Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2600 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Extensa
JACEK DUKAJ
WYDAWNICTWO LITERACKIE
(c) Copyright by Jacek Dukaj
(c) Copyright by Wydawnictwo Literackie, Krak�w 2002
Wydanie pierwsze
Redaktor prowadz�cy Anita Kasperek
Redaktor
Wies�awa Otto-Weissowa
Projekt ok�adki i stron tytu�owych Tomasz Bagi�ski
Redaktor techniczny Bo�ena Korbut
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie 2002
31-147 Krak�w, ul. D�uga l
bezp�atna linia telefoniczna: O 800 42 10 40
ksi�garnia internetowa: www.wl.net.pl
e-mail:
[email protected]
tel./fax: (+48-12) 422 46 44
Sk�ad i �amanie: Scriptorium "TEXTURA"
Druk i oprawa: Drukarnia GS
ISBN 83-08-03286-9
Mia�em sze�� lat, gdy odszed� dziadek Micha�. Pami�tam bardzo du�o. Zwyk�em bawi� si� z Larys� przy jego grobie, za strumieniem. R�s� tam wielki d�b. Wspinali�my si� po jego konarach. Gr�b dziadka by� po lewej. Popo�udniami ku niemu przesuwa! si� cie� d�bu. K�adli�my si� w trawie, poza zasi�giem s�katych korzeni patriarchalnego drzewa, na mi�kkiej ziemi. Te same owady w�drowa�y po naszych cia�ach. Patrzy�o si� w t�usty b��kit, rozmawia�o o niczym. P� sen, p� jawa, dzieci�stwo. Nad nami trzy krzy�e: dziadek Micha�, prababka Kunegunda, Hieronim; Hieronim by� pierwszy.
Bli�ej zmierzchu cie� wskazywa� w�a�ciwy cmentarz rodziny: ten po drugiej stronie strumienia, pod wierzbami. Krzy�y sto siedemdziesi�t osiem. Jako� nigdy nie przysz�o mi do g�owy zapyta�, czego granic� stanowi strumie�.
Bawili�my si� pod i na d�bie, poniewa� by�o to najwi�ksze drzewo w okolicy. Z najwy�szych jego ga��zi mog�em dojrze� dachy naszej farmy, wie�� wiatraka. Przeczyta�em o Talesie i nazajutrz pomierzy�em cienie - m�j
i d�bu. By� wysoki na czterdzie�ci siedem krok�w sze�ciolatka. Zaiste, ro�lina-B�g. Larysa zapyta�a, co robi�, gdy tak szed�em powoli wprost na gr�b dziadka Micha�a. - Przywo�uj� duchy - odrzek�em, poniewa� istotnie mia�o to poz�r rytua�u. Z ko�ca cienia zeskoczy�em mi�dzy krzy�e. Haaa-ha-haach! Nogi wysoko podnoszone, g��boko uginane w kolanach, r�ce ostro z�amane, twarz ku niebu. Tak dziecko przechodzi z zabawy w zabaw�, nie ma zgrzytu w nast�puj�cych po sobie akordach. Larysa si� przy��czy�a. Ta�czyli�my. Chichocz�c.
Po setnym piruecie zobaczy�em go, siedz�cego pod pniem, w ko�ysce korzeni. Pali� fajk�. Zamar�em; Larysa si� obejrza�a i r�wnie� go zobaczy�a.
- Dziadek! - pisn�a i pobieg�a ku niemu. Dziadek Micha� u�miechn�� si�, wyci�gn�� r�ce.
Wpad�a mu w obj�cia z ca�ym impetem. St�kn�� i za�mia� si� - pozna�em g�os.
Podszed�em. Podnios�em i poda�em mu fajk�, wytr�con� przez szar�� siostry. Uj�� cybuch lew� d�oni�; praw� g�aska� Larys�, siedzia�a mu ju� na kolanach, obejmowa�a mocno za szyj�, wtula�a g�ow� pod siw� brod�. Jeszcze miesi�c temu zasypia�a tak, w zapachu jego tytoniu, pod dotykiem jego wielkich d�oni - niemal co wiecz�r. Przenosi� j� potem do ��ka. Larysa by�a najm�odsza, on by� jej d�bem.
Co� mu teraz szepta�a do ucha. Sta�em i patrzy�em, jeszcze chwila, a uciek�bym. Dziadek podni�s� na mnie wzrok, u�miechn�� si�, mrugn��. Odwzajemni�em u�miech.
Palcem wskaza�em za siebie, na krzy�.
- Nie �yjesz.
6
Skin�� g�ow�.
- Ano.
Nie uciek�em zatem.
Siad�em obok. Dotkn��em jego ramienia - przez szorstki materia� koszuli; potem bezpo�rednio jego d�oni, suchej, pomarszczonej sk�ry. Popatrywa� z u�miechem. Teraz wiem, bawi�y go szeroko otwarte oczy dziecka. Oczy dziecka, zwierciad�o naiwno�ci, wszystko w nich jest prawd�, wszystko jest najzupe�niej normalne, nawet w najwi�kszym zdumieniu. - Gdzie by�e�? - pyta�a Larysa. - Zawsze przy tobie, wiewi�reczko - odszeptywa�, ca�uj�c j� w czo�o. �zy w oczach starca, jeziora wybaczonego b�lu, krzywd odpuszczonych.
Opowiedzia� nam bajk�. Czasami tak opowiada�. Teraz te�; d�ug�. Ksi��� i jego Ksi�ga. Ksi�ga by�a bardzo stara, pozostawa�a w rodzie od niepami�tnych czas�w. Kiedy przychodzi�o do podejmowania wa�nych decyzji, Ksi��� - jak wszyscy przed nim - zasi�ga� rady swego ojca. Otwiera� Ksi�g�, wypowiada� zakl�cie, duch Starego Ksi�cia przybywa�. A� przysz�o do szczeg�lnie trudnego wyboru. Co robi�, pyta Ksi���. Ojciec nie wie, ale radzi zapyta� jego w�asnego ojca -jak zawsze do tej pory pyta�. Bierze Ksi�g� i przywo�uje Ksi�cia-Dziadka. Dziadek - Ksi�cia-Pradziadka. Pradziadek - Prapradziadka... I tak to idzie, w rytmie dzieci�cej wyliczanki, w opadaj�cej kadencji; �miali�my si� i skandowali razem z dziadkiem.
Larysa w ko�cu usn�a. S�o�ce ju� zachodzi�o, pami�tam czerwie� tamtego nieba, w takiej czerwieni lubi�em zasypia�, na pachn�cej wilgotnym drewnem werandzie, w oddechu wielkiego domu, otwartego na wietrzne
7
przestrzenie wszystkimi drzwiami i oknami... Dom! Musimy wraca�! Poderwa�em si�, dziadek obudzi� Larys�. Wstawa�a niech�tnie. Poci�gn��em j�, rozespan�, za r�k�.
- Pami�tajcie o Ksi�dze! - wo�a� za nami, ju� niewidoczny w cieniu pot�nego d�bu, gdy brodzili�my przez zimny strumie�. - Pami�tajcie o Ksi�dze!
Potem zastanawia�em si�, jak w�a�ciwie ko�czy si� ta bajka; jak w og�le mo�e si� ona zako�czy�.
Mia�em jeszcze nieraz okazj� go spyta�, ale w�wczas jako� nie przychodzi�o mi to do g�owy. Nie�atwo skupi� na d�u�ej uwag� sze�ciolatka.
Duch dziadka opowiada� natomiast o wielu innych rzeczach. Pami�tam bardzo du�o.
1.
To zaczyna si� niepostrze�enie, przewa�nie od pora�enia bana�em.
Kt�rego� dnia - ile wtedy masz lat? nie wi�cej ni� kilkana�cie - zdajesz sobie spraw�, �e nigdy ju� nie b�dziesz dzieckiem. Nie prze�yjesz po raz drugi ani godziny, ani minuty z tego czasu. Ju� zatrzasn�y si� zwrotnice, wszystko zaprzepaszczone, szans� wszystkie. Jak funkcja falowa - ze wszechmo�liwo�ci kollapsujesz do jednego jedynego stanu. Takie i tylko takie dzieci�stwo poniesiesz w sobie a� do wieczno�ci. Przegrywasz z ka�dym dniem.
Niby wszyscy dobrze o tym wiemy - ale ty nagle pojmujesz ostatnie konsekwencje, asymilujesz t� nieuchronno�� do samego rdzenia swej duszy, i nogi si� pod tob� uginaj�, kr�ci ci si� w g�owie, siadasz na ziemi, przera�ony, zrozpaczony, serce bije mocno, powoli. Liczysz, raz-dwa, trzy-cztery, pi��-sze��, to s� kroki �mierci, tak si� skrada, tak odmierza, zegar atomowy wszech�wiata, me-tronom rozpadu po�owicznego, klepsydra entropii.
�eby si� wydoby�, trzeba rzeczy ma�ych: smaku �wie�ego jab�ka, zapachu nocy, �miechu twej ma�ej siostry...
9
Wstaniesz, w ko�cu wstaniesz, wszyscy wstajemy. Za tob�, na ziemi, cie�-pokurcz: zw�oki dziecka.
Hodowali�my konie. Stado liczy�o ponad dwie�cie sztuk. Kiedy sp�dzali�my je wszystkie do korralu, od grzmotu ich kopyt kamienie przewraca�y si� w swych podziemnych legowiskach. Tylko my i Zapartowie prowadzili�my hodowl� na tak� skal�; ale stado Zapart�w by�o prawie o po�ow� mniejsze. Wiosn� przeganiali�my wierzchowce po niesko�czonych ��kach Zielonego Kraju i razu pewnego zdarzy�o si�, i� gdzie� w tej niesko�czono�ci tabuny jednak si� spotka�y, wpad�y na siebie, przemiesza�y. Od tamtego czasu znakowali�my zwierz�ta. Nasz znak to dwie odwr�cone podkowy; Zapart�w - krzy�. Znakowanie �rebak�w odbywa�o si� przewa�nie na zewn�trz, na wybiegu. Czasami siada�em na ogrodzeniu, przygl�da�em si�. Ale nie by�o mnie przy tym, jak tato i dziadek Micha� znakowali Trzeci� Gwiazd�. Ezekiel mi opowiedzia�; a potem sam dziadek. Trzecia Gwiazda wyrwa�a si� na moment i jeszcze le��c, wierzgn�a tak nieszcz�liwie, �e trafi�a kopytem prosto w pier� starca. Uderzenie �rebaka nie by�o silne, lecz dziadek Micha� wyra�nie poczu�, jak co� mu si� tam w ciele przemie�ci�o. Straci� dech, usiad� ci�ko. Po chwili pojawi� si� b�l, piek�cy, k�uj�cy. Tato, Ezekiel i ciotka Tekla pochylali si� nad dziadkiem. - Ju� dobrze, ju� dobrze - sapa�. Nie by�o dobrze. Odnie�li go do domu, do jego pokoju na pi�trze przybud�wki. Chcia� p�j�� sam, okaza�o si�, �e musz� go wzi�� pod ramiona; i sko�czy�o si� na tym, �e go za-
10
nie�li - zawo�ali jeszcze Nataniela do pomocy. Ma�y Jan pogalopowa� po Doktora. Wtedy si� dowiedzia�em. Natychmiast pobieg�em do dziadka, ale tam ju� k��bi�o si� p� rodziny i mama odp�dzi�a nas, mnie i Larys�. Larysa p�aka�a. (Z p�aczem Larysy by�o tak: czasem wywo�ywa� u mnie dzikie napady z�o�ci, krzycza�em na siostr�, przedrze�nia�em j�, robi�em miny, wi�c ona tym g�o�niej szlocha�a, wi�c tym wi�ksza z�o�� ros�a we mnie... a czasem - jej p�acz podnosi� wysokie fale wsp�czucia, bli�niaczego smutku, pr�bowa�em j� w�wczas niezdarnie uspokaja�, mamrota�em jakie� pocieszenia, przytula�em mocno, dzieci tak bardzo polegaj� na cielesno�ci, dotyk i ciep�o koi�y wszelkie nasze koszmary... Raz z�o��, raz wsp�czucie - i zdawa�o si�, nie istnieje regu�a pozwalaj�ca przewidzie�, kt�ry wzorzec reakcji akurat przewa�y). Larysa, z oczyma pe�nymi �ez, schowa�a si� pod schodami; wpe�z�em za ni�. Miejsca ciemne, miejsca ciep�e, duszne, miejsca p�mroku - tam bezpiecze�stwo, tam pociecha. - Umrze, umrze - chlipa�a. Us�ysza�a to zdanie od kogo� pod drzwiami dziadka i teraz powtarza�a na g�os, by� to jej strach najwi�kszy, poniewa� kompletnie niezrozumia�y. - Nie umrze - m�wi�em - nie umrze. - Umrze, umrze, umrze. - Nieca�y rok wcze�niej umar�a kuzynka Ma�gorzata. Wieczorem �y�a, rankiem by�a martwa; nigdy potem ju� jej nie widzieli�my. Zapytany tato odpar�, i� zabra�a j� �mier�. Teraz wr�ci�y do Larysy wszystkie dziecinne strachy wobec nieznanego. Kciuk pow�drowa� do buzi, wcisn�a si� w k�t wn�ki - chude kolana pod brod�, palce n�g skulone, w�osy koloru s�omy kryj� zapuchni�te oczy, �amie mi serce ten grymas bezgranicznej rozpaczy na jej pulchnej twarzyczce,
11
wykrzywione w p�aczu wargi. P�acz w�r�d dzieci jest zara�liwy; im d�u�ej na ni� patrzy�em, tym bli�szy by�em �ez. Ju� dr�a�y mi usta, ju� mrowi�y policzki. Naraz z�apa�em j� za rami�. - Chod�. - Poci�gn��em, raz, drugi, trzeci, coraz silniej, a� si� wreszcie ruszy�a i odt�d da�a ju� sob� powodowa�. - Chod�, zobaczymy.
Nasz dom sk�ada� si� z kilkunastu mniejszych i wi�kszych budynk�w skupionych na planie prostok�ta wok� najstarszej cz�ci: drewnianej chaty farmerskiej. Obecnie w chacie nocuj� ju� tylko go�cie, niemniej pozosta�a osi� kompleksu. Od wschodu styka si� z ni� budynek najwi�kszy (w kt�rym i my mieszkali�my): trzykondygnacyjny, murowany, z sze�cioma kominami, obszern� werand� i d�ugim gankiem. Przybud�wka dziadka znajduje si� na jego ty�ach. Ganek otacza wielki budynek dooko�a, u�ywali�my go tak�e jako korytarza, tak przechodzi�o si� z pokoju do pokoju. Cz�sto zakradali�my si� nim (my, dzieci) pod okna zamkni�tych przed nami pomieszcze� i pods�uchiwali, podpatrywali. Jeszcze cz�ciej po prostu gonili�my si� po ganku do utraty tchu lub gniewnej interwencji kt�rego� z doros�ych. Matka krzycza�a, �e w ko�cu kiedy� po�amiemy sobie karki. Je�li ju�, to nie w ten spos�b - istnia�y znacznie bardziej prawdopodobne. Ma�y Jan pokaza� mi kt�rej� nocy, jak wspi�� si� na dach i jak przechodzi� ze� na dachy innych budynk�w. Z perspektywy dachu wszystko by�o inne, miejsca doskonale znane okazywa�y si� nagle egzotycznymi konstrukcjami tajemnego przeznaczenia. Wspina�em si�, gdy tylko mog�em - czyli g��wnie noc�, bo za dnia zawsze istnia�o ryzyko odkrycia. Ale by�o w tym co� jeszcze: narkotyk wysoko�ci. Z dachu widzia�em nawet d�b. Wspi-
12
na�em si� i na d�b; z niego widzia�em nasze dachy. I by�o tak�e to: oddech wielkich przestrzeni. Zw�aszcza w noce, w ciep�e noce gwia�dziste. Sze�� lat, tysi�c sn�w, wdrapywa�em si� mi�dzy bli�niacze kwadratowe kominy, wznosi�em twarz, otwiera�em usta, po�yka�em d�ugimi haustami noc; noc po�yka�a mnie. R�ka wiatru we w�osach, w gardle p�dzel zapach�w (ziemi, trawy, dymu, ziemi), w uszach szum, straszny, wspania�y szum niesko�czonych przestrzeni; ten nies�yszalny huk, kt�ry jest t�em ka�dej ciszy, a w takie noce po prostu rozsadza ci czaszk�. Oparty plecami o komin, z szeroko otwartymi oczyma, ustami wp�-uchylonymi, dr�a�em, zzi�bni�ty, rozgor�czkowany. (Teraz jestem pewien: gdyby nie Ma�y Jan, gdyby nie dachy naszej farmy - nie przyj��bym kielicha Mistrza Bart�omieja).
Istnia�y wszak�e w tym kr�lestwie �cie�ki ni�sze i dreszcze �atwiejsze. Poprowadzi�em Larys�. Wiedzia�em, �e z ganku mo�na przeskoczy� na wykusz przybud�wki i nast�pnie tak si� po nim przesun��, stopa za stop�, by zajrze� do wn�trza dziadkowej sypialni. Rzecz jasna, ten skok to by�o ryzyko �miertelne - lecz dziecko nie widzi tego w ten spos�b. Przeskoczyli�my oboje - ja pierwszy, ona za mn� - i nawet nie spojrzeli�my w d�. Przykucni�ci, zbli�yli�my si� do okna, jednym ruchem unie�li g�owy. By� ju� wiecz�r, za plecami mieli�my cie� chmurnego nieba; przed sob� - ciep�e �wiat�o pe�nego ludzi pokoju.
By� tam dziadek Micha� - le�a� w ��ku, nieruchomy, widzieli�my jego r�ce na kocu i garb nosa; by� Doktor - chodzi� w k�ko od drzwi do ��ka i z powrotem, co jaki� czas pochyla� si� nad dziadkiem i ws�uchiwa� si� w rytm jego oddechu, t�tna; by� tato, wujek Anastazy, wujek Karol,
13
ciotki bli�niaczki; by� Pastor, kt�rego przyjazdu nie zauwa�y�em - on siedzia� na krze�le przy nogach ��ka, ty�em do okna, z pochylon� g�ow�, wygl�da�o jakby spa�, ale potem przekonali�my si�, �e w istocie czyta� z otwartego na kolanach modlitewnika.
Trwa�o to d�ugie minuty, kwadranse. Zmierzcha�o ju�, podni�s� si� wiatr przednocny, pozna�em go po zapachu. Co jaki� czas otwiera�y si� drzwi sypialni, zagl�dali do �rodka krewni. Ciotki bli�niaczki znowu zacz�y p�aka�. Doktor otworzy� sw� torb�, b�ysn�� metal i szk�o. Wk�u� si� w rami� dziadka, wt�oczy� mu w �y�� jak�� ciemn� ciecz, potem si�gn�� do kamizelki, zerkn�� za zegarek. Palce dziadka zaciska�y si� na kocu; ja �ciska�em spocon� d�o� Larysy. Na co tam czekali�my, kurczowo uczepieni parapetu, przyklejeni do �ciany pi�� metr�w nad ziemi�? Jaki sekret pragn�li�my podpatrze�?
Bo w ko�cu przecie� podpatrzyli�my. Dziadek nagle usiad�, zobaczyli�my jego twarz, przera�one oczy, �lin� i krew na brodzie. Zacz�� kaszle�, �apa� si� za pier�. Przypad� do niego Doktor, przypad� tato, reszta rodziny - a� Doktor musia� na nich nakrzycze�, dopiero si� odsun�li. Dziadek, z twarz� wykrzywion� w b�lu, szepta� co� charko-tliwie. Wida� nie mogli go zrozumie�, bo nagle si� uciszyli, i wtedy zabrzmia�y wyra�nie s�owa Pastora: - Prawo Pana doskona�e - krzepi ducha; �wiadectwo Pana niezawodne
poucza prostaczka; nakazy Pana s�uszne - raduj� serce; przykazanie Pana ja�nieje i o�wieca oczy... - Larysaz�apa�a mnie mocno za koszul�, odwr�ci�a g�ow� od okna.
Umrze, umrze, umrze, umrze. - No wi�c umrze; b�dziesz wreszcie cicho?! - warkn��em.
14
Tam wewn�trz dzia�y si� bowiem rzeczy przedziwne. Doktor wzni�s� ponad g�ow� puste d�onie i odst�pi� od ��ka. Tato, ciotki i wujkowie stali w milczeniu, nagle skamieniali. Pastor za�, nachylony tu� nad dziadkiem Micha�em, wrzeszcza� na� z w�ciek�o�ci�:
- A� po gr�b! A� po gr�b! A� po gr�b!
Nie bardzo wiedzia�em, co by to mia�o znaczy�. By�-�eby to refren kolejnej modlitwy? Pastor wymawia� te trzy s�owa g�osem zarezerwowanym dla kaza� pot�pie�czych; by� odwr�cony do okna plecami, lecz doskonale potrafi�em sobie wyobrazi�, jak teraz wygl�da jego twarz.
Co najdziwniejsze, dziadek zdawa� si� go mimo wszystko nie s�ysze�. Patrzy� pusto przed siebie - to znaczy gdzie� w prawo, w k�t sypialni mi�dzy ��kiem a drzwiami - i dysza� swoje. Banieczki krwi p�ka�y mu na wargach. Zacz�o mi si� zbiera� na wymioty. Prze�kn��em z wysi�kiem.
Wtem Pastor umilk�. Kto� krzykn��; kt�ra� z ciotek chyba. Zamigota�a �ar�wka, na moment zrobi�o si� w pokoju ciemniej, jakby wielka �ma okr��y�a lamp�. Cie� wy-p�cznia� w miejscu, w kt�re wpatrywa� si� dziadek Micha�; wyp�cznia�, rozr�s� si�, napuch� na jedn� trzeci� pomieszczenia, po czym szybko si� cofn�� i rozpu�ci�.
Zielona sukienka, r�a w ciemnych w�osach, opalone, nagie ramiona. U�miecha si� ciep�o, podchodz�c do dziadka, siadaj�c na ��ku, ujmuj�c dr��c� r�k� starca; on u�miecha si� do niej.
Wielka cisza. Pastor wznosi rami�, niczym do ciosu Moj�eszowego. Tato �apie go za to rami�, przytrzymuje. Ciotka Joanna odwraca si� od nich wszystkich, opiera czo�o o �cian�.
15
M�oda kobieta z r� we w�osach z powrotem uk�ada dziadka na ��ku, wsuwa mu pod g�ow� poduszk�. W tej ciszy us�ysza�bym, gdyby co� powiedzia�a; nie m�wi nic. Pochyla si� nad dziadkiem. My�la�em, �e go poca�uje - ale nie. Ociera wierzchem dioni jego wp�otwarte usta, delikatnie zamyka mu powieki. Nadal u�miecha si� lekko. W uszach ma srebrne kolczyki, ma�e, l�ni�ce.
Potem wsta�a, spojrza�a na mnie, przyg�adzi�a sukienk� i rozp�yn�a si� w powietrzu.
Miesi�c po tym, jak zabra�a go pi�kna �mier�, spotkali�my dziadka Micha�a pod d�bem i opowiedzia� nam bajk�.
P�niej zdarza�o si� jeszcze, �e odwiedza� nas, mnie i siostr�, gdy byli�my razem, ale znacznie cz�ciej przychodzi� do nas w samotno�ci. Wiem, �e zjawia� si� regularnie, by utuli� do snu Larys�, czeka�a na niego co wiecz�r. Dla mnie te� istnia� taki czas i takie miejsce - wystarczy�o mianowicie, bym wspi�� si� na dach.
Sk�d wychodzi�, dok�d odchodzi� - musia� przemieszcza� si� po drogach powietrza, inaczej us�ysza�bym go, ci�kie kroki na klekocz�cych dach�wkach.
Siadywa� oparty o s�siedni komin, spogl�dali�my w tym samym kierunku. Wiatr unosi� w ciemno�� zapach jego tytoniu.
Kr�l Midas z�ama� sobie nog�. Tato m�wi, �e niezro�nie si� dobrze.
To by� dziki ko�.
16
Chyba go zastrzel�. Daniel by� na Targu i przepu�ci� mn�stwo forsy. Zapowiada, �e si� o�eni. Wszyscy s�w�ciekli.
Ha, pami�tam, jak przywi�z� wtedy t� rud� dziewuszk� od Mesenit�w. Potem �rodek nocy i nagle s�yszymy t�tent, strza� i krzyki. Krewni si� upomnieli. Mieliby�my tu drug� Troj�.
Dziadku, ty babci� te� pozna�e� na Targu?
Widzisz, ma�yrs� targi i targi, h�, h�. Ale nie. Toby�o w kt�r�� wiosn� cud�w. Prowadzili�my stado od wybrze�a, kiedy zacz�o sypa� diamentami. Par� chwil i ziemia wygl�da�a jak po ci�kim gradzie. Kuzynowi Tomaszowi wybi�o oko. A, o, ta blizna, widzisz? - to te� st�d. Konieoczywi�cie oszala�y. Musieli�my si� rozdzieli�, �eby po-znajdowa� te najbardziej przera�one, kt�re odbieg�y najdalej - i tak z tuzin gdzie� przepad�o. Zreszt� wszystkiemia�y poranione kopyta. Ja pojecha�em na zach�d. By�y podrodze mniejsze i wi�ksze zagajniki; musia�em sprawdza�co do jednego: tam mog�y si� schroni�, ty�ko tam ziemiaby�a czysta. Ale oczywi�cie same drzewa te� sperwertowa-�o i jak ju�...
Per... co?
Ach. Akurat wtedy by�a to szad� metaliczna. Rozumiesz, jakby je wszystkie okuto, do ostatniego listka,cieniutk� warstw� �elaza. Po takiej wio�nie ziemia pozostaje ja�owa na dekady. By�e� kiedy� za Drug� Rzek�? Zajrzyj do Wodospad�w, tam jeszcze stoi Skamienia�y Gajz dwudziestego si�dmego.
R�a ciotki Izabeli.
No. To jest kryszta�, wtedy obraca�o w kryszta�.
17
A cz�owieka? Te� mo�e tak spretewowa�?
Nie b�j si�, nie zdarza si� to cz�sto. Mhm, nowi�c wje�d�am do tego zagajnika i s�ysz� jak�� potworn�k��tni�. Patrz�: trzy dziewczyny w bieli�nie bij� si� o jak��szmat�. Ha, a kiedy mnie zobaczy�y... Bo�e drogi!
Dlaczego w bieli�nie?
Wybra�y si� tam na piknik i wzi�o je z zaskoczenia, ubrania im przyrdzewia�y do trawy. Zdaje si�, �e ocala�a tylko ta jedna bluzka, ale jak si� zacz�y o ni� k��ci�...
I babcia to by�a jedna z nich?
Nie. Siostra najstarszej. Pojecha�em na ich farm�da� zna� rodzime i Teresa zawioz�a im ubrania.
O�wiadczy�e� si� jej wtedy?
Nie no, co ty? Przez nast�pne dwa lata w og�le jejnie widzia�em. Tyle �e pogadali�my troch� tamtego wieczoru; nocowa�em u nich, pomog�em naprawi� co wi�kszeszkody. Potem wyszli�my na pogaw�dk�, tak si� akuratz�o�y�o, matka j� chyba wyp�dzi�a z kuchni... Teresa mia�a jeszcze fartuch w m�ce. By�a pe�nia, jak teraz. Zacz�ami wr�y� z ksi�ycowych chmur, po�artowali�my... takie tam...
No to jak, dziadku? Kiedy postanowi�e� si� z ni�o�eni�?
A co ty tak nagle o tym o�enku?
A-a, bo Daniel...
Daniel...! Nie s�uchaj biednego durnia. Kiedy postanowi�em, mhm. To jako� tak ma�ymi kroczkami. W og�le zapomnia�em o niej. Dwa lata, tak, dwa lata. Siad�em pojakim� ci�szym rozczarowaniu i zacz��em si� zastanawia�,z kt�r� to kobiet� w�a�ciwie czu�em si� najlepiej, w czyjej
18
obecno�ci, z czyim u�miechem. A� doszed�em do Teresy i to by� koniec konkurencji; a wtedy pomy�la�em o niej po raz pierwszy od chyba roku. Jako� te par� kwadrans�w tamtego wieczoru... Co mi tam, powiedzia�em sobie, wymy�li�em pretekst i pojecha�em na ich farm�. Kalkulowa�em: wysz�a za m��; b�dzie zupe�nie inna... Ale by�a taka sama. Zacz�a mnie uczy� wr�b. Potem przyjecha�a do nas na �wi�ta. I ju�. Szybko sta�o si� jasne, �e pr�dzej czy p�niej pobierzemy si�. �pisz?
Nie. Nauczy�a ci�?
Mhm?
Umiesz wr�y�?
R�nie m�wi�.
Powr�, powr�!
Dobra pe�nia. Burza na Mar� Imbrium, nie wr��o pieni�dzach. Co chcesz wiedzie�?
Ojej. Nie wiem. Czy Daniel si� o�eni.
O tobie, o tobie; nie przepowiadam o nieobecnych,Ksi�yc musi patrze� ci w twarz.
No dobrze. Kiedy ja umr�?
A sk�d ci to...
No, dziadku. Prooosz�!
Fakt, g�upie pytanie. Mhm, jak mam ci powr�y�,to nie patrz na mnie, patrz na niego.
Patrz�.
Dobrze. Powiedz kiedy.
- Teraz.
19
No?
Nie powinienem. Id� spa�.
Dziaaaadku...Ale jego ju� nie by�o.
I d�ugi czas s�dzi�em, i� przyczyn� tej jego raptownej irytacji by� fakt, i� zobaczy� w�wczas w ruchu szybkich wiatr�w Ksi�yca, jak niewiele �ycia mi pozosta�o; �e �mier� moj� z nich odczyta�, tragiczn� a przedwczesn�. Tak s�dzi�em przez lata. A przecie kto wr�y�? - duch, duch.
Daniel jednak si� o�eni�. By�o wesele. Zjechali s�siedzi i krewni. Trzy tuziny dzieci, kt�rych nigdy wcze�niej nie widzia�em, wype�ni�y dom. Stara chata nie wystarczy�a - go�cie byli wsz�dzie. Przeci�gn�o si� to na drug� i trzeci� noc. Chyba wszyscy stracili poczucie czasu. Prze-jedzony, zasn��em na d�ugiej sofie w wielkim salonie na parterze. Ci�kie, ha�a�liwe sny kilkakro� wyrzuca�y mnie na drug� stron� jawy, spoconego od fantastycznych strach�w. Ludzie wchodzili, wychodzili, przypl�ta� si� pies (nie nasz), kto� mnie te� przykry� kocem - zrzuci�em go na pod�og�. Chyba ju� �wita�o, kiedy przeckn��em si� po raz kolejny, wtulony w mi�kk� pier� ciotki Lany. Ciotka na kolanach mia�a roz�o�ony wielki rodzinny album - opowiada�a histori� poszczeg�lnych zdj�� nieznajomej kobiecie, kt�ra siedzia�a po drugiej stronie, jeszcze z kieliszkiem w r�ku, i co chwila pochyla�a si� i przekrzywia�a g�ow�, by w tym szarym, m�tnym �wietle lepiej przyjrze� si� czarno--bia�ym obrazom przesz�o�ci. Lewa r�ka ciotki mierzwi�a
20
w roztargnieniu moje w�osy; by� mo�e to w�a�nie mnie zbudzi�o.
Odruchowo wodzi�em wzrokiem za jej pulchnym palcem.
A to babka Kunegunda, zanim jeszcze wysz�a zaJuliana - m�wi�a ciotka Lana, wskazuj�c zdj�cie ciemnow�osej �mierci, jeszcze m�odszej, tym razem w bia�ejsukience; brodzi�a ku fotografowi przez rozsrebrzony strumie�.
Ach, ona - westchn�a nieznajoma i unios�a kieliszek do ust.
Zasn��em.
Spa�a te� Larysa, i r�wnie niespokojnie. Dziadek Micha� nie m�g� przecie� do niej przyj��, nie w takim t�umie. M�wi�a do� g�o�no przez sen. Matka us�ysza�a.
Pioruny bi�y od horyzontu po horyzont, czarny t�uszcz zala� niebo, w �rodku dnia pali�y si� w domu wszystkie �wiat�a, gdy tato zst�powa� z werandy z lamp� we wzniesionej r�ce i wo�a� na wiatr, we w�ciek�� ciemno��:
- Ojcze! Ojcze!
Matka trzyma�a mnie mocno, inaczej pewnie bym zbieg� z werandy za nim. Mimo g�o�nego szumu wiatru s�ysza�em dochodz�cy z wn�trza domu p�acz Larysy - to ju� par� godzin od lania, jakie sprawi� nam tato, a ona wci�� szlocha�a. By�o to tylne podw�rze farmy, lecz i tu zapu�ci�o si� paru zap�nionych go�ci, stali pod �cian� i wymieniali
21
niespokojne spojrzenia. Wicher targa� ich odzieniem, w�osami. Hucza�o mi w uszach, rozp�dzone powietrze, rozp�dzona krew.
- Ojcze! Ojcze!
Zatrzyma� si� przy starej studni, tam znajdowa�a si� granica cienia, podw�rze przecina�a bowiem r�wno kurtyna mroku burzy. Postawi� lamp� na cembrowinie. Rozejrza� si�, wzni�s� twarz ku jeszcze wi�kszej ciemno�ci. Wbija�em palce w d�o� matki, w�osy zacz�y mi stawa� d�ba na g�owie.
- Ojcze!
Powsta� z ziemi, z nag�ego tumanu py�u, jak czarny golem. B�urch! - i oto stoi, wyci�ga r�k� do syna, drug� powstrzymuje huragan. W zmierzwionej brodzie b�yskaj� z�by, gdy odpowiada na pytania, kt�rych nie s�ysz�; tych odpowiedzi nie s�ysz� r�wnie�. Tato stoi plecami do nas, dziadek - twarz�. Wystarczy, �e podniesie wzrok, przesunie spojrzenie i spotkamy si� oczyma - przez kurz, przez wicher, przez cie�. Sp�jrz! Sp�jrz na mnie!
Matka przyciska�a mnie do boku, oddychali�my szybko; co� tu si� dzia�o, co� wa�nego, lecz moment nie pozwala� na zadawanie pyta�, mogtem tylko sta� i patrze�.
Oni si� k��cili. Ojciec wymachiwa� r�koma. Dziadek, przysiad�szy na studni, drapa� si� po grzbiecie nosa. Ruchy ramion taty nap�dza�y na niego wielkie cienie od lampy. Sucha burza grzmia�a za plecami dziadka.
By� smutny, widzia�em. Raz spr�bowa� wyci�gn�� d�o� do syna; tato odskoczy� jak oparzony. Porwa� lamp� i ruszy� powoli ku werandzie, ty�em, krok za krokiem, wci�� krzycz�c.
- Nie zbli�aj si�! Nie dotkniesz ich! Odejd�!
22
Dotar� pod schody. Ciemno�� post�pi�a za cofaj�cym si� �wiat�em i dziadek uton�� za pionow� kurtyn�. Z lamp� we wzniesionej r�ce wo�a� ojciec na wiatr, we w�ciek�� ciemno��:
- Nie wejdziesz! Nie wejdziesz!
Minuta, dwie, dziesi��, byli�my otoczeni murem nocy, wichura napiera�a ze wszystkich stron, wybuch�o kilka szyb, p�k�o gdzie� drewno, dom trzeszcza� i niemal si� chwia�, kry�em twarz w �onie matki, przera�ony. P�aka�y dzieci, wy�y psy. Co musi dzia� si� z ko�mi, co z kurami i �winiami... - Przekl�ty - szepn�a matka. Kto? A przecie� wiedzia�em: dziadek Micha�, on.
Zerka�em przez palce: kr��y� na granicy sztormu, na przemian wy�aniaj�c si� i kryj�c w mroku, huragan eksplodowa� ob�okami �miecia w miejscach, w kt�rych on wychodzi� na �wiat�o. Zawodzi� i b�aga�. - Nie wiecie, co czynicie! Po co, po co to cierpienie...? Nie umrze nikt!
Dochowaj Przymierza! - powtarza� tato. - Niewejdziesz! Precz! - I lampa w g�r�.
Nie umrze nikt!
Dochowaj Przymierza!
S�owa ju� chyba nie mia�y znaczenia, liczy� si� up�r, demonstracja determinacji. Teraz to sobie przypominam i wiem, �e �aden z nich nie m�g� post�pi� inaczej. C� bowiem powstrzymywa�o dziadka, je�li nie s�owa? Mia� za sob� niewidzialne armie, mia� moce ciemno�ci, gromy i b�yskawice w lewej gar�ci, w prawej nasze cia�a bezbronne; mia�, mia�. Ale chodzi� naoko�o i krzycza�.
Sam te� p�aka�em. Zorientowa�em si�, gdy matka po raz kolejny otar�a mi �zy.
23
Mamo, co si� dzieje z dziadkiem?
Zaprzeda� sw� dusz�.
Zaprzeda� dusz�? Wr�ci�o wspomnienie gniewu Pastora.
- Diab�u?
Przytuli�a mnie, odci�gaj�c w g��b domu.
- Gorzej, gorzej.
Tropi� s�owa j�zyka niemo�liwego w oprawnych w pop�kan� sk�r� encyklopediach, s�ownikach i leksykonach... "Tanatofobia: chorobliwy l�k przed �mierci�".
Czyj zatem strach by� zdrowy? Dziadka Micha�a? Ojca? M�j?
Wi�cej si� ju� dziadek nie pokaza�. Chocia� cz�sto chadza�em na cmentarz zastrumienny, w cie� d�bu. Trzy krzy�e. Zapach jego fajki. Wiedzia�em, �e istniej� wrota.
Tamtej jesieni sko�czy�em siedem lat. Ziarno zbli�a�o si� ju� do ob�oku komet Meduzy, dwie�cie miliard�w kilometr�w, pierwsze impulsy reprozyjne, zaburzenia gradient�w grawitacji i asymetria skrzyde� wiatru s�onecznego, ciarki na sk�rze; a gwiazda powoli ros�a od czerwonego punktu, kryszta� �r�cej soli w oku patrz�cego - gdy nie patrzy� nikt.
Pami�tam, pami�tam wszystko.
Szesnastej zimy mego �ycia, gdy�my odwiedzali Targ, zapl�ta�em si� na Placu Krzykaczy mi�dzy dw�ch rewolucjonist�w. Zdaje si�, �e nierozs�dnie odezwa�em si� do kt�rego�; wrzeszczeli potem na siebie nade mn�, jeden plu� cytatami z Biblii, drugi z von Neumanna. Stopie� patetyczno�ci ich s��w zdawa� si� odwrotnie proporcjonalny do stanu osobistej higieny. (Potem znajd� w s�ownikach s�owo "dekadencja").
Na ile cierpienia wyceniasz cz�owiecze�stwo...?!- wrzeszcza� ten od von Neumanna. - Czemu elektryczno��, a nie jaskinie? Co?!
To zawsze jest ma�y krok! - odpluwa� biblista. -Zawsze zmiany na lepsze! Tylko �e po tysi�cu nie wieszju�, co lepsze; lepsze jest co innego!
Wi�c zwierz�, tak?! W b�ocie! W b�ocie! W b�ocie!
No to id� do Nich, prosz�, droga wolna! Tfu!
Ojciec zagarn�� mnie spod ich spojrze�, jeszcze zagapionego hipnotycznie na czerwone twarze i dr��ce d�onie (wymachiwali nimi bezcelowo, a mo�e w�a�nie w celu zastraszenia adwersarza).
25
Radyka�owie. Dzi�ki nim przynajmniej znamywarto�� umiarkowania - u�miechn�� si�. - Chod�.
A gdyby jednego z nich zabrak�o, a drugi znalaz�kogo� jeszcze bardziej radykalnego od siebie... - liczy�empod nosem, patrz�c na czubki swych but�w. - Czy to niemy byliby�my ekstrem�?
Och, ale nas jest wi�cej.Pokr�ci�em g�ow�.
Ich jest wi�cej.
By�em ju� wtedy na tyle dojrza�y, by zna� prawdziwe znaczenie zaimk�w zawieszanych w pr�ni i bez d�u�szego zastanowienia pos�ugiwa� si� owym j�zykiem, kt�ry pozwala m�wi� swobodnie o tym, o czym nie mo�na m�wi� wprost. I te� nie dlatego, i� kto� zakaza� - na tym wszak polega tabu, i� prawo nie musi go nawet sankcjonowa�, tabu jest przed prawem. (Co wszak�e jest przed tabu...?)
Na tyle wi�c by�em dojrza�y - ale jeszcze nie wystarczaj�co, by rozpozna�, kiedy nie nale�y ju� ojcu odpowiada�, zw�aszcza gdy jest to odpowied� przecz�ca. Wci�� by� on dla mnie przede wszystkim ojcem; cz�owiekiem, m�czyzn� - dopiero potem. Chyba to s� te drzwi do prawdziwej dojrza�o�ci: kiedy przez nie przejdziesz, doro�li przestaj� by� istotami z obcej krainy, kt�rych motyw�w i my�li tak czy owak nie docieczesz; staj� si� natomiast takimi samymi zagubionymi g�upcami, co ty, tylko �e starszymi, i jeste� w stanie z ich rozterkami sympatyzowa�, a czasami nawet - zrozumie� ich.
Ale ja ojca jeszcze nie rozumia�em.
- Taki� m�dry? - parskn��, przy�pieszaj�c krokuku naszym wozom.
26
Larysa z grzbietu Ognia wskaza�a zwini�tym biczem zachodni horyzont.
- Obje�d�amy?
�ciana ciemnej zgnilizny nadal grodzi�a tam l�d, rozci�gaj�c si� od ziemi do nieba. Sine plamy �rednicy mili przesuwa�y si� po niej powoli, zgodnie z biegiem podpo-wierzchniowych nurt�w mroku.
Co powiedzieli w Krypcie? - spyta� Daniel.Ojciec machn�� r�k� i wspi�� si� na kozio�.
No, co powiedzieli? - naciska� Daniel.
- Strasz� tylko - mrukn�� ojciec. - Obje�d�amy.- Obejrza� si� na w�z kuzynostwa. - Gdzie Anna?
- Cholera, znowu musia�a gdzie� pobiec.Wszyscy zacz�li si� rozgl�da� za ma��. Dosiad�em
Robaka i naci�gaj�c r�kawiczki, wyjecha�em zza woz�w. Stan�wszy w strzemionach, plecami do z�ego zachodu, wypatrywa�em Anny po�r�d zabudowa� Targu (wszyscy mi zawsze powtarzali, �e mam najlepszy wzrok w rodzinie). Ale nie wypatrzy�em; owego wieczoru znalaz�o si� tam chyba ponad tysi�c os�b, rekord, je�li nie liczy� �wi�t r�wno-nocy. Wype�niali przestrze� mi�dzy namiotami, ruinami i wozami tak� mas� ludzkiego chaosu, �e dostrze�enie w nim jednej pi�cioletniej dziewczynki graniczy�o z cudem. Targ, jak sama nazwa t�umaczy, s�u�y za miejsce wymiany. Wymienia si� tu towary i s�owa, ludzi i zwierz�ta. Tylko dzi�ki Targowi zachowuje sw� warto�� pieni�dz Zielonego Kraju; a przecie� i tak nie wszyscy uznaj� owe antyczne banknoty. Tu, w ruinach najwi�kszego gmachu, dokonuje si� s�d�w i stanowi prawo - na ile zechce kto uzna� te spotkania g��w poszczeg�lnych rod�w i zarz�d-
27
c�w farm za rzeczywisty s�d i legislatur�. S� w ksi�gach zdj�cia prawdziwych instytucji pa�stwa, budynk�w i t�um�w ludzkich - wielkich, olbrzymich. Wi�c znam r�nic�. Nie ma pa�stwa w Zielonym Kraju. - Pa�stwo - powiada Daniel - jest maszyn� homeostatyczn�. Reaguje na zmiany warunk�w wewn�trznych i zewn�trznych. Dba o zachowanie struktury powi�za� ��cz�cych swe sk�adniki oraz o ich sumaryczn� przydatno�� do realizacji r�nych cel�w w r�nych sytuacjach dla potrzeb owej struktury. Raz ustanowione, ginie jedynie w akcie mordu. Nigdy nie wyzwala tych, kt�rych wzi�o w niewol�. Nigdy nie zaprzestaje wysi�k�w wzmocnienia struktury. Czy widzisz ju�, co le�y u kresu tej �cie�ki? Czy widzisz to PA�STWO? - Tu Daniel pochyla si� nad rozm�wc�. - Nigdy, nigdy nie b�dziemy mieli go w Kraju; to by�by koniec. - Nie mamy. Mamy Targ. Ale, jak m�wi� biblista, to zawsze jest ma�y krok. Ci z p�nocy, fundamentali�ci - jak by ich nazwa� ojciec, radyka�owie - nie uznaj� nawet Targu; nigdy tu nie przyje�d�aj�, a i my si� do nich nie zapuszczamy. To nie Przymierze, zaledwie obyczaj, ale mo�e w�a�nie tym bardziej silny - on, kt�ry jest przed prawem.
Rozjechali�my si� po Targu szuka� malej Anny. W ko�cu znalaz� j� Sasza Kuternoga; by� sygna� od woz�w (dwie pochodnie) i zebrali�my si� tam z powrotem. Tymczasem jednak wiecz�r przeszed� we wczesn� noc, zachodniego horyzontu w og�le nie by�o ju� wida�, �adnych gwiazd, �adnych chmur, wkr�tce zginie za t� zas�on� tak�e Ksi�yc.
- Lepiej przenocujmy tutaj - zaproponowa�em. Wi�kszo�� wizytuj�cych Targ tak w�a�nie postanowi�a, rozk�adali si� pod namiotami, rozpalali ogniska; Pastor w��czy�
28
neon nad wrotami do Krypty, gdzie po wyj�ciu cz�onk�w Kady z podziemi zawieszono tablic� z aktualnymi wytycznymi. - Rano powinno si� wyklarowa� co i jak.
Widzia�em, �e inni przytakuj� propozycji - ale poniewa� wysz�a ona ode mnie, ojciec tylko wzruszy� ramionami, mrukn��: - Szkoda czasu - i strzeli� batem.
Tak oto ruszyli�my w t� ciemn� noc perwersji O'ak zapewne rzek�by dziadek Micha�), ma�a karawana czterech woz�w i pi�ciorga je�d�c�w - i ta decyzja przes�dzi�a o kszta�cie ca�ego mojego �ycia.
R�enie Robaka i dygot jego mi�ni pod moimi udami ostra won zwierz�cego potu - gna�em ju� sam, oddzielony od reszty; czy ko� poni�s�, czy te� to ja, uje�d�ony przez strach, wbi�em pod�wiadomie ostrogi w boki wierzchowca trudno rzec. Ze bali si� wszyscy - to jasne. Zanim nie zgubi�em ich w odm�tach nocy, k�u�y mi m�zg - przez ucho wewn�trzne, b�benek i opon� - ich krzyki histeryczne, ju� na wp� ochryp�e. Ponad wyciem wichru, ponad kwikami zwierz�t, ponad trzeszczeniem powietrza; ponad moim w�asnym oddechem. Co charakterystyczne, dzieci milcza�y. Daniel kl�� gromko. Ojciec wrzeszcza� niezrozumiale, strzelaj�c z bata i szarpi�c lejcami; odpowiadali mu Przera�onymi okrzykami pozostali wo�nice. Larysa za� nawo�ywa�a mnie, do ko�ca s�ysza�em przez ciemno�� swoje imi�. Potem ju� tylko r�enie Robaka. Dygot jego mi�ni, gdy sam dygoc� w siodle - a z nocy wychyla si� ku mnie Kolejny Potw�r.
29
Czy mimo woli wjechali�my w stref� horroru, czy te� specjalnie si�gni�to ku nam? Zacz�o si� od dziwnego, srebrnego po�ysku trawy i twardego chrz�stu, z jakim mia�d�y�y j� kopyta i ko�a. Potem poczuli�my to w oddechu; kto� si� rozkaszla�, Daniel z miejsca podni�s� si� w strzemionach i zamacha� na ojca, kt�ry prowadzi� pierwszy w�z: - Wstecz! Zawracamy! - Karawana zacz�a zatacza� ciasny okr�g. Wtedy zobaczyli�my tego ptaka. Spi-kowal nad nas, by zaraz wzbi� si� na dwadzie�cia metr�w, gdzie chwil� kr��y�; ptak morski, mewa lub albatros. Pikuj�c ponownie, rozmno�y� si� w powietrzu na pi�� - ptak, ptak, ptak, ptak i ptak - i by�o ju� jasne, i� znajdujemy si� pod Kl�tw�. Daria z�apa�a za karabin, pocz�a do nich strzela�, prze�adowuj�c pospiesznie. Nim Daniel j� powstrzyma�, str�ci�a dwa albatrosy. Podjecha�em do najbli�szego. Bez pochodni nie widzia�em wyra�nie. Spad� na �wir. Trzepota� si� tam w ciszy, nie krwawi�c i nie gubi�c pi�r. By� wielko�ci tego pierwszego, "oryginalnego" albatrosa, co wyda�o mi si� czemu� absurdalne. - Zostaw! - krzykn�� kto� na mnie, bo mimowolnie pochyla�em si� g��boko w siodle. Obejrza�em si� na krzycz�cego i kiedy wr�ci�em spojrzeniem do ptaka... C�, albatrosa ju� tam nie by�o, by�a dziura w ziemi, czarny lej w po�aci �wiru, sk�d j�� wydobywa� si� gryz�cy dym. Szarpn��em Robaka wstecz. ��u-bum, ��ubum, ��ubummmm - policzy�em, zapatrzony, trzy uderzenia serca, po czym z leja rzygn�o ohyd�. Musia�y to by� zwierz�ta, skoro tak szybko si� porusza�y, jednakowo� wszelkie braterstwo formy ze znan� mi faun� Kraju pozostawa�o kwesti� surrealistycznych skojarze�. Drobne jak mr�wki, wielkie jak pies; z nogami i bez n�g; z g�ow� i bez
30
g�owy (albo z wi�cej ni� jedn�); w futrze, w sk�rze, w �luzie, w pi�rach, w b�onach kolorowych; ciche i skrzecz�ce, piszcz�ce, wyj�ce, �piewaj�ce, m�wi�ce ("Ja, ja, ja, ja! Wi-wi-wi-wi-kooo!"); id�, pe�zn�, skacz�, frun�. A nie ma dw�ch takich samych. Motylowaty krokodylek podlecia� i ugryz� Robaka w nog�. Ko� zakwicza� przeszywaj�co, wierzgaj�c w bok. Tak zacz�a si� panika. - Dalej! - wo�a� ojciec, strzelaj�c z bata. Prze�adowane wozy toczy�y si� �lamazarnie. Za nami, z ciemno�ci, z ziemi, wychodzi�y kohorty za kohortami. - Dalej! - powt�rzy� i rozkaszla� si�. Widzia�em, jak Larysa przesuwa przed twarz� ur�kawiczo-n� d�oni� i zbiera co� z powietrza. Spojrzeli�my na siebie. - Babie lato - powiedzia�a, u�miechaj�c si� lekko, po dziecinnemu. Nasze konie odskoczy�y od siebie w zamieszaniu, depcz�c po dywanie z Potwor�w. Daniel zacz�� kl�� pe�nym g�osem. Spojrza�em. Ziemia rusza�a si� ju� ze wszystkich stron; byli�my otoczeni. Zacz�� wzmaga� si� wiatr, coraz silniej smagaj�c twarz, dra�ni�c sk�r�. Co� opad�o mi mi�kko na g�ow�; wci�gn��em powietrze i wepchn�o mi si� do gard�a. Zdar�em z siebie po�yskliwy welon. Robak dr�a� pode mn� i rzuca� �bem. Jaka� kobieta zacz�a p�aka�. Co� �ywego osiad�o mi na ramieniu. Kto� zacz�� strzela�; spojrza�em w kierunku huku - ale tam by�a ju� tylko ciemno��, po�ar�a dwa ostatnie w karawanie wozy, ci�ka masa mroku, noc jak puchn�cy kamie�. To chyba w�wczas �cisn��em Robaka pi�tami. Jedna by�a my�l: ko� szybszy od wozu, ko� szybszy od nocy.
I tak pogalopowa�em przed siebie, na o�lep.
Nie wiedzia�em, �e Robak krwawi, �e si� wykrwawia. Czy zachowa�bym si� inaczej, gdybym wiedzia�? Chy-
31
ba nie; na pewno nie. Pogania�bym go tak samo. Strach �miertelny to jest stan fizjologiczny, mo�na go rozpozna� mi�dzy innymi po smaku w ustach - troch� �elazisty, troch� gorzkawy; nieuniknione jest tak�e pewne cierpnienie podniebienia i dr�twota j�zyka. Rz�dzi cia�o.
Nie wiedzia�em, �e krwawi, i kiedy si� przewr�ci�, byiem przekonany, i� dopad� nas jaki� wyj�tkowo w�ciek�y Potw�r. Zd��y�em wyrzuci� stopy ze strzemion i zeskoczy�; nie po�ama�em n�g, lecz kompletnie straci�em orientacj�. Mrok by� nieprzenikniony. Wyl�dowa�em w b�ocie i momentalnie ucieszy�em si�, i� jest to b�oto, a nie r�j pandemoniczny, tym straszniejszy, �e zupe�nie niewidoczny w tych egipskich ciemno�ciach.
By�o o strachu, teraz b�dzie o odwadze. Ot� przekonany, i� tam w�a�nie ucztuje na Robaku monstrum jakie� piekielne, podszed�em jednak ku zwierz�ciu, z no�em w gar�ci podkrad�em si� ku miejscu, sk�d dochodzi�o przeci�g�e rz�enie. Szczerze m�wi�c, motywacj� stanowi�a raczej histeryczna potrzeba uzbrojenia si�, cho�by czysto symbolicznego, w sztucer zawieszony przy siodle. (Prawd� jest, co powiadaj�: to strach pcha nas do czyn�w heroicznych). Niemniej by�a to czysta odwaga; wiem, mimo �e nie posiada smaku.
Co dalej? �ci�gn�wszy r�kawiczki, wymaca�em, z sercem w gardle, sztucer; potem znalaz�em �eb Robaka i dobi�em go strza�em z przy�o�enia. Wci�� nic si� we mnie nie wgryza�o - i tak oto strach nap�dza� mnie do coraz wi�kszego ryzyka. Zacz��em mianowicie grzeba� mozolnie w jukach. Zauwa�y�em, �e wiatr mocno przycich�; rozgl�daj�c si� bezmy�lnie, gdy r�ce pracowa�y samodzielnie, do-
32
strzeg�em w ciemno�ci kilkadziesi�t mrugaj�cych szybko iskierek: nie przes�oni�ty fragment nocnego nieba. To b�dzie m�j drogowskaz. Zapal� pochodni�. Przynajmniej b�d� widzia�, po czym st�pam. Mam bro�. Uda mi si�. Tamto zosta�o daleko za mn�. Larysa na pewno uciek�a na Ogniu. (O ojcu nie pomy�la�em: by�o dla mnie oczywiste, i� nic mu si� nie mo�e sta�). B�dzie dobrze.
Zapali�em pochodni�, wsta�em - i zobaczy�em, �e po�ar�o mi ju� ca�e lewe rami�, wpe�za na bark.
By�o koloru srebrno-niebieskiego; w migotliwym �wietle pochodni po�yskiwa�o mokro. Pokrywa�o r�kawy koszuli i kurtki, d�o�, paznokcie. Nic nie czu�em na sk�rze - ale musia�o by� grube na cal. Gapi�em si� w bezruchu, fascynacja granicz�ca z katatoni�. P�omie� skwiercza� nad moj� g�ow�. Noc pulsowa�a echami odleg�ych kakofonii. Jak rzeczna fala, jak j�zyk w�a, jak cie� o zmierzchu - przesuwa�o si� powoli, nie�mia�o. Dotkn�o mej szyi. Wzdrygn��em si� mimowolnie, i ten dreszcz nareszcie zdj�� ze mnie czar.
Zdar�em kurtk� i koszul�. Pod nimi cia�o wolne by�o od srebrnej ple�ni, pr�cz kilku jej cienkich �y�. Zacz��em �ciera� z siebie zaraz�, najpierw tr�c o spodnie, potem, prze�o�ywszy pochodni� do lewej r�ki, skrobi�c no�em. D�ugo to trwa�o; w ko�cu, o ile mog�em to oceni� bez lustra, uwolni�em si� od naro�li. Sk�ra by�a czerwona, wyra�nie podra�niona - od tej naro�li, od no�a, mo�e od jednego i drugiego.
Ska�one ubranie postanowi�em zostawi�. Podni�s�szy sztucer, ruszy�em w drog�.
Dwa tysi�ce krok�w dalej spostrzeg�em srebro na obu nogawkach.
33
Wyobra�am sobie, jakie to na nim zrobi�o wra�enie. Zreszt� opowiada� mi potem.
Nie spa�, nie obudzi�em go. Us�ysza� z pi�tra walenie w drzwi. Otworzy� w jednym z tych swoich szlafrok�w; wok� n�g pl�ta�y mu si� d�ugie po�y, musia� je nieustannie podci�ga�, by nie nadepn��.
Otworzy� drzwi i a� si� cofn�� o krok. W progu sta� go�y wariat, ca�y w b�ocie; w jednej r�ce - strzelba, w drugiej - brudny n�; w oczach - histeria. Spod b�ota wyziera�y czerwone pr�gi naci��. Wymachiwa� tym no�em, jakby przymierzaj�c si� do kolejnego samookaleczenia, i dysza� przez zaci�ni�te z�by.
- Wejd�, prosz� - rzek� Mistrz Bart�omiej, zagarn�wszy szlafrok i usun�wszy si� pod �cian�.
- Lustro! - zachrypia�em. - Gdzie s� lustra?!Wyj�� z kieszeni i za�o�y� okulary, przyjrza� mi si�
uwa�nie. Potem wskaza� otwart� d�oni� w g��b korytarza. Rzuci�em si� ku wej�ciu do najbli�szego pomieszczenia.
- Go�� w dom, B�g w dom - mrukn�� Mistrz Bart�omiej za moimi plecami, zamykaj�c drzwi.
Powiadaj�, i� najwa�niejsze jest pierwsze wra�enie, ale nie s�dz�, by tak by�o w istocie.
Ja sam, gdy po raz pierwszy ujrza�em jego dom (Bart�omiej m�wi�: "dw�r"), pomy�la�em: kolejna ruina. Co prawda, widzia�em zaledwie cie�, zarys sylwetki na tle
34
gwiazd. No i nie przygl�da�em si� d�ugo - b�ysk �wiat�a w jednym z okien wystarczy�. �wiat�o! Ludzie! Ratunek! Umys� opanowany mia�em jednym wyobra�eniem: �e jestem po�erany. Do tego stopnia, i� chwilami obraz przes�ania� mi �wiat zewn�trzny, wyg�usza� bod�ce.
...Co m�wi�e�?
Wyk�p si�. M�wi�: wyk�p si�. A przynajmniej obmyj jako�. Roznosisz mi to b�ocko po wszystkich dywanach. Nie mam wi�kszych luster! Usi�d��esz. A najlepiejsi� wyk�p, tam jest �azienka.
M�wi�e� co�?
Tak to musia�o wygl�da� - p�ki nie opad�em z si�. Wtedy zasn��em mu w fotelu w salonie.
Salon na parterze dworu Bart�omieja stanowi� jedyne pomieszczenie godne tej nazwy, jakie dane mi by�o ujrze� poza kartami starych ksi��ek. Wszystko tu by�o zabytkowe, ��cznie z tym fotelem, do kt�rego przez noc przyschn��em na amen. Stal ty�em do okien i kiedy si� ockn��em, ujrza�em muzeum czas�w zakazanych, zatopione w poziomych strumieniach porannego �wiat�a. Mog�em policzy� te strumienie, dzielone futrynami, zas�onami, meblami. W k�cie sta� nawet telewizor, wielki, czarny, z m�tnym �lepiem kineskopu wytrzeszczonym na jasny �wiat; odbiornik oczywi�cie nie dzia�a�. Gdzie� w budynku tyka� g�o�no zegar. Poza tym panowa�a kompletna cisza. Sykn��em przeci�gle, podnosz�c si� z fotela, sk�ra najwyra�niej odchodzi�a razem z b�otem - ale nie pomog�o, cisza watowa�a szczelnie ca�y dw�r, nie odpowiedzia� ni d�wi�k. Bart�omiej - �pi? poszed� gdzie�? By�em sam.
35
Tak rozpocz��em zwiedzanie muzeum. By�y tu rzeczy, kt�re mieli�my tak�e u nas, tylko �e tutaj znajdowa�o si� ich wi�cej i w lepszym stanie, oryginalnych - by� na przyk�ad fortepian, prawdziwy skoliotyczny rekin salon�w, l�ni�co czarny, wieloz�bny, z uchylon� paszcz�k�. Przesun��em d�oni� po klawiszach, pozostawiaj�c drobiny skrzep�ego b�ota - ale �adnych �lad�w w tej ciep�ej, we�nistej ciszy, akord przebrzmia�, zanim jeszcze oderwa�em d�o�. By�y tu rzeczy, o kt�rych tylko czyta�em lub s�ysza�em od starszych - przy klatce schodowej na pi�trze sta� oltyme-on, p�prze�roczysty, mieni�cy si� wszystkimi barwami t�czy, od lewej do prawej, z form� dla przyci�ni�cia cia�a widoczn� jako zapadlisko spektrum filtrowanego �wiat�a. Nie mia�em czelno�ci, by go dotkn��, nagle a� nazbyt �wiadomy skorupy brudu: co rekin, to nie anio�. I by�y rzeczy, kt�rych nazwy ni zastosowania nie zna�em, by� mo�e dlatego, i� nie by�y to narz�dzia u�ytkowe, lecz na przyk�ad dzie�a sztuki, pozbawione jakichkolwiek ukrytych funkcji; co prawda jedno nie musi wyklucza� drugiego. (W sukurs id� s�owniki: patrz pod "ergonomia"). By� taki pok�j - na pi�trze, w lewym skrzydle - kt�rego pod�ogi nie kry� dywan ani chodnik, lecz rodzaj elastycznej masy barwy popio�u. Masa pokrywa�a tak�e �ciany i sufit; nie by�o tu okien, jedynie drugie drzwi. Ledwo wszed�em, a stopy zapad�y mi si� prawie po kostki, pok�j o�y�. Z szarej masy pocz�y wypuszcza� si� gibkie �odygi, wybi�y w g�r� i w d� stalagmity i stalaktyty, w rogach j�y p�cznie� gru�laste bulwy... Wycofa�em si� czym pr�dzej.
Zatem prawe skrzyd�o. Tu, przypomnia�em sobie niejasno z nocy, otwiera�a si� prawdziwa ruina. Ale najpierw
36
natrafi�em na metalowe stopnie i w�sk� klatk� schodow�, prowadz�c� zar�wno w d�, jak i w g�r�. Zda�o mi si�, i� z do�u dobiegaj� szepty - Bart�omiej z kim� rozmawia? Zszed�em zatem. Ale nie rozmawia� nikt i nie by�o w tych lochach �ywej duszy.
Lochy - czy zst�pi�em na parter, czy te� znajdowa�em si� ju� pod poziomem gruntu? Panowa� tu piwniczny ch��d - i ciemno�� prawie zupe�na, gdyby nie ��ty blask bij�cy z ni�szych region�w, zza zakr�tu, gdzie strop szed� nagle wzwy�, �ciany na boki, i oto by�a jaskinia, nawa p�okr�g�a, po cz�ci otoczona pier�cieniem starych cegie�, po cz�ci - skalnym gruzowiskiem. Ba, nie tylko gruz skalny tam le�a�, spi�trzony na dwa, trzy metry, dostrzeg�em tak�e fragmenty r�nych sprz�t�w, szcz�tki jakich� urz�dze� elektronicznych (rozpozna�em klawiatur�, obudow� wielkiego g�o�nika, radio), nawet ksi��ki - ale naprawd� patrzy�em przecie� w stron� przeciwn�, w �wiat�o.
Jeszcze jedno nieobja�nialne dzie�o sztuki? Tak pomy�la�em, wszed�szy w jego blask. Obla� mnie mi�kk� fal� i prawie poczu�em lepkie ciep�o pod pancerzem brudu. Sta�em tam prze�wietlany powolnymi promieniami i gapi�em si� na na�cienn� konstrukcj�, gobelin ze szklanych rur wype�nionych p�ynnym �wiat�em. Posiada�o barw� m�odego miodu, r�ni�o si� wszak�e odcieniami w poszczeg�lnych tulejach (ja�niejsze, ciemniejsze, ostrzejsze, �agodniejsze, przesuni�te ku czerwieni, przesuni�te ku bieli), poniewa� jednak rury by�y tak ze sob� spl�tane i ko�czy�y si� raptownie, niewidocznymi przegrodami, przechodz�c w inne - oko si� gubi�o, spojrzenie wpada�o w Moebiusowskie p�tle, kolor przes�ania� kolor, i tkwi�em tak, pochylony, z ramiona-
37
mi nied�wiedzio spuszczonymi wzd�u� bioder, i spada�em coraz g��biej w ot�piaj�cy b�ogostan, a� pewnie zasn��bym tam na stoj�co, gdyby nie odezwa�a si� od wej�cia:
Organy �wiat�a.
Cco...? - szarpn��em g�ow�, wyrywaj�c si� z tego p�snu.
Wuj tak m�wi: Organy �wiat�a.Mruga�em, pr�buj�c dojrze� j� w cieniu.
Gdzie on jest?
W ogrodzie. O co chodzi�o z tymi lustrami?
Widzia�a�, co dzia�o si� w nocy? Gdzie ja w�a�ciwie jestem? Po�yczyliby�cie konia, co?
Chod�.
Wyszli�my z podziemi. Na stalowych schodach stuka�y ostro obcasy jej but�w z wysokimi cholewami; post�puj�c tu� za ni�, czu�em ostr� wo� potu, ko�skiego i zapewne jej w�asnego. Rude w�osy splecione mia�a w kr�tki warkocz. Przedstawi�a si�: Sjanna Ratche. Ten starzec w szlafroku, do kt�rego nale�y dom, to jej wuj, Bart�omiej.
- Jak mnie tam znalaz�a�?
Byli�my ju� na pi�trze. Za�mia�a si�, wskazuj�c na pod�og�.
No tak. - Nagle sta�em si� a� nadto �wiadom mejnago�ci pod kamufla�em z suchego b�ota, kt�re na dodatekkruszy�o si� przy ka�dym ruchu.
Tutaj - wskaza�a, zatrzymawszy si� przed drzwiami w bocznym korytarzu.
�azienka. Napuszczaj�c wod� do wanny (w rurach co� wy�o i piszcza�o, z�ocona armatura co chwila wpada�a w rezonans), przeszukiwa�em szafki, w ko�cu znajduj�c
38
wyp�owia�y, brunatny szlafrok. Bart�omieja, bez dw�ch zda�.
Zanurzy�em si� w ukrop. Woda momentalnie pociemnia�a. Odchyli�em g�ow�. Wzory p�kni�� nasufitowe-go tynku uk�ada�y mi si� w wyobra�ni w szkice anatomiczne - psa, ptaka, konia, cz�owieka... Co si� z nimi sta�o w nocy? Prze�yli; na pewno zdo�ali umkn��. Ale dok�d udali si� potem? Do domu? Czy te� zawr�cili na Targ? Ostatecznie i tak wr�c� do domu, na farm�, wi�c tam skierowa� si� najrozs�dniej...
Nie by�o w co si� wytrze�, je�li nie liczy� jakiej� dziurawej szmaty; jeszcze wilgotny, zawin��em si� w szlafrok. Wcze�niej jednak po raz kolejny przyjrza�em si� swemu cia�u, ju� wolnemu od maski b�ota. �adnych �lad�w, jedynie czysta sk�ra, stosownie elastyczna w dotyku i prawid�owo ten dotyk odczuwaj�ca. Obrazy z nocy by�y jednak nazbyt przera�aj�ce, bym tak �atwo wyzby� si� strachu.
�azienka posiada�a niewielkie okno. Wychodzi�o ono na ty�y dworu. To tu znajdowa� si� �w ogr�d. W istocie by�o to kilkuhektarowe pole, rozparcelowane pod upraw� r�nego rodzaju warzyw - niekt�re mog�em rozpozna� nawet st�d: pomidory, kapust�. Od prawego skrzyd�a budynku otacza� pole sad. Tam, w cieniu drzew, pochwyci�em k�tem oka ruch sylwetki ludzkiej. Bart�omiej? By� mo�e jednak kryl si� w cieniu samego dworu, teraz, o poranku, bardzo g��bokim - a pionowo w d� zajrze� nie mog�em.
Nie by�o Sjanny na korytarzu - trudno si� spodziewa�, by czeka�a pod drzwiami �azienki. Zszed�em na parter. Gdzie� tu powinno si� znajdowa� tylne wyj�cie. Bose stopy klaska�y mokro na posadzce, to zn�w grz�z�y w dywanie;
39
szlafrok by� zbyt du�y: dop�ki nie podwin��em r�kaw�w, po�yka�y mi r�ce bez reszty.
Najpierw znalaz�em m�j sztucer: sta� oparty o �cian� w rogu holu. Hol tu zakr�ca�, by wyprowadzi�, otwartymi na o�cie� dwuskrzyd�owymi drzwiami, na w�skie, kamienne patio, sk�d ju� tylko cztery stopnie - i czarna ziemia ogrodu pod stopami. Po kilkunastu krokach co� uk�u�o mnie w pi�t�. Sycz�c, podskakiwa�em na jednej nodze. Tak zasta� mnie Bart�omiej, wracaj�cy z sadu z koszem pe�nym pomara�czy. By� w drelichowych spodniach i wielkim s�omkowym kapeluszu. Za�mia� si� g�o�no na m�j w