3074

Szczegóły
Tytuł 3074
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3074 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3074 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3074 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Inglot �mier� Tristana Panowie mi�o�ciwi, czy wola wasza us�ysze� pi�kn� opowie�� o mi�o�ci i �mierci? To rzecz o Tristanie i Izoldzie kr�lowej. S�uchajcie, w jaki spos�b w wielkiej rado�ci, w wielkiej �a�obie mi�owali si�, p�niej zasi� pomarli w tym samym dniu, on przez ni�, ona przez niego". Ten dzie� Anna mia�a zapami�ta� do ko�ca �ycia. Ko�o po�udnia pogoda za�ama�a si� nagle, pociemnia�o i z nieba lun�� prawdziwy potop - strugi deszczu smaga�y ziemi� z w�ciek�� furi�, tak jakby rozgniewane niebiosa naprawd� chcia�y zatopi� miasto. Ulice i chodniki zamieni�y si� w rw�ce strumienie, sp�oszeni przechodnie p�dem wbiegali do najbli�szych bram, w iglic� Pa�acu Kultury bez przerwy bi�y o�lepiaj�ce pioruny, rozczapierzone jak szpony czarownicy. Ann� ulewa z�apa�a w jednym z dom�w towarowych na �cianie Wschodniej, tu� obok McDonalda. Schroni�a si� w obszernym hallu, i czeka�a tam wraz z gromad� uwi�zionych przez ulew� klient�w. "Larry'ego" wys�a�a na d�, do podziemnego stoiska, aby doko�czy� zakup�w. Brakowa�o jej jeszcze szynki, a Robert bardzo j� lubi� na �niadanie. Reszt� sprawunk�w zd��y�a ju� za�atwi� - czeka�a teraz na "Larry'ego", kt�ry najwidoczniej ugrz�z� z kolejce. Sklep powoli zape�nia� si� uciekaj�cymi przed deszczem lud�mi, cz�� z nich rozchodzi�a si� po stoiskach, nie chc�c traci� czasu. Inni, tak jak ona, patrzyli w milczeniu na uko�ne strugi wody, rytmicznie chlaszcz�ce o szyby. Grzmia�o i b�yska�o coraz intensywniej. Wtedy poczu�a na sobie wzrok tego m�czyzny - sta� niedbale oparty o por�cz wiod�cych do podziemi schod�w i obserwowa� j� uwa�nie spod zmru�onych powiek. M�g� mie� nie wi�cej jak dwadzie�cia pi��-trzydzie�ci lat, wysoki, szczup�y, o poci�g�ej, nawet interesuj�cej twarzy. D�ugie w�osy mia� �ci�gniete z ty�u w modny kok, r�ce trzyma� w kieszeniach sk�rzanej kurtki. Patrzy� na ni� z nat꿹n� uwag�, wcale nie speszony, �e to zauwa�y�a. Twarz �ci�ga� mu grymas ni to zastanowienia, ni to rozterki, tak jakby walczy� z jakimi� wyj�tkowo gwa�townymi my�lami. Anna pomy�la�a w�wczas, �e to jeszcze jeden zgrywaj�cy si� nowoczesny artysta i straci�a dla niego wszelkie zainteresowanie. Spojrza�a niecierpliwe na schody - "Larry" nadal si� sp�nia�, przypomnia�a sobie, �e poleci�a mu kupi� te� butelk� czerwonego wina. Przenios�a wzrok na szyb� oddzielaj�c� hall od ulicy: deszcz wci�� pada�, dudni�c pos�pnie o beton chodnik�w. - Prosz� si� nie rusza� i bro� Bo�e nie krzycze� - us�ysza�a za sob� cichy szept. M�odzieniec od por�czy sta� tu� przy niej, nieco z ty�u, nadal z r�koma w kieszeniach kurtki. Dopiero teraz zauwa�y�a, �e lew� kiesze� wypycha mu jaki� kanciasty przedmiot. - Je�li zachowa pani spok�j, nikomu nic si� nie stanie. Wreszcie kto� to zrobi�, przemkn�o jej przez g�ow� i ca�a zdr�twia�a ze zgrozy. "Larry'ego" nadal nie by�o; ba�a si� zerkn�� w kierunku schod�w, aby nie wzbudza� podejrze� cz�owieka w kurtce. "Larry", je�li zd��y, sam powinien wiedzie�, co zrobi�. - Prosz� wzi�� swoje rzeczy i powoli i�� w kierunku wyj�cia - m�wi� dalej tamten. - B�d� szed� tu� za pani�, wi�c nie radz� niczego pr�bowa�. Po wyj�ciu prosz� skr�ci� w lewo, samoch�d stoi tu� za rogiem. Za szyb� nagle przeja�ni�o si� i deszcz z gwa�townej ulewy przeszed� w rzadki kapu�niaczek. Kilka os�b ruszy�o do wyj�cia. - Teraz! - sykn�� jej prosto do ucha. - Do przodu! Stara�a si� i�� tak wolno, jak to by�o mo�liwe, modl�c si� w duchu, aby "Larry" wreszcie si� zjawi�. Czu�a na karku oddech m�czyzny, a pod �ebrem dotkni�cie czego� twardego. - Szybciej! - sykn�� znowu. Wyszli na chodnik - deszcz ju� prawie nie pada�, ale niebo by�o wci�� jeszcze zasnute ciemnymi chmurami. Skr�cili w lewo, r�g budynku znajdowa� si� w odleg�o�ci nie wi�cej jak trzydziestu metr�w. Nie mia�a �adnych szans ucieczki - gdyby m�czyzna szed� z boku, mog�aby spr�bowa� go odepchn�� i uskoczy� w t�um, kt�ry w�a�nie wyleg� na chodnik spod daszk�w i okap�w. Porywacz by� jednak za sprytny, ani razu jej nie wyprzedzi�, ca�y czas trzyma� si� z ty�u, dotykaj�c jej co chwila tym czym� twardym i kanciastym. Za w�g�em skr�cili znowu, poszli par� krok�w w g��b ulicy i zatrzymali si� przy jednym z zaparkowanych aut, starym modelem skody favorit. M�czyzna wyj�� kluczyki, otworzy� drzwi i gestem nakaza� jej wsi��� do �rodka. Obszed� potem w�z, ca�y czas mierz�c do niej z ukrytego w kieszeni kurtki pistoletu. Wsiad� z drugiej strony i kaza� jej zapi�� pasy. W�o�y� kluczyki do stacyjki i uruchomi� silnik. Cofn�� nieco i nag�ym zrywem wyjecha� na �rodek jezdni. Zagrzmia�o i o dach samochodu zab�bni� deszcz. M�czyzna w��czy� wycieraczki i stan�� przed skrzy�owaniem, czekaj�c, a� b�dzie m�g� w��czy� si� do ruchu na Marsza�kowskiej. Wtedy zobaczy�a "Larry'ego", jak przedziera� si� przez gromad� pierzchaj�cych przed deszczem ludzi. Pomacha�a do niego zza szyby, nie widzia� jej jednak, wyra�nie spanikowany rozgl�da� si� wok� gr�czkowo, lustruj�c przemykaj�cych chodnikiem ludzi. Chcia�a krzykn��, ale w tym momencie samoch�d z rykiem otwartej do ko�ca przepustnicy wjecha� w Marsza�kowsk�. Twarz "Larry'ego" znik�a w t�umie i strugach deszczu. Jechali, jak si� zd��y�a zorientowa�, w stron� Mokotowa. Porywacz prowadzi� dobrze, bardzo dobrze nawet, je�li si� uwzgl�dni�o, �e lew� rek� trzyma� ca�y czas schowan� w kieszeni. W czasie zmiany bieg�w puszcza� po prostu kierownic�. Milcza�, pilnie obserwuj�c drog� i rzucaj�c w jej kierunku szybkie, kontrolne spojrzenia. Po raz pierwszy w�wczas zdziwi�a si�, �e jest sam - s�dzi�a, �e zwykle porywaczy jest wi�cej, przynajmniej dw�ch. Chocia� mo�e ten nie chcia� dzieli� si� ze wsp�lnikami? Tak czy owak nie m�g� wybra� dogodniejszego momentu - kobieta w ci��y jest bardziej uleg�a i mniej sk�onna do ryzyka. Sukinsyn z pewno�ci� doskonale o tym wiedzia�. - Ile chcesz? - zapyta�a, nie chc�c traci� czasu. Gdyby porywacz szybko nawi�za� kontakt z Robertem, mo�e ju� wieczorem by�aby w domu. - Porozmawiamy o tym p�niej - mrukn�� i skr�ci� w jak�� boczn� uliczk�. Zatrzymali si� przed wysok�, odrapan� kamienic�, tu� przed lub powojenn�. M�czyzna zaparkowa� obok du�ego krzaka ja�minu i wysiad�, zabieraj�c z tylnego siedzenia parasol. Rozpi�� go i szarmancko otworzy� drzwi po jej stronie. Wysz�a, zabieraj�c ze sob� pakunki. Poprowadzi� j� do �rodkowej bramy; nie skorzysta� z domofonu, tylko otworzy� drzwi kluczem. Zacz�li wchodzi� po schodach. - Niestety, nie ma windy - powiedzia� przepraszaj�cym tonem. - Ale to tylko pi�� pi�ter. Kamienica wygl�da�a na wymar��. Mijali pogr��one w mroku klatki; z mieszka� nie dobiega�y �adne odg�osy. Wreszcie dotarli na ostatnie pi�tro - Anna zatrzyma�a si�, lekko zdyszana. M�czyzna wskaza� na prowadz�c� do g�ry w�sk� galeryjk�. - To b�dzie tam - oznajmi�. Galeryjka ko�czy�a si� solidnymi drzwiami, wykonanymi z jasnego, sosnowego drewna. Porywacz kaza� Annie odwr�ci� si� do �ciany - s�ysza�a, jak wsadzi� w zamek klucz i przekr�ci� trzy razy. Potem pchn�� j� lekko do �rodka. Pomieszczenie wygl�da�o jej na strych zadaptowany kiedy� na mieszkanie-pracowni�. Cz�� dach�wek zosta�a usuni�ta i zast�piona szk�em, na kt�rym ciekn�ca bez przerwy woda malowa�a fantazyjne esy-floresy. W g��bi sta�o ogromne, starannie zas�ane ��ko, obok niego, po prawej, biurko z komputerem i telefonem, a po lewej dostrzeg�a wej�cie do mikroskopijnej kuchni. Pod spadzistym oknem zauwa�y�a zakryte p��tnem sztalugi. - Oto moje kr�lestwo, pani - o�wiadczy� porywacz i zamkn�� drzwi. - Jestem zm�czona i chcia�abym gdzie� usi��� - powiedzia�a opryskliwym tonem, nie zwa�aj�c na jego nag�� galanteri�. M�czyzna u�miechn�� si� i przyci�gn�� z k�ta bujany fotel, nowoczesn� konstrukcj� z chromowanej stali i czarnej dermy. - Je�li nie ma pani �yczenia si� ko�ysa�, prosz� go zablokowa� t� d�wigni� - wkaza� ma�y pr�t wystaj�cy z por�czy. - Wezm� te torby. Usiad�a ci�ko i przymkn�a oczy; musia�a przyzna�, �e fotel by� wr�cz zab�jczo wygodny, wyci�gn�a si� na nim i wreszcie pozwoli�a sobie na odrobin� relaksu. Odetchn�a g��boko kilka razy - serce, do tej pory pracuj�ce w nerwowym, pulsuj�cym staccato, powoli zacz�o si� uspokaja�. - 755-48-93 - powiedzia�a, wci�� nie otwieraj�c oczu. - S�ucham? - g�os dobiega� z oddali, chyba z kuchni. - Czego si� pani napije, kawy czy herbaty? - Nie chc� �adnej herbaty! - krzykn�a g�o�no, zirytowana. - Chc�, aby pan zadzwoni� do mojego m�a i poda� wysoko�� okupu. Bo przecie� chodzi panu o pieni�dze? - zawiesi�a g�os, niepewna, jak� otrzyma odpowied�. - W tym stanie powinna pani dba� o siebie. Ostatecznie nie jest pani sama - stwierdzi�. Musia� wyj�� z kuchni, s�ysza�a go wyra�niej. - To czwarty miesi�c, je�li si� nie myl�? - Jest pan lekarzem? - spyta�a. Jako� nie wygl�da� jej na medyka. - Malarzem. Znam si� troch� na kobiecym ciele, wystarczy mi rzut oka. I prosz� mi m�wi� po imieniu, to upro�ci spraw�. Piotr, je�li ju� o to chodzi. Nie nale�y si�, w miar� mo�liwo�ci, sprzeciwia�, przypomnia�a sobie. Gdzie� o tym ca�kiem niedawno czyta�a. Czy nie by�y to przypadkiem wspomnienia porwanego przez terroryst�w angielskiego polityka? Trzymali go prawie rok - zrobi�o jej si� naraz zimno. - Dobrze, Piotrze - zgodzi�a si� pokornie. - Ale, prosz�, zadzwo� do mojego m�a. Musi si� o mnie niepokoi�. M�czyzna milcza� - powoli otworzy�a oczy. Sta� przed ni� ze skupionym wyrazem twarzy; nie zdj�� kurtki, z praw� r�k� trzyma� zaci�ni�t� na ukrytym w kieszeni pistolecie. W kuchni zacz�� gwizda� czajnik. - Zrobisz to sama, za godzin� - o�wiadczy�, z namys�em cedz�c s�owa. - Pod jednym warunkiem: musisz mi przyrzec, �e cokolwiek si� stanie, przez najbli�sz� godzin� nie opu�cisz tego mieszkania. Tym j� zaskoczy�. O co mu mo�e chodzi�, rozmy�la�a gor�czkowo. Po co mu to przyrzeczenie, i tak przecie� wszystkie atuty s� po jego stronie? Chyba �e by�... - Jeste� mo�e... tym... "innym"? - spyta�a z wahaniem, w ostatniej chwili unikaj�c s�owa "zboczeniec". - Ekshibicjonist�, tak? To ma by� jakie� przedstawienie? - Nic o tym nie wiem - wzruszy� ramionami. - Po prostu przyrzeknij mi, �e przez godzin� st�d nie wyjdziesz, potem mo�esz dzwoni� gdzie chcesz i robi� co ci si� podoba. Chodzi mi tylko o rozmow�. Chc� tylko porozmawia�. To jaki� wariat, tak jej wtedy przysz�o do g�owy. Sta� wci�� przed ni�, wyprostowany jak struna, z r�k� w kieszeni. W kuchni czajnik gwida� jak op�tany. - Dobrze, niech tak b�dzie - zgodzi�a si�, zrezygnowana. - Nie wyjd�. - Bez wgl�du na wszystko? - Bez wzgl�du na wszystko - potwierdzi�a, maj�c nadziej�, �e to "wszystko" nie oka�e si� jednak ekshibicjonistycznym spektaklem niewy�ytego zbocze�ca. Piotr wyci�gn�� r�k� z kieszeni. Rozwar� d�o� i zobaczy�a du�y, p�aski klucz do zasuwy. Schowany w kieszeni m�g� sprawia� wra�enie pistoletu. - Ty �ajdaku - powiedzia�a, powoli cedz�c s�owa. Piotr zagryz� wargi i wsun�� klucz z powrotem do kieszeni. - Ty cholerny �ajdaku! - powt�rzy�a z w�ciek�o�ci�. Spu�ci� g�ow� i patrzy� na czubki swoich but�w, niczym karcony uczniak. Wsta�a gwa�townie i podesz�a do drzwi. Zdecydowanym ruchem odci�gn�a zasuw�. Drzwi uchyli�y si� z lekkim skrzypni�ciem. - Da�a� mi s�owo - odezwa� si� g�ucho; nie podnosi� g�owy, nadal wgapiony w swoje buty. - Bez wzgl�du na wszystko. O co temu wariatowi chodzi�o? Anna odwr�ci�a si� od drzwi i popatrzy�a na niego z zastanowieniem. - Tu nie chodzi o pieni�dze? - spyta�a. Potwierdzi� kr�tkim skinieniem g�owy. - A wi�c o co? - O mi�o��. W pierwszej chwili s�dzi�a, �e si� przes�ysza�a. - O co? - O mi�o�� - podni�s� wreszcie g�ow� i spojrza� na ni� ponuro. - Zakocha�em si� w tobie od pierwszego wejrzenia. Annie wydawa�o si�, �e �ni w bia�y dzie�. Sta� oto przed ni� cz�owiek, przez kt�rego o ma�o nie umar�a ze strachu, kt�ry porwa� j� w �rodku milionowego miasta, a teraz ni st�d, ni zow�d wyznaje jej mi�o��. Nie, tak zwariowanego snu jeszcze nie mia�a. - I to ca�e porwanie...? - Nic innego nie przysz�o mi do g�owy. Gdybym pr�bowa� ci� ot tak sobie zaczepi�, na pewno nie chcia�aby� ze mn� rozmawia�, poza tym ten facet... a propos, czy to by� m��? S�ucha�a tych rewelacji z coraz wi�kszym niedowierzaniem. - Chcesz mi powiedzie�, �e wtedy, w markecie, zobaczy�e� mnie po raz pierwszy? I �e nie wiesz, kim jest m�j m��? - Ca�kowita improwizacja, madame. Zdecydowa�em si� w ci�gu minuty, taki nieodparty impuls. A dlaczego? To temat na d�u�sz� opowie��. Po to potrzebuj� tej godziny. - To jest tak g�upie, �e a� zaczyna by� intryguj�ce - stwierdzi�a. Zamkn�a drzwi i podesz�a z powrotem do fotela. - Zr�b tej herbaty, p�ki si� woda nie wygotuje. - Zostajesz? - spyta�, z nadziej� i zarazem niedowierzaniem. - Przecie� ci obieca�am. Przez godzin�. Polecia� do kuchni jak na skrzyd�ach, ona za� znowu wyci�gn�a si� wygodnie w fotelu. Przesun�a d�wigni� i zacz�a si� lekko buja�. Jak na nieobliczalnego szale�ca ten Piotr wydawa� si� w gruncie rzeczy sympatyczny. Poza tym by�a ciekawa, co te� mia� jej do powiedzenia. Co prawda Robert do tej pory dostanie bia�ej gor�czki, ale mo�e dobrze mu to zrobi. Kiedy ostatni raz m�wi� jej o mi�o�ci? Pi�� czy sze�� lat temu? Chyba jeszcze przed tym pierwszym mercedesem. Potem ju� chyba ani razu. Piotr przytoczy� elegancki w�zek z zastaw�. Herbata smakowa�a doskonale, musia� by� to znakomity gatunek. Wypi�a kilka �yk�w i zrobi�o jej si� raptem b�ogo i ca�kiem przyjemnie. Mia�a ochot� na papierosa, ale zwalczy�a j� natychmiast. Rzuci�a palenie natychmiast, gdy dowiedzia�a si� o ci��y. Odstawi�a fili�ank� na stolik i zacz�a si� znowu buja�. - S�ucham, co masz mi do powiedzenia? Piotr, zamiast odpowiedzie�, podszed� do ustawionych przy oknie sztalug i �ci�gn�� z nich p��tno. Chwil� patrzy� na obraz, potem ustawi� go tak, aby �wiat�o pada�o pod lepszym k�tem. Pokr�ci� z niezadowoleniem g�ow� i w��czy� przytwierdzon� do �ciany lamp�. - Mo�esz tu na chwil� podej��? - spyta�. Zablokowa�a fotel i zeskoczy�a na pod�og�. Podesz�a bli�ej i spojrza�a mu przez rami�. Obraz, o powierzchni mo�e metr na p�tora, akryl, przedstawia� dwie obna�one ludzkie sylwetki, spoczywaj�ce na trawie pod krzakiem g�ogu. M�czyzna i kobieta le�eli na boku, twarzami zwr�ceni do siebie, z d�o�mi pod policzkami i przymkni�tymi powiekami. Wydawali si� spa�. Mi�dzy nimi, rzucony na p�ask na traw�, le�a� d�ugi miecz, nagi i b�yszcz�cy. Kochank�w os�ania� krzak g�ogu, przechodz�cy w g�rnej partii obrazu w spl�tany, dziki g�szcz. Mi�dzy postrz�pionymi li��mi wida� by�o zarysy czyjej� ponurej i chmurnej twarzy, patrz�cej z napi�ciem na le��c� na trawie par�. - Wiem, to niedobre - powiedzia� Piotr. - Zbyt konwencjonalne, nieprawdziwe. Nie mog� znale�� klucza do tej historii, mimo �e ten motyw m�czy mnie od wielu lat. - Tristan i Izolda? - zapyta�a. - Co to ma wsp�lnego z nami? - Bardzo wiele. Czy wierzysz w po�miertn� w�dr�wk� dusz, w reinkarnacj�? - A czy wierzysz w zielone ludziki? - westchn�a ci�ko i wr�ci�a na fotel. - Mia�e� mi wszystko wyja�ni�, a nie opowiada� bajki. - To prawda - Piotr zakry� z powrotem obraz i zgasi� �wiat�o. - Zawsze wierzy�em, �e to kiedy� si� zdarzy. Tam, wtedy, w sklepie, gdy zm�czona przystan�a� i zapatrzy�a� si� w okno, w deszcz, zrozumia�em, �e ta chwila jest jedyn� w swoim rodzaju. To by�o jak ol�nienie - to, co zobaczy�em w twojej twarzy! Poczu�a nag�y niepok�j. Nie wiedzia�a, czy chce s�ucha� dalej. By� mo�e nie powinna. - Jestem Tristanem, rycerzem kr�la Marka, nieszcz�snym kochankiem jego �ony, Izoldy o z�otych w�osach. Z pewno�ci� oszala�, pomy�la�a wtedy. Siedz� tu zamkni�ta sam na sam z wariatem! Piotr przygl�da� jej si� z nieznacznym u�miechem. Pokr�ci� przecz�co g�ow�. - Nie, nie zwariowa�em. Chocia� mo�e tak by�oby lepiej... Bo, widzisz, ja pami�tam rzeczy, kt�rych normalny cz�owiek nie mo�e pami�ta�. Pami�tam moj� �mier�. To znaczy �mier� Tristana. I pewn� rzecz, o kt�rej milcz� legendy. Kiedy umiera�em, pogr��ony w skrajnej rozpaczy, w przekonaniu, �e utraci�em ci� na wieki, w ostatnim b�ysku �wiadomo�ci zobaczy�em Morgan� Le Fay, siostr� kr�la Artura - pozna�em j� kiedy�, gdy by�em m�odym jeszcze ch�opcem. Chyba mnie polubi�a, mo�e nawet �a�owa�a... W ka�dym razie w tym przed�miertnym widzeniu obieca�a mi, �e kiedy� si� odrodz�, ponownie ci spotkam i jeszcze raz prze�yjemy nasz� mi�o��. Ona mog�a tego dokona�, jej magiczna si�a dor�wnywa�a mocy Merlina. Uczynek ten �wiadczy, �e nie by�a tak z�o�liw� wied�m�, jak o niej powiadali. Zamilk� i chwil� namy�la� si�, jakby nie bardzo wiedzia�, co jeszcze powinien powiedzie�. - Zawsze mia�em wra�enie, �e jestem kim� innym, �e nie tyle �yj�, co �ni� na jawie �ycie innego cz�owieka. My�l�, �e Piotr to jedynie maska, forma, w kt�rej ukry� si� Tristan. Tak naprawd� sob� by�em jedynie w w owym rzeczywistym �nie, gdy op�tany mi�o�ci� goni�em mi�dzy drzewami za sw� ukochan�. To st�d ten obraz. Tak trwa�o wiele lat, a� dzisiaj, kiedy w czasie burzy nast�pi�o przebudzenie, dok�adnie tak jak mi obieca�a Morgana. Powiedzia�a, �e nast�pi to w chwili, gdy spotkam inkarnacj� Izoldy. Ty ni� jeste�. Anna poczu�a, jak ze strachu potniej� jej r�ce - chcia�a st�d wyj�� jak najpr�dzej. - Wielokrotnie zastanawia�em si�, jaki wyraz twarzy mog�a mie� Izolda, gdy patrzy�a na morze, t�skni�c za Tristanem. Wtedy musia�a kocha� najbardziej, bo przecie� mi�o�� to nic innego jak poczucie nieustannego braku. To drugie jest jakby po�ow� duszy - nie ma wi�kszej rado�ci, gdy si� je odzyska, nie ma wi�kszego �alu, gdy si� je utraci. �ycie to pragnienie pe�ni, Izoldo, a tylko w mi�o�ci mo�na si� spe�ni�. Nie wiedzia�a, co zrobi�, aby wreszcie przesta� m�wi�. Nie chcia�a s�ucha� nic wi�cej. - Wtedy, w czasie burzy, u�wiadomi�em sobie, �e jestem twoim Tristanem - w ci�gu sekundy przypomnia�em sobie wszystko, ca�e �ycie z poprzedniego wcielenia. W tobie za� ujrza�em moj� Izold�, kt�r� tak dawno, przed wiekami, utraci�em. Morgana dotrzyma�a obietnicy i wr�ci�em, ale wci�� rozdarty i niepe�ny. Na to przecie� czeka�em przez wieczno��, na t� w�a�nie chwil�, na to spotkanie, na obiecane mi spe�nienie! Jak inaczej mam to t�umaczy�, je�li nie tym, �e cz�owiek jest jak j�tka-jednodni�wka, �yj�c� dla paru godzin rzeczywistej pe�ni. Wi�cej nie ma nic. Zrozumia�a, �e musi natychmiast przerwa� te ob��kane wyznania - o ile sama ma nie oszale�. Z trudem zdoby�a si� na resztki stanowczo�ci. - Nie wolno porywa� ludzi. To niegodziwe! - Mi�o�� nie zna moralno�ci - powiedzia� zapalczywie. - C� mo�e by� wa�niejsze od pragnie� kochaj�cego cz�owieka? Czeka�em na to tysi�c lat. Nie m�w mi o winie. Patrzy�a na niego spod oka, wytrzyma� to spojrzenie bez drgnienia powieki: chyba naprawd� tak uwa�a�. - Jeste� szalony - o�wiadczy�a. - Mi�o�� nie zna rozs�dku. Tam, wtedy, pierwszy raz, mi�dzy "tamtymi" Tristanem i Izold�, to by� b�ysk, piorun, chwila ol�nienia. Nie by�o �adnych mi�osnych napoj�w, to p�niejszy dodatek, wynik wczesnochrze�cija�skiej pruderii, maj�cej usprawiedliwi� bezgraniczny sza� kochank�w, �e niby dzia�o si� to poza ich wol�. A przecie� oni tak w�a�nie chcieli, bo byli sobie przeznaczeni. - To tylko ba�� - wyszepta�a Anna. - W �yciu tak si� nie dzieje, chyba �e w urojeniach wariata. - Dlaczego nie chcesz mi uwierzy�? - przypad� do fotela i przycisn�� rozpalone czo�o do d�oni, kt�rymi oplot�a kolana. Naprawd� jestem Tristanem i nic tego nie zmieni! Pomy�la�a wtedy o Robercie; �e on nigdy nie b�dzie wspania�omy�lnym kr�lem Markiem. G�adzi�a g�ow� Piotra i zastanawia�a si�, jak j� ocali�. - M�j ty biedaku - szepn�a. - Czy naprawd� warto? Zadzwo� lepiej po taks�wk�. Wyjd� st�d i nikomu nic si� nie stanie. A ty zapomnisz... Ka�dy kiedy� zapomina. Od kiedy ona sama zacz�a zapomina�? Od dnia �lubu? Od momentu, kiedy przekona�a si�, kim naprawd� jest Robert? Przez ostatnie lata sta�a si� w tym mistrzyni�. Tak naprawd� �y�a dzi�ki niepami�ci. Podni�s� si� kl�czek, podszed� do okna i patrzy� na p�yn�c� po szybie wod�. Na zewn�trz szarza�o coraz bardziej - powinna natychmiast wraca� do domu. Stan�a przy Piotrze i dotkn�a jego ramienia. - Mam m�a i oczekuj� dziecka. Czy to rozs�dne? - "Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pok�ada nadziej�, wszystko przetrzyma" - tyle �wi�ty Pawe�. Nie m�w mi o rozs�dku. M�w o mi�o�ci. Zrozumia�a, �e dalsze perswazje nie maj� sensu. Podesz�a do stolika z telefonem i podnios�a s�uchawk�. D�u�sz� chwil� s�ucha�a bucz�cego sygna�u. Powinna natychmiast zadzwoni�, wynie�� si� st�d i zapomnie� o tym ob��kanym malarzu. Robertowi zawsze b�dzie mo�na jako� to wyt�umaczy� - na przyk�ad �e spotka�a dawn� znajom� i posz�y na kaw�, a "Larry" gdzie� si� zawieruszy�. Oczywi�cie nie uwierzy, ale do diab�a z tym! Wykr�ci�a dwie pierwsze cyfry radiotaxi i gwa�townie od�o�y�a s�uchawk�. - A gdybym zosta�a? Co b�dziemy robi� dalej? Piotr u�miechn�� si� i zatoczy� r�k� ko�o, pokazuj�c ca�e poddasze. - To b�dzie nasz Las More�ski. Niestety, nie mog� ci da� pa�acu, ale to przecie� w�a�nie tam, w sza�asie, na pos�aniu z mchu i li�ci, byli�my najszcz�liwsi. Podesz�a do niego, bardzo blisko, patrz�c mu uwa�nie w oczy. - A gdybym ci powiedzia�a, �e za to szcz�cie, za t� swoj�, jak m�wisz, mi�o��, zap�acisz cen� najwy�sz�, nawet... �yciem? Podni�s� r�k� i zacz�� �agodnie g�adzi� j� po policzku. - Do licha, je�li nie �yjemy dla t e g o, to po co w og�le �yjemy? Poci�gn�� j� w kierunku ��ka - usiedli tu� przy sobie, trzymaj�c si� za r�ce. Deszcz z gwa�townej �omotaniny przeszed� w jednostajne, senne dudnienie. By�o ju� p�ne popo�udnie i pok�j powoli pogr��a� si� w mroku. Piotr zacz�� rozpina� g�rn� cz�� jej kostiumu. - Wola�abym, aby� si� jednak ba�. On... D�o� Piotra zamkn�a jej usta, druga dotyka�a piersi, g�adz�c je delikatnie. - Nie ma nic poza tym lasem, Izoldo. Naprawd� nic. Chcia�o jej si� p�aka�. Rano �wieci�o s�o�ce. Anna obudzi�a si� w ��ku sama, przesycona zapachem Piotra. Nie by�o to wstr�tne uczucie. Otworzy�a oczy i zobaczy�a go, siedz�cego przy sztalugach na sto�ku i wpatruj�cego si� w ni� z nat�on� uwag�. Trzyma� w r�ku palet� i poprawia� co� na swoim obrazie. Po chwili odsun�� si� nieco i spojrza� krytycznie na p��tno. Zauwa�y�, �e ju� nie �pi i skin�� zach�caj�co, zapraszaj�c pod okno. Owin�a si� prze�cierad�em i podesz�a do sztalug. Rozdzielaj�cy le��c� par� miecz znikn�� - prawie w ca�o�ci zakrywa�a go bujna trawa, ledwo przez ni� prze�witywa� tu i �wdzie kawa�ek klingi. By�y te� inne zmiany: brzuch Izoldy zaokr�gli� si� nieznacznie, tak�e jej twarz wydawa�a si� inna, dziwnie znajoma. - To ja? - zapyta�a. Piotr przytakn�� bez s�owa. Kochankowie, nadal u�pieni, wydawali si� po��czeni niewidzialn� magnetyczn� nici�. Tristan tak�e, cho� w du�o mniejszym stopniu, by� podobny do Piotra. Tylko patrz�cy z g�szczu kr�l Marek wydawa� si� niezmieniony. Nie - jego ponure, zaci�te rysy i zimne oczy zdumiewaj�co przypomina�y Roberta. Wzdrygn�a si�, uderzona w serce zimnym soplem strachu. Ogarni�ta panik� zacz�a si� natychmiast ubiera�. Piotr przygl�da� si� jej ze zdziwieniem. - Co si� sta�o? - spyta�. - Je�li st�d zaraz wyjd�, masz jeszcze szans�. Nic mu nie powiem... - wci�gn�a przez g�ow� sp�dnic�, po�czochy zwin�a w k��bek i wcisn�a do torebki. - Powiem, �e zosta�am porwana, ale porywacze si� wystraszyli i... - Nie mo�esz teraz odej��! - przerwa� Piotr. - Nasza historia dopiero si� rozpocz�a. - Dzieciaku, ja musz�... - umilk�a raptownie, nas�uchuj�c. Od strony drzwi dobieg�o ciche, ledwo s�yszalne skrzypni�cie, potem drugie. Kto� manipulowa� przy zamku. - Za p�no. Piotr chcia� podej�� do drzwi, ale gestem nakaza�a mu pozosta� na miejscu. Sama na palcach pobieg�a do kuchni, porwa�a z p�ki du�y n� do krojenia chleba i wr�ci�a do pokoju. - Je�li chcesz �y�, przy�� mi go do szyi - powiedzia�a twardo. - Nie rozumiem... - Je�li tego nie zrobisz, natychmiast ci� zastrzel�! - ton jej g�osu spowodowa�, �e wreszcie si� zaniepokoi�. Wzi�� n�, stan�� za ni� i przy�o�y� ostrze do jej gard�a, ale t� drug�, t�p� stron�. - Odwr�� go - za��da�a. - Wykorzystaj� ka�dy tw�j b��d czy wahanie. Zasuwa przy drzwiach szcz�kn�a cicho i p�ynnie odskoczy�a do ty�u. Drzwi uchyli�y si� prawie bezszelestnie. W ciemnej szparze pokaza�a si� najpierw lufa pistoletu, potem oko i fragment twarzy "Larry'ego". Zobaczy� j� z no�em przy szyi i znieruchomia�. - Je�eli spr�bujecie jakichkolwiek sztuczek, zabije mnie - powiedzia�a Anna g�o�no i wyra�nie. "Larry" patrzy� jeszcze przez chwil�, potem drzwi si� zamkn�y. - Czy jest tu jakie� drugie wyj�cie? - spyta�a szeptem. - Zatrzymam ich przez kilka munut. Piotr milcza� chwil�, blady i zamy�lony. Poruszy�a si� niecierpliwie i dopiero wtedy si� odezwa�. - Nie ma. A poza tym ja nie chc� ucieka�. My�l�, �e mogliby�my z twoim m�em doj�� do porozumienia. - Oszala�e�?! - sykn�a. - Rozerwie ci� na strz�py! Je�li nie uciekniesz... Drzwi uchyli�y si� znowu. - Chc� wej�� i negocjowa� - g�os Roberta brzmia� jak zwykle: niski, chropowaty, pe�en wystudiowanego spokoju profesjonalisty. Nim zd��y�a zareagowa�, Piotr powiedzia�: - Zgoda, niech pan wejdzie. Drzwi otworzy�y si� na pe�n� szeroko��; pod �cian�, po drugiej stronie korytarza, stali "Bob" i "Larry", obaj z pistoleta- mi w d�oniach. Po chwili pokaza� si� Robert, w szarym garniturze, jeszcze bardziej ni� zwykle kanciasty, o zimnym, zmru�onych z t�umionej w�ciek�o�ci oczach. Zauwa�y�a, �e przyby�o mu od wczoraj srebrnych nitek na skroniach. Wszed� do �rodka, starannie zamykaj�c za sob� drzwi. Jednym rzutem oka oceni� sytuacj�. Przyjrza� si� bacznie Piotrowi. - Jeste� trupem - oznajmi� bez wst�p�w. - Cokolwiek jej si� sta�o... - Sama z nim posz�am - powiedzia�a szybko, modl�c si� w duchu, aby jakim� cudem w to uwierzy�. - Mam ju� do�� i ciebie, i twoich, powiedzmy, interes�w. Chc�, aby moje dziecko... - N a s z e dziecko - poprawi� j� beznami�tnie. - W�a�nie, najwy�szy czas, aby�my wr�cili do domu. A co do pierwszego: dlaczego chcesz go uratowa�? Anna odwr�ci�a si� w stron� Piotra - sta� pod �cian�, z twarz� �ci�gni�t� bolesnym grymasem i bezw�adnie opuszczonymi r�koma. W prawej nieporadnie trzyma� n�, najwyra�niej nie wiedz�c, co z nim dalej zrobi�. - Bo go kocham - powiedzia�a wolno. Oczy Piotra na moment si� rozja�ni�y. - Jestem jego zagubion� po�ow�. - Czym? - Robert patrzy� na ni� podejrzliwie. - To z "Uczty" Platona - wyja�ni� Piotr. - Wed�ug niego ludzie sk�adali si� z dw�ch po��wek, �e�skich i m�skich. W czasach mitologicznych stanowili jedno��, androgyne, i byli wtedy najszcz�liwsi. Potem bogowie porozdzielali ich i osobne po��wki porozrzucali na cztery strony �wiata. Od tej pory m�czy�ni i kobiety szukaj� w sobie tych zagubionych po��wek, aby znowu stanowi� jedno��. Robert s�ucha� z uprzejmym, cynicznym u�mieszkiem. - Znakomicie - powiedzia�. - Moja po��wka to Anna. - Mylisz si� - pokr�ci�a przecz�co g�ow�. - Kiedy� ju� byli�my razem, jako Tristan i Izolda. Teraz spotkali�my si� po raz drugi. Sta� nieruchomo i s�ucha�. Twarz mu zdr�twia�a, widzia�a, �e z trudem nad sob� panuje. - Zwariowali�cie oboje - stwierdzi� wreszcie. - To naprawd� porywaj�ca historia, ch�tnie bym jej pos�ucha�, gdyby nie chroniczny brak czasu. Do�� jednak �art�w, Tristanie - zwr�ci� si� do Piotra. - Widz� tu dwa proste rozwi�zania: Anna wychodzi st�d, a my staczamy o ni� walk�, jak m�czy�ni. Ty masz masz n�, ja mam n� - szybkim jak �migni�cie grzechotnika ruchem si�gn�� do kieszeni i b�ysn�� ostrzem spr�ynowca. - Oczywi�cie ci� zabij�. Drugie rozwi�zanie prowadzi na skr�ty do tego samego: wyjdziesz st�d sam, a moi ch�opcy za�atwi� spraw� szybko, cicho i w miar� bezbole�nie. Co wybierasz? - Jest jeszcze trzeci wariant - rzuci�a szybko Anna. - Ty st�d wyjdziesz i nigdy wi�cej nie wr�cisz. Robert podni�s� od oczu spr�ynowiec i spojrza� na nich znad ostrza. Zimny i nieruchomy wzrok gada czaj�cego si� na ofiar�. Anna zna�a go doskonale - chcia� krwi, jak ka�dy poni�ony macho. - Tertium non datur. Trzeciego wyj�cia nie ma. Te� jestem wykszta�cony. Anna zamierza�a co� jeszcze m�wi�, ale Piotr podj�� ju� decyzj�. Rozwar� kurczowo zaci�ni�t� pi�� i n� g�ucho stukn�� o pod�og�. Ogarn�o j� zimne przera�enie. - Nie r�b tego - poprosi�a. - To kabotyn, mocny w g�bie, mo�esz walczy� i zabi� go, potrafisz! U�miechn�� si� smutno i pog�adzi� j� po policzku. Lubi�a jeo mi�kki, delikatny dotyk. - On ma racj�. Ale nie �a�uj�, nawet je�li cena jest tak wysoka. Taka jest widocznie moja Dharma. Jednodni�wki zawsze gin� o zmierzchu. - Zawsze? Cz�owieku, o czym ty m�wisz?! - Anna chcia�a krzycze�; on, przeciwnie, by� dziwnie spokojny. Wydawa� si� jej pogr��ony w transie, ju� nieobecny. - Taka jest ich cena. Po co bogowie rozdarli androgyne? Aby�my im p�acili bez ko�ca. Nawet za jeden dzie�. - Czas ju� - przerwa� mu obcesowo Rober. - Idziesz czy nie? Piotr zdawa� si� go nie s�ysze�. - Kiedy� wr�c�, Izoldo, za lat sto albo tysi�c znowu b�dziemy razem. Czekaj na mnie. Wieczno�� to tylko chwila. Nie dla mnie, pomy�la�a Anna. - Czas - powiedzia� Robert, podszed� do Piotra i chwyci� go za rami�, popychaj�c w stron� drzwi. - Wieczno�� jest niecierpliwa. Gdy byli tu� przed progiem, Piotr przystan�� na chwil� i obejrza� si� - Anna pochwyci�a jego spojrzenie, pe�ne �alu i smutku - by�o co� jeszcze, jakby iskierka niesko�czenie dalekiej nadziei. Z mroku korytarza wynurzy�a si� mi�sista �apa, "Larry'ego" albo "Boba", chwyci�a go za szyj� i szarpi�c poci�gn�a za sob� w ciemno��. Drzwi zatrzasn�y si� z hukiem. Zachwia�a si� na nogach i opar�a o �cian� - znowu mog�a zobaczy� obraz. Dlaczego przedtem nie dostrzega�a, �e rysy schowanego w g�ogu m�czyzny wykrzywia z�y, triumfalny u�mieszek? Taki sam jak na twarzy Roberta, gdy sk�ada� i chowa� do kieszeni sw�j n�. Szamotanina za drzwiami ucich�a. W�a�ciwie us�ysza�a jedynie pojedyncze stukni�cie, potem szurgot, jakby co� ci�kiego wleczono po pod�odze. Robert wzi�� j� za r�k�. - Ju� po k�opocie - powiedzia�. - Mo�emy wraca� do domu. Postaramy si�, aby by�o jak dawniej... - Nie - zaprzeczy�a. - Nie b�dzie jak dawniej... Marku. Widzia�a przed sob� te wszystkie lata, kt�re up�yn� im w milczeniu i nienawi�ci. Tak, nienawi�� trzyma przy �yciu lepiej ni� mi�o�� - chyba czyta�a o tym u kt�rego� z klasyk�w. Teraz b�dzie si� mog�a sama przekona�. Ma na to ca�� wieczno��. Tristanie, czy naprawd� s�dzi�e�, �e Morgana pozwoli nam by� razem? - Chod�, Izoldo - szepn�� mi�kko Robert. - To tylko par� stopni. Zamknij oczy, lepiej, �eby� tego nie widzia�a. Zacz�� j� prowadzi� w kierunku drzwi. Kiedy je otworzy�, zacisn�a mocno powieki. Poczu�a na twarzy zimny powiew. Ciemno�� i ch��d, pomy�la�a, jak w grobie. Robert prowadzi� j� w d�, ku ziemi. /"Panowie mi�o�ciwi, dobrzy ryba�towie dawnych czas�w, Beroul, Thomas i przewielebny Eilhart, i mistrz Gotfryd opowiedzieli t� opowie�� dla tych, kt�rzy mi�uj�, nie dla innych. Przekazuj� wam przeze mnie pozdrowienie. Pozdrawiaj� tych, kt�rzy tkwi� w zadumie, i tych, kt�rzy s� szcz�liwi, nienasyconych i pragn�cych, tych, co s� rado�ni, i tych, co s� stroskani, s�owem - wszystkich mi�o�nik�w. Oby mogli znale�� tu pociech� przeciw odmienno�ci, przeciw niesprawiedliwo�ci, przeciw urazie, przeciw cierpieniu, przeciw wszystkim niedolom mi�owania!..." / <abc.htm> powr�t