła zapaliły się wszędzie; w ulu ciągle wrzało. Rozrzedzone powietrze jak zawsze niosło z sobą spaliny i dym, ale nie zwracał na to uwagi, jego myśli ciągle skupiały się na tablicy. Kiedy dotarł do pokoju, zastał Eislera ubranego. Siedział i czytał. Spojrzał ponad oprawkami okularów, kiedy zobaczył Connolly'ego stojącego w drzwiach z przewodnikiem turystycznym. Eisler przeniósł spojrzenie z książki na Connolly'ego i tam się zatrzymał, spokojny i odważny. Przez moment żaden z nich nic nie mówił. Potem Eisler westchnął i powoli zdjął okulary. - Panie Connolly - odezwał się. - Skończyłem moją mapę. 13 Czy zabił pan kiedyś człowieka, panie Connolly? Tak szybko. A potem ta odpowiedzialność, która ciągnie się wiecznie. - Eisler przerwał. - Jak długo trwa życie. Niezbyt długo. W pokoju panował mrok, cienie łamało jedynie światło małej lampy przy fotelu. Na zewnątrz pielęgniarka się nie odzywała i Connolly poczuł, że znowu leżą na sąsiednich łóżkach, rozmawiając w nocy. Eisler mówił bez związku, jakby w przerywanym śnie. Connolly pozwolił mu prowadzić, nie wiedząc, od czego zacząć, bojąc się, że tamten przerwie. - Przyszedł pan mnie aresztować? - zapytał już wcześniej, Connolly nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Teraz, kiedy miał to, czego chciał, był skonsternowany. Tyle razy wyobrażał sobie tę scenę, swoją listę pytań, uporządkowaną jak wkład bankowy, i nagle poczuł się bezsilny. Jaka groźba mogłaby mieć znaczenie? Wysłucha tego, co Eisler miał mu do powiedzenia, a jego głos przepełniał taki smutek, że każde zdanie było przysługą, ostatni niepewny podarunek, zanim zamilknie zupełnie. Jakaż kara pozostała? Więc Connolly siedział naprzeciw i czekał, bojąc się przerwać, kiedy Eisler przechodził od Karla do Getyngi i z powrotem. W jego głosie nie słyszał żalu. - Wiedziałem, kiedy zobaczyłem pana przy tablicy - mówił. - Ulżyło mi. Rozumie pan? Ale myślałem, że będę miał czas... zanim pan się dowie. - Ile pan wydostał na temat bomby? - pytał Connolly, próbując pokierować rozmową. Eisler przerwał i przez moment Connolly myślał, że go stracił. Nagle westchnął. - Tak, bomba. To ważna rzecz, prawda? Nie Karl, nawet nie teraz. Skąd pan wiedział? - Mówił pan, że nie ma czego ukraść na Górze, ale zawsze pozostawała jedna rzecz, którą można było ukraść. - Czy tak pan to widzi? Jako kradzież? - A pan nie? - Prometeusz ukradł ogień - powiedział cicho Eisler - ale nie dla siebie. Nauka, wiedza... myśli pan, że to należy tylko do was? - Na razie tak. Ile im pan powiedział? - Znam wszystkie zasady związane z naszą pracą tutaj - powiedział formalnie. - Na pewno pan to już wie. - A teraz Rosjanie też wiedzą. - Przyjacielu - powiedział Eisler, znowu łagodnie. - Rosjanie znają to już od jakiegoś czasu. To nie są tajemnice. Mechanika, tak, ale to jedynie kwestia czasu. Poznają ją. - A teraz będą wiedzieć troszeczkę wcześniej. - Tak. Panie Connolly, spodziewa się pan, że przeproszę za podzielenie się wiedzą? Jeżeli chodzi o Karla... - Zawahał się. - To był wielki błąd. Przyjmuję winę. Lecz ogień należy do wszystkich. Wie pan, że bomba stanowi początek. Te wszystkie pieniądze... - Zakreślił ręką koło, aby ogarnąć całą Górę. - Potrzeba było bomby, żeby dostać pieniądze. Skoro Ameryka jest bogata, może płacić. Jak skończymy, otrzymamy coś nowego. Energię. Nie tylko kilka bomb. Takiej rzeczy nie można zachować dla siebie. Zatrzymałby pan elektryczność dla siebie? To niemożliwe, nawet gdyby było słuszne. - Pozostaje fakt, że to nie należało do pana i nie miał pan prawa się dzielić. Faktem jest też, że wziął pan tajną informację i przekazał ją dalej. To zdrada. - Tyle faktów. Przyjechałem tu z grupą inżynierów - specjalistów do spraw stopów. Czy zdradą było współpracować z Anglikami? - Nie prowadzimy wojny z Anglią. - Przyjacielu, nie prowadzimy też wojny z Rosją. Niemcy prowadzą wojnę z Rosją. Wie pan bardzo dobrze. Prawdziwa wojna. Ameryka to fabryka i bogaci się. Anglia... - Machnął ręką. - Anglia to sen. Wojna to Rosja i Niemcy. Zawsze tak było. Oto wielka walka. Na śmierć. A co wyście zrobili, żeby pomóc? Drugi front. Projekt musiał czekać. Komitety specjalistów do spraw stopów dla Rosji? Nie, nie dla tego sprzymierzeńca. Dla nich, wielka tajemnica. Nie moja wiedza, aby się dzielić? Aby pokonać hitlerowców, oddałbym wszystko. Connolly wczuwał się w rytm wykładu, patrzył zafascynowany: miła twarz, surowa ideologia. Spór był stary, a wojna się skończyła. Odwrócił wzrok. - I oddał pan - powiedział cicho. - Hitlerowcy. A kto teraz da panu zezwolenie? Policzek Eislera drgnął nerwowo, jakby został uderzony. - Dobry z pana uczeń, panie Connolly. Dobrze pan słucha. - Nie tak dobrze. Nie wiedziałem, że jest pan komunistą. - Nie miał pan wiedzieć. - Ale Karl wiedział. Czy przemawiał pan tak samo na zebraniach? - Zebraniach? - Tam gdzie Karl pana zobaczył. Eisler uśmiechnął się lekko. - Dlaczego pan tak sądzi? - Karl miał dobrą pamięć. Rozpoznał kogoś jeszcze z zebrań w Berlinie. Pana też rozpoznał. - Zainteresował mnie pan. Ciekawe, kogo jeszcze widział. - Connolly nie odpowiadał. - Ale po raz pierwszy pańska metoda zawiodła. Nie uczestniczyłem w spotkaniach. Byłem w tajnej komórce. Od początku. - Zatem gdzie pan poznał Karla? - Był posłańcem. Tylko raz, ale pamiętał. - Posłańcem? Do pana? - Tak, wykonywał pewną pracę dla nas. Dobry komunista. Chodził na zebrania, żeby... hm, obserwować. Connolly spojrzał na niego zdziwiony. Więc Karl też miał swoje tajemnice. - Karl był komunistą? Myślałem, że hitlerowcy się pomylili. - Hitlerowcy rzadko popełniali tego rodzaju błędy, panie Connolly. Mówiłem panu, to zawsze była wojna między nami. Dlatego wielu z nas musiało pracować w tajemnicy. W innym razie oni zawsze wiedzieli. Błąd... czy to powiedział waszym ludziom? - Eisler wydawał się rozbawiony. - Ale później, w Rosji... - Tak, to nieszczęście - powiedział poważnie Eisler. - Straszne czasy. Głupio postąpił, jadąc tam. - Jako dobry komunista? - Jako Żyd. Myśli pan, że tylko Niemcy... - Przerwał, przenosząc wzrok w przeszłość. - Rewolucja nie zawsze posuwa się w linii prostej. Postępuje, a potem przychodzą ponure czasy. Wtedy to było szaleństwo. Strzelaniny. Tysiące ludzi, może więcej. Przyjaciele. Ludzie donosili na własnych przyjaciół. Tak. Dziwi się pan, że to panu mówię? - A jednak, zrobił pan dla nich tak wiele. - Idea jest słuszna. Kraj czasami ma skazy. Czy nie czuje pan, że jest tak samo z pańskim krajem? - Pan nie jest Rosjaninem. - Teraz idea żyje tam. Nieważne gdzie. - Więc chce pan, aby oni mieli bombę. - A pan nie? Pomyślał pan, co by znaczyło być tylko jednym jedynym? Czy ufa pan sobie aż tak? - Przerwał. - Ale, przyznaję, to już kwestia przyszłości. Filozoficzny punkt widzenia. Myślałem o tej wojnie, nic więcej. - Wojna się skończyła. - Tak - odpowiedział powoli Eisler. - Więc się myliliśmy? To powinien pan powiedzieć. Moja praca także się skończyła. Connolly wstał, zdenerwowany. - Pańska praca - powtórzył ciężko. - Morderstwo. O tym mówimy. Mój Boże, jak pan może z sobą wytrzymać? Eisler spojrzał na niego, nie odpowiadając. - Dlaczego? - zapytał Connolly nieomal żałośnie. - Panie Connolly - odparł Eisler - czy mogę zaproponować, abyśmy zacieśnili naszą dyskusję do "co"... może "jak", jeśli pan woli. "Dlaczego" to już moje zmartwienie. Ja nie przepraszam. Zrobiłem, co należało. Nie mogłem postąpić inaczej. Nie teraz. Byłem... użyteczny. Nie sądzę, aby pan wiedział, co to znaczy. Zobowiązanie. Nie, nawet więcej. Nigdy bym nie odmówił. Lecz moje motywy teraz są nieważne, więc pomówmy o czymś innym. Jego ton, delikatny i przekonujący, zdawał się kryć w sobie wyrzut. - Dlaczego chce mi pan w ogóle coś mówić? - zapytał Connolly. - Dlaczego? Może chcę siebie wytłumaczyć. Może jestem ciekawy. - Ciekawy? - Tak. Zobaczyć, czy zasada Oppenheimera działa. Zobaczyć, co pan wie. - Ponownie zamilkł, zbierając myśli. - Lubię pana, panie Connolly. Taka pasja w odkrywaniu prawdy. Chce pan wszystko wiedzieć. Ale rozumieć? Nie jestem taki pewien. To nie to samo. Więc może tym razem jest inaczej. Pomogę panu zrozumieć. Mój ostatni studencie. Connolly patrzył na niego, myśląc o Emmie w Bandelier, potem odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju, jakby miał w ręku wskaźnik. - Zacznijmy więc od początku, gdziekolwiek się znajduje. Od pańskiej żony, zdaje się. Ona nie szła tak po prostu ulicą. Doszło do bójki, w porządku, ale ona jakoś była w nią zamieszana. Wnioskuję, że też była komunistką? Eisler skinął głową. - To prawda. - Prawdopodobnie jeszcze przed panem - Connolly ni to stwierdził, ni zapytał, ale Eisler nie odpowiedział. - A może nie. Lecz później... był pan im oddany. Musiał pan dalej prowadzić walkę lub w każdym razie utrzymać żywe wspomnienie. - Panie Connolly, proszę. To psychologia, nie fakty. O co chodzi? Pozostańmy przy tym, co pan wie. - Ale chce pan, abym zrozumiał. Jaka ona była? Eisler wykrzywił twarz, patrząc przed siebie. - Była młoda. Wierzyła. W co? W lepszy świat. We mnie. We wszystko. Czy teraz to brzmi głupio? Tak, dla mnie tak. Lecz wówczas wiara w różne rzeczy wydawała się doskonale naturalna. Kochałem ją - powiedział i zamilkł. - To zbyt proste, panie Connolly, ta pańska psychologia. Ona mogła być początkiem, tak, ale nie przyczyną. Żeby to zrozumieć, trzeba było wtedy żyć w Niemczech, aby zobaczyć, jak rodzi się nazizm. Było źle, a potem coraz gorzej. Jak to możliwe, że nikt ich nie powstrzymał? Słyszał pan, co tam się działo? Był pan wtedy chłopcem? Pamięta pan Norymbergę? Musieli pokazywać kroniki filmowe. Ja pamiętam dobrze. Katedra Światła. Nawet niebo było ich pełne. Tyle mocy. Zabiliby każdego, już wtedy o tym wiedziałem. I nikt ich nie powstrzymał, nikt. Co by pan zrobił? - Rozmawialiśmy na ten temat już wcześniej. - Tak - przyznał Eisler i zamilkł. - Więc pracował pan dla komunistów. Dopisało im szczęście. Taki znakomity naukowiec. - Wtedy nie byłem taki znakomity. Ale użyteczny, owszem. Znałem wiele osób. Heisenberga. Wielu. - Więc pańscy szefowie też ich znali. Potem musiał pan uciekać. Tak samo w Anglii. - W Manchesterze. - Jak to tam funkcjonowało? - Panie Connolly. Naprawdę spodziewa się pan, że powiem? Składałem raporty. Spotykałem się z ludźmi. Nie wiem z kim. - I mówił im pan o grupie inżynierów zajmujących się stopami. - Tak, oczywiście. Panie Connolly, czy mógłby pan usiąść? Denerwuję się tym chodzeniem tam i z powrotem. Może pan palić, jeśli pan chce. - Przepraszam. - Connolly usiadł, czując się jak skarcony uczniak, i zapalił papierosa. - Dym panu nie przeszkadza? - To szpital Roberta - powiedział Eisler z lekkim uśmiechem. - Zatem przyjechał pan na Górę wczesną jesienią zeszłego roku - kontynuował Connolly. - Karl wiedział od razu. Prawdopodobnie wyjął pańskie akta... zainteresował się tym. Ale tam nic nie było. Chodzi o to, czego nie ma - powiedział głośno do siebie. - I Karl wiedział. Za starych dobrych czasów pracowaliście razem. Więc zapytał pana... nie mógł się oprzeć... ale zatrzymał informację dla siebie. Ciekawe dlaczego? A może Karl nadal był komunistą? Rosyjskie więzienie to jeszcze inna historia? - Jest pan zbyt podejrzliwy. Lustro w lustrze? Nie, więzienie było prawdziwe. Gdyby pan widział jego ręce. Potem już nigdy nie doszedł do siebie... z pewnością nie był komunistą. Odrzucił wszystko. Nic ponad to... - Przerwał, zastanawiając się. - Nic ponad to, co mu zrobili, może uczucie... jak to powiedzieć?... że go odrzucili. - I ból nie pomógł. Rozczarowanie wszędzie dookoła. Eisler dostrzegł jego sarkazm i odwrócił się ponownie. - Tak być musiało. - Więc pan przekonał go, że czuje to samo. - Tak, nie było trudno - przyznał Eisler z odrobiną dumy. - Kwestia przeszłości. Wie pan, kiedy przestaje pan kochać kobietę, nie wyobraża pan sobie, co kto inny może w niej widzieć. Siedząc w kręgu lampy, Connolly pomyślał, że równie dobrze mogliby opowiadać sobie historie przy ognisku. - Więc oboje ujrzeliście światło. Ale nic w teczce... to mu się nie podobało. Takie rzeczy martwiły Karla. - Zapomina pan, że w jego teczce też nic nie było. Zrozumiał, że z tego nie ma sensu robić tutaj sprawy. W takim miejscu. Ludzie nie są wyrozumiali... nie wiedzą, jakie tam panowały warunki. Czy utrzymałby swoją pracę? Całkiem naturalne byłoby niebudzenie śpiącego licha. Dla nas obu. Zapewniam pana, był... wyrozumiały. - Na tyle wyrozumiały, żeby zarzucić na pana przynętę. Eisler spojrzał na niego zaskoczony - Dawał mu pan pieniądze, prawda? Po co, w imię starych czasów? - Och, rozumiem. Myśli pan, że groził wydaniem mnie? Nie, nie, to nie tak. Karl był oportunistą, ale nie zdrajcą. Gdyby nadal myślał, że wciąż jestem... aktywny, nic by go nie powstrzymało. Z pewnością nie trochę pieniędzy. - Ale dał mu pan pieniądze. Wcale nie mało. A on utrzymał pańską tajemnicę. I to nie był szantaż. Eisler machnął ręką. - Upiera się pan przy tym określeniu. Nie jest dokładne. Jak pan myśli, co mi powiedział? Trzydzieści srebrników za moje milczenie? To fantazja, panie Connolly. Bądźmy dokładni. - Hm, dlaczego dał mu je pan? Sześćset dolarów, prawda? Eisler podniósł wzrok, zadowolony. - Bardzo dobrze. Trochę więcej, ale już blisko. Skąd się pan dowiedział? - Czy powiedział, na co mu były potrzebne? - nalegał Connolly, ignorując pytanie. - Zgłosił się do mnie. Miał okazję wykupić swoją rodzinę. Wie pan, są takie przypadki. Ile kosztuje życie? A on miał bardzo mało. - Jego rodzina nie żyje. - Tak, oczywiście. Było o wiele za późno na takie układy. To wszystko dotyczyło przeszłości, kiedy wypuszczali ludzi. Ale tak właśnie powiedział. Nie zaprzeczałem. Wiedziałem, że to dla niego... okazja. - Czy on wiedział, że pan tak myślał? Eisler wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nie dopytywałem się. Byłem szczodry. Może czuł, że przeszłość nas w jakiś sposób łączy, więc mógł się z tym do mnie zwrócić. Pewnie mu się podobało, że może się tak daleko posunąć. Gra. Ufał mi; wiedział, że nic nie powiem. To bardzo dziwne. Chyba pan wie, czuł, że jestem jedyną osobą, której mógł zaufać. - Może na początku - powiedział Connolly, przejmując opowiadanie. - Ale potem... to zbyt łatwe. Prosił o więcej pieniędzy, a pan je dawał. A potem znowu. Dlaczego? Nabrałby podejrzeń. Więc zaczął za panem chodzić... gdziekolwiek pan szedł. Szczególnie poza Górę. Lubił jeździć. Uświadamiał pan sobie, że on pana śledził? - Nie. - Więc nigdy pan nie widział Karla na żadnym ze spotkań? - Odbyło się jeszcze tylko jedno. Nie było go. - Jak je pan umawiał? - Pierwsze zostało zaaranżowane, zanim przyjechałem tutaj. Drugie, wie pan. Datę znałem; jeśli chodzi o miejsce, mieli się ze mną skontaktować. Przysłali książkę i wiedziałem. - Ale tym razem Karl tam był. - Tak. - Lecz już przedtem nabrał podejrzeń. Śledził pana. Prawdopodobnie tym razem też go pan nie widział... umiał śledzić, ale domyślam się, że wpierw jeździł pan po Santa Fe, żeby się upewnić. Standardowa procedura przy spotkaniach. Potem skierował się pan do San Isidro. Ale nie chciał się pan tam zatrzymywać, dopóki pański człowiek nie był na miejscu, nie chciał pan ryzykować, żeby ktoś pana zauważył na parkingu w alejce. Więc przejeżdżał pan ciągle na nowo, aż zjawił się samochód, a wtedy Karl już wiedział, że coś się dzieje. Ile kółek pan zrobił? - Czy to ważne? - zapytał Eisler? - Kilka. Było, jak pan mówi. Wygląda na to, że wie pan wszystko. - Z wyjątkiem tego, kogo pan spotykał. - Nie znam nazwiska. Nie mógłbym panu pomóc, nawet gdybym chciał. - Ale nie chce pan. - Nie. Ale nie ma sensu tego dochodzić. Nie wiem. - A gdyby nie mógł pan przyjść na umówione spotkanie lub musiał je przesunąć? Jak by się pan kontaktował? - Nie mógłbym. Zorganizowano by następne spotkanie. - Jak? - Tego też nie wiem. To nie było moje zadanie. Ale nieważne. Znalazłem się tam. A Karl... Karl też. Głupi, głupi chłopak - Eisler mówił, potrząsając głową. - To było niemożliwe. Nie mogliśmy pozwolić, aby... - Przerwał. - Stało się. Był tam. A teraz ja leżę tutaj. Chyba już jestem trochę zmęczony, jeżeli nie ma pan nic przeciw temu. Czy jeszcze chciałby pan coś wiedzieć? - Kto go zabił. Eisler spojrzał na Connolly'ego. - Ja go zabiłem, panie Connolly. - Nie, nie pan. Eisler popatrzył na niego pytająco. - To popularne morderstwo - powiedział Connolly. - Każdy chce się do niego przyznać. Mamy jednego faceta w więzieniu, ale jemu też nie wierzę. Rozgniótł pan Karlowi czaszkę, potem wyrzucił go pan w parku i pojechał do domu? Nie sądzę. - W tej kwestii nie ma pan wyboru. - A jednak nadal chcę wiedzieć. Karl na pewno został zabity w alejce. Mamy próbki krwi jako dowód. I pan tam był... nie mam co do tego wątpliwości. Może pan nawet wziąć całą winę na siebie. Jeśli pan taki do tego skory, to świetnie, proszę brać. Ale na pewno nie pan go zabił. Pański wspólnik to zrobił, dokładnie w tamtym miejscu. Był pan w szoku? Ta cała krew. Jak brzmi roztrzaskiwanie czaszki? To zupełnie nie pańska specjalność. Musiał się pan chyba rozczarować. Dlatego właśnie jest pan tutaj. Nie rozumiem tylko, dlaczego jeszcze chce go pan bronić. Eisler pochylił głowę, przyglądając się swoim dłoniom. - Byliśmy sami, Karl i ja - mówił po cichu. - Ten drugi był tylko posłańcem... już poszedł. - Nie. Został. Pomógł pan posprzątać i wrzucić Karla do samochodu czy od razu pan zniknął? To musiała być niezła podróż z powrotem do domu. Sporo czasu do myślenia. - Przerwał. - Wiem, że on tu jest. - Tu? - Eisler spojrzał na niego zdziwiony. - Co pan zrobił z samochodem? - Z samochodem? - zapytał, zaskoczony pytaniem. - Z samochodem Karla. Nie zostawił go pan tam. - Nie, nie. Gdzieś na ulicy - mówił, improwizując. - Niedaleko. Może został skradziony. - Nie. Znaleźliśmy go. Jest w kanionie, kawałek za zachodnią bramą. Eisler przebierał palcami, nerwowo tarmosił spodnie. - Nie rozumiem. - Ktoś nim tu przyjechał. Pański przyjaciel. Nie wiedział pan? Musiał pan nieźle stamtąd zwiewać, uciekać z San Isidro, aż się kurzyło. Myślę, że normalnie, przez wschodnią bramę. Jest bliżej. Mamy wrócić do mapy? Pański przyjaciel musi pozbyć się ciała. Widziano go, jak się okazuje. Tylko jego, jednego człowieka, nie pana, więc domyślam się, że działał sam. Pan prawdopodobnie siedział już cały i zdrów w domu. Żadnego ryzyka, na wszelki wypadek. Potem on pojechał samochodem Karla z powrotem na Górę i upchnął go na tyle blisko, żeby mógł wrócić pieszo. Chyba że czekał pan gdzieś, żeby go podrzucić, ale nie sądzę. Po co kusić los? Rozumie pan zapewne, co to znaczy. Widzi pan, że nie mogę popuścić? On tu jest. - Zmęczyłem się - znowu powiedział Eisler. - Już starczy. - Kto to był? - Nie wiem. - To niemożliwe. Eisler westchnął zmęczony. - Możliwe, panie Connolly. Konieczne. Na pewno pan to rozumie. Dla nas był tylko łącznikiem, nie osobą. Nie wolno nam wiedzieć. Na wypadek... cóż, czegoś takiego jak to. - Chce pan powiedzieć przesłuchania. - Tak. Jeżeli jest się zmuszanym. Nie mógłbym panu powiedzieć nawet na torturach. - Tutaj nie stosujemy cęgów. Tak postępują pańscy ludzie - powiedział Connolly. Eisler odwrócił się. - Proszę już iść. Nie wystarczy panu to wszystko? Ma pan swoje odpowiedzi. Zdradziłem projekt, tak... stało się. I Karl, to też. Nie wierzy pan w moją winę? Bogu wystarczyło. Już mnie ukarał. - To pan odgrywał Boga. Byłem tam, pamięta pan? To samobójstwo, nie kara. - Tak - powiedział cicho - widzę, że pan wie. Może ja mu tylko pomagałem. - Tak samo jak pomagał pan Rosjanom. - Jak pan woli. Za nic nie przepraszam. Stało się. Connolly wstał, żeby wyjść. - Żadnych przeprosin. Chce pan przyjąć winę za wszystko? To znowu jest przyjmowanie roli Boga. Zetrzeć to wszystko jakimś... czym? Poświęceniem? Pan chce, abym zrozumiał. Co? Jak wszystko zostało usprawiedliwione? Tylko co właściwie się stało? "Zdrada" projektu? Cóż to takiego? Zdrada Oppenheimera, starego przyjaciela. Zdrada współpracowników, ich pracy. Wie pan, co to, do diabła, będzie dla nich znaczyć? Myśli pan, że na panu się skończy? Prometeusz, na miłość boską. Będą musieli żyć z tym całym gównem, tajemnica... wojna dla nich nigdy się nie skończy. A Karl? Konspirator, podglądacz. "Nieszczęście. Nie mogliśmy pozwolić..." A wie pan, jak go znaleziono? - Connolly dostrzegł, jak Eisler krzywi się z bólu, prawie wbija palce w fotel, ale nie mógł przestać. - Z roztrzaskaną głową... wiedział pan. Wiedział pan też, że miał wgniecioną twarz? A może pański przyjaciel zrobił to później, mały gest na pożegnanie? Kopniak... właściwie kilka. Biedny gnojek. Nie można było rozpoznać jego twarzy. Ale chyba o to chodziło. Miazga i krew. I spodnie ściągnięte, kutas sterczał, żeby wszyscy myśleli... Więc tak Karl skończył. Tak go zapamiętano, podobnej hańby nie mógł się spodziewać. Nie myślmy nawet o przyszłości, o tych wszystkich bombach i Bóg jeden wie o czym jeszcze. Chcę tylko wiedzieć jedno, czy widział pan jego twarz? I dlaczego? Jakiś powód? Pańska wielka idea? Pańska żona? Czy to wszystko było coś warte dla pana? Eisler uniósł głowę, jego zmęczone oczy wypełniały łzy, jakby został pobity. Lecz Connolly nie mógł przestać. - Warto było? - pytał chrapliwym głosem. - Warto? - Nie wiem - wyszeptał Eisler. To był jedyny wybuch gniewu. W nocy widział twarz Eislera, unosiła się w jego śnie niczym błaganie, stara i niepewna. Czuł wstyd. Rankiem wszystko wróciło do normy, para, która się posprzeczała, ostrożna i grzeczna, chcąca ułożyć sprawy między sobą. Connolly nie mógł się zrelaksować. Skażenie radioaktywne wyznaczyło koniec, rychły i nieodwołalny, aż sam poczuł się jak w gonitwie, jak ludzie w Trinity, którzy pracowali tak szybko, że nie mieli czasu na myślenie o konsekwencjach. Kiedy opuścił Górę tamtego dnia, czy byli sami w San Isidro, zanim zjawił się Karl? Niech pan opisze łącznika. Czy Karl wymieniał kogoś jeszcze z poprzednich lat? Jak to się skończyło? Czy wyznaczono następne spotkanie? Czy byli odpowiedni ludzie w Hanford, w Oak Ridge? Proszę opisać łącznika. Lecz stan Eislera pogarszał się z każdym spotkaniem, ból przychodził szybko, wykręcał mu twarz i Connolly walczył teraz z narkotykami tak samo jak z czasem. Okresy świadomości, szermierka z zapamiętanymi szczegółami stały się swego rodzaju cierpieniem, ostateczną walką o duszę Eislera. Byli sami. Z początku Oppenheimer odmawiał widzenia się z Eislerem, przygnębiony jego zdradą, ale Connolly nie potrafił pytać o szczegóły naukowe, a nie było nikogo innego. Później jego wizyty były przypadkowe, ukradziony czas. To Connolly czuwał. Cieszył się izolacją, z dala od pytań innych, odgrodzony od reszty Góry. Holliday, Mills, nawet Emma musieli się zadowalać obietnicami. Nie teraz, jeszcze nie. Nie mógł odejść. Pewnego wieczoru, kiedy ból był wielki, Eisler chwycił go za rękę, aż Connolly'ego zaskoczył ten dotyk, kościsty, zdesperowany, łaknący kontaktu, i poczuł, co dziwne, że stał się obrońcą Eislera. W parnym, kwaśno pachnącym pokoju był oprawcą i stróżem, ostatnim zagrożeniem Eislera. Oppenheimer się odwrócił. Nigdy nie otrząsnął się z szoku od tego pierwszego dnia. Connolly nalegał, aby wyszli z biura nad staw. - O co, do diabła, chodzi w tym wszystkim? - protestował Oppenheimer, zdenerwowany, że mu się przeszkadza, ale kiedy Connolly mu opowiedział, zatrzymał się na drodze. Ludzie, nie zauważani, mijali ich i przez moment Connolly myślał, że coś się stało... atak serca, udar mózgu, jakby umysł sam nie potrafił przyjąć uderzenia i przekazał je ciału. - Jest pan pewien? - zapytał w końcu Oppenheimer, a Connolly, poruszony jego spokojem, nieomal odetchnął, kiedy zauważył, że Oppenheimerowi trzęsą się ręce, kiedy zapalał papierosa. Nie wiedział, jakiej reakcji ma się spodziewać... wycia, zaprzeczenia? Kiedy jednak Oppenheimer zaczął mówić, zupełnie nie wspominał o Eislerze. Zamiast tego powiedział zirytowany: - Czy naprawdę trzeba mnie było tu sprowadzać? - Musimy zakładać, że pańskie biuro jest na podsłuchu. Błysnęły mu oczy w chwili zdziwienia. - Musimy? Nie wie pan na pewno? - Nic mi nie mówią. Tylko mnie sprowadzili z zewnątrz, pamięta pan? - Doskonale. - Mnie też sprawdzają. - Kto? Generał? - Potem Oppenheimer, jakby sam odpowiedział sobie na pytanie, zaczął iść. - Mój Boże, chyba będzie pan musiał mu powiedzieć. - Może lepiej, gdyby to wyszło od pana. Przez bezpieczny telefon, jeżeli może pan. - Według pana nie ma czegoś takiego. Nie popuszcza pan za bardzo wodzy fantazji? W każdym razie ja nie widzę różnicy. Trzeba im powiedzieć. - Grovesowi trzeba powiedzieć. Innym nie, jeszcze nie. Spróbuje sprawę rozdmuchać, ale postaram się mu wytłumaczyć, żeby zatrzymał wiadomość dla siebie. - Jak, pana zdaniem, mam to zrobić? Connolly wzruszył ramionami. - Proszę się powołać na przysługę. Jest panu jedną winien. - Oto przemawia dziennikarz - powiedział Oppenheimer, nieomal szydząc. Upuścił papierosa i roztarł go nogą zamyślony. - Mogę zapytać dlaczego? - Czy zatrzymał się pan po to, aby pomyśleć, co się stanie w momencie, kiedy dotrze to do wywiadu? Nie poprzestaną na Eislerze. - Jeżeli mnie pamięć nie myli, sprowadzono tutaj pana, aby temu przeszkodzić. - Przeszkadzam. Niech pan słucha, wszystko zależy od pana. Pan jest szefem. Moja rada jest taka, aby generał to zatrzymał. Inaczej nigdy nie skończycie. - Nie - odparł Oppenheimer, patrząc ponad stawem. - Dobro projektu. Jestem ujęty. Nie miałem pojęcia, że tak się pan przejmuje naszą pracą. - Mnie też by przymknęli. Myślę, że Eisler mógłby ze mną porozmawiać. Czy Lansdale albo któryś z tych głupców pozwoliłby na to, gdyby się dowiedzieli? Groves sprowadził mnie, abym węszył wokół morderstwa pedała. To też im się nie podobało, ale co tam, do diabła? Ale czerwoni? Afera szpiegowska? Żyją tylko po to. Przez moment Oppenheimer wyglądał na nieomal rozbawionego. - Prosi mnie pan, abym uratował panu pracę. - I sobie. - Ach. I mnie. Jaki niesamowity zrobił się świat. Friedrich - powiedział do siebie, ale potem zwrócił się do Connolly'ego. - A dlaczego pan myśli, że Groves się zgodzi? - Ponieważ poza bezpieczeństwem bardziej troszczy się o tą cholerną rzecz. A na pewno projektowi zaszkodzi polowanie na czerwonych. Uwierzy panu. Tego bez pana nie może skończyć. Musi panu ufać. - I dlatego mnie śledzi. Naprawdę myśli pan, że telefon jest... - Musiał to zrobić - powiedział cicho Connolly. - Dobrze pan wie. Oppenheimer westchnął. - Jednak pan zapomina. Po pewnym czasie tak pan przywyknie do tej myśli, że nie będzie więcej o niej pamiętał. Nie wiem, dlaczego mnie to obchodzi. Nigdy nie miałem niczego do ukrycia. - Teraz pan ma. Kiedy w końcu Oppenheimer dotarł do lecznicy, prawie się załamał. Stanął w nogach łóżka Eislera, trzymając się poręczy jak dzielącej ich bariery, cały zesztywniał i nie mógł zrobić ruchu. Potem powiódł wzrokiem po opuchniętej skórze, poznaczonej teraz podskórnymi wylewami, rzednących włosach i Connolly zobaczył, jak się poddaje, nieomal upada. - Robert - powiedział bezgłośnie Eisler, z uczuciem, uśmiechnął po raz pierwszy od kilku dni. - Boli cię? - zapytał Oppenheimer. - Teraz nie. Widziałeś karty? Oppenheimer skinął głową. Connolly poczuł, że powinien wyjść, ale cisza powstrzymywała go, powietrze wypełnione emocjami było zbyt delikatne, by je mącić. - To im zajmie lata - w końcu odezwał się Oppenheimer. - Może. - Lata - powtórzył Oppenheimer. - To wszystko... po co? Dlaczego ty? Mój przyjacielu. Eisler wytrzymał jego spojrzenie, potem odwrócił wzrok. - Pamiętasz pogrzeb Roosevelta? "Bhagawadgita"? Człowiek jest tym, czym jest jego wiara. Oppenheimer nie spuszczał z niego wzroku. - A ty czym jesteś? Twarz Eislera zapadła; odwrócił się do okna. - Przykro mi za chłopaka - powiedział w końcu. - Żyda, Friedrich. Żyda. - Potem zdjął ręce z poręczy i odszedł od łóżka, jego oczy znowu zrobiły się harde. - Byłeś tylko ty? - zapytał głosem opanowanym, bez emocji. Lecz Eisler milczał i po chwili Oppenheimer zrezygnował. - Bardzo dobrze - powiedział szybko, urzędowo. - Zaczniemy od paliwa? Współczynniki zanieczyszczenia? Zakładam, że nie znają procesu stapiania? W ten sposób zaczęli swoje przesłuchanie, pierwsze z kilku, podczas gdy Connolly siedział po drugiej stronie pokoju i przysłuchiwał się. Soczewki wybuchowe. Zapalnik. Reflektory. Nic z tego nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. Obserwował Oppenheimera, chłodnego, rzeczowego, przebiegającego wzrokiem listy swoich pytań. Już nie ustępował. Connolly podziwiał jego prostolinijność. Nie było więcej wyrzutów, żadnych prób ludzkiego związku. Mój przyjaciel. Teraz liczył się tylko przepływ informacji. Ile zostało stracone? To projekt został zdradzony; własne uczucia Oppenheimera zniknęły w jakiejś wymuszonej prywatności. Może później je przywoła, posiniaczone, kiedy projekt będzie bezpieczny. Eisler powiedział mu wszystko. Connolly czuł się czasami, jakby podsłuchiwał jakieś seminarium dla wybranych. Pytanie. Odpowiedź. Obserwacja. Jeden wiedział, co myśli drugi. Z Connollym Eisler robił uniki, parował pytania, ale teraz jego odpowiedzi padały gładko, jak u obcokrajowca, który wreszcie znalazł kogoś mówiącego jego językiem. Dla niego rzeczywiście nauka była uniwersalna i otwarta... należała do wszystkich, którzy potrafili ją poznać. Lecz teraz należała głównie do Oppenheimera. Kiedy Connolly ich obserwował, czuł, że chętna współpraca Eislera stała się smutną, ostatnią prośbą o wybaczenie. Dawał Oppenheimerowi wszystko. Rozmawiali tak jak zawsze i Oppenheimer znowu czerpał z tego przyjemność i rozumiał. Jaki naukowiec mógł uwierzyć, że stanowiło to tajemnicę? Lecz Oppenheimer był teraz gdzie indziej. Kiedy tylko widział, że Eisler zbyt cierpi, by kontynuować, że potrzebuje leku, przerywał bez narzekań, niemal z ulgą, że może wrócić do prawdziwej pracy. Rano rozpoczynali w miejscu, w którym przerwali, i Connolly widział oczy Eislera, mętne i napięte, a jednak wyraźne w chwili wyczekiwania. Pojawiło się pytanie, jak długo wytrzyma. Connolly obserwował znaki... kilka kropli potu, nagle wyschnięty głos, drobne ruchy rąk na kołdrze... i widział, jak z nimi walczy, ignorując ból jeszcze przez kilka chwil, aby zatrzymać Oppenheimera. Później, po tygodniu, skończyli i Oppenheimer przestał przychodzić. Eisler spoglądał na drzwi rano, a potem, zrezygnowany, odwracał głowę w stronę fotela i uśmiechał się słabo do Connolly'ego, który stał się teraz wszystkim w tym szpitalnym pokoju. - Groves chce przyjść - powiedział mu któregoś dnia na zewnątrz Oppenheimer. - Niech mu pan powie, aby poczekał kilka dni. On umiera. Ciągle mam nadzieję, że ze mną porozmawia. - Jak długo to potrwa, pana zdaniem? - Nie wiem. Kilka dni. Dłużej nie. On teraz cierpi przez cały czas. - Tak - przyznał Oppenheimer i przez moment Connolly myślał, że jego rozmówca się załamie. Potem odwrócił się, żeby odejść. - Dlaczego tak? Były setki innych sposobów, aby to zrobić. - Nie wiem. Kara adekwatna do zbrodni. Może coś w tym rodzaju. Oppenheimer spojrzał na niego pytająco. - Nie, nie Karl - powiedział Connolly. - Myślę, że chodzi o bombę. Lecz Oppenheimer nie chciał słuchać. - Nonsens. - On jest naukowcem - mówił Connolly. - Może dla niego jest to eleganckie rozwiązanie. Oppenheimer obruszył się na te słowa. - Nie - odparł zmęczonym głosem. - To pokuta. Mój Boże, co za strata. Czy on myśli, że ktoś obserwuje. - Prosi o pana. Oppenheimer zignorował go. - Groves chce przyjść - znowu powiedział i czekał na reakcję Connolly'ego. - Powiedziałem mu, że robi pan wszystko, co możliwe. - On mi nie ufa? - Będzie musiał. Wszyscy będziemy musieli, panie Connolly. Ciekawe, jak układają się sprawy, prawda? Myśli pan, że Eisler będzie mówił? - Jeśli nie, to utknęliśmy. Dosłownie. Zabierze wszystko do grobu. Niech pan trzyma Grovesa z dala, dobrze? I żadnych głupoli. - Zrobię, co w mojej mocy. Kiedyś będzie musiał przyjść, wie pan. Trzeba postanowić, co robić. - Na przykład? Nie ma co robić. - Nie zna pan G.G. Zawsze coś jest. Właściwie to niech pan lepiej zacznie myśleć o tym, co... on chce pomysłów. Lepiej już pójdę. Ciągle zostaje to urządzenie do zbudowania. - Nie chce pan zobaczyć się z Eislerem. - Już go widziałem - odpowiedział i odszedł. Tak więc Eisler rozmawiał z Connollym. W niektóre dni leżał otumaniony, wpatrując się w sufit na wpół zamkniętymi oczyma, a potem przychodził potok słów. Hamburg. Ogród na tyłach. Wilgotne pokoje po pierwszej wojnie, kiedy brakowało węgla. Opisywał Connolly'emu obrazy, strome dachy i tramwaje, letnie jezioro. Potem, jakby chmura przeszła i zasłoniła słońce w jego umyśle, długie fabryki i stalowe niebo, ojciec, rwany kaszel zniszczonych płuc. Ostatnia próba, nawet teraz precyzyjna. Connolly nie przerywał, mając nadzieję, że nadejdzie moment odsłonięcia. Czasami przechodził mimochodem na niemiecki, tajemne świadectwo, przy którym Connolly stawał się bezradny. Już dawno przestał odpowiadać na pytania. Kiedy Connolly zaciągał go w alejkę przy San Isidro, robił się milczący, potem mówił o czymś innym. Już nie sprawiały mu przyjemności słowne potyczki. Nie było czasu przechodzić tego na nowo. Opowiadał swoje życie. Berlin. Trudę. Wycieczka w góry. Connolly siedział w ciemnym pokoju dzień po dniu, wsłuchując się w nadziei, że natrafi na jakąś wskazówkę. Emmę widział tylko raz, w którąś sobotę, kiedy pojechali do Pueblo Taos na wycieczkę, minęli ranczo Hannah i wspięli się górską drogą, gdzie wioski przypominały jej Hiszpanię. Po dniach spędzonych z Eislerem słońce było zbyt jaskrawe, odbijało się od wybielonych ścian i po chwili Connolly żałował, że pojechał. A jeśli Eisler powie coś i nikt tego nie usłyszy? Brakowało mu zagadkowości opowiadań. Eisler pragnął, aby on to zrozumiał, ale jak do tej pory jedynie dowiedział się, że postępowania uczonego nie sposób wytłumaczyć. Nie mogło się wszystko skończyć w alejce. Musiał zostawić imię, opis. Samo pueblo było biedne i zakurzone, pełne grzebiących w ziemi kur, czasami półciężarówek i milczących, zgorzkniałych Indian sprzedających koce. Gliniane domy mieszkalne, okna okolone jasnym błękitem przypominały kamienice: linki na pranie, stare puszki, chybotliwe drabiny sięgające dachów. Może zawsze tak tutaj było, myślał, a splendor ruin Indian Anasazi to jedynie wytwór wyobraźni. Usiedli w pobliżu szybkiego, wezbranego strumienia, dzielącego osadę na dwie połowy. Obserwowali dzieci na moście bez barierek. - Naprawdę nic ci nie jest? - zapytała Emma. - Co masz na myśli? - Ludzie mówią. Podobno masz to samo. Dlatego tylko tobie pozwalają tam wchodzić. Boją się wpuścić kogoś innego. - Nie. Nic mi nie jest. Tylko z nim rozmawiam. - To znaczy, że go przesłuchujesz. Myślałam, że umiera. - Umiera. - O co go pytasz? O Karla? Myślisz, że go zabił? Nie wierzę. - Ja też nie. Ale chyba wie, kto to zrobił. - Dlaczego miałby wiedzieć? - zapytała, a potem kiedy Connolly nie odpowiadał, dodał: - Och, rozumiem. Nie pytaj. Uciekaj, Emma. Czy to coś strasznego? - Tak. Wzdrygnęła się. - To nie mów mi. Nie chcę wiedzieć. Lubię go. - Ja też. - Więc dlaczego mu to robisz? A właściwie co takiego tam robisz? Zastrzyki, żeby mówił? Naciskasz go, aż się załamie? Jak na filmach? Boże, Michael. Siedzisz tam jak sęp i czekasz, aż umrze. Każdy zasługuje na odrobinę spokoju. Connolly milczał przez chwilę. - On nie chce spokoju. Chce mówić. My po prostu... rozmawiamy. - O czym? - O jego życiu. O Niemczech. O wszystkim. On umiera, Emmo. Chce z kimś rozmawiać. - A ty zgłosiłeś się na ochotnika. - Tak się potoczyły sprawy. Teraz nie mogę nic wyjaśnić. Też mi się to nie podoba. Paskudna śmierć. Nic zabawnego ją obserwować. Emma wstała, podniosła kamyk i rzuciła go do wody. - Nienawidzę twojego zajęcia. - Nie prosiłem się o nie. - Ale nie odmówiłeś. A teraz drążysz. Czasami zastanawiam się, jak daleko się posuniesz. Zrobiłbyś wszystko? - Nie. - Gdzie jest granica? Wiesz? - Wróciła do niego. - Nie jestem policjantem. - Nie, kimś innym. Boże, żeby on tobie powiedział. I skończył wszystko. Moglibyśmy być znowu sobą. A zresztą, co za różnica? Moglibyśmy razem stąd wyjechać. Connolly patrzył przed siebie. Na moście szczekał pies, przeganiając dzieci. - Czy to właśnie mamy zrobić? - zapytał. - Nie wiem. A co? Connolly wstał i wziął ją za rękę. - Jeżeli tego chcesz, tak. Zrobimy, cokolwiek zechcesz. Spojrzała mu w oczy i skinęła głową. - Ale nie teraz. - Nie. Jak się skończy. Tej nocy pogorszyło się Eislerowi. Morfina wywołała swędzenie i pozbawiła go świadomości; ciągle się drapał, aż nad ranem cały był pokryty głębokimi, czerwonymi liniami. Connolly zastał go przywiązanego do łóżka wąskimi paskami gazy, a kiedy skarcił pielęgniarkę i delikatnie rozwiązał mu ręce, cienkie jak patyki, poczuł, że Eisler spojrzał na niego, momentalnie przytomny i wdzięczny. - Robert - powiedział chrapliwym głosem. - Robert przyjdzie? - Później - odpowiedział Connolly. Eisler skinął głową. - Jest bardzo zajęty - powiedział i znowu stracił przytomność. Później tego popołudnia trochę rozmawiali, ale umysł Eislera błądził. Już nie martwił się o wykresy czy o swoje załamanie. Teraz całkowicie pogrążył się we wspomnieniach, podtrzymywany przy życiu przez wężyk kroplówki wprowadzony do ręki. Kiedy Connolly ponownie spytał o Karla, najwyraźniej zapomniał, kim on był. Wrócił do Getyngi, do wykładu o niestabilności ładunków ujemnych. Connolly karmił go małymi kawałkami lodu, a kiedy lód zaczynał topnieć, woda spływała mu po brodzie, spękane wargi były zbyt wyschnięte, aby wchłonąć wilgoć. Złota koronka na jednym z trzonowców zrobiła się radioaktywna, przez co język z tej strony opuchł. Kiedy zakryto ząb kawałkiem aluminiowej folii, ostatnią zasłoną, zaczęły mu krwawić dziąsła. Przez okno dostawało się ciepłe czerwcowe powietrze, ale zapach utrzymywał się wszędzie. Connolly już tego nie zauważał. Obserwował twarz Eislera, wyczekując. Kiedy Eisler wciągnął gwałtownie powietrze, mimowolnie skręcając się w agonii, Connolly wiedział, że przyszedł czas poprosić o następny zastrzyk, a potem straci go, aż narkotyk pochłonie ból i pozwoli mu wrócić. - Musi się pan z nim zobaczyć - mówił do Oppenheimera. - Pyta o pana. - A kiedy Oppenheimer nie odpowiadał, nalegał dalej. - On nie przetrwa tego tygodnia. Niech pan okaże łaskę. - Łaska - powtórzył Oppenheimer, badając słowo. - Dowiedział się pan wszystkiego? - Na to już za późno. - To dlaczego pan zostaje? Connolly nie wiedział, co odpowiedzieć. - To już długo nie potrwa - odparł. Oppenheimer jednak przyszedł, rano, kiedy słońce przedzierało się przez szpary w żaluzjach. Zdjął kapelusz i stał przez chwilę w drzwiach zszokowany, potem zmusił się, by podejść do łóżka. Eisler miał zamknięte oczy, twarz nieruchomą, napiętą jak maska pośmiertna. - Śpi? - zapytał Connolly'ego ściszonym głosem. - Niech pan sprawdzi - poradził Connolly. Oppenheimer wziął Eislera za rękę. - Friedrich. - Trzymał jego dłoń, czekając, aż Eisler otworzy oczy. - Tak - wyszeptał Eisler. - Friedrich, przyszedłem. Eisler spojrzał na niego zaskoczonymi oczyma. - Tak. Kto to, słucham? Twarz Oppenheimera drgnęła ze zdziwienia. Potem powoli puścił rękę i wyprostował się. - Tak? - powtórzył Eisler niedosłyszalnie, ale przymknął powieki i Oppenheimer się odwrócił. Spojrzał na Connolly'ego, chciał coś powiedzieć, ale tylko oczy mu zaszły łzami. - Niech pan nie odchodzi - poprosił Connolly. - On mnie nie poznaje - tępo stwierdził Oppenheimer i skierował się do drzwi. Connolly podszedł do łóżka, aby obudzić Eislera, ale kiedy spojrzał za siebie, Oppenheimera już nie było, toteż puścił rękę Eislera. - Tak? - Eisler powrócił. - To był Robert - powiedział Connolly, ale Eisler jakby nie słyszał. - Robert - powtórzył Eisler, jakby to słowo nic nie znaczyło. Wtedy jego oczy rozszerzyły się trochę i zaczął szukać dłoni Connolly'ego. - Tak, Robercie - powiedział, trzymając go. Były jeszcze dwa dni, tak złe jak poprzednie, ale teraz nikt już nie przychodził. Connolly siedział godzinami przy łóżku, wsłuchując się w oddech. Raz Eisler doszedł do siebie, głos miał wyraźniejszy, a spojrzenie skupione, nie rozbiegane jak zwykle. - Co cię martwi, Robercie? - zapytał Eisler, gdyż Connolly stał się teraz Robertem. - Nic. Prześpij się. - Nie ma już więcej pytań? Co się stało z pytaniami? Pytaj mnie. - Już wszystko w porządku. - Pytaj. Nie mogę ci pomóc? - Pamiętasz Karla? - Tak - odpowiedział cicho. - Ten chłopiec. - Człowiek, którego spotkałeś... miał na sobie buty robocze. - Buty robocze? Nie rozumiem. - Buty robocze. Na Górze. To nie pasuje. - Nie rozumiem, Robercie. Dlaczego mnie pytasz o te rzeczy? A co z próbą? Trinity. Uważaj na pogodę. Wiatr... cząsteczki. Wiatr wszystko rozproszy... - Będziemy uważać - powiedział Connolly. - Dobrze - odparł, zamykając oczy. - Dobrze. Za chwilę Connolly spróbował jeszcze raz. - Friedrich - odezwał się. - Proszę. Powiedz mi. Kto prowadził samochód? Eisler leżał spokojnie, powieki mu drżały. - Zatrzymali się nad rzeką, Robercie - powiedział, otwierając oczy. Spojrzał na Connolly'ego, zmartwiony i zmieszany, a Connolly pochylił się nad nim. Ale to była inna rzeka. - Rosjanie. Zatrzymali się nad rzeką. Czekali aż walka się skończy. Nie chcieli się przeprawiać. Liczyli, że wszyscy zginą. Connolly wiedział, że Góra przepadła na dobre. Przegrał. - W Warszawie, tak. Czekali. Aż wszyscy zginą. Connolly obserwował, jak jego oczy wypełniają się łzami, spontaniczny smutek. Zastanawiał się, czy wszyscy skończyli w ten sposób, ogarnięci żalem. - Możesz wyobrazić sobie coś takiego? - pytał. - Rosjanie. - Potem jego oczy zaczęły poruszać się bezładnie, chwycił Connolly'ego za rękę. - Tylko nie mów Trudę. Connolly poklepał go uspokajająco. - Nie. Nie powiem. Eisler położył się, znowu miał zamknięte oczy, ale trzymał dłoń Connolly'ego, który nie potrafiąc wyciągnąć ręki, siedział, wyczuwając lekki puls w palcach Eislera, potem uścisk i rozluźnienie, jakby dotykał tego, co zostało z jego życia. Ze wszystkich dziwnych rzeczy, które przytrafiły mu się w Los Alamos, ta wydała się mu najdziwniejsza. Opuchnięta dłoń trzymająca kogoś, kto w jego myślach tu był. Niespodziewana bliskość śmierci, spowiedź wobec oprawcy. Kiedy Eisler chwycił go mocniej pod koniec i powiedział: "Czy to było takie straszne, to co zrobiłem? Było straszne?" - wiedział, że nie chodziło mu o ostatnią zdradę, ale zrujnowaną wiarę całego życia. - Nie, nie takie straszne - skłamał, przynosząc ulgę wrogowi. 14 Groves wykorzystał pogrzeb jako wymówkę do wyjazdu. Cała Góra zaprzestała pracy tego popołudnia, znieruchomiała niczym las bez ptaków. Connolly nigdy sobie nie uzmysławiał, jaki hałas panuje w tym miejscu: głosy, silniki, brzęki, wydział metalurgiczny wibrował od ciągłego szumu. Teraz dopiero można było usłyszeć wiatr wiejący przez wyżynę, postać w micie stworzenia. Nawet w zatłoczonej auli panowała cisza, tylko nieliczne szepty i szuranie krzeseł, aż kwartet profesora Webera wypełnił salę żałobnie brzmiącym Bachem. Później Oppenheimer i Groves usiedli na scenie z przemawiającymi, Groves w ciasnym mundurze i Oppenheimer nieomal osowiały, czarny materiał garnituru zwisał mu fałdami na kościstej postaci. Odmówił przemawiania, cedując to na Webera jako gest dla społeczeństwa emigrantów i jedynie Connolly był świadom, że jest to zgrabny unik, manewr osoby wyćwiczonej w chodzeniu na kompromis. Mówcy powiedzieli to, czego się spodziewano. Wkład Eislera w naukę. Jego oddanie projektowi. Troska o ludzkość i humanizm. Szczodrość. Etyczne standardy. Connolly rozglądał się po sali, po setkach ludzi w różnych stadiach żalu; Eisler zdradził ich wszystkich. A jeżeli oni wiedzieli? Weber załamał się w połowie przemowy, osłabiony szczerym sentymentem, i niektóre osoby na widowni płakały. Eisler był nauką w najlepszym wydaniu, czystą dociekliwością, poszukiwaczem prawdy. On nawet... tutaj Connolly, niespokojny, prawie wstał, aby wyjść... umarł za nią. Pomyślał, że hipokryzja pochwał to ostateczna łaska dla tych, którzy przetrwali. Gdyby ludzie znali prawdę, czy w ogóle istnieliby królowie? Tyrani zawsze byli wychwalani za miłość do ludu, politycy za swoje wizje, artyści za bezinteresowność. Teraz Los Alamos miało męczennika. Umarł za naukę. Lecz Oppenheimer siedział na podium z założonymi nogami i nie przemawiał. Po uroczystości Connolly przeszedł z Oppenheimerem i Grovesem do Punktu S - grupa inspekcyjna, trójosobowa. - Trochę za gorąco na spacer, co? - zagadnął Groves, wycierając kark, a na jego mundurze już pojawiły się wilgotne plamy. - Connolly mówił mi, że w moim biurze jest podsłuch. Pluskwy. Wiem, że nigdy byś na to nie pozwolił - powiedział Oppenheimer podstępnie - ale zdajesz sobie chyba sprawę, jaki jest wywiad. Lepiej iść im na rękę. Przeszkadzaj obłąkanemu, a się wścieknie. Przynajmniej tak słyszałem. Może zdejmiesz marynarkę? Groves, wybierając wygodę zamiast dostojności, zarzucił marynarkę na ramię i trzymał ją na palcu wskazującym. Bez munduru jego brzuch naparł na guziki koszuli, wylewając się ponad paskiem spodni. - Wybierasz sobie paskudny czas na żarty. Mamy tutaj prawdziwy bałagan. Zawsze mówiłem, że tak się stanie. - Tak, mówiłeś - przyznał Oppenheimer. - Cudzoziemcy i... - Czułbyś się lepiej, gdybym pochodził z Ohio? - W porządku - odparł Groves. - Wypowiedz się. - Ci upierdliwi cudzoziemcy robią dla ciebie urządzenie, więc nie wracajmy do początku. Mogłoby tu nie być nikogo. - No, chybabyś nie chciał - powiedział, wycofując się, choć jeszcze nie poddając. - Jak z czasem? Ciągle zgodnie z rozkładem? Oppenheimer skinął głową. - Dokładnie. Pięć minut luzu, plus minus minuta. Nie możemy pozwolić sobie na żadne opóźnienia. - Zwracał się bezpośrednio do Grovesa. - Dlatego tu jestem - odpowiedział Groves. - To zaczynajmy. Po pierwsze, ocenić szkody. Jak źle jest? Co oni wiedzą? Czy mogą zrobić bombę? - Nie - odparł z namysłem Oppenheimer. - Nie sądzę. Eisler był fizykiem teoretykiem. Znał plany bomby implozyjnej. Plus dla nich. Lecz nie umie zbudować dla nich reaktora. Nie znał współczynników nieczystości. Nie mógłby stopić plutonu. To skomplikowana metalurgia... pięć różnych faz i pięć różnych gęstości. Z tym nie miał nic wspólnego. A więc, tak, wiedzą, ale nie orientują się jak. Jednak kiedyś ją skonstruują. - Nie za moich czasów - odparł Groves. - A co powiesz o tych wszystkich waszych kawkach, które tak lubicie? Nie mógł tam podsłuchać czegoś o warunkach stapiania? - Tak. - Oppenheimer westchnął. - Nie mówiłem, że nie wiedział o nich. Po prostu nie mógł znać żadnych znaczących szczegółów. - Nie musiał ich znać, jeżeli tylko przekazywał im plany. - Nie. Miał dostęp jedynie do teorii. Do własnych dokumentów. - Mógł je ukraść. - Nie ukradł. Powiedział mi. Tak - odpowiedział na pytające spojrzenie Grovesa - wierzę mu. Był zdrajcą, ale nie złodziejem. - To już różnica. - W każdym razie tego im nie dał. Nie chcę minimalizować sprawy. Przekazał wartościowe informacje. Nie wiemy jak wartościowe, ponieważ nie znamy miejsca, z jakiego zaczęli. Lecz żeby zrobić bombę, potrzebują znacznie więcej niż to, co dał im Eisler. Prawie na pewno jeszcze jej nie mają. Oczywiście, sęk w tym, że wiedzą, iż my ją mamy. - Cudownie - wtrącił Groves. - Tak, to niestosowne. Politycznie. - Niestosowne - parsknął Groves. - Nie mówić im. Oczywiście, jeżeli o to głównie chodzi, moglibyśmy po prostu powiedzieć im teraz. Groves przyglądał się mu, jakby nie zrozumiał dowcipu. - Jak twierdzisz takie rzeczy, to ja w nocy nie mogę spać. - Przerwał rozmowę i szedł dalej, zmuszając ich, aby posuwali się za nim gęsiego, niby w konwoju. - Wnerwią mnie, że poszło tak łatwo - powiedział w końcu. - To miejsce jest jak sito. Człowiek wychodzi, podaje jakieś papiery i już. Nawet byśmy o tym nie wiedzieli, gdyby kogoś nie zabili. Poszło zbyt łatwo. Przynajmniej możemy załatać kilka dziur. Chcę, żebyś odwołał wszystkie przepustki. Nikt więcej nie wychodzi. - Nie jest trochę za późno? Już i tak po herbacie. - To chyba dobry pomysł - wtrącił się Connolly. Oppenheimer spojrzał na niego zaskoczony. - Tak pan sądzi? - zapytał niezadowolony. - Co ma pan na myśli? - zapytał Groves. Obaj zatrzymali się i zwrócili do Connolly'ego. - Na nim sprawa się nie kończy. - Niech pan mówi - ponaglał go Groves. - Eisler to tylko pionek. A jeżeli nie był sam? Jeżeli są inni? Rosjanie bardzo muszą tego chcieć. Dlaczego mieliby poprzestać na Eislerze? - Ilu z nas pan podejrzewa? - zapytał Oppenheimer. - Dziesięciu? Wszystkich? Groves, który był blady nawet na słońcu, potrząsnął głową. - On ma rację. Czerwoni mogli zainstalować ludzi na Górze. Na całej. - Ale nie wiemy - powiedział Connolly. - I już się nie dowiemy. Nie w ten sposób. Nie ma sensu szukać na Górze. Ważne jest, z kim się spotkał Eisler. - Mówił pan, że był jeden człowiek - zauważył Groves. - Hm, myślę, że nadal jest. To nie ma sensu, ale ktoś przyjechał tutaj samochodem Karla. Łącznik Eislera? Nie. Po pierwsze, po co spotykać się poza Górą? Musi być człowiek z zewnątrz. Lecz ktoś przyjechał wozem i wszedł potem przez zachodnią bramę. Co znaczy... - Że było dwóch - powiedział cicho Oppenheimer. - Dokładnie. Nie wiem jak i dlaczego, ale to jedyne logiczne rozwiązanie. - Niech ich pan znajdzie - odezwał się Groves. - To nie takie łatwe. Ślad skończył się ze śmiercią Eislera. Musimy odszukać człowieka z zewnątrz. Jeżeli jeszcze jest ktoś na Górze, stanowi klucz. Oppenheimer zatrzymał się, aby zapalić papierosa. - Dlaczego pan tak twierdzi? - zapytał z namysłem, jakby rozwiązywał zadanie matematyczne. - Dlaczego miałby znać kogoś innego? Skoro wszyscy pracowali w izolacji? - Zgaduję - odparł Connolly - ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że łącznik z zewnątrz był tylko jeden. Im więcej ludzi działa na zewnątrz, tym większe ryzyko, że kogoś złapią. Po co je zwiększać? On nie jest taki niezastąpiony jak naukowcy. Po prostu odbiera czynsz. Jak się go traci, można zastąpić. Ale jego niełatwo stracić, ponieważ jest zawodowcem. Najtrudniej dostarczyć mu materiał... trzeba polegać na, hm, ludziach takich jak Eisler. Nie wiadomo, co zrobią, jak im puszczą nerwy. Więc upraszcza się całą sprawę i nic im się nie mówi. Lecz kiedy już masz informację, potrzebujesz kogoś, kto naprawdę wie, co robi. - A on nie jest tym na Górze? - zapytał Groves. - Nie, nie może być. Domyślam się, że nie działa w okolicy Góry. Może w Santa Fe albo w Albuquerque, ale zawsze ryzykuje się z kimś, kto jest na miejscu. Bardziej prawdopodobne, że wpada przelotem do miasta... jako biznesmen albo turysta, poznał Eislera... odbiera czynsz, a potem znika aż do następnego razu. - Stąd aż do Moskwy - wtrącił Groves. Connolly wzruszył ramionami. - Gdziekolwiek. - Hm, bardzo dobrze - powiedział Groves. - A tymczasem co mam robić? - Zawiesić przepustki - Connolly zwrócił się do Oppenheimera. - Utrudniać mu. Zbliża się próba... to bardzo dobra wymówka. Według Eislera nie było procedury, jeżeli nie dochodziło do kontaktu, po prostu organizowali to na nowo. Jeżeli inne spotkania są planowane, to przynajmniej możemy mu je nieźle utrudnić; niech się poci. Postawmy paru ludzi w punktach odwiedzanych przez turystów - mówił do Grovesa - jeżeli uda nam się obserwacja bez rzucania się w oczy. Mógłbym poprosić o pomoc paru tutejszych... Holliday to porządny gość i nie będzie zadawać pytań. Sprawdzi, kto przyjeżdża i czy potem wraca. To mozolna robota, ale nigdy nic nie wiadomo. Ktoś czekał na Eislera przy San Isidro. Może teraz będzie czekać gdzie indziej. Ci miejscowi to nic wielkiego, ale tylko ich mamy. Stąd nie możemy użyć nikogo. - Dlaczego nie? - zapytał Groves. - A dlaczego sprowadził mnie pan tutaj? Ponieważ tutaj nie można nikomu ufać. - Tego nigdy nie powiedziałem. - Ale myślał pan. Karl był z bezpieki, a pan nie wiedział, czy to coś znaczyło, czy nie, ale jak amen w pacierzu nie chciał pan ryzykować. Teraz wiemy, że nie możemy. I nie możemy nikomu zdradzić, że coś podejrzewamy. Biznes jak zwykle. Będą się zastanawiać nad Eislerem, szukać czegokolwiek podejrzanego. Ale nikt mu nie przeszkadzał. Byłem z nim w laboratorium, więc logiczną koleją rzeczy też znalazłem się w szpitalu. Może pan rozpuścić wiadomość, że martwi pana moje zdrowie - powiedział do Oppenheimera. - Martwi mnie - odparł sucho Oppenheimer. - Dlaczego pan uważa, że oni wiedzą o jego śmierci? - Jeśli nie, to się dowiedzą. Tutaj nie potrzeba gazet... wydostanie się. Musimy zakładać, że wiedzą wszystko. Oprócz tego, co my wiemy. Zabijają Karla, ściągają mu spodnie i co? Wojsko jest wstrząśnięte i daje się nabrać - powiedział, zerkając na Grovesa. - I ktoś inny się zjawia i obrywa za to. Większego szczęścia nie można sobie wyobrazić. Potem umiera Eisler. Wypadek? Wyrzuty sumienia przez Karla? Nie chce mówić. I nie mówił. Nic się nie dzieje. Żadnych nagłych wizyt z Waszyngtonu. Życie toczy się dalej. Ciągle dopisuje im szczęście. Tylko że teraz brakuje źródła. Może ich jedynego, może nie. W każdym razie będą głodni. A tego właśnie chcemy. - A co to takiego? - zapytał Groves. - Nic nie mówić i kazać policji obserwować kościoły? To jest pański plan działania? Lecz Oppenheimer bacznie przyglądał się Connolly'emu, śledził tok jego my Ji. - Co pan rozumie przez to, że będą głodni? - zapytał spokojnie. - Co pan planuje? - Chcę zaproponować czynsz do odebrania. Groves zatrzymał się i popatrzył na niego, mrużąc oczy z podziwem. - Co pan przez to rozumie? Lecz Oppenheimer, zapalając nowego papierosa, już wiedział. - Zdaje się, że pan Connolly chce wejść między szpiegów - powiedział z uśmiechem. - Niech pan zapomni o tym - szybko zdecydował Groves. - Już w to wdepnęliśmy - odparł Connolly, uśmiechając się do Oppenheimera. Lecz Groves zaczerpnął tchu, wypinając pierś, aż Connolly niechcący pomyślał o nadymającej się i parskającej śwince z bajki. - Spokojnie, panowie - powiedział. - Ostatni raz, kiedy was słuchałem - zwracał się do Oppenheimera - Connolly chciał wyciągnąć królika z cylindra. Mówiłeś, zostaw go. Eisler mu powie. Cóż, nie powiedział. A teraz nie żyje i w ten sposób zniknęła nasza ostatnia szansa. Pan nie jest z FBI - zwrócił się do Connolly'ego. - Nawet nie z wywiadu wojskowego. Więc to chyba moja wina. Nie wiem, co myślałem. Teraz nie popełnię drugi raz tego samego błędu. - G.G... - zaczął Oppenheimer, ale Connolly mu przerwał. - Generale, właśnie spędziłem dwa tygodnie z umierającym człowiekiem. Nikt nie mógł dla niego nic uczynić... sam to sobie zrobił. Może właśnie dlatego, kto wie? Nie można torturować człowieka, który już i tak cierpi ból. Zupełnie nie było szans na poprawę. Wiedział o tym. Jeżeli nie chciał mówić, to nic na tym bożym świecie nie mogło go do tego zmusić. - A kto mówi o torturach? - zapytał Groves. - Racja, zapomniałem. Tylko wróg tak postępuje. Może Eisler nie dostrzegał różnicy. - Proszę pana, to nie na temat. - Uspokójmy się, dobrze? - wtrącił Oppenheimer. - Generale, jesteśmy rozczarowani Eislerem. Wielka szkoda. Ale nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Pytanie brzmi... - Wiem, jak brzmi pytanie. Wydaliśmy miliardy dolarów na stworzenie strategicznej przewagi, aby skończyć tę wojnę. Teraz cały projekt jest podkopany, a Connolly chce bawić się w policjantów i złodziei. - Generale - Oppenheimer odezwał się trzeźwo - nadal masz swoją strategiczną przewagę, chyba że wojna się skończy, zanim użyjemy bomby. Nic nie zostało podkopane. O co właściwie się martwisz? - A co potem? - Hm, potem. To bardzo ciekawe pytanie, ale nie na nie teraz odpowiadamy. Jeszcze nie. - Zdaje się, że ciebie nie martwi to, że ktoś sprzedaje nas Rosjanom pod twoim nosem. Może chcesz powiadomić prezydenta, że mieliśmy przeciek informacji. Tego bym nie chciał. - Mylisz się. Bardzo mnie to martwi - odpowiedział powoli Oppenheimer, nieomal do siebie. Potem zwrócił się bezpośrednio do Grovesa. - Nie wiedziałem, że Rosja jest naszym wrogiem. A może po prostu planujemy naprzód? - Nic o tym nie wiem. I nie wkładaj mi słów w usta. Tylko tutaj pracuję, tak samo jak ty. O polityce możesz myśleć w wolnym czasie, ale powiem ci jedno: ktokolwiek otrzyma tę rzecz, nie będzie miał wrogów. Oppenheimer spojrzał na niego. - To pocieszająca myśl. Connolly obserwował tę wymianę jak mecz tenisa. Teraz mierzyli się wzrokiem, sprawiali wrażenie upartych, a przynajmniej niechętnych do oddania przewagi. - Niech pan mu nie mówi - odezwał się Connolly. Groves odwrócił się do niego, zaskoczony. - Komu? - Prezydentowi. Proszę mu nie mówić. Oboje spojrzeli na niego, zaszokowani. W końcu pierwszy odezwał się Oppenheimer. - Panie Connolly, generał musi to zrobić - tłumaczył, jakby miał do czynienia z dzieckiem. Stali teraz obaj przed nim i w tej chwili Connolly ujrzał parę splecioną w jakiejś dziwnej zażyłości, poślubioną projektowi, którą zawsze będą dzielić kłótnie i nerwy. - Dlaczego? - zapytał Connolly. - Zamierzam zapomnieć, co pan powiedział - odparł Groves. - To jest wojsko. Niech pan pamięta. - Nie proponuję niczego... nielojalnego. - A jak pan to nazwie? Connolly wahał się przez chwilę. - Strategiczną przewagą. Groves wpatrywał się w niego, potem wycofał się ze swego stanowiska. - Ma pan dwie minuty. Tylko jasno proszę. Jestem jedynie żołnierzem. - Prosił mnie pan - Connolly zaczął, zwracając się do Oppenheimera - abym pomyślał, co powinniśmy zrobić. Myślałem o tym. I za każdym razem wracam do punktu wyjścia. Do Karla. - Teraz mówił również do Grovesa. - Pan mnie tu przysłał, żebym dowiedział się, kto zabił Karla. Eisler go nie zabił, nie bardziej niż ten gość, którego zamknęli w Albuquerque. Nadal nie mam pojęcia, kto go wykończył. Lecz teraz wiemy coś jeszcze, coś ważniejszego i okazuje się, że jedno prowadzi do drugiego. Do tego samego człowieka. Jeśli dostaniemy tego, kto zabił Karla, dostaniemy łącznika z zewnątrz. Zgoda? Aż do teraz szukaliśmy mordercy. Zamiast niego znaleźliśmy szpiega. Karl doprowadził nas do Eislera. I utknęliśmy. Musimy więc odwrócić sytuację. Jak w krzyżówce, prawda? Wypełnialiśmy hasła poziome i zabrakło nam pomysłów. Musimy więc przejść do pionowych. Wypełniać w ten sposób. Szukać szpiega, aby znaleźć mordercę. - Widzisz w tym jakiś sens - Groves zwrócił się do Oppenheimera - a może tylko ja nie wiem, o czym on mówi? - Niech skończy - odparł zainteresowany Oppenheimer. - Czego takiego właściwie mam nie mówić prezydentowi? - A co właściwie pan mu mówi? - odpowiedział pytaniem Connolly. - Nie możemy niczego udowodnić. Zgadłem szczęśliwie, a Eisler się przyznał. Może był szalony. To człowiek, który zabija siebie promieniowaniem, więc jak można mu wierzyć. Może ja jestem szalony? Pan ma tylko moje słowo, że on coś powiedział. - Ze mną też rozmawiał - odezwał się Oppenheimer, odgrywając rolę adwokata diabła. - A może kłamał. Z jakiegokolwiek powodu. Kto wie dlaczego? Może nic z tego się nie zdarzyło. Potrafimy udowodnić? - On nie kłamał - powiedział Oppenheimer. - Nie. Nie kłamał. Lecz tylko my o tym wiemy. Proszę się rozejrzeć - powiedział Connolly, wskazując ręką zalaną słońcem wyżynę. - Czy coś jest pana zdaniem nie tak? W co pan wierzy, generale? Wierzy mi pan? Myśli pan, że zwiodły mnie opowieści szaleńca? Może ja je zmyślam... za to mi płacą. Ma pan jedynie moje słowo. Czy ufa mi pan aż tak? - Traci pan czas - stwierdził Groves. - Nie muszę panu ufać. Jeżeli doktor Oppenheimer mówi, że to prawda, to tak jest. Musimy coś zrobić. - Proszę pozwolić, że skończę, co zacząłem. Wie pan tak samo dobrze jak ja, że gdy raz to do nich dotrze, będziemy tu mieli chińskie szkolenie przeciwpożarowe. Każdy spróbuje coś zrobić. Już ich słyszę: "Dlaczego nie zaostrzyliście środków bezpieczeństwa? Jak mogło do tego dojść?" Macie nowego prezydenta. Znacie go? Poprze was, jak wszyscy będą skakać do góry i na dół? Będzie musiał zareagować. Może zacznie od góry. Groves zmarszczył brwi, nic nie mówiąc. - Chodzi o to, że nie wiemy. Ale istnieje prawdopodobieństwo, że oni też nic nie wymyślą, a próbując, zrobią tutaj piekło. Oppenheimer patrzył na Grovesa wyczekująco. Groves szurał nogami i spoglądał w ziemię, zamyślony. - Umie pan mówić - przyznał Connolly'emu - ale sam pan nie wie, o co prosi. Nie mogę tego uczynić. Muszę mu powiedzieć. - W każdym razie jeszcze nie teraz. Ja jedynie wzbudziłem podejrzenia. Będzie pan musiał poprowadzić śledztwo, żeby coś znaleźć, jeżeli w ogóle to coś istnieje. Samego projektu pan nie naraża. Tu nie chodzi o sabotaż. A nie chce pan chyba podnieść fałszywego alarmu. Jeżeli istnieje możliwość przecieku w bezpiece, trzeba będzie go zatkać. To pański projekt... pan będzie musiał zdecydować o najlepszym sposobie załatwienia tej sprawy. - A tym sposobem jest pan. - Nie oni. Istnieje szansa, wiem. Lecz nigdy jej nie wykorzystamy, jeżeli to wyjdzie poza nas trzech. Mogłem opóźnić poinformowanie pana - powiedział, patrząc wprost na Grovesa. - Jestem niezależny. Może nie chciałem przychodzić z tym do pana, dopóki nie miałem czegoś więcej. Powinienem, ale... - Ryzykowałby pan głowę. - Tak. - Nie miałbym wyboru. - Nie, nie zrobiłby pan tego. - A pan by zrobił? - Nie jestem wojskowym. Mnie jest łatwiej. Chciałem tylko... zamknąć sprawę. Groves rozejrzał się dookoła, spojrzał na góry Jemez. - Lecz nie był pan tam jedyny. Pozostajesz ty, Robercie. Oppenheimer zaciągnął się papierosem i spojrzał na Grovesa. - Nie stalibyśmy tu, gdyby nie Connolly. Nic byśmy nie wiedzieli. W tych okolicznościach... - Przerwał. - Chyba można mu popuścić liny. Groves milczał. - Powiesi się pan na niej - powiedział w końcu. - Doktor Oppenheimer jest z tego wykluczony. To chyba jasne? Connolly skinął głową. - Będzie pan miał wszystko, dokładnie, jeśli zajdzie potrzeba. Po prostu opóźniałem poinformowanie pana. Obu panów. - To mi się nie podoba - wtrącił Oppenheimer. - Nie, on ma rację - powiedział Connolly. - Nie może pan mieć z tym nic wspólnego. Wie pan, że to mogło tak się stać - zwrócił się do Grovesa. - Nic by pan nie wiedział, gdybym nie przyszedł z tym do pana. - To dlaczego pan przyszedł? - zapytał Groves. - Potrzebuję pańskiej pomocy. Patrzył na Grovesa, ale odezwał się Oppenheimer. - Co pan ma na myśli? - Po pierwsze jakieś tajne papiery, coś na wabia. Coś, co Eisler już im przekazał, żeby wiedzieli, że są prawdziwe, ale takie, do jakich ktoś jeszcze mógł mieć dostęp. Przynęta. Mógłby pan to zrobić? Oppenheimer skinął głową. - Chwileczkę - powiedział Groves. - Chce pan przekazać tajne dokumenty? - Coś, co już mają - odparł Connolly. - Albo, co Eisler mówił, że mają. Skoro mu wierzymy, prawda? - Nie mogę na to pozwolić. Wie pan, co to znaczy, jeżeli... - Tak, ale nie wpadniemy. Nie planuję pójścia do więzienia. - A może tak wpierw powiecie mi, co na Boga tutaj się dzieje? - zirytował się Groves, wycierając czoło. - I czy musimy stać na słońcu? Connolly skinął głową i zaczął ich prowadzić w stronę cienia rzucanego przez wieżę ciśnień. - Istnieje tylko jeden sposób, aby to zrobić. Musimy dać im następnego Eislera. Nie wiemy, jak tutaj wprowadzają ludzi. Może nie ma nikogo innego. Ale na pewno będą potrzebować nowego źródła. Jest późno. Są głodni. - Tylko kogo ma pan na myśli? - zapytał Oppenheimer. - Myślałem już o tym. Najlepiej naukowca, ale to zbyt niepewne i nie ma dosyć czasu. Musimy zakładać, że mają listę naukowców pracujących nad projektem... to pierwsza rzecz, o którą by poprosili. Groves jęknął głośno. - To zbyt łatwe do sprawdzenia - kontynuował Connolly. - Takiego człowieka od razu by zauważyli na liście. Kim jest ten nowy? Nigdy o nim nie słyszeli. I oczywiście, jeżeli mają kogoś tutaj, od razu wykryłby go jako martwą duszę. Pozostaje jeszcze pochodzenie. Mówimy, że nasz człowiek jest z Berkeley, sprawdzają w Berkeley. To niewielkie środowisko, prawda? Mało prawdopodobne, że znalazł się tam jakiś dodatkowy fizyk, o którym nikt nie słyszał. - Racja - przytaknął Oppenheimer. - Proponuje pan wykorzystanie prawdziwej osoby? - Nie. Ma pan tu cztery tysiące ludzi. Techniczne wsparcie wjeżdża i wyjeżdża. Sporządzimy fałszywe akta gdzieś w tym obszarze. Może pododdział Inżynierii Specjalnej. Ciągle przybywają nowi technicy. Tylko ktoś, kto miałby dostęp do papierów. Idealista - mówił do Grovesa, który obserwował go z rosnącym niepokojem. - Mógłby pan przygotować przeszłość wojskową, co? Ja spreparuję teczkę... życiorys, kontrola bezpieki, normalne rzeczy. Wystarczy wsadzić to między akta. Jak będziemy mieli tam przeciek, on będzie wiedział, dokąd pójść, i już będziemy mieli wszystko przygotowane. - Spojrzał na gigantyczną wieżę, skrzyżowane drewniane bale wznoszące się, by podtrzymać ogromny zbiornik, Los Alamos Empire State Building. - Może nazwiemy go Waterman. - W metalurgii jest jeden Waterman - powiedział Oppenheimer. - Dobra, to Waters. Steve, może. Brzmi nieźle. Kapral Steve Waters, pododdział Inżynierii Specjalnej. Kapuś. - Myśli pan, że to zabawne? - Zniecierpliwił się Groves. - Ja w tym nie widzę nic śmiesznego. Nie wiem, w co my tu gramy. To już nie jest jakieś drobne przestępstwo. Connolly poczerwieniał jak skarcony uczeń. - A co decyduje o tym, że przestępstwo jest drobne... ile się ukradnie? - Niech pan ze mną nie zaczyna. - To jest to samo - odparł Connolly. - Ci sami ludzie napadają na sklep z alkoholem. To, że są agentami, nie czyni z nich mądrzejszych. Jak pan myśli, kto to robi? Mistrzowie intelektu? Nie próbuję podnosić rabanu, szukam tylko faceta, który szalał z łomem. Groves parsknął i odwrócił się, podążył wzrokiem za ciężarówką dowożącą węgiel, która z warkotem kierowała się do kotłowni numer 1. - Jest tylko jedna rzecz, której nie rozumiem - powiedział Oppenheimer, jakby nic się nie stało. - Pańska zjawa, ten kapral Waters, ma pewne wartościowe papiery do zaoferowania. Jak pan da im znać? Zamieści pan ogłoszenie w gazecie? - Zakładam, że istnieje siatka. Nasz inkasent może być tylko jednym ogniwem, ale na tym końcu nikt nie pracuje sam. Wie pan, jak z liczbami - powiedział, spoglądając na Grovesa. - Muszę uzyskać dostęp do siatki, do kogoś, kto przekazałby mi zaproszenie. Jeżeli są tak efektywni, jak myślimy, w mig się skontaktują. - Zna pan taką osobę? - spytał Groves. - Dlaczego po prostu jej nie zawołamy? - Każdy może przekazać wiadomość. Myślałem o pańskim bracie - zwrócił się do Oppenheimera, a potem do Grovesa. - Ale przypuszczam, że pan już kazał go obserwować. To skomplikuje sprawy. Nikt nie odezwał się ani słowem. Groves, już czerwony i spocony, zarumienił się i odwrócił wzrok. - Frank wystąpił z partii - odpowiedział po cichu Oppenheimer. - Jakiś czas temu. - A oni pomyśleliby, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe - ciągnął Connolly. - Byliby szczególnie ostrożni z każdym blisko związanym z panem, a zresztą nie mamy na to czasu. Jest ktoś inny. Nie wiem, czy jest zamieszany w ponadplanowe działania partii. Wątpię. Ale zna kogoś, kto jest, lub kogoś, kto zna kogoś. Musimy po prostu ruszyć z miejsca i mieć nadzieję, że chwycą przynętę. Może nie zadziałać. Ale istnieje szansa i ryzyko. - On też będzie ryzykować, przyjacielu - zauważył z namysłem Oppenheimer. - Będzie musiał panu zaufać. A zaufa? Connolly spotkał jego spojrzenie. - Zaufa. - Jest tutaj? - Badał go Oppenheimer. - Nie. Tu właśnie potrzebuję pańskiej pomocy, generale - powiedział Connolly, wciągając ciągle milczącego Grovesa do rozmowy. - Zakładam, że może pan wydobyć akta Sekcji 1042 bez niczyjego zdziwienia? To rejestr cudzoziemców. - Wiem, co to jest. - Potrzebuję adres. Aktualny. - Nazwisko? Connolly spojrzał na niego. - Ruszamy z tym czy nie? Groves wahał się przez moment, potem westchnął. - Nazwisko? - Matthew Lawson - odparł Connolly. - Brytyjczyk. Jest tu od wojny. Chyba w Nowym Jorku. Zdobędzie pan? Groves skinął głową. - Jeżeli mają go w kartotece, to zdobędę. Kim on jest? - Nie chce pan tego wiedzieć. Faktycznie odtąd nic pan nie chce wiedzieć. Nie chce pan wiedzieć, co robię. Będzie musiał pan umieć przyznać się do tego. Szczerze. Spóźniłem się już... z poinformowaniem pana o Eislerze. To wszystko. Groves skinął głową, potem założył ręce na piersi. - Jedna rzecz. Jeżeli nie wiem, to nie będę mógł nic powiedzieć wywiadowi. Jak zechcą pana prześwietlić, nie będę mógł ich odwołać. - Wiem. - W momencie kiedy wyciągnie pan stąd te papiery, złamie pan prawo. - Zobaczymy, jacy są dobrzy. To będzie dla nich próba. - Próba - powtórzył ponuro Groves. - Nic z tego mi się nie podoba. Nic a nic. To miejsce. Łatwiej było zbudować Pentagon. Lecz Oppenheimer przyglądał się Connolly'emu z rozbawieniem. - Panie Connolly, ma pan talent do tajemnic. Robił pan to już wcześniej? Connolly pomyślał o pokojach w motelach i spojrzeniach, których unikał w Fuller Lodge. - Niedawno. - Skończyliśmy już? Możemy wracać i ochłonąć, zanim zmienię decyzję? - zapytał Groves. - Skończyliśmy - powiedział Connolly. - Idę do szpitala po rzeczy Eislera. Jeszcze raz przeszukam jego mieszkanie. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy zdobędzie pan adres - zwrócił się do generała - może lepiej, gdyby przesłał go pan teleksem. Szyfr jest bezpieczniejszy. - Jeszcze jedno - dodał Groves, wkładając wilgotną marynarkę. - Chce pan, abym ryzykował dla pana. Żadnych pytań. Niech mi pan powie tylko jedną rzecz: jakie są szanse, że to wszystko w ogóle zadziała? Connolly potrząsnął przecząco głową. - Szanse są zawsze dobre, kiedy gra się jedną talią. Szybko opuściły go siły, kiedy szedł w stronę lecznicy. Ile razy można trafić fuksa? Tylko że tym razem nie chodziło jedynie o zakład, ale o to, czego będzie musiał użyć, aby wygrać. Wszystko będzie zależało od niej. To niesprawiedliwe. Lecz nie miał innego pomysłu. Zastanawiał się w tym momencie, dlaczego rzucił się na to, podniecony czymś, o czym wiedział, że jest złe, potem poczuł nieuchronność zdarzeń, ogłuchł nawet na głos wewnętrzny. Czy mógł ją stracić? Nie, skończy z tym, gdyby miało dojść do tego. Pomyślał o Eislerze w laboratorium, o desperackich sekundach podczas układania kostki, zanim nastąpił stan krytyczny. Sztuka polegała na zatrzymaniu się na czas, zanim smok się odwróci. A jeżeli to zacznie żyć własnym życiem? Jeśli po prostu zaczynając ten proces, domagał się tylko jego zakończenia? Rozejrzał się po Górze... ubrania obok segmentów McKee trzepotały na linkach w przejrzystym, suchym powietrzu; robotnik wysoko na jednym z wiszących transformatorów; żołnierze w jeepach... i to wszystko wydało mu się całkowicie normalne. Ludzie spędzali dzień, pracując nad bombą. W szpitalu ktoś siedział na łóżku Eislera. Zobaczył posiniaczony policzek, bandaż na czole, rozpoznał w poszkodowanym kaprala Batchelora. - Co ci się stało? - Wszedłem na drzwi - odparł Batchelor nijakim głosem. Jego posiniaczona twarz nie pasowała do schludnej kolekcji dobytku Eislera. - A co pan słyszał? - zapytał zażenowany. - Nic. Przyszedłem po rzeczy. Nic ci nie jest? Chłopak potrząsnął głową. - Spore drzwi - powiedział Connolly, idąc po rzeczy Eislera. - Puścisz to płazem? Żołnierz wzruszył ramionami. - To tylko drzwi. Przeżyję. - Nieprzyjazne drzwi. Chłopak uśmiechnął się słabo, sycząc z bólu od rany w kąciku ust. - Tak, duże, nieprzyjazne drzwi. Muszę bardziej uważać na poczcie. - Może następnym razem trzymaj się z dala - poradził Connolly. Potem, usłyszawszy ton swojego głosu, dodał: - Przepraszam, nie myślałem tego. - W porządku - odparł żołnierz z obolałą miną. - Zbierało mi się. - Nikomu się nie zbiera - odpowiedział Connolly, nagle zły na niego, a potem przypomniał sobie, że on o tym nic nie wiedział. Jak to było, żyć w taki sposób? Czy każde spotkanie pociągało ryzyko? Znowu pomyślał o zwykłym życiu na zewnątrz, tak jasnym, że przy nim każde inne było niewidoczne. A potem przyszło mu do głowy, że mogła zajść pomyłka innego rodzaju, błędne pytanie. Wina Connolly'ego. - To nie miało nic wspólnego z... to znaczy, mam nadzieję, że nie... - Węszyłem? - Chłopak potrząsnął głową. - Nie. Nic w tym rodzaju. Tylko drzwi. A na marginesie, nic nie słyszałem. Od tamtej pory. - Wiem. On nie był... pomyliliśmy się. Chłopak spojrzał na niego. - Co to w takim razie było? - Wiemy, że nie to. Nie martw się. Nikt nie będzie się nikogo czepiał. Znowu skinął głową. - Dobrze. Cieszę się. - To już więcej nie właź na drzwi. Nie z tego powodu. Żołnierz wzruszył ramionami. - Źle oceniam charaktery, to wszystko. Nigdy tego nie umiałem. A pan? Pytanie zaskoczyło Connolly'ego, jakby pochodziło z jakiejś innej rozmowy. - Niespecjalnie. Czasami. - Podszedł, żeby zabrać rzeczy Eislera. - Nadal uważam, że masz sporo ikry. Tym razem uśmiech był pełniejszy, suchy grymas. - Tak. Dziękuję. - Uważam też, że cholerny z ciebie głupiec, że mu popuściłeś. Powinieneś dać nauczkę gnojkowi. Kiedy Batchelor spojrzał na niego, w jego oczach było błaganie. - Nie mogę. Nie wie pan? Tak to już jest. Nie mogę. Connolly myślał o nim, kiedy wracał do mieszkania Eislera, niosąc walizkę. Nie powinien tak łatwo dać się skaleczyć. Zastanawiał się, co stanie się z Batchelorem po wojnie, kiedy przejdzie z Góry do innego życia, ukrytego przed Connollym i wszystkimi innymi. Przynajmniej jego tajemnica była częściowo widoczna. Tajemnica Eislera odeszła wraz z nim. Oto jego ubrania, książki, stare zdjęcia. Connolly siedział i palił przez chwilę w salonie Eislera, patrząc na ściany, jakby jakaś myśl miała się z nich wyłonić, jakby czekała na znalezienie. Potem zaczął przeglądać książki. Pozdejmował je z półek, przekartkował i ułożył na podłodze. Nic. Pamiętał tamtą pierwszą noc w pokoju Karla, jego obecność w tych kilku schludnych przedmiotach, ktoś, kto jeszcze żył tam, ale coś opóźniło jego powrót. Lecz Eislera nie było, może w ogóle tutaj nie leżał. Te wszystkie przedmioty wypełniające pokoje znikały, aż w końcu pozostała tylko jedna myśl. Te ostatnie tygodnie z Connollym stanowiły jego jedyny krótki kontakt. A potem wrócił do kryjówki. Jak to było, wierzyć tak głęboko, żeby zapomnieć o wszystkim poza jedną rzeczą, nie martwić się, kto ucierpiał? Stojąc tak z nic nie znaczącą, niemiecką książką w ręku, Connolly poczuł, że pokój opustoszał. Całe życie za jedną ideę. I to była pomyłka. 15 - Do cholery, nie zrobię tego - powiedziała, siadając. - Musisz. - Nie. Zebrała wokół siebie pogniecioną kołdrę, jakby zaskoczył ją jakiś intruz. Pokój był ciepły, zamknięty przed popołudniowym światłem. - To może zadziałać tylko dzięki tobie - mówił spokojnie. Patrzyła na niego, potem wyskoczyła z łóżka i pozbierała ubranie z podłogi. Trzymała je przed sobą i skierowała się do łazienki, potykając się w mroku. - Drań - powiedziała, starając się dotrzeć do okna. Kiedy szarpnęła sznurek żaluzji, światło pokoju, bursztynowe i erotyczne, ustąpiło przed jaskrawym dniem. Tani dywan i laminowany stolik, Connolly siedzący na pogniecionej pościeli. Patrzył, jak usiłowała wciągnąć halkę, kręcąc nią w kółko, aby znaleźć otwór na głowę i wreszcie się zasłonić. - Będę przy tobie. Krok w krok - mówił. Zatrzymała się, zdenerwowana halką; stała, trzymając ją w rękach. - Jesteś uroczy - powiedziała. - Uroczy. Zaczekałeś, aż skończymy, aby zapytać. Co sobie myślałeś? Poskakać sobie w łóżku, a potem na boku trochę poszpiegować? Dobra dziewczyna. Chyba oszalałeś. Ja nie. - Emmo, proszę. Źle wytłumaczyłem. - Tak? - powiedziała, mocując się z halką. - Oszukiwać jednego męża, potem usidlić drugiego. O to z grubsza chodzi, co? Nie zrobię tego, dziękuję bardzo. To jest mój mąż. A właściwie był. Jest. Nieważne, nie poślę go do więzienia. - Nie pójdzie do więzienia. Nie chcą go... jest pośrednikiem. W najgorszym wypadku zostanie wysłany do domu. - Tak? Zabawne, już słyszę dzwonienie kluczy. - Nie rozumiem. Rzucił cię. - Hm, za to jeszcze nie idzie się do więzienia, prawda? Nie wystarczyłoby im więzień. - Nie chodzi o niego. - Mnie tak. Nie chcę go widzieć. On nie żyje. A ja nie zamierzam przywracać mu życia. Dlatego możesz go skreślić. - Nikt go nie skreśla. - Cokolwiek się stanie, to będzie moja sprawka, tak? Ty nawet byś nie wiedział, że on istnieje, gdybym ci nie powiedziała. Zanim wpadłeś na ten swój wspaniały pomysł. - Uspokój się. - Nie uspokoję się - odparła. - Zdaje się, że już zdążyłeś zaproponować moje usługi. Musiało nieźle zawrzeć w bezpiece. Panie Boże, co za przeszłość. Kto by pomyślał. Nie sądziłam, że oni pójdą na coś takiego. - Nikt nie wie... i się nie dowie. - Co cię skłoniło do myślenia, że to zrobię? - Zdawało mi się tylko, że chciałabyś - odparł zdecydowanie. - Musimy się dowiedzieć. To ważne. - Chciałabym? Dlaczego? Dla dobra kraju? Nie rozśmieszaj mnie. - Sądziłem, że zrobisz to dla Karla. - Dla Karla? - To zbiło ją z tropu. - Karl nie żyje. - Tak jak Eisler. Może ktoś jeszcze, nie wiemy. - Może cały cholerny świat. Słuchaj, niesiesz pochodnię zemsty. Jesteś w tym dobry. - Emmo, potrzebuję twojej pomocy. On ci zaufa. - Dlaczego tak sądzisz? Ze względu na stare czasy? A może mam iść z nim do łóżka? O to chodzi? Może chcesz sobie popatrzeć. - Przestań. - O to chodzi? Jak Mata Hari? - Nie, oczywiście, że nie. Gdybyś pozwoliła mi wytłumaczyć... - No tak. Ty byś namówił ptaki na drzewach, gdybyś wietrzył w tym interes. Następnym razem będziemy ratować świat. A ja będę leżeć na plecach. - Posłuchasz mnie? - Ty słuchaj - rzuciła i rezygnując z nakładania halki, poszła do łazienki. - Sam siebie posłuchaj. Możesz się zdziwić tym, co usłyszysz. - Zatrzasnęła za sobą drzwi. Siedział przez chwilę na łóżku, czekając, ale słyszał jedynie szum odkręconej wody. Włożył spodnie i podszedł do okna, uchylił żaluzje, żeby wyjrzeć na zapylony parking. Jej złość zaskoczyła go. Tryskała z niej jak z jakiejś studni głębinowej, płynęła, aż na sam wierzch. Pomyślał o nocy na tańcach, kiedy była lekko wstawiona i kiedy po raz pierwszy jej zapragnął. Zastanawiał się, czy brała prysznic, czy usuwała go z siebie strumieniem wody. Zapalił papierosa i patrzył, jak światło rozprasza się na kłębach dymu. Najgorsze, że miała rację. Czekał, aż skończą. Kochał się z nią, wiedząc, że ją o to zapyta. Kiedy wyszła z łazienki, miała na sobie halkę, a twarz lśniła jej od wody. Przeczesała włosy palcami i usiadła, zakładając nogę na nogę z teatralnym spokojem. - Nie martw się - powiedziała. - Nie ugryzę. Masz jeszcze jednego? Podał jej papierosa, nic nie mówiąc, a cisza miała być przeprosinami. Powietrze w pokoju stało, wszystkie złe słowa uchodziły z dymem przez okno. - Czy to jest dla ciebie ważne? - zapytała w końcu. - Tak. - Tak, będzie, prawda? - Wydęła usta rozbawiona, jakby w rezygnacji, jakby sama się z siebie śmiała. - O czym myślisz? - zapytał. - O moim ojcu - odparła, niczym przez sen. - Miał rację. Oto pokój... nędzny, tak by go opisał. Pośrodku amerykańskiej pustyni. To znaczy nigdzie, albo prawie nigdzie. I ja tutaj siedzę w halce i palę, jak dziwka. - Emma. - Nie, jak dziwka. Pot jakiegoś faceta nadal na mnie, a mąż gdzieś w drodze, w jakimś innym nigdzie... mój Boże. Niezły widok. I mój kochanek. Tak, mój kochanek. Dokładnie tak jak przewidział. - Nie jest tak. - Nie jest? - Kocham cię. - I przez to jest inaczej. Cokolwiek to znaczy. - To znaczy, że nie poproszę cię jeszcze raz. O nic nie będę prosić. Zapomnij. - Mógłbyś? Nie, możesz równie dobrze prosić, skoro zaczęliśmy. O co takiego właściwie? - Chcesz powiedzieć, że to zrobisz? - Nie skrzywdzę go. Możesz przysiąc mi, że nic mu się nie stanie? Nie, nieważne. Nie możesz obiecać, ale byś to zrobił. Skłamałbyś. Nic na to byś nie mógł poradzić. - Nie okłamię cię. Nic mu się nie stanie. - Nie będę kurwą dla ciebie. - Myślisz, że naprawdę prosiłbym ciebie o coś takiego? - Nie. - Więc po co to wszystko? Odwróciła się od niego. - Nie wiem. Nie chcę rozgrzebywać przeszłości. Możesz to zrozumieć? Nigdy nie wiesz, co znajdziesz. Nie chcę wracać. - Tylko ten jeden raz. Kiedyś będziesz musiała. - Żeby wyprostować sprawy? Och, to dobrze. Kochany, anulujmy to jak przyjaciele. Tymczasem masz tu kilka ślicznych tajemnic, żeby się trochę pomartwić. O to chodzi? Mój Boże, nie wiem, czy potrafię. Nie jestem tak dobrym kłamcą. - To nie jest kłamstwo. Papiery są prawdziwe. - Nie zrobię tego. Od razu zauważy. Dlaczego właśnie on z wszystkich ludzi? - Nie miałaś się do kogo zwrócić. Ufasz mu. - Ich spojrzenia się spotkały. - Dlaczego teraz? Skąd wiedziałam, gdzie go znaleźć? - Wiedziałaś już od jakiegoś czasu. Nie chciałaś tylko... rozgrzebywać przeszłości. - A teraz jestem gotowa trochę poszperać. - To było ważne. Potrzebujesz jego pomocy. Dla dobra twojego kochanka. - No, przynajmniej w tym momencie nie będę kłamać. - Twój kochanek, kapral Waters. Skrytka pocztowa 1663, Santa Fe. - Jaki on jest, ten kapral? - Idealista. Jak twój pierwszy. - Ale gnojek z ciebie. - Uwierzy ci. Te rzeczy pasują do siebie. - Aż ty się zjawiasz - powiedziała, gasząc papierosa. Lecz teraz już była zainteresowana, pomimo oporów. - Dlaczego nie Daniel? - On jest prawdziwy. Mogą go sprawdzić. - Co mam mu powiedzieć, tak na marginesie? Wyjeżdżam do Nowego Jorku po zakupy? - Jeszcze nie wiem. Będziemy musieli coś wymyślić. Może Oppie poprosił cię, abyś pomogła przy wizycie jakiegoś Anglika. To szansa, żeby się wydostać. Emma wstała i wyjrzała przez okno. - Będę musiała mu kiedyś powiedzieć o nas, wiesz. Może teraz. - Jeszcze nie. Odwróciła się do niego. - Dlaczego? Pytam z czystej ciekawości. - Lepiej poczekać. Nie wiemy, jak zareaguje. Poza tym jest zajęty. - Chcesz powiedzieć, użyteczny. Dla projektu. Teraz nie chcielibyśmy ryzykować żadnych komplikacji, prawda? Natury osobistej. - Nie, nie chcielibyśmy. Patrzyła na niego przez chwilę, potem zaczęła chodzić po pokoju. - Racja. Mój nowy przyjaciel... chyba masz wymyśloną dla niego całą historię? - Możemy to zrobić w pociągu. - Mój nowy przyjaciel, ostatni z wielu, co przepowiedział już tato... - Podniosła rękę, zanim zdążył się odezwać. - Chcesz, żebym zrozumiała ducha, tak? W każdym razie on ma kłopoty. Sumienie? Connolly zignorował jej ton. - Budujemy straszną broń - powiedział z namysłem. - Tak, straszną, że zmieni wszystko. Myśleliśmy, że hitlerowcy też ją konstruują. Ale teraz ich nie ma, więc on nie rozumie, dlaczego nadal to stanowi tajemnicę. Niektórzy z naukowców w ogóle nie chcą, aby jej użyto. Chcą przekazać wiadomość, ale nic nie mogą zrobić. Cała baza jest szczelnie zamknięta. Mają nadzieję, że łatwiej będzie kontrolować bombę, kiedy wszyscy się o niej dowiedzą. To przestraszy wrogów. W przeciwnym razie wojsko będzie mogło robić, co chce. Nie tylko w Japonii, w Rosji, ale gdziekolwiek zechce. Czemu nie powiedzieć własnym sprzymierzeńcom, chyba że chcemy to zachować dla siebie? Na później. Dopóki utrzymujemy tajemnicę, stanowimy zagrożenie dla wszystkich. Będziemy nazistami. Emma wpatrywała się w niego poważna i spokojna. Przestała chodzić, założyła ręce na piersiach, jakby otulała się przed chłodem. - Czy to prawda? - Tak to by widział kapral Waters. - Chodzi mi o naukowców. Czy oni naprawdę chcą, aby wszyscy się dowiedzieli? - Będą chcieli. Teraz myślą jedynie o tym, aby to zadziałało. Uważają, że należy do nich. Nie uświadamiają sobie, że robią zabawkę dla wojska. - A ty w to wierzysz? Czy jest to tylko część tej historyjki? - Nieważne. Ale myślę, że wielu ludzi poczuje się jak kapral Waters, jeśli tylko oni będą mieli broń w ręku. Może mieliby rację. - Ale ty chcesz ich powstrzymać. Nawet jeżeli racja jest po ich stronie. - Nie wierzę też w podawanie komuś broni. Ten ktoś mógłby zacząć strzelać. Ludzie przeważnie tak robią. - Jak kowboje. - Nie, jak państwa. Jak procesy pokazowe i wojny, zabijanie całych mas ludzi, nie tylko jednego człowieka. Nie ufam tym, co mają broń. Nie jestem idealistą. Stał teraz przodem do niej, bojąc się jej dotknąć. Emma potrząsnęła głową i położyła dłoń na jego ramieniu. - Nie. Poproś mnie. Nikt przedtem tego nie robił. - Będziesz musiała uważać. Pamiętaj o Karlu. - Uważać. Gdybym uważała, teraz by mnie tu nie było. - To zacznij. - Chcesz, abym to zrobiła, prawda? Skinął głową. - Pojedziesz ze mną? - Muszę. Ty mnie kryjesz - powiedział. - Co przez to rozumiesz? - Mówiłem ci, nikt nie wie. Jeżeli opuszczę Górę, nasi przyjaciele z G-2 podążą za mną. Będą ciekawi, dokąd jadę. Ale jak ciebie zobaczą, to przestaną się interesować. - Myślisz o wszystkim, co? A jaka jest nasza wersja? Mamy romansować? - Moglibyśmy - powiedział z uśmiechem. - Myślisz, że ktoś by w to uwierzył? - Każdy. Milczała przez moment. - Ale nie skrzywdź Matthew. Co będzie, jeżeli się mylisz? Jeżeli on tego nie zrobi? Jeżeli mnie przepędzi? - To spędzimy weekend w Nowym Jorku. Ale on się zgodzi. Te materiały są prawdziwe. Nie będą potrafili się oprzeć. - Tylko nic mu nie zróbcie. - Nie - powiedział, wyciągając rękę. - Jesteś strasznie lojalna wobec męża. - Mm - przytaknęła. - Wobec ich wszystkich. Tylko pomyśl, co robię dla ciebie. Przytulił ją i pocałował. - Jedynie apeluję do twoich wyższych uczuć. - Paskudny jesteś. Wykorzystałbyś nawet to, żeby wyjść na swoje, co? - Gdyby zadziałało - powiedział, całując ją znowu. - A zadziałałoby? - Zapytaj mnie później. - Myślałem, że wstrzymali wszystkie przepustki - powiedział Mills. - Cywile mają specjalne przywileje - odparł Connolly. - Tylko cztery dni. Nie sądzisz, że przysługuje mi przepustka, skoro słucham cię cały dzień? - Załatwiono dwie przepustki - powiedział Mills, podając mu papiery. Może lepiej weźmiesz obie. - Chyba nie. Potrzebuję tylko jednej - odparł Connolly, zabierając przepustkę. - Jesteś taki sprytny czy może to tylko moja wyobraźnia? - Jest coś specjalnego, co mam zrobić podczas twojego wyjazdu? - Nie. Bądź jednak tak miły i sprawdź u Hollidaya. Zobacz, czy ktoś odwiedził kościół. Powiedz im, że jeszcze na nic nie wpadłem. Nie mam nawet pomysłu. Może przyjdzie mi coś do głowy, jak wyjadę. - Zamierzasz dużo myśleć, co? - No, wiesz, w bezpiece trzeba znać różne sprawy. Sztuka polega na tym, żeby pochopnie nie podejmować decyzji. Oczywiście, tobie nie muszę mówić... jesteś zawodowcem. - Racja - powiedział Mills i uśmiechnął się. - W każdym razie baw się dobrze. Connolly też się uśmiechnął. - Mam do ciebie jednak prośbę, dobrze? Kiedy będziesz z kimś rozmawiać, mógłbyś nie wymieniać jej nazwiska? Nie chciałbym, aby ludzie źle to zrozumieli. Łatwo się denerwują. - Będziesz miał szczęście, jak cię nie zastrzelą. Zostawisz numer? Taka jest procedura. - Wymyśl jakiś. I tak podałbym ci fałszywy. - A ja bym się dowiedział. To też jest procedura. Oppenheimer pociągnął za sznurki, aby dostać pulmana, oazę w zatłoczonym pociągu, ale nawet mimo to było gorąco i duszno. Po wyżynie Nowego Meksyku zjechali na płaskie dno Ameryki, gdzie panował żar nie do wytrzymania, a gorące powietrze wdmuchiwało ziarenka piasku do wagonu, osuszało pot i rozwiewało papiery. Grupa poborowych, hałaśliwa i narzucająca się, przejęła wagon klubowy, a ich śpiew zakłócał spokój jak odgłosy awantury. "Chattanooga Choo-Choo", pomyślał zirytowany Connolly. Może muzycy, którzy napisali tę radosną, wagonową piosenkę, też upili się w wagonie barowym, przyglądając się szarym wnętrzom rozświetlonym w pijanym widzie. Na obiad podano twarde kotlety jagnięce i groszek konserwowy, rzucony przez spieszących się kelnerów, zerkających na tworzącą się przy drzwiach kolejkę do następnej tury. Wypili chłodne piwo i poszli spać, wyczerpani, chociaż niczym się nie zmęczyli; czekali, aż stukot kół ich uśpi. Connolly położył się na gorącej kołdrze, wiercił się w ciemnościach i w końcu przyśnił mu się Eisler, stał przy tablicy i studiował swój los. Następny dzień był lepszy. Emma siedziała i wertowała magazyny, ze spódnicą podciągniętą do ud, aby chłodziło ją powietrze. Krajobraz był teraz zielony i wilgotny i Connolly obserwował go leniwie, ignorując czasopismo, które trzymał na kolanach. Sprawozdanie szeregowca z Okinawy, przefiltrowane przez jakiegoś innego Connolly'ego z wywiadu, aby nabrało należytej ogłady. Żadnych niestosowności i nocnych strachów. Rany brzucha, nigdy poniżej. Nigdy nie został trafiony w genitalia. Trupy na fotografiach pokazywano w całości. Connolly słyszał historie o częściach ciała usuwanych z kadru, aby można było zrobić zdjęcie. Lecz tak postępowano przedtem, kiedy liczyło się morale. Teraz na kolumnach gazet pojawiała się nowa brutalność. Żołnierze spoglądali z gładkich stron, błyszczący, zaskoczeni fanatyzmem wroga. Wzgórza znaczyły tysiące ręcznie wykopanych pieczar. Nawet pod koniec wojna wyglądała, jakby miała się toczyć i toczyć. Ciągle jeszcze był czas dla wykorzystania wynalazku. Za oknem przesuwały się gospodarstwa i zalesione wzgórza, senne i niczego nieświadome. Przelotna burza zesłała strumyki deszczu na okna wagonu restauracyjnego, zasłaniając widok. Emma, zaprzątnięta, dziobała sałatkę z kurczaka, zbyt przygnębiona, aby patrzeć przez okno. - Nic ci nie jest? - zagadnął Connolly. Potrząsnęła głową. - Martwisz się, że pojechałaś? - Martwiłam się przed wyjazdem. Teraz jestem ciekawa. - Matthew? Skinęła głową. - Jaki jest, twoim zdaniem? Wiesz już? Powiedzieli ci? - Podali adres. Pracuje przy Union Square. Ciągle wykonuje robotę dla partii. Nie wiem jaką. - Masz coś przeciw? To znaczy względem niego. - Jeszcze go nie widziałem - odparł. - Jest przystojny? - Był. Może tylko taki się wydawał, ponieważ towarzysze byli tacy okropni. - Pochwyciła jego spojrzenie. - Tak, jest przystojny. Szczerze. Szczupły... nigdy dużo nie jadł. Ser i herbatnik. To mu wystarczało. Lubił... Chyba nie chcesz wiedzieć tego wszystkiego, co? - Nie. - Nie - zgodziła się. - W każdym razie tak było wtedy. Ludzie się zmieniają. - Obracała widelec, zastanawiając się. - Jeżeli on jeszcze pracuje dla partii, to dlaczego wolno mu zostać? - To nie jest nielegalne. - Ale mają na niego oko. - Chyba tak. - Wiedzą o mnie? - Nie, ty nie istniejesz. - To mi się podoba. Jak jazda pociągiem. Nikt nie wie, kim jesteś. Tylko biletem. Zawsze mi się to podobało. Nawet teraz. Nie powinno, wiem, ale tak jest dobrze. - Nie wyglądasz, jakby sprawiało ci przyjemność. - A jednak. W pewien sposób. Jak patrzę, kiedy złościsz się w ten upał. Nikt nam nie przeszkadza. Nawet nie musimy rozmawiać. - Żadnych trosk. Spojrzała na niego. - No, dobra, niezupełnie. - Poza tym, tak zupełnie sami też nie jesteśmy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nie patrz... nie, naprawdę, nie patrz. Dlaczego ludzie zawsze odwracają się, kiedy tak się mówi? Jak będziesz miała okazję, ten facet dwa stoły dalej za tobą z wytłaczanym krawatem. - Co mam zrobić, upuścić widelec? - Droczyła się z nim. - Nie robiłam tego od szkolnych czasów. Mówisz poważnie? - Możesz szukać kelnera. Jeśli chcesz jeszcze mrożonej herbaty. - Mówisz poważnie. - Odczekała moment, potem odwróciła się, jedynie na moment kierując wzrok na tamten stół. - Co, ten mężczyzna z lodami? - zapytała, odwracając się z powrotem. - Żartujesz. - Nie. On nas śledzi. - Skąd wiesz? - Widziałaś jego kapelusz? Zawsze kładą kapelusze tak, aby mogli je łatwo zabrać, gdy będą się spieszyć. To praktycznie ich wizytówka. - Bzdury. - Ani razu na ciebie nie spojrzał. - Może nie jestem w jego typie. - Nie w tym sensie. On w ogóle na ciebie nie spojrzał. - Nie wierzę ci. - Świetnie. Tym lepiej. Będziesz się zachowywać naturalnie, a tego właśnie chcemy. - Nie teraz, nie będę - odparła, odkładając widelec. - Po co te wszystkie tajemnice? To śmieszne. Czy on nie jest jednym z nas? - Mam nadzieję. - To dlaczego? - Wywiad wojskowy specjalnie za mną nie przepada. Ktoś przychodzi z zewnątrz, dlatego myślą, że coś się dzieje. Nie cierpią, kiedy się ich pomija. Więc obserwują. To właśnie robią. - A nie możesz go odwołać? - Wtedy się dowiedzą, że coś się dzieje. Teraz jestem tylko niegrzecznym chłopcem, wykorzystującym swoje przywileje, o których oni marzą. Nie mają zielonego pojęcia, co my robimy. - Z wyjątkiem tego, co oczywiste. Connolly uśmiechnął się. - Z wyjątkiem tego. - To dlaczego powiedziałeś, że miałeś nadzieję, że to oni? - Hm, istnieje jeszcze jedna możliwość. Nadal nie wiemy, kto jest na Górze. Karl pracował dla wywiadu i nie żyje. Ten facet może być jednym z nas, ale ja go nie znam. Więc mam nadzieję, że to ktoś wynajęty przez Lansdale'a, żeby odgrywał prywatnego detektywa. Inaczej mielibyśmy problem. W każdym razie nie chcę, żeby widział, jak spotkasz się z Matthew. To by wszystko zrujnowało. Emma zastanawiała się przez moment, mieszając herbatę. - Masz rację. To mi się nie podoba. Już nie. Co to za zabawa, kiedy wszyscy wszystkich okłamują. Żałuję, że mi powiedziałeś. Po co mówiłeś? - Kiedyś musiałabyś się dowiedzieć. Musimy go zgubić. Sam tego nie zrobię. - Po co się przejmować? Potem będziesz szukał następnego. Przynajmniej tego znasz. - Nie możemy działać, gdy mamy widownię. Kimkolwiek on jest. Jednym z nas. Jednym z nich. Może tym i tym jednocześnie. Nie wolno nam ryzykować. Matthew musi ci uwierzyć, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. - A jeżeli on jest tylko człowiekiem z kapeluszem? - Wówczas nie będzie mu to przeszkadzało. Słuchaj, nikt nie wie o Matthew. To jedyna szansa, żeby go ochronić. - Chyba że zadziała - powiedziała Emma, odwracając głowę do okna. - Przestało padać. Teraz tylko paruje. - Powiedziałem, że zrobię, co będę mógł - przypomniał Connolly. - Dlaczego mi nie pomożesz? - Racja. Co najpierw? Wypchniemy go z pociągu? - To nie żarty, Emmo. - Czemu więc jesteś taki zadowolony? Dla ciebie to tylko gra. Zauważyć go, zgubić. Zobacz, jacy oni są dobrzy. Zobacz, jaki ja jestem dobry. Mój Boże, chciałabym, żebyśmy już z tym skończyli. - Jeszcze trochę - odparł zdecydowanie, uspokajając ją. - Mogę cię o coś zapytać? Jeżeli nikt nie będzie wiedział, że to robimy, to znaczy, że nikt się nami nie opiekował, prawda? Nie będzie nikogo. Nawet mężczyzny z kapeluszem. - Prawda. - Nie myślałam o tym. Powinnam się bać? - A boisz się? - Nie. Dziwne, ale z drugiej strony jestem dobrze znaną idiotką. - O tym nikt tutaj nie wie - odpowiedział z uśmiechem. - Jesteś tylko biletem, pamiętasz? - Twój przyjaciel wie - powiedziała, lekkim ruchem głowy wskazując mężczyznę. - On wie, że tu jesteś. Nie wie, co robisz. - A co mam robić? - Bawić się. Być złą. Sięgnął przez stół, aby przykryć jej dłoń. - Nie jestem - powiedziała. - Udawaj. Uśmiechnij się do mnie. Zaśmiej się głośno, jeżeli potrafisz. - Myślałam, że mamy go zgubić, a nie urządzać przedstawienie. - Jeszcze nie. Później. Najpierw musimy ustalić twoją rolę. - Jak to zrobimy? - Skończ herbatę. Potem wrócimy do przedziału i wywiesimy kartkę NIE PRZESZKADZAĆ, będziemy sporo hałasować. - Słuchają przy dziurce od klucza? - spytała. - Przekupują obsługę. - Mówisz poważnie? - W każdym razie o hałasowaniu. - Jest gorąco. - Parno. Weźmiemy trochę lodu. Zaśmiała się teraz do niego, co przypominało raczej niski pomruk. - O to chodzi - powiedział. - Właśnie tak. - Ile czasu, zanim będzie znana moja rola? - Mamy cały dzień. Możemy go zgubić w New Jersey. Ludzie zawsze się tam gubią. Wysiedli z pociągu w Newark, ukryci w grupie żołnierzy witających się z rodzinami na peronie. - Idź do toalety, a potem spotkamy się przy autobusach - mówił, kiedy szli. - Gdzie? - Na zewnątrz, po prawej. Idź za znakami. - A on pójdzie za mną. - Nie, będzie myślał, że ciągle jesteśmy w pociągu. - A konduktor? - Zostawiliśmy napiwek... nic go nie będzie obchodzić. Pomyśli, że jesteśmy w restauracyjnym. Ostatni dzwonek. - A jak on pójdzie za tobą? - To nie zobaczysz mnie na przystanku. Jednak czekał na nią, wachlując się gazetą na jednej z drewnianych ławek. Powietrze, ciężkie i lepkie, pachniało tanim olejem spalinowym. - Co tam masz? - zapytał, wskazując jej walizkę. - Swoją wyprawę. - Usiadła. - Więc jesteśmy sami? - Chyba tak. - Co dalej? - Autobus mamy za dziesięć minut. Potem znajdziemy hotel. - Nie rezerwowałeś? - Owszem - odpowiedział, uśmiechając się - ale jeżeli tam pójdziemy, to po co wysiadaliśmy z pociągu? - Mówiłam ci, że nie jestem w tym zbyt dobra. Chcę się tylko wykąpać. Nie obchodzi mnie gdzie. Jak myślisz, co ten facet teraz robi? - Nasz przyjaciel? Biega po dworcu. I poci się. Emma zachichotała. - Boże, ale musi być zły. Oczywiście, jeżeli się nie mylisz. Może to tylko ktoś, kto chce się wymoczyć w wannie, a to my biegamy i się pocimy. - Albo tak, albo nie - odparł Connolly. Autobus był zatłoczony i Connolly musiał stać z jedną ręką na oparciu siedzenia, a drugą trzymając się półki na bagaże, kiedy podskakiwali na mokradłach New Jersey. Po minięciu wielkiego zakrętu prowadzącego do tunelu zamigotało miasto, po raz pierwszy poczuł podniecenie wywołane powrotem do domu. Potem nazbyt jasne kafelki tunelu i znaleźli się na zatłoczonych ulicach, zjechali do podziemi hotelu Dixie z rzędami szafek na bagaże, pucybutami i ludźmi z biletami w ręku w drodze dokądś. Na ulicy był pod wrażeniem, jak chłopak ze wsi na jakimś filmie. Nawet w panującym gorącu wszystko poruszało się szybko, taksówki i chłopcy w mundurach marynarki i khaki, światła pędzące przez neonowe tunele. Tutaj nikt nawet nie słyszał o Los Alamos. Pojechali taksówką do hotelu przy Lexington, niedaleko od Grand Central, gdzie udało mu się wymusić pokój z widokiem na boczną ulicę. Kiedy otworzył okno, do pokoju wtargnęła sadza razem z łoskotem kolejki nadziemnej na Trzeciej Alei, ale za to był wentylator, a z kranów leciała szerokim strumieniem woda, świat daleki od suszy na Górze. - Nie całkiem Waldorf, co? - powiedziała Emma. - Do Waldorfa byśmy się nie dostali. Weź kąpiel, to poczujesz się lepiej. Woda jest ta sama. - Za połowę ceny. Masz ochotę przyłączyć się do mnie? - zapytała, rozbierając się. - Idź. Muszę zadzwonić w kilka miejsc. - Stare sympatie? - Nie. Chodzi o jutro. - Och - odparła już bez uśmiechu, potem poszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Zadzwonił do Tony'ego w Costello, żeby umówić jutrzejsze spotkanie. - Tak, dwa stoliki, rozumiem. Co tam masz, jakąś spódniczkę? Potem rozmawiał z kolegą z gazety o podsłuchu. Zamówił rozmowę z Millsem i palił papierosa w oknie, czekając na połączenie. - Myślałem, że jesteś w hotelu Pensylwania - powiedział Mills. - A dlaczego myślisz, że nie jestem? Nastąpiła pauza. - Bardzo śmieszne - powiedział w końcu Mills. - Nigdy mi się nie udaje. Gorąco tutaj. Postanowiłem ochłodzić się na wsi. - To dlatego telefonistka powiedziała, że rozmowa jest z Nowego Jorku. - Chyba jakaś pomyłka. - Tak. Jak ci się udała sztuczka ze zniknięciem? Connolly milczał. - Dobrze, czyli tracę rządowe pieniądze. W takim razie, dlaczego dzwonisz? - Żeby usłyszeć to, co mi właśnie powiedziałeś. Mills znowu zamilkł. - Nie chcesz chyba denerwować ludzi, Mike, chyba jednak nie. Co ja mam mu teraz powiedzieć? - Powiedz, że na dachu hotelu jest dobra orkiestra. Spodoba mu się. Potrzeba mi tylko trochę spokoju. Tutaj na wsi. - Tak, spokoju. Przecież już masz. Chyba że namierzę rozmowę. - Nawet się nie kłopocz. Jestem w budce. Ale tego pewnie już się domyśliłeś. - Cholera - powiedział Mills, odkładając słuchawkę. Kiedy wszedł do łazienki, Emma leżała na plecach, a jej kolana wystawały z wody niczym wyspy. Wpatrywała się w pustkę. - Zamierzasz tu zostać całą noc? - zapytał i zaczął się rozbierać. - Wszystko będzie w porządku, prawda? - zapytała, ciągle zaprzątnięta myślami. - Tak. - To znaczy naprawdę dobrze. - Spojrzała na niego. Skinął głową. - No już, kończ, to gdzieś pójdziemy. - Żartujesz. Nie mogę się ruszyć. - Dobrze - powiedział, wchodząc do wanny i padając na nią, aż wychlapał wodę. - Co robisz? - Śmiała się. - Zostańmy tutaj - zaproponował, całując ją. - Przestań. Oj, zobacz, jaki bałagan. - To woda. Spodziewają się takich niespodzianek. - O, to tego rodzaju hotel? - Pewnie. - Nie, naprawdę, nie możemy. Spójrz na podłogę. - Usiadła, a woda spłynęła po jej piersiach. - Myślałem, że nie możesz się ruszyć - powiedział, chwytając ją w talii. - No, chodź, połóż się. - Opanuj się - odparła, kładąc się na nim i wpychając go pod wodę. Kiedy wyciągnął głowę na powierzchnię, parskając, ona już wyszła z wanny i chwyciła ręcznik. Connolly wstał, udając potwora morskiego, i wyciągnął rękę w jej kierunku. - Boże, chyba nie chcesz mnie gonić po pokoju. - Śmiała się. - Wyglądasz śmiesznie. Rzucił się za nią. Pobiegła do pokoju, do wentylatora, ale chwycił ją w talii i zaciągnął do łóżka. - Jesteśmy cali mokrzy - mówiła, podejmując grę. - To co? - Łóżko przemoknie. - To będziemy spać w wannie - odpowiedział, przesuwając rękę w górę jej nogi śliskiej od mydła. - Coś jeszcze? - Zasłony - odpowiedziała szybko; oddychała nieco szybciej. Connolly skrzywił się w uśmiechu, potem wstał i zgasił światło. Myślał, że ruszyła się, ale ona leżała nieruchomo, a nad jej ciałem pracował wentylator. Stanął w nogach łóżka i patrzył na jej białą skórę w nikłym świetle, dochodzącym z łazienki, potem przesunął dłońmi po jej nogach, brzuchu, aż zatrzymał się poniżej piersi. Kiedy pochylił się i pocałował każdą z nich, zadrżała. - To niesprawiedliwe - odezwała się. - To nie miała być zabawa. Przesunął twarz z jej piersi na szyję, kładąc się na niej, aż mokre ciała ślizgały się po sobie. - Kto tak twierdzi? Kto to wymyślił? Ujęła w ręce jego głowę, kiedy pochylał się, by ją pocałować. - Powiedz, że mnie kochasz. Powiedz, że jest dobrze. - Jest dobrze - odparł. A potem, wchodząc w nią, poczuł, jak łapie go w środku, jakby całe jej ciało go pochwyciło. Prysznic wzięli osobno, nagle onieśmieleni. Suszyła ręcznikiem włosy przy wentylatorze, pocierając je leniwie. - Naprawdę chcesz wychodzić? - zapytała. - Nie możemy czegoś zamówić do pokoju? - Nie sądzę, żeby mieli tutaj pokojówki. Może tylko boya z wiaderkiem lodu. Chcesz drinka? - Chybabym się przewróciła. - Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz. - Mam teraz do niego zadzwonić? - zapytała niespodziewanie. - Nie. Rano. Nie dawaj mu czasu na zastanowienie - powiedział głosem łowcy. - To znaczy... - Wiem, co to znaczy - odparła głucho i wstała, żeby się ubrać. Zjedli w restauracji w pobliżu Times Square, ostrygi ułożone na talerzu z pokruszonym lodem i wysokie szklanki z piwem, na których powłoka szronu wyparowała w gorącu. Na zewnątrz parne ulice były zatłoczone. Emma dziobała swoje jedzenie, prawie wcale nie rozmawiając, po drugim piwie Connolly też zaczął tracić siły, aż nawet hałaśliwe odgłosy restauracji stały się przytłumione. - Chcesz gdzieś posłuchać muzyki? - zaproponował. Uśmiechnęła się do niego. - Zawsze mówiłeś, że to zrobimy. A teraz, kiedy tu się znaleźliśmy, jestem zbyt zmęczona. Może jutro. Jak będzie po wszystkim. - W porządku - powiedział, nie chcąc o tym rozmawiać. - Możemy pojechać na górę budynku RCA. Tam zawsze wieje wiatr. - Nie musisz mnie zabawiać. Będę zadowolona, jak pójdę do łóżka. Lecz panował zbyt wielki upał, żeby wracać do hotelu, więc zamiast tego udali się do klimatyzowanego kina, gdzie suche, chłodzone powietrze przypomniało mu o Górze. W kronice filmowej nadal królowały niemieckie okropności i długie szeregi przesiedleńców smutno wędrowały przez zbombardowane miasta. Film "Poduszka do wysyłki" z Idą Łupino był kolorowy i wesoły, jakby nie wiedział, co pokazywano wcześniej, ale w połowie Connolly przestał zwracać uwagę na to, co pokazywano na ekranie. W trakcie filmu Emma wzięła jego rękę i trzymała lekko, jakby byli na randce. Na ulicach panował taki sam tłok jak przedtem, ludzie wylewali się z kin, flirtowali i jedli lody. Światła oślepiały. Piwo knickerbocker. Gigantyczna pepsi z wiecznymi bąbelkami. Tutaj jednak wojna już się skończyła, lecz wszystko, co znajome, wydawało się mu jakby zawieszone. Wszyscy wyszli, aby czekać na następną rzecz, film po kronice. Na co było warto czekać? Jedynie na coś weselszego? Odchodzili od kin ku cichszym ulicom, ciągle trzymając się za ręce, ufający sobie, wsłuchani w stukot jej szpilek. Connolly myślał o drinku w barze u Astora albo w Baltimore, ale to wszystko dziwnie wydawało się częścią przeszłości i nie miało z nimi nic wspólnego. Teraz byli parą, która chciała jak najszybciej wrócić do domu. Kiedy po powrocie do hotelu Emma posmarowała sobie twarz tłustym kremem, wydało mu się to bardziej poufałe niż seks. Siedział w oknie, kiedy ona zasypiała niespokojna, i przyszło mu do głowy, gdy tak na nią patrzył, że cała podróż już nie dotyczyła jutra. Jutro zajmie się samo sobą. Ale kiedy on czekał, jego życie się zmieniło. Tak właśnie wyglądało małżeństwo. Pomoc, o którą tak zwyczajnie poprosił, obecnie mocno go zobowiązywała. Gdyby teraz się zatrzymali, pozostaliby w zawieszeniu, jak ten tłum, ukryci w kokonie wilgotnego powietrza. Zamiast tego narażał ją, tak zdeterminowany i bezwzględny jak sam Oppenheimer, aby doprowadzić projekt do końca. Lecz oni nie zamierzali się zatrzymywać... przemawiał sen, nocne niepokoje. Zrozumiała to wcześniej od niego, zaakceptowała. Obróciła się w łóżku, już uspokojona, oddychała głęboko. Zawsze kochał w niej ten brak strachu. Mogli mieć coś więcej niż spokój. Przypomniał sobie, jak wspinała się w Chaco, podając mu rękę. 16 Kiedy obudził się nazajutrz rano, ona już siedziała w halce przy oknie i malowała paznokcie. Na stole stał dzbanek kawy i filiżanki. - Nareszcie - powiedziała. - Wstań i napij się kawy. Widzisz, jednak przynoszą do pokojów. Wystarczy poprosić. Connolly założył szlafrok. - Co robisz? - Chcesz, żebym wyglądała odpowiednio, prawda? - Rozłożyła palce przed sobą. - Dziewczyna musi wyglądać jak najlepiej przy takiej robocie. - Dość czerwone - powiedział, nalewając kawy. - Chcesz powiedzieć za czerwone. Kochanie, dużo wiesz. Na Johannie Weber są za czerwone. U mnie będą eleganckie. Proszę, widzisz? Teraz tylko poczekamy, żeby wyschły. Pokładajmy nadzieję w Bogu, że ten wentylator nie wysiądzie... chodził całą noc. Connolly wypił kawę, potrząsając głową, aby się obudzić. - Zawsze to robisz nieubrana? - Oczywiście. Dopóki nie wyschnie. Jak skapnie, nie można wywabić plamy. Z iloma kobietami właściwie byłeś? - zapytała, śmiejąc się. - Czy może przeważnie nie zostajesz na noc? Zapalił papierosa, potem spojrzał na nią przez obłok dymu. - Zawsze jesteś taka radosna czy może się denerwujesz? Zaśmiała się urywanie. - Nie bądź takim specjalistą. Trochę tego, trochę tego. Może więcej. Będzie dobrze. - Chcesz jeszcze raz przećwiczyć? - Nie. Wiem już, co powinnam. Przynajmniej z grubsza. To chyba nie teatr? To znaczy, dużo zależy od jego wypowiedzi. - Dobra. Zadzwońmy. - Nie. Skończ kawę i weź prysznic. Wtedy zadzwonię. Chyba nie chcę mieć przy tym publiczności. Spojrzał na nią zaskoczony. Podeszła do niego, wzięła papierosa między palce, zaciągnęła się i oddała mu. - O co chodzi, myślisz, że nie umiem? - Będę w restauracji. - Wiem. Tylko nie mogę wymyślić dlaczego. - Na wypadek gdybyś mnie potrzebowała. - Będziesz czuwać. W porządku. Ale nie teraz, proszę. Naprawdę. Pospiesz się i zmykaj. Connolly spojrzał na zegarek. - Myślisz, że już jest w pracy? - Nie znasz towarzyszy. Wstają o świcie. - Lepiej uważaj z kawałami. Mogą mu się nie spodobać. Zerknęła na niego. - Wiesz, nie chcę ci przypominać, ale on jest moim mężem. Już ja wiem, co lubi. Connolly odwrócił wzrok i zgasił papierosa. - Racja. Zapominam. - Nie chodzi o to, co twoim zdaniem ja mam na myśli. Och, nieważne. No, już, ruszaj się. Jestem umówiona z fryzjerem. - Jemu to się podoba? - Mnie się podoba. Nie chcę wyglądać jak parobek. Spojrzał na nią, zainteresowany. - Chcesz na nim wywrzeć wrażenie, co? Skinęła głową. - Trochę. Czy to takie złe? Chyba jednak tak. - Chcesz sprawdzić, czy nadal mu się podobasz? - Chcę tylko zobaczyć, czy zauważył. Stał niespokojny pod prysznicem, pozwalając, by woda kłuła go w twarz, aż się obudzi. Nie spodziewał się, że będzie stać z boku. Ale gdyby nie mógł jej zaufać, jaki to miało sens? Kiedy zakręcił wodę, usłyszał ją, jak rozmawia, po cichu i niewyraźnie; musiał się powstrzymać, żeby nie otworzyć drzwi na oścież. Zamiast tego podszedł do umywalki i zaczął się golić, chociaż jednocześnie wytężał słuch, żeby dosłyszeć jej głos. Co tak długo trwało? Stał z namydloną twarzą, nasłuchiwał, potem odkręcił wodę, aby opłukać brzytwę, i już więcej nic nie słyszał. Kiedy wyszedł z łazienki z ręcznikiem wokół bioder, nadal siedziała z telefonem na kolanach i wyglądała przez okno. - Jakieś kłopoty? - Dwunasta, nie dwunasta trzydzieści - powiedziała, ciągle na niego nie patrząc. - Pasuje? - Pewnie. Dlaczego? - zapytał. Spojrzała na niego, ze słabym uśmiechem w kąciku ust. - Musi wrócić na zebranie. - Zebranie? - Przeceniasz mój urok. A jednak jakoś zdołał wpisać mnie w swój terminarz spotkań. Ton głosu miała lekki, ale jednocześnie zraniony, i Connolly nie wiedział, jak zareagować. - Jaki się tobie wydał? - Zaskoczony. Wstała i zaczęła wkładać sukienkę. - Znał to miejsce? - Znajdzie je. Trzecia i czterdzieści cztery, tak? Zastanawiał się, dlaczego nie możemy spotkać się bliżej jego biura, ale powiedziałam, że przejechałam połowę kraju, więc on może przejść się kawałek. Mój Boże, myślisz, że to możliwe, że ktoś w ogóle się nie zmienił? - Pytał, dlaczego tam? - Tak. Powiedziałam mu, że zawsze chciałam zobaczyć dzieła Thurbera. Tylko tu się pomyliłeś... nigdy o nim nie słyszałam. Przestań się już martwić, wszystko w porządku. - A ty jak się czujesz? - Też w porządku - odparła, podchodząc do lustra, żeby pomalować usta. - Teraz trochę dziwnie, ale będzie dobrze. Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać. - Osuszyła wargi. - Nie musisz się gryźć. Będzie łatwiej, niż myślałam. - Małe piwo. - Coś w tym rodzaju. Racja - powiedziała, pakując torebkę. - Idę. I jak? - Poprawiła włosy. - Żeby nie spadały na ramiona? Ale nie za szykownie. - Jesteś piękna - powiedział poważnie. Zatrzymała się przy drzwiach i bez cienia emocji spojrzała na niego. - Dziękuję - powiedziała. Potem, postanowiwszy traktować to lekko, mrugnęła do niego. - Następnym razem spróbuj powiedzieć to w ubraniu. Spotkamy się tutaj? Mamy jeszcze cały ranek. - Nie, pójdźmy na spacer. Będę czekał na ciebie w bibliotece. Na Piątej. Na ulicy, pod lwami. Cierpliwość i Wytrzymałość. Spojrzała na niego pustym wzrokiem. - Tak się nazywają... te lwy. - Tyle wiesz. Kiedy poszła, w pokoju zrobiło się cicho, a on chodził dookoła nerwowo, bez celu. Wszystko było inaczej, niż sobie wyobrażał na Górze. Powietrze zgęstniało, pachniało jej perfumami. Podszedł do walizki i wyjął kopertę z papierami Oppenheimera. Potrzymał ją przez chwilę, przyglądając się, jakby waga tego, co znajdowało się w środku, mogła go przytłoczyć, choć teraz wydało mu się niczym więcej niż rekwizytem. Ściskał w dłoni fragment największej tajemnicy tej wojny, a mógł jedynie myśleć o tym, co Emma będzie czuć, kiedy zobaczy pierwszego mężczyznę, którego pokochała. Godzinami czekał przy bibliotece, chowając się przed słońcem pod niskimi drzewami na tarasie, potem przeszedł w stronę lwów, bojąc się, że jej nie zauważy. Dzień był gorący, lecz nie tak parny jak wczorajszy, a od czasu do czasu aleją dmuchało rozgrzane powietrze, podwiewając spódnice. Stał tak przez dłuższą chwilę i osłaniał oczy przed słońcem, obserwując ruch, ciąg autobusów i lśniące samochody, i ani jednego wojskowego wozu w zasięgu wzroku. Wszystko wydawało się zbyt jasne i radosne, jakby miasto otworzyło się na słońce i tajne spotkania musiały odbywać się w jego blasku. Palił zniecierpliwiony i wtedy ją zobaczył, jak przechodziła przez ulicę, poczuł ulgę. Kiedy schodziła z krawężnika, stwierdził, że był to jeden z tych momentów, które stawały się fotografiami i zapadały w pamięć, aby można je było później wyjąć, ciągle wyraźne. Miała na sobie białą sukienkę z poduszkami na ramionach, czółenka, torebkę trzymała pod pachą. Spódniczka poruszała się wraz z nią, obrysowując nogi. Włosy zaczesane na kark, kołysały się, kiedy się rozglądała, wyczekująco i czujnie, czerwone usta rozchyliły się w uśmiechu, gdy go zauważyła. Poczuł się, jakby nigdy jej nie widział. - Jak wyglądam? - zapytała, radosna i zadowolona z siebie. - Kobieta pyta o to tylko wtedy, kiedy już zna odpowiedź. - Jednak powiedz mi. - Jak milion dolarów. A jak się czujesz? - Nie na taką sumę. Te buty - powiedziała z grymasem. Przeszli za bibliotekę do Bryant Park i obserwowali ludzi, starając się nie patrzeć na zegarek. Emma usiadła, założyła nogę na nogę, a jeden but zwisał jej ze stopy. - Może lepiej dasz mi papiery? - zapytała zwyczajnie. Sięgnął po kopertę do kieszeni na piersi i podświadomie trzymał przed sobą, nie chcąc oddać. - O co chodzi? Myślisz, że ucieknę i przekażę ją Rosjanom czy coś w tym rodzaju? Wręczył jej kopertę i patrzył, jak wsuwa ją do torebki. - Nic z tego wszystkiego nie wydaje się prawdziwe, nie sądzisz? - odezwał się. - Właśnie popełniam przestępstwo, a my sobie żartujemy. - Przepraszam - powiedziała chłodno. - To nerwy. - Nie, nie ty... wszystko. - A jak ma być? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Prochowce i mgła, tak mi się wydaje. W każdym razie nie taki ładny, zwyczajny dzień w parku. - Wyglądasz na rozczarowanego - stwierdziła i spojrzała w niebo. - Jeszcze możesz mieć swój deszcz. Pomoże? - Mógłby. - Problem polega na tym, że tkwisz w jakimś chłopięcym opowiadaniu. Schowki, atrament z soku cytrynowego i cała reszta. A może zawsze tak jest. Tutaj w słońcu. Karm ptaszki, wymień informacje i zajmuj się swoimi sprawami. Może oni wszyscy coś knują. - Skinęła głową w stronę ludzi na innych ławkach. - Nie wyglądają na takich. - Hm, my też nie. Ani profesor Eisler. Ciągle nie mogę w to uwierzyć. - On nie uważał, że robi coś złego. Był prawdziwym ministrantem. - Ty zawsze coś czujesz - odparła, spoglądając na park. Głos miała posępniejszy, jakby zakryła go chmura. Connolly milczał przez chwilę, niepewny, jak zmienić temat. - A ta kobieta w słomkowym kapeluszu? - zapytał, jakby rozpoczął jakąś grę. - Co ona planuje? - Ona? - Nie wygląda na agenta. - Może oszukuje swojego męża. - To nie to samo. - Ale odczuwa się podobnie - stwierdziła Emma. - Ekscytujące jest to całe udawanie. Ale pod spodem zawsze kryje się coś paskudnego. Odwrócił się do niej. - Ja nie będę oszukiwać. - Nie, nie oszukuj - powiedziała, uśmiechając się. - Poznałabym. - Spojrzała na zegarek. - Lepiej znikaj. Chciałabym być kilka minut sama. Nastroić się. Wiesz. Nie mogę się skoncentrować, kiedy jesteś obok, nudzisz się i wiercisz. A jaka jest ta restauracja? Ponura? - Głośna. Przesiadują w niej dziennikarze. - To cała twoja atmosfera. - Zaśmiała się. - Nie, nie - pobrudzisz się. - Dobrze - powiedział, wstając. - Pamiętasz, gdzie jest? - Tak, tak. No, idź. Znikaj. - Na pewno nic ci nie grozi? Spojrzała na niego. - Wszystko będzie w porządku. Miałam dużo praktyki. - Nie narobisz mi żadnych kłopotów, co? - mówił Tony, obserwując Connolly'ego, jak rozciąga drut między stolikami. - Nie ma obaw. - Usiadł w narożniku między stolikami, przykładając dłoń ze słuchawką do ucha tak, że wyglądało to, jakby opierał głowę o ścianę. - Widzisz coś? - Kłopoty. Tylko to widzę. - A może piwo? - Pewnie. Chcesz coś zjeść? Masz dla siebie cały stolik. - Co jest na zimno? - Smażone małże. Connolly skrzywił się. - Kiedy smażone? Przynieś mi kanapkę z tuńczykiem. - Kanapka z tuńczykiem - powtórzył Tony, odchodząc. - Dla całego stolika. Bar z przodu zaczynał się wypełniać, ale Connolly ciągle miał jadalnię tylko dla siebie. Ukrył słuchawkę za cukiernicą i udawał, że czyta gazetę, chociaż cały był spięty. Freski Thurbera, duma lokalu, były w kolorze cegieł wyschniętych na słońcu, nazbyt wielkie kobiety i czujni mężczyźni goniący się po pokoju na gipsowym fryzie, podczas gdy nikt poza psami nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. W barze wybuchnął śmiech. Connolly zapomniał o czystej energii Nowego Jorku. Pomyślał o grzecznych, akademickich szeptach podczas posiłków na Górze. Tutaj wszyscy zdawali się klepać innych po plecach. Zaczynał właśnie rozwiązywać krzyżówkę, kiedy zjawiła się Emma, prowadzona przez Tony'ego, który rzucił mu spojrzenie, gdy przeprowadzał ją do następnego stolika. Connolly pochylił się nad gazetą, tak że tylko mignęła mu czerwień jej paznokci. W gęstym powietrzu pozostał za nią zapach perfum. Kusiło go, aby się odwrócić... ostatnie spojrzenie, ale zamiast tego wyobraził sobie ją, jak siedzi, spokojna, i zdobywa Tony'ego uśmiechem, kiedy ten niesie jej mrożoną herbatę. Miała rację, w udawaniu kryło się podniecenie. Co absurdalne, myślał o tym, że jej buty są ciasne, i o fakcie, że nikt o tym nie wie. Podnosił wzrok, kiedy zjawiali się nowi goście i przechodzili do stolików z tyłu. Tony przyniósł kanapkę, ale Connolly nie ruszał jej, zbyt zdenerwowany, aby jeść. Jak Lawson mógł się spóźniać? Lecz to oni przyszli wcześniej. Kiedy pięć minut później się pojawił, Connolly wiedział od razu. Był wysoki, jego kościstą postać okrywało pogniecione ubranie, które wyglądało, jakby po prostu zostało narzucone - ciemna bawełniana koszula, wilgotna pod pachami, prosty krawat mocno zawiązany, zwisający z niezapiętego kołnierzyka, marynarka zarzucona przez ramię, trzymana w dwóch palcach, wygląd mieszkańca Greenwich Village. Jasne włosy, rzednące, ale jeszcze gęste na czubku głowy, połyskiwały od potu; chłopięca i delikatna twarz wiecznego nastolatka była czerwona, jakby biegł w panującym żarze. Rozejrzał się dookoła nerwowo, potem uśmiechnął się szeroko, kiedy ją zobaczył. - Emma - powiedział, podchodząc do jej stolika. - Mój Boże, wspaniale wyglądasz. - Stał dalej przez chwilę i Connolly wyobraził go sobie, jak niezdarnie przygląda się Emmie. - Co mam zrobić? Pocałować cię? Connolly nie usłyszał odpowiedzi, ale musiała skinąć głową, ponieważ rozległ się szelest ubrań, kiedy się pochylił i zajął miejsce. Connolly oparł się o ścianę, biorąc słuchawkę i ukrywając ją przy uchu; uniósł ołówek przygotowany do pisania. - Nie mogę uwierzyć - powiedział Lawson, jego głos nadal brzmiał po brytyjsku, pospieszny, entuzjastyczny. - Tyle czasu, a ty zjawiasz się tak nagle. - Jak syn marnotrawny - odparła Emma. - Nie, to cudownie, ale co tutaj robisz? Jak długo jesteś w Stanach? Jak... od czego zacząć? Powiedz mi wszystko. - Słowa płynęły niczym strumień, radośnie zaraźliwe, szczere, jakby zaskoczyło go spotkanie przyjaciółki ze szkolnych lat. - Jakiś czas. - Mój Boże, ale wyglądasz - powiedział znowu i Connolly poczuł, jak się opiera o ściankę oddzielającą stoliki, aby przyjrzeć się Emmie. - Nic się nie zmieniłeś - oceniła go Emma, a on wziął to za komplement. - No, włosy - rzekł, prawdopodobnie zaczesując je do tyłu na skroni. - Kiedyś chyba całkiem wyjdą. Ale ty... nie mogę dojść do siebie. Jak twoja rodzina? - Moja rodzina? - powtórzyła, skonsternowana. - Świetnie. Nie widziałam ich od lat. Teraz mieszkam tutaj. Jestem zamężna. - Zamężna? - Matthew, rozwiodłam się z tobą całe lata temu - powiedziała gładko. - Na pewno wiedziałeś. - Nie. - Nie było ciebie, aby wyrazić zgodę. Nie zgodziłbyś się, co? Milczał. - Jak mogłem? Słuchaj, nie wyjaśniałem... - Kochanie, nie wyjaśniaj. To było bardzo dawno temu i teraz nie ma znaczenia. Nie po to tu przyjeżdżałam. - Nie rozumiem. - Nie mamy za wiele czasu. Muszę z tobą porozmawiać. Może zachować te wszystkie szczęśliwe dni Unter der Linden na inny raz. - Ciągle jesteś na mnie zła. - Właściwie nie - powiedziała cicho. - Byłam. Hm, nie wiem, co czułam... zła nie. Ale to dawne dzieje. Przed wojną. Byliśmy tylko dziećmi, prawda? W każdym razie nieważne. Lepiej coś zamówmy. Connolly podniósł wzrok zaskoczony, że Tony stoi przy sąsiednim stoliku. Zamówili kanapki. - Nie było tak zupełnie źle, co? - odezwał się Matthew, kiedy kelner odszedł. - Całkiem fajnie. Na początku. Boże, twój ojciec... Głos miał znowu radosny i Connolly pomyślał, że słyszy figlarność tamtych lat, rozkosz prowokowania. Czy to właśnie jej się w nim podobało, jak grał światu na nosie? - Byłaś najcudowniejszą dziewczyną - powiedział. - Nadal jestem całkiem cudowna. A ty? - Ja? - Ciągle pracujesz dla towarzyszy? - Oczywiście. - A co dokładnie robisz? - Pracuję nad gazetą. Całkiem dobra praca. Po Pakcie był zastój. Reporterzy uciekali ze statku, jak wiesz. Ale oczywiście wojna wszystko zmieniła. Ramię w ramię. A teraz, cóż, zobaczymy. - Zamierzasz więc tu zostać? - Jeśli będę mógł. Właściwie to nie jesteśmy ulubionym wydawnictwem Wuja Sama, ale ciągłe w biznesie. Browder zdziałał cuda. W każdym razie teraz jesteśmy w Ameryce. Politycznie jest tu trochę podobnie do Anglii, ale po wojnie wszystko się zmieni. Musi. Naciski będą ogromne. Przerwał, kiedy stawiano przed nimi talerze. - Jesteś taki sam - powiedziała, jej głos zdradzał uśmiech. - Ciągle w marszu. - Nic na to nie poradzę - odparł, podchwytując jej ton. - Wciąż trzeba działać. Gwarantuję ci, to nie Hiszpania. - Znowu poddał się wspomnieniom. - To odmienny rodzaj walki, ale, jak mówisz, już nie jesteśmy młodzi. - Tego nie powiedziałam. Mówiłam, że nadal jestem cudowna. - Tak - odrzekł przeciągle. - Ale zamężna. A propos, za kogo wyszłaś? Kogoś stąd? - Za naukowca. Nie znasz go, Matthew. - Przerwała. - Chcę, żebyś zrobił coś dla mnie. - Wszystko. - Nie, nie mów, dopóki nie usłyszysz, o co chodzi. To coś ważnego. - Dlatego mnie odnalazłaś. - Tak. - Dziwne. Myślałem, że mogło... no, nie wiem, chodzić o nas. - Co, po tylu latach? Nie odpowiedział. - Nas już nie ma. Rozumiesz? Chcę, żeby to było jasne. - W takim razie, o co chodzi? - Potrzebny mi ktoś, komu mogę zaufać. A może odwrotnie, ktoś, kto mnie zaufa. Kto mnie zna. Connolly zbliżył słuchawkę do ucha, czując się dosłownie jak mucha na ścianie. Podejście było gładkie i wiarygodne, uda się. - Nie rozumiem. Masz jakieś kłopoty? - Nie, właściwie nie. W pewnym sensie wszyscy je mamy. O to właśnie chodzi. Boże, jakie wszystko jest skomplikowane. Nie wiem dokładnie, od czego zacząć. Cokolwiek powiem, zabrzmi fantastycznie. Czasami sama w to nie wierzę. - Emmo, o czym ty mówisz? - Racja - powiedziała, biorąc się do roboty. - Proszę bardzo. To nie będzie miało sensu, ale wysłuchaj mnie. Masz papierosa? - Palisz? - O, tak. Jestem dorosła. - Connolly usłyszał trzask zapałki. - Tak lepiej. Mój mąż jest naukowcem. - Mówiłaś. - Fizykiem. Pracuje dla rządu. Jesteśmy w bazie wojskowej na zachodzie. - Gdzie? - Tego nie mogę ci powiedzieć - odparła i zaśmiała się nerwowo, ku własnemu zaskoczeniu. - Przepraszam. Siła przyzwyczajenia. W Nowym Meksyku. Rozumiesz, tajna baza. Są bardzo surowi pod tym względem. Pracują nad bronią. - Jaką bronią? - zapytał, ściszając głos. - Bombami. Wiesz coś na temat rozpadu atomów? Chyba jednak nie. Nikt nie wie. Nieważne. Chodzi o to... - Słyszałem o rozpadzie. Jeszcze przed wojną. Nic od tamtej pory. Chcesz powiedzieć, że oni faktycznie posunęli się naprzód? Uważano, że to niemożliwe. - Nie, udało im się. Przynajmniej tak uważają. Zamierzają wkrótce wypróbować. Dlatego nie ma zbyt wiele czasu. - Wiesz, co mówisz? To fantastyczne. - Tak. Dziwne, człowiek tak się przyzwyczaja, że przestaje zwracać uwagę na niektóre rzeczy. Ale to prawda. Dwadzieścia tysięcy ton trotylu. - Jezu. Connolly mówił jej o dziesięciu. Zastanawiał się, czy ona po prostu zapomniała, czy zaczęła wymyślać własną wersję. Dlaczego nie dwadzieścia? - Może zmieść całe miasto - powiedziała. - Nawet Berlin. - Berlina już nie ma. - To Tokio. Gdzieś tego użyją. I jest coś nowego... to nie tylko siła wybuchu. Domyślają się, ale nikt nic nie wie o skutkach promieniowania. Użyją bomby na ludziach i nawet nie wiedzą, jakie będą skutki. - Wolniej. - Nie, pozwól, że skończę. Dopóki jest to tajemnica, nie zawahają się. Chyba że ktoś narobi kłopotów. Naukowcy nie mogą... są przerażeni. Ale jeżeli nie wydostaniemy wiadomości w jakiś sposób, będzie za późno. Im nie wolno, rozumiesz. Mówimy o setkach tysięcy istnień, a przecież oni już wygrali. Ktoś ich musi powstrzymać. - Zwolniła. - W każdym razie pomyślałam o tobie. - O mnie? Nie rozumiem. Chcesz, żebym napisał o tym w gazecie? - Nie, oczywiście, że nie. Aresztowaliby cię. To tajemnica wojskowa... żadnej gazecie nie wolno tego wydrukować. Inaczej już by to przeciekło od naukowców. - Co zatem? - Musisz wywieźć informacje z naszego kraju. - Z kraju - powtórzył powoli. - Do Rosjan. Oni nie wiedzą. - To niemożliwe. - Ale prawdziwe. Nad projektem nie pracuje ani jeden Rosjanin. Przewodzą Anglicy, nawet Niemcy, ale ani jednego Rosjanina. Wiem, mieszkam tam. Pomyśl, co to znaczy. - A ty myślisz, że co to znaczy? - Myślę, że narobią niezłego szumu, jak się dowiedzą... może nawet powstrzymają wszystko, zanim będzie za późno. Tylko oni mogą to zrobić. Milczał przez chwilę. - Wiesz, co mówisz? - Tak, wiem, to okropne ryzyko. Ale ktoś musi je ponieść. - Na przykład ty - powiedział sceptycznie. - Joanna d'Arc. - Nie, nie ja. Jestem tylko wysłannikiem. Ktoś, kto pracuje przy projekcie... - Twój mąż. - Nie, ktoś inny. Ja... spotykam się z kimś. Nie musisz tak patrzeć. Jestem dorosła, pamiętasz? - W Berlinie też byłaś dorosła? - zapytał. - Często się zastanawiałem. - Nie. A ty? Słuchaj, nie zaczynajmy. Na to jest trochę za późno. Pomożesz? - Chyba nie mówisz poważnie. Myślisz, że jestem szpiegiem? - A myślisz, że ja jestem? Zamilkł. - Nie wiem, co myśleć. To wszystko jest niezwykłe. Zjawiasz się tak nagle. Ale jaki to ma w końcu związek z tobą? - Mówiłam ci, jestem wysłannikiem. Chcę mu pomóc. To nie będzie pierwszy raz, co? Chyba pamiętasz. - Wtedy było inaczej. Nigdy nie prosiłem cię, abyś robiła takie rzeczy. W każdym razie, dlaczego ty? - Ponieważ znam ciebie. Nikt inny nie przyszedł mi do głowy. Myślisz, że przyszłabym do ciebie, gdybym nie musiała? Jesteś ostatnią osobą, którą prosiłabym o pomoc. Ale tak się stało, że jesteś ostatnią. Akurat nie rozmawiałam z innymi towarzyszami. Nigdy by mi nie uwierzyli. - Ja bym uwierzył. - Tak pomyślałam - powiedziała cicho. - Może się myliłam. A jednak to nie ma znaczenia. Nie musisz mi wierzyć. Mam przy sobie dokumentację. Proszę - powiedziała. Connolly usłyszał, jak wyciąga kopertę. - Niech kto inny zdecyduje. - Mówisz poważnie. Co to jest? - Informacje naukowe na temat projektu. Część. Ludzie znają tylko fragmenty. Ale Steven ma więcej. Daj je komuś, kto będzie wiedział, co znaczą. Ja nie miałabym zielonego pojęcia i ty też nie, więc się nie kłopocz. Ale oni będą wiedzieć. Będą też wiedzieć, że on jest prawdziwy. Chce tylko z kimś porozmawiać. Dopóki jest czas. - Ale dlaczego myślisz, że ja mogę to zrobić? - Znasz ludzi... zawsze byłeś w tym dobry. Słuchaj, Matthew, nigdy nie twierdziłam, że jesteś szpiegiem, cokolwiek by to miało znaczyć. Może jesteś... to mnie nie interesuje, tym lepiej. Wszyscy towarzysze są po trosze, prawda? Lubią intrygi między zebraniami. W każdym razie nie musisz nikogo śledzić. Tylko przekaż papiery i na tym koniec. Z tobą nie ma to nic wspólnego. Niech decydują towarzysze. - Nie zmieniłaś się. Zawsze ich nienawidziłaś. - Nienawidziłam tego, co ci zrobili. - A teraz chcesz im pomagać. - Może już mnie nie obchodzi, co ci robią. W ciszy Connolly usłyszał brzęk łyżeczki o filiżankę. Nie kłóć się, chciał krzyczeć. Jeszcze nie. Nie złapałaś go jeszcze. - Nigdy nie chciałem cię zranić - powiedział. - Gdybym powiedziała, że ci wierzę, czy byłaby jakaś różnica? Matthew westchnął. - Zrobiłem się twardy, Emmo. - Na miłość boską - czyjś głos ryknął obok niego. - Myślałem, że jesteś w Waszyngtonie. Do diabła, jak się masz? Connolly spojrzał do góry, zaskoczony i zdenerwowany, schował w dłoni słuchawkę i opuścił rękę. Nie teraz. - Jerry - odezwał się. - Dlaczego nie dałeś znać, że wracasz? Byłeś już w redakcji? - Jeszcze nie wróciłem. Wpadłem tylko na dzień. Lecz Jerry, zajmując miejsce, nie słuchał go. - Oswald nie żyje, wiesz. Przewrócił się w redakcji. W biały dzień. Prawie mi było żal gnojka. Ale co ty tu robisz? - Jerry, czekam na kogoś - powiedział nerwowo. Słyszał, jak oni rozmawiają za jego plecami. - Ach, tak? Co, na jakąś spódniczkę? Na miłość boską, Connolly, kiedy ty dorośniesz? Hej, jednak dobrze wyglądasz. Wiesz, że dali awans temu kutasowi, Levine'owi. Jak będziesz mądry, to zostaniesz w Waszyngtonie. I tak dalej. Connolly patrzył, jak jego usta otwierają się i zamykają, świadom nachalnych, chociaż niewyraźnych głosów z sąsiedniego stolika. Dlaczego on nie poszedł? Connolly nie musiał rozmawiać, tylko kiwać głową od czasu do czasu, ale nie słyszał tamtych, więc siedział uwięziony między młotem a kowadłem, podczas gdy Emma kontynuowała. A jeżeli oni walczyli, rwali zaleczone rany, a koperta leżała, ignorowana? Jednak co mógłby na to poradzić? Ona była skazana tutaj na samą siebie. Czy była w ogóle świadoma jego obecności? Czy tłumaczyła chętnego kaprala Watersa? Co mówili? Potrzebowała go bardziej niż Jerry. - No, już Jerry, spływaj - powiedział w końcu Connolly. - Czekam na kogoś. - Uśmiechnął się, jakby z podtekstem. - Ona jest nerwowa. - Dobra, dobra - powiedział Jerry, wstając. - Hej, Ken jest w barze. Chodź się przywitać. - Jak będę wychodzić, dobrze? Wypijcie jednego, ja stawiam. - Nie, muszę iść - powiedział, spoglądając na zegarek. - Wygląda na to, że cię wystawiła. - Uśmiechnął się. - Niechby spróbowała. Connolly zapalił papierosa, pomachał do Jerry'ego stojącego przy drzwiach i próbował się uspokoić. A jeżeli Jerry widział drut? Urządził scenę? Mimo to podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha. - Jest jeden warunek - mówiła Emma. Co to było? O tym nie rozmawiali. Zgodził się? - Wiesz, że dla twoich przyjaciół nie ruszyłabym nawet palcem. Są tak samo źli jak cała reszta. - Nie są, ale mów - powiedział Matthew. - To. - Wskazała kopertę. - Nie mogą zatrzymać papierów. Żadnych dalszych sekretów. Muszą o tym rozmawiać, rozumiesz? - Tak. - Ludzie muszą wiedzieć, co to jest. W innym razie cała sprawa traci sens. Stevena nie interesuje... polityka. Oni muszą się o tym dowiedzieć. Nie pozwolę go nabrać. Obiecasz mi? - zapytała. - Ludzie robią różne rzeczy z rozmaitych powodów. Szanujemy to - odparł, dziwnie formalnie, jak na służbie. - Nie, musisz im to powiedzieć. To nie jest prezent dla twojej cholernej armii. On tego nie zrobi. - Więc co to jest? - zapytał, dotykając palcami koperty. - Tu nie ma tyle, aby zrobić bombę, wiesz. Jeszcze mu całkiem nie odbiło. Wystarczy jednak, żeby rozgłosić. Tyle tylko chce. To nie dla niego. On jest... jest dobrym człowiekiem. - W przeciwieństwie do nas. - Nie - powiedziała z namysłem - w pewnym sensie jest bardzo podobny do ciebie, takiego, jaki byłeś kiedyś. Ja zawsze wariowałam na tle dobra ludzkości, zgadzasz się? Myślałam, że o to ci chodzi. - Tak. - Tak. To troska o jedną osobę była trudna. - Emmo... - Nie szkodzi. Nie mamy czasu. Mam robić zakupy czy coś w tym rodzaju. To ważne... tysiące ludzi, nie tylko dwoje. Obiecaj, że wszystko im wyjaśnisz. - Będą chcieli wiedzieć więcej, jeżeli jest tak, jak mówisz. - Tak, Steven jest na to przygotowany. Ale będą musieli dowiedzieć się dlaczego. Oto jest prawdziwa okazja. - Oni nie lubią kramarzyć. - Nikt dotąd nie sprezentował im czegoś takiego. Zobaczysz. Nie uwierzą we własne szczęście. Bóg świadkiem, że nie zasługują na to. - To po co im dajesz? - Hm, dziwny stary świat, prawda? Oni stanowią wszystko, co mamy. W każdym razie ja tego nie daję. Jestem tylko listonoszem. Tylko obiecaj, jeśli chodzi o Stevena. Żadnych sztuczek. Connolly czekał na jego odpowiedź, rozsądny unik, oczywistą niemożliwość brania jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co się stanie. - Tak, obiecuję - powiedział. To było łatwe i dogodne jako przysięga i wtedy dopiero Connolly zrozumiał, że Emma chciała, aby on ją okłamał, potrzebowała dowodu. - O to chodzi - powiedziała. - Lepiej pójdę. A teraz gdzieś to schowaj, dobrze? Takiej rzeczy nie zostawia się byle gdzie. Mówię ci, ulżyło mi. - Emmo - odezwał się Matthew - czy to wszystko jest prawdą? - Dlaczego pytasz? - spytała rozbrajająco. - Myślisz, że nie miałabym odwagi? - Nie wiem, co jeszcze byś zrobiła. Zmieniłaś się. - Nie, ciągle jestem cudowna - odparła cierpko. - Ale powiem ci coś. Gdybyś miał wątpliwości, wrzuć kopertę do śmietnika i nikt nic nie będzie wiedział. No, ale ja dałabym papiery komuś do obejrzenia, naprawdę. Kto wie? W tym może kryć się awans dla ciebie. Tylko w mowie dziękczynnej pomiń moje nazwisko. Teraz o tym pomyślałam, ty nie wiesz, jak ja się nazywam, co? Może tak będzie najlepiej. - Nigdy taka nie byłaś - powiedział, właściwie nie zwracając się do niej. - Jak się z tobą skontaktować? - Wcale. Od teraz z tym kończę. Adres Stevena jest w środku. Numer skrzynki pocztowej. A propos, czytają pocztę, więc powiedz im, żeby uważali... hm, głupio to wygląda, co? Przecież wiadomo, że będą uważać. Powiedz im tylko, żeby podali mu datę i miejsce. Gdzieś w Santa Fe... nie wolno mu podróżować. Jeżeli nie dostanie wiadomości, wtedy uzna, że towarzysze nie są zainteresowani, i będziemy musieli pomyśleć o czymś innym. - Emma - odezwał się ściszonym głosem. - W Berlinie, kiedy ja... wykonywałem rozkazy. - Nie chcę tego słuchać. - Nie, nie odchodź. Musisz wiedzieć, co się wtedy zdarzyło, kiedy odszedłem. Nie mogłem ci powiedzieć. Nikomu. Mówili, że zależy od tego życie wielu osób. - Zależało - rzuciła szorstko. Connolly usłyszał, jak Emma wstaje. Zdenerwowany odwrócił się i zobaczył, że stoi, z ramionami odciągniętymi do tyłu, zesztywniała ze złości. Chciał dać jej znak, ale wbiła oczy w Matthew, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. - Nie chodzi mi o nasze - mówił dalej Lawson. - Byliśmy tylko dziećmi. Inni... oni mieli listę, całą siatkę. Musiałem zniknąć. Nie mogłem nikomu powiedzieć. Rozkazali mi, abym nie mówił, rozumiesz? Od tego dużo zależało. Wielu łudzi było w to zamieszanych. Nie ja podjąłem decyzję. - Nie? - Nie. Myślisz, że bym uciekł? Ot, tak sobie? Mieli dla mnie zadanie. Nie mogłem odmówić. Taka jest dyscyplina... każde ogniwo. Musiałem zrobić, co mi kazali. Potem, po... - Dlaczego mi to mówisz? - zapytała chłodno. Connolly upuścił drut i wpatrywał się w nią. - Nie chcę, abyś myślała... Nic nie mogłem poradzić, rozumiesz? - Chcesz, abym ci wybaczyła? Jaki z ciebie drań. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała, co się wydarzyło - powiedział, tracąc pewność siebie pod jej spojrzeniem. - To nie wszystko, co wydarzyło się w Berlinie, Matthew - mówiła tak cicho i z takim napięciem, że jej słowa prawie zlewały się z gwarem. - Zostawiłeś dziecko. Usunęłam ciążę. Connolly patrzył bezradnie, jak jej oczy napełniają się łzami. Pochyliła się. - Widziałam je w misce. Taki skrzep. Ale oni usunęli wszystkie moje dzieci. Nie chcieli, ale usunęli. Myślisz, że jestem twarda? Jestem bezpłodna, Matthew. To się zdarzyło w Berlinie. Proszę - powiedziała, podnosząc kopertę i rzucając nią w niego. - Idź, uratuj świat. Uratuj dla swoich dzieci. Przez chwilę nikt się nie ruszał. Potem Emma wzięła torebkę i wyszła szybko z restauracji, głośno stukając obcasami. Connolly patrzył, jak wychodzi, i spodziewał się, że Lawson podąży za nią, ale od stolika nie dochodził żaden dźwięk. Poczekał następną minutę, odetchnął i wstał. Kiedy spojrzał ponad niską ścianką działową, zobaczył Lawsona. Siedział, twarz miał całą czerwoną, jakby otrzymał policzek, i wpatrywał się w brązową kopertę. Nagle wstał i zderzył się z Connollym. Na ułamek sekundy Connolly napotkał jego szeroko rozwarte i rozbiegane oczy. - Przepraszam - powiedział automatycznie, ale Lawson już wybiegał z sali. Connolly poszedł za nim przez hałaśliwy bar i pchnął drzwi, wpuszczając gorące powietrze. Lawson już uszedł spory kawałek. Zatrzymał się i krzyknął coś... jej imię?... ale zginęło w ryku kolejki nadziemnej. Na rogu musiał się zatrzymać na światłach i Connolly zobaczył Emmę przechodzącą Trzecią Aleję, była już daleko w bocznej uliczce, jej biała sukienka pojawiała się momentami w tłumie. Przeszli na pasach razem, Connolly trzymał się nieco z tyłu, spodziewając się, że Lawson rzuci się sprintem, ale kręciło się za dużo ludzi i nie mógł się przez nich przedrzeć. Zamiast biec, omijał ich bokiem, zeskakiwał na jezdnię, z powrotem na chodnik, starając się nie stracić jej z pola widzenia. Emma nic z tego nie zauważyła. Kiedy dotarła do hotelu, weszła, nie rozglądając się. Lawson dopadł drzwi, przeskakując przed samochodem na światłach, i nagle się zatrzymał. Connolly odwrócił się do okna delikatesów, zerkając w lewo. Lawson stał przez moment, całkowicie niezdecydowany, potem zrobił krok w stronę wejścia do hotelu i znowu się zatrzymał. Z hotelu wyszedł żołnierz z dziewczyną, niósł walizki. Lawson wyciągnął chusteczkę, żeby wytrzeć twarz, wyglądał, jakby spuszczono z niego powietrze; odwrócił się i zaczął powoli wracać. Kiedy mijał Connolly'ego przy oknie wystawowym, patrzył w chodnik, był ponury i zdezorientowany, jakby właśnie uciekł mu pociąg. Potem zginął w tłumie. Emma siedziała na łóżku i próbowała się uspokoić. Kiedy wszedł, podniosła wzrok, a potem odwróciła się, najwyraźniej nie chciała rozmawiać. Dotknął jej ramienia i poszedł do łazienki; zaczął pakować rzeczy do kosmetyczki. - Słyszałeś? - odezwała się w końcu, pytając z sypialni. - Boję się, że zepsułam wszystko. - Nie - powiedział, wychodząc z łazienki - było świetnie. Idealnie. - Ściszył głos. - Emmo, przepraszam. Nie wiedziałem. - Nie, nie wiedziałeś. - Wzruszyła ramionami. - A teraz co? - Teraz czekamy. - Jak list w butelce. - Wstała i podeszła do okna. - W każdym razie stało się. Życzę mu szczęścia. - Nic ci nie jest? Skinęła głową. - Zabawne, że głos się nie zmienia. Wszystko, tylko nie głos. Zaskoczyło mnie to na początku. "Szanujemy to". Mój Boże. - Zapaliła papierosa, ciągle wyglądając przez okno. - Obiecaj mi coś. Jak skończy się cała ta sprawa z Karlem, to będzie już koniec, dobrze? Widzisz, co się stało z Mathew. Zawsze ma jakąś wojnę, w której musi walczyć, obojętnie, czy trwa jakaś, czy nie. Teraz na dobre utknął w okopach. - Obiecuję. Na to możesz liczyć. Odwróciła się, uśmiechając nieśmiało. - Nic na to nie mógł poradzić, prawda? Co robisz? - zapytała, widząc jego kosmetyczkę. - Idziesz dokądś? - Pomyślałem, że moglibyśmy zmienić hotel. Nasza ostatnia noc. Zmienić scenerię. Uśmiechnęła się. - Nie musisz tego robić. Nic mi nie jest, naprawdę. - Jednak uważam, że byłoby lepiej - powiedział. - Szedł za tobą. - Szedł za mną? - Nie o to chodzi. Prawdopodobnie chciał przeprosić, wyjaśnić. - Ale nie wszedł - powiedziała spokojnie. - Nie - odparł, zamykając kosmetyczkę. - Lecz wie, że tu jesteś. Co znaczy, że dowiedzą się o mnie, jeżeli ktoś się zainteresuje. A mogą, jak tylko zajrzą do jego poczty. Nie możemy sobie pozwolić na takie ryzyko. Założyła ręce na piersiach. - Myślisz, że każe nas śledzić? - To nie zależy od niego. Rozważała to. - Myślałam, że już koniec. - Prawie. Ostrożności nigdy nie za wiele. - Ciągle w pracy - stwierdziła, gasząc papierosa. - Racja. A ja myślałam, że jesteś romantyczny. - Jeszcze mogę być. - Dokąd teraz? - zapytała wesoło. - Może uda ci się załatwić coś wspanialszego? Waldorf? Uśmiechnął się. - Nie. Myślałem o Pensylwanii. To jedyne miejsce, które na pewno ominą. - Chyba że ten człowiek ciągle tam jest. - Nie. Wszędzie, tylko nie tam. A jednak był tam. Po obiedzie, nieco spięci, poszli do Cafe Rouge posłuchać muzyki i Emma go zauważyła; siedział niedaleko orkiestry. - To on - powiedziała. - Musi być po służbie... oddał kapelusz do szatni. - I poderwał dziewczynę - zauważył Connolly. - Masz pomysł? - Chyba nas nie widział. - Chodź, zatańczymy. Emma chichotała, kiedy Connolly prowadził ją do sąsiedniego stołu. - Torturujesz go - powiedziała, obserwując, jak mężczyzna udaje, że ich nie widzi. Dziewczyna, jaskrawo umalowana, piła drinka. - Tylko trochę. - Wścieknie się. - Ponieważ zrujnowaliśmy mu noc w mieście? Wątpię, żeby chciał w to wnikać. Źle wygląda w raporcie. Emma znowu zachichotała. - Ale co sobie pomyśli? - Że byliśmy tu przez cały czas i powinien był trzymać gębę na kłódkę. Teraz musi to wyjaśnić. - Jak myślisz, kim ona jest? Connolly się uśmiechnął. - Oto jest pytanie. Oparła głowę o jego ramię. - Teraz pojedzie pociągiem. - I tym razem bardzo będzie uważać. Myśl o nim jako o osobistej ochronie. Patrz, wstaje, idzie tańczyć. Nie sądziłem, że w G-2 umieją tańczyć. - Przestań. Zobaczy, że się śmiejesz. Nie powinniśmy tego robić, dobrze wiesz. To nie jest śmieszne. Dlaczego się wygłupiamy? - On nie uważa tego za śmieszne. I napisze raport, który będzie leżeć w aktach, aż przyda się komuś, kto też nie jest zabawny. I nie będzie w nim ani słowa o tym, jak podrygiwał na parkiecie i próbował zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Tak to działa. - Wcale nie śmieszne. - Nie. Jak się czujesz? - Nie wiem. Inaczej z minuty na minutę. Dzisiaj... - Nie myśl o tym. - Zrobiłam coś, czego nigdy się po sobie nie spodziewałam. Rozmyślnie zraniłam kogoś. - Zależy, jak na to spojrzeć. - Nie jestem nawet pewna, czy postąpiłam źle. Jak to możliwe? Nie wiedzieć, co jest złe. I to mi nie przeszkadzało. Chciałam, żeby zadziałało. A teraz śmiejemy się z tego biedaka, jak tańczy, jakby nic się nie stało. Jakim ja jestem człowiekiem? Connolly spojrzał na nią. - Nieważne. Jak cała reszta. Każdy ma swoje powody. - Nawet Matthew. - Nie znam na to odpowiedzi, Emmo. Może niektórzy są lepsi od innych. - Więc można być złym z dobrych powodów. - Nie mam pojęcia. Tutaj tego nie rozwiążemy. Odpocznijmy. Ciągle jesteś zdenerwowana. Uśmiechnęła się do niego słabo. - Na pewno za dużo wypiłam. Przynajmniej tego nie powiedziałeś. Będę jednak musiała to sobie kiedyś ułożyć. - Spojrzała na niego badawczo. - A ty? O czym dzisiaj myślałeś? - W restauracji? Że wcale ci nie pomagam. - Ale pomogłeś. Ułatwiłeś wszystko. Spojrzał na nią pytająco. - Nie wiedziałam, jak będę się czuć. I wtedy to stało się łatwe... wiedziałam, że dam radę. Łatwo jest, kiedy już kogoś nie kochasz. - Głupi był, że cię zostawił. - Zostawiliśmy siebie nawzajem. W każdym razie nie ma go. - Tak na marginesie, całkiem szybko przeprowadziłaś rozwód. Uśmiechnęła się. - Nie mogłam się oprzeć. Chciałam usłyszeć, co powie. Muszę przyznać, że mógł choć trochę protestować - mówiła lekko. - W każdym razie oto nasza odpowiedź. Wolna. Nie jesteś zadowolony? Spojrzał na nią. - Nie o niego się martwię. 17 Głos Oppenheimera dochodził przez na wpół otwarte drzwi; takiego rozzłoszczonego Connolly jeszcze go nie słyszał. - Rozpętałeś piekło, Jeff - powiedział ostro. - To najlepsza pora - odezwał się czyjś młodzieńczy głos. - Nie będzie dogodniejszej. Connolly widział Oppenheimera stojącego za biurkiem, trzymał biuletyn informacyjny. - "Urządzenie i przyszłość" - czytał pogardliwie. - I co, do diabła, chcesz uzyskać od tej rady małomiasteczkowej? Myślisz, że gdzie jesteśmy, w Palo Alto? - Nie możemy tego zignorować, Oppie - powiedział młody mężczyzna, nie ustępując. - Są pewne kwestie. Społeczność naukowców ma prawo głosu. Póki jeszcze jest czas. - Nie ma. Ludzie pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie mamy czasu na wykłady na temat cywilizacji i jej problemów. - Powinniśmy. W każdym razie Oppenheimer musi pracować dzień i noc, pomyślał Connolly. Jego postać, zawsze delikatna, teraz stała się alarmująco szczupła, oczy zapadły się głębiej, kościste palce kurczowo trzymały papierosa, przypominały palce kościotrupa. Głos, suchy i chrapliwy, zdawał się wołać o odpoczynek, ale ciało było w ciągłym ruchu; chodził nerwowo, drżały mu ręce, dawał upust napięciu wynikającemu z braku snu. - Czy stoi za tym Leo? - zapytał nagle. - Leo? - Szilard. W Chicago. Wiesz bardzo dobrze, jaki Leo. Nie igraj ze mną, Jeff. - Nie wiem, o czym mówisz, Oppie. Oppenheimer podniósł wzrok, nagle zażenowany. - Nie? Przepraszam. Po prostu myślałem, że to może on. Chodzi z petycją. Bez wątpienia będziesz chciał ją podpisać. Tymczasem byłbym wdzięczny, gdybyś odwołał to idiotyczne spotkanie. - Dlaczego? - Bezpiece się nie spodoba. - To co? - Zdenerwuje ich. Czasy są niebezpieczne, Jeff, wiesz o tym tak samo dobrze jak każdy. Nie komplikujmy spraw bardziej. - Oppie, mówimy o naukowcach, którzy mają się zebrać, aby porozmawiać o skutkach naszych działań. To wszystko. - Wiem, o czym mówimy - rzucił Oppenheimer, zaciągając się papierosem. - Mówię o próbie zaplanowanej na dzisiaj, która już się spóźnia dwa tygodnie. Odliczam godziny. Kisty jest w Punkcie S i sam montuje soczewki wybuchowe. Wiesz o tym. Właściwie, dlaczego mu nie pomagasz, zamiast... zamiast... - zaciął się, zaintrygowany miną tamtego. - O co chodzi? - Zaplanowana na dzisiaj? Święto Czwartego Lipca? Co temu przyświecało... największe w historii fajerwerki? - Nie bądź idiotą. Nie dokładnie na czwartego. Na ten tydzień. Nikt nie myślał o fajerwerkach. - Przerwał i uśmiechnął się. - Właściwie nikt o tym nie pomyślał. Dziwne. W każdym razie, co za różnica? Nie udało się. - Oppie, czy dajesz mi rozkaz, aby nie organizować tego zebrania? - spokojnie zapytał mężczyzna. Oppenheimer odpalił nowego papierosa od poprzedniego, najwyraźniej się cofając. - Nie - powiedział w końcu. - Tego bym nie rozkazał. - Sam zapoczątkowałeś otwarte spotkania. - Tak. - I do diabła z głupkami z bezpieki, pamiętasz? - W porządku, Jeff, jeżeli ludzie chcą... - I co się stało? Nie mieliśmy zebrania od jakiegoś czasu. Oppenheimer popatrzył na rozmówcę, a w jego oczach znowu zapłonął gniew. - Byłem zajęty, Jeff. Teraz też jestem. - A propos, czuj się zaproszony. Ludzie naprawdę pragną usłyszeć, co masz do powiedzenia. Nie chcemy zaszkodzić projektowi. - Wiem - powiedział łagodnie Oppenheimer. Connolly zastukał w otwarte drzwi. - O wilku mowa - powiedział Oppenheimer. - Jeden z twoich głupków z bezpieki, osobiście. Jeff - młody naukowiec w okularach w rogowych oprawkach - zarumienił się. - Niczego nie słyszałem - odparł lekko Connolly. - Nie podsłuchujemy pod drzwiami. - Jeszcze - wtrącił szybko Oppenheimer. - Niedziela - powiedział na odchodnym Jeff. - Jeżeli ci się uda. Oppenheimer odprowadził go wzrokiem, potem spojrzał na Connolly'ego. - Pan Connolly - powiedział zmęczonym głosem. - Udana wycieczka? - O co tu chodziło? - Zaczyna im świtać w głowach, że urządzenie ma jakieś ukryte znaczenie. - Ciągle miał spięty głos. - Co Bóg stworzył? - Tak mnie jeszcze nie nazwano. Nie, myślą, że możemy współpracować z tamtymi. Ukryte znaczenie. Gdzie byli wszyscy? Ukryte znaczenia były od samego początku. A teraz wykręcanie rąk. Laboratorium z Chicago chce rozmawiać z prezydentem... z prezydentem, jeśli pozwolisz... o demonstracji dla Japończyków. Wysadzić jakąś małą wyspę, a cesarz z resztką samurajów upadnie na kolana, błagając o pokój. I nikomu nic się nie stanie. - Jest to jakiś pomysł. - Nie bądź głupcem. Już postanowiono. - Odpowiedź, szybka jak cięcie biczem, ugodziła Connolly'ego, jakby został odesłany do stolika dla dzieci. Kiedyś, w czasie technicznych kryzysów, ustaleń co do suszy i osobistych żalów Oppenheimer przebywał w Waszyngtonie i patrzył, jak ktoś rysował koło wokół miasta-celu. Już postanowiono. - Nie myśli pan, że to zadziała? - ostrożnie zapytał Connolly. - To fanatycy - beznamiętnie odparł Oppenheimer. - Jeżeli to zawiedzie, faktycznie przedłużymy wojnę. - Nie wierzy pan, że zawiedzie. - Nie wiem. Nikt nie wie. Mamy jedynie liczby na papierze. Liczby na papierze. Tak? - zwrócił się do sekretarki, która zjawiła się w drzwiach. - Generał Groves na linii. Connolly gestem spytał, czy ma iść, ale Oppenheimer pomachał ręką przecząco i wskazał krzesło. - Minutkę - wymamrotał i podniósł słuchawkę, odwracając się, jakby miał rozmawiać w wyimaginowanej budce. - Generale. Tak, dziękuję. To odlewy soczewek... pęknięcia grubości włosa, nawet kilka bąbli. Nie wiem, do diabła, co oni sobie myśleli. Mamy dokładność do jednej trzydziestej, a potrzebujemy jednej trzechsetnej dla bezpieczeństwa. Będziemy potrzebować jeszcze kilku dni. - Z drugiej strony potok słów. - To nie jest tylko dziurka - rzucił kąśliwie Oppenheimer. - To problem. Teraz pracuje nad tym Kisty. Jest tam sam. Może mu się uda, może nie. - Następny wybuch. - Chyba pan nie rozumie. Pracuje wiertarkami dentystycznymi i pęsetkami, czymkolwiek, co wpadnie mu w ręce. Wypełnia pęcherze. Po to, aby zrobić jeden porządny zestaw soczewek wybuchowych. Jeszcze dwa dni. - Jego twarz, już ściągnięta, ściągnęła się jeszcze bardziej, kiedy słuchał odpowiedzi Grovesa. Porządne łajanie, domyślał się Connolly, albo przynajmniej nerwowa gadka. - Wiem, że już raz przesunęliśmy. - A potem nie mówił już więcej, tylko wyglądał przez okno, kiedy Groves kontynuował. Najwyraźniej nie spodziewał się kłótni, bo inaczej nie prosiłby Connolly'ego o pozostanie, a teraz widownia mu przeszkadzała. Connolly wstał i poszedł przyjrzeć się fotografiom na ścianie. Z Lawrence'em przy cyklotronie w Berkeley. Zdjęcie grupowe kierowników wydziałów technicznych. Eisler spoglądał wprost w obiektyw oczyma rozmarzonymi i łagodnymi. W końcu Oppenheimer zaczął się poddawać. - Dobrze, niech w takim razie tak będzie. Zrobimy, co w naszej mocy. Nie, rozumiem. To ryzyko... powinieneś wiedzieć. Tak, szesnastego. Rozumiem, że będziesz tam. - Kiedy odkładał słuchawkę, ciągle patrzył przez okno. - Prezydent chce powiedzieć Rosjanom na spotkaniu w Niemczech - powiedział, częściowo do siebie. - Ale oni już wiedzą. - Nie wiedzą, że my wiemy, że oni wiedzą - powiedział, bawiąc się grą słowną. - Co wiedzą? Tylko tyle, że próbujemy. Chce im powiedzieć, że udało się nam. Na spotkaniu. Obojętnie, gotowe czy nie. Więc będziemy gotowi. - Dlaczego na spotkaniu? Oppenheimer wzruszył ramionami. - Żeby mieć lepsze miejsce przy stole. - Ale skoro już wiedzą... Oppenheimer odwrócił się do niego. - Prezydent tego nie wie, pamięta pan? Nikt nie wie. Pan wie, jeżeli potrafi udowodnić. Potrafi pan, zanim oni zasiądą w Poczdamie? Connolly nic nie powiedział. Oppenheimer się uśmiechnął. - Ale oni i tak zasiądą. Więc to jest też ostateczny termin dla pana. - W tym momencie sprawa wymyka mi się z rąk. Oppenheimer skinął głową. - Mnie też. - Odwrócił się do papierów na biurku. - A ciągle mam jeszcze ten piknik. Będą chcieli przemówienia. Co to teraz mamy, sto sześćdziesiątą dziewiątą rocznicę? Co robi się z taką liczbą? Mieliśmy mieć dzisiaj próbę, a nie zajadać melony i przemawiać. Historia będzie musiała trochę poczekać. Dzisiaj zajmujemy się piknikami. To była dobra myśl generała na dzisiaj - żadnych pikników. Cała Góra jest sucha jak pieprz. Wystarczy iskra. Zdaje się, że on ma wizje, jak cały projekt idzie z płomieniami z powodu czwartego lipca. Muszę przyznać, ten człowiek myśli o wszystkim. Jednominutowe międzynarodowe konferencje, następna lemoniada i sałatka jajeczna. Tak jest. Teraz mamy patrole przeciwpożarowe. - Spojrzał do góry, jakby po raz pierwszy zauważył Connolly'ego. - Czego pan sobie życzy? - Chciał mnie pan widzieć. Oppenheimer przez moment wyglądał na zaskoczonego, potem przypomniał sobie i zmarszczył brwi. - Tak, racja. - Zapalił następnego papierosa. - Chodzi o ten wyjazd. - Dziękuję za pulmana. Oppenheimer znowu się zmarszczył. - Wiem, że to nie mój interes. - Chce pan otrzymać raport? Myślałem, że zgodziliśmy się utrzymać sprawę w tajemnicy, aż będziemy coś mieć. - Nie o to mi chodzi - dodał pospiesznie Oppenheimer. - Myślałem, że ten wyjazd był służbowy. - Był. - Nie mówił mi pan, że zabiera panią. Słyszałem, że niezły z pana tancerz. - Ma pan rację - odpowiedział twardo Connolly - to nie pański interes. - Mój, kiedy afiszuje się pan z żoną naukowca. Tego jeszcze teraz nam potrzeba... zazdrosnego męża. Zaskoczył mnie pan. - Wyjazd był służbowy. Ona stanowiła jego część. Oppenheimer uniósł brwi. - Czy to prawda? - Tak. - Chce pan powiedzieć, że nic między wami się nie dzieje? - Nie - odparł Connolly, wytrzymując jego spojrzenie. - Tego nie powiedziałem. - Rozumiem. - Oppenheimer odłożył papier trzymany w ręku. - To nie pierwszy raz, wie pan. Połączyć ludzi, a zawsze ktoś się kimś zainteresuje. Trzeba się spodziewać takiego obrotu spraw, a także kłopotów. On jest dobrym człowiekiem. - Poznałem go. - I to w najmniejszym stopniu pana nie powstrzymało. Connolly milczał. - Nie. Oppenheimer uśmiechnął się. - Przynajmniej jest pan szczery. Mogę zapytać, co ona ma z tym wszystkim wspólnego? - Jeżeli pan zapyta, to odpowiem, ale wolałbym, aby pan nie pytał. Jeszcze nie. Oppenheimer zgasił papierosa. - Kiedyś wiedziałem o wszystkim, co się tutaj działo. Wygląda na to, że nie byłem tak dobrze poinformowany, jak myślałem. Morderstwo. Zdrada. Gniazdo żmij, na to wygląda. Pikniki. - Zapomina pan o szpiegostwie. - Tak - przyznał Oppenheimer, spoglądając na niego - jakże mógłbym zapomnieć? - Znowu podniósł dokument. - I co mam z tym zrobić? "Zaniedbanie obowiązków. Defraudacja funduszy rządowych. Oficjalna delegacja wykorzystana dla celów osobistych. Seksualne..." Jak to się nazywa? - Wrócił do raportu. - "Seksualne niedyskrecje z personelem projektu". Niedyskrecje. - Proszę to zignorować. Ma pan dużo pracy. - Najwyraźniej w połowie nie tak dużo jak pan. Nie mogę zignorować żądania bezpieki. Chcą się pana pozbyć. - To tylko zasłona dymna. Niech ich pan zignoruje. - Oni nie ulegną, wie pan. - Zbyt poważnie traktuje pan swoich przyjaciół z bezpieki - powiedział Connolly, myśląc o młodym naukowcu i jego zebraniu. - Moi przyjaciele - odpowiedział Oppenheimer. - Najwyraźniej uważa pan ich istnienie za jakiś dowcip. Wie pan, że odmawiali mi zatwierdzenia, dopóki Groves nie wstawił się za mną osobiście? Mojemu bratu urządzili piekło. - Zauważył błysk w oczach Connolly'ego. - Ale wiedział pan o tym. Był członkiem partii w Stanford. Ze względu na to, oboje musieliśmy być nielojalni. Moje akta są ciągle otwarte... nigdy ich nie zamkną. Tak więc jestem trochę wyczulony na naszych przyjaciół. Staram się ich nie rozdrażniać. Connolly wstał. - Ta pani, o którą pan pytał, pomogła mi nawiązać kontakt z kimś, kto, jak mam nadzieję, doprowadzi nas do zabójcy Karla. Pieniądze były moje. Ona dzieliła ze mną pokój w hotelu, ale ja i tak tam spałem. Nasi przyjaciele z bezpieki myślą, że zrobiliśmy sobie wspólny wypad, i właśnie chciałem, żeby tak myśleli. Nie zyska pan u nich żadnych względów, wie pan. Zawsze będą czujni. Pan jest kimś, kim oni nigdy nie będą. Oppenheimer milczał przez chwilę, potem uśmiechnął się słabo, ot, nerwowy tik. - Czy to ma być komplement? - Mały. - Mam zatem wstawić się za panem. - Za panem wstawił się Groves. - Zapomina pan, że spoczywa na mnie pewna odpowiedzialność za utrzymanie bezpieczeństwa projektu. - Tak samo na Grovesie. Oppenheimer przerwał. - Rzeczywiście - przyznał, podnosząc papier i pozwalając mu poszybować do kosza. - A teraz zrobi pan coś dla mnie? Swoje niedyskrecje proszę potraktować bardziej dyskretnie, dobrze? Ten mąż akurat jest zbyt wartościowy w tym momencie, żeby martwić się jego żoną. - Nie sądzę, aby wiedział. Większość czasu spędza w Trinity. Oppenheimer poruszył się i coś zapisał. - Dziękuję za przypomnienie. Prawie zupełnie zapomniałem o kablach. - O kablach? - O kablach koncentrycznych. Szczury przegryzają druty na poligonie. Musimy teraz patrolować całą cholerną pustynię, dzień i noc. Kilometry drutów. Wszyscy robią się nerwowi. - Pochwycił spojrzenie Connolly'ego. - Przepraszam, o czym mówiliśmy? - O niczym. Miałem być bardziej dyskretny. - Tak, racja. - Oppenheimer zamilkł. - Niech pan uważa. Oni przeważnie wiedzą. - Kto? - Kitty była mężatką, kiedy się poznaliśmy. Myśleliśmy, że jej mąż nie wie, ale wiedział. Connolly popatrzył na niego, zaskoczony, ale odgonił tę myśl. - Powinien pan się przespać - powiedział. - Wszyscy tak mówią, tylko nie mówią, jak to zrobić. Na całej wyżynie panowała nerwowa atmosfera, jakby przeniosło się na nią napięcie Oppenheimera. Connolly wrócił na zachód z poczuciem ulgi... oddychał teraz górskim suchym powietrzem... ale Góra się zmieniła. Co niespotykane, opustoszała, setki ludzi wyjechało na poligon, a normalny ruch przy bramach zmalał w wyniku ograniczeń w podróżowaniu. Porzucone Los Alamos piekło się na słońcu w pozbawionym deszczu lipcowym powietrzu. Trawa wyschła już dawno, ogródki były zapuszczone. Dzieci, które miały wakacje, grały w piłkę w tumanach kurzu. Matki rozkładały koce na nagiej ziemi lub wachlując się, siedziały w cieniu domów i baraków. Chociaż nikt nic im nie mówił, wiedziały, że coś się ma wydarzyć. Okna laboratoriów świeciły przez całą noc. Gdy tylu wyjechało, lato powinno być ciche, leniwe. Zamiast tego było niespokojne, czujne, jakby wszyscy czekali, aż wybuchną pożary lasów. Connolly sprawdzał pocztę, chodził na spacery, wałęsał się po obszarze technicznym i poza nim, szukając zajęcia. Książki Eislera sprzedano, aby zebrać pieniądze na szkołę, osobistymi rzeczami rozporządziła Johanna Weber, rozdając je przyjaciołom w społeczności emigrantów. Connolly prosił ją o zdjęcie - zespół teoretyczny na wycieczce w górach Jemez - i, ku swemu zaskoczeniu, sprezentowała mu je ze łzami w oczach. Ustawił zdjęcie na biurku obok fotografii Karla, dwa elementy zagadki. Emmę widywał w kinie, ale trzymali się z dala od siebie, musieli czekać. W końcu, po tygodniu, czując dziwny lęk na rozległych przestrzeniach wyżyny, pojechał do Santa Fe zobaczyć się z Hollidayem. - Już prawie z ciebie zrezygnowałem - mile przywitał go Holliday. - Kawy? - W tym gorącu? - Stara indiańska sztuczka. Po prostu nie zwracaj na to uwagi i po chwili nie będziesz nic czuł. - Dalej czuję - powiedział Connolly, wycierając kark. Usiedli za biurem, gdzie w cieniu gigantycznej balsamicznej topoli ustawiono stół. - Przepraszam, nie było mnie tu przez pewien czas. Nie miałem ci nic do powiedzenia. - Tyle możesz mi powiedzieć, co? W porządku. Rozumiem, że są to sprawy Góry. O nic nie pytam. Wygląda na to, że wkrótce wszyscy się dowiemy. - Dlaczego tak sądzisz? - Hm, mały ruch panuje ostatnio w mieście. Naprawdę cicho. A wy ciągle robicie te eksplozje w kanionach. Ludzie już nawet nie narzekają... nie ma sensu. Tymczasem wszystkie pokoje w hotelach są zarezerwowane na następny tydzień. Ta miła pani McKibben założyła pensjonat, więc spodziewacie się niezłego tłoku. Dlatego wydaje mi się, że zrobicie w końcu to, co macie zrobić. Connolly uśmiechnął się do niego. - Jesteś dobrym policjantem. - To nietrudne w małym miasteczku. Nic się nie dzieje. W każdym razie, nie działo się, dopóki nie przyjechałeś. - Chyba ci ulży, jak wyjadę. Holliday pociągnął łyk kawy, patrząc na niego. - Możesz tu być jeszcze długo. W pracy policyjnej na pewno nauczysz się czekać. Ale ty nie cierpisz czekać. Przy tobie kawa by się zdenerwowała. Connolly znowu się uśmiechnął. - Więc co robisz, jak czekasz? - Przeważnie obmyślam sprawy. Connolly popatrzył na niego z zainteresowaniem. - Na przykład? - Hm, na przykład ten samochód. Ktoś go już ruszył? Nie. Ale teraz wszędzie dookoła słychać eksplozje. Można pomyśleć, że ktoś chciałby go ruszyć, prawda? - A po co? Nikt go jeszcze nie znalazł. Minęły miesiące. - Prawda. Ale dziwnie jest z tym samochodem. Najłatwiej byłoby pojechać nim gdziekolwiek, a potem wrócić autobusem, albo jakoś inaczej, na Górę. Wtedy nikt by nie odkrył związku. - Nikt nie odkrył związku. On sądzi, że wóz ciągle jest ukryty. - Może. Tak przynajmniej było, zanim zaczęli wysadzać kaniony. Na jego miejscu przestawiłbym wóz. - Co więc myślisz? - Hm, to miałoby sens, gdyby już go nie było na Górze. - Nie, on tam jest. - Jesteś pewien. - Musi być. - Musi to nie dowód. - Jest tam - powiedział zdecydowanie Connolly. - Wiem. Holliday przerwał. - Hm, skoro wiesz. Oczywiście jest inne wytłumaczenie, aby to miało sens. - Jakie? - Ja bym go przestawił, ale może on nie jest aż tak bystry. To inna rzecz, której uczysz się w policji... ci faceci nie są najbystrzejsi. Lubimy tak myśleć, bo wtedy to stawia nas w lepszym świetle. Connolly się uśmiechnął. - Czego jeszcze się dowiadujesz, jak tyle myślisz? - Niewiele. Zabawne jest to, że wiemy kiedy i gdzie, a na dodatek ty chyba wiesz dlaczego, tylko nic nie mówisz. - Spojrzał na Connolly'ego, który skinął głową. - Doświadczenie mi mówi, że przynajmniej jeden z tych elementów powinien nam wskazać winnego. Lecz nie tym razem. - Musimy podejść do sprawy z innej strony. - Dlatego kazałeś moim chłopcom obserwować kościoły? Connolly skinął głową. - Może to strata czasu. - Ej, nie zaszkodzi im. Dobry sposób na poznanie własnego miasta. Weź na przykład mnie... nigdy nie byłem w Pałacu Gubernatora. Mijam go codziennie, ale nigdy nie wszedłem do środka. Ale tak przeważnie bywa, prawda? - Do czegoś zmierzasz. - Nie, uczę cię tylko czekać - odparł Holliday, wyraźnie ciesząc się tym prywatnym dowcipem. - Myślałem o tym i myślałem i, do diabła, nic mi nie przychodzi do głowy. Oczywiście, nie wiem "dlaczego". Connolly postawił kawę na stole i odwrócił wzrok. - Ktoś wykradał wojskowe tajemnice i Karl zaskoczył ich przy przekazywaniu. Przy San Isidro. Ale tego nie słyszałeś, dobrze? Holliday bacznie mu się przyjrzał i skinął głową. - Hm, tyle sam wymyśliłem. - Jak to? - Wszystko ściśle tajne, żandarmeria wszędzie chodzi, ludzie zjeżdżają z Waszyngtonu. Co, do diabła, mogłoby to być? A jednak - mówił, uśmiechając się - dobrze jest wiedzieć. Doceniam, że mi powiedziałeś. Connolly nic nie odrzekł. - A teraz przygotowujesz następny przerzut? - po cichu dodał Holliday. Connolly wstał i podszedł do drzewa, ignorując Hollidaya. - Kiedy to wszystko wymyśliłeś? - Nie podniecaj się. Niedawno. Widzisz, ten ktoś skłonił mnie, żebym zajmował się tą pedalską sprawą. Przyglądasz się temu, nie masz podstaw, żeby patrzeć na co innego. Mądre. Ale jest jeszcze coś. Jak on na to wpadł? - Pisali w gazetach. - Tak, ale to mądre. To znaczy, jeżeli jest zbyt tępy, żeby przestawić wóz, to jak mógł wymyślić coś tak cwanego? Connolly spojrzał na niego. - Nie wiem. Jak? - Hm, może myśli o tym. - Chcesz powiedzieć, że mimo wszystko jest homoseksualistą? Doc, tędy już szliśmy i do niczego nas to nie doprowadziło. Czemu teraz ma być inaczej? - Może on o tym myśli. Musi być jakiś sposób, aby dotrzeć do tego kogoś. Jakiś ślad. W morderstwie wszystko się liczy. Chodzi mi o to, że on nad tym myślał. No, a teraz pytanie: dlaczego? - Nie wiem, Doc. Może jeszcze pozastanawiasz się. A jednak powiem ci coś. Mamy człowieka, który przekazywał tajemnice. - Holliday spojrzał na niego zaskoczony. - I żaden z nich nie lubił facetów. Ani on, ani Karl. Ślepa uliczka. - Hm - mruknął Holliday. Siedział przez moment i myślał. - A co z tym, którego złapaliście? - Nie żyje. Holliday łyknął kawy z nieomal wystudiowanym spokojem. - Zabiliście go? - Nie. - Więc nie on organizuje te zebrania? - Nie. Holliday myślał przez moment, potem wstał. - No, nie wiem. Jak dla mnie, za mądre. Może kiedyś powiesz mi, jak to działa. - Może nigdy nie będę w stanie, Doc - odparł poważnie Connolly. - Rozumiesz. Holliday skinął głową i uśmiechnął się. - Możecie go też nigdy nie złapać. Czasami tak się dzieje. Nawet jak się czeka. Rozumiesz? - W takim razie moja tajemnica jest u ciebie bezpieczna. Dopiero następnego dnia, bez żadnej konkretnej przyczyny, rozmowa z Hollidayem skłoniła Connolly'ego, aby pomyślał o kapralu Batchelorze. - Przeniósł się - powiedział Mills. - Jest w Oak Ridge. Czemu pytasz? - Chciałem tylko zobaczyć, jak mu idzie. Możemy go złapać przez telefon? - Żartujesz? Nie można dzwonić do Oak Ridge po prostu, żeby jakoś spędzić czas. W ważnych sprawach rodzinnych, wtedy może tak. W innych przypadkach trzeba pisać. - Jednak połączmy się z nim. - Co się dzieje? Nigdy nie byłeś taki w gorącej wodzie kąpany. - Po prostu zadzwońmy. Mills podniósł słuchawkę, wzruszywszy ramionami. - Jesteś szefem. To może jednak trochę potrwać. Co dziwne, trwało cały dzień. Kiedy Connolly w końcu usłyszał głos Batchelora, ostrożny i niepewny, poczuł się głupio, że narobił tylu kłopotów. To nie był jakiś zapomniany szczegół, jedynie zbłąkana myśl. - Ten człowiek, który ciebie pobił - pytał - kto to był? - Nie padła żadna odpowiedź. - Jesteś tam jeszcze? - Nie wiem - odparł Batchelor tak cicho, że Connolly pomyślał, że to wina połączenia. - Słuchaj, to ściśle tajne. Poza aktami. Jeżeli o to się martwisz. - Nie, naprawdę nie wiem. - Ale ktoś na Górze. - Nie wiem - powtórzył. - Może jakiś gość. Nigdy wcześniej go nie widziałem. - Naukowiec? - Nie. Connolly zmarszczył czoło. - Możesz go opisać? - Ciemny. - To znaczy Meksykanin? - Nie wiem. Może. Pewnie mówił po hiszpańsku. - Skąd wiesz? Rozmawiałeś z nim? - Pomyślałem, że na to wygląda. Miał czarne oczy. Connolly milczał, skrępowany. - Poznałbyś go? Batchelor zawahał się. - Czy to oficjalna rozmowa? - Nie, nieoficjalna. Poznałbyś? - Nie chcę, abyście go szukali. Nic się nie stało. - Nie szukam go. Byłem tylko ciekawy. - Dlaczego? Właśnie, dlaczego? - Sam nie wiem. - Nie chcę już o tym rozmawiać. Przepraszam. Nic się nie stało. - Dobrze - powiedział Connolly. - Rozumiem, ale rozpoznałbyś go? Batchelor zawahał się. - Tak - odpowiedział w końcu - gdybym musiał. Connolly patrzył w słuchawkę, kiedy skończyli, żałując, że zadzwonił. Teraz Batchelor będzie się martwić tym, co chciał zapomnieć, przenosząc się tysiące mil stąd. - Do czego zmierzasz? - zapytał Mills, przerywając mu myśli. - Do niczego. Gonię własny ogon. Nie można naprawić tego wentylatora? - zirytował się. - Denerwuje cię gorąco, hm? - Nie, to miejsce. - Czekasz na coś? Connolly rzucił mu spojrzenie, potem się odwrócił. - Nie. - Proszę - odezwał się znowu Mills, podając mu kopertę. - Poczta kazała ci to przekazać. Kim jest kapral Waters? Connolly sięgnął po list i napotkał spojrzenie Millsa, kiedy wziął kopertę. Na moment przestał oddychać. - Twój przyjaciel? - zapytał Mills, nie puszczając listu. - To jeden z moich pseudonimów - odparł Connolly, biorąc kopertę. - Do świńskich zdjęć. Mills, wyraźnie rozczarowany, spuścił wzrok. - Och. Przepraszam, że pytałem. Connolly wpatrywał się w kopertę leżącą przed nim. Pismo maszynowe. Bez adresu zwrotnego. Stempel z Santa Fe. Teraz, kiedy w końcu do niego dotarło, nie mógł uwierzyć. Dlaczego list? Co absurdalne, uświadomił sobie, że spodziewał się przewodnika z zagiętym rogiem strony. Mills, biorąc jego wahanie za chęć utrzymania tajemnicy, odsunął się od biurka. Connolly wziął w palce kopertę. Lekka. Nie więcej niż kartka. Nie, pojedynczy prostokąt, jak pocztówka. Rozciął kopertę. Zaproszenie. Otwarcie galerii przy Canyon Road. Niedziela, od czwartej do siódmej. Przekąski. Za dwa dni. Connolly obrócił kartkę, szukając wiadomości, czegoś napisanego odręcznie. Publiczne przyjęcie, nie prywatne spotkanie przy San Isidro. A czego się spodziewał? Rozmowy w alejce? Czy istniała ustalona procedura dla tamtych spotkań? Pomyślał o ludziach Hollidaya bezcelowo krążących pod kościołami w całym Santa Fe. Podniósł wzrok na Millsa stojącego przy biurku. - Powiesz mi? - zapytał bezpośrednio. Connolly wsunął kartę z powrotem do koperty. - Nie mogę. Właściwie nie mógł tego powiedzieć nikomu poza Emmą. Odprowadził ją z poczty, niosąc torby z zakupami. - Mówiłeś, że zadziała - powiedziała. - O co chodzi? - Oni w to nie wierzą. Dlaczego na przyjęciu? Tam będą ludzie. - Chcą po prostu zobaczyć, kim jesteś; sprawdzić, czy jesteś prawdziwy. - Skąd będą wiedzieć? - Będziesz ze mną. Spojrzał na nią. - Nawet o tym nie myśl - rzekł. - Muszę to zrobić sam. - Powstrzymał ją, zanim zdążyła mu przerwać. - On i tak nie będzie cię znał. Nigdy nie powiedzą łącznikowi o tobie. Jeżeli coś się nie powiedzie, łańcuch musi skończyć się na nim. Nie mogą pozwolić, żebyśmy doszli do nich po śladach. Jeżeli w to wierzą. - Muszą. Po co przysyłaliby zaproszenie? - Warto ryzykować. Jeżeli to pułapka, po prostu poświęcą człowieka w terenie. - W takim razie rzeczywiście nie ma znaczenia, czy będę tam, czy nie. - Dla mnie ma. Nie wiemy, co się może zdarzyć. Poza tym będą szukać samotnego mężczyzny. - Munduru, chcesz powiedzieć. Kapral Waters. Przerwał i spojrzał na nią. - Mundur. Gdybym ci powiedział, że kompletnie o tym zapomniałem, pomyślałabyś, że straciłem zmysły? Uśmiechnęła się do niego. - Nigdy mnie nie interesował twój umysł. Widzisz, jaka jestem pożyteczna? - Ale nie chcę cię martwić - powiedział poważnie. - To nie martw. Przyjdziemy osobno. Będę cieniem. Na wypadek gdybyś mnie potrzebował. Nie chcę się martwić o ciebie. Postanowił nie spierać się teraz na ten temat. - Jacy to będą goście? - Miejscowa arystokracja. Artyści i rzemieślnicy. Kilka dam w sandałach i dzierganych spódnicach. Tkaczki, tak je nazywam. - Żołnierze też? - Poborowi? Chyba żartujesz. Nie martw się, ciebie zauważy natychmiast. - Ale ja nie będę wiedział, kto to jest. - Hm, o to właśnie chodzi, prawda? Mills nic nie powiedział tego wieczoru, kiedy zaskoczył Connolly'ego w biurze podczas przymierzania munduru pożyczonego od jednego z kierowców. Zwisał luźno, jakby Connolly właśnie stracił na wadze. Mills w milczeniu popatrzył na niego i podszedł do zamkniętej szuflady. Wyciągnął klucz z kieszeni. Connolly zażenowany odwrócił się i zaczął przebierać z powrotem we własne ubranie; był w samych slipach, kiedy Mills podał mu broń i magazynek. - Lepiej weź to - powiedział. Connolly spojrzał na pistolet, nie wiedząc, co powiedzieć. - Nigdy nie zaglądam do tej szuflady - odezwał się Mills. - Nawet bym nie wiedział, gdyby zniknął. - Nie musisz tego robić. Nie jestem... - On już zabił jednego człowieka - odparł prosto Mills. - Wiesz, jestem po twojej stronie. Zawsze byłem. 18 Później przypominał sobie, że dzień był zbyt jasny, a każdy fragment krajobrazu ostry i kanciasty w białym słońcu. Emma ślicznie wyglądała w bladoniebieskiej sukience, która zdawała się częścią bezchmurnego nieba. Zawiozła go swoim samochodem, minęła pustą wschodnią bramę i krętą drogą zjechała na dno doliny. Przez opuszczone okna wpadało powietrze pachnące jałowcem. Popołudnie było spokojne, panowała atmosfera wyczekiwania, i nawet teraz, pod wieczór, Santa Fe zdawało się spać. Connolly czuł się nieswojo w pożyczonym mundurze, poprawiał pistolet w kieszeni, aby nie było go widać. Złożona czapka zwisała zza pasa. - Nie wyda się - powiedziała Emma. - Widzisz go? - Tylko jak patrzę. Mam go schować do torebki? - Dopiero wtedy miałbym się czym martwić. - Naprawdę pierwszorzędny ze mnie strzelec. Wychowałam się na wsi. - Pierwszorzędny strzelec. Ale do czego strzelałaś? - zapytał sceptycznie. - No, do glinianego gołębia - przyznała. - Chyba nie myślisz, że będziesz potrzebować broni, co? - Nie. Mam go zostawić tutaj? Tylko z nim kłopot. - Po prostu trzymaj rękę w kieszeni. Wiesz, bawisz się drobnymi. - Bawię się drobnymi. - No, mężczyźni tak robią. Jechali wzdłuż parkowej promenady, zbliżając się do mostu na Castillo Street, przy początku Canyon Road. - Stąd pójdę pieszo - powiedział na rogu. - Dwie przecznice - przypomniała mu. - Jejku, patrz na ten tłum. Ulicę wypełniały samochody, przy wejściu do galerii niektóre stały zaparkowane równolegle do siebie. To było chyba jedyne przyjęcie w mieście. Jej głos, chłodny i stosowny, załamał się, kiedy Connolly sięgnął, aby otworzyć drzwi. - Michael. - W jej oczach nagle pojawiła się panika. - Uważaj. - Denerwujesz się? - Tak, naprawdę. Po tym wszystkim to trochę dziwne. - Wiem. Tym razem dzieje się naprawdę. - Nie czuję tego. - Wyprostowała ramiona. - Nie martw się. Nie zawiodę cię. Uśmiechnął się do niej. - Nie mogłabyś. W każdym razie może to jest tylko przesłuchanie. Może nic się nie stanie. Spojrzała na niego badawczo. - Mogłoby być gorzej, prawda? Skinął głową. - Dobrze, chodźmy. Właściwie, działajmy. Patrz na obrazy. - A nie na ciebie. Wiem. - Na zewnątrz jest Holliday. Na wszelki wypadek. Spojrzała na niego pytająco; to nazwisko było jej nieznane. - Policja. - Ach. Czy dzięki temu mam się poczuć lepiej? - Nie spiesz się z parkowaniem. Holliday, bez munduru, siedział w samochodzie przy następnej przecznicy. Connolly zatrzymał się, żeby zapalić papierosa, a kiedy się odezwał, udawał, że ma kłopoty z zapalniczką. - Wszystko w porządku? - Mógłbym zbić krocie na mandatach za złe parkowanie. Co się tym ludziom stało? - Żadnych glin. - Co takiego masz w kieszeni? - Portfel - odparł Connolly, spoglądając na niego. - Lubię trzymać go z przodu. W tłumie nigdy nic nie wiadomo. Holliday westchnął. - Tylko uważaj na tyły. - Widziałeś, żeby ktoś się kręcił? - Jeszcze nie. Tylko ty. Connolly uśmiechnął się pod nosem i poszedł dalej, zerkając na obie strony ulicy. Drzwi do galerii były otwarte i tłum wlał się do wewnętrznego ogrodu. Ludzie rozmawiali w małych grupach, ich głosy przypominały brzęczenie pszczół. Wewnątrz panował większy hałas, wymieszany z brzękiem łyżeczek do kawy i kostek lodu. We frontowej sali znajdował się długi stół z ekspresem do kawy i talerzami pełnymi bardzo słodkich sopapilla. Na drugim końcu ustawiono butelki z winem i kostki sera. Tłum był taki, jaki przewidywała Emma, kobiety w kapeluszach o zwisających rondach i długich spódnicach spiętych w pasie srebrno-turkusowymi paskami; mężczyźni w garniturach z aksamitkami zawiązanymi na kokardkę pod szyją. Connolly zauważył z ulgą, że było jeszcze paru innych w mundurach, wszyscy oficerowie, prawdopodobnie miejscowi, nie powiązani z Górą. Przeciskał się powoli przez tłum, czując, że jest obserwowany. Ludzie rozmawiali z przyjaciółmi lub oglądali obrazy. Już po chwili odczuwał niewidzialną anonimowość wielkiego przyjęcia, jakby go tam w ogóle nie było. W dwóch salach odchodzących kręgiem od głównego pomieszczenia do patio stało mniej ludzi; szedł tamtędy, patrząc na obrazy, świadom, że tu będzie bardziej na widoku. Kowboje. Krajobrazy z puebla. Kwitnące opuncje. Nikt do niego nie podchodził. Wrócił okrężną drogą do głównej sali, poczęstował się kieliszkiem wina i rozejrzał się po zebranych. Przypuśćmy, że nikt nie przyszedł? A może ktoś już go widział i postanowił nie ryzykować kontaktu? Może przesłano inną wiadomość, tym razem właściwą, w przewodniku, wyznaczającą spotkanie w ustronnym miejscu. Kątem oka zauważył, jak weszła Emma. Wrócił do drugiego pokoju. Między obrazami stały postumenty z rzeźbami i szerokimi glinianymi naczyniami pomalowanymi w geometryczne indiańskie wzory. Był obraz z parkiem obok promenady, rzeką prześwitującą między drzewami i Connolly zatrzymał się przed nim, jakby znalazł wcześniej umówione miejsce spotkania. Widniały na nim krzewy, gdzie znaleziono Karla. Poszukał wzrokiem nazwiska artysty w prawym dolnym rogu. Małymi drukowanymi literami wypisano Lothrop. - Dobry wieczór - odezwał się czyjś głos. - Dżentelmen z turkusem, prawda? Odwrócił się powoli, odsuwając ten moment. Przez sekundę nie potrafił go umiejscowić. Potem rozpoznał mężczyznę; jubiler. Chalmers? Coś w tym rodzaju. Sonny. Za okularami w drucianych oprawkach dojrzał radosne oczy. - Dobry wieczór - odpowiedział Connolly. Mężczyzna wydawał się mniejszy poza sklepem. Connolly próbował sobie wyobrazić go z uniesioną ręką trzymającą łom. Nie, to niemożliwe. Chyba że jego oczy pałały wściekłością, przygarbił się zaskoczony. - Myślałem, że to pan. Nie wiedziałem, że służy pan w wojsku - przymilnie mówił Chalmers. - Podobają się panu obrazy? - Zerknął na ścianę, żeby sprawdzić, co oglądał Connolly. - Ach, tak. Park. - Odwrócił się do niego. - Zastanawiałem się często, czy znalazł pan to, czego szukał? Pytanie wypłynęło tak łatwo jak pytanie o pogodę. Connolly spotkał jego spojrzenie. - Tak, znalazłem. - To dobrze - powiedział Chalmers. - Dobrze. Co stało się z tą biżuterią turkusową? - Ciągle ją mam. - Może jest pan zainteresowany sprzedażą. - Więc tak to się działo... nowe spotkanie, pogawędka w sklepie. - Może. Chyba się nie przedstawiałem. Steven Waters. - Miło mi - odparł bez oporów Chalmers, skłaniając głowę. Tylko nazwisko. - Jest pan... - zawahał się - ...z kimś? Connolly, przyłapany bez gardy, doznał niespodziewanego uczucia, że Chalmers może się do niego przystawiać. A może tylko upewniał się, czy Connolly przyszedł sam? - Nie - odparł. - Dlaczego pan pyta? Chalmers zdenerwował się. - Proszę wybaczyć. Myślałem, że znam wszystkich, to wszystko. Widzi pan, to moja galeria. Miło mi pana gościć. - Mam się tutaj z kimś spotkać. - Connolly brnął dalej w następną próbę. - Tak, rozumiem. Hm, mam nadzieję, że spodobają się panu obrazy. Jeżeli rzeczywiście chce pan sprzedać turkusy, proszę przyjść do sklepu. - O jakiejś konkretnej porze? Chalmers popatrzył na niego, zaskoczony. - Kiedy tylko będzie panu pasować. Connolly patrzył, jak jubiler odchodzi, odwracając się do innej grupy gości, jak przystało na troskliwego gospodarza. Ale czy był kimś jeszcze? Connolly wyszedł do patio, żeby zapalić. Czuł się dziwnie zbity z tropu. Nawiązali kontakt czy nie? Czy to wszystko, co miało się wydarzyć, sugestia dotycząca miejsca i czasu następnego spotkania? Po tym całym czekaniu i niespokojnej jeździe, miał się teraz odwrócić i odejść? A może to wszystko sobie wyobraził? Może ten człowiek tylko sprawdzał listę gości albo szukał nowego przyjaciela? Fakt, że Connolly nie chciał, aby to był Chalmers, taki rozluźniony i zwyczajny, że prawie niewart długich poszukiwań. Tylko dlaczego nie on? Jazda do kościoła, szybkie spotkanie, potem następne z kimś innym i już. Żadnej mgły i prochowców, tylko interes jak zwykle. Ale o co faktycznie chodziło Chalmersowi? Ponownie prześledził rozmowę w myślach. Czy to możliwe... prawie komiczna myśl... że język szpiegów wcale nie różnił się od mowy podrywaczy, słowa, które znaczyły coś innego, werbalny seks, zakamuflowane zaproszenie? Rozejrzał się dookoła. W całym pomieszczeniu ludzie nawiązywali znajomości. Włożył rękę do kieszeni, dotknął pistoletu. Późnopopołudniowe słońce zalewało patio. W biały dzień, pomyślał. Może właśnie tak to się działo. Miły pan w średnim wieku, niewinna wymiana zdań, która mogła oznaczać cokolwiek. Lecz w spotkaniu w San Isidro nie było niczego przypadkowego. Z wyjątkiem tego, że już znali Eislera. To tylko kwestia postrzegania. Connolly próbował sobie wyobrazić siebie jako tamtego człowieka. Czego by szukał? Amatora. Żołnierza, nerwowego, rozglądającego się. Kogoś nieobeznanego z tym wszystkim, do którego trzeba podejść i zaproponować coś więcej niż nijaką wzmiankę o sklepie jubilerskim. Ale ostrożnie. Connolly uświadomił sobie, że jeżeli do tego miało dojść, to już był obserwowany. Wszedł do sal wystawowych, przesuwając się w stronę barku, potem znowu z powrotem, otwarcie przyglądał się ludziom, jak żołnierz szukający kogoś. Spostrzegł, jak ukradkiem obserwuje go Chalmers, ale bez żadnych dodatkowych podtekstów poza doglądaniem gości. Emma unikała go, rozmawiała z mężczyzną w dwurzędowej marynarce, który najprawdopodobniej pytał ją, czy przyszła z kimś. Jakaś kobieta potrąciła go w łokieć, sięgając po ser. Czy nie był wystarczająco widoczny? Przeszedł do wewnętrznej sali, teraz pustej, gdyż ludzie skończywszy oglądać obrazy, stłoczyli się w patio z drinkami. Szedł powoli, udając, że studiuje malowidła na ścianach. Katedra w śniegu. Soyerowska imitacja baru w La Fonda. Ciężka, metalowa postać jeźdźca - gdzie dostali tyle złomu? - koń stoi na tylnych nogach. Gigantyczna kolba kukurydzy. - Podoba się panu? - Kobiecy głos, gardłowy. Odwrócił się. Fryzura "na pazia". Bystre oczy. - Hannah - powiedział. Patrzyła na niego przez chwilę zaskoczona i powiedziała. - Och, to pan. Przyjaciel Emmy. Proszę mi wybaczyć, nie poznałam... - Głos jej się trząsł; ciągle zaskoczona. - Ale wstąpił pan do wojska? Hannah. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Podeszła do żołnierza. Przyglądał się jej, zastygły, znieruchomiały jak wtedy na szlaku w Chaco. Hannah. Nie mężczyzna. - Tylko na dzisiaj - odparł. - Nie rozumiem - powiedziała, skonsternowana przez jego spojrzenie, a potem szybko się zorientowała. - A gdzie Emma? - Nie ma jej tutaj - powiedział. - Szukałem pani. - Mnie? - Zaśmiała się nerwowo, niepewnie. - Ale ja sama nie wiedziałam, że przyjdę. Teraz tak trudno jest podróżować. Tam i z powrotem do Los Angeles. Tam będą ludzie, następne ogniwo. Nie trzeba ryzykować następnego spotkania w Santa Fe. - Ale pani przysłała mi zaproszenie. - Nie - zaprzeczyła. - Przepraszam. Pomylił się pan. To raczej musiała być galeria. Oczywiście, gdybym wiedziała... - Odwróciła głowę, jakby chciała, aby ktoś ją wybawił od tej rozmowy. - Ależ ona jest. Emmo! - krzyknęła, ale Connolly pochwycił jej spojrzenie. Potrząsnął głową, zatrzymując ją w drzwiach. - Pan zdaje się mówił... - Ona nie wie - zdecydowanie powiedział Connolly. - Przynoszę pani wiadomość od kaprala Watersa. Czyżby jej oczy rozszerzyły się, czy to może tylko jego wyobraźnia? - A kto to taki? - Ja. Patrzyła na niego przez chwilę niedowierzająco, nic nie mówiąc. - Tak się pan nazywa? - powiedziała w końcu uprzejmie. - Przepraszam. To chyba jakaś pomyłka. - Nie. Zaproszenie było dla mnie. Oczy, przebiegłe i ostrożne, spoglądały na niego, próbując ocenić prawdziwość słów. Potem zamknęła się w sobie i spojrzała w bok. - Myli się pan - powtórzyła tak, że przez chwilę zastanawiał się, czy rzeczywiście się mylił. Wszystko miało pasować. W morderstwie liczy się każdy drobiazg. Dlaczego miałaby to być ona? Następna europejska historia? Odwróciła głowę, szukając kogoś, i Connolly podążył za jej wzrokiem do patio, do wysokiego Meksykanina w drelichowej kurtce, opierającego się o ścianę. Jej prawa ręka. Ajaks. Klasyczne imię. Nie, Hector. Stały towarzysz. Jakby robił zdjęcia ukrytą kamerą, Connolly przeniósł wzrok z patio na Hannah, potem znowu na Meksykanina, wrócił myślami do tablicy. Połącz wszystko. Buty robocze. Praca Hectora na Górze. Oczywiście był z nią, na wszelki wypadek. Tak silny, że mógłby unieść mężczyznę. Nawet zabić. Dwóch ludzi, jeden, żeby wrócić samochodem. Klucz francuski, jakieś narzędzie. Czy ona patrzyła? Czy odwróciła wzrok jak Eisler, a może obserwowała? Eisler spotykał się z nią, z osobą spoza Góry, ale Hector musiał wrócić. Teraz tam pracował. Samochód. Tylna brama. Kiedy Connolly odwrócił się z powrotem do Hannah, zobaczył, że śledziła jego spojrzenie, obserwowała, jak wypełnia krzyżówkę. - Nie ma żadnej pomyłki - odezwał się. - Eisler nie żyje. Rozmawiał ze mną przed śmiercią. Wiem. I wtedy zyskał pewność. Dostrzegł potwierdzenie w jej oczach. Jedno spojrzenie, jeden nieostrożny moment i wiedział. - Kim pan jest? - zapytała cicho. Nie odpowiedział. - "Wiem" - powtórzyła po nim. - Co to ma znaczyć? - Wiem, jakie informacje Eisler wam przekazał. Wszystko, każdy szczegół. Wiem o spotkaniu w San Isidro. Wiem, co się stało z Karlem. - Przez sekundę jej twarz wyrażała pytanie i uświadomił sobie, że ona nigdy nie znała imienia denata. - Ten człowiek, którego zabiliście. Pani z przyjacielem. Przyjrzała mu się uważnie, potem potrząsnęła głową. - Phantastische - powiedziała. - Biedny Friedrich. Delirium. Dlaczego miałby mówić takie rzeczy? Ale tak zawsze się dzieje pod koniec. Fantazje, paranoja. I pan uwierzył? W te wszystkie nonsensy we śnie. - Był całkowicie przytomny - odparł beznamiętnie Connolly. - Przesłuchiwałem go. - Ach - powiedziała oschle i pogardliwie. - Więc teraz mamy też gestapo. Jak na filmach. Gumowy wąż. Rycyna. Może jakiś narkotyk? Czy tak właśnie umarł? - Nie. Sam się zabił. Spojrzała na niego zainteresowana. - Dlaczego? - Zdaje się, że wyrzuty sumienia. - Wyrzuty sumienia. - Nie przez panią. Eisler był lojalny do końca. Dobry partyjniak. Lecz Karl... to już co innego. Chyba nigdy wcześniej nie widział, jak morduje się człowieka. To nim wstrząsnęło. Zdaje się, że nie wiedział, iż pani kochanek to taki gorącokrwisty typ. - Mój kochanek - powtórzyła głosem zimnym od pogardy i Connolly przypomniał sobie tamten dzień na ranczo. Coś się między nimi wydarzyło. Nie kłótnia kochanków. Nie. Była zła na niego, że naraża ich na ryzyko. - Może po prostu nie znał swojej siły - zastanawiał się Connolly. - Dosyć tych wygłupów. - Odwróciła się na pięcie, aby odejść. - Stop - rzucił twardo. Zamarła, podnosząc na niego wzrok. - Tak dobrze. Nie chce pani tu urządzać sceny. Nie tutaj. Nie przy gościach. Pójdziemy gdzie indziej. Potem możemy porozmawiać dłużej. - Pan musiał zwariować. Podchodzi pan do mnie tutaj z tymi... z czym? Z oskarżeniami. Z bzdurami umierającego człowieka. "Wiem". "Wiem". Nic pan nie wie. Niech mnie pan zostawi. - Mam broń - powiedział spokojnie. Zatrzymała się. - A teraz dochodzi melodramat? - To koniec, Hannah. W San Isidro był świadek - mówił. - Zidentyfikował pani przyjaciela. I panią. Znowu na niego spojrzała, badając twarz. - To kłamstwo. - Czyżby? - W takim razie, dlaczego czekaliście tak długo? To wszystko... - Wskazała ręką salę. - Chcieliśmy sprawdzić, czy przyślą kogoś jeszcze. Ale nie przysłali, prawda? Pani przyjaciele. A jeśli to jest pułapka? Wyślijcie Hannah. Ona jest niepotrzebna. Skoro Eisler już nie żyje. Z pani też rezygnują. Te słowa obudziły w niej złość. - Głupiec z pana - powiedziała, mierząc go wzrokiem. - Myśli pan, że to ma znaczenie? Będzie kto inny. Zawsze. Dlatego my wygrywamy. Tak, my - powtórzyła, napotykając jego spojrzenie. - Jak pan myśl, kto wygrał wojnę? Te dzieci z poboru z generalskimi wężykami? My ją wygraliśmy. Komuniści. Dla was to takie parszywe słowo. Ale to my wiedzieliśmy. My ich powstrzymaliśmy. Myśli pan, że polityka to tylko wybory? Nikt. Jeden więcej, jeden mniej? Co za różnica? - Zaczniemy od pani. Odrzuciła głowę do tyłu. - Tak, zacznijcie ode mnie. Proszę się nie spieszyć. Myśli pan, że ma tyle czasu? Idiot - powiedziała po niemiecku. - Już jest za późno. Co pan sobie myślał? Mieliśmy siedzieć i patrzeć, jak robicie bombę? I nie bronić się? Dzieci... wszyscy tutaj jesteście dziećmi. Myśli pan, że dalibyśmy broń dzieciom? - A pani myśli, że oddalibyśmy ją gangsterowi? Zamilkła, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Nie. On musiałby ją wziąć. Kiedy dziecko by się bawiło. - Dla swojego własnego dobra. - Dla dobra wszystkich, ale bardzo ostrożnie. Musieliśmy bardzo uważać. Connolly milczał. - A jednak jest tu pani. - Jeszcze dokładnie przez minutę. Potem się uśmiechniemy... to bardzo miłe miejsce, ta galeria, tak? A ludzie powiedzą: "Widzisz, nie takie poważne. Musieli rozmawiać o sztuce". Pan myśli, że coś wie? Gdzie pański dowód? Friedrich? Z nim zawsze bardzo uważałam. Kiedy przysłali go na ranczo, myślałam, że to pułapka... nawet na niego nie patrzyłam. Taki bystry, a myślał, że ja to zaaranżowałam. Ale widzi pan, w Ameryce ma się szczęście. Nie tak jak w Niemczech. Tutaj wszystko przynosi szczęście. Myśleli, że skoro mówię po niemiecku, poczuję się jak w domu. Ale nigdy nie używaliśmy tego języka. Przez cały czas za bardzo się baliśmy, żeby rozmawiać. Nie potrafiliśmy uwierzyć we własne szczęście. Lecz później było jeszcze trudniej. Więc musiałam uważać. Żadnych papierów. Żadnych sznurków. Nic. Nic, co by nas łączyło. Co teraz chce pan zrobić? Aresztować mnie? Z pańską bronią? Zupełnie za nic? Nie sądzę. Kto w to uwierzy? - Pani naprawdę myśli, że po prostu stąd wyjdzie? - Nie. Wpierw muszę się pożegnać z niektórymi gośćmi - odparła chłodno. - Ale potem... Robi się późno. Oczywiście, może pan mnie śledzić. Ale co pan znajdzie? Friedrich nie żyje. A więc nie ma kaprala Watersa. Zatem moja praca... hm, skończona. Widzi pan, nawet już nie muszę więcej uważać. Chyba że jeszcze coś mi pan powie? Potem, jak gdyby nigdy nic, zaczęła się odwracać i Connolly, ogarnięty przez sekundę paniką, rozejrzał się po sali... Emma ciągle kręciła się przy drzwiach, kiczowate obrazy, roześmiani ludzie na zewnątrz... czuł, jak wszystko umyka. Nie myśląc wiele, chwycił ją za ramię, szarpiąc do tyłu. - Tu nie chodzi o Eislera, ale o Karla. Nie słucha pani. Nie muszę niczego udowadniać, jeśli chodzi o pani "pracę". Aresztuję panią za morderstwo. - Niech mnie pan puści. - Zabijając Karla, nie byliście ostrożni. - Proszę mnie puścić - powiedziała, szarpiąc ramię, ale Connolly ją trzymał. - Co pan sobie myśli? Na jakiej podstawie? - Teraz mówiła głośniej i w pustej sali kilka osób z patio zwróciło na nich uwagę. - Policja jest na zewnątrz. Oni mają podstawy. Pożegna się pani później. Hannah pobielała na twarzy, która wykrzywiła się w niemej złości. - Zabierz łapy ode mnie - wycedziła tak zdecydowanie, że Connolly posłuchał i puścił jej rękę. - Szaleniec. Nigdy nikogo nie zabiłam. - Zabiła pani. Formalnie rzecz biorąc, pani rolę można traktować jako współudział - mówił. - Ale nie sądzę. W każdym razie zniknie pani na lata. Już ja się tym zajmę. - Ty - powiedziała, niemal plując. - Jaki mamy problem? - Niski głos; Hector zjawił się niczym góra obok nich. - Chodź - powiedziała Hannah, następny rozkaz. Connolly spojrzał na niego, nagle czując się jak karzeł. Czarne oczy. - Hannah twierdzi, że sam zabiłeś Karla - powiedział, improwizując. Znowu zdziwienie. Nikt nie znał imienia Karla. - Tego człowieka w San Isidro. Nie powinieneś był tego robić, Hectorze. Hector spojrzał na nią, a potem na Connolly'ego, zaskoczony. Oparł się o ścianę, jakby został uderzony. - Nie słuchaj go. Zwariował - powiedziała Hannah. - Zupełnie sam. Myśleliśmy, że pomagała, ale zaprzeczyła, ty wszystko zrobiłeś. Konsternacja Hectora rozzłościła go. Connolly widział, jak na szeroką twarz wypełza napięcie, oczy stały się czujne jak u zwierzęcia. - Powinieneś był wyrzucić te buty - dodał Connolly, wskazując na stopy Hectora. - Porównaliśmy odciski. - Kłamstwo, ale czy Hector się zorientuje? - Zupełnie jak odciski palców. W całych krzakach. Kiedy ściągałeś mu spodnie. Teraz jego oczy błysnęły groźbą. - Chodź - powtórzyła Hannah. - To głupoty. - Nie próbowałeś go zabić. Wiem. Tylko pozbawić go przytomności, tak jak umiesz. - Kiedy to powiedział, pojawiła mu się przed oczyma następna tablica. Ktoś inny spoglądający na wysokiego mężczyznę, w czarne, pełne złości oczy. - Jak Batchelora. Żołnierza na poczcie. Nie chciałeś go zabić. Tylko dać mu nauczkę, co? - Zamknij się - zagrzmiał Hector. - Nie zabiłeś go, tylko trochę potłukłeś. Nie winię cię za to. Po co miałbyś zabijać Karla? Myśleliśmy, że ona ci kazała. - Wskazał głową Hannah. - Ale ona mówi, że jej tam nie było. Hector odwrócił się i spojrzał na nią najwyraźniej zdziwiony. - Nie odzywaj się - powiedziała surowo. - Wiemy, że go zabiłeś - pospiesznie dodał Connolly. - Nie wiedzieliśmy, że zrobiłeś to sam. Widzisz, tak jak my to widzimy, pozbawiłeś go przytomności... zemdlał po prostu. Dołożyłeś mu. Ale ona kazała ci go zabić, musiałeś skończyć. Czy w ogóle wiedziałeś, kto to taki? Powiedziała ci? Eisler mówił, że nie wiedziałeś. - Zamknij się - znowu odezwał się Hector, tym razem głośniej. - Sprytnie, że upodobniliście morderstwo do tego w Albuquerque. Prawdę mówiąc, myśleliśmy, że to też był jej pomysł. - Hector, chodź - powtarzała jak do psa i chwyciła go za rękę, żeby odprowadzić. Connolly patrzył to na nią, to na niego, czując, że musi coś zrobić, coś powiedzieć, żeby go zatrzymać. - Ale to byłeś ty. Widzisz, nic nie rozumiałem, dopóki nie pobiłeś tego żołnierza. Nie wiedziałem, że też jesteś pedałem. Pięść, niczym eksplozja, poszła w górę i wbiła się w twarz Connolly'ego. Zatoczył się i wpadł na ścianę, z nosa trysnęła krew. - Kurwa, zabiję cię - powiedział Hector, ruszając w stronę Connolly'ego, i wymierzył mu cios w kark. Connolly, ogłuszony, runął na kolana. Usłyszał krzyk kobiety w sąsiedniej sali i kątem oka dojrzał, jak ludzie w patio odwracają się, by sprawdzić, co się dzieje. Connolly podpierał się przez moment rękami, chcąc dojść do siebie i nie stracić przytomności. - Hector, nie! - krzyczała Hannah. - Zamknij się - rzucił, odpychając ją na bok i zmierzając do Connolly'ego. Lecz Connolly dostał sekundę, której potrzebował. Wyszarpnął z kieszeni pistolet i wyciągnął w obu dłoniach przed siebie. Widział, że ręce mu drżą, jedną miał umazaną krwią. - Stój - powiedział, a słowa zniekształciła krew wypełniającą usta. Więcej krzyków. Kroki. Hector spojrzał na niego, zawahał się przez ułamek sekundy, potem parskając, wykopał Connolly'emu broń z dłoni. Pistolet poleciał po wypolerowanym drewnie podłogi do narożnika i zniknął Connolly'emu z oczu, kiedy but roboczy znowu do niego dotarł. Przewrócił się i ponownie z trzaskiem uderzył twarzą o podłogę. - Przestań! - Głos Emmy. Jak przez mgłę Connolly widział, że wali Hectora w plecy. Z rozwścieczoną twarzą Hector odwrócił się od Connolly'ego i odepchnął ją, jakby odganiał się od osy. Upadła na postument i metalowy kowboj rozbił się obok niej na podłodze. Connolly próbował wstać, ale Hector trafił go nogą w brzuch, i kiedy upadł tym razem, złapał się rękami za głowę, kuląc całe ciało, żeby obronić się przed ciosami. - Przestań! - znowu usłyszał krzyk Emmy. I następny kopniak trafił go w piersi. Jęknął. Hector kopnął go znowu, stając się teraz niekontrolowaną maszyną. Connolly wiedział, że jeśli się nie ruszy, to umrze, zatłuczony na śmierć jak Karl. Wtedy odwrócił się, aby spojrzeć w górę, i zobaczył nie Hectora, lecz Emmę. Rękę trzymała wysoko w powietrzu, zamachnęła się metalową rzeźbą, tak samo jak musiało się to odbyć w San Isidro. Kiedy lekko odwrócił głowę, żeby ochronić oczy, usłyszał trzask. Doszedł do niego jęk Hectora, który targnął głową do tyłu, tak że siła uderzenia jeszcze wzrosła i końskie kopyta wryły się w czaszkę. Z głowy Hectora trysnęła krew, rozpryskując się kręgiem dookoła nich, prawdziwa fontanna czerwieni. Meksykanin upadł, częściowo przykrywając Connolly'ego, a jego ciało drgało w przeciągłym spazmie. Connolly słyszał, jak statuetka upada. Potem rozległo się wiele głosów, zdziwionych krzyków i wiedział, że to już prawie koniec. Szukał wzrokiem pistoletu w narożniku, ale nigdzie go nie było. Kiedy uniósł głowę, poczuł mdłości, wiedział, że to oznacza utratę przytomności. Sięgnął palcami i przyciągnął do siebie statuetkę za kopyta, tak że kiedy tłum w końcu dotarł na miejsce, trzymał ją kurczowo w dłoni. Zemdlał przywalony ciężkim ciałem. Nie minęła więcej niż minuta, kiedy poczuł, jak podnoszą ciało Hectora, potem, jak biorą go pod pachy i stawiają, podtrzymując od tyłu. - Jezu Chryste - powiedział ktoś i Connolly też spojrzał na Hectora, z którego głowy ciągle płynęła krew. Connolly zatoczył się, próbując wciągnąć powietrze pomimo tępego bólu w piersiach i zawrotów głowy. Przez moment nikt się nie ruszał i Connolly zobaczył krople krwi na obrazie obok. Jeden z gości pochylał się nad ciałem Hectora, obrócił go tak, że zastygła twarz Meksykanina wpatrywała się w nich. Skręcone nogi nie poruszyły się z resztą ciała. Connolly chciał zbliżyć się do niego, ale ciągle trzymano go za ręce. - Niech ktoś wezwie karetkę - powiedział mężczyzna, klęczący obok Hectora, szukając pulsu na szyi. Connolly widział, jak Holliday wbiega do sali, a ludzie ustępują falą, aby go przepuścić. Zatrzymał się przed ciałem, ogarniając wzrokiem scenę... Connolly z unieruchomionymi rękami, statuetka ciągle w jednej z dłoni, ciało olbrzyma na podłodze i krew, która utworzyła małe jezioro. - Puśćcie go - powiedział do człowieka za Connollym, który gdy uwolniono mu ręce, osunął się na ścianę. Patrzył, jak Holliday pochyla się, aby zbadać źrenice i zamyka Hectorowi powieki. - O, mój Boże - jęknął ktoś w tłumie. - Zadzwoń do biura - polecił Holliday mężczyźnie obok siebie. - Sprowadź któregoś z ludzi. Szybko. - Potem, odwracając się do Connolly'ego, dodał: - Nic ci nie jest? Connolly, ciągle ciężko dysząc, skinął głową i poczuł następną falę mdłości, kiedy ruszył głową. - To ten facet? - zapytał bezpośrednio Holliday. Connolly ponownie skinął głową. Mdłości już przeszły. Wyjął z tylnej kieszeni chusteczkę, aby zahamować krew lecącą z nosa. - Złamany? - zapytał Holliday i Connolly skinął głową. - Jeszcze coś? - Może któreś żebro. Nie wiem. - Ma szczęście, że żyje - zauważyła jakaś kobieta. - Kopał go i kopał. To było okropne. - Wszyscy nagle zaczęli mówić. Holliday zwrócił się do gości. - Może państwo zrobią tu trochę miejsca? - Jego spokojny i opanowany głos powstrzymał ich. - A może by tak wszyscy poczekali na zewnątrz, aż moi ludzie się zjawią. Tylko niech nikt nie ucieka... będziemy musieli sporządzić raport - obwieścił, przyjmując rolę małomiasteczkowego policjanta. - Widziałam wszystko - powiedziała kobieta i zaczęła płakać. - To było okropne. Okropne. - Ktoś wziął ją pod rękę i odciągnął. Sala zaczęła pustoszeć, niektórzy gapie wyciągali szyje, aby spojrzeć jeszcze raz. Holliday spojrzał na ciało, potem na Connolly'ego. - On nie żyje - stwierdził. - Ty go zabiłeś? Connolly skinął głową. - No, paskudna sprawa. Atakował cię? - To on. On zabił Brunera. Na ulicy zawyła syrena karetki, wybijając się ponad głosy w patio. - Kim była kobieta towarzysząca mu? - pytał spokojnie Holliday. - Hannah. Jego szef. Ale gdzie ona? Connolly rozejrzał się po pustej sali, nagle wpadł w panikę. - Gdzie Emma? - pytał, ale Holliday nie wiedział, o czym on mówi. - Doc, chodź. - Odsunął się od ściany, ale Holliday zagrodził mu drogę. - Uspokój się. Nie chcę mieć dwóch trupów w raporcie. - Nic mi nie jest. - Hm, mamy tu morderstwo. - Doc, ona ma broń. - Kto? - Hannah. - Zniecierpliwił się. - Ta druga. Wyjaśnię później. Ona ma broń. Holliday wpatrywał się w niego, kiedy załoga ambulansu wbiegała z noszami do sali. Connolly widział policyjne mundury poruszające się wśród tłumu w patio. - Doc, teraz - mówił. - Ona ją zabije. Holliday patrzył na niego jeszcze chwilę, wahając się. Pielęgniarze kręcili się w pobliżu. - Ja prowadzę - Holliday w końcu zdecydował. W patio ludzie rozstępowali się, kiedy nadchodził Connolly, jakby bali się go dotknąć. - Zapytaj ich - powiedział do Hollidaya. - Ktoś musiał widzieć, jak wychodziły. - Holliday odwrócił się do grupy stojącej obok jednego z policjantów, gapie już zdawali raport z bójki. Lecz to Chalmers wyszedł naprzód, zahipnotyzowany widokiem krwi na twarzy Connolly'ego. Czarny chevy, tak. Samochód Emmy. Skierował się w stronę mostu. Nie na Cerrillos Road, do Albuquerque. Do mostu. Pomyślał, że za bardzo się przestraszyły, aby zostać. Tak, dwie kobiety. Miał nadzieję, że to nic takiego, że opuszczają to miejsce... Connolly chwycił Hollidaya, kierując go na ulicę, aż kilka zaskoczonych osób pomyślało, że szeryf został aresztowany. - Jadą na jej ranczo - powiedział Connolly, wsiadając do wozu. - Jedź obok Tesque. Kiedy jednak dotarli do promenady, jeden z ludzi Hollidaya ze służby drogowej powiedział, że widział ich samochód kierujący się na zachód. - Cholerna droga, tędy do Tesque - zauważył Holliday. - Na Górę - zgadł Connolly. - Po co miałyby tam jechać? - Nie wiem. Na wszelki wypadek Holliday polecił policjantowi sprawdzać drogę do Albuquerque, potem skręcił ostro w promenadę, tak zmieniając biegi, że aż zatrzęsło wozem, kiedy wystrzelili do przodu. Connolly wycierał twarz chusteczką zesztywniała od krwi. - Jak twoje żebro? - Boli. Może to tylko siniak. - Powinieneś je sobie obwiązać. Może przebić płuco. Wyjechali z miasta, okrążyli jedno z mniejszych wzgórz i znaleźli się na otwartej przestrzeni pokrytej juką i jadłoszynem. - Nie możesz dodać gazu? - Connolly ciągle nie mógł się uspokoić. - Jeżeli jadą tak szybko, prawdopodobnie ktoś je zatrzyma. Oszczędzi nam kłopotów. - Ona nie będzie myśleć tak rozsądnie. Chce po prostu uciec. - Jest zdolna ją zabić? - Tak - odparł ponuro Connolly. - To lepiej, żeby nas nie widziała. Pierwsza zasada pościgu... w momencie kiedy nas zobaczą, zaraz przyspieszą. - To nie znaczy, że musisz zwalniać. - O, to muszą być one, tam z przodu. W oddali Connolly dostrzegł ciemny punkt samochodu kierujący się w stronę podnóża gór Jemez. - Dawno je zobaczyłeś? - zapytał, spoglądając na Hollidaya. - Jakiś czas temu. Powinieneś się uspokoić... więcej byś widział. Oczywiście, jak zarabia się w ten sposób na życie, człowiek nabiera wyczucia. Teraz patrz - powiedział, kiedy samochód Emmy wchodził w szeroki zakręt. - Nie jest zbyt dobrym kierowcą, co? - Nie. - To ktoś szczególny dla ciebie? - Tak. - Dziwne. Ktoś tam w galerii uważał, że to kobieta go uderzyła. - Nie. Ja. Statuetka leżała na podłodze. Złapałem ją w samą porę. - On leżał na podłodze, tak? - Pochylał się. Chciał mnie chwycić. Holliday milczał przez chwilę. - Chyba tak mogło być. - I było - mówił Connolly, patrząc na niego. - Nikt nie widział tego wyraźnie. On zasłaniał widok. - I oczywiście wszystko działo się szybko. - Właśnie. - Co mu powiedziałeś, że tak się wściekł? - Powiedziałem, że mamy dowód na to, że zabił Brunera. Holliday milczał. - To wystarczyło. Wyjeżdżały teraz z doliny Rio Grandę i trudniej było mieć samochód na oku. - Rzeczywiście wygląda na to, że jadą na Górę. - Nie zgub jej. Lecz wielka ciężarówka do przewozu bydła wytoczyła się z bocznej drogi, zasłaniając im widok. - Miń ją - powiedział Connolly. - A jak, do diabła, mam to niby zrobić? Pełzli za ciężarówką, na tyle blisko, by widzieć krowy obserwujące ich przez szpary między listwami. Ciężarówka pięła się pod górę, zwalniając coraz bardziej i wypluwając kłęby spalin. Connolly przechylił się, żeby zatrąbić, ale ciężarówka nie miała gdzie zjechać. Wąskie pobocze graniczyło ze wzgórzem. Prawie umierali z niecierpliwości, czekając, aż ciężarówka pokona stromiznę trasy numer 4, gdyż cały czas wóz Hollidaya i jeszcze jeden za nimi znajdowały się w pułapce. W końcu, kilka mil przed skrzyżowaniem do kanionu Frijoles, ciężarówka zwolniła, prawie stając, i skręciła w boczną drogę, która opadała stromo do jakiegoś kanionu, gdzie na bydło czekało opustoszałe pastwisko. Holliday wcisnął gaz i samochód wystrzelił do przodu, tak ostro wziął zakręt, że Connolly poleciał na drzwi. Sosny migały, zlewając się w plamę. Connolly wyciągał szyję w nadziei, że za zakrętem zobaczy samochód, ale nie dostrzegli go, nawet kiedy dotarli do rozjazdu prowadzącego do zachodniej bramy. To niemożliwe, ale znak ustawiony na środku drogi obwieszczał, że jest zamknięta. - No, co do diabła - powiedział Holliday. - Postawiły go tutaj, żeby nikt nie jechał za nimi. Wjedź i już. - Kiedy to mówił, przypomniał sobie o dodatkowych zabezpieczeniach Góry przed próbą. Ale gdzie indziej miały pojechać? Holliday ominął znak i popędził drogą do bramy. Ten sam południowiec znowu pełnił służbę wartowniczą. Wyszedł z karabinem, wyraźnie niezadowolony widokiem samochodu. - Kurwa, nie umiecie czytać? - Głos nie był zbytnio gościnny. - Droga zamknięta. - Jechał tędy czarny chevy? - zapytał Connolly. - Nikt tędy nie jeździ. Droga zamknięta. Nie umiecie czytać? - Podniósł karabin. Holliday błysnął odznaką przez okno. - Wsadź pitola w spodnie - poradził mu. - A teraz mów, jechał tędy wóz z dwiema paniami? - Nie, proszę pana - odparł ponuro żołnierz. Holliday zwrócił się do Connolly'ego. - Co teraz? Poruszały się drogą numer 4. Widział je. Wjechały do któregoś z kanionów? Frijoles? To były pułapki, naturalne ślepe uliczki. Musiały kierować się ku Górze, ale nie wiedziały, że droga do zachodniej bramy będzie zamknięta. Nie miały wyboru. Może ona nawet planowała, że tędy pojedzie. Każdy, kto by je śledził, wybrałby zły ślad. - Ciągle są na czwórce - stwierdził Connolly. - Mogły skręcić. Mogą być gdziekolwiek. - Ona się nie ukrywa. Ona ucieka. - Aż do wybrzeża Pacyfiku, pomyślał. - No, już, jeszcze trochę. Przez całe mile nic nie widzieli. Przejechali zieloną dolinę krateru, a Connolly'emu przypomniała się tamta jazda, do Chaco, kiedy wszystko się zmieniło. - Jeżeli się mylisz, to odjeżdżamy coraz dalej w złym kierunku - zauważył Holliday. - To paskudna droga. - Jechali pod słońce, a przy tej prędkości zakręty i wzgórza były jak przeszkody na wyścigach. Nie było ruchu... niedziela. - Kieruje się na 44 - powiedział Connolly. - Inaczej, po co miałyby jechać tą drogą? - Jeżeli nią pojechały. A potem, po kilku minutach, kiedy wyjechali z wulkanicznej doliny, otworzył się przed nimi widok i zobaczyli samochód poniżej; wyglądał niczym figurka w książeczce z obrazkami. - Zbliż się - polecił Connolly. - Po co? Przez chwilę wyobrażał sobie samochód Emmy na drodze w kanionie, krótki objazd, jeden strzał. Jak długo Hannah będzie jej potrzebować? - Chcę sprawdzić, czy nadal są obie. Holliday zerknął na niego i szybko skinął głową. - Ty tu rządzisz. Samochód, który już jechał szybko, jeszcze przyspieszył, wzięli zakręt w dół z tak wielką prędkością, że przez chwilę czuli się zawieszeni w powietrzu. Kiedy ich żołądki opadły po chwili, Connolly jęknął. - Otwórz schowek - powiedział Holliday. Connolly pochylił się i nacisnął guzik. Drzwiczki opadły. Ujrzał broń, zaskoczony jej rozmiarem, wybrzuszoną rzeźbioną kolbą i długą, cienką lufą. Rewolwer z Dzikiego Zachodu. Czuł się, jakby patrzył na węża, przerażającego nawet wtedy, gdy się nie ruszał. Dotknął go, zimny jak martwe ciało. Przytrzymał dłoń, wyczuwając następną śmierć. Lecz przemoc skończyła się na Hectorze. Z Karla na Eislera, z... Ten łańcuch musiał się przerwać. - Używałeś takiego? - zapytał Holliday. - Nie - odparł Connolly, wyciągając broń. Kowbojski rewolwer. Pogoń za uciekającym dyliżansem na ekranie. Rekwizyt. Ciężki. Jeden strzał. - Musimy wziąć ją żywcem - powiedział, cofając rękę. - Ona jest kluczem. - Która? - Obie. Holliday wziął głęboki oddech. - Połóż go na siedzeniu. Na wszelki wypadek. - Trafiłbyś w oponę? - zagadnął Connolly. - Chyba nie chcesz tego robić. Nie przy tej prędkości. Connolly ułożył rewolwer ostrożnie obok Hollidaya. To jeszcze nie koniec. Broń sama strzela. Przez moment chciał zatrzymać samochód, zakończyć wszystko w porę, zanim dotrą do następnej przełęczy. Hannah i tak jakoś zostanie złapana. Widział ją na dworcu kolejowym, jak wtapia się w tłum, zostawia Emmę w samochodzie. Lecz Emma nadal opierała się o drzwi. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył drogowskaz do Jemez Springs. Wszystko teraz przypominało mu tamtą wycieczkę. Ciągle jechali w dół, dosłownie ustawiając Górę między sobą a martwym człowiekiem w Santa Fe. - Widzą nas - powiedział Holliday. Samochód przed nim zadrżał, przyspieszając. Connolly wyobrażał sobie panikującą Hannah. Jej jedyną szansą było zgubienie się gdzieś, zostawienie Góry za sobą. Na Zachodzie można było tak zrobić. Teraz została tylko jazda za nią; musi czuć ich oddech na plecach. Nie ma czasu, by uważać. Na pewno trzyma broń wycelowaną w Emmę, obserwuje jej jazdę, potem wygląda przez okno do tyłu, jest osaczona. - Nie za blisko - powiedział Connolly. - Musi się kiedyś zatrzymać. - Ona się nie zatrzyma - odparł spokojnie Holliday. Connolly zobaczył nieliczne budynki miasta, chevy Emmy wił się między nimi, obok szerokiego ganku starego hotelu i stacji benzynowej. Nagle policyjny wóz wyjechał za nią na ulicę. Nasz stary przyjaciel, polujący na tych, co przekraczają prędkość, pomyślał Connolly. Emma była wtedy taka zdenerwowana. Ale nie teraz. Z drogi, chciał krzyczeć, ty nic nie wiesz. Lecz policjant z drogówki, wyrwany z leniwej służby popołudniowej, widział jedynie szansę na mandat. Kiedy się nie zatrzymały, włączył syrenę. Sygnał rozdarł powietrze niczym przeciągły krzyk. Connolly poczuł, jak szybciej zaczęła mu płynąć krew. Wiedział, że Hannah się nie podda. Syrena nie zamilknie. Osaczała ich, coraz głośniejsza i bliższa, jakby samo powietrze ich goniło. Wyobrażał sobie, że Hannah odwraca się, żeby zobaczyć... nie tyle samochód Connolly'ego, ile światła i syrenę, cały pościg. Była zaszczuta. - Idiota. On musi się zatrzymać - krzyknął Connolly nie wiadomo do kogo. Przemknęli przez miasto i znowu znaleźli się wśród wzgórz, ale policjant jechał dalej, zbliżając się coraz bardziej do samochodu przed nim. To nie jest przekroczenie prędkości, chciał krzyczeć Connolly. Psujesz wszystko. Ale to już nie miało sensu. Teraz chodziło o Emmę, dłonie zaciśnięte na kierownicy, przerażenie, powietrze huczące dookoła. I jego bezradność. Dowiedział się wszystkiego, a teraz to nie miało znaczenia. Nie potrafił jej pomóc. Kiedy zaczęli wjeżdżać długim zboczem, policyjny samochód oddalił się od nich, z syreną wyjącą uparcie i wściekle. Ponury Holliday wyduszał z wozu maksymalną prędkość, błyskał światłami, żeby przyciągnąć uwagę policjanta. Nikt się nie zatrzymał. Kiedy Emma dotarła do szczytu, samochód zatrząsł się przez moment; wzięła ostry zakręt. Connolly patrzył, jak wpada w poślizg. Potem usłyszał pisk opon, kiedy wóz ześlizgiwał się na krawędź drogi, trzask, gdy uderzał o drzewo z taką prędkością, że aż odbił się, wykonując tyłem niekontrolowany krąg, i wyleciał z drogi. Usłyszał zgrzyt metalu, głośniejszy nawet od syreny, prawdziwy ryk. Poczuł nagle pustkę w głowie. Myślał przez chwilę, że stracił wzrok, ale tylko dlatego, że zniknęło tamto auto. Na szczycie wyskoczył z wozu, jeszcze zanim Holliday się zatrzymał, a siła rozpędu wyrzuciła go do przodu, tak że znalazł się obok policjanta z drogówki stojącego na poboczu. Pokonał krawędź i wielkimi susami popędził w dół, wzbijając tumany kurzu. Samochód leżał na boku, stroną kierowcy do góry, a spod maski wydobywała się para. Wszędzie dookoła walało się szkło. Biegnąc, Connolly pomyślał, że słyszy inną syrenę, ale to był jego krzyk; wołał jej imię. Ciągle krzyczał, kiedy upadł na samochód, nie mogąc się inaczej zatrzymać. Ból przeszył mu klatkę piersiową. Szarpnął za klamkę, ciągnął obiema rękami, aż w końcu drzwi poddały się i otworzyły. Położenie samochodu sprawiło, że drzwiczki z powrotem się zatrzasnęły, uderzając go w ramię, aż jęknął; pchnął je ponownie i zostały na miejscu. Emma leżała bezwładnie na kierownicy z twarzą całą we krwi; nie ruszała się. Sięgnął do środka, aby ją wyciągnąć. Głowa Emmy poleciała do tyłu. Czy oddycha? Włożył rękę pod jej talię, pociągnął do siebie, walcząc z ciężarem. Była wciśnięta pod kierownicę, więc w końcu musiał ją wyciągnąć za ręce, a dolna część ciała wlokła się niczym poskręcane, wypchane zwierzę. Kiedy znalazła się do połowy w drzwiach, zjawił się Holliday, aby pomóc. - Nie żyje? Nie żyje? - krzyczał Connolly, przykładając ucho do jej ust. Wszędzie było pełno krwi, rany na rękach od potłuczonej szyby, a twarz niemal całkowicie pokryta szkłem. Holliday szybko pochylił się, szukając pulsu, sprawdzając oddech. - Jest nieprzytomna - rzucił krótko. - Pomóż mi ją odciągnąć. - Nie wolno jej ruszać! - krzyczał Connolly bez zastanowienia. - Nie wiesz? Nie wolno jej ruszać! Można coś złamać. Holliday spojrzał na niego, używając siły wzroku, aby go uspokoić, przywrócić do rzeczywistości. - Lepiej ją stąd weź. Wóz zaraz wybuchnie. Cicha eksplozja, potem syk ognia. Connolly pochylił się, przykrywając ją, jakby byli bombardowani. Kiedy nie nastąpił następny wybuch, uklęknął, dając znak Hollidayowi, który chwycił ją z drugiej strony, odciągnęli ją od samochodu. Zataczali się, wchodząc na górę z ciężarem, aż zatrzymali się w połowie zbocza. Connolly wytarł sobie twarz, myśląc, że to pot, potem zobaczył, że łzy... czyżby płakał?... i świeża krew. - Oddycha - powiedział Holliday. Potem zwrócił się do policjanta z drogówki. - No, pomóż. Musimy ją zabrać do szpitala. Connolly, z drogi. Nic nie poradzisz. Connolly wycierał krew, żeby zobaczyć twarz Emmy. Holliday dotknął ramienia Connolly'ego, odciągając go lekko do tyłu, od jej ciała. - Ona żyje - mówił Connolly nieprzytomnie. - Jeszcze - zauważył Holliday. - No, już. - A ta druga? - zapytał policjant. Connolly podniósł wzrok, zdziwiony. Ta druga. Płomienie pochłaniały tył samochodu, powietrze duszne od oleju. Ta, która mogła ją zabić. Nie myśląc, rzucił się w dół zbocza, potykał się, a jego ciałem targała furia, jakiej nigdy przedtem nie doświadczył. - Uciekaj stamtąd! - wołał Holliday. Lecz on musiał zobaczyć. Leżała płasko na fotelu, z przekręconą szyją, w ręce ciągle trzymała pistolet Millsa. Zajrzał do samochodu, chcąc skrzywdzić ją jeszcze bardziej, i nagle nic już nie czuł. Spódnicę miała podciągniętą, odrzuconą, kiedy samochód się przewracał, i Connolly poczuł się dziwnie zawstydzony. Czy skręciła kark, kiedy wóz uderzył w drzewo? Czy przeżyła jeszcze kilka okropnych chwil, kiedy samochód się staczał? Koniec tajemnic, ale ona zatrzymała tę ostatnią... już więcej nic nie powie, a nie było nikogo innego. Stracił ich wszystkich. Rozległ się następny huk, kiedy ogień rozprzestrzeniał się z tylnego siedzenia. Wiedział, że powinien uciekać, ale stał jak zauroczony, patrząc na pełzające płomienie, aż sięgnęły do niej i też zaczęła płonąć, ubranie dymiło i skwierczało. Cofnął głowę, odsunął się od ognia ogarniającego cały samochód. Przez dym wydawało mu się, że zobaczył, jak jej ciało zgina się, kuli w sobie, jak tajemnica spalana w popielniczce. 19 Deszcz ją obudził. Żaluzje w starym szpitalnym pokoju Eislera poruszył podmuch wiatru, następnie wepchnął do środka i uderzył nimi o na wpół otwarte okno. Przedtem padał grad, jak mówiła mu pielęgniarka, ale gwałtowne chmury odeszły i zastąpiła je gdzieniegdzie wieczorna mżawka. Przyglądała się mu przez moment, przyzwyczajając oczy do mrocznego światła, do każdego światła. Jej zawinięta w bandaże twarz poruszyła się nieznacznie w sennym uśmiechu. Siedział na łóżku i przyglądał się jej, dla niego była wszystkim. - Gdzie jestem? - zapytała szeptem, wypróbowując głos, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze może mówić. - Na Górze. W lecznicy. Spróbowała się poruszyć i syknęła z bólu. - Co mi jest? - Złamane żebra. Wybity bark. Pęknięcie kości nogi. Szok. Liczne rany szarpane. Jakieś wewnętrzne krwawienie, które obserwują. - Przerwał. - Wyjdziesz z tego. Zaśmiała się z tego medycznego sprawozdania. - Muszę nieźle wyglądać. Dotknął jej zabandażowanej dłoni. - Okropnie. - Podają mi narkotyki? - Środki przeciwbólowe. - Więc nie śnię. To wszystko prawda. - Poruszyła znowu oczami, chcąc uzyskać ostrość. - Dlaczego nie masz na sobie ubrania? Był bez koszuli, z dolną częścią klatki piersiowej w białej taśmie klejącej. - Ach, to - powiedział, dotykając taśmy. - Robota Hectora. Jej oczy zmętniały. - Co się z nim stało? - Nie żyje. - Nie żyje - powtórzyła zdenerwowana. - Nie chciałem go uderzyć tak mocno - powiedział powoli. - To chyba przez ten kąt. - Nie rozumiem. - Była skonsternowana. - Uderzyłem go statuetką - powiedział, patrząc wprost na nią. - W samoobronie. Tak, to ma sens. Nie będzie więcej pytań. Przewrócił cię... pamiętasz? - Czekał, aż skinie głową. - On zabił Karla. Obserwowała go, jak mówił, potem zamknęła oczy. Przez moment myślał, że zasnęła. - Dostałeś swojego człowieka - odezwała się. - Dostaliśmy. - Więc skończone? - Tak, skończone. Otworzyła oczy. - Hannah? - zapytała, przypominając sobie. - Była łącznikiem. Końcówka łańcucha Matthew. - Ale ona nigdy... na ranczo. - Nie wiedziała. Znała tylko Eislera. - Przez cały ten czas - Emma mówiła jakby do siebie, zagubiona w myślach. - Myślałam, że była moją... - Była. Lubiła cię. - To dlaczego? - Weszłaś jej w drogę. Jak Karl. - Jak Karl - powtórzyła, drżąc. Lecz wtedy mocniej chwyciła go za rękę. - Nie, nie odchodź. Zostań. Nie chcę, żeby mi się to śniło. Nie chcę spać. - Jutro możesz nie spać. Naprawdę wyjdziesz z tego, zobaczysz. Masz szczęście. Uśmiechnęła się, a oczy same jej się zamykały. - Tak, szczęście. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Zadzwoń do Daniela. Chcę go zobaczyć. Connolly skinął głową. - Rozmowę już łączą. Jest na poligonie. - Już skończone - powiedziała, nie słuchając go. - Mogę uporządkować sprawy. Popatrzył na nią nerwowo. - Co chcesz zrobić? - Kiedy widziałam, jak ciebie uderza - mówiła powoli. - Wiedziałam. Tak wyraźnie. Od razu. Zabiłam go, prawda? Nie odpowiadał. Emma otworzyła oczy. - Nie chcę wersji dla policji. Chcę prawdy. - Tak. Skinęła głową. - Tak myślałam. Widzisz, co to znaczy? Zabić dla kogoś... Skoro tak czułam, Daniel musi się dowiedzieć. Może o wszystkim. Te wszystkie kłamstwa. Nie w jego łóżku, ale wiedział. - Nigdy nic nie mówił. - Czekał na mnie. Aż wszystko minie. Jak inni. Tym razem na mnie czekał. Było w porządku, wiesz, dopóki ktoś... Uniósł dłoń do jej ust. - Mogę z nim porozmawiać. - Nie. Ja. Już czas. Kiedy już wszystko jasne. Zawsze myślimy, że na wszystko mamy czas - mówiła rozmarzonym głosem. - Nie umierasz. - Nie. Ale zobacz, jak szybko. Kiedy to wszystko się wydarzyło? Dzisiaj po południu? W jedno popołudnie. - Będziemy mieli dużo czasu. Emma uniosła dłoń do jego twarzy. - Pójdziemy potańczyć - powiedziała. - Myślałem, że tam w samochodzie nie żyjesz. Pogładziła go po policzku, uspokajając. - Wyjdź za mnie - szepnął. Uśmiechnęła się. - Oświadczyny. Nie sądzisz, że mam dosyć mężów? - Jeszcze nie. - Wszyscy zawsze chcą się ze mną żenić - mówiła sennie. - Dlaczego tak jest, jak myślisz? - Jesteś miłą dziewczyną. Spojrzała na niego, kiedy całował ją w rękę. - Tak? - Hm. Poproszę nawet twojego ojca. Lekki uśmiech. - On nienawidzi Irlandczyków. - Przekonam go. - Oj, nie. - Tak. - Obiecasz? - powiedziała poważnie. - Żadnych kłamstw. Nawet drobnych. Pochylał się, muskając jej wargi, kiedy weszła pielęgniarka. - Telefon - powiedziała, spoglądając na niego z dezaprobatą. - Ona ma spać. - Słyszałaś - zwrócił się do Emmy, wstając z łóżka. - Nie martw go - poleciła mu. - Powiedz, że nic mi nie jest. - Jesteś zdrowa. Odwrócił się, aby wyjść, ale Emma go powstrzymała. - Jeszcze jedno. - Teraz oczy jej się iskrzyły. - Dokąd się jeździ, żeby od ręki wziąć rozwód albo ślub? Do Reno? Myślisz, że załatwią od razu obie rzeczy? Zaśmiał się. - Użyj dwóch sędziów. W pokoju pielęgniarek poproszono go o potwierdzenie, że telefon jest w nagłej sprawie. W czasie rozmowy coś chrobotało, jakby na linii padał deszcz. - Tu Michael Connolly. Poznaliśmy się na... - Wiem, kim pan jest - powiedział chłodno. - Proszę słuchać, przepraszam, ale pańska żona właśnie miała wypadek. Samochodowy. Nic jej nie jest, ale nieźle się poobijała. - Cisza. - Jest pan tam? - Tak. Mówi pan, że nic jej nie jest? - Wciąż miał europejski akcent. - Ma poważne złamanie. Szok. Następna przerwa. - Był pan z nią? - Nie - odparł zaskoczony Connolly. - Nie w samochodzie. - Gdzie ona jest? - Tutaj, na Górze. W lecznicy. Nie było czasu wieźć jej do Santa Fe. Pomyślałem, że lepiej będzie, jak się pan dowie. - Dziękuję - grzecznie odpowiedział Pawłowski. - Chciałbym z nią porozmawiać. - Nie może podejść do telefonu... leży w łóżku. Mógłby ją pan jednak zobaczyć. Może pan wyjechać natychmiast? - Wyjechać? Dzisiaj? Ale próba... - Przepraszam - przerwał czyjś głos. - Tu oficer służby bezpieczeństwa. Muszę przypomnieć, że to otwarta linia. - Słuchaj no. - Connolly zirytował się. - Też jestem z bezpieki. Żona tego człowieka jest w szpitalu. - Przepraszam. Takie mam rozkazy. Skończyliście, panowie? - Nie, nie skończyliśmy. Panie Pawłowski, słyszał pan, co powiedziałem? - Tak. Ale, skoro nic jej nie jest... - mówił, a jego głos cichł na linii. - To trudne, rozumie pan. Nie mogę teraz wyjechać. Nie dzisiaj. To zabronione - zakończył niezdarnie. - Zabronione? Chodzi o Emmę. Jest w szpitalu. Niech pan powie tylko Oppiemu... - Muszę przerwać tę rozmowę. - Znowu odezwał się tamten głos. - Używanie nazwisk jest... - Nie, proszę, nie - powiedział Connolly. - Pawłowski, jest pan tam jeszcze? - Dziękuję za informację. Będę tam jutro. Dzisiaj wieczorem to niemożliwe. Jestem tu potrzebny. - To wszystko? - zapytał Connolly. - Jestem pewien, że pan się nią zaopiekuje - odparł Pawłowski. Connolly zrozumiał sugestię. - Co więc mam jej przekazać? - Przerwał. - Uściski? Zapadła cisza, potem odezwał się znowu chłodnym głosem. - Tak, panie Connolly, uściski. Ciągle trzymał słuchawkę, skonsternowany, kiedy w drzwiach zjawił się Mills. - Coś się stało? - zapytał Mills, widząc jego minę. Connolly potrząsnął głową. - Tylko złe połączenie - odrzekł, odkładając słuchawkę. - Nic jej nie będzie? Connolly skinął głową. - A co z tobą? - Mills wskazał zaklejoną klatkę piersiową. - Będę żyć - rzucił od niechcenia. - Jeszcze nie śpisz? Przez chwilę żaden z nich nic nie mówił, potem Mills wszedł dalej do pokoju. - Kim jest Hector Ramirez? - odezwał się w końcu. - To tak się nazywa? Nie wiedziałem. - Spojrzał na Millsa. - Byłeś mocno zajęty. - To znaczy, kim on jest dla ciebie? - Zabił Karla. Mills spojrzał na niego uważnie. - Powiesz mi dlaczego? - Później - odparł Connolly, wracając do sali szpitalnej. - To może poczekać. - Nie za długo. Connolly zatrzymał się, unosząc pytająco brwi. - Wiele ciekawskich dzisiaj w biurze - mówił Mills. - Centralka zapalała się przez cały czas. Nawet chłopcy z Waszyngtonu. Wszyscy nagle chcą z tobą rozmawiać. Connolly milczał. - Wpierw muszę się widzieć z Oppenheimerem. - Ciekawe dlaczego? A może to znowu coś, czego nie wolno mi wiedzieć? Connolly nic nie opowiedział. Mills wzruszył ramionami. - W każdym razie dzisiaj już go nie zobaczysz. Wszyscy pojechali na poligon. Nie słyszałeś? Wolnoć Tomku w swoim domku. Wszystkie szychy wyjechały. Connolly popatrzył na niego. - Hulaj dusza - powiedział powoli. - Ty też hulasz? Przysłali cię tu? Mills poruszył się i oparł o biurko. - Mają prawo zadawać pytania, Mike. Ten człowiek był zatrudniony przy projekcie, a teraz nie żyje. Poruszyło się piekło. Van Drasek pieni się... czego się spodziewasz? A na niego naskakuje Lansdale. Właściwie możesz go usłyszeć nawet bez telefonu. Chcą wiedzieć, co się dzieje, u diabła. - Więc przysłali ciebie - powiedział Connolly. - Ty jesteś strażą przednią? Co masz ze mną zrobić, przesłuchać? A może tylko dotrzymać towarzystwa, zanim przybędą duzi chłopcy? Chryste. Mała, przyjacielska wizyta. Wybierają cię ze względu na starą znajomość czy sam się zgłaszasz na ochotnika? - Spierdalaj. Ostrość odpowiedzi zaskoczyła Connolly'ego, aż odwrócił wzrok, zażenowany. - Dobra - powiedział cicho. - Więc nie na ochotnika. Słuchaj, jeszcze nie jestem gotowy na bajki na dobranoc. Dopóki nie zobaczę się z Oppenheimerem i Grovesem. Nie pytaj dlaczego. Są powody. Mills zerknął na niego, potem spojrzał w stronę pokoju Emmy, próbując rozwiązać zagadkę. - Oppie nie wraca aż do jutra. Nie wytrzymam tak długo. Nie utrudniaj, dobra? Masz z nami współpracować. - Z nami? Mills zawahał się. - Z nimi. Connolly uśmiechnął się. - Dobrze, więc ułatwmy sprawę. Ty tu przyszedłeś, a mnie już nie było. Nikt nie wie, gdzie jestem. - Mike... - Nie martw się, wrócę do rana - mówił Connolly. - Daj mi tylko jedną noc. Muszę się z nim zobaczyć. Żeby wyjaśnić sprawy. - To nie zależy ode mnie. Nie wyjedziesz z Góry. Mają rozkaz zatrzymać cię przy bramie. - Żartujesz. Mills potrząsnął głową. - Pamiętasz Nowy Jork? Ciągle się o to wściekają. Myślą, że lubisz się wyślizgiwać. Connolly odwrócił się i myślał. - W takim razie użyjemy twojego samochodu. Goniłeś mnie. Wymyśliłeś, że jechałem na poligon zobaczyć się z moim kumplem, Grovesem. Bez zezwolenia. Twojego wozu nie zatrzymają. - A gdzie ty będziesz... w bagażniku? - zapytał sarkastycznie Mills. - Z tyłu - odparł bez wahania Connolly. - Poza tym ty się spieszysz. - Ściszył głos. - No, już, Mills. Zaryzykuj. Chociaż raz. Mills poczerwieniał. - Dlaczego? Następna gra - powiedział, nieomal szyderczo. - Tylko jeszcze jedna. Mała gra wojenna. Nie martw się, nie zastrzelą cię. Właściwie nikogo nie zastrzelą. O to chodzi. - Mike, oni nie są wrogami - oznajmił spokojnie Mills. - Wiesz, po twojej stronie też nie są. - Connolly przerwał. - Pomóż mi jedynie skończyć tę sprawę. Mills wpatrywał się w niego. - Skończyć teraz? Następna wersja? O tym mówisz? To też chcesz zmienić? - Jeśli będę musiał. - Dla jej dobra? - zapytał Mills, wskazując głową pokój Emmy. Connolly zignorował ten gest. - Dla dobra wszystkich. Tak jest lepiej. - Skąd wiesz? W jaki sposób decydujesz, co ludzie powinni wiedzieć? - Wyszkolono mnie w tym, pamiętasz? Tak spędziłem wojnę. - Tak. Myślałem, że zrezygnowałeś. - Prawie. W każdym razie już dłużej nie będę musiał tego robić. Wojna się skończyła. Teraz każdy otrzyma własną wersję. Już wkrótce nikt nie będzie wiedział, co się faktycznie wydarzyło.. - Ruszył w stronę drzwi. - Tymczasem przyda mi się mała wycieczka. Tylko wycieczka. Mierzyli się wzrokiem bez słowa, kiedy wróciła pielęgniarka. Zawahała się w drzwiach, gdyż bała się przeszkadzać, lecz potem podeszła do biurka. - Prosi pana - zwróciła się do Connolly'ego. - Dwie minuty. Dałam jej następny zastrzyk. Mills spuścił wzrok i zmęczony, jakby przegrał spór z samym sobą, zwrócił się do pielęgniarki: - Ma pani dyżur nocny? Kobieta skinęła głową. - Żadnych innych gości. To rozkaz G-2. Rozumie pani? Pielęgniarka uniosła brwi, ale skinęła ponownie głową. Dobry żołnierz. - Dziękuję - Connolly powiedział do Millsa. - Ona nie rozmawia z nikim, dopóki ja nie wrócę - Mills zwrócił się do pielęgniarki, ignorując Connolly'ego. - Zaznaczam, z nikim. - Tak jest. - Może się zjawić jej mąż - zauważył Connolly. Pielęgniarka spojrzała na Millsa. - Myślałam, że to jest jej mąż. - On? - Mills uśmiechnął się. - Nie, on pracuje z nami. Kiedy wrócił do pokoju, wydawało mu się, że Emma śpi. Stał i patrzył na nią przez chwilę; kołdra ledwo poruszała się z oddechem. Przypomniała mu się ona u Costella, słuchająca rewizjonistycznych historii, wspomnień z Berlina. - Nic mu nie jest? - zapytała, nadal z zamkniętymi oczyma. - Powiedziałeś mu, aby się nie martwił? Przez moment, ciągle zaskoczony, nie wiedział, o czym ona mówi. - Daniel - powiedział w końcu. - Tak. - Przyjedzie? Spojrzał na nią, wahając się. - Oczywiście - skłamał. - Muszę po niego pojechać. Nie ma innego transportu. - Och, tak daleko? - Teraz na niego spojrzała. - Nie powinieneś prowadzić. - Biorę Millsa. Nie martw się - powiedział, pochylając się nad nią. - Myślałem, że śpisz. Powinnaś spać. - Myślałam o czymś. Hannah. Wiesz, że nie miała rodziny? - Nie, nie wiedziałem - odparł, zastanawiając się, do czego ona zmierza. - Co stanie się z ranczem? Moglibyśmy je kupić. Masz jakieś pieniądze? Ja mam trochę. Przeszkadzałoby ci, że należało do niej? - Nie, jeżeli pozbędziesz się tych obrazów z kukurydzą. Do pokoju weszła pielęgniarka. - Naprawdę teraz musi pan iść. Ona potrzebuje snu. - Dobrze. Słyszałaś? - zapytał Emmy. - Będziesz spać, chcesz czy nie. - To dobry pomysł, nie sądzisz? Piękny kraj. - Piękny - powtórzył. Spojrzała na niego, wychwytując jego ton. - Emmo, co ja bym robił na ranczo? - Mógłbyś jeździć konno. - Ja? Porozmawiamy o tym jutro. Uśmiechnęła się do niego. - Oświadczałeś się kiedyś jakiejś? - Nie. - Nie. Tak myślałam. Nie znasz formuły. Masz się zgadzać ze wszystkim. "Cokolwiek sobie życzysz, kochanie". Rozumiesz? Tak właśnie. "Zrobię, co zechcesz". Pogładził jej rękę. - Dobrze - powiedział po cichu. - Zrobię, cokolwiek zechcesz. Przez całą drogę do Trinity panowały nieprzeniknione ciemności, nocne niebo zasłaniały czarne chmury. Za Albuquerque padało, a po krótkich pokazach błyskawic przychodziły nawałnice deszczu, które rozmoczyły drogę. - Jak tak dalej pójdzie, to odwołają próbę - mówił Mills, pochylając się do przodu, aby coś dojrzeć przez szybę. - Deszcz rozniesie radioaktywne cząstki. Silny wiatr mógłby je zawiać aż do Amarillo. Nie będą ryzykować. - Connolly spojrzał na niego zaskoczony techniczną lekcją. Mills wzruszył ramionami. - Słyszy się różne rzeczy. Connolly spał kilka godzin, w piersiach dokuczał mu tępy ból, ale kiedy zbliżali się do poligonu, stawał się coraz czujniejszy, naelektryzowany jak burza. - Co stało się z pistoletem? - zapytał Mills, niby przypadkiem. - Jest we wraku. Policja go odzyska. Nie wiem tylko, w jakim stanie. - Użyłeś go? - Nie. Nie miałem okazji. - Więc ten Meksykanin zabił Karla? Connolly skinął głową. - Ciągle nie wiem czym. Może rękami - mówił, czując, że boli go kark. - Dlaczego? - zapytał po cichu Mills. Connolly zastanawiał się przez chwilę. - Zazdrość, o ile mi wiadomo. Karl spotykał się z dziewczyną. Facet się wściekł, jak ich przyłapał. - Dlatego uciekała? - Dostała histerii. Nie wiedziała, co robi. Może myślała, że przymkniemy ją za to, że zaczęła całą sprawę. - Taki trójkąt miłosny. - Zdaje się. - A te spodnie... chciał, żebyśmy szukali gdzie indziej, hm? - To mu się udało. - A turkusy? Connolly zawahał się. - To pozostaje ciągle tajemnicą. Może ona była szczodra dla swoich przyjaciół. Starsza kobieta. Nie wiedziałem. Sekret zabrała ze sobą. Mills milczał przez chwilę. Zjechał z szosy na drogę prowadzącą na poligon. - Kiedyś byłeś lepszy w układaniu nowych wersji - powiedział ostatecznie. - Nic na to nie poradzę. - To po co wyciągałem te wszystkie akta bezpieki? Oni o tym wiedzą. - Akta? To było... - Connolly przerwał, uśmiechając się do siebie - tylko dla zmylenia. Mills chciał już coś odpowiedzieć, ale milczał, ponieważ dojrzał przed nimi barierę. Żandarmi w jeepach i ciężarówkach stali wzdłuż całej drogi na mile po każdej stronie, ogrodzenie z ludzi. - Chryste - powiedział, stając. Snop latarki wpadł do wnętrza samochodu. - Przepraszam. Będziecie musieli zawrócić. Droga jest zamknięta. - Jimmy - odezwał się Mills, rozpoznając wartownika - to ja, Mills. Musimy dostać się do bazy. - Nie dzisiaj. Nawet wąż dzisiaj się nie prześlizgnie. - Jimmy. - Widzisz ten tyłek? Jeszcze go nie wysadzili. - Macie radio? - nagle zapytał Connolly. Żołnierz popatrzył na niego podejrzliwie i skinął głową. - Połączcie się wpierw. Powiedzcie Oppenheimerowi, że Connolly ma dla niego wiadomość. - Żołnierz zawahał się, mierząc go wzrokiem. - Wykonać. Żandarm podszedł do jeepa; widzieli, jak robi coś przy wielkim, polowym telefonie, potem skinął głową. - Dobra - powiedział, pochylając się przy oknie Millsa, patrząc tylko na niego. - Kim on w końcu jest, do diabła? Mills uśmiechnął się pod nosem, wrzucając bieg. - Lepiej pilnuj swego tyłka. - Wyminął jeepa i wjechał na płaską pustynię. - Na pewno wiesz, co robisz? Używasz tak jego nazwiska? - zwrócił się do Connolly'ego. - Przejechaliśmy, tak? - Wiem, że to chyba najważniejsza noc w jego życiu. Może być nieco spięty. - Przejechaliśmy - powtórzył Connolly. W oddali zobaczyli światła bazy, a dalej pojedynczą wieżę na środku pustyni, spowitą w snopach światła gigantycznych reflektorów. Baza w Trinity się rozrosła. Wokół pierwszych budynków pojawiły się baraki i namioty, a powietrze huczało tymczasowo zamontowanymi generatorami i głosami wylewającymi się z mesy. Pod budynkami stały w nieładzie samochody osobowe i jeepy. Deszcz przestał padać, ale utworzyły się kałuże po ostatniej burzy. Ciągle odbijały światło reflektorów. Connolly usłyszał jakby rechotanie żab. Była prawie czwarta nad ranem, ale stołówka działała na pełnych obrotach, wydając jajka w proszku i kawę, płaskie kwadraty francuskich grzanek. Przy stołach siedzieli żołnierze, grali w karty albo czytali, niczym pasażerowie czekający na dworcu. Tym razem byli tu także cywile, mężczyźni w garniturach i krawatach, w okularach o drucianych oprawkach, zgromadzili się, by oglądać historię. Connolly rozpoznał Busha i Conanta w tłumie naukowców z Góry. Cała banda tu jest, pomyślał. Kiedy Oppenheimer go zobaczył, opuścił tłum i podszedł. W sali pełnej nerwowych ludzi wydawał się wibrować z napięcia, ręka z papierosem wędrowała do ust, drżąc lekko. Connolly widział go już niespokojnego; teraz wydawał się bliski załamania. - Co jest, do diabła? - rzucił pospiesznie. - Przepraszam. Użyłem pańskiego nazwiska, żeby tu się dostać. Musiałem się z panem zobaczyć. - Rozejrzał się po zatłoczonym pomieszczeniu. - Na osobności. - Teraz? Chce mnie pan widzieć teraz? Ręka, którą poczuł na ramieniu, przerwała mu. To był Groves, wyglądający jeszcze ciężej niż zwykle. Connolly'ego znowu zaskoczyła różnica między nimi. - Meteorolodzy mówią, że się przejaśnia. Jeszcze godzina. - Potem, widząc Connolly'ego, dodał: - Co pan tu robi? - Po piątej trzydzieści jest za wiele światła - powiedział Oppenheimer - kamery... - Powiedzieli godzina - powtórzył Groves, uspokajając go. - Coś nie tak? - zwrócił się do Connolly'ego. - No, o co chodzi? - niecierpliwił się Oppenheimer. Connolly popatrzył na obserwujących go mężczyzn, ale teraz nie mógł nic powiedzieć. Były dwie wersje, nie jedna. Dlaczego uważał, że Oppenheimer będzie sam? - Muszę widzieć się z Pawłowskim. - Zaimprowizował. Oppenheimer wpatrywał się w niego, zaskoczony. - Cholera, ale ma pan nerwy, przyjeżdżając tutaj w takiej chwili. Z osobistymi problemami - mówił, prawie plując. - Jego żona jest w szpitalu. - A kim pan jest, jej pielęgniarką? - Właściwie, to z panem też muszę się widzieć, ale to może poczekać. - Może. - Złapaliśmy tego faceta. Skończyło się. - Gratuluję - uciął Oppenheimer. - A teraz niech pan wynosi się stąd do diabła. - Wtedy opanował się. - Pawłowski jest w S 10 000... to bunkier kontrolny. Może pan się z nim skontaktować po próbie. - Spojrzał na zegarek. - Jeżeli będzie próba. Już raz ją odkładaliśmy. Wiatr trzydzieści mil na godzinę. Trzydzieści. Wystarczy jak jest powyżej dziesięciu... - Mówili godzinę - powtórzył Groves dla potwierdzenia. I zwrócił się do Connolly'ego: - Nie rozumiem. Znalazł pan... - Tak, pan Connolly rozwiązał swoją sprawę - powiedział Oppenheimer, oddalając problem; zapalił następnego papierosa. - Uważa, że to wspaniała pora na zdawanie raportu. - Powiedział to z obcym akcentem. - Jeżeli to rzeczywiście godzina, to lepiej odwołajmy Kisty'ego od wieży. Musimy odwołać cały personel przynajmniej godzinę wcześniej. - Groves wyglądał na zaskoczonego. - Na wypadek gdyby samochód się popsuł i musieli iść pieszo. Będą potrzebować godziny. Do bunkra jest sześć mil. - I nikt nie pilnuje urządzenia? - zdziwił się Groves. - Nie. Damy twoim sabotażystom szansę powalczyć. - Sprawdził zegarek. - Niech się lepiej pospieszą. Groves spojrzał na niego rozbawiony, potem na Connolly'ego. - W takim razie jedźmy do S 10 000 - powiedział spokojnie do Oppenheimera. Tutaj nic więcej nie zrobimy. Generałami już się zaopiekowano. - Wskazał gości z Waszyngtonu. - Sprowadź kierowcę, a ja zaraz przyjdę. - Spojrzał na Oppenheimera. - Pogoda dopisze. Oppenheimer uśmiechnął się, słysząc delikatne odkomenderowanie. - Dobrze - odparł i odwrócił się do Connolly'ego. - Przyślę Pawłowskiego po próbie. Teraz nikt stąd się nie rusza. Skoro pan tu już jest, może pan iść z gośćmi na Compania Hill. Niech ktoś pana zabierze. Tam powinien być pan bezpieczny... jest dosyć daleko, na wypadek gdyby nasze obliczenia były błędne. Oczywiście wszystko jest względne, prawda? Enrico uważa, że jeżeli się mylimy, może zapalić się atmosfera. Reakcja łańcuchowa... - Taka przemowa jest niestosowna - powiedział Groves, zdenerwowany. - Mówiłem mu. - Tak. On mówił mi, że powiedział tobie. Może żartował, wiesz. - Niezły żart. Oppenheimer odwrócił się do Connolly'ego. - Przyślę go. Przepraszam, jeżeli byłem niegrzeczny. Nadal twierdzę, że wybrał pan niewłaściwą porę. Groves odprowadził go wzrokiem do drzwi. - Nie spał od dwóch dni - odezwał się Groves. - Wszyscy chodzimy na wysokich obrotach. Ten deszcz też nie był potrzebny. - Poprawił mundur i Connolly pierwszy raz zauważył, że pokryty jest wilgotnymi plamami. - Nie chciałem mu przeszkadzać. - Niech pan mnie przeszkadza. Ja mam czas. To paskudne czekanie jest najgorsze w tym wszystkim. Nie ma co robić, trzeba tylko ciągle powtarzać. Co tam z rozwiązaniem tej sprawy? - Eisler spotykał się z człowiekiem nazwiskiem Ramirez. - Connolly rozpoczął nową historię. - Hiszpan. Może Meksykanin... nie wiemy jeszcze. Wielki facet. Robotnik. Udało mu się nawet dostać pracę na Górze... jako murarz czy konserwator. W każdym razie nie naukowiec. Eisler najwyraźniej był jego jedyną wtyczką, więc może próbował złapać kogoś nowego. - Gdzie on jest teraz? - Nie żyje. - Nie żyje? - Zabiłem go. - Connolly dotknął bandaża na czole. - W bójce. Jego głowa znalazła się na drodze kawałka metalu. - Jest pan pewien, że to był on? - Absolutnie. Dlatego doszło do bójki. Próbował mnie zabić. - Powiedział panu coś? Kim byli jego przyjaciele? Komu przekazywał... Connolly potrząsnął głową. - Cudownie. - Nie żyje - powtórzył zdecydowanie Connolly. - Na nim sprawa się kończy. Groves westchnął. - Co teraz? - Teraz potrzebna mi jest wersja dla gazet. To była bójka w miejscu publicznym. Powiedzmy, że o kobietę. Przywykli tutaj do tego. W każdy sobotni wieczór dochodzi do podobnych burd. Szef policji z Santa Fe jest moim kolegą. Załatwię to z nim. Ale pan będzie musiał odwołać swoich chłopców. Pański przyjaciel, Lansdale, już zarzucił na mnie sieć, więc niech pan do niego zadzwoni i powie, żeby trzymał łapy przy sobie. Pamięta pan, komu podlegam bezpośrednio? Groves bacznie mu się przyjrzał. - Dla mnie też ma pan inną wersję? - Generale, pracuję dla pana. - Pracuje pan dla kraju. - I pan, i kraj dostaniecie to, czego cały czas potrzebowaliście. Pan miał przeciek, teraz już jest zatkany i nikt nie musi o tym wiedzieć. Tylko pan i ten, komu pan powie. Gdyby na mnie trafiło, zatrzymałbym to dla siebie. Facet, który to zrobił, nie żyje, podobnie jak gość, który mu pomagał. I nikt nie wie, dlaczego zginęli. Nawet ich zwierzchnicy. Pańska sprawa jest zamknięta. Teraz jedynie musi pan odłożyć to ad acta. Groves popatrzył na niego, zastanawiając się. - Znowu spróbują. - Może. Niech pan im nie ułatwia. Rzekłbym, że mieliśmy szczęście. Naprawdę pan sądził, że utrzyma w tajemnicy taki projekt? Tysiące ludzi? Oni coś wiedzą, ale nie wszystko. I nie wiedzą też, że pan wie. Pokerzysta zabiłby dla czegoś takiego. To właśnie teraz robią w Niemczech, prawda? Grają w pokera? A wy podpowiadacie naszemu człowiekowi. - Nie, panie Connolly - odparł Groves, zerkając na zegarek. - Za godzinę podam mu asa. Connolly się zawahał. - Wtedy już niczego nie będzie potrzebował. Groves spojrzał na niego. - Na przykład? - Drobnej zbrodni. To wszystko tym właśnie było, zbrodnią. Niczym innym. Niczym, czym warto ludziom zawracać głowy. - Niech tylko pana zrozumiem... - Nic innego się nie zdarzyło. Żaden Eisler. Żaden Nowy Jork. Nic. - Dlaczego? - Tak chyba byłoby najlepiej. Dla projektu. - Dla projektu. - Owszem - przyznał Connolly, patrząc wprost na generała. - Nikt nie musi zadawać żadnych pytań. Nie, kiedy oni mają asa. - Przerwał. - Pan wygrał rozdanie. - Groves nie spuszczał z niego wzroku. - Mogą się też odwrócić od pana. Pan daje im aferę szpiegowską, a oni panu zabierają projekt. Groves stał nieruchomo. - Zawsze grałem zgodnie z zasadami, panie Connolly. Connolly odwrócił wzrok. - Zakładam, że chce pan otrzymać raport? - Co w nim będzie? - Generale, piszę dla pana. Co pan chce przeczytać? Groves ciągle się nie ruszał, nie bacząc na szum w mesie. - Pisma to dziwna rzecz, chcę jeszcze jedno streszczenie, zanim zdecydujemy. Connolly skinął głową. - Oficjalnie został pan tu sprowadzony, żeby zbadać sprawę morderstwa. Nic innego. Connolly ponownie skinął głową. - A propos, tutaj też mieliśmy przełom. Nasz hiszpański przyjaciel lubił sprawiać lanie pedałom. Mieliśmy inny przypadek na Górze. Poszkodowany go zidentyfikował. Mogę uzyskać zeznanie, jeżeli będzie taka potrzeba, chociaż prawdę mówiąc, wolałbym go nie mieszać. Wie pan, jacy nerwowi robią się ci w G-2... zaczynają podglądać wszystkich pod prysznicami, na wszelki wypadek. W każdym razie istnieje związek z Brunerem, jeżeli chce pan wybrać ten motyw. Eislera można w ogóle wykluczyć. Groves wyjął z kieszeni cukierka i patrzył na niego z namysłem, rozwijając papierek. - Ślicznie, prawda? - zapytał. - Nie zawsze sprawy kończą się tak gładko. - Prawie nigdy. - Ale tak już bywa - dodał. - I wszyscy chcą, żeby tak było - powiedział Connolly, patrząc na niego chłodno. - Czy nie o to pan prosił, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy? - Nie sądziłem, że się panu uda. - Dopisało mi szczęście. Może nam obu. Groves podniósł na niego wzrok. - Dlaczego ja ciągle myślę, że robię z panem dobry interes? - Ponieważ zaraz go pan ubije. Potrzebna mi przysługa. - Jakaż to przysługa? - zapytał pełen obaw. - Powiedziałem wcześniej, że nikt o tym nie wie poza panem. Lecz jest jeszcze jedna osoba. Ja. Zabiłem człowieka. Będę musiał to wyjaśnić. I chcę, aby wszyscy uwierzyli. W to, co przydarzyło się Brunerowi, Ramirezowi i tak dalej. - Ale mówił pan... - I zrobię to. Jestem w tym dobry. Projekt Manhattan to najlepiej strzeżony sekret tej wojny. Może wszech czasów. Nic się nie wydarzyło. Pan i Oppenheimer możecie zbierać pochwały. Zasługujecie na nie. Lecz dla pana wojna nigdy się nie skończy. Nie teraz. Może tak pan woli. Ale ja chcę się stąd wydostać. Groves spojrzał na niego zaskoczony. - Prosi pan o zwolnienie? Connolly uśmiechnął się. - Nie jestem w wojsku, generale. - No? - Ale mam teraz akta. Chcę je zamknąć. - Co ma pan na myśli? - Niech mnie pan gdzieś zgubi. Szpiegował mnie pan od samego początku. Nie sądził pan, że mi się uda, ale też nie mógł mi pan zaufać. Więc ktoś musiał się przyglądać. Lecz im też pan nie mógł zaufać, więc śledzili się nawzajem. Zapoczątkował pan reakcję łańcuchową, która nie chce się zatrzymać. Oppenheimera też pan obserwuje? - Dosyć - zezłościł się Groves. - Pański kolega. Jakże inaczej mogłoby być? Chcieliby dostać go w swoje ręce, prawda? Niezła zdobycz by to była. - Nie ma powodu, by wierzyć... - Oczywiście, że nie. Ale oni go zaszczują. Hm, to między nim a panem. Tylko mnie proszę nie szczuć. Ja zamykam te akta, a pan tamte. Czysto i elegancko, jak pan mówił. - Przerwał. - I jeszcze jedno. Pewna kobieta. Niemal zginęła dzisiaj... wczoraj. Myślę, że jest pan jej dłużnikiem. Groves uniósł brwi. - Proszę nie pytać dlaczego. Jej akta też proszę zamknąć. Oni będą się nią interesować, a jej więcej kłopotów nie potrzeba. Proszę wymazać nas oboje. - Ot tak. - Może pan. Ufam panu. - A dlaczego? - Ponieważ potrafi pan dochować tajemnicy. Proszę spojrzeć na to - powiedział Connolly, wskazując ręką pokój. - Całe miasto. A to jest tylko mała tajemnica. - Panie Connolly - odpowiedział Groves z przesadną cierpliwością - to jest projekt wojskowy. Obowiązują procedury... - Tak, wiem, rozgrywa pan według zasad. Ale te zasady śmierdzą. To pana pochłonie. Nie mnie. Groves zmrużył oko. - Każdy by pomyślał, że ma pan coś do ukrycia. Connolly popatrzył na niego. - Niech pana nawet nie kusi. Jak znowu wypuści pan tych gamoniów na mnie albo na tę panią... Gazety będą miały co drukować. W dowolnej wersji, jaką im opowiem. Proszę mi wierzyć. Wiem. - Grozi mi pan? - Nie, proszę o przysługę. Niech pan nas wypuści z tej wojny. Groves milczał, potem spojrzał na zegarek. - Nie mam czasu kłócić się z panem. - A potem dodał, patrząc wprost na niego. - Na pewno powiedział mi pan wszystko? Connolly skinął głową. - Może pan zamknąć akta. Przerwał im głośnik, z którego nadano prognozę pogody, i cała sala się ożywiła. - Lepiej niech pan idzie na górę, jeżeli chce coś zobaczyć - poradził mu Groves. - Ja nie wchodzę w układy, panie Connolly. Nie mogę. - Pańskie słowo mi wystarczy. - Nie dałem go. Connolly znowu skinął głową. - A propos, co to takiego S 10 000? - Dziesięć tysięcy jardów na południe. Od urządzenia - powiedział Groves automatycznie, zaskoczony pytaniem. - Południowy bunkier. - Przerwał. - Nie wiedział pan? - Generale - zagadnął jeszcze Connolly - ja nic nie wiem. Zanim dotarł na Compania Hill, wiatr ucichł, powiał tylko lekko przed świtem. Z autobusów wysiadały tłumy naukowców i gości i ustawiały się na piaszczystej krawędzi; rozmawiali w grupach dookoła jeepów i ciężarówek, jak na przyjęciu. Niektórzy patrzyli na południowy wschód, ku małej wieży w oddali, czekając na flary. Czerwona łuna rakiety, pomyślał Connolly, wybuchy bomb... makabryczna, nowa wersja pieśni. Ktoś podał mu kawałek szkiełka do spawania, za którym ledwo widzialne światło zupełnie zniknęło. Czy to naprawdę konieczne? Czy ktokolwiek wiedział? Niektórzy z naukowców wysmarowali sobie twarze olejkiem do opalania, aż skóra im połyskiwała. Rozpoznał Tellera, wciągał ciężkie rękawice, jak grzeczny chłopiec opatulający się przed burzą. Znajdowali się dwadzieścia mil od urządzenia. Czy rzeczywiście mogło spłonąć powietrze, jak ognista kula nad Hamburgiem, wysysająca oddech z płuc? Nalot dywanowy? Ale to miało być coś innego. Większość ludzi przesiedziała tu przez całą noc. Zesztywnieli od zimna i czekania. Teraz się uspokoili, bawili się kawałkami ciemnego szkła, przytupując nogami dla rozgrzewki. Nie zostało nic do powiedzenia. Kamerę ustawiono na N 10 000. Tylko tutaj znajdowali się ludzie, zbili się w grupę na piaszczystej trybunie, niespokojni, wyczekujący, niczym Rzymianie na krwawym przedstawieniu. Connolly pomyślał o tym, jak po raz pierwszy zobaczył obszar techniczny... sekretarki przechodzące przez bramę w ogrodzeniu, mężczyźni spieszący do laboratoriów, jakby spóźniali się na lekcje, wszyscy zbyt zajęci, aby się zatrzymać, niekończący się obraz. Teraz wreszcie dotarli do końca, czekali, by ujrzeć efekt swej pracy, wszystkich tych zebrań i obliczeń, jak pójdzie z dymem. Mills podał mu kawę w kubku od termosa. - Mówią, że lepiej nie patrzeć - powiedział. - Nawet z tak daleka. Co to? - Rakieta. Pięć minut. - Jezu, to coś przeszyje człowieka na wylot, co? - mówił, podniecony. - Ciemne szkło, wszyscy - krzyknął ktoś z początku szeregu. - Do diabła z tym - rzucił jeden z podekscytowanych naukowców. - Zamierzam to zobaczyć. Nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką ujrzę w życiu. - Jest taka możliwość, Howardzie - powiedział szorstki głos, z węgierskim akcentem. Connolly podniósł swoją szybkę. - O co chodzi? - zapytał Millsa, który się trząsł. - Cholera - powiedział. - Muszę się wysikać. Connolly uśmiechnął się. - Po prostu odwróć się. Nie będę patrzeć. - Teraz? - Powiem ci, jak coś przegapisz. - Kurwa mać - przeklął Mills, odwrócił się na pięcie i zrobił krok naprzód. Connolly usłyszał rozpinany zamek, potem plusk, zastanawiał się, czy za parę lat w Winnetka Mills będzie opowiadać dzieciom, jak to siusiał w noc, kiedy eksplodowała bomba, czy może ta wersja też zostanie zmieniona. Nikt inny najwyraźniej nie słyszał. Stali nieruchomo jak kamienie i patrzyli wprost przed siebie. Druga rakieta. Connolly znowu wyczuł Millsa obok siebie, też trzymał szybkę jak maskę. Nic nie było widać. Czarna przestrzeń, światełko na wieży. Przeczekali ostatnią minutę, ale nic nie wybuchło. Nic się nie poruszyło. Nagle pojawił się miniaturowy punkcik, bielszy niż magnez, lampa błyskowa i został oślepiony światłem. Światło przeniknęło jego ciało, wypełniając przestrzeń dookoła nich, tak że nawet powietrze zniknęło. Tylko światło. Zamknął na sekundę oczy, ale ono było mimo to, zadziwiające światło, jakby nie potrzebował wzroku, by je ujrzeć. A jeżeli Fermi miał rację? Jeżeli nigdy się nie zatrzymywało? A światło było gorącem. Ciała topniały. Teraz wielka oślepiająca kula zbierała się nad pustynią w spódnicę, która ją trzymała, niczym góra zrobiona całkowicie ze światła. Kula rosła, płonęła coraz goręcej, gdzieniegdzie żółta i nagle fioletowa, dziwna i przerażająca, nieziemski fiolet, którego nikt jeszcze nie widział. Światło Eislera. Serce mu zamarło. Chciał się odwrócić, ale hipnotyczny blask go zmroził. Czuł, jak otwierają mu się usta ze zdziwienia. Potem światło stało się wyraźniejsze, wciągało pył w toczącą się jaskrawą chmurę połączoną z ziemią pniem. Ile czasu minie, zanim nadejdzie dźwięk? To tylko mgnienie, a potem huk odbijający się od gór, idący ku nim doliną, z rykiem rozrywającym powietrze. Zachwiał się, nieomal krzyknął. Jak blisko eksplozji się znajdowali? Gwałt bez ograniczeń, przed którym nie można uciec. Nikt by nie przeżył. Upuścił szybkę, zmrużył oczy i patrzył, jak chmura sunie w górę, przetacza się sama w sobie, ciągle na nowo, a jej pień poszerza się, aż w końcu wydała się zbyt ciężka i wszystko zmieniło się w nieokreślony dym. Przyglądał się bezmyślnie. Za chmurą widział teraz delikatne światło świtu, nieśmiało wychylające zza góry, jego pradawną cudowność zredukowano do błyskawicy w tle. Odwrócił się do Millsa, ale ten osunął się na ziemię, jakby uderzył w niego podmuch, i stracił całą siłę potrzebną do utrzymania się na nogach. Oczy miał nieruchome, zaczarowane tym ponadnaturalnym zjawiskiem. Connolly usłyszał krzyki, głośne wołania, wybuchy spontanicznego aplauzu i spojrzał na tłum. Naukowcy podawali sobie ręce albo się obejmowali. Ktoś tańczył. Lecz to była tylko mimowolna reakcja, coś, czego można było się spodziewać, ponieważ znowu zrobiło się cicho, poważnie i ludzie tylko wpatrywali się w chmurę, zastanawiając się nad tym, co zobaczyli. Przełknął ślinę. Co on myślał o tym... jakaś większa eksplozja? Gigantyczne ognisko? Przez cały czas na Górze mówiono o tym samymi eufemizmami. Co to było, jeśli nie większa wersja czegoś, co już znali? Ostrzejsza włócznia. Lepszy łuk i strzała. Lecz teraz widział coś więcej niż broń. Poczuł, że się trzęsie. Oppenheimer musiał wiedzieć. To nie miało nazwy. A może nikt nie wiedział. To jeszcze nie miało nazwy. Nie śmierć. Ludzie wyobrażali sobie śmierć. Connolly zrozumiał, patrząc na chmurę nad pustynią, że wszystko, co wiedzieli, to tylko nic nieznaczące historie. To dopiero była prawdziwa tajemnica. Anihilacja. Nic innego. Chemiczny puls, który ostatecznie rozpływał się fioletowym światłem. Żadnych historii. Odtąd zawsze będziemy się bać. Usłyszał spazmy i spojrzał w stronę ciężarówki, gdzie jeden z naukowców, zgięty wpół, wymiotował po drugiej stronie maski. Ulga po długim napięciu. Może pierwszy z nocnych strachów, które nadejdą. Mężczyźni obok odwracali się, chcąc zostawić go na osobności. Po chwili ludzie zaczęli wsiadać do autobusów, by ruszyć w długą drogę do Los Alamos. Dzisiaj wieczorem będzie przyjęcie. Puls sam wróci do normy. W innym razie przyznają się do strachu. W porannym świetle wyglądali na wymęczonych i pozbawionych sił, bladzi pod połyskliwą substancją, którą wymazali szorstkie od porannego zarostu twarze. Człapali niepewnie, jak goście po całonocnym przyjęciu w końcu gotowi iść do łóżek. Lecz Connolly nie mógł się ruszyć. To tak wyglądał efekt pracy tych wszystkich ludzi. Chmura zaczęła znikać. Stał i patrzył, jak unosi się w atmosferze. Mills, ciągle zszokowany i nieobecny, zawiózł go z powrotem do bazy, nie mówiąc ani słowa. Tutaj, w zewnętrznym kręgu eksplozji, leżały poskręcane kawałki metalu i gruz starty na proch podmuchem. Dalej w kierunku centrum nie było nic. Poranek, wbrew wszystkiemu, wstał pogodny. W południe w Trinity znowu zapanuje upał, pustynia będzie migotać tak jak za pierwszym razem, ale zniknęło wszelkie życie. Connolly patrzył bezmyślnie, tak samo wyczerpany jak naukowcy, i zastanawiał się, dlaczego oni wracają. Wszystko, co go dotyczyło, wydawała się teraz nieistotne. To nigdy nie mogło być tajemnicą, więc o co w tym wszystkim chodziło? Rozwiązane morderstwo. Czy Oppenheimera będzie obchodzić? Ale właśnie jego chciał teraz zobaczyć. Ten jeden, ostatni raz. Zapomniał o Danielu. Minęli grupę żołnierzy poza bazą, zbierali czujniki i przyrządy miernicze na pustyni, potem stali bez celu w bazie, nie całkiem wiedząc, dokąd iść. Kiedy ten człowiek do niego podszedł, przez moment nie wiedział, kto to jest. Projekt postarzał go. Connolly myślał o nim jako o młodym, wątłym studencie. Teraz jego twarz była ostra i surowa, jakby wybuch ściągnął skórę, zostawiając kości policzkowe i łysinę starszego człowieka. - Oppie mówił, że chciał mnie pan widzieć. - Tak - odparł Connolly, zaskoczony i zaraz potem zażenowany. Czy rzeczywiście prosił o widzenie z nim? Zdawał się postacią z poprzedniego czasu. - Pomyślałem, że będzie pan musiał jakoś wrócić. Do szpitala. - Jest pan bardzo troskliwy - sztywno powiedział Pawłowski. - Ona myśli, że pan już jest w drodze - dodał Connolly. - Będzie się martwić. Może jej pan powiedzieć, że zamknęli bazę. To właściwie prawda. Pawłowski zmrużył oczy. - Myślałem, że pan tam jest. Czy to nie wystarczało? - zapytał, niespodziewanie podejrzliwym głosem. - Pytała o pana - oświadczył Connolly. - Proszę przestać ją obwiniać. - Nie obwiniam jej - odparł powoli. - Obwiniam pana. Connolly wzruszył ramionami. - Chce mnie pan walnąć? Dobra pora. Zapewniam, że nic nie poczuję. - Czy dlatego pan tu przyjechał? Żeby walczyć? - Nie, przyjechałem pomóc. - Pomóc mi? - Mills może pana zawieźć - powiedział Connolly, wskazując samochód. - Nigdy by pan sobie nie wybaczył. Co pan chce zrobić, wyrównać rachunki ze mną? Ja nie jestem ważny. Pawłowski spojrzał na samochód, potem z powrotem na Connolly'ego. - Chciałbym, żeby to była prawda - powiedział, garbiąc się, zmęczony. - Dobrze. Samochód. Czy to amerykański zwyczaj? - To tylko samochód. - I pan myśli, że przyjmę to od pana? - Niech pan po prostu jedzie się z nią zobaczyć. Ona musi pana zobaczyć. - Żeby mogła mi wszystko powiedzieć? Wyrzuty sumienia? Ja już wiem, panie Connolly. Zawsze wiedziałem. O panu. O innych. Myśli pan, że jest pierwszy? - Ale pan zawsze zostaje. Przerwał. - Tak, ja zostaję - przyznał cicho. - Zastanawia się pan, jak tego dokonałem. - Nie. Myślę, że pan ją kocha. Pawłowski spojrzał na niego oczyma mętnymi ze zmęczenia. - Po co pan tu przyjeżdżał? Connolly nic nie odpowiadał. - Więc to koniec. A teraz przeprosiny - Nie, to nie koniec - Connolly odparł zdecydowanie. Pawłowski podszedł do budynku i oparł się o ścianę, zupełnie pozbawiony sił. - Ona chce mnie zostawić? - Chce, żeby pan ją puścił. Wbił wzrok w ziemię, potem spojrzał na Connolly'ego, w końcu wybuchnął gniewem. - Dla pana? A moje uczucia nie są ważne? Czy tak pan uważa? - Nie - po cichu odparł Connolly. Przez moment Pawłowski nic nie mówił, tylko patrzył na schnącą ulicę. - Miałem rację - odezwał się w końcu. - Nie jest pan taki jak tamci. Panu to nie wystarcza. Pan chce... czego? Współpracy? - Chcę, aby ona była szczęśliwa. Nie będzie szczęśliwa, jeżeli pana zrani. - Więc chce pan, abym udawał? - Czasami to lepsze. Pawłowski spojrzał na niego, na ustach pojawił się wątły ślad ironicznego uśmiechu. - Od prawdy? Tak - mówił powoli. - Może. Wie pan, za każdym razem myślałem: "Dlaczego ja nie wystarczam?" Za każdym razem. - Pozbierał się, odszedł od ściany. - Jest pan zażenowany, słuchając tego? Chce pan, abym przed panem też udawał? - Przepraszam - powiedział Connolly. - Może ulży mi, jeżeli powiem to. - Pawłowski wyprostował się, aby odejść. - Emma nie jest więźniem. Jest wolna i może robić, co chce. - Spojrzał na teren po wybuchu. - Teraz to takie nieważne. - Nie dla niej. Niech pan jej pomoże. Spojrzał wprost na Connolly'ego, a potem na Millsa. - Ach - dodał zmęczonym głosem - zapomniałem. W Ameryce zawsze jest szczęśliwe zakończenie. Lepsze to niż prawda. I takie łatwe. Nawet samochód i kierowca. - Zrobił krok, potem się odwrócił. Wskazał jeepa stojącego trochę dalej. - Ten musi wrócić do bunkra. Zaprowadzi go pan? Connolly skinął głową. - Prosto tą drogą. Trafi pan. Teraz tam nie ma już nic innego. Connolly patrzył, jak ciężkim krokiem podchodzi do samochodu i otwiera tylne drzwi, skinął głową Millsowi, kiedy wsiadł, i już się nie odwrócił. Drogą do S 10 000 toczyły się pojazdy gości wracających z miejsca wybuchu i żołnierzy nadal zbierających czujniki. Connolly zobaczył kapelusz Oppenheimera przed drzwiami posterunku kontrolnego; podskakiwał w morzu głów. Ktoś robił zdjęcie. Connolly zaparkował jeepa i siedział przez kilka minut, nie chcąc przeszkadzać. Przyglądał się pobojowisku. Kiedy grupa się rozeszła, Oppenheimer zauważył go i podszedł; już nie był blady, podniecenie dodało mu koloru i właśnie się uspokajał. - Może gdzieś podrzucić? - zaproponował Connolly'emu. - Pewnie. Dokąd? - Tam. - Oppenheimer wskazał odległy kraniec miejsca wybuchu. - Chcę się wydostać stąd na chwilę. Jest dość bezpiecznie, dopóki nie zbliżymy się do krateru. Tam trzeba ołowianego czołgu. Brukowana droga kończyła się kawałek za bunkrem. Connolly spojrzał ku wielkiemu kraterowi; słońce jakby odbijało się od skrawków zielonej trawy. - Ziemia stopiła się w tym żarze - poinformował go spokojnie Oppenheimer. Jechali bez celu. Po chwili po prostu zatrzymali się i wysiedli, rozglądając się po nagiej pustyni. Nie słyszeli żadnych dźwięków w tej nowej ciszy, nawet cichego chrobotu jaszczurek i owadów. Oppenheimer stał nieruchomo, patrząc w pustkę. - Najgorsze jest to, że czułem zadowolenie - odezwał się nagle, ciągle patrząc w pustkę. - Kiedy wybuchło. Kiedy zadziałało. Connolly popatrzył tam, gdzie poranne światło jak krzywe zwierciadło rzucało ich cienie na ziemię. - Obwinia pana - powiedział. Oppenheimer obrócił się do niego powoli, zaskoczony. - Myśli pan? Prometeusza? - Nie. Ogień był podarunkiem. To jest przekleństwo. Oppenheimer milczał. - Nie musi być. Niekoniecznie musi być... tym - tłumaczył, wyciągając rękę. - W każdym razie to koniec wojny. Teraz się nie odważą. Oppenheimer spojrzał w ziemię. - Jest pan optymistą, panie Connolly. To samo powiedział Alfred Nobel o dynamicie. Mylił się. - Nie jestem. - Zobaczymy. Mam nadzieję. To by dopiero było coś... być obwinianym za koniec wojny. - Najpierw pana uhonorują. A potem... Oppenheimer popatrzył na niego i Connolly zauważył, że jego typowy ironiczny uśmiech zniknął. - Niech pan ucieka, póki może - powiedział Connolly. - Po tym wszystkim? - powiedział Oppenheimer, rozglądając się dookoła. - Chce pan, abym zostawił to generałom? - Nie - niechętnie odparł Connolly. - Nie może pan. - Odwrócił się, kopiąc piach. - W każdym razie zadziałało. Liczby na papierze. Czy tego się pan spodziewał? - To czekało na odkrycie, panie Connolly. Zadanie. - Wtedy pojawił się słaby uśmiech. - Może jak pańska zagadka. Czeka na rozwiązanie. Mówił pan, że ją rozwiązał. Czy tego pan się spodziewał? - Niczego się nie spodziewałem - odparł Connolly. - Jedynie chciałem wiedzieć. - Tak - powiedział Oppenheimer, prawie do siebie. - Ja też zawsze tylko tego chciałem. - Odszedł i zapalił papierosa. - I jak to się skończyło? Chciał mi pan powiedzieć. - Groves panu opowie. Robotnik na Górze. Generał nie wie jednego. Oppenheimer uniósł pytająco brwi. - Pracował dla Hannah Beckman. Była łącznikiem Eislera. - Hannah - powtórzył Oppenheimer, jakby źle usłyszał. - Pańska stara przyjaciółka. - Jeździliśmy konno. Kiedy pierwszy raz przyjechałem na ranczo, ale to niemożliwe. Hannah? Ona zupełnie nie interesowała się polityką. - Możliwe. To ona. Oppenheimer przyjął to, nic nie mówiąc. - Ona? - Oboje nie żyją. Nie ma potrzeby, żeby ktokolwiek się dowiadywał o jej udziale w całej sprawie. Oppenheimer spojrzał na niego z zainteresowaniem. - Dlaczego? - Ponieważ pchałby się pan pod piłę tarczową. I tak już mają na pana oko. Podałby im pan broń, pan i Eisler. Jeżeli okaże się, że projekt sprzedawali pańscy starzy przyjaciele, oni pójdą po śladzie aż do samego Waszyngtonu. Prawda nie będzie miała znaczenia. Zniszczą pana. Oczy Oppenheimera zapłonęły z dawną intensywnością. - Pańskim zdaniem oni i tak to zrobią. - Nie, z moją pomocą to im się nie uda. Oppenheimer uśmiechnął się mimowolnie, potem zmarszczył. - Więc po prostu... nic mam nie mówić? - Nic pan nie wie. Nie słyszał pan ani słowa. - Chce pan stworzyć nową wersję historii. - Troszeczkę. Pan zrobił tyle, żeby samo się kręciło. A ja zmienię mały kawałek dla siebie. Oppenheimer patrzył na niego zamyślony. - Dlaczego pan to robi? - Ponieważ chcę oszczędzić panu kłopotów. Chyba będziemy pana potrzebować. Oppenheimer przez moment nic nie mówił, potem skinął głową. - Dziękuję. - W porządku - odparł Connolly, wytrzymując spojrzenie i kłaniając się. Potem z trudem się odwrócił. - Lepiej wracajmy. To wielki dzień dla projektu. Chyba nie chce pan niczego stracić. - Nie - odpowiedział zmęczonym głosem Oppenheimer. - Byłem zadowolony - powtórzył, ciągle dziwiąc się sobie, a potem wskazał przed siebie. - Wieża stała tam. Wyparowała. Po prostu... wyparowała. Wyobraża pan sobie? - Rozejrzał się dookoła, zagubiony w myślach. - Wszystko nie żyje. Connolly czekał. - Zrzucimy to na ludzi. - Wiem. Raz. - Dwa razy. - Oppenheimer poprawił go. - Są dwie. To mi powiedział generał, zaraz kiedy wybuchło. "Dwie takie i wojna skończona". - Dlaczego nie jedna? - Przetestowaliśmy jedynie bombę z plutonu - powiedział, znowu stając się naukowcem. - Bomba uranowa wymaga... - I wtedy powstrzymał się, wzruszając ramionami. - Przypuszczam, że chce ich przestraszyć na śmierć. Ruszyli w stronę samochodu. - To właśnie zapamiętają - dodał Oppenheimer, patrząc na zniszczenie. Nie całą resztę. Będą się zastanawiać, co robiliśmy przez cały ten czas. Co mam im powiedzieć? - przerwał. - Mój Boże. Nigdy nie byłem szczęśliwszy w życiu. - Nie tylko pan. Wszyscy. Oppenheimer zerknął na niego. - Tak - powiedział. - Najszczęśliwsze dni. Wspominanie tego nie będzie stosowne. Cieszyliśmy się po skonstruowaniu bomby. - Zatrzymał się. - Jak mi Bóg miły, to prawda. Przez moment Connolly myślał, że Oppenheimer się załamie, że w końcu jego szczupłe ciało ulegnie. - Ludzie robią różne rzeczy, kiedy się boją. Martwię się o pana - powiedział Connolly, nie potrafiąc ukryć zażyłości w głosie. Spojrzał na delikatną postać obok siebie, zapadnięte policzki i niespokojne oczy i nagle zapragnął, aby Oppenheimer znalazł się na powrót przy tablicy w Getyndze i rozwiązywał zagadki. - Martwię się o nas wszystkich - odezwał się Oppenheimer. - Aż o tylu nie potrafię myśleć. Teraz martwię się tylko o pana. Lecz Oppenheimer doszedł do siebie. - Oni długo nie będą się bać - powiedział. - Mała nauczka to niebezpieczna rzecz. Duża nie. Może tego właśnie potrzebujemy... wiedzieć tak dużo. Żeby się zmienić. - To nic nie zmieni. Będą pana nienawidzić, dlatego że pan próbował. - Cóż... - powiedział, potem spojrzał na Connolly'ego z błyskiem pewności w oczach. - Wie pan, jaki z panem kłopot, Mike, nie ufa pan ludziom. Connolly się zarumienił. Oppenheimer po raz pierwszy użył jego imienia i to go zaskoczyło, a jednocześnie sprawiło przyjemność. - Czasami trzeba mieć trochę wiary - rzekł Oppenheimer. I Connolly poczuł, że traci go, że się oddala, gdyż Oppenheimer nie chce, aby mu zakłócić jego nowy teoremat. - Nie oni - powiedział z naciskiem, biorąc Oppenheimera za łokieć, jakby chciał go przytrzymać na ziemi. - Pan ich nie zna. Oni nie potrafią się powstrzymać. Musi być pan ostrożny. Musi się pan bronić. Oczy Oppenheimera powędrowały ku miejscu, gdzie stała wieża. - Jak pan to robi? - zapytał. Potem spojrzał na rękę Connolly'ego i delikatnie uwolnił łokieć. - Wie pan, może się pan mylić. - Nie. Oppenheimer popatrzył na niego zmęczonym wzrokiem. - Cóż, zobaczymy - powiedział. - Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.