3065
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3065 |
Rozszerzenie: |
3065 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3065 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3065 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3065 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
tytu�: "Opowiadania"
autor: Henry Kuttner
Aureola
Nie powinno si� wini� za ten b��d najm�odszego anio�a. Dano mu
nowiute�k�, b�yszcz�c� aureol� i wskazano planet�, o kt�r� chodzi�o. Bez
zastrze�e� zastosowa� si� do wskaz�wek, czuj�c dum� z odpowiedzialno�ci,
kt�r� go obarczono. By�o to wtedy, kiedy pierwszy raz wyznaczono go do
uczynienia cz�owieka �wi�tym. Wyl�dowa� w Azji i odpoczywa� u wej�cia do
groty otwieraj�cej si� w po�owie drogi na jeden z himalajskich szczyt�w.
Serce wali�o mu z podniecenia, gdy wszed� do jaskini, by przygotowa� si�
do zmaterializowania, celem wr�czenia Wielkiemu Lamie jego rzetelnie
zapracowanej nagrody. Przez 10 lat tybeta�ski asceta Kai Yung siedzia�
bez ruchu pogr��ony we wznios�ej kontemplacji. Nast�pnie dziesi�� lat
przesiedzia� na szczycie kolumny, osi�gaj�c dodatkowe zas�ugi. A przez
ostatni� dekad� �y� w tej grocie jak pustelnik, zapominaj�c o
przyziemnych sprawach.
Najm�odszy anio� przeskoczy� pr�g groty - i zamar� ze zdumienia.
Najwyra�niej trafi� w niew�a�ciwe miejsce. Przejmuj�cy zapach sake
uderzy� go w nozdrza. Stan�� jak wryty i z przera�eniem wpatrywa� si� w
zasuszonego, ma�ego staruszka, kt�ry, przykucni�ty rado�nie przy
ognisku, piek� udko jagni�cia. Jaskinia rozpusty!
Jak nale�a�o si� spodziewa�, najm�odszy z anio��w, wiedz�c niewiele
o losach �wiata, nie m�g� poj��, co spowodowa�o upadek Wielkiego Lamy.
Olbrzymi dzban sake, kt�ry zostawi� u wej�cia do groty jaki� nieopatrzny
wierny, wygl�da� zach�caj�co, wi�c Lama spr�bowa�, potem raz jeszcze. W
obecnej chwili by� to najgorszy kandydat na �wi�tego.
Najm�odszy anio� waha� si�. Jego wytyczne by�y jednoznaczne. Ten
rozpustny pijaczyna z pewno�ci� nie m�g� by� przeznaczony do noszenia
aureoli. Lama czkn�� g�o�no i si�gn�� po kolejn� czark� sake. Widz�c to,
anio� nie czeka� d�u�ej, rozpostar� skrzyd�a i odlecia� w poczuciu
obra�onej dumy.
W jednym ze �rodkowo-zachodnich stan�w Ameryki P�nocnej le�y
miasteczko o nazwie Tybet. Kt� mo�e mie� pretensje do anio�a, �e
wyl�dowa� w�a�nie tutaj i po kr�tkich poszukiwaniach odnalaz� cz�owieka,
kt�ry najwidoczniej ju� dojrza� do tego, by zosta� �wi�tym. Jego
nazwisko, jak g�osi�a tabliczka na drzwiach ma�ego domku na
przedmie�ciach - brzmia�o K. Young.
"Mo�e �le zrozumia�em", pomy�la� najm�odszy anio�. "M�wili mi, �e
chodzi o Kai Yung. To jest Tybet, wi�c to musi by� on. W ka�dym razie
wygl�da jak �wi�ty".
"Tak", stwierdzi� najm�odszy, "to tu. Gdzie jest aureola.
Pan Young siedzia� zadumany na brzegu ��ka ze spuszczon� na piersi
g�ow�. Przedstawia� sob� �a�osny widok. W ko�cu wsta�, ubra� si�.
Ubrany, ogolony; uczesany i umyty zszed� na d� na �niadanie.
Jill Young, jego �ona, przegl�da�a gazet�, popijaj�c sok
pomara�czowy. By�a drobn�, ca�kiem �adn� kobiet� w �rednim wieku, kt�ra
ju� dawno temu zaniecha�a pr�b zrozumienia zawi�o�ci �ycia. Uzna�a, �e
to zbyt skomplikowane. Bez przerwy dzia�y si� jakie� dziwne rzeczy. Wi�c
o wiele rozs�dniej jest sta� na uboczu i po prostu patrze� na to, co si�
dzieje. Skutkiem takiej postawy by�o to, �e jej �adn� twarzyczk�
oszcz�dza�y zmarszczki, za to wiele siwych w�os�w przyby�o na g�owie m�a.
Wi�cej mo�na by powiedzie� obecnie o g�owie pana Younga. W nocy
uleg�a ona pewnym zmianom. Pan Young by� nie�wiadomy tego. Jill pi�a sok
i z u�miechem przygl�da�a si� dziwacznemu kapeluszowi reklamowanemu w
gazecie.
- Cze�� Filthy - powiedzia� Young. - Dzie�doberek. Nie by�o to
skierowane do �ony. Pojawi� si� bowiem ma�y terierek szkocki, o mocno
�obuzerskim wygl�dzie, kt�ry miota� si� histerycznie pod nogami swojego
pana, wpadaj�c w zupe�ne szale�stwo, kiedy pan poci�gn�� go lekko za
kosmate uszy. Ma�y chuligan trzepa� g�ow� na wszystkie strony i
popiskuj�c z rado�ci, �lizga� si� pyskiem po dywanie. Zm�czywszy si� w
ko�cu, terierek, wabi�cy si� Filthy MacNasty, zacz�� wali� �ebkiem o
pod�og� z widocznym zamiarem pozbycia si� resztek rozumu, je�li jeszcze
takowe posiada�.
Young zignorowa� te dobrze mu znane popisy. Usiad�, roz�o�y�
serwetk� i przyjrza� si� �niadaniu. Chrz�kn�wszy z ukontentowania zabra�
si� do jedzenia.
Jedz�c, zacz�� zdawa� sobie spraw�, �e �ona przygl�da mu si� dziwnie
z rosn�cym zainteresowaniem. Pospiesznie wytar� usta serwetk�. Ale Jill
nadal patrzy�a podejrzliwie.
Young zbada� stan swojej koszuli. Je�li nie by�a niepokalanie
czysta, to przynajmniej nie znalaz� na niej zab��kanych kawa�k�w bekonu
czy jajka. Spojrza� na �on� i zauwa�y�, �e wpatrywa�a si� w co� nieco
ponad jego g�ow�. Spojrza� w g�r�.
Jill, poruszywszy si� nieznacznie, szepn�a.
- Kenneth, co to jest?
Young przejecha� r�k� po w�osach.
- Co takiego kochanie?
- To na twojej g�owie.
Przetrz�sn�� palcami w�osy.
- Na mojej g�owie? O czym m�wisz?
- To �wiec�ce - wyja�ni�a Jill. - Co, na Boga, zrobi�e� sobie?
Young zacz�� odczuwa� lekk� irytacj�.
- Nic. Zdarza si� czasem, �e m�czy�ni �ysiej�.
Jill zmarszczy�a brwi i �ykn�a soku. Jej oczy z uporem spogl�da�y w
g�r�. W ko�cu odezwa�a si�:
- Kenneth, chcia�abym, �eby�...
- Co?
Wskaza�a na wisz�ce na �cianie lustro.
Chrz�kn�wszy z dezaprobat�, Young wsta� i podszed� do lustra. Nie
spostrzeg� nic nadzwyczajnego. Ta sama twarz, kt�r� widywa� w lustrze od
lat. Nic nadzwyczajnego. Nie m�g�, wskazuj�c na ni�, powiedzie� z dum�:
Sp�jrzcie, oto moje oblicze. Ale - z drugiej strony - jego fizjonomia
nie by�a z tych, co wywo�uj� uczucie za�enowania. Koniec ko�c�w, zwyk�e,
starannie ogolone, zar�owione oblicze. D�ugie obcowanie z nim wzbudza�o
w Youngu uczucie tolerancji, �eby nie powiedzie� dumy.
Lecz otoczone aureol� zyskiwa�o nowy, tajemniczy wyraz.
Aureola by�a zawieszona jakie� dziesi�� centymetr�w nad g�ow�. Mog�a
mie� pi�tna�cie centymetr�w �rednicy i wygl�da�a jak b�yszcz�cy
pier�cie� �wiat�a. Wcale jej nie czu�, kiedy ze zdumieniem dotkn�� jej
par� razy palcami.
- To... aureola - powiedzia� w ko�cu i odwr�ci� si�, by spojrze� na
Jill.
Po namy�le stwierdzi�a:
- Anio�owie miewaj� aureole.
- Czy ja wygl�dam na anio�a? - zdenerwowa� si�. To jest zjawisko
fizyczne. Jak z t� dziewczyn�, kt�rej ��ko mia�o zwyczaj biegania po
pokoju. Czyta�a� o tym.
Jill zna�a t� spraw�.
- Ona robi�a to si�� mi�ni.
- Ale ja nic nie robi� - powiedzia� z przekonaniem. To naukowa
sprawa. Wiele cia� �wieci samoistnie.
- O tak. Na przyk�ad muchomor.
Young bez zmru�enia oka wys�ucha� tej rewelacji, po czym zatar�
r�ce. - Dzi�kuj� ci, kochanie. Przypuszczam, �e wiesz, i� ta wiadomo��
mi nie pomo�e.
Anio�owie maj� aureole powt�rzy�a Jill z niesamowitym uporem.
Young znowu zaw�drowa� przed lustro.
- Kochanie, czy mog�aby� si� zamkn�� na chwil�. Boj� si� jak diabli,
a to, co m�wisz, odwagi mi me dodaje.
Jill rozp�aka�a si�, wybieg�a z pokoju i s�ycha� by�o, jak �ali si�
Filthiemu �ciszonym g�osem.
Young doko�czy� kaw�, ale straci�a ca�y smak. Nie by� wcale tak
przera�ony, jak twierdzi�. To zjawisko by�o dziwne, nieziemskie, ale
�adn� miar� nie przera�aj�ce. Mo�e rogi spowodowa�yby l�k i
konsternacj�. Ale aureola?... Pan Young czytywa� dodatki niedzielne i
st�d wiedzia�, �e wszystkie dziwne zjawiska mo�na wyt�umaczy� naukowo.
Gdzie� s�ysza�, �e ca�a mitologia opiera si� na sprawdzonych naukowo
faktach. To uspokoi�o go, a� do momentu, gdy by� got�w do wyj�cia do biura.
W�o�y� kapelusz. Niestety, aureola by�a nieco zbyt obszerna.
Kapelusz wygl�da� jakby mia� dwa ronda, z kt�rych g�rne jasno �wieci�o.
- Do diab�a! - rzek� zmartwiony. Przekopa� szaf�, mierz�c po kolei
wszystkie kapelusze, ale ,�aden nie zakrywa� aureoli. W takim stanie nie
m�g� przecie� wsi��� do autobusu.
Uwag� jego zwr�ci� spory przedmiot wci�ni�ty w k�t. Wyci�gn�� go i
obejrza� z odraz�. By�o to mocne zdefasonowane, olbrzymie, we�niane
nakrycie g�owy, przypominaj�ce wojskowe czako. By�o ono niegdy� cz�ci�
karnawa�owego kostiumu. Sam kostium przesta� istnie� ju� dawno temu, ale
czako jako� ocala�o, ku uciesze terierka, kt�ry czasami w nim spa�.
To przynajmniej ukryje aureol�. Young ostro�nie w�o�y� to monstrum
na g�ow� i poszed� do lustra. Wystarczy�o jedno spojrzenie. Szepcz�c pod
nosem jakie� pobo�ne teksty otworzy� drzwi i wyszed� z domu.
Wyb�r mniejszego z�a jest cz�sto trudny. W trakcie kosz marnej jazdy
do centrum, nie jeden raz przysz�o Youngowi do g�owy, �e wybra�
fa�szywie. Nie m�g� zmusi� si� do zdarcia z g�owy tego monstrum i
podeptania - cho� mia� na to coraz wi�ksz� ochot�. Wci�ni�ty w k�t
autobusu z zainteresowaniem studiowa� w�asne paznokcie, marz�c o rych�ej
�mierci. Za sob� s�ysza� chichoty i st�umione �miechy, czu� badawcze
spojrzenia rzucane na jego skurczon� ze wstydu g�ow�.
Jaki� dzieciak rozdar� mu serce i szarpa� otwart� ran� bezlitosnymi
paluchami.
- Mamusiu - szepta� przenikliwie ma�y - sp�jrz na tego �miesznego
faceta.
- Tak, kochanie - odpowiedzia� kobiecy g�os. - B�d� grzeczny.
- Co on ma na g�owie? - berbe� domaga� si� odpowiedzi.
Nast�pi�o pe�ne wymowy milczenie.
- Nie wiem, kochanie - odpowiedzia�a w ko�cu zmieszanym g�osem.
- A po co to ma?
Cisza.
- Mamusiu...
- Tak, kochanie.
- Czy on jest pomylony?
- B�d��e cicho! - odpowiedzia�a wymijaj�co.
- Ale co to jest?
Tego by�o ju� za wiele. Young wyprostowa� si� i dumnym krokiem
przeszed� przez autobus, jego szklany wzrok nie widzia� niczego po
drodze. Stoj�c na tylnej platformie; odwr�ci� twarz, by nie widzie�
zaintrygowanych spojrze� konduktora.
Kiedy autobus zwolni�, Young poczu�, �e kto� po�o�y� mu r�k� na
ramieniu. Odwr�ci� si�. Obok niego sta�a matka tego berbecia, patrz�c na
niego z dezaprobat�.
- Tak? - odezwa� si� zgry�liwie.
- To Billy - powiedzia�a kobieta. - Nic si� przed nim nie ukryje.
Czy m�g�by pan mu wyja�ni�, co pan ma na g�owie?
- Brod� Rasputina - warkn�� Young. - Przekaza� mi j� w testamencie.
- I ignoruj�c kolejne pytanie wyskoczy� z autobusu z zamiarem schowania
si� w t�umie.
By�o to do�� trudne. Wiele os�b by�o zaintrygowanych jego nakryciem
g�owy. Na szcz�cie by� ju� blisko biura. Dysz�c ci�ko, wpad� do windy
i rzuciwszy windziarzowi mordercze spojrzenie za��da�:
- Dziewi�te!
- Prosz� mi wybaczy�! - odezwa� si� uprzejmie windziarz. - Ma pan
co� na g�owie.
- Wiem - odpowiedzia� Young. - Sam to tam wsadzi�em.
Robi�o wra�enie, �e wyja�nia�o to wszelkie w�tpliwo�ci. Ale skoro
tylko pasa�er wyszed� z windy, ch�opak u�miechn�� si� szeroko. Par�
minut p�niej, spotkawszy dozorc�, spyta�:
- Znasz pana Younga? Ten facet...
- Znam go. I co z tego?
- ...spi� si� jak szewc.
- On? Zg�upia�e�.
- Spity jak bela - zapewnia� ch�opak - jak pragn� zdrowia.
Tymczasem u�wi�cony Young zbli�a� si� do gabinetu doktora Frencha,
lekarza, kt�rego kiedy� pozna�, a kt�ry szcz�liwym zbiegiem
okoliczno�ci urz�dowa� w tym samym budynku. Nie czeka� d�ugo.
Piel�gniarka, popatrzywszy z przera�eniem na jego niesamowite nakrycie
g�owy, znikn�a na chwil�, i powr�ciwszy szybciutko, zaprowadzi�a
pacjenta do gabinetu.
Dr French, wysoki, uprzejmy m�czyzna z pot�nymi w�siskami niemal
wylewnie powita� Younga.
- Prosz�, prosz� wej��. Jak si� pan miewa? Mam nadziej�, �e to nic
powa�nego. Prosz� zdj�� kapelusz.
- Chwileczk� - zaoponowa� Young, broni�c si� przed lekarzem. -
Najpierw chcia�bym wyja�ni�. Mam co� na g�owie.
- Ci�cie, blizn� czy p�kni�cie? - zainteresowa� si� lekarz. -
Opatrz� pana w mgnieniu oka.
- Nie jestem chory - zaprotestowa� Young. - Przynajmniej mam
nadziej�, �e nie. Mam... tego, no... aureol�. - Ha, ha - za�mia� si� dr
French. - Aureol�? Chyba nie jest pan taki �wi�ty?
- Do diab�a - warkn�� Young i zerwa� swoj� czap�. Doktor cofn�� si�
o krok. Po chwili zaintrygowany spr�bowa� dotkn�� aureoli palcem, jednak
nie uda�o mu si�.
- B�d� szczery, to co� dziwnego - powiedzia� w ko�cu. - Rzeczywi�cie
wygl�da jak aureola, nieprawda�?
- Ale co to jest? Chcia�bym si� dowiedzie�. French zawaha� si�.
Szarpn�� nerwowo w�sy.
- Tak, to raczej nie moja specjalno��. Mo�e fizyk m�g�by - no nie?
Mo�e Mayo? Czy to si� zdejmuje?
- Nie! Nie mo�na tego nawet dotkn��.
- Ach tak. Wydaje mi si�, �e b�d� potrzebowa� opinii specjalist�w.
Tymczasem, prosz� pozwoli�...
Odby�o si� systematyczne szale�stwo: badano serce, temperatur�,
krew, �lin� i nask�rek, a wyniki zapisano.
W ko�cy French stwierdzi�:
- Jest pan zdr�w jak ryba. Prosz� przyj�� jutro o dziesi�tej.
Zaprosz� paru specjalist�w na konsultacj�.
- A czy... nie mo�e pan tego jako� usun��?
- Wola�bym nie pr�bowa� teraz. To mo7.e by� jaka� forma
radioaktywno�ci. Mo�e by� potrzebna terapia radowa...
Young wyszed�, mrucz�c pod nosem o promieniach alfa i gamma.
Zniech�conym gestem wdzia� swoje kapelutko i zszed� na d�, do biura.
Agencja Reklamowa Atlas by�a najbardziej konserwatywn� z
istniej�cych. Zosta�a za�o�ona w 1820 roku przez dw�ch braci z siwymi
bokobrodami i odnosi�o si� wra�enie, �e do dnia dzisiejszego nosi pi�tno
tych nieszcz�snych bokobrod�w. Wszelkie zmiany napotyka�y na dezaprobat�
zarz�du, kt�ry dopiero w 1938 roku uzna� fakt istnienia radia i podpisa�
kontrakty na reklam� radiow�.
Zdarzy�o si�, �e m�odszy wiceprzewodnicz�cy Agencji zosta� zwolniony
z pracy za... noszenie czerwonego krawatu. Young przekrad� si� chy�kiem
do swojego pokoju. By� pusty. Opad� na krzes�o przy biurku, zdj��
kapelusik i spojrza� na� z chichotem. Wygl�da� chyba jeszcze gorzej, ni�
kiedy zobaczy� go rano w szafie. Przypomina� nieco szop� na siano i co
gorsze pachnia� niezbyt mocno, ale bez w�tpienia by� to zapach
niedomytego terierka.
Young zbada� aureol� i - stwierdziwszy, �e trzyma si� doskonale --
wzi�� si� do pracy. Spojrza� wzrokiem pe�nym nieszcz�cia na uchylaj�ce
si� drzwi, w kt�rych w�a�nie pojawi� si� Edwin G. Kipp, szef agencji
Atlas. Young ledwie zd��y� wcisn�� g�ow� pod biurko, by ukry� aureol�.
Kipp by� drobnym, wytwornym m�czyzn�, nosz�cym binokle i br�dk� a
la Van Dyck z wdzi�kiem i pow�ci�gliwo�ci�. Jego krew ju� dawno temu
musia�a przeistoczy� si� w bry�ki lodu. Otacza�a go aura elegancji, �eby
nie powiedzie� ponurego konserwatyzmu.
- Dzie� dobry panu - przywita� si�. - A... czy to pan?
- Tak - zapewni� niewidoczny Young. - Dzie� dobry. W�a�nie wi���
sznurowad�a.
Od udzielenia odpowiedzi wybawi� Kippa atak nies�yszalnego niemal
kaszlu. Biurko trwa�o w milczeniu.
- Hm... panie Young?
- Jestem, jestem - odpowiedzia� nieszcz�sny Young. - Jest zasup�ane,
to znaczy, sznurowad�o. Czy pan mnie potrzebuje?
- Tak.
Kipp czeka� ze wzrastaj�cym zniecierpliwieniem. Nie by�o wida�
najmniejszych oznak po�piechu. Szef rozwa�a� mo�liwo�� zajrzenia pod
blat biurka, ale obraz rozmowy przeprowadzonej w tak groteskowych
warunkach by� zbyt odra�aj�cy. Z rezygnacj� wi�c powiedzia� Youngowi, o
co chodzi.
- W�a�nie dzwoni� pan Devlin - stwierdzi� Kipp. Wkr�tce przyje�d�a.
�yczy sobie by... by pokazano mu miasto.
Niewidoczny Young przytakn��. Devlin by� jednym z najlepszych
klient�w agencji. Raczej by�ych klient�w, bo w zesz�ym roku, ku
zmieszaniu Kippa i zarz�du, przeni�s� swoje interesy do innej firmy.
Szef ci�gn�� dalej:
- Powiedzia� mi, �e ma pewne w�tpliwo�ci, co do swojego nowego
kontraktu. Chcia� zleci� go firmie World, ale koresponduj�c z nim w tej
sprawie sk�oni�em go do osobistej rozmowy, kt�ra mo�e przynie�� nam
korzy��. Tak wi�c, przyje�d�a do naszego miasta i pragnie... hm, pragnie
zwiedzi� je. .
Kipp ci�gn�� poufnym tonem:
- Chcia�bym zaznaczy�, �e pan Devlin o�wiadczy� raczej
kategorycznie, i� woli mniej konserwatywn� agencj�. Chodliwsz� - jak to
okre�li�. Wieczorem jeste�my um�wieni na obiad i spr�buj� przekona� go,
�e nasze us�ugi b�d� najw�a�ciwsze. Ale - Kipp znowu zakaszla� - chocia�
dyplomacja jest oczywi�cie wa�na, chcia�bym, by zaj�� si� pan dzisiaj
naszym go�ciem.
W czasie tej przemowy biurko trvda�o w milczeniu. Teraz j�kn�o
konwulsyjnie i stwierdzi�o:
- Nie mog�, jestem chory.
- Jest pan chory? Czy mog� wi�c wezwa� lekarza? Young pospiesznie
odrzuci� t� propozycj� i nadal pozosta� w ukryciu.
- Nie, ja... chcia�em powiedzie�...
- Zachowuje si� pan do�� oryginalnie - rzek� Kipp z godn� pochwa�y
pow�ci�gliwo�ci�. - Jest jednak co�, o czym powinien pan wiedzie�. Nie
chcia�em o tym m�wi�, ale... w ka�dym razie, Zarz�d zwr�ci� uwag� na
pa�sk� osob�. Dyskutowali�my to na ostatnim posiedzeniu. Planujemy
powierzenie panu stanowiska wiceprzewodnicz�cego agencji.
Biurko ca�kiem oniemia�o.
- Przyczyni� si� pan do podwy�szenia standardu naszej pracy w ci�gu
minionych pi�tnastu lat. - M�wi� Kipp. Nawet najdrobniejsza plotka nie
kala pana nazwiska. Gratuluj� panu!
Przewodnicz�cy podszed� z wyci�gni�t� r�k�. R�ka, kt�ra wychyn�a
spod blatu szybko u�cisn�a prawic� Kippa i b�yskawicznie znikn�a.
Nic wi�cej si� nie wydarzy�o. Young nieust�pliwie trwa� w swoim
sanktuarium. Kipp zda� sobie spraw�, �e je�li nie wyci�gnie go si��, nie
ma najmniejszych szans na ujrzenie Younga w obecnej chwili. Wycofa� si�
wi�c, kaszln�wszy ostrzegawczo.
Biedny Young wynurzy� si� spod biurka, krzywi�c si� z b�lu w miar�
rozprostowywania n�g. A to bigos. Ja k mo�e zaj�� si� Devlinem, nosz�c
aureol�? A nie zaj�� si� - �egnaj wiceprezesuro! Young wiedzia�
doskonale, �e pracownicy Agencji Reklamowej Atlas chodz� do�� w�skimi
�cie�kami.
Nag�e pojawienie si� anio�a na szczycie biblioteki przerwa�o jego
rozmy�lania.
Szafka nie by�a wysoka, wi�c nieziemski go�� siad� ca�kiem wygodnie
i zwin�wszy skrzyd�a, macha� pi�tami. Odzienie jego stanowi�a kusa
sukienka z bia�ego brokatu oraz jasno �wiec�ca aureola, na widok kt�rej
Young poczu� nag�� fal� md�o�ci.
- To ju� koniec - powiedzia� z nieugi�t� pewno�ci�. - Aureola mo�e
by� wynikiem zbiorowej hipnozy. Ale kiedy jawi� mi si� anio�y przed
oczami...
- Nie b�j si� - powiedzia� anio�. - Jestem ca�kiem prawdziwy.
Young patrzy� dziko. - Sk�d mam wiedzie�? Najwidoczniej gadam z
powietrzem. To schizo-co� tam. Zje�d�aj.
Anio� kr�ci� palcami u n�g i spogl�da� zafrasowany.
- Chwilowo nie mog�. Chodzi o to, �e pomyli�em si�. Chyba
zauwa�y�e�, �e masz nad g�ow� aureol�?
Young zachichota� nerwowo.
- O tak, zd��y�em zauwa�y�!
Drzwi otworzy�y si�, zanim anio�ek zd��y� odpowiedzie�. Zajrza�
Kipp, ale zobaczywszy, �e Young jest zaj�ty mrukn�� "przepraszam" i
wycofa� si�.
Anio� podrapa� si� po z�otych loczkach.
- Wi�c, twoja aureola mia�a by� w�a�ciwie wr�czona komu innemu -
tybeta�skiemu lamie. Lecz na skutek szczeg�lnego zbiegu okoliczno�ci,
doszed�em do wniosku, �e to ty jeste� kandydatem na �wi�tego. Tak
wi�c... Anio� zrobi� znacz�cy gest.
Young by� ca�kiem zbity z tropu.
- Niezupe�nie...
- Ten lama... zgrzeszy�. A �aden grzesznik nie mo�e nosi� aureoli.
I, tak jak powiedzia�em, wr�czy�em ci j� przez pomy�k�.
- A wi�c mo�esz j� zabra�?
- Twarz Younga by�a pe�na rozmarzenia.
Anio� uni�s� �askaw� d�o�.
- Nie l�kaj si�. Sprawdzi�em u naszego anio�a-archiwariusza.
Wiedziesz przyk�adne �ycie, wi�c w nagrod� pozwolono ci zatrzyma� t�
aureol�, znak �wi�to�ci.
Przera�ony Young skoczy� na r�wne nogi, wymachuj�c r�kami. - Ale...
ale... ale...
- Zosta� w pokoju - powiedzia� anio� i znikn��. Young opad� na
krzes�o, masuj�c bol�c� g�ow�. W tej samej chwili otworzy�y si� drzwi i
na progu stan�� Kipp. Na szcz�cie r�ce Younga chwilowo zas�ania�y aureol�.
- Pan Devlin przyjecha� - zaanonsowa� szef. - Hm... kt� to siedzia�
na biblioteczce?
Young by� zbyt zdruzgotany, by wymy�le� co� sensownego. Wymamrota�
wi�c:
- Anio�.
Kipp pokiwa� g�ow� ze zrozumieniem.
- Tak, oczywi�cie... Chwileczk�. Powiedzia� pan: anio�?... Anio�?
Wielkie nieba! - Zblad� i pospiesznie oddali� si� do swojego biurka.
Young pogr��y� si� w kontemplacji swojego kapelusza, le�a� on wci��
na biurku i kurczy� si� pod morderczym spojrzeniem. Noszenie do ko�ca
�ycia aureoli by�oby niewiele bardziej uci��liwe od paradowania w tej
krety�skiej czapce.
Young z w�ciek�o�ci� paln�� pi�ci� w st�.
- Nie wytrzymam tego d�u�ej, nie �cierpi� - urwa� gwa�townie.
Oszo�omienie b�ysn�o mu w oczach. - Racja! Nie b�d� musia� tego nosi�.
Skoro lamie uda�o si� wymiga�... jasne. Grzesznik nie mo�e nosi�
aureoli. - Twarz Younga sta�a si� uosobieniem z�a. - Zostan� wi�c
grzesznikiem! B�d� depta� wszystkie przykazania.
Zamy�li� si�. Akurat nie m�g� sobie �adnego przypomnie�. Jest! "nie
b�dziesz po��da� �ony bli�niego swego.
Young pomy�la� o �onie swojego s�siada - niejakiej pani Clay,
potwornym babsku licz�cym jakie� pi��dziesi�t wiosen, o twarzy jak
wysuszony pudding. Na z�amanie tego przykazania nie mia� szczeg�lnej ch�ci.
Przypuszczalnie jeden dobry, zdrowy grzech sprowadzi tu anio�a,
kt�ry pospiesznie zabierze jego aureol�. Jak� zbrodni� by�oby naj�atwiej
pope�ni�? Young zmarszczy� brwi.
Nic nie przychodzi�o mu do g�owy. Zdecydowa� si� i�� na spacer. Bez
w�tpienia nadarzy si� jaka� grzeszna okazja. Zmusi� si� do naci�gni�cia
swojej czapeczki i ju� mia� wsi��� do windy, kiedy pozdrowi� go
schrypni�ty g�os. Korytarzem toczy� si� jaki� grubas.
Young instynktownie pozna� pana Devlina
Okre�lenie "gruby" zastosowane do osoby pana Devlina brzmia�o jak
eufemizm. Ten cz�owiek wygl�da�, jakby wylewa� si� z w�asnej sk�ry. Jego
stopy zduszone we w�ciekle ��tych butach na wysoko�ci kostek rozlewa�y
si� niczym rozkwitaj�ce kwiaty. Wlewa�y si� w to �ydki, kt�re wygl�da�y
jakby zbiera�y impet do rozprzestrzenienia si� i wzniesienia, by rzuci�
si� z szalon� bezwolno�ci� i ukaza� w ca�ej okaza�o�ci i w pe�ni chwa�y
w po�owie Devlina. Sylwetka tego gentlemana przywo�ywa�a na my�l ananas
cierpi�cy na elephantiasis. Masy cia�a wylewa�y si� z ko�nierzyka,
tworz�c blad�, obwis�� bry��, w kt�rej Young zauwa�y� pewne niejasne
podobie�stwo do twarzy.
Tak w�a�nie prezentowa� si� pan Devlin, szar�uj�c korytarzem niczym
cwa�uj�cy mamut, pod kt�rego kopytami dr�a�a ziemia.
- Pan jeste� Young! - wysapa�. - Ma�o�my si� nie min�li, co?
Czeka�em w biurze... - Devlin urwa� i spojrza� z zafascynowaniem na
czapk�. Potem sil�c si� na uprzejmo�� za�mia� si� nieszczerze i odwr�ci�
wzrok:
- Chod�my wi�c, jestem got�w.
Young toczy� wewn�trzn� walk� rozszarpywany przez w�tpliwo�ci.
Niezaopiekowanie si� Devlinem mog�o oznacza� utrat� wiceprezesury. Z
kolei aureola ci��y�a niczym kawa� �elaza na jego t�tni�cych skroniach.
Tylko jedna my�l zajmowa�a go bez reszty: Musi pozby� si� tej �wi�to�ci
nad g�ow�.
Jak tylko poradzi sobie z tym, zaufa swojemu szcz�ciu i dyplomacji.
Zabranie gdzie� swojego go�cia mog�oby okaza� si� fatalnym w skutkach
szale�stwem. Wystarczaj�co fatalne by�o paradowanie w tej nieszcz�snej
czapce.
- Przepraszam - chrz�kn�� Young - mam nie cierpi�c� zw�oki spraw�.
Wr�c� jak tylko b�d� wolny.
Sapi�c ze �miechu, Devlin chwyci� go mocno za r�k�.
- Nic z tego. Poka�esz mi pan miasto! Teraz, zaraz! Young wyczu�
silny zapach alkoholu. Szybko pomy�la�.
- Dobrze - zgodzi� si� w ko�cu. - Chod�my wi�c. Na dole jest bar,
wypijemy drinka.
- Dobrze m�wisz - powiedzia� jowialnie Devlin, nieomal
unieszkodliwiaj�c Younga przyjacielskim klepni�ciem po plecach.
- O, jest winda.
Wcisn�li si� do �rodka. Young zamkn�� oczy i cierpia�, czuj�c, jak
jego kapelusz przyci�ga zaciekawione spojrzenia. Popad� w stan �pi�czki,
z kt�rego ockn�� si� dopiero na parterze, gdzie Devlin wyci�gn�� go z
windy i zawl�k� do pobliskiego baru.
Plan Younga by� nast�puj�cy: wleje par� drink�w do przepastnej
gardzieli swojego kompana i poczekawszy na odpowiedni moment, dyskretnie
si� ulotni. �w przemy�lny plan mia� tylko jedn� wad�: Devlin nie chcia�
pi� sam.
- Jeden dla mnie i jeden dla ciebie - zadecydowa�. I jeszcze po jednym.
Young nie m�g� odm�wi� w tych okoliczno�ciach. Najgorsze w tym
wszystkim by�o to, �e alkohol wypity przez Devlina zostawa� natychmiast
poch�oni�ty przez wszystkie kom�rki jego olbrzymiego cielska, kt�rego
w�a�ciciel trwa� ostatecznie w jednakowym stanie pe�nego szcz�cia,
podczas gdy biedny Young, by okre�li� to delikatnie, by� zalany.
Siedzia� cichutko na .swoim sto�ku, spogl�daj�c na Devlina. Za
ka�dym nadej�ciem kelnera Young widzia� jego wzrok przykuty do
kapelusza. Irytowa�o go to coraz bardziej.
Poza tym Young martwi� si� swoj� aureol�. Rozmy�la� o grzechach.
Podpalenie, w�amanie, sabota� i morderstwo jak w kalejdoskopie
przesuwa�y si� przez jego zamroczony umys�. W pewnej chwili spr�bowa�
porwa� kelnerowi drobne, ale ten by� zbyt czujny. U�miechn�� si� tylko
przyja�nie i postawi� przed Youngiem kolejn� szklaneczk�.
Ten ostatni wpatrywa� si� w ni� z odraz�. Nagle, podj�wszy jak��
decyzj�, wsta� i po�eglowa� do drzwi. Devlin dogoni� go dopiero na ulicy.
- Co si� sta�o? Strzelmy jeszcze po jednym!
- Mam co� do zrobienia - powiedzia� Young z bolesn� dobrotliwo�ci�.
Wyrwa� lask� mijanemu przechodniowi i zacz�� ni� wywija� tak gro�nie, �e
protestuj�ca ofiara uciek�a w panice. Podni�s�szy lask�, zaduma� si�
ponuro.
- Co masz do roboty? - indagowa� Devlin. - Poka� mi miasto.
Young przygl�da� si� uwa�nie dzieciakowi, kt�ry sta� przy kraw�niku
i odwzajemnia� mu si� r�wnie zaintrygowanym spojrzeniem. Brzd�c
przypomnia� mu tego ohydnego smarkacza z autobusu.
- Co to takiego wa�nego? - ��da� wyja�nie� Devlin. - Wa�ne sprawy, o
co chodzi?
- Musz� spra� paru brzd�c�w - powiedzia� Young i ruszy� na
przera�onego malca, wymachuj�c lask�. Dzieciak, krzykn�wszy
przera�liwie, uciek�. Young goni� go par� metr�w, po czym natkn�� si� na
latarni�. S�up zachowywa� si� nieuprzejmie i w�adczym gestem zabrania�
przej�cia. Young zaprotestowa�, zacz�� si� k��ci�, ale bez skutku.
Dzieciak dawno ju� zwia�. udzieliwszy lampie paru
z�o�liwie-sarkastycznych uwag, Young odwr�ci� si�. - Co ty do licha
wyrabiasz? - zirytowa� si� Devlin. Chod� st�d, bo gliniarz ju� ci si�
przygl�da. - Wzi�� Younga pod r�k� i poprowadzi� zat�oczonym chodnikiem.
- Co wyrabiam? - drwi� Young. - To proste, chc� grzeszy�!
- Tego... Grzeszy�?
- Grzeszy�.
- Ale po co?
Young znacz�co postuka� si� po czapeczce, ale Devlin nie zrozumia�
w�a�ciwie jego gestu.
- Jeste� czubek?
- Zamknij si� - Young wpad� w furi� i nieoczekiwanie wstawi� lask�
mi�dzy nogi przechodz�cego dyrektora banku, kt�rego zna� z widzenia.
Nieszcz�nik upad� ci�ko na chodnik, lecz wsta� bez uszczerbku,
zachowuj�c godno��. - Przepraszam! - warkn��.
Young wykona� seri� dziwnych gest�w. Podbieg� do lustra na jednej z
wystaw, czyni�c jakie� niesamowite wygibasy ze sw� czapk�. Najwyra�niej
pr�bowa� unie�� j� nieco, by m�c pod ni� zajrze�, jednocze�nie nie
narazi� si� na wzrok profan�w. W ko�cu zakl�� g�o�no, odwr�ci� si�,
ci�gn�c za sob� zdumionego Devlina niczym balon na uwi�zi. Szed�,
mrucz�c do siebie st�umionym g�osem.
- Grzech - prawdziwy grzech. Co� strasznego. Spali� przytu�ek dla
sierot. Zabi� te�ciow�. Zabi�... kogokolwiek! Spojrza� szybko na
Devlina, a ten a� cofn�� si� w przyp�ywie nag�ego strachu. W ko�cu Young
chrz�kn�� z dezaprobat�.
- Nie. Za t�usty. Nie mo�na strzelb� ani no�em. Trzeba by
wysadza�... Czekaj! - �cisn�� Devlina za r�k�. - Kradzie� to grzech! Czy
nie tak?
- Oczywi�cie - zgodzi� si� dyplomatycznie Devlin. Ale ty nie...
Young potrz�sn�� g�ow�. - Nie, za du�o ludzi. Nie ma sensu nara�a�
si� na wi�zienie. Chod�my.
Ruszy� �wawo. Devlin za nim. Jak obieca�, pokaza� go�ciowi miasto,
chocia� p�niej �aden z nich nie m�g� sobie dok�adnie przypomnie�, co
robili. Wkr�tce Devlin zatrzyma� si� w sklepie alkoholowym celem
uzupe�nienia ubytk�w i wychyn�� z niego z butelkami stercz�cymi tu i
�wdzie z kieszeni.
Godziny zlewa�y si� w alkoholowej mgie�ce. Dla nieszcz�snego Devlina
�ycie stawa�o si� mglist� nierealno�ci�. Popad� w stan �pi�czki, ledwie
zdaj�c sobie spraw� z licznych wydarze�, kt�re nast�powa�y jedne po
drugich w czasie ca�ego popo�udnia a� do p�na w nocy. Na koniec doszed�
na tyle do siebie, by u�wiadomi� sobie, �e wraz z Youngiem stoj� przed
drewnian� figur� Indianina, na zewn�trz sklepu tytoniowego. By� to by�
mo�e ostatni z drewnianych Indian. Ten zu�yty nieco relikt minionych dni
sprawia� wra�enie, �e przygl�da si� wyblak�ymi, szklanymi oczami gar�ci
drewnianych papieros�w, kt�re trzyma� w wyci�gni�tej r�ce.
Young pozby� si� gdzie� swojego nakrycia g�owy i Devlin nagle
dostrzeg� w swoim towarzyszu co� zdecydowanie niepokoj�cego.
Odezwa� si� �agodnie: - Ty masz aureol�.
Young nieznacznie drgn��.
- Tak - powiedzia� - mam aureol�. Ten Indianin... - przerwa�.
Devlin spojrza� z odraz�. W jego nieco zm�czonym umy�le drewniany
Indianin wywiera� o wiele mocniejsze wra�enie, ni� ta podejrzana
aureola. A� ciarki go przesz�y. Z dezaprobat� odwr�ci� wzrok.
- Kradzie� to grzech - szepn�� Young i po chwili z radosnym
okrzykiem zacz�� podnosi� Indianina. Pad� natychmiast ra�ony jego
ci�arem, lecz zaraz, bluzgaj�c przekle�stwami, ponownie spr�bowa�
ruszy� to straszyd�o.
- Ci�kie - st�kn��, uporawszy si� w ko�cu. - Pom� mi.
Devlin ju� dawno porzuci� nadziej� znalezienia jakiej� logiki w
poczynaniach tego szale�ca. Young by� zdeterminowany, by zgrzeszy�, a
fakt posiadania przez niego aureoli by� w pewnym stopniu niepokoj�cy dla
podpitego Devlina. W ko�cu obaj panowie pow�drowali ulic�, taszcz�c
sztywne cia�o drewnianego Indianina.
W�a�ciciel sklepu tytoniowego wyszed� na ulic� i patrzy� w �lad za
nimi, zacieraj�c r�ce. W jego oczach, �ledz�cych oddalaj�c� si� figur�,
widnia�a nieskrywana rado��.
- Przez dziesi�� lat pr�bowa�em pozby� si� tej maszkary - szepn��
rado�nie. - I teraz... nareszcie!
Wszed� do sklepu i zapali� cygaro, by uczci� swoje wyzwolenie.
Tymczasem Young i Devlin znale�li post�j taks�wek. Sta�a tam jaka�
taks�wka, kt�rej kierowca s�ucha� radia, pal�c papierosa. Young pomacha�
na niego.
- Taks�wka? - Kierowca o�ywi� si�, wyskoczy� z samochodu i otworzy�
drzwiczki. Zastyg� w p�uk�onie, oczy o ma�o nie wyskoczy�y mu z orbit.
Nigdy nie wierzy� w duchy. Ma�o, uwa�a� si� za cynika. Ale stan�wszy
oko w oko z bulwiastym wampirem i upad�ym anio�em, taszcz�cym sztywny
korpus Indianina, uwierzy� nagle, �e poza �yciem rozci�ga si� ciemna
otch�a� pe�na niewyobra�alnego z�a. J�kn�wszy rozdzieraj�co, przera�ony
kierowca da� susa do swojej taks�wki, ruszy� i znik� jak dym w podmuchu
wiatru.
Young z Devlinem spojrzeli ponuro na siebie.
- I co teraz? - spyta� Devlin.
- Tak - odpar� Young. - Mieszkam niedaleko st�d. Par� ulic dalej.
Chod�my wi�c!
By�o bardzo p�no i ulice by�y niemal puste. Paru przechodni�w,
kt�rych spotkali, dla zachowania w�adz umys�owych wola�o zignorowa�
mijanych w�drowc�w i i�� w�asn� drog�. Tak wi�c Young, Devlin i
drewniany Indianin dotarli do celu.
Drzwi domu by�y zamkni�te, a Young nie m�g� znale�� klucza. Czu�
dziwn� awersj� do budzenia Jill. Z r�wnie dziwnego powodu czu�, �e
drewniany Indianin powinien zosta� ukryty. Piwnica wydawa�a si� by�
doskona�ym schronieniem. Zaci�gn�� obu kompan�w pod piwniczne okienko,
st�uk� je i najciszej jak potrafi� wrzuci� figur� do �rodka.
- Czy ty naprawd� tu mieszkasz? - Dopytywa� si� podejrzliwie Devlin.
- Cicho! - przestrzega� Young. - Chod�my.
Ruszy� w �lad za Indianinem, l�duj�c z hukiem na kupie w�gla.
Wkr�tce do��czy� Devlin, sapi�c i narzekaj�c. W piwnicy by�o ca�kiem
jasno. Aureola �wieci�a z si�� co najmniej dwudziestowatowej �ar�wki.
Young pozwoli� Devlinowi opatrze� pot�uczenia, a sam zacz�� szuka�
Indianina. Figura znikn�a gdzie� nieoczekiwanie. W ko�cu znalaz� j� za
bali�, wyci�gn�� i postawi� w k�cie. Cofn�� si� o krok i patrzy� na ni�,
chwiej�c si� nieznacznie.
- Jest wi�c grzech - czkn�� z zachwytem. - Kradzie�. Nie chodzi o
to, co si� kradnie. Chodzi o zasad�. Drewniany Indianin jest tyle wart,
co milion dolar�w, prawda Devlin?
- Chcia�bym por�ba� tego India�ca na kawa�ki - odpowiedzia� z
zapa�em Devlin. - Kaza�e� mi go targa� co najmniej pi�� kilometr�w. -
Przerwa� na chwil� nas�uchuj�c. - A co to, na Boga?
S�ycha� by�o jaki� zbli�aj�cy si� tumult. Filthy, cz�sto pouczany o
obowi�zkach str�a domu, poczu� nadarzaj�c� si� okazj�. Z piwnicy
dochodzi�y ha�asy - bez w�tpienia z�odzieje. Chuliga�ski terierek
pop�dzi� wi�c schodami w d� przy akompaniamencie straszliwych pogr�ek
i przekle�stw. G�o�no obwieszczaj�c swoj� ch�� wykurzenia intruz�w,
rzuci� si� na Younga, kt�ry wydawa� jakie� pospieszne cmokania celem
uspokojenia rozwrzeszczanego terierka.
Filthy mia� jednak inny pogl�d na t� spraw�. Zakr�ci� si� niczym
derwisz �akn�cy krwawego morderstwa. Young zatrzepota� r�kami,
bezskutecznie chc�c z�apa� r�wnowag�, po czym run�� jak d�ugi na
pod�og�. Le�a� tak z twarz� ku ziemi, podczas gdy Filthy, spostrzeg�szy
aureol�, rzuci� si� na ni�, tratuj�c g�ow� swego pana.
St�amszony Young czu�, jak nadci�gaj� zjawy wypitych drink�w. Chcia�
schwyci� psa, ale trafi� na stopy drewnianego Indianina. Figura
zachwia�a si�. Filthy spostrzeg� zawczasu niebezpiecze�stwo, wi�c
rozp�aszczy� si� u boku swojego pana. Jednak w p� drogi zawaha� si�,
jako �e przypomnia�y mu si� jego powinno�ci. Ze st�umionym warkni�ciem
zatopi� wi�c z�by w najbli�szej pyska cz�ci cia�a Younga, usi�uj�c
pozbawi� nieszcz�nika spodni.
Tymczasem Young z twarz� wtulon� w pod�og� trzyma� nog� drewnianego
Indianina w desperackim u�cisku. Rozleg� si� og�uszaj�cy �omot. Bia�e
�wiat�o zala�o piwnic�. Pojawi� si� anio�.
Tego by�o ju� za wiele jak na mo�liwo�ci Devlina. Klapn�� na stosie
w�gla, zamkn�� oczy i zacz�� m�wi� co� cicho do siebie. Filthy warkn��
na przybysza, spr�bowa� - jednak bez powodzenia - ugry�� jedno ze
zwisaj�cych mu przed nosem skrzyde�, po czym zaduma� si� nad tym
wszystkim, poszczekuj�c ochryple. Skrzyd�o przejawia�o ma�o zadowalaj�c�
go niematerialno��.
Anio� stan�� nad Youngiem z p�on�cymi oczami, w pozie wyra�aj�cej
�yczliwe zadowolenie.
- Niech to b�dzie - powiedzia� cicho - symbolem twojego pierwszego
dobrego uczynku, od dnia kiedy nosisz aureol�. - Ko�cem skrzyd�a wskaza�
na ponur� figur� Indianina, kt�ra natychmiast znikn�a. - Uradowa�e�
serce bli�niego - ma�� rzecz�, to prawda, jednak uradowa�e� go i to
kosztem du�ego wysi�ku ze swojej strony.
- Przez ca�y dzie� walczy�e�, by go uwolni�, nie licz�c na nagrod�,
a tylko na jutrzejsze troski, kt�re gn�bi� ci� b�d�. - Id� wi�c, K.
Youngu, i niech aureola b�dzie ci nagrod� i strze�e ci� od wszystkich
grzech�w. - Najm�odszy anio� znik� cicho, za co Young by� mu szczerze
wdzi�czny. Zacz�a go ju� bowiem bole� g�owa i obawia� si� mo�liwo�ci
ha�a�liwego znikni�cia.
Filthy szczekn�� nerwowo i ponowi� atak, na aureol�. W tej sytuacji
Young stwierdzi�, �e niezb�dny jest powr�t do - niemi�ej mu - pozycji
pionowej. Spowodowa�o to wprawdzie silne wirowanie �cian wraz z bali�,
przypominaj�ce pl�sy wszystkich niebia�skich istot, jednak
uniemo�liwia�o dalsze ta�ce derwisza wykonywane przez Filthiego na jego
g�owie.
Kiedy troch� p�niej obudzi� si� ca�kiem trze�wy, uczu� skruch�.
Le�a� mi�dzy stertami w�gla, patrzy� na zagl�daj�ce przez okienko
promienie s�o�ca i pr�bowa� odtworzy� ze strz�pk�w wspomnie� wydarzenia
dnia wczorajszego. Jego �o��dek podejmowa� spazmatyczne pr�by ucieczki
przez piek�ce gard�o.
Wraz z obudzeniem przysz�a �wiadomo�� trzech fakt�w: jutrzejsze
troski gn�bi�y go faktycznie; aureola odbija�a si� w szkle nad toaletk�
- no i jeszcze po�egnalne s�owa anio�a.
J�kn�� z g��bi serca. Kac zniknie, niestety, nie zniknie aureola.
Tylko grzesz�c, mo�e sta� si� niegodnym jej - ale ta �wiec�ca ochrona
odr�nia�a go od wszystkich innych ludzi. Wszystkie jego uczynki b�d�
odt�d dobre, to co zrobi, b�dzie s�u�y�o innym. Nie m�g� ju� wi�cej
zgrzeszy�!
przek�ad : Anna Zastawnik
<abc.htm> powr�t
Henry Kuttner
Dwur�ka maszyna
Zawsze od czas�w Orestesa istnieli ludzie, kt�rych �ciga�y Furie.
Dopiero jednak w Dwudziestym Drugim Wieku ludzko�� stworzy�a dla siebie
ze stali zesp� prawdziwych Furii. Przedtem ludzko�� przesz�a kryzys.
By� wi�c sensowny pow�d do budowy cz�ekokszta�tnych Furii, chodz�cych
krok w krok za lud�mi, kt�rzy zabijali innych ludzi. Za nikim wi�cej.
Nie by�o ju� w�wczas �adnych innych przest�pstw, kt�re mia�yby
jakiekolwiek znaczenie.
Rzecz by�a prosta. Bez �adnego ostrze�enia cz�owiek, kt�ry czu� si�
ca�kowicie bezpieczny, nagle s�ysza� za sob� ciche st�panie. Ogl�da� si�
i widzia� id�c� ku niemu maszyn� o dw�ch r�kach, wygl�daj�c� jak
cz�owiek ze stali, bardziej nieprzekupn�, ni� m�g�by by� jakikolwiek
cz�owiek zbudowany z czego� innego ni� stal. Wtedy dopiero morderca
wiedzia�, �e zosta� os�dzony i skazany przez wszechwiedz�ce,
elektroniczne umys�y, znaj�ce spo�ecze�stwo lepiej, ni� m�g�by je pozna�
jakikolwiek umys� ludzki.
Przez reszt� swoich dni cz�owiek s�ysza� za sob� owe ciche kroki,
krocz�c� klatk� o niewidzialnych pr�tach, kt�ra odgradza�a go od �wiata.
Ju� nigdy w �yciu nie mia� by� samotny. A pewnego dnia - nigdy nie
wiedzia�, kiedy stra�nik zmienia� si� w kata.
Danner siedzia� wygodnie rozparty na profilowanym, restauracyjnym
krze�le i smakowa� j�zykiem kosztowne wino. Przymkn�� oczy, by lepiej
czu� jego smak. Czu� si� absolutnie bezpieczny. Och, by� chroniony,
chroniony w spos�b doskona�y. Ju� blisko godzin� tu siedzia�, zamawiaj�c
najdro�sze potrawy, ws�uchuj�c si� w cich� muzyk� i szmer rozm�w przy
s�siednich stolikach. To by�o mi�e miejsce. I by�o bardzo mi�o mie� tak
du�o pieni�dzy - teraz.
To prawda, musia� zabi�, by je zdoby�. Nie masz poczucia winy, je�li
ci� nie wykryj�, a Danner by� chroniony. Chroniony u samego �r�d�a, co
by�o czym� nowym w tym �wiecie. Danner zna� konsekwencje zab�jstwa.
Gdyby Hartz nie przekona� go, �e jest absolutnie bezpieczny, nigdy by
nie poci�gn�� za spust...
Przez jego umys� przemkn�o wspomnienie jakiego� archaicznego s�owa.
Grzech. Nic nie znaczy�o. Kiedy�, w jaki� niezrozumia�y spos�b, ��czy�o
si� z win�. Teraz ju� nie. Ludzko�� przesz�a zbyt wiele. Grzech by�
s�owem pozbawionym znaczenia.
Przesta� o tym my�le� i skosztowa� sa�aty "heart-ofpalms". Nie
smakowa�a mu. No c�, z takimi rzeczami trzeba si� liczy�. Nic nie jest
doskona�e. Znowu �ykn�� wina. Lubi�, jak szk�o, niby co� �ywego,
wibrowa�o w jego r�ku. To by�o dobre wino. Zastanawia� si�, czy nie
zam�wi� jeszcze. Nie, pomy�la�, zostawmy to na nast�pny raz. Tak wiele
by�o jeszcze przed nim, tak wiele czeka�o na niego. To by�o warte
ka�dego ryzyka. A on, oczywi�cie, nie ryzykowa�.
Danner by� cz�owiekiem, kt�ry urodzi� si� w niew�a�ciwym czasie. By�
wystarczaj�co stary, by pami�ta� ostatnie dni utopii, wystarczaj�co
m�ody, by schwyta�y go w pu�apk� nowe prawa ekonomii niedostatku, kt�re
maszyny narzuci�y swoim tw�rcom. We wczesnej m�odo�ci mia� dost�p do
ka�dego zbytku, tak jak wszyscy. Pami�ta� dni, kiedy dopiero dorasta�, a
ostatnie Maszyny Ucieczki jeszcze pracowa�y, pami�ta� cudowne, jaskrawe,
przedziwne wizje �wiat�w, kt�re nigdy nie istnia�y i istnie� nie mog�y.
Potem ekonomika niedostatku zlikwidowa�a te przyjemno�ci. Teraz dostaje
si�, co konieczne - i nic wi�cej. Teraz trzeba pracowa�. Danner
nienawidzi� ka�dej minuty tych nowych czas�w.
Gdy nadesz�a gwa�towna zmiana, by� zbyt m�ody i niedo�wiadczony, by
wzi�� udzia� w wy�cigu. Dzisiejsi bogacze byli lud�mi, kt�rzy zbudowali
swe fortuny na kontrolowaniu nielicznych rozkoszy, zapewnianych jeszcze
przez maszyny. Wszystko, co pozosta�o Dannerowi, to pi�kne wspomnienia i
ponure, gniewne uczucie, �e go oszukano. Jedyne, czego pragn��, to, by
wr�ci�y jasne dni i nie mia�o znaczenia, jak to osi�gn��.
C�, teraz to osi�gn��. Przesun�� palcem po brzegu kieliszka,
ws�uchuj�c si�, jak cicho d�wi�czy pod jego dotkni�ciem. Dmuchane szk�o?
- zastanawia� si�, Zbyt ma�o wiedzia� o przedmiotach zbytku, by
zrozumie�. Ale nauczy si�. Mia� ca�e �ycie, �eby si� uczy�. I by�
szcz�liwym.
Popatrzy� na sal�. Poprzez przezroczysty dach widzia� st�oczone
wie�e miasta. Tworzy�y kamienny las ci�gn�cy si� dalej, ni� si�ga�
wzrokiem. A to by�o tylko jedno miasto. Kiedy si� nim zm�czy, b�d� inne.
Wok� kraju, wok� planety le�a�a sie� ��cz�ca miasto z miastem, podobna
do olbrzymiej, spl�tanej, na wp� �ywej monstrualnej paj�czyny. Mo�na j�
nazwa� spo�ecze�stwem.
Poczu� nagle, jak zadr�a�a.
Si�gn�� po wino i wypi� szybko. Cie� niepokoju, kt�ry, jak mu si�
zdawa�o, wstrz�sn�� fundamentami miasta, by� czym� nowym. To dlatego...
tak, z pewno�ci� powodem by� nieznany dot�d l�k.
To dlatego, �e nie zosta� odkryty.
To nie mia�o sensu. Oczywi�cie, miasto by�o tworem z�o�onym.
Oczywi�cie, pracowa�o w oparciu o niezawodne maszyny. One i tylko one
sprawia�y, �e cz�owiek nie stawa� si� - i to szybko - kolejnym wymar�ym
gatunkiem. Z maszyn komputery analogowe, elektroniczne komputery by�y
�yroskopem wszelkiego �ycia. Stwarza�y prawa i wymusza�y ich stosowanie,
prawa konieczne, by utrzyma� ludzko�� przy �yciu. Danner niewiele
rozumia� z pot�nych zmian, kt�re przetoczy�y si� nad spo�ecze�stwem za
jego �ycia, ale tyle wiedzia� nawet on...
Wi�c by� mo�e s�usznie poczu� dr�enie podstaw porz�dku spo�ecznego,
bo siedzia� tu, w wygodnym fotelu z pianogumy, popija� wino, s�ucha�
cichej muzyki, a �adna Furia nie sta�a za nim, by dowie��, �e
kalkulatory wci�� strzeg� ludzko�ci...
Je�eli nawet Furie nie s� nieprzekupne, to w co mo�e wierzy� cz�owiek?
I dok�adnie w tym momencie przyby�a Furia.
Danner us�ysza�, jak szmery wok� cichn�. Zamar� z widelcem w
po�owie drogi do ust. Spojrza� ku drzwiom. Furia by�a wy�sza ni�
cz�owiek. Sta�a przez chwil� nieruchomo, popo�udniowe s�o�ce rzuca�o
o�lepiaj�ce b�yski, odbijaj�c si� w jej ramieniu. Nie mia�a twarzy; mimo
to zdawa�a si� wolno bada� wzrokiem jeden stolik po drugim. Potem wesz�a
i s�oneczny refleks znik� z jej ramienia; wygl�da�a jak zakuty w sta�
cz�owiek, powoli id�c mi�dzy jedz�cymi.
- Nie do mnie - powiedzia� do siebie Danner, odk�adaj�c pe�ny
widelec. - Wszyscy si� zastanawiaj�. Ja w i e m. I, jak do ton�cego
umys�u, nap�yn�o czyste, ostre, skoncentrowane w jednej chwili, a
przecie� z wyra�nym ka�dym szczeg�em, wspomnienie tego, co m�wi� Hartz.
Tak, jak kropla wody mo�e odbija� obraz szerokiej panoramy skupiony w
male�kim ognisku, czas zdawa� si� skupia� w jednej sekundzie p�
godziny, kt�re Danner i Hartz sp�dzili razem w biurze Hartza, gdzie
�ciany stawa�y si� przezroczyste za naci�ni�ciem guzika.
Zn�w zobaczy� Hartza, pulchnego, jasnow�osego, ze smutnie
opuszczonymi brwiami. Cz�owiek, kt�ry wydawa� si� spokojny, p�ki nie
zacz�� m�wi�; wtedy czu�o si� wok� niego jakby p�omie�, atmosfer� tak
silnego napi�cia, i� zdawa�o si�, �e powietrze dr�y bezustannie. Danner,
w swojej wizji, sta� przed jego biurkiem, czuj�c przez podeszwy but�w
wibracj� pod�ogi - uderzenia serc komputer�w. Widzia� je przez szyby -
g�adkie, l�ni�ce przedmioty z migaj�cymi na p�ytach czo�owymi
�wiate�kami podobnymi do p�omyk�w p�on�cych w barwach, szklanych
zniczach. S�ysza� ich daleki terkot, kiedy wch�ania�y fakty, analizowa�y
je i odpowiada�y j�zykiem liczb, wydaj�c tajemne decyzje. Trzeba by�o
takich ludzi jak Hartz, by zrozumie� znaczenie ich wyrok�w.
- Mam dla ciebie robot� - powiedzia� Hartz. - Chc�, �eby zgin��
pewien cz�owiek.
- Och, nie - odpar� Danner. - Za jakiego durnia mnie pan bierze?
- Chwileczk�. Umiesz wydawa� pieni�dze, prawda? - Na co? - spyta�
gorzko Danner. - Na elegancki pogrzeb?
- �ycie w luksusie. Wiem, �e nie zrobisz tego, o co prosz�, je�li
nie dostaniesz pieni�dzy i ochrony. I w�a�nie to chc� ci zaproponowa�.
Ochron�.
Danner popatrzy� przez przezroczyst� �cian� na komputery.
- Jasne - powiedzia�.
- Nie, naprawd�. Ja... - Hartz zawaha� si�, rozejrza� po pokoju
niespokojnie, jakby nie dowierzaj�c �rodkom, podj�tym przez siebie dla
zapewnienia tajno�ci tej rozmowy. - To co� nowego. Je�eli zechc�, mog�
przesterowa� Furi�. - Jasne - powiedzia� znowu Danner.
- To prawda. Poka�� ci. Mog� odci�gn�� Furi� od dowolnie wybranej
ofiary.
- Jak?
- To m�j sekret. To chyba oczywiste. Kr�tko m�wi�c, znalaz�em
spos�b, �eby fa�szowa� dane tak, �e maszyny wydaj� b��dny werdykt przed
os�dzeniem albo b��dne rozkazy po os�dzeniu.
- Ale to jest... niebezpieczne, prawda?
- Niebezpieczne? - Hartz spojrza� na Dannera spod swoich smutno
opuszczonych brwi. - No c�, tak. Tak my�l�. Dlatego nie robi� tego
cz�sto. Prawd� m�wi�c, do tej pory zrobi�em to tylko raz. Opracowa�em
metod� teoretycznie. Potem j� sprawdzi�em, ten jeden raz. Zrobi� to
znowu, �eby ci udowodni�, �e m�wi� prawd�. A potem jeszcze raz, �eby ci�
ochroni�. I to wszystko. Nie chc� irytowa� komputer�w bardziej, ni�
musz�. Jak za�atwisz swoj� robot�, nie b�d� ju� musia�.
- Kto ma zgin��?
Hartz mimowolnie spojrza� w g�r�, w kierunku wy�szych pi�ter, gdzie
pracowali najwy�si rang� urz�dnicy.
- O'Reilly - powiedzia�.
Danner tak�e spojrza� w g�r�, jakby poprzez pod�og� m�g� zobaczy�
podwy�szone obcasy but�w O'Reilly'ego, kontrolera komputer�w, depcz�ce
kosztowny dywan.
- To bardzo proste - wyja�ni� Hartz. - Chc� dosta� jego stanowisko.
- Wi�c dlaczego sam go pan nie wyko�czy, je�li jest pan taki pewny,
�e potrafi powstrzyma� Furie?
- Bo wtedy wszystko by si� wyda�o - odpar� niecierpliwie Hartz. -
Pomy�l troch�. Mam oczywisty motyw. Nie potrzeba komputera, �eby
wymy�li�, kto najbardziej skorzysta� na �mierci O'Reilly'ego. Je�li
uratuj� si� od Furii, ludzie zaczn� si� zastanawia�, jak to zrobi�em.
Ale ty nie masz �adnego motywu. Nikt nie b�dzie wiedzia�, pr�cz
komputer�w, a nimi ja si� zajm�.
- Sk�d mam wiedzie�, �e pan to potrafi?
- To proste. Patrz.
Hartz wsta� i przeszed� szybko po elastycznym dywanie, kt�ry nadawa�
jego krokom pozory spr�ysto�ci. Pod pr2eciwleg�� �cian�, na wysoko�ci
piersi, umocowano pulpit z nachylonym sko�nie ekranem. Hartz nerwowo
wdusi� przycisk i na jego powierzchni ukaza�a si� wyrysowana wyra�nie
mapa jednej z dzielnic miasta.
- Musz� znale�� sektor, w kt�rym aktualnie operuje jaka� Furia -
wyja�ni�. Mapa zamigota�a i Hartz zn�w nacisn�� guzik. Linie ulic
zafalowa�y i znik�y, kiedy szybko, nerwowo bada� dzielnic�. Potem
rozb�ysn�� fragment planu z zaznaczonymi trzema barwnymi promieniami.
Przecina�y si� w jednym punkcie w pobli�u �rodka. Punkt na planie
przemieszcza� si� wolno, z pr�dko�ci� odpowiadaj�c� pr�dko�ci pieszego,
zmniejszonego do skali ulicy, po kt�rej szed�. Wok� barwne linie
wirowa�y powoli, ci�gle zogniskowane na tym jednym punkcie.
- Jest - rzuci� Hartz pochylaj�c si�, by odczyta� z mapy nazw�
ulicy. Kropla potu upad�a mu z czo�a. Zmieszany, star� j� palcem ze
szklanej powierzchni. - Tam jest cz�owiek z przypisan� mu Furi�. Dobra.
Teraz ci poka��. Patrz tutaj.
Nad pulpitem wisia� monitor. Hartz w��czy� go niecierpliwie i
czeka�, a� wyostrzy si� wizja ulicznej sceny. T�umy, ruch, ludzie dok�d�
spiesz�cy, ludzie spaceruj�cy bez celu. A w samym �rodku ma�a oaza
izolacji, wyspa w morzu g��w. Ta ruchoma wyspa mia�a dw�ch mieszka�c�w,
jakby Cruzoe i Pi�taszka - tylko dw�ch. Pierwszy, wyn�dznia�y m�czyzna
szed� ze wzrokiem wbitym w ziemi�. Drugim mieszka�cem tej wyspy
bezludnej by� wysoki, l�ni�cy, ludzki kszta�t, id�cy krok w krok za
pierwszym.
Szli w pustej przestrzeni zamykaj�cej si� tu� za nimi i otwieraj�cej
przed nim, jakby otacza�y ich niewidzialne �ciany rozpychaj�ce t�um na
boki. Niekt�rzy przechodnie przygl�dali si� im, inni odwracali si�
zmieszani czy zaniepokojeni. Cz�� obserwowa�a bacznie, jakby w nadziei,
�e w�a�nie w tej chwili Pi�taszek uniesie swe stalowe rami� i zada
Robinsonowi �miertelny cios.
- Patrz teraz - rzuci� podenerwowany Hartz. - Za chwil�. Mam zamiar
odci�� Furi� od tego cz�owieka. Czekaj - podszed� do biurka, otworzy�
szuflad� i pochyli� si� nad ni� tajemniczo. Danner us�ysza� seri�
szcz�kni��, potem stuk wciskanych klawiszy. - Teraz - powiedzia� Hartz,
zamykaj�c szuflad�. Przesun�� grzbietem d�oni po czole. - Gor�co tu,
prawda? Przyjrzyjmy si� bli�ej. Zobaczysz, co si� stanie za par� minut.
Skoczy� z powrotem do monitora; pstrykn�� prze��cznikiem ogniskowej
i scena rozszerzy�a si�. M�czyzna i jego stra�nik ukazali si� w
zbli�eniu. Twarz cz�owieka jakby przyj�a od robota beznami�tny wyraz.
Mo�na by s�dzi�, �e d�ugi czas �yli razem. By� mo�e naprawd� tak by�o.
Czas jest elastyczny, bywa, �e wyd�u�a si� bardzo w minimalnej przestrzeni.
- Czekam, a� wyjd� z t�umu - powiedzia� Hartz. To nie mo�e budzi�
podejrze�. O, teraz skr�caj�. M�czyzna, pozornie id�cy bez celu,
skr�ci� na rogu i ruszy� w�skim, ciemnym przej�ciem, oddalaj�c si� od
ulicy. Oko kamery pod��a�o za nim. Robot tak�e.
- Wi�c macie kamery, kt�re mog� to zrobi�? - spyta� Danner z
zainteresowaniem. - Zawsze to podejrzewa�em. Jak to dzia�a? S�
umieszczone na ka�dym rogu, czy promie� jest trans...
- Niewa�ne - odrzek� Hartz. - Tajemnica zawodowa. Po prostu patrz.
Trzeba b�dzie zaczeka�, a�... nie, nie! Patrz, on ma zamiar spr�bowa�
teraz!
M�czyzna obejrza� si� ukradkiem. Robot w�a�nie mija� akr�t. Hartz
rzuci� si� do biurka i szarpni�ciem otworzy� szuflad�. R�ka zawis�a w
oczekiwaniu, oczy bacznie �ledzi�y ekran. Interesuj�ce by�o, jak
m�czyzna, cho� nie m�g� mie� poj�cia, �e obserwuj� go czyje� oczy,
uni�s� g�ow� ku niebu i przez chwil� patrzy� wprost w ukryty, uwa�ny
obiektyw kamery, wprost w oczy Hartza i Dannera. Zobaczyli, jak
gwa�townie, g��boko nabiera tchu i rzuca si� do ucieczki.
Z szuflady Hartza dobieg�o metaliczne szcz�kni�cie. Robot, kt�ry
zaczyna� przyspiesza� w tym samym momencie co cz�owiek, hamowa�
niezdarnie i chyba przez chwil� chwia� si� na stalowych nogach. Zwolni�.
Zatrzyma� si�, jak trac�cy obroty silnik. Sta� nieruchomo.
Na granicy pola widzenia kamery wida� by�o odwr�con� do ty�u twarz
m�czyzny z otwartymi w zdumieniu ustami. Robot sta� w alei, robi�c
niezdecydowane ruchy, jak gdyby nowe rozkazy, wt�oczone przez Hartza do
jego mechanizm�w walczy�y z wbudowanymi poleceniami w ka�dym posiadanym
efektorze. Potem odwr�ci� do cz�owieka swoje stalowe plecy i ruszy�
wzd�u� ulicy g�adko, niemal dostojnie, jakby wykonywa� jedynie s�uszne
instrukcje, a nie rozrywa� swym niezwyk�ym zachowaniem najsilniejszych
spo�ecznych wi�zi.
I jeszcze jedno spojrzenie na twarz cz�owieka, dziwnie przera�onego,
jakby opu�ci� go ostatni przyjaciel na �wiecie.
Hartz wy��czy� ekran. Znowu otar� czo�o. Podszed� do