2714

Szczegóły
Tytuł 2714
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2714 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2714 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2714 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PHILIP K. DICK Budowniczy - E. J. ELWOOD! - zawo�a�a Liz niecierpliwie. - Nie s�uchasz niczego, co m�wimy. I nic nie jesz. Co, u licha, si� z tob� dzieje? Czasami po prostu nie mog� ci� zrozumie�. Przez d�ugi czas nie by�o odpowiedzi. Ernest Elwood nadal ich nie zauwa�a�, utkwiwszy wzrok w p�mrok za oknem, jak gdyby s�ysza� co�, czego oni nie mogli us�ysze�. Wreszcie westchn��, prostuj�c si� na krze�le, jakby mia� zamiar co� powiedzie�. Ale wtedy zawadzi� �okciem o kubek z kaw� i zamiast si� odezwa� Elwood z�apa� kubek i star� z jego �cianki br�zowy p�yn. - Przepraszam - mrukn��. - Co m�wili�cie? - Jedz, kochanie - powiedzia�a jego �ona. Rzuci�a spojrzenie na dw�ch ch�opc�w, �eby sprawdzi�, czy oni tak�e nie jedz�. - Wiesz, �e mam du�o k�opot�w z przygotowywaniem posi�k�w dla ciebie. - Bob, starszy ch�opak, nie przerwa� jedzenia, troskliwie kroj�c na kawa�eczki swoj� w�tr�bk� i boczek. Ale, rzecz jasna, ma�y Toddy od�o�y� n� i widelec, kiedy tylko zrobi� to E. J., i teraz on tak�e siedzia� cicho, patrz�c w sw�j talerz. - Widzisz? - powiedzia�a Liz. - Nie jeste� zbyt dobrym przyk�adem dla ch�opc�w. Dalej, jedz. Stygnie ci. Nie chcesz je�� zimnej w�tr�bki, prawda? Nie ma nic gorszego od wystyg�ej w�tr�bki i boczku z zakrzep�ym t�uszczem. Zimny t�uszcz jest trudniejszy do strawienia ni� cokolwiek innego na �wiecie. Zw�aszcza jagni�cy. M�wi�, �e wiele ludzi w og�le nie mo�e je�� t�ustej baraniny. Kochanie, prosz�, jedz. Elwood skin�� g�ow�. Uj�� widelec i nabra� na �y�k� groszek i ziemniaki, podnosz�c je do ust. Ma�y Toddy zrobi� to samo, powa�nie i z namaszczeniem, ma�a podobizna swojego ojca. - Pos�uchajcie - powiedzia� Bob. - Dzisiaj w szkole mieli�my �wiczenia na wypadek wybuchu atomowego. K�adli�my si� pod �awki. - Czy tak nale�y? - spyta�a Liz. - Ale pan Pearson, nasz nauczyciel biologii, m�wi, �e je�li zrzuc� na nas bomb�, ca�e miasto zostanie zniszczone, wi�c nie rozumiem, co mo�e pom�c chowanie si� pod �awk�. My�l�, �e powinni zda� sobie spraw�, jakie post�py poczyni�a nauka. Teraz s� takie bomby, kt�re czyni� spusteszenie na ca�e kilometry, nic nie zostaje. - Ty si� akurat znasz - wymamrota� Toddy. - Och, zamknij si�. - Ch�opcy - powiedzia�a Liz. - To prawda - rzek� Bob z przej�ciem. - Facet, kt�rego znam, jest w marines, w rezerwie, i on m�wi, �e maj� now� bro�, kt�ra zniszczy uprawy pszenicy i zatruje zapasy wody. To jaki� rodzaj kryszta��w. - Wielkie nieba! - wykrzykn�a Liz. - Nie mieli czego� takiego podczas ostatniej wojny. Rozw�j fizyki j�drowej nast�pi� prawie dopiero pod koniec i nie by�o okazji, �eby to wykorzysta� na pe�n� skal�. - Bobby zwr�ci� si� do ojca. - Tato, czy to nie jest prawda? Za�o�� si�, �e kiedy by�e� w wojsku, nie mieli�cie �adnych w pe�ni... Elwood rzuci� widelec. Odepchn�� krzes�o i wsta�. Liz gapi�a si� na niego w zdumieniu, z kubkiem w p� drogi uniesionym do ust. Bob rozdziawi� buzi�, przerywaj�c w po�owie zdania. Ma�y Toddy patrzy� niemo. - Kochanie, co si� sta�o? - zapyta�a Liz. - Zobaczymy si� p�niej. Patrzyli w os�upieniu, jak odchodzi od sto�u i opuszcza jadalni�. Us�yszeli, �e wchodzi do kuchni, a potem na podw�rko. Trzasn�y drzwi. - Wyszed� - stwierdzi� Bob. - Mamo, czy zawsze by� taki? Dlaczego zachowuje si� tak �miesznie? To nie jest jaka� powojenna psychoza, kt�rej nabawi� si� na Filipinach, prawda? Podczas pierwszej wojny �wiatowej nazywali to szokiem, ale teraz wiadomo, �e to jest forma psychozy powojennej. Czy on ma co� w tym rodzaju? - Jedz, co masz na talerzu - odpowiedzia�a Liz, na policzki wyst�pi�y jej czerwone plamy. Pokr�ci�a g�ow�. - Przekl�ty cz�owiek. Nie wyobra�am sobie... Ch�opcy ko�czyli posi�ek. Na podw�rku by�o ciemno. S�o�ce zasz�o i powietrze by�o ch�odne i rozrzedzone, nakrapiane punkcikami ta�cz�cych nocnych owad�w. W s�siednim ogr�dku pracowa� Joe Hunt, zgrabiaj�c li�cie spod drzewa wi�niowego. Skin�� g�ow� Elwoodowi. ELWOOD kroczy� powoli �cie�k� w kierunku gara�u. Przystan�� z r�kami w kieszeniach. Obok gara�u co� ogromnego i bia�ego wy�ania�o si� z ciemno�ci wieczoru, kolosalny blady kszta�t. Kiedy tak sta� i patrzy� na niego, poczu� w sobie narastaj�ce ciep�o. To by�o dziwne ciep�o, przypominaj�ce dum�, z lekk� domieszk� zadowolenia i... podniecenia. Patrzenie na ��d� zawsze wywo�ywa�o w nim to uczucie. Nawet zanim zacz�� nad ni� na dobre pracowa�, czu� przyspieszone bicie serca, dr�a�y mu r�ce, pot wyst�powa� na czo�o. Jego ��d�. U�miechn�� si� podchodz�c. Wyci�gn�� rami� i klepn�� masywny bok. C� to by�a za wspania�a ��d�, wygl�da�a te� cholernie dobrze. Prawie uko�czona. Du�o pracy jej po�wi�ci�, du�o pracy i czasu. Popo�udnia, gdy nie by� w robocie, niedziele, a nawet czasami wczesne poranki, nim wyrusza� do pracy. To by�o najlepsze. Wczesne ranki, w jasnych promieniach s�o�ca, w pachn�cym i �wie�ym powietrzu, gdy wszystko jest wilgotne i skrz�ce. Lubi� najbardziej t� por�, gdy nikt jeszcze nie wsta�, aby mu przeszkadza� i zadawa� pytania. Jeszcze raz poklepa� solidny bok. Du�o pracy i materia�u, w porz�dku. Wr�gi i gwo�dzie, pi�owanie, stukanie m�otkiem i zginanie. Oczywi�cie, pom�g� mu Toddy. Z pewno�ci� nie da�by rady sam; co do tego nie by�o w�tpliwo�ci. Gdyby Toddy nie narysowa� linii na deskach i... - Hej - zawo�a� Joe Hunt. Elwood drgn�� i odwr�ci� si�. Joe opiera� si� o p�ot i patrzy� na niego. - Przepraszam - powiedzia� Elwood. - Co m�wi�e�? - By�e� my�lami o milion mil st�d - rzek� Hunt. Pykn�� z cygara. - �adna noc. - Tak. - Masz tam niez�� ��d�, Elwood. - Dzi�ki - mrukn�� Elwood. Zrobi� par� krok�w do ty�u, w stron� domu. - Dobranoc, Joe. - Jak d�ugo ju� nad ni� pracujesz? - zastanowi� si� Hunt. - Razem wzi�wszy, b�dzie rok, prawda? Oko�o dwunastu miesi�cy. Naprawd� w�o�y�e� w to mas� czasu i wysi�ku. Wygl�da na to, �e ilekro� ci� widz�, ty zwozisz tu deski i ca�y czas co� pi�ujesz i przybijasz. Elwood kiwn�� g�ow�, zmierzaj�c w stron� tylnych drzwi. - Nawet zap�dzi�e� swoje dzieciaki do pracy. Przynajmniej tego ma�ego szczeniaka. Tak, to kawa� �odzi. - Hunt przerwa�. - Na pewno chcesz pop�yn�� ni� daleko, s�dz�c po jej rozmiarach. Chwila, dok�d ty mi m�wi�e�, �e si� wybierasz? Zapomnia�em. Cisza. - Nie s�ysz� ci�, Elwood - powiedzia� Hunt. - M�w g�o�niej. Taka wielka ��d�, musisz... - Odczep si�. Hunt roze�mia� si� swobodnie. - O co chodzi, Elwood? Ja tylko sobie �artuj�. Ale powa�nie, gdzie si� wybierasz? Masz zamiar zaci�gn�� j� na pla�� i spu�ci� na wod�? Znam go�cia z ma�� �agl�wk�, kt�r� �aduje na w�zek i przyczepia go do samochodu. Je�dzi na przysta� jachtow� co tydzie� czy co� tak. Ale, m�j Bo�e, nie zmie�cisz takiej du�ej rzeczy na przyczepie. Wiesz, s�ysza�em o facecie, kt�ry zbudowa� ��d� w piwnicy. No i co, uko�czy� j� i wiesz, co odkry�? Odkry�, �e by�a taka wielka, �e kiedy pr�bowa� wypchn�� j� drzwiami... Liz Elwood pojawi�a si� w drzwiach kuchennych, na traw� pad�a smuga �wiat�a. Liz sta�a z za�o�onymi r�kami. - Dobry wiecz�r, pani Elwood - rzek� Hunt, dotykaj�c kapelusza. - Naprawd� �adna noc. - Dobry wiecz�r - Liz odwr�ci�a si� do E. J. - Na lito�� bosk�, d�ugo jeszcze b�dziesz tak �azi�? - Jej g�os by� cichy i twardy. - Ju� wracam. - Elwood podszed� apatycznie do drzwi. - Wchodz�. Dobranoc, Joe. - Dobranoc - powiedzia� Hunt. Obserwowa�, jak wchodz� do domu. Drzwi zamkn�y si�, �wiat�o zgas�o. Hunt potrz�sn�� g�ow�. - Zabawny facet - mrukn��. - Zachowuje si� coraz �mieszniej. Jakby �y� w innym �wiecie. On i jego ��dka! I sam te� wr�ci� do domu. - MIA�A tylko osiemna�cie lat - powiedzia� Jack Fredericks - ale wiedzia�a, w czym rzecz. - Te dziewczyny z Po�udnia s� takie - rzuci� Charlie. - Jak owoce, delikatne, dojrza�e, nieco wilgotne owoce. - U Hemingwaya jest podobny ust�p - powiedzia�a Ann Pike. - Ale nie pami�tam, gdzie dok�adnie. Por�wnuje... - Tylko spos�b, w jaki m�wi� - powiedzia� Charlie. - Kto mo�e znie�� wymow� po�udniowc�w? - Co jest nie tak z ich wymow�? - zapyta� Jack. - Jest inna, ale mo�na si� do tego przyzwyczai�. - Dlaczego nie mog� m�wi� poprawnie? - Co masz na my�li? - M�wi� jak... kolorowi. - To dlatego, �e wszyscy pochodz� z tego samego obszaru - powiedzia�a Ann. - Chcesz powiedzie�, �e ta dziewczyna by�a kolorowa? - spyta� Jack. - Nie, oczywi�cie, �e nie. Ko�cz sw�j placek. - Charlie spojrza� na zegarek. - Prawie pierwsza. Musimy wraca� do biura. - Jeszcze nie sko�czy�em - powiedzia� Jack. - Poczekajcie! - Wiecie, du�o kolorowych wprowadza si� do mojej dzielnicy - rzek�a Ann. - Na bloku ko�o mnie wisi napis "Zapraszamy ludzi wszystkich ras". Prawie pad�am trupem, gdy go zobaczy�am. - Co zrobi�a�? - Nic. Co mo�emy zrobi�? - Wiecie, je�li pracujecie dla rz�du, mog� postawi� przy was kolorowego albo Chi�czyka - powiedzia� Jack - i nie mo�ecie nic na to poradzi�. - Jedynie zwolni� si� z roboty. - To koliduje z prawem do pracy - rzek� Charlie. - Jak mo�na pracowa� w takiej sytuacji? Odpowiedzcie mi. - W rz�dzie jest zbyt wielu lewicowc�w - oznajmi� Jack. - Dlatego dosz�o do tego wszystkiego, poprzez zatrudnianie ludzi na posady rz�dowe bez zwracania uwagi, do jakiej rasy nale��. Podczas rz�d�w WPA, kiedy Harry Hopkins by� na sto�ku. - Wiecie, gdzie urodzi� si� Harry Kopkins? - zapyta�a Ann. - W Rosji. - To by� Sidney Hillman - poprawi� j� Jack. - Wszystko jedno - powiedzia� Charlie. - Oni wszyscy powinni by� tam odes�ani z powrotem. Ann spojrza�a z zaciekawieniem na Ernesta Elwooda. Siedzia� spokojnie, czytaj�c gazet� i nie odzywaj�c si� ani s�owem. W barze panowa�a o�ywiona atmosfera, ruch i ha�as. Ludzie jedli, rozmawiali, wchodzili i wychodzili, w t� i z powrotem. - E. J., dobrze si� czujesz? - zapyta�a Ann. - Tak. - On czyta o White Sox - powiedzia� Charlie. - Ma ten skupiony wyraz twarzy. S�uchajcie, par� dni temu zabra�em moje dzieciaki na mecz, i... - Chod�cie - przerwa� Jack, podnosz�c si�. - Musimy wraca�. Wszyscy wstali. Elwood z�o�y� gazet�, wk�adaj�c j� do kieszeni. - Wiesz, nie jeste� zbyt rozmowny - powiedzia� do niego Charlie, gdy szli mi�dzy stolikami. Elwood rzuci� na niego szybkie spojrzenie. - Przepraszam. - Chcia�em ci� o co� zapyta�. Wpadniesz w sobot� wieczorem troch� pogra�? Nie gra�e� z nami diabelnie d�ugo. - Nie pytaj go - powiedzia� Jack, p�ac�c w kasie za sw�j posi�ek. - On zawsze chce gra� w dziwaczne gry, jak dw�jki, baseball, plucie do oceanu... - Dla mnie zwyk�y poker - powiedzia� Charlie. - No, Elwood. Im wi�cej, tym lepiej. Napijesz si� troch� piwa, przegryziesz troch� mi�sa, wyrwiesz si� od �ony, co? - U�miechn�� si� szeroko. - Pewnego dnia urz�dzimy sobie porz�dny wiecz�r kawalerski - oznajmi� Jack, wk�adaj�c drobne do kieszeni. Mrugn�� do Elwooda. - Wiesz, o czym m�wi�? Za�atwimy sobie panienki, urz�dzimy ma�y pokaz... - Uczyni� gest r�k�. Elwood odsun�� si�. - Mo�e. Przemy�l� to. - Zap�aci� za lunch i wyszed� z baru na ruchliwy chodnik. Pozostali byli ci�gle w �rodku, czekaj�c na Ann. Posz�a do toalety. Nagle Elwood odwr�ci� si� i ruszy� pospiesznie chodnikiem, oddalaj�c si� od baru. Szybko skr�ci� za r�g i znalaz� si� na Cedar Street, naprzeciw sklepu z telewizorami. To by�a pora lunchu i sprzedawcy przepychali si� i t�oczyli obok niego, �miej�c si� i rozmawiaj�c. Strz�pki ich rozm�w wznosi�y si� i opada�y wok� Elwooda niczym morskie fale. Znalaz� si� przy wej�ciu do sklepu i sta� tak, z r�koma w kieszeniach, jak cz�owiek kryj�cy si� przed deszczem. Co si� z nim dzia�o? Mo�e powinien poradzi� si� lekarza. D�wi�ki, ludzie, wszystko go irytowa�o. Wsz�dzie ha�as i ruch. Nie wysypia� si� w nocy. Mo�e by�o to spowodowane czym� w jego diecie. I tak cholernie ci�ko pracowa� w ogrodzie. Zanim po�o�y� si� do ��ka, by� ju� wyczerpany. Elwood potar� czo�o. Ludzie i d�wi�ki, rozmowy, p�yn�ce strumieniem obok niego, niezliczone kszta�ty poruszaj�ce si� po ulicach i w sklepach. W oknie wystawowym wielki telewizor migota� i mruga�, emituj�c bezg�o�ny program, obrazki podskakiwa�y weso�o. Elwood obserwowa� to apatycznie. Kobieta w trykocie wykonywa�a �wiczenia akrobatyczne, najpierw seri� szpagat�w, potem salt i piruet�w. Przez chwil� chodzi�a na r�kach, machaj�c nogami nad g�ow� i u�miechaj�c si� do widowni. Potem znikn�a i pojawi� si� jaskrawo odziany m�czyzna z psem na smyczy. Elwood rzuci� okiem na zegarek. Za pi�� pierwsza. Mia� pi�� minut na to, by powr�ci� do biura. Wr�ci� na chodnik i wyjrza� zza rogu. Nie by�o wida� Ann, Charliego ani Jacka. Ju� sobie poszli. Elwood ruszy� powoli wzd�u� sklep�w z artyku�ami za dziesi�� cent�w, obserwuj�c kobiety k��bi�ce si� wok� lad ze sztuczn� bi�uteri�, dotykaj�ce r�nych przedmiot�w, podnosz�c je i ogl�daj�c uwa�nie. W oknie drogerii zobaczy� reklam� jakiego� proszku do st�p dla atlet�w. Proszek by� roztarty mi�dzy dwa sp�kane i pokryte p�cherzami palce. Elwood przeszed� przez ulic�. Po drugiej stronie zatrzyma� si�, by obejrze� wystaw� z damsk� odzie��, sp�dnicami, bluzkami i we�nianymi swetrami. Na kolorowej fotografii �adnie ubrana dziewczyna zdejmowa�a bluzk�, aby ukaza� �wiatu sw�j elegancki biustonosz. Elwood poszed� dalej. Na nast�pnej wystawie znajdowa�y si� walizki, torby podr�ne i k�piel�wki. Torby podr�ne. Zatrzyma� si�, marszcz�c brwi. Co� przemkn�o mu przez g�ow�, jaka� lu�na, niewyra�na my�l, zbyt mglista, aby j� uchwyci�. Nagle poczu� intensywny wewn�trzny przymus. Spojrza� jeszcze raz na zegarek. Dziesi�� po pierwszej. By� sp�niony. Pospieszy� do rogu i przystan��, czekaj�c niecierpliwie, a� zmieni si� �wiat�o. Garstka m�czyzn i kobiet przecisn�a si� obok niego, ustawiaj�c si� przy kraw�niku, �eby z�apa� nadje�d�aj�cy autobus. Elwood obserwowa� pojazd, kt�ry zahamowa� otwieraj�c drzwi. Ludzie pospiesznie wsiedli do �rodka. Nagle Elwood do��czy� do nich. Drzwi zamkn�y si� za nim, gdy wy�awia� drobne z kieszeni. W chwil� potem zaj�� miejsce obok olbrzymiej, podstarza�ej kobiety z dzieckiem na kolanach. Elwood siedzia� spokojnie, z za�o�onymi r�kami, patrz�c przed siebie i czekaj�c, podczas gdy autobus jecha� w stron� dzielnicy mieszkaniowej. Kiedy dotar� do domu, nikogo nie zasta�. Wewn�trz by�o ciemno i ch�odno. Poszed� do sypialni i wyj�� z szafki swoje stare ubranie. W�a�nie wychodzi� na podw�rko, gdy na podje�dzie pojawi�a si�, Liz objuczona zakupami. - E. J.! - zawo�a�a. - Co si� sta�o? Dlaczego jeste� w domu? - Nie wiem. Wzi��em troch� wolnego. Wszystko jest w porz�dku. Liz z�o�y�a pakunki przy p�ocie. - Na lito�� bosk� - powiedzia�a z rozdra�nieniem. - Przera�asz mnie. - Przyjrza�a mu si� bacznie. - Wzi��e� wolne? - Tak. - Ile to ju� b�dzie, w tym roku? Ile wolnego wzi��e� w sumie? - Nie wiem. - Nie wiesz? A czy w og�le co� zosta�o? - Zosta�o na co? Liz popatrzy�a na niego. Potem pozbiera�a pakunki i wesz�a do domu, trzaskaj�c za sob� drzwiami. Elwood zmarszczy� brwi. O co chodzi�o? Poszed� do gara�u i zacz�� wyci�ga� belki i narz�dzia na trawnik, obok �odzi. Wpatrzy� si� w ni�. By�a kanciasta, du�a i kanciasta, niczym ogromna solidna skrzynia. Bo�e, ale by�a masywna. Zu�y� na ni� niezliczon� ilo�� desek. By�a tam kabina z wielkim oknem i smo�owanym dachem. Kawa� �odzi. Rozpocz�� prac�. Po chwili Liz wysz�a z domu. Cicho przemierzy�a ogr�dek, tak, �e zauwa�y� j� dopiero, gdy poszed� po du�e gwo�dzie. - No i co? - zapyta�a Liz. Elwood przystan�� na moment. - Co si� sta�o? Liz za�o�y�a r�ce. Elwood zniecierpliwi� si�. - Co si� sta�o? Dlaczego na mnie patrzysz? - Naprawd� znowu wzi��e� urlop? Nie wierz�. Wr�ci�e� do domu, �eby pracowa� przy... przy tym. Elwood odwr�ci� si�. - Czekaj - zbli�y�a si� do niego. - Nie odchod�. St�j. - Uspok�j si�. Nie krzycz. - Nie krzycz�. Chc� z tob� porozmawia�. Chc� ci� o co� zapyta�. Mog�? Mog� ci� o co� zapyta�? Mo�esz ze mn� porozmawia�? Elwood kiwn�� g�ow�. - Dlaczego? - spyta�a Liz cichym i napi�tym g�osem. - Dlaczego? Powiesz mi? Dlaczego? - Dlaczego co? - To. To... ta ��d�. Po co? Dlaczego jeste� na podw�rku w �rodku dnia? Dzieje si� tak ju� od roku. Wczoraj wieczorem nagle si� zerwa�e� od sto�u i wyszed�e�. Dlaczego? Po co to wszystko? - Ju� prawie sko�czone - mrukn�� Elwood. - Jeszcze troch� machni�� p�dzlem tu i �wdzie i b�dzie... - I co wtedy? - Liz okr��y�a go i stan�a przed nim, zagradzaj�c drog�. - I co wtedy? Co z tym zrobisz? Sprzedasz? Spu�cisz na wod�? Wszyscy s�siedzi nabijaj� si� z ciebie. Wszyscy w bloku wiedz�. - Jej g�os za�ama� si� nagle. - Wiedz� o tobie i o tym. Dzieciaki w szkole �miej� si� z Boba i Toddy'ego. M�wi�, �e ich ojciec jest... �e jest... - �e jest szalony? - Prosz�, E. J. Powiedz mi, do czego to ma s�u�y�. Mo�e zrozumiem. Nigdy mi nie powiedzia�e�. Czy to by nie pomog�o? Czy nie mo�esz zrobi� chocia� tego? - Nie mog� - powiedzia� Elwood. - Nie mo�esz? Dlaczego nie? - Bo nie wiem - odpowiedzia� Elwood. - Nie wiem, do czego to ma s�u�y�. Mo�e do niczego. - Ale je�li nie ma s�u�y� do niczego, dlaczego nad tym pracujesz? - Nie wiem. Lubi� to robi�. Mo�e to jest jak ciesielka. - Zamacha� r�k� niecierpliwie. - Zawsze mia�em jaki� warsztat. Kiedy by�em dzieckiem, budowa�em modele samolot�w. Mam narz�dzia. Zawsze trzyma�em narz�dzia. - Ale czemu wracasz do domu w �rodku dnia? - Zdenerwowa�em si�. - Dlaczego? - S�ysz�... S�ysz�, jak ludzie rozmawiaj� i to sprawia, �e czuj� si� niespokojny. Chc� od nich uciec. To ma co� wsp�lnego z tym wszystkim, z lud�mi. Ich zwyczajami. Mo�e mam klaustrofobi�. - Czy mam zadzwoni� do doktora Evansa i um�wi� ci� na wizyt�? - Nie. Nie, czuj� si� dobrze. Prosz�, Liz, odsu� si�, �ebym m�g� pracowa�. Chc� sko�czy�. - I nawet nie wiesz, po co to robisz. - Pokr�ci�a g�ow�. - Wi�c przez ca�y ten czas pracowa�e�, nie wiedz�c, w jakim celu. Jak zwierz�, kt�re wychodzi noc� i walczy niby kot na p�ocie. Zostawiasz swoj� prac� i nas dla... - Zejd� z drogi. - Pos�uchaj mnie. Od�o�ysz ten m�otek i wejdziesz do domu. Za�o�ysz garnitur i wr�cisz do biura. Czy s�yszysz? Je�li tego nie zrobisz, nie wpuszcz� ci� wi�cej do domu. Mo�esz rozwali� drzwi, je�li chcesz, swoim m�otkiem. Ale b�d� dla ciebie od tej pory zamkni�te na klucz, je�eli nie zapomnisz o tej �odzi i nie wr�cisz do pracy. Zapad�a cisza. - Odsu� si� - powiedzia� Elwood. - Musz� sko�czy�. Liz utkwi�a w nim wzrok. - Nie przerwiesz? M�czyzna przepchn�� si� obok niej. - Masz zamiar robi� to dalej? Co� jest z tob� nie tak. Co� jest nie tak z twoj� g�ow�. Jeste�... - Przesta� - rzek� Elwood, spogl�daj�c ponad jej ramieniem. Liz odwr�ci�a si�. Toddy sta� w milczeniu na podje�dzie, trzymaj�c pod pach� pojemnik na lunch. Jego twarzyczka mia�a powa�ny i uroczysty wyraz. Nie odezwa� si� ani s�owem. - Tod! - zawo�a�a Liz. - Czy jest ju� tak p�no? Toddy zbli�y� si� po trawie do ojca. - Cze��, ma�y - powiedzia� Elwood. - Jak w szkole? - W porz�dku. - Id� do domu - rzek�a Liz. - M�wi�am powa�nie, E. J. Pami�taj, �e m�wi�am powa�nie. Pod��y�a �cie�k�. Drzwi zatrzasn�y si� za ni�. Elwood westchn��. Usiad� na drabinie opartej o bok �odzi i od�o�y� m�otek. Zapali� papierosa i zaci�gn�� si� w milczeniu. Toddy czeka� nie odzywaj�c si�. - No, ma�y? - powiedzia� wreszcie Elwood. - Co powiesz? - Co mam zrobi�, tato? - Zrobi�? - Elwood u�miechn�� si�. - C�, niewiele zosta�o. Par� rzeczy tu i tam. Wkr�tce sko�czymy. Mo�esz si� rozejrze� za deseczkami, kt�rych nie zd��yli�my przybi� na pok�adzie. - Potar� szcz�k�. - Prawie uko�czone. D�ugo pracowali�my. M�g�by� malowa�, je�li chcesz. Chc�, �eby kabina by�a pomalowana. Na czerwono, jak my�l�. Co s�dzisz o czerwonym? - Na zielono. - Na zielono? Dobrze. W gara�u jest troch� zielonej farby, kt�r� malowali�my werand�. Chcesz zacz�� j� rozrabia�? - Pewnie - powiedzia� Toddy. Ruszy� w stron� gara�u. Elwood obserwowa� go. - Toddy... Ch�opiec odwr�ci� si�. - Tak? - Toddy, zaczekaj. - Elwood powoli zbli�y� si� do niego. - Chc� ci� o co� zapyta�. - O co, tato? - Ty... Ty lubisz mi pomaga�, prawda? Lubisz pracowa� przy �odzi? Toddy podni�s� powa�ny wzrok na twarz ojca. Nic nie odrzek�. Przez d�ugi czas obaj patrzyli na siebie. - Okay! - powiedzia� nagle Elwood. - Biegnij i przygotuj farb�. Rozko�ysanym krokiem nadszed� Bob, towarzysz�o mu dwoje dzieci ze szko�y �redniej. - Cze��, tato - zawo�a� Bob u�miechaj�c si�. - Jak leci? - W porz�dku - odrzek� Elwood. - Patrzcie - powiedzia� Bob do koleg�w, wskazuj�c na ��d�. - Widzicie to? Wiecie, co to jest? - Co to jest? - zapyta� jeden z nich. Bob otworzy� kuchenne drzwi. - To jest ��d� podwodna nap�dzana energi� atomow�. - U�miechn�� si�, dwaj ch�opcy tak�e. - Jest pe�na uranu 235. Tata p�ynie z nim a� do Rosji. Kiedy tam dotrze, nic nie zostanie z Moskwy. Ch�opcy weszli do domu, trzaskaj�c za sob� drzwiami. Elwood sta�, przygl�daj�c si� �odzi. Na s�siednim podw�rku pani Hunt przerwa�a na chwil� zdejmowanie bielizny ze sznura, popatrzy�a na niego i na wielki kanciasty kad�ub wznosz�cy si� nad jego g�ow�. - Czy ona jest naprawd� nap�dzana atomowo, panie Elwood? - zapyta�a. - Nie. - A wi�c co j� wprawia w ruch? Nie widz� �adnych �agli. Jaki ma rodzaj silnika? Parowy? Elwood przygryz� warg�. To dziwne, ale o tym nigdy nie pomy�la�. ��d� nie mia�a silnika, �adnego silnika. Nie by�o �agli ani kot�a. Nie wstawi� silnika, ani turbin, ani paliwa. Nic. To by� drewniany kad�ub, olbrzymie pud�o i to wszystko. Nigdy nie pomy�la� o �rodku nap�du, ani razu przez ca�y ten czas, gdy on i Toddy pracowali nad �odzi�. Nagle ogarn�a go rozpacz. Nie by�o silnika, niczego. To nie by�a ��d�, tylko wielka sterta drewna, smo�y i gwo�dzi. Nigdy nie ruszy, nigdy, nigdy nie opu�ci podw�rza. Liz mia�a racj�: zachowywa� si� jak jakie� zwierz� wychodz�ce noc� do ogrodu, �eby walczy� i zabija� w ciemno�ci, aby szamota� si� w p�mroku, pozbawiony wzroku i orientacji, r�wnie �lepy, r�wnie �a�osny. Po co j� zbudowa�? Nie wiedzia�. Dok�d mia�a pop�yn��? Tego te� nie wiedzia�. Co j� wprawi w ruch? Jak j� wydosta� z podw�rka? Po co by�o to wszystko, budowa� bez zrozumienia, w ciemno�ci, jak nocne stworzenie? Toddy by� przy jego boku ca�y czas. Dlaczego on pracowa�? Czy wiedzia�? Czy ch�opiec wiedzia�, do czego ma pos�u�y� ��d�, dlaczego j� budowali? Toddy nigdy nie zadawa� pyta�, bo ufa�, �e jego ojciec wie. Ale on nie wiedzia�. On, ojciec, tak�e nie wiedzia�, a nied�ugo ��d� b�dzie uko�czona, gotowa. I co wtedy? Wkr�tce Toddy od�o�y sw�j p�dzel, zamknie ostatni� puszk� farby, pozbiera gwo�dzie i kawa�ki drewna, odwiesi pi�� i m�otek do gara�u. I wtedy zapyta, zada pytanie, kt�rego nigdy nie zada�, ale kt�re jest nieuchronne. A Elwood nie b�dzie umia� odpowiedzie�. Sta�, patrz�c na pot�ny kad�ub, kt�ry zbudowali, usilnie staraj�c si� poj��. Po co pracowa�? Na co to by�o? Kiedy si� dowie? Czy w og�le si� dowie? Niesko�czenie d�ugi czas sta� tak, patrz�c w g�r�. Dopiero kiedy pierwsze wielkie czarne krople deszczu zacz�y rozpryskiwa� si� wok� niego, wtedy zrozumia�. Prze�o�y�a Anna Kejna